Marginesy, Warszawa 2021.
Przysługa
Bezimienny to kolejny bohater prowadzący śledztwa, który podbija zbiorową wyobraźnię i sprawdza się w kryminałach. Wojciech Chmielarz sprawia, że ten mężczyzna jest jednocześnie przenikliwym obserwatorem i dobrym psychologiem - tylko to pozwala mu zdobywać informacje tam, gdzie nie da się przekonać świadków wydarzeń do współpracy. Bezimienny nie boi się ryzyka. Ma za sobą dość barwną przeszłość i musi wiedzieć, jak zachowywać się w każdej sytuacji - nie stroni od zagrożeń, wiele razy używa pięści, bo tylko tak może wypracować sobie posłuch. Jednocześnie wydaje się bardzo wrażliwy i empatyczny. Nawet jeśli przyjmuje strategię zastraszania i gróźb, liczy się z drugim człowiekiem - zwykle szuka innej drogi, żeby go podejść. W "Długu honorowym" Bezimienny odwdzięcza się za przysługę z dawnych lat. Jego towarzysz, Rom, nie wzbudza zaufania w małych Wilkach. Co więcej: samą swoją obecnością prowokuje miejscowych, a że nie stroni od konfliktów, dość szybko zostaje wykluczony z lokalnej społeczności. Bezimienny musi zatem postawić własny warunek: zajmie się zabójstwem siedemnastoletniej Oli, jeśli tylko Czarny wyjedzie. O dziwo, wojowniczy towarzysz przystaje na ten warunek i znika z pola widzenia. Od tej pory nie będzie już rozdrażniać mieszkańców wsi - ale też nie zapewni wsparcia Bezimiennemu, a przecież w przypadku bezpośrednich starć przydałby się ktoś, kto umie używać swoich pięści.
Wydaje się, że wszystko zostało już zamknięte. Siedemnastoletnia Ola zginęła - nie wiadomo bliżej, z jakiego powodu - a morderca został już zatrzymany. Tyle tylko, że nikt nie wierzy w jego winę. Bezimienny ma odkryć, co naprawdę stało się w Wilkach i kto stoi za zbrodnią. Dociera do życzliwych i bardzo nieżyczliwych mieszkańców, poznaje przyjaciółkę Oli, która sprzeniewierzyła się rodzicom i odwiedza Holendrów mieszkających po drugiej stronie jeziora (przy okazji może Bezimienny wygłosić tyradę na temat wykorzystywania młodych naiwnych kobiet przez dojrzałych mężczyzn; świadomy, że w niczym to nie pomoże i nastolatka sama musi odrobić bolesną lekcję). Wojciech Chmielarz bardzo chce przekonać czytelników, że w rozwiązywaniu zagadek, które teoretycznie zostały już rozwiązane, najbardziej liczy się umiejętność podejścia do drugiego człowieka. Bezimienny przeprowadza mnóstwo rozmów, dopasowując się do swoich interlokutorów - im więcej metamorfoz wymaga od niego sytuacja, tym lepiej dla akcji. Gadane gromadzenie danych przetykane jest scenkami związanymi z zagrożeniem, ale też obrazkami pozwalającymi zdobyć dodatkowe informacje - autor chce nakreślić widzom pełny obraz sytuacji i odwrócić ich uwagę od monotonii detektywistycznych analiz. "Dług honorowy" to kryminał z dopracowaną starannie narracją, napisany z wyczuciem i ze świadomością wagi obeznania w ludzkich reakcjach. Wojciech Chmielarz bez trudu może zdobyć sobie fanów - zwłaszcza że nie trzeba czytać całej serii, żeby odnaleźć się w tworzonym przez niego świecie.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
piątek, 31 grudnia 2021
Wodne czary-mary. Cocomelon/Bing
Harperkids, Warszawa 2021.
Magia
Magiczny mazak pozwala na zabawę długą i bezpieczną dla ścian, stołów i innych miejsc, które niekoniecznie dobrze znoszą ślady artystycznych emanacji dzieciaków. Nie ma obaw, że dzieci coś zniszczą, bo przy wypełnianiu książeczek z serii Wodne czary-mary używać mają flamastra napełnianego wodą. Książeczki zostały tak przygotowane, żeby nie wchłaniały wilgoci, powlekana tektura nie pomarszczy się szybko, a po wyschnięciu wody tomik nadaje się na ponowne malowanie. To nie tylko niespodzianka dla maluchów, ale też możliwość zapewnienia im zajęcia w podróży. Liczy się pomysł na całą serię - kartonowy picture book z wycięciem na flamaster i dołączonym flamastrem wielorazowego użytku - na rozkładówkach prezentujących znanych dzieciom bohaterów ma też miejsca pozalepiane białym papierem. Żeby sprawdzić, co kryje się pod nalepionymi fragmentami obrazka, trzeba pomalować papier wodą - wtedy stanie się przezroczysty. To, co dorosłych nie zaskoczy, dla dzieci będzie odkryciem na wielką skalę - i szansą na ćwiczenie sprawności manualnej (to, że pisakiem nie da się zniszczyć książeczki, nie oznacza, że wystarczy bazgrać do woli po całych rozkładówkach - warto skupić się i zamalowywać tylko białe pola.
Tym razem do kolekcji dołączają Cocomelon i Bing, co jednoznacznie wskazuje wiek odbiorców - tomiki przeznaczone są dla najmłodszych dzieci. To dla nich zabawa, o której czytać będą rodzice. Każda strona to nowe niespodzianki, ale też wymuszanie interakcji. Nie chodzi tylko o pokolorowanie rysunków - pomalowanie ich wodą - ale też o proste zadania do wykonania przez odbiorców. U J. J. sporo jest zabawy: pojawiają się baloniki i śmieszne przebrania, śpiewanie piosenek i budowanie zamków z piasku, przedszkole z mnóstwem zabawek i inne rozrywki. Bing także testuje różne sposoby na spędzanie wolnego czasu: wybiera się na piknik z Sulą, zaprasza do domu przyjaciół, przygotowuje smaczne przekąski albo chodzi na spacery. Wszystko po to, żeby przypomnieć maluchom, że nie tylko komputery dostarczają rozrywki - znacznie przyjemniej jest spędzać czas w gronie znajomych.
Każda strona (lub, jak u Binga - rozkładówka) to zatem prezentacja jakiejś czynności znanej także odbiorcom. Twórcy tomiku zachęcają do rozruszania wyobraźni i zastanawiania się nad odpowiedziami na proste pytania (kto nie poradzi sobie z zagadką, będzie znać odpowiedź dzięki zamalowaniu białych fragmentów pisakiem wodnym). Czasami trzeba jeszcze odnieść się do ilustracji: coś policzyć, coś znaleźć i wskazać, coś nazwać lub przenieść sytuację z bajki na własne doświadczenia i podzielić się z bajkowym bohaterem swoimi przeżyciami. Takie tomiki dostarczają zatem wielopoziomowej rozrywki, są dla odbiorców szansą na wykazanie się i na pochwalenie się umiejętnościami. Pomagają też "tworzyć" tym dzieciom, które jeszcze nie opanowały zbyt dobrze sztuki rysowania - dostarczają iluzji samodzielnego ilustrowania bajek.
Magia
Magiczny mazak pozwala na zabawę długą i bezpieczną dla ścian, stołów i innych miejsc, które niekoniecznie dobrze znoszą ślady artystycznych emanacji dzieciaków. Nie ma obaw, że dzieci coś zniszczą, bo przy wypełnianiu książeczek z serii Wodne czary-mary używać mają flamastra napełnianego wodą. Książeczki zostały tak przygotowane, żeby nie wchłaniały wilgoci, powlekana tektura nie pomarszczy się szybko, a po wyschnięciu wody tomik nadaje się na ponowne malowanie. To nie tylko niespodzianka dla maluchów, ale też możliwość zapewnienia im zajęcia w podróży. Liczy się pomysł na całą serię - kartonowy picture book z wycięciem na flamaster i dołączonym flamastrem wielorazowego użytku - na rozkładówkach prezentujących znanych dzieciom bohaterów ma też miejsca pozalepiane białym papierem. Żeby sprawdzić, co kryje się pod nalepionymi fragmentami obrazka, trzeba pomalować papier wodą - wtedy stanie się przezroczysty. To, co dorosłych nie zaskoczy, dla dzieci będzie odkryciem na wielką skalę - i szansą na ćwiczenie sprawności manualnej (to, że pisakiem nie da się zniszczyć książeczki, nie oznacza, że wystarczy bazgrać do woli po całych rozkładówkach - warto skupić się i zamalowywać tylko białe pola.
Tym razem do kolekcji dołączają Cocomelon i Bing, co jednoznacznie wskazuje wiek odbiorców - tomiki przeznaczone są dla najmłodszych dzieci. To dla nich zabawa, o której czytać będą rodzice. Każda strona to nowe niespodzianki, ale też wymuszanie interakcji. Nie chodzi tylko o pokolorowanie rysunków - pomalowanie ich wodą - ale też o proste zadania do wykonania przez odbiorców. U J. J. sporo jest zabawy: pojawiają się baloniki i śmieszne przebrania, śpiewanie piosenek i budowanie zamków z piasku, przedszkole z mnóstwem zabawek i inne rozrywki. Bing także testuje różne sposoby na spędzanie wolnego czasu: wybiera się na piknik z Sulą, zaprasza do domu przyjaciół, przygotowuje smaczne przekąski albo chodzi na spacery. Wszystko po to, żeby przypomnieć maluchom, że nie tylko komputery dostarczają rozrywki - znacznie przyjemniej jest spędzać czas w gronie znajomych.
Każda strona (lub, jak u Binga - rozkładówka) to zatem prezentacja jakiejś czynności znanej także odbiorcom. Twórcy tomiku zachęcają do rozruszania wyobraźni i zastanawiania się nad odpowiedziami na proste pytania (kto nie poradzi sobie z zagadką, będzie znać odpowiedź dzięki zamalowaniu białych fragmentów pisakiem wodnym). Czasami trzeba jeszcze odnieść się do ilustracji: coś policzyć, coś znaleźć i wskazać, coś nazwać lub przenieść sytuację z bajki na własne doświadczenia i podzielić się z bajkowym bohaterem swoimi przeżyciami. Takie tomiki dostarczają zatem wielopoziomowej rozrywki, są dla odbiorców szansą na wykazanie się i na pochwalenie się umiejętnościami. Pomagają też "tworzyć" tym dzieciom, które jeszcze nie opanowały zbyt dobrze sztuki rysowania - dostarczają iluzji samodzielnego ilustrowania bajek.
czwartek, 30 grudnia 2021
Andrew Morton: Diana. Jej historia
Marginesy, Warszawa 2021.
Na szczycie
Andrew Morton tom "Diana. Jej historia" składa z trzech części, a ideę konstrukcji najnowszego wydania tłumaczy w przedmowie. Najpierw przytacza obszerne fragmenty wywiadu, jakiego księżna Diana udzieliła, żeby wyjaśnić światu własną sytuację w wyjątkowo nieudanym małżeństwie. Później - mocno na bazie tych rozmów i nagrań - tworzy Andrew Morton biografię Lady Di. Na końcu zajmuje się krótkim przedstawieniem wydarzeń po tragicznej śmierci bohaterki książki. Dzisiaj "Diana. Jej historia" to nie jest już publikacją szokującą czy wywrotową, czytelnicy doskonale orientują się w sprawach z królewskiego dworu i w życiu uczuciowym wyższych sfer. Nie zmienia to jednak faktu, że tę książkę całkiem nieźle się czyta - i nawet powtarzanie części wypowiedzi w pierwszej i drugiej partii książki nie jest aż tak bardzo męczące, jak mogłoby się wydawać. W przedmowie także Andrew Morton zajmuje się technicznymi komentarzami: opowiada, jak udawało się przechytrzyć otoczenie księżnej (by nikt przedwcześnie nie zorientował się w planach bardzo szczerego wywiadu i nie storpedował tych zamiarów), rejestruje też podejście samej Diany. Zwierza się z problemów powstających w trakcie pisania: z dylematów dotyczących wyborów autorskich i z wizji nieuchronnego skandalu. Książka, która ma powstać w następstwie zwierzeń księżnej, uświadomi odbiorcom, że byli oszukiwani - widzieli relacje, które nie istniały.
Ta historia musi się podobać, bo bazuje na baśni o Kopciuszku. Pojawia się w niej skromna dziewczyna (wprawdzie z arystokratycznej rodziny, jednak - zawsze pierwsza do usługiwania innym, pomocna i życzliwa). Diana Spencer nie należy do piękności, ma też problemy w budowaniu relacji z płcią przeciwną - a czasami uznaje, że została stworzona do wyższych celów, więc musi bardzo dbać o reputację: to prawdopodobnie już nadinterpretacja płynąca ze świadomości losów - jednak odpowiednio oprawiona robi wrażenie. Opowieść nabiera tempa, gdy Diana trafia w otoczenie księcia Karola i zostaje jego narzeczoną. Stopniowo autor wprowadza postać Camilli Parker Bowles, równolegle z rozwijaniem się bulimii u bohaterki tomu. Role Diany u boku księcia Walii portretuje dość pobieżnie, dopiero kiedy Diana znajduje sobie zadania dla siebie i zaczyna się angażować w działalność dobroczynną - pomaga chorym i cierpiącym - przerzuca uwagę na warte upamiętnienia czyny. Żeby stworzyć tę książkę Andrew Morton przeprowadzał także rozmowy z bliskimi Diany - i ich wypowiedzi również wykorzystuje w historii. W tym obrazku nie ma miejsca na miłość, przynajmniej ze strony księcia Karola: ale i sama Diana nie przekonuje przesadnie do wielkiego uczucia. Morton podkreśla za to ciągłe wybuchy płaczu księżnej - przypomina o tym, o czym zwykli odbiorcy w latach 90. wiedzieć nie mogli. Odnotowuje zachowania Diany jako matki, nieco marginalnie traktuje kwestię jej pozamałżeńskich związków. Najważniejsza jest dla niego wierność informacjom, które uzyskał od samej Diany - i taką też wersję podsuwa czytelnikom. Stawia na silne uczucia, a do tego - sensacje. Dzisiaj książka funkcjonować może nieco inaczej: a kiedy znika czynnik ciekawości i możliwości podglądania, zmieniają się też oczekiwania wobec tomu. Andrew Morton jednak do bazowej całości dodawać nic nie chce.
Na szczycie
Andrew Morton tom "Diana. Jej historia" składa z trzech części, a ideę konstrukcji najnowszego wydania tłumaczy w przedmowie. Najpierw przytacza obszerne fragmenty wywiadu, jakiego księżna Diana udzieliła, żeby wyjaśnić światu własną sytuację w wyjątkowo nieudanym małżeństwie. Później - mocno na bazie tych rozmów i nagrań - tworzy Andrew Morton biografię Lady Di. Na końcu zajmuje się krótkim przedstawieniem wydarzeń po tragicznej śmierci bohaterki książki. Dzisiaj "Diana. Jej historia" to nie jest już publikacją szokującą czy wywrotową, czytelnicy doskonale orientują się w sprawach z królewskiego dworu i w życiu uczuciowym wyższych sfer. Nie zmienia to jednak faktu, że tę książkę całkiem nieźle się czyta - i nawet powtarzanie części wypowiedzi w pierwszej i drugiej partii książki nie jest aż tak bardzo męczące, jak mogłoby się wydawać. W przedmowie także Andrew Morton zajmuje się technicznymi komentarzami: opowiada, jak udawało się przechytrzyć otoczenie księżnej (by nikt przedwcześnie nie zorientował się w planach bardzo szczerego wywiadu i nie storpedował tych zamiarów), rejestruje też podejście samej Diany. Zwierza się z problemów powstających w trakcie pisania: z dylematów dotyczących wyborów autorskich i z wizji nieuchronnego skandalu. Książka, która ma powstać w następstwie zwierzeń księżnej, uświadomi odbiorcom, że byli oszukiwani - widzieli relacje, które nie istniały.
Ta historia musi się podobać, bo bazuje na baśni o Kopciuszku. Pojawia się w niej skromna dziewczyna (wprawdzie z arystokratycznej rodziny, jednak - zawsze pierwsza do usługiwania innym, pomocna i życzliwa). Diana Spencer nie należy do piękności, ma też problemy w budowaniu relacji z płcią przeciwną - a czasami uznaje, że została stworzona do wyższych celów, więc musi bardzo dbać o reputację: to prawdopodobnie już nadinterpretacja płynąca ze świadomości losów - jednak odpowiednio oprawiona robi wrażenie. Opowieść nabiera tempa, gdy Diana trafia w otoczenie księcia Karola i zostaje jego narzeczoną. Stopniowo autor wprowadza postać Camilli Parker Bowles, równolegle z rozwijaniem się bulimii u bohaterki tomu. Role Diany u boku księcia Walii portretuje dość pobieżnie, dopiero kiedy Diana znajduje sobie zadania dla siebie i zaczyna się angażować w działalność dobroczynną - pomaga chorym i cierpiącym - przerzuca uwagę na warte upamiętnienia czyny. Żeby stworzyć tę książkę Andrew Morton przeprowadzał także rozmowy z bliskimi Diany - i ich wypowiedzi również wykorzystuje w historii. W tym obrazku nie ma miejsca na miłość, przynajmniej ze strony księcia Karola: ale i sama Diana nie przekonuje przesadnie do wielkiego uczucia. Morton podkreśla za to ciągłe wybuchy płaczu księżnej - przypomina o tym, o czym zwykli odbiorcy w latach 90. wiedzieć nie mogli. Odnotowuje zachowania Diany jako matki, nieco marginalnie traktuje kwestię jej pozamałżeńskich związków. Najważniejsza jest dla niego wierność informacjom, które uzyskał od samej Diany - i taką też wersję podsuwa czytelnikom. Stawia na silne uczucia, a do tego - sensacje. Dzisiaj książka funkcjonować może nieco inaczej: a kiedy znika czynnik ciekawości i możliwości podglądania, zmieniają się też oczekiwania wobec tomu. Andrew Morton jednak do bazowej całości dodawać nic nie chce.
Natalia Sander: Kociolandia
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Wsparcie
"Kociolandia" nie jest typową bajką: nie będzie tu przenoszenia się do krainy z wyobraźni, ze standardowych fabuł z literatury czwartej pozostaje tu jedynie przyjaźń ze zwierzęcą bohaterką, Kicią. Kicia jest bardzo potrzebna czteroletniej rezolutnej Natalce: objaśnia bowiem rzeczywistość i pozwala przepędzić troski. Kicia pełni rolę, jaką u każdego malucha przejmuje przeważnie ukochana przytulanka. To powiernica i źródło dobrych rad. Ułatwia oczekiwanie na wiecznie zajętą mamę i sprawia, że wszystko wydaje się prostsze. Kicia jest przedstawicielką świata, do którego odbiorcy wstępu nie dostaną. Natalia Sander nie zabiera bowiem nikogo do Kociolandii - pozostawia ją jako idyllę, miejsce niedostępne, ale możliwe do odwiedzenia za sprawą fantazji. Natalka zdaje sobie sprawę, że zabawa jest najważniejsza i że to naprawdę ciężka praca. Czasami zajmuje się prezentowaniem codzienności w Kociolandii (w tym świecie wszystko stoi na głowie - sprawdza się tu to, co niedostępne w codzienności bohaterki). Częściej jednak Natalka dzieli się swoimi zmartwieniami z Kicią i zyskuje nowe spojrzenie na swoje dylematy. Bywa, że dziewczynkę denerwują sprawy charakterystyczne dla kilkulatków - na przykład zachowanie Nowego w przedszkolu (przedszkolanka bagatelizuje sprawę, chociaż Natalka rozsądnie zwraca się do niej z poczuciem krzywdy). Zwykle jednak dziecko obserwuje mamę i przejmuje od niej nastroje: trapi się przez to albo brakiem pieniędzy na nowe mieszkanie, albo korkami na drodze. Styka się ze złem (przez wiadomości o złodziejach płynące z radia) i ze śmiercią czy chorobami (za sprawą członków rodziny). To wszystko trzeba koniecznie przegadać z Kicią - żeby dowiedzieć się, o co właściwie chodzi i czy czterolatki powinny zaprzątać sobie głowy takimi tematami. Natalia Sander wie, że nie da się uchronić najmłodszych przed konkretnymi zagadnieniami, wszechobecnymi dzisiaj. Dlatego zamiast udawać, że problemy nie istnieją, postanawia rzucić na nie nowe światło, przeanalizować je z perspektywy dziecka. Podpowiada małym odbiorcom, jak radzić sobie z wyzwaniami i daje im narzędzia do pokonywania zmartwień.
W narracji "Kociolandia" jest prosta i naiwna - bo też i inna być nie może, skoro opowieść prowadzi czterolatka. Krótkie rozdziały są tu wypełnione zdrobnieniami (pieniążki i mieszkanko powtarzają się na tyle często, że mogą zirytować najbardziej cierpliwych czytelników, ale pokazują też dorosłym, że nie warto "dziubdziać" do najmłodszych). Natalka może rozśmieszyć, kiedy używa poważnie brzmiących słów, których znaczenia nie rozumie - i wstawia je wszędzie, gdzie tylko uzna za stosowne. W "Kociolandii" nie chodzi jednak o imponowanie stylem - autorka chce trafić do najmłodszych i to jej się bez trudu uda, nawet ciężar poszczególnych tematów nie zepsuje efektu. Najważniejsze przesłanie z "Kociolandii" to pewność, że na każdy kłopot znajdzie się jakaś metoda. Autorka sprawia, że odbiorcy oswoją się z wieloma tematami - nawet jeśli rodzice nie potrafią ich rzeczowo wyjaśnić. "Kociolandia" nie jest do końca książką rozrywkową, to raczej wskazówka dotycząca rozmów o sprawach najważniejszych.
Wsparcie
"Kociolandia" nie jest typową bajką: nie będzie tu przenoszenia się do krainy z wyobraźni, ze standardowych fabuł z literatury czwartej pozostaje tu jedynie przyjaźń ze zwierzęcą bohaterką, Kicią. Kicia jest bardzo potrzebna czteroletniej rezolutnej Natalce: objaśnia bowiem rzeczywistość i pozwala przepędzić troski. Kicia pełni rolę, jaką u każdego malucha przejmuje przeważnie ukochana przytulanka. To powiernica i źródło dobrych rad. Ułatwia oczekiwanie na wiecznie zajętą mamę i sprawia, że wszystko wydaje się prostsze. Kicia jest przedstawicielką świata, do którego odbiorcy wstępu nie dostaną. Natalia Sander nie zabiera bowiem nikogo do Kociolandii - pozostawia ją jako idyllę, miejsce niedostępne, ale możliwe do odwiedzenia za sprawą fantazji. Natalka zdaje sobie sprawę, że zabawa jest najważniejsza i że to naprawdę ciężka praca. Czasami zajmuje się prezentowaniem codzienności w Kociolandii (w tym świecie wszystko stoi na głowie - sprawdza się tu to, co niedostępne w codzienności bohaterki). Częściej jednak Natalka dzieli się swoimi zmartwieniami z Kicią i zyskuje nowe spojrzenie na swoje dylematy. Bywa, że dziewczynkę denerwują sprawy charakterystyczne dla kilkulatków - na przykład zachowanie Nowego w przedszkolu (przedszkolanka bagatelizuje sprawę, chociaż Natalka rozsądnie zwraca się do niej z poczuciem krzywdy). Zwykle jednak dziecko obserwuje mamę i przejmuje od niej nastroje: trapi się przez to albo brakiem pieniędzy na nowe mieszkanie, albo korkami na drodze. Styka się ze złem (przez wiadomości o złodziejach płynące z radia) i ze śmiercią czy chorobami (za sprawą członków rodziny). To wszystko trzeba koniecznie przegadać z Kicią - żeby dowiedzieć się, o co właściwie chodzi i czy czterolatki powinny zaprzątać sobie głowy takimi tematami. Natalia Sander wie, że nie da się uchronić najmłodszych przed konkretnymi zagadnieniami, wszechobecnymi dzisiaj. Dlatego zamiast udawać, że problemy nie istnieją, postanawia rzucić na nie nowe światło, przeanalizować je z perspektywy dziecka. Podpowiada małym odbiorcom, jak radzić sobie z wyzwaniami i daje im narzędzia do pokonywania zmartwień.
W narracji "Kociolandia" jest prosta i naiwna - bo też i inna być nie może, skoro opowieść prowadzi czterolatka. Krótkie rozdziały są tu wypełnione zdrobnieniami (pieniążki i mieszkanko powtarzają się na tyle często, że mogą zirytować najbardziej cierpliwych czytelników, ale pokazują też dorosłym, że nie warto "dziubdziać" do najmłodszych). Natalka może rozśmieszyć, kiedy używa poważnie brzmiących słów, których znaczenia nie rozumie - i wstawia je wszędzie, gdzie tylko uzna za stosowne. W "Kociolandii" nie chodzi jednak o imponowanie stylem - autorka chce trafić do najmłodszych i to jej się bez trudu uda, nawet ciężar poszczególnych tematów nie zepsuje efektu. Najważniejsze przesłanie z "Kociolandii" to pewność, że na każdy kłopot znajdzie się jakaś metoda. Autorka sprawia, że odbiorcy oswoją się z wieloma tematami - nawet jeśli rodzice nie potrafią ich rzeczowo wyjaśnić. "Kociolandia" nie jest do końca książką rozrywkową, to raczej wskazówka dotycząca rozmów o sprawach najważniejszych.
środa, 29 grudnia 2021
Elina Backman: Kiedy umiera król
Czarna Owca, Warszawa 2021.
Śledztwa
W tej powieści splata się kilka spraw. Jedna dotyczy minionych czasów: Saana sięga do sprawy z czasów swojego dzieciństwa, niewyjaśnionej śmierci młodej dziewczyny, Heleny. Saana jest dziennikarką, która przeżywa właśnie wypalenie zawodowe - ma dość swojego życia, męczą ją codzienne obowiązki, nie potrafi czerpać radości z żadnych spraw. Potrzebuje przerwy - i odkrycia, co ją pasjonuje. Wprawdzie lubi oglądać seriale kryminalne, ale to jej nie rozwija - chciałaby napisać coś swojego, jednak nie znajduje na to siły. Druga sprawa to morderstwo: zostają znalezione zwłoki mężczyzny. Nie byłoby problemu z ukryciem ich, gdyby tylko sprawca zechciał się wysilić - najwyraźniej zależało mu na tym, żeby ktoś szybko wpadł na trop i odkrył zostawioną wiadomość. Bo znamię, wypalone na ciele denata, wskazuje na działalność seryjnego mordercy. Śledczy przypuszczają, że pierwsza ofiara nie będzie ostatnią - i zastanawiają się nad profilem psychologicznym człowieka, który dopuścił się takiego okrucieństwa. W tym wszystkim przewija się jeszcze obraz widma, zadającego rozmaite tortury ofiarom. Widmo upaja się żądzą władzy.
Elina Backman stawia na mrok - zresztą w Czarnej serii nie można oczekiwać niczego innego, tu thrillery nadają ton. Odbiorcy powinni się bać, a to uzyskuje autorka między innymi dzięki połączeniu tajemniczości, grozy i niedopowiedzeń. Przypomina też, że nikt nie jest bezpieczny, ofiarą może paść każdy. Długo rozplątuje zagadki - zmusza bohaterów do działania. Saana stopniowo otrzymuje informacje o tym, co się dzieje w Hartoli, plotki podsycają atmosferę lęku i wciąż uzupełniane są o nowe dane. Szybko staje się jasne, że śledczy się nie pomylili: morderca uderza kolejny raz i znów "podpisuje" swoją ofiarę w ten sam sposób. Informacje zaczynają zamieniać się w towar: można je wymieniać i tworzyć sojusze. Elina Backman rozwija wątki obyczajowe: stara się pokazać, co dzieje się z postaciami poza wątkiem kryminalnym, nie chce, żeby zbrodnie definiowały charaktery. Stawia na szczegółowość w opisach: nie samą intrygę dostarcza czytelnikom, a całą jej oprawę, mnóstwo detali i ciekawostek. Może rozdmuchiwać rozmiary narracji także dzięki nastawieniu na zmiany perspektywy: co rozdział, autorka przechodzi do innej postaci i do innego miejsca - dzięki temu może jednocześnie uzupełniać wiadomości i rozbudowywać komentarze. Nie musi nawet tworzyć długich wywodów, rozdziały są dość zwarte i przy tym konkretne, śledztwo toczy się na marginesie - jest ważne i wyzwala potrzebę rozmawiania, wiele informacji przetacza się przez dialogi - ale nie ma w tym papierowości czy sztuczności, Elina Backman pisze przekonująco. Trzeba oczywiście lubić gatunek i przekonać się do czarnych kryminałów, żeby czerpać satysfakcję z tego typu książek - ale jeśli ktoś ceni sobie rozrywkę w tonie thrillera i sensacji jednocześnie, tutaj może ucieszyć się jakością prozy.
Śledztwa
W tej powieści splata się kilka spraw. Jedna dotyczy minionych czasów: Saana sięga do sprawy z czasów swojego dzieciństwa, niewyjaśnionej śmierci młodej dziewczyny, Heleny. Saana jest dziennikarką, która przeżywa właśnie wypalenie zawodowe - ma dość swojego życia, męczą ją codzienne obowiązki, nie potrafi czerpać radości z żadnych spraw. Potrzebuje przerwy - i odkrycia, co ją pasjonuje. Wprawdzie lubi oglądać seriale kryminalne, ale to jej nie rozwija - chciałaby napisać coś swojego, jednak nie znajduje na to siły. Druga sprawa to morderstwo: zostają znalezione zwłoki mężczyzny. Nie byłoby problemu z ukryciem ich, gdyby tylko sprawca zechciał się wysilić - najwyraźniej zależało mu na tym, żeby ktoś szybko wpadł na trop i odkrył zostawioną wiadomość. Bo znamię, wypalone na ciele denata, wskazuje na działalność seryjnego mordercy. Śledczy przypuszczają, że pierwsza ofiara nie będzie ostatnią - i zastanawiają się nad profilem psychologicznym człowieka, który dopuścił się takiego okrucieństwa. W tym wszystkim przewija się jeszcze obraz widma, zadającego rozmaite tortury ofiarom. Widmo upaja się żądzą władzy.
Elina Backman stawia na mrok - zresztą w Czarnej serii nie można oczekiwać niczego innego, tu thrillery nadają ton. Odbiorcy powinni się bać, a to uzyskuje autorka między innymi dzięki połączeniu tajemniczości, grozy i niedopowiedzeń. Przypomina też, że nikt nie jest bezpieczny, ofiarą może paść każdy. Długo rozplątuje zagadki - zmusza bohaterów do działania. Saana stopniowo otrzymuje informacje o tym, co się dzieje w Hartoli, plotki podsycają atmosferę lęku i wciąż uzupełniane są o nowe dane. Szybko staje się jasne, że śledczy się nie pomylili: morderca uderza kolejny raz i znów "podpisuje" swoją ofiarę w ten sam sposób. Informacje zaczynają zamieniać się w towar: można je wymieniać i tworzyć sojusze. Elina Backman rozwija wątki obyczajowe: stara się pokazać, co dzieje się z postaciami poza wątkiem kryminalnym, nie chce, żeby zbrodnie definiowały charaktery. Stawia na szczegółowość w opisach: nie samą intrygę dostarcza czytelnikom, a całą jej oprawę, mnóstwo detali i ciekawostek. Może rozdmuchiwać rozmiary narracji także dzięki nastawieniu na zmiany perspektywy: co rozdział, autorka przechodzi do innej postaci i do innego miejsca - dzięki temu może jednocześnie uzupełniać wiadomości i rozbudowywać komentarze. Nie musi nawet tworzyć długich wywodów, rozdziały są dość zwarte i przy tym konkretne, śledztwo toczy się na marginesie - jest ważne i wyzwala potrzebę rozmawiania, wiele informacji przetacza się przez dialogi - ale nie ma w tym papierowości czy sztuczności, Elina Backman pisze przekonująco. Trzeba oczywiście lubić gatunek i przekonać się do czarnych kryminałów, żeby czerpać satysfakcję z tego typu książek - ale jeśli ktoś ceni sobie rozrywkę w tonie thrillera i sensacji jednocześnie, tutaj może ucieszyć się jakością prozy.
Emilia Kiereś: Złota gwiazdka
Harperkids, Warszawa 2021. (wznowienie)
Magia świąt
Na taką publikację z pewnością zwrócą uwagę fani Małgorzaty Musierowicz - "Złota gwiazdka" Emilii Kiereś przygotowana została z myślą o bożonarodzeniowych klimatach, ale nie tylko o ten motyw w powieści chodzi. Wraca na rynek ta książka, bo prezentuje bardzo istotną dla wielu młodych ludzi kwestię pojawienia się na świecie młodszego rodzeństwa. U Antka wiele się dzieje. Wszyscy jadą na Boże Narodzenie do cioci i wujka, będzie zatem gwarnie i rodzinnie. Antek jednak nie ma zbyt dobrego humoru: odkąd w domu pojawił się malutki Staś, mama przestała mieć czas dla innych swoich pociech. Marysia jest już nastolatką i nie potrzebuje aż tak dużo uwagi ze strony dorosłych, ale Antkowi czasami szkoda, że nie może porozmawiać z mamą albo przytulić się do niej: każdą chwilę mama rezerwuje dla Stasia, a kiedy już udaje się zapewnić jej moment bez najmłodszej pociechy, mama udaje się na odpoczynek i natychmiast zasypia. Antek wszystko rozumie, jednak bywa mu przykro. U cioci też nie będzie mógł zwrócić na siebie uwagi rodzicielki. Jednak tu zajmuje się inną sprawą: próbuje się dowiedzieć, kim jest dziewczynka w czerwonej czapeczce, śledząca go w jego kryjówkach. Emilia Kiereś kieruje się do myślących czytelników i pokazuje im, że w życiu nie wszystko układa się zgodnie z planami. Przypomina, co jest naprawdę ważne: chociaż Antek cierpi, bo nie ma mamy dla siebie, pozostali domownicy są dla niego bardzo wyrozumiali: Marysia nawet tłumaczy, jak to jest z tą miłością mamy. Antek ma kogo poprosić o pomoc - cóż z tego, skoro zależy mu na mamie. Chłopiec boi się, że to Staś stał się najważniejszym dzieckiem - nawet rozsądne wyjaśnienia nie do końca przekonują, gdy w grę wchodzą silne emocje i rozżalenie. Przecież czasami przydałoby się wsparcie i zestaw argumentów - Antek nie ze wszystkim jest w stanie poradzić sobie sam.
"Złota gwiazdka" to historia, w której klimat świąteczny jest ważny - ale bardziej istotne staje się analizowanie kwestii rodzicielskiej miłości. Antek musi się przekonać, że nie ma najgorzej: spotyka dziewczynkę, której rodzice spędzają czas w szpitalu, z ciężko chorym bratem - tutaj nie ma miejsca na przygotowania do świąt i na radosną atmosferę wyczekiwania. Dopiero ukazanie prawdziwego dramatu (oczywiście baśniowo stonowanego w finale, bo przecież bożonarodzeniowe powieści nie mogą smucić) uzmysławia Antkowi, że jego sytuacja nie jest tragiczna i nawet jeśli mama chwilowo nie może się skupić na jego sprawach, to nie znaczy, że już go nie kocha.
Emilia Kiereś powtarza cierpliwie to, w co dzieci - tak jak Antek - uwierzyć nie potrafią. Zdaje sobie sprawę z tego, czego potrzebują najmłodsi i zapewnia im to w mądrej i ciepłej książce. Gra tematem Bożego Narodzenia, żeby wyjaśnić sentymenty, ale sama przypomina też rodzicom, że powinni skupić się na relacjach z każdym dzieckiem z osobna - bo każde jest tak samo ważne.
Magia świąt
Na taką publikację z pewnością zwrócą uwagę fani Małgorzaty Musierowicz - "Złota gwiazdka" Emilii Kiereś przygotowana została z myślą o bożonarodzeniowych klimatach, ale nie tylko o ten motyw w powieści chodzi. Wraca na rynek ta książka, bo prezentuje bardzo istotną dla wielu młodych ludzi kwestię pojawienia się na świecie młodszego rodzeństwa. U Antka wiele się dzieje. Wszyscy jadą na Boże Narodzenie do cioci i wujka, będzie zatem gwarnie i rodzinnie. Antek jednak nie ma zbyt dobrego humoru: odkąd w domu pojawił się malutki Staś, mama przestała mieć czas dla innych swoich pociech. Marysia jest już nastolatką i nie potrzebuje aż tak dużo uwagi ze strony dorosłych, ale Antkowi czasami szkoda, że nie może porozmawiać z mamą albo przytulić się do niej: każdą chwilę mama rezerwuje dla Stasia, a kiedy już udaje się zapewnić jej moment bez najmłodszej pociechy, mama udaje się na odpoczynek i natychmiast zasypia. Antek wszystko rozumie, jednak bywa mu przykro. U cioci też nie będzie mógł zwrócić na siebie uwagi rodzicielki. Jednak tu zajmuje się inną sprawą: próbuje się dowiedzieć, kim jest dziewczynka w czerwonej czapeczce, śledząca go w jego kryjówkach. Emilia Kiereś kieruje się do myślących czytelników i pokazuje im, że w życiu nie wszystko układa się zgodnie z planami. Przypomina, co jest naprawdę ważne: chociaż Antek cierpi, bo nie ma mamy dla siebie, pozostali domownicy są dla niego bardzo wyrozumiali: Marysia nawet tłumaczy, jak to jest z tą miłością mamy. Antek ma kogo poprosić o pomoc - cóż z tego, skoro zależy mu na mamie. Chłopiec boi się, że to Staś stał się najważniejszym dzieckiem - nawet rozsądne wyjaśnienia nie do końca przekonują, gdy w grę wchodzą silne emocje i rozżalenie. Przecież czasami przydałoby się wsparcie i zestaw argumentów - Antek nie ze wszystkim jest w stanie poradzić sobie sam.
"Złota gwiazdka" to historia, w której klimat świąteczny jest ważny - ale bardziej istotne staje się analizowanie kwestii rodzicielskiej miłości. Antek musi się przekonać, że nie ma najgorzej: spotyka dziewczynkę, której rodzice spędzają czas w szpitalu, z ciężko chorym bratem - tutaj nie ma miejsca na przygotowania do świąt i na radosną atmosferę wyczekiwania. Dopiero ukazanie prawdziwego dramatu (oczywiście baśniowo stonowanego w finale, bo przecież bożonarodzeniowe powieści nie mogą smucić) uzmysławia Antkowi, że jego sytuacja nie jest tragiczna i nawet jeśli mama chwilowo nie może się skupić na jego sprawach, to nie znaczy, że już go nie kocha.
Emilia Kiereś powtarza cierpliwie to, w co dzieci - tak jak Antek - uwierzyć nie potrafią. Zdaje sobie sprawę z tego, czego potrzebują najmłodsi i zapewnia im to w mądrej i ciepłej książce. Gra tematem Bożego Narodzenia, żeby wyjaśnić sentymenty, ale sama przypomina też rodzicom, że powinni skupić się na relacjach z każdym dzieckiem z osobna - bo każde jest tak samo ważne.
wtorek, 28 grudnia 2021
Henry James: Godziny włoskie
Próby, Warszawa 2020.
Krajobrazy i przeżycia
Jest to książka, jaka dzisiaj nie mogłaby powstać. Dziewiętnastowieczne notatki z podróży - i włoskich fascynacji - zaintrygują nie tylko dzisiejszych miłośników literatury podróżniczej. Henry James w "Godzinach włoskich" wcale nie zamierza uwodzić czytelników. Pisze trochę dla siebie - dla utrwalenia doświadczeń, przeżyć i wrażeń zmysłowych - a trochę po to, żeby utrwalić w literaturze zestaw pejzaży i miejsc czy zwyczajów charakterystycznych dla Italii. Ta książka - przepiękna od strony literackiej - jest ponadczasowa. Narracja nie męczy archaicznością, została dostosowana do aktualnych rozwiązań w literaturze pięknej, jest jednocześnie klasyczna i uniwersalna. Autor zbiera tu nie tylko obrazki z Wenecji, ale też wspomnienia i refleksje z innych włoskich podróży. Wybiera się na wyprawy, żeby poznawać kulturę i kraj. Wyczulony na wszelkie detale, potrafi odmalować je przed oczami czytelników bez większego trudu. W dodatku potrafi dostrzec i zaakcentować ciekawostki czy odkrycia, które zwykłemu poznaniu umykają. Precyzyjne obserwacje zamieniają się w wyjątkowy zestaw tekstów, który również dzisiaj będzie zachwycał odbiorców - nawet tych wymagających.
Przede wszystkim Henry James zajmuje się pilnym rejestrowaniem wrażeń zmysłowych. Nie przepisuje przewodników, nie tworzy rejestru zabytków. Wychodzi z założenia, że jego odbiorcy - dziewiętnastowieczni - mają podstawową wiedzę i pamiętają o tym, co należy zobaczyć. Podąża zatem szlakami, które są obowiązkowe przy odkrywaniu włoskich miejsc. Zajmuje się analizowaniem odkryć - jest w stanie wiele miejsca poświęcić na rozpatrywanie poszczególnych aspektów włoskiej codzienności. Rejestruje kolory i dźwięki, udaje mu się przenieść je na czytelną, synestezyjną narrację. Składa się ten tom niemal z samych opisów, podbarwionych odrobinę refleksjami autora - ale to wszystko zamienia się w niezwykłą i wartościową całość. Śledzenie podróży Jamesa nie będzie nudzić, urzeka intensywnością wrażeń. Zwłaszcza że autor nie wpada w banały i nie opowiada o tym, co oczywiste - udaje mu się trafiać na zestawy skojarzeń, które dla czytelników będą cenne - nawet po długim czasie.
"Włoskie godziny" to tom, który się nie zestarzeje - w swoim kształcie stanowi idealną przeciwwagę dla dzisiejszych publikacji tworzonych przede wszystkim przez blogerów i obieżyświatów. Tu można znaleźć i garść cytatów opisujących najlepiej doznania podróżnika, ale też - inspiracje czy idealnie trafione komentarze na temat konkretnych miejsc i zwyczajów. Henry James czytany obecnie nie tylko imponuje zestawem przeżyć z wypraw - ale i umiejętnością przełożenia ich na literaturę wysokiej próby. Narracja w książce wciąga - to zestaw opisów satysfakcjonujących i celnych, udanych nie tylko pod kątem atrakcyjności dla szerokiej grupy odbiorców: autor utrwala swoje doświadczenia, nadając im rangę uniwersalności, a do tego przez cały czas budzi ciekawość dalszego ciągu. W tę relację wchodzi się bardzo szybko - i nie chce się jej przerywać.
Krajobrazy i przeżycia
Jest to książka, jaka dzisiaj nie mogłaby powstać. Dziewiętnastowieczne notatki z podróży - i włoskich fascynacji - zaintrygują nie tylko dzisiejszych miłośników literatury podróżniczej. Henry James w "Godzinach włoskich" wcale nie zamierza uwodzić czytelników. Pisze trochę dla siebie - dla utrwalenia doświadczeń, przeżyć i wrażeń zmysłowych - a trochę po to, żeby utrwalić w literaturze zestaw pejzaży i miejsc czy zwyczajów charakterystycznych dla Italii. Ta książka - przepiękna od strony literackiej - jest ponadczasowa. Narracja nie męczy archaicznością, została dostosowana do aktualnych rozwiązań w literaturze pięknej, jest jednocześnie klasyczna i uniwersalna. Autor zbiera tu nie tylko obrazki z Wenecji, ale też wspomnienia i refleksje z innych włoskich podróży. Wybiera się na wyprawy, żeby poznawać kulturę i kraj. Wyczulony na wszelkie detale, potrafi odmalować je przed oczami czytelników bez większego trudu. W dodatku potrafi dostrzec i zaakcentować ciekawostki czy odkrycia, które zwykłemu poznaniu umykają. Precyzyjne obserwacje zamieniają się w wyjątkowy zestaw tekstów, który również dzisiaj będzie zachwycał odbiorców - nawet tych wymagających.
Przede wszystkim Henry James zajmuje się pilnym rejestrowaniem wrażeń zmysłowych. Nie przepisuje przewodników, nie tworzy rejestru zabytków. Wychodzi z założenia, że jego odbiorcy - dziewiętnastowieczni - mają podstawową wiedzę i pamiętają o tym, co należy zobaczyć. Podąża zatem szlakami, które są obowiązkowe przy odkrywaniu włoskich miejsc. Zajmuje się analizowaniem odkryć - jest w stanie wiele miejsca poświęcić na rozpatrywanie poszczególnych aspektów włoskiej codzienności. Rejestruje kolory i dźwięki, udaje mu się przenieść je na czytelną, synestezyjną narrację. Składa się ten tom niemal z samych opisów, podbarwionych odrobinę refleksjami autora - ale to wszystko zamienia się w niezwykłą i wartościową całość. Śledzenie podróży Jamesa nie będzie nudzić, urzeka intensywnością wrażeń. Zwłaszcza że autor nie wpada w banały i nie opowiada o tym, co oczywiste - udaje mu się trafiać na zestawy skojarzeń, które dla czytelników będą cenne - nawet po długim czasie.
"Włoskie godziny" to tom, który się nie zestarzeje - w swoim kształcie stanowi idealną przeciwwagę dla dzisiejszych publikacji tworzonych przede wszystkim przez blogerów i obieżyświatów. Tu można znaleźć i garść cytatów opisujących najlepiej doznania podróżnika, ale też - inspiracje czy idealnie trafione komentarze na temat konkretnych miejsc i zwyczajów. Henry James czytany obecnie nie tylko imponuje zestawem przeżyć z wypraw - ale i umiejętnością przełożenia ich na literaturę wysokiej próby. Narracja w książce wciąga - to zestaw opisów satysfakcjonujących i celnych, udanych nie tylko pod kątem atrakcyjności dla szerokiej grupy odbiorców: autor utrwala swoje doświadczenia, nadając im rangę uniwersalności, a do tego przez cały czas budzi ciekawość dalszego ciągu. W tę relację wchodzi się bardzo szybko - i nie chce się jej przerywać.
Minecraft. Tom 3
Egmont, Warszawa 2021.
Gra zespołowa
Trzeci tom komiksów dotyczących gry Minecraft to propozycja dla najmłodszych jednocześnie zachęcająca do podjęcia komputerowego wyzwania i - do wyrozumiałości wobec rówieśników. Jest tu fabuła oparta na przekraczaniu granic wirtualnego i rzeczywistego świata - jak często w historiach fabularnych dotyczących Minecrafta, i tutaj mowa jest o grupie dzieci, które spędzają czas razem, chociaż połączone są za pomocą internetu. Dzieci z różnych stron świata: niektóre jeszcze nigdy się nie widziały - doskonale się razem dogadują i tworzą świetny zespół. Prym w nim wiedzie Grace, dziewczynka, która najlepiej zna się na odwiedzanym uniwersum. Grace uważana jest za autorytet, bez niej inni nie odważyliby się na odkrywanie nieznanego: a trafiają na tajemniczy portal, który doprowadzi ich nie wiadomo dokąd. Cała nadzieja w Grace: ta dziewczynka wie, jak unikać niebezpieczeństw i na pewno wymyśli, co zrobić w sytuacji zagrożenia. Normalnie byłby to powód do dumy, ale Grace czuje coraz większą presję. Traci radość z gry, nie ma ochoty rozmawiać o swoich emocjach. W efekcie oddala się od swoich przyjaciół. Stara się znaleźć pocieszenie poza grą - zresztą jej koledzy z drużyny również wiedzą, że poza komputerami i smartfonami istnieje życie. Dwóch bohaterów po raz pierwszy spotyka się w realu, pozostali mają wakacyjne plany polegające nie tylko na elektronicznych rozrywkach. Grace jako jedyna cierpi z powodu odpowiedzialności w grze do tego stopnia, że musi coś w swojej codzienności zmienić. A ponieważ nie szuka pomocy u bliskich - reaguje bardziej impulsywnie. Tymczasem dzieci z tego akurat zespołu są bardzo wyrozumiałe i wiedzą, jak się zachować. Kiedy tylko przekonają się, że Grace potrzebuje odpoczynku i wsparcia - są w stanie ją uratować. W ogóle w tym komiksie daje się wyczuć nastawienie na solidarność bohaterów w każdych okolicznościach. W grze - w nieznanym świecie Minecrafta - przeżywają przygody ich awatary, wiele tu niespodzianek, zagrożeń, a także potyczek. Ale kiedy bohaterowie wracają do rzeczywistości, czeka ich kolejna porcja silnych przeżyć. W tym wypadku jeszcze bardziej liczą się umiejętności działania w grupie - wyrozumiałość wobec innych, otwartość, prowadzenie dialogu, wsparcie dla tych, którzy tego wsparcia potrzebują. Dzieci z komiksu są rozsądne, co nie przeszkadza im w dobrej zabawie razem. Przemycają w dialogach wskazówki dla odbiorców, którzy znaleźliby się w podobnej sytuacji - wiadomo, że przez to opowieść wypada nieco bardziej dydaktycznie, ale ponieważ komiks kierowany jest do młodych czytelników, to nie przeszkadza tak bardzo, liczy się dostarczenie dzieciom narzędzi do rozwiązywania problemów. Jest ten komiks barwnym zaproszeniem do gry w Minecrafta.
Gra zespołowa
Trzeci tom komiksów dotyczących gry Minecraft to propozycja dla najmłodszych jednocześnie zachęcająca do podjęcia komputerowego wyzwania i - do wyrozumiałości wobec rówieśników. Jest tu fabuła oparta na przekraczaniu granic wirtualnego i rzeczywistego świata - jak często w historiach fabularnych dotyczących Minecrafta, i tutaj mowa jest o grupie dzieci, które spędzają czas razem, chociaż połączone są za pomocą internetu. Dzieci z różnych stron świata: niektóre jeszcze nigdy się nie widziały - doskonale się razem dogadują i tworzą świetny zespół. Prym w nim wiedzie Grace, dziewczynka, która najlepiej zna się na odwiedzanym uniwersum. Grace uważana jest za autorytet, bez niej inni nie odważyliby się na odkrywanie nieznanego: a trafiają na tajemniczy portal, który doprowadzi ich nie wiadomo dokąd. Cała nadzieja w Grace: ta dziewczynka wie, jak unikać niebezpieczeństw i na pewno wymyśli, co zrobić w sytuacji zagrożenia. Normalnie byłby to powód do dumy, ale Grace czuje coraz większą presję. Traci radość z gry, nie ma ochoty rozmawiać o swoich emocjach. W efekcie oddala się od swoich przyjaciół. Stara się znaleźć pocieszenie poza grą - zresztą jej koledzy z drużyny również wiedzą, że poza komputerami i smartfonami istnieje życie. Dwóch bohaterów po raz pierwszy spotyka się w realu, pozostali mają wakacyjne plany polegające nie tylko na elektronicznych rozrywkach. Grace jako jedyna cierpi z powodu odpowiedzialności w grze do tego stopnia, że musi coś w swojej codzienności zmienić. A ponieważ nie szuka pomocy u bliskich - reaguje bardziej impulsywnie. Tymczasem dzieci z tego akurat zespołu są bardzo wyrozumiałe i wiedzą, jak się zachować. Kiedy tylko przekonają się, że Grace potrzebuje odpoczynku i wsparcia - są w stanie ją uratować. W ogóle w tym komiksie daje się wyczuć nastawienie na solidarność bohaterów w każdych okolicznościach. W grze - w nieznanym świecie Minecrafta - przeżywają przygody ich awatary, wiele tu niespodzianek, zagrożeń, a także potyczek. Ale kiedy bohaterowie wracają do rzeczywistości, czeka ich kolejna porcja silnych przeżyć. W tym wypadku jeszcze bardziej liczą się umiejętności działania w grupie - wyrozumiałość wobec innych, otwartość, prowadzenie dialogu, wsparcie dla tych, którzy tego wsparcia potrzebują. Dzieci z komiksu są rozsądne, co nie przeszkadza im w dobrej zabawie razem. Przemycają w dialogach wskazówki dla odbiorców, którzy znaleźliby się w podobnej sytuacji - wiadomo, że przez to opowieść wypada nieco bardziej dydaktycznie, ale ponieważ komiks kierowany jest do młodych czytelników, to nie przeszkadza tak bardzo, liczy się dostarczenie dzieciom narzędzi do rozwiązywania problemów. Jest ten komiks barwnym zaproszeniem do gry w Minecrafta.
poniedziałek, 27 grudnia 2021
Jakub Michalczenia: Korszakowo
Korporacja Ha!art, Kraków 2020.
Margines
To nie jest miejsce, które zapewni dobry start w życiu. Zbierają się tu degeneraci i menele, ludzie pokrzywdzeni przez los i przegrywy. Jakub Michalczenia nie pozostawia złudzeń: nawet jeśli ktoś był na dobrej drodze, szybko zostanie ściągnięty do odpowiedniego poziomu. Pracę łatwo stracić, kiedy wpadnie się w nałóg, łatwo ulec wpływom kolegów i namowom do złego. Niektórzy są do tego przeznaczeni - nie potrafią robić w życiu nic innego. Inni próbują się dostosować, żeby przetrwać. W "Korszakowie" nadziei nie ma. Nie ma też miejsca na sentymenty. Autor stawia na krótkie scenki, rozdziały, które pokazują specyfikę małej miejscowości na Warmii. W zasadzie nie ma większego znaczenia, gdzie rozgrywa się akcja "Korszakowa" - i tak marazm i poczucie przegranej stanowią składnik uniwersalny tej książki i przedłużają jej żywot. Jakub Michalczenia zamienia się tutaj w obserwatora świata, do którego nikt nie chce się z własnej woli zapuszczać - a jednocześnie świata, który jest zadziwiająco bliski. Wprowadza do świadomości odbiorców sytuacje i charaktery, od których większość się odżegnuje. Przypomina o ludziach marginesu, tyle że w "Korszakowie" oni nie mogą stanowić marginesu - są w centrum.
Michalczenia środowisko opisuje językiem przystającym do porażek. Stawia na kolokwializmy, język ulicy i przekleństwa - stosowane dość kreatywnie, żeby nie przenosić do literatury rzeczywistości bez żadnych modyfikacji. Owszem, język tej książki jest czymś, co najszybciej się zestarzeje - ale przez to też tom bardziej przykuwa uwagę. Michalczenia jest niezły w tworzeniu miniaturek rodzajowych, chociaż z czasem okazuje się to nieco nużące: problem w tym, że chociaż autor przechodzi od postaci do postaci i tworzy zgrabne portrety - na granicy karykatury, ale jednak przekonujące - nie ma pomysłu na żadne działania, które napędzałyby opowieść. "Korszakowo" funkcjonuje jako zbiór obrazków statycznych - nawet jeżeli poszczególni bohaterowie w swoim życiu czegoś doświadczyli, nie ma tu mowy o osi fabularnej i o pulsie tej prozy. Owszem, Michalczenia pisze celnie, posługuje się ironią i potrafi odbiorców zaprosić do rzeczywistości im obcej - przekona ich do siebie precyzją scenek. Zabraknie jednak czegoś ponad te obrazki: powodu, dla którego przechodzi się przez kolejne rozdziały. Widać tu potencjał: Michalczenia znalazł sposób na zaprezentowanie specyficznej sfery tak, by czytelnicy mu uwierzyli - ale same opowiadania w jednym tonie to za mało, żeby zafascynować się opowieścią. Gdyby udało się wprowadzić jakiś nadrzędny cel, książka wypadłaby znacznie lepiej, miałaby więcej punktów zaczepienia dla odbiorców, więcej czynników zapraszających do lektury. Tak - pozostaje pokaz sprawności literackiej i posługiwania się słowem.
Margines
To nie jest miejsce, które zapewni dobry start w życiu. Zbierają się tu degeneraci i menele, ludzie pokrzywdzeni przez los i przegrywy. Jakub Michalczenia nie pozostawia złudzeń: nawet jeśli ktoś był na dobrej drodze, szybko zostanie ściągnięty do odpowiedniego poziomu. Pracę łatwo stracić, kiedy wpadnie się w nałóg, łatwo ulec wpływom kolegów i namowom do złego. Niektórzy są do tego przeznaczeni - nie potrafią robić w życiu nic innego. Inni próbują się dostosować, żeby przetrwać. W "Korszakowie" nadziei nie ma. Nie ma też miejsca na sentymenty. Autor stawia na krótkie scenki, rozdziały, które pokazują specyfikę małej miejscowości na Warmii. W zasadzie nie ma większego znaczenia, gdzie rozgrywa się akcja "Korszakowa" - i tak marazm i poczucie przegranej stanowią składnik uniwersalny tej książki i przedłużają jej żywot. Jakub Michalczenia zamienia się tutaj w obserwatora świata, do którego nikt nie chce się z własnej woli zapuszczać - a jednocześnie świata, który jest zadziwiająco bliski. Wprowadza do świadomości odbiorców sytuacje i charaktery, od których większość się odżegnuje. Przypomina o ludziach marginesu, tyle że w "Korszakowie" oni nie mogą stanowić marginesu - są w centrum.
Michalczenia środowisko opisuje językiem przystającym do porażek. Stawia na kolokwializmy, język ulicy i przekleństwa - stosowane dość kreatywnie, żeby nie przenosić do literatury rzeczywistości bez żadnych modyfikacji. Owszem, język tej książki jest czymś, co najszybciej się zestarzeje - ale przez to też tom bardziej przykuwa uwagę. Michalczenia jest niezły w tworzeniu miniaturek rodzajowych, chociaż z czasem okazuje się to nieco nużące: problem w tym, że chociaż autor przechodzi od postaci do postaci i tworzy zgrabne portrety - na granicy karykatury, ale jednak przekonujące - nie ma pomysłu na żadne działania, które napędzałyby opowieść. "Korszakowo" funkcjonuje jako zbiór obrazków statycznych - nawet jeżeli poszczególni bohaterowie w swoim życiu czegoś doświadczyli, nie ma tu mowy o osi fabularnej i o pulsie tej prozy. Owszem, Michalczenia pisze celnie, posługuje się ironią i potrafi odbiorców zaprosić do rzeczywistości im obcej - przekona ich do siebie precyzją scenek. Zabraknie jednak czegoś ponad te obrazki: powodu, dla którego przechodzi się przez kolejne rozdziały. Widać tu potencjał: Michalczenia znalazł sposób na zaprezentowanie specyficznej sfery tak, by czytelnicy mu uwierzyli - ale same opowiadania w jednym tonie to za mało, żeby zafascynować się opowieścią. Gdyby udało się wprowadzić jakiś nadrzędny cel, książka wypadłaby znacznie lepiej, miałaby więcej punktów zaczepienia dla odbiorców, więcej czynników zapraszających do lektury. Tak - pozostaje pokaz sprawności literackiej i posługiwania się słowem.
Tomek i przyjaciele. Niezawodne lokomotywy
Harperkids, Warszawa 2021.
Kolekcja
Malutki czteropak z książeczkami dla dzieci to całkiem sympatyczna niespodzianka dla fanów Tomka i przyjaciół. Kreskówka w wersji jeszcze bardziej uproszczonej trafi do najmłodszych. "Niezawodne lokomotywy" to papierowe pudełko skrywające cztery tomiki - pojedyncze historyjki z morałami dla kilkulatków. Jest to seria przyjemna (także w wyglądzie), nie zajmuje zbyt dużo miejsca i można ją zabrać na przykład w podróż, a składa się z kartonowych picture booków z nieskomplikowaną narracją. Ale każda historyjka ma swoją fabułę, nie chodzi tu wyłącznie o krótką prezentację postaci - można wybrać sobie ulubioną lokomotywę i podążać za nią, albo śledzić wszystkie opowiastki. Dzieci otrzymują malutkie, ale wartościowe z ich punktu widzenia tomiki z zaokrąglonymi rogami.
"Wielki dzień Piotrusia" to przygoda lokomotywy, która miała do wypełnienia ważną misję: dostarczenie paczki. Jednak z przejęcia niechcący zgubiła cenny ładunek. "Mistrzyni szybkości" to przygoda z Kaną - bohaterką, która lubi się ścigać, a nie cierpi - nudzić. "Nia i dzień bez planu" to opowieść o lokomotywie, która jest perfekcjonistką i zawsze musi robić wszystko według starannie ułożonej kolejności. Nie zawsze to się udaje, więc Nia potrzebuje wsparcia i pocieszenia - powinna przekonać się, że nie zawsze wszystko idzie pomyślnie i dręczenie się tym nic nie pomoże. W "Dieslu w tarapatach" najbardziej użyteczna lokomotywa na wyspie Sodor... gubi się na torach i nie potrafi wrócić do zajezdni. Za każdym razem zatem pojawia się problem, który dość łatwo można przenieść na życie odbiorców, zasugerować kilkulatkom zbieżność doświadczeń z tym, co przeżywają bohaterowie. Twórcy historyjek nie wdają się w szczegóły: wystarczy powiedzieć, że ktoś przyszedł z pomocą, albo że rozwiązał problem - reszta należy do wyobraźni maluchów.
Zresztą o to chodzi, żeby udało się dzieciom przenieść doświadczenia lokomotyw na ich własną codzienność - muszą przekonać się, że z każdej sytuacji istnieje wyjście, czasami trzeba pozwolić sobie pomóc, czasami - pospieszyć na pomoc innym. Każda lokomotywa, która znajdzie się w opałach, wie, że może liczyć na przyjaciół: jeśli stanie się coś, z czym nie może sobie poradzić, czeka na wsparcie. Dzieci z tych drobnych lektur mogą zatem nauczyć się działania zespołowego i zaufania. Te malutkie picture booki przynoszą prawdy o relacjach międzyludzkich - a dzieci kusi się tutaj i zaprasza do lektury przez ulubionych bohaterów z bajki. Najmłodszych nie będą razić zbyt oczywiste morały ani skróty fabularne - konieczne, żeby zmieścić na kilku stronach całą historyjkę. Ważna jest czystość przesłań i możliwość zaintrygowania małych odbiorców za sprawą tematyki - część dzieci lubi po prostu historie o nietypowych bohaterach, część zechce postawić na emocje postaci. Dzięki temu czteropak "Niezawodne lokomotywy" przypadnie do gustu kilkulatkom. Jest jeszcze jedna niespodzianka: tylne strony okładek zamieniają się w czteroelementową układankę.
Kolekcja
Malutki czteropak z książeczkami dla dzieci to całkiem sympatyczna niespodzianka dla fanów Tomka i przyjaciół. Kreskówka w wersji jeszcze bardziej uproszczonej trafi do najmłodszych. "Niezawodne lokomotywy" to papierowe pudełko skrywające cztery tomiki - pojedyncze historyjki z morałami dla kilkulatków. Jest to seria przyjemna (także w wyglądzie), nie zajmuje zbyt dużo miejsca i można ją zabrać na przykład w podróż, a składa się z kartonowych picture booków z nieskomplikowaną narracją. Ale każda historyjka ma swoją fabułę, nie chodzi tu wyłącznie o krótką prezentację postaci - można wybrać sobie ulubioną lokomotywę i podążać za nią, albo śledzić wszystkie opowiastki. Dzieci otrzymują malutkie, ale wartościowe z ich punktu widzenia tomiki z zaokrąglonymi rogami.
"Wielki dzień Piotrusia" to przygoda lokomotywy, która miała do wypełnienia ważną misję: dostarczenie paczki. Jednak z przejęcia niechcący zgubiła cenny ładunek. "Mistrzyni szybkości" to przygoda z Kaną - bohaterką, która lubi się ścigać, a nie cierpi - nudzić. "Nia i dzień bez planu" to opowieść o lokomotywie, która jest perfekcjonistką i zawsze musi robić wszystko według starannie ułożonej kolejności. Nie zawsze to się udaje, więc Nia potrzebuje wsparcia i pocieszenia - powinna przekonać się, że nie zawsze wszystko idzie pomyślnie i dręczenie się tym nic nie pomoże. W "Dieslu w tarapatach" najbardziej użyteczna lokomotywa na wyspie Sodor... gubi się na torach i nie potrafi wrócić do zajezdni. Za każdym razem zatem pojawia się problem, który dość łatwo można przenieść na życie odbiorców, zasugerować kilkulatkom zbieżność doświadczeń z tym, co przeżywają bohaterowie. Twórcy historyjek nie wdają się w szczegóły: wystarczy powiedzieć, że ktoś przyszedł z pomocą, albo że rozwiązał problem - reszta należy do wyobraźni maluchów.
Zresztą o to chodzi, żeby udało się dzieciom przenieść doświadczenia lokomotyw na ich własną codzienność - muszą przekonać się, że z każdej sytuacji istnieje wyjście, czasami trzeba pozwolić sobie pomóc, czasami - pospieszyć na pomoc innym. Każda lokomotywa, która znajdzie się w opałach, wie, że może liczyć na przyjaciół: jeśli stanie się coś, z czym nie może sobie poradzić, czeka na wsparcie. Dzieci z tych drobnych lektur mogą zatem nauczyć się działania zespołowego i zaufania. Te malutkie picture booki przynoszą prawdy o relacjach międzyludzkich - a dzieci kusi się tutaj i zaprasza do lektury przez ulubionych bohaterów z bajki. Najmłodszych nie będą razić zbyt oczywiste morały ani skróty fabularne - konieczne, żeby zmieścić na kilku stronach całą historyjkę. Ważna jest czystość przesłań i możliwość zaintrygowania małych odbiorców za sprawą tematyki - część dzieci lubi po prostu historie o nietypowych bohaterach, część zechce postawić na emocje postaci. Dzięki temu czteropak "Niezawodne lokomotywy" przypadnie do gustu kilkulatkom. Jest jeszcze jedna niespodzianka: tylne strony okładek zamieniają się w czteroelementową układankę.
niedziela, 26 grudnia 2021
Anna Kańtoch: Pokuta
Czarne, Wołowiec 2019.
Wyznanie
Nocą na komisariacie w Przeradowie w połowie lat 80. XX wieku pojawia się pewien mężczyzna przedstawiający się jako Jan Kowalski. Wyznaje on, że jest seryjnym mordercą, który co siedem lat zabijał młodą kobietę. Według informacji, które przedstawia, od trzydziestu lat wywodzi w pole śledczych - ale z powodu własnej choroby chce rozliczyć się z przeszłością. Ponieważ opinią publiczną wstrząsnął fakt znalezienia zwłok dziewiętnastoletniej Reginy, nie można zlekceważyć takiego komentarza. Nierozwiązane zagadki kryminalne - i zamknięte już sprawy - nagle zyskują nowe światło. Tyle tylko, że sytuacja wybrzmiewa niezbyt przekonująco: wiadomości, które przedstawia przybysz, można było zdobyć choćby z mediów, a wcześniej już kilka osób - z różnych powodów osobistych - przyznawało się do niepopełnionych zbrodni. Jednak Regina nie żyje - a skazany za morderstwo niekoniecznie musi być winny, przynajmniej jeśli brać pod uwagę opowieści Jana Kowalskiego. Starszy sierżant, który przyjmuje zeznania, nie może zbagatelizować wiadomości - a jednak unika impulsywnych reakcji. Równolegle rozgrywa się zestaw scenek obyczajowych i relacji między matką a córką - komplikacje i nieporozumienia są prostą drogą do nieszczęścia. Matka nie radzi sobie z dorastającą latoroślą, córka ma problemy psychiczne - i łatwo może stać się ofiarą, bo nie otrzymuje potrzebnego wsparcia ani zrozumienia. Scenki jasno pokazują, jak traci się zaufanie do bliskich i szuka pomocy poza domem - co, w przypadku spotkania niewłaściwej osoby, staje się wręcz wystawieniem się na cel ludzi o złych zamiarach.
Anna Kańtoch przenosi intrygę kryminalną o kilka dekad wstecz, jednak nie stara się odtwarzać realiów PRL-u, może poza drobiazgami z komisariatu - nie szuka motywów, które uprawdopodobniłyby akcję i przekonały czytelników do określonej strefy czasowej. Pisze za to ta autorka bardzo drobiazgowo, nie zajmuje się samą intrygą, opracowuje też całą jej otoczkę i dba o precyzyjne przedstawianie bohaterów czy podejmowanych przez nich działań. Skupia się na opisach i na wyrazistych ujęciach dotyczących poszczególnych sytuacji. "Pokuta" to kryminał, w którym literackość odgrywa ważną rolę - autorka bardzo dba o warstwę narracyjną, zagęszcza ją i stara się zapewnić czytelnikom sporo mocnych wrażeń. Anna Kańtoch bardzo sprawdza się zresztą w powieściach kryminalnych - ucieka od modnych odgałęzień gatunku, nie podporządkowuje się trendom, ale znajduje własny sposób na prezentowanie wydarzeń. Trochę jest tu stylu retro, całkiem dużo literackości jako takiej. "Pokuta" to obietnica dla tych wszystkich odbiorców, którzy cenią sobie w powieściach staranność narracyjną i umiejętne przedstawianie rzeczywistości. Autorka wybiera takie rozwiązania, które umożliwią warsztatowy popis. Proponuje czytelnikom dogłębną analizę sytuacji, nie chodzi tu wyłącznie o przedstawianie przebiegu śledztwa i procesu zbierania informacji - Anna Kańtoch zapewnia odbiorcom wiele więcej.
Wyznanie
Nocą na komisariacie w Przeradowie w połowie lat 80. XX wieku pojawia się pewien mężczyzna przedstawiający się jako Jan Kowalski. Wyznaje on, że jest seryjnym mordercą, który co siedem lat zabijał młodą kobietę. Według informacji, które przedstawia, od trzydziestu lat wywodzi w pole śledczych - ale z powodu własnej choroby chce rozliczyć się z przeszłością. Ponieważ opinią publiczną wstrząsnął fakt znalezienia zwłok dziewiętnastoletniej Reginy, nie można zlekceważyć takiego komentarza. Nierozwiązane zagadki kryminalne - i zamknięte już sprawy - nagle zyskują nowe światło. Tyle tylko, że sytuacja wybrzmiewa niezbyt przekonująco: wiadomości, które przedstawia przybysz, można było zdobyć choćby z mediów, a wcześniej już kilka osób - z różnych powodów osobistych - przyznawało się do niepopełnionych zbrodni. Jednak Regina nie żyje - a skazany za morderstwo niekoniecznie musi być winny, przynajmniej jeśli brać pod uwagę opowieści Jana Kowalskiego. Starszy sierżant, który przyjmuje zeznania, nie może zbagatelizować wiadomości - a jednak unika impulsywnych reakcji. Równolegle rozgrywa się zestaw scenek obyczajowych i relacji między matką a córką - komplikacje i nieporozumienia są prostą drogą do nieszczęścia. Matka nie radzi sobie z dorastającą latoroślą, córka ma problemy psychiczne - i łatwo może stać się ofiarą, bo nie otrzymuje potrzebnego wsparcia ani zrozumienia. Scenki jasno pokazują, jak traci się zaufanie do bliskich i szuka pomocy poza domem - co, w przypadku spotkania niewłaściwej osoby, staje się wręcz wystawieniem się na cel ludzi o złych zamiarach.
Anna Kańtoch przenosi intrygę kryminalną o kilka dekad wstecz, jednak nie stara się odtwarzać realiów PRL-u, może poza drobiazgami z komisariatu - nie szuka motywów, które uprawdopodobniłyby akcję i przekonały czytelników do określonej strefy czasowej. Pisze za to ta autorka bardzo drobiazgowo, nie zajmuje się samą intrygą, opracowuje też całą jej otoczkę i dba o precyzyjne przedstawianie bohaterów czy podejmowanych przez nich działań. Skupia się na opisach i na wyrazistych ujęciach dotyczących poszczególnych sytuacji. "Pokuta" to kryminał, w którym literackość odgrywa ważną rolę - autorka bardzo dba o warstwę narracyjną, zagęszcza ją i stara się zapewnić czytelnikom sporo mocnych wrażeń. Anna Kańtoch bardzo sprawdza się zresztą w powieściach kryminalnych - ucieka od modnych odgałęzień gatunku, nie podporządkowuje się trendom, ale znajduje własny sposób na prezentowanie wydarzeń. Trochę jest tu stylu retro, całkiem dużo literackości jako takiej. "Pokuta" to obietnica dla tych wszystkich odbiorców, którzy cenią sobie w powieściach staranność narracyjną i umiejętne przedstawianie rzeczywistości. Autorka wybiera takie rozwiązania, które umożliwią warsztatowy popis. Proponuje czytelnikom dogłębną analizę sytuacji, nie chodzi tu wyłącznie o przedstawianie przebiegu śledztwa i procesu zbierania informacji - Anna Kańtoch zapewnia odbiorcom wiele więcej.
Wojciech Widłak: Wesoły Ryjek i odkrycia
Media Rodzina, Poznań 2021.
Miłe naiwności
Prosiaczek, który każde opowiadanie o tym, co mu się w ciągu dnia przydarzyło, zaczyna od słów "Dzień dobry, nazywam się Wesoły Ryjek" to gwarantowany sposób na poprawę humoru małych odbiorców i ich rodziców - występujących w roli lektorów. "Wesoły Ryjek i odkrycia" to kolejny zestaw wyznań dziecięcego bohatera, z którym mogą się identyfikować wszystkie maluchy. Wesoły Ryjek to zwyczajne dziecko, w dodatku trochę samotne - spędza czas tylko z mamą, tatą i swoim żółwiem przytulanką - jednak na razie nie brakuje mu towarzystwa rówieśników, doskonale bawi się z bliskimi (do grona domowników czasami dołączają też dziadkowie). Wesoły Ryjek relacjonuje codzienne wydarzenia - przygody na miarę odbiorców. Dzieci będą mogły nawet porównywać doświadczenia swoje i bohatera lub przekonywać się, co robić, jeśli pada deszcz, panuje nuda albo wszyscy się spieszą. Wojciech Widłak w tych opowiadaniach wybiera dowcip i lekkość, a Agnieszka Żelewska podbija to także w zabawnych ilustracjach. Wesoły Ryjek pomaga odbiorcom zrozumieć emocje, jakie nimi targają - i przyzwyczajać się do określonych sytuacji.
Wesoły Ryjek tym razem jedzie na "przegląd" do lekarza, zastanawia się, gdzie najlepiej wyjechać na wakacje, razem z rodzicami nocą na łące ogląda gwiazdy, podziwia mrówki i ślimaki, zastanawia się, jak duży zamek może zbudować mały prosiaczek, uczy się pokonywać nudę naleśnikami, ogląda deszcz i zabezpiecza rośliny w ogródku przed mrozem. Przekonuje się, kiedy można mieć lodowy ryjek i sprawdza, czy jest coś, co można dawać i mieć jednocześnie. Rodzinne scenki prowadzą do podkreślania ciepła, serdeczności i miłości. W tej rodzinie wszyscy są wyrozumiali dla siebie i wiedzą, jak pozwalać najmłodszemu odkrywać świat. Wesoły Ryjek dzieli się swoimi zachwytami i drobiazgami, które sprawiają mu przyjemność. Nie ma tu pogoni za konsumpcjonizmem ani mediów elektronicznych. Bohater spędza czas w starym stylu, rozrywki znajduje albo w kuchni, albo na spacerach. Porozumiewa się z żółwiem przytulanką (którego traktuje jak dziecko, wszystko mu tłumaczy, przez co czuje się pewniejszy siebie). Prowadzi narrację dość naiwną i prostą, perspektywa dziecka pozwala się odbiorcom wczuwać w te przygody. Wszystko można powtórzyć bez większego trudu, odbiorcy mogą doświadczać tego samego co Wesoły Ryjek. Co ważne, bohater może za każdym razem porozmawiać z rodzicami na tematy, które go zaintrygowały - a wnioski przedstawia czytelnikom. Wojciech Widłak bawi się uproszczeniami i postawami malucha. Wesoły Ryjek rozśmieszy nie tylko kilkulatki, wielopłaszczyznowy humor kierowany jest też do rodziców. Przygody Wesołego Ryjka to coś, co nadaje się na lekturę przed snem - a dorosłym przypomina, jak ważne dla najmłodszych są wspólnie spędzane chwile. Agnieszka Żelewska do tych opowiadań dodaje ilustracje, które jeszcze podkreślają dziecięcy charakter bajek. Nie można się od tego tomiku oderwać - ale to zjawisko, które od początku serii o Ryjku powtarza się zawsze.
Miłe naiwności
Prosiaczek, który każde opowiadanie o tym, co mu się w ciągu dnia przydarzyło, zaczyna od słów "Dzień dobry, nazywam się Wesoły Ryjek" to gwarantowany sposób na poprawę humoru małych odbiorców i ich rodziców - występujących w roli lektorów. "Wesoły Ryjek i odkrycia" to kolejny zestaw wyznań dziecięcego bohatera, z którym mogą się identyfikować wszystkie maluchy. Wesoły Ryjek to zwyczajne dziecko, w dodatku trochę samotne - spędza czas tylko z mamą, tatą i swoim żółwiem przytulanką - jednak na razie nie brakuje mu towarzystwa rówieśników, doskonale bawi się z bliskimi (do grona domowników czasami dołączają też dziadkowie). Wesoły Ryjek relacjonuje codzienne wydarzenia - przygody na miarę odbiorców. Dzieci będą mogły nawet porównywać doświadczenia swoje i bohatera lub przekonywać się, co robić, jeśli pada deszcz, panuje nuda albo wszyscy się spieszą. Wojciech Widłak w tych opowiadaniach wybiera dowcip i lekkość, a Agnieszka Żelewska podbija to także w zabawnych ilustracjach. Wesoły Ryjek pomaga odbiorcom zrozumieć emocje, jakie nimi targają - i przyzwyczajać się do określonych sytuacji.
Wesoły Ryjek tym razem jedzie na "przegląd" do lekarza, zastanawia się, gdzie najlepiej wyjechać na wakacje, razem z rodzicami nocą na łące ogląda gwiazdy, podziwia mrówki i ślimaki, zastanawia się, jak duży zamek może zbudować mały prosiaczek, uczy się pokonywać nudę naleśnikami, ogląda deszcz i zabezpiecza rośliny w ogródku przed mrozem. Przekonuje się, kiedy można mieć lodowy ryjek i sprawdza, czy jest coś, co można dawać i mieć jednocześnie. Rodzinne scenki prowadzą do podkreślania ciepła, serdeczności i miłości. W tej rodzinie wszyscy są wyrozumiali dla siebie i wiedzą, jak pozwalać najmłodszemu odkrywać świat. Wesoły Ryjek dzieli się swoimi zachwytami i drobiazgami, które sprawiają mu przyjemność. Nie ma tu pogoni za konsumpcjonizmem ani mediów elektronicznych. Bohater spędza czas w starym stylu, rozrywki znajduje albo w kuchni, albo na spacerach. Porozumiewa się z żółwiem przytulanką (którego traktuje jak dziecko, wszystko mu tłumaczy, przez co czuje się pewniejszy siebie). Prowadzi narrację dość naiwną i prostą, perspektywa dziecka pozwala się odbiorcom wczuwać w te przygody. Wszystko można powtórzyć bez większego trudu, odbiorcy mogą doświadczać tego samego co Wesoły Ryjek. Co ważne, bohater może za każdym razem porozmawiać z rodzicami na tematy, które go zaintrygowały - a wnioski przedstawia czytelnikom. Wojciech Widłak bawi się uproszczeniami i postawami malucha. Wesoły Ryjek rozśmieszy nie tylko kilkulatki, wielopłaszczyznowy humor kierowany jest też do rodziców. Przygody Wesołego Ryjka to coś, co nadaje się na lekturę przed snem - a dorosłym przypomina, jak ważne dla najmłodszych są wspólnie spędzane chwile. Agnieszka Żelewska do tych opowiadań dodaje ilustracje, które jeszcze podkreślają dziecięcy charakter bajek. Nie można się od tego tomiku oderwać - ale to zjawisko, które od początku serii o Ryjku powtarza się zawsze.
sobota, 25 grudnia 2021
Tadeusz Konwicki: Kronika wypadków miłosnych
Znak, Kraków 2021. (wznowienie)
Przypomnienie
"Kronika wypadków miłosnych" powraca na rynek literacki - i to szansa dla młodszych pokoleń, żeby poznać historię miłości (i przyspieszonego dojrzewania) Wicia - w połączeniu z opowiadaniem "Kilka dni wojny, o której nie wiadomo, czy była" - uzupełnieniem tego, co w "Kronice wypadków miłosnych" pobrzmiewało w ponurym tle. Wicio jako chłopak, który nie zamierza się zakochiwać, jednak zwraca uwagę na pewną towarzyszkę podróży i już wkrótce nie potrafi wyrzucić jej z głowy to bohater, którego dzisiaj próżno by szukać w prozie. Tadeusz Konwicki sięga w tej powieści do stereotypów i wydarzeń, które mogą definiować proces wkraczania w dorosłość - albo taką funkcję pełniły w literaturze dwudziestowiecznej - ale nie przepisuje ich wprost, proponuje za to podążanie za bohaterem i psychologiczne wiwisekcje. Dodatkowo między rozdziałami przedstawiającymi zachowania Wicia umieszcza też bardziej ogólnikowe refleksje na temat przeżyć i doświadczeń młodych ludzi. Tu może wprowadzać wyjaśnienia dotyczące konkretnych emocji bez rozbijania całej narracji - przypomina czytelnikom, co było ważne w rzeczywistości postaci - gdzie objawiał się głos pokolenia. "Kronika wypadków miłosnych" nie polega jednak na wyliczaniu zawodów miłosnych czy prób porozumienia z płcią przeciwną. Są tu i szczegóły szorstkiej przyjaźni, i przekomarzania wśród młodych - cała beztroska sprzed dorosłości - która z czasem musi zamienić się w odpowiedzialność. Tadeusz Konwicki zwraca uwagę na prawdziwość przeżyć, zależy mu na tym, żeby czytelnikom przedstawić mechanizmy w relacjach międzyludzkich - i to uruchamia umiejętnie.
Dzisiaj "Kronika wypadków miłosnych" wybrzmiewa archaicznie, chociaż może budzić ciekawość właśnie ze względu na motywy, które przestały być modne i nie trafiają już do opowieści obyczajowo-społecznych. Ta książka na rynku znajdzie swoje miejsce przede wszystkim wśród fanów filmowego widzenia świata - bo Tadeusz Konwicki pisze w sposób, który pasuje do wyobraźni scenarzystów. Zresztą "Kronikę wypadków miłosnych" można też czytać przez pryzmat adaptacji filmowej. To okazja do zetknięcia się ze znakomitą literaturą - klasyka, którą poznawać można wiele razy - wydobywać z tekstu różne znaczenia i sposoby budowania narracji niemal nieznane dzisiejszym twórcom.
Chociaż Tadeusz Konwicki sięga po oczywistości w warstwie fabularnej, jest w stanie przyciągnąć do siebie czytelników za sprawą metod warsztatowych, pomysłu na opisywanie rzeczywistości. W "Kronice wypadków miłosnych" retrospekcje i wyjaśnienia dotyczące przeszłości splatają się z jednostkowymi wydarzeniami o wymiarze uniwersalnym - przeżycia bohatera odzwierciedlają pokoleniowe dylematy - i same w sobie mogą zamienić się w obraz codzienności sprzed drugiej wojny światowej. Liczy się tu umiejętne oddawanie nastrojów i emocji panujących w społeczeństwie - a nabudowywanych nad doświadczeniami samego Wicia.
Przypomnienie
"Kronika wypadków miłosnych" powraca na rynek literacki - i to szansa dla młodszych pokoleń, żeby poznać historię miłości (i przyspieszonego dojrzewania) Wicia - w połączeniu z opowiadaniem "Kilka dni wojny, o której nie wiadomo, czy była" - uzupełnieniem tego, co w "Kronice wypadków miłosnych" pobrzmiewało w ponurym tle. Wicio jako chłopak, który nie zamierza się zakochiwać, jednak zwraca uwagę na pewną towarzyszkę podróży i już wkrótce nie potrafi wyrzucić jej z głowy to bohater, którego dzisiaj próżno by szukać w prozie. Tadeusz Konwicki sięga w tej powieści do stereotypów i wydarzeń, które mogą definiować proces wkraczania w dorosłość - albo taką funkcję pełniły w literaturze dwudziestowiecznej - ale nie przepisuje ich wprost, proponuje za to podążanie za bohaterem i psychologiczne wiwisekcje. Dodatkowo między rozdziałami przedstawiającymi zachowania Wicia umieszcza też bardziej ogólnikowe refleksje na temat przeżyć i doświadczeń młodych ludzi. Tu może wprowadzać wyjaśnienia dotyczące konkretnych emocji bez rozbijania całej narracji - przypomina czytelnikom, co było ważne w rzeczywistości postaci - gdzie objawiał się głos pokolenia. "Kronika wypadków miłosnych" nie polega jednak na wyliczaniu zawodów miłosnych czy prób porozumienia z płcią przeciwną. Są tu i szczegóły szorstkiej przyjaźni, i przekomarzania wśród młodych - cała beztroska sprzed dorosłości - która z czasem musi zamienić się w odpowiedzialność. Tadeusz Konwicki zwraca uwagę na prawdziwość przeżyć, zależy mu na tym, żeby czytelnikom przedstawić mechanizmy w relacjach międzyludzkich - i to uruchamia umiejętnie.
Dzisiaj "Kronika wypadków miłosnych" wybrzmiewa archaicznie, chociaż może budzić ciekawość właśnie ze względu na motywy, które przestały być modne i nie trafiają już do opowieści obyczajowo-społecznych. Ta książka na rynku znajdzie swoje miejsce przede wszystkim wśród fanów filmowego widzenia świata - bo Tadeusz Konwicki pisze w sposób, który pasuje do wyobraźni scenarzystów. Zresztą "Kronikę wypadków miłosnych" można też czytać przez pryzmat adaptacji filmowej. To okazja do zetknięcia się ze znakomitą literaturą - klasyka, którą poznawać można wiele razy - wydobywać z tekstu różne znaczenia i sposoby budowania narracji niemal nieznane dzisiejszym twórcom.
Chociaż Tadeusz Konwicki sięga po oczywistości w warstwie fabularnej, jest w stanie przyciągnąć do siebie czytelników za sprawą metod warsztatowych, pomysłu na opisywanie rzeczywistości. W "Kronice wypadków miłosnych" retrospekcje i wyjaśnienia dotyczące przeszłości splatają się z jednostkowymi wydarzeniami o wymiarze uniwersalnym - przeżycia bohatera odzwierciedlają pokoleniowe dylematy - i same w sobie mogą zamienić się w obraz codzienności sprzed drugiej wojny światowej. Liczy się tu umiejętne oddawanie nastrojów i emocji panujących w społeczeństwie - a nabudowywanych nad doświadczeniami samego Wicia.
Dav: W cieniu drzew. Podmuch zimy
Egmont, Warszawa 2021.
Szalik
Dav proponuje prostą i bardzo dowcipną historyjkę komiksową. Nieskomplikowana fabuła wiąże się tu z żartami sytuacyjnymi bardzo lubianymi przez dzieci, a kreska sprawia, że do tomiku "Podmuch zimy" w cyklu W cieniu drzew chętnie będą zaglądać i dzieci, i dorośli. To opowieść krzepiąca dla wszystkich, którzy mają talent do popełniania gaf i prezentowania się z jak najgorszej strony przed tymi, na którym im zależy. Tak właśnie dzieje się z bohaterem tomiku, pewnym lisem. Nadchodzi zima, więc lis zaczyna nosić szalik. Szalik jest jednak zbyt długi i bohater bez przerwy potyka się o niego, haczy o gałęzie, zaplątuje, poddusza się albo obrzuca się śniegiem. Możliwości jest mnóstwo i aż dziwne, że przy tych wszystkich manewrach przypadkowo nie traci życia. Chodzi jednak o prostą rozrywkę - dzieci będą mogły śmiać się przy każdym kolejnym potknięciu.
Nie wyprawa jako taka angażuje bohatera, któremu zresztą chcą pomóc napotykane na drodze zwierzęta - na horyzoncie pojawia się bowiem piękna lisiczka. Lisiczka staje się świadkiem kolejnych wypadków lisa, które bardzo ją śmieszą. Bohaterka, chociaż wydaje się sympatyczna, nie potrafi powstrzymać parsknięć na widok efektownych przewrotek i upadków, co sprawia, że wiele razy lis odchodzi obrażony. Wraca jednak - bo lisiczce nie sposób się oprzeć. Łatwo wybaczyć jej śmiech - krzywda lisa nie jest wcale zbyt wielka, urażona duma szybko się odbudowuje. "Podmuch zimy" to zatem zestaw efektownych wydarzeń powiązany z nową znajomością. W końcu lisiczka będzie mogła przymierzyć szalik i przekonać się, że wcale nie jest łatwo się w nim poruszać - i wtedy bohater zrozumie, skąd odruchowe wybuchy śmiechu. A przecież dwa lisy mogą znaleźć wspólny język i sprawić, że mankament szalika zamieni się w zaletę. Dav stawia na romantyczny finał - który tak naprawdę najmniej przekona dzieci, znacznie bardziej zachęci je do śledzenia akcji zestaw komicznych wypadków.
Nieskomplikowana fabuła i ograniczenie warstwy słownej idą w tym komiksie w parze z bardzo starannym opracowaniem grafik. Kolejne rysunki są tu popisem ilustratorskim w stylu Disneya, doskonale widać emocje bohaterów i wszystkie szczegóły z ich dokonań, tutaj nie ma miejsca na nonszalancję czy niedopracowanie: liczy się precyzja i urokliwe ilustracje. Dość duże kadry sprawiają, że można podziwiać pomysłowość w ich zagospodarowaniu. "Podmuch zimy" to komiks, który imponuje kreską: pasuje ona bardzo i do bajkowego charakteru opowiastki, i do komizmu, który jest niezbędnym składnikiem historyjki. Co więcej: sposób rysowania sprawia, że z tego komiksu ucieszą się odbiorcy w różnym wieku. Po raz kolejny sprawdza się, że dowcip najlepiej pasuje do uniwersalnych rysunkowych historyjek - i najszybciej przyciąga. Jest "Podmuch zimy" opowieścią zgrabną i stworzoną dla rozrywki - ale nawet nastawienie na kreskówkowe motywy ciągłych wywrotek bohatera nie znudzą się czytelnikom.
Szalik
Dav proponuje prostą i bardzo dowcipną historyjkę komiksową. Nieskomplikowana fabuła wiąże się tu z żartami sytuacyjnymi bardzo lubianymi przez dzieci, a kreska sprawia, że do tomiku "Podmuch zimy" w cyklu W cieniu drzew chętnie będą zaglądać i dzieci, i dorośli. To opowieść krzepiąca dla wszystkich, którzy mają talent do popełniania gaf i prezentowania się z jak najgorszej strony przed tymi, na którym im zależy. Tak właśnie dzieje się z bohaterem tomiku, pewnym lisem. Nadchodzi zima, więc lis zaczyna nosić szalik. Szalik jest jednak zbyt długi i bohater bez przerwy potyka się o niego, haczy o gałęzie, zaplątuje, poddusza się albo obrzuca się śniegiem. Możliwości jest mnóstwo i aż dziwne, że przy tych wszystkich manewrach przypadkowo nie traci życia. Chodzi jednak o prostą rozrywkę - dzieci będą mogły śmiać się przy każdym kolejnym potknięciu.
Nie wyprawa jako taka angażuje bohatera, któremu zresztą chcą pomóc napotykane na drodze zwierzęta - na horyzoncie pojawia się bowiem piękna lisiczka. Lisiczka staje się świadkiem kolejnych wypadków lisa, które bardzo ją śmieszą. Bohaterka, chociaż wydaje się sympatyczna, nie potrafi powstrzymać parsknięć na widok efektownych przewrotek i upadków, co sprawia, że wiele razy lis odchodzi obrażony. Wraca jednak - bo lisiczce nie sposób się oprzeć. Łatwo wybaczyć jej śmiech - krzywda lisa nie jest wcale zbyt wielka, urażona duma szybko się odbudowuje. "Podmuch zimy" to zatem zestaw efektownych wydarzeń powiązany z nową znajomością. W końcu lisiczka będzie mogła przymierzyć szalik i przekonać się, że wcale nie jest łatwo się w nim poruszać - i wtedy bohater zrozumie, skąd odruchowe wybuchy śmiechu. A przecież dwa lisy mogą znaleźć wspólny język i sprawić, że mankament szalika zamieni się w zaletę. Dav stawia na romantyczny finał - który tak naprawdę najmniej przekona dzieci, znacznie bardziej zachęci je do śledzenia akcji zestaw komicznych wypadków.
Nieskomplikowana fabuła i ograniczenie warstwy słownej idą w tym komiksie w parze z bardzo starannym opracowaniem grafik. Kolejne rysunki są tu popisem ilustratorskim w stylu Disneya, doskonale widać emocje bohaterów i wszystkie szczegóły z ich dokonań, tutaj nie ma miejsca na nonszalancję czy niedopracowanie: liczy się precyzja i urokliwe ilustracje. Dość duże kadry sprawiają, że można podziwiać pomysłowość w ich zagospodarowaniu. "Podmuch zimy" to komiks, który imponuje kreską: pasuje ona bardzo i do bajkowego charakteru opowiastki, i do komizmu, który jest niezbędnym składnikiem historyjki. Co więcej: sposób rysowania sprawia, że z tego komiksu ucieszą się odbiorcy w różnym wieku. Po raz kolejny sprawdza się, że dowcip najlepiej pasuje do uniwersalnych rysunkowych historyjek - i najszybciej przyciąga. Jest "Podmuch zimy" opowieścią zgrabną i stworzoną dla rozrywki - ale nawet nastawienie na kreskówkowe motywy ciągłych wywrotek bohatera nie znudzą się czytelnikom.
piątek, 24 grudnia 2021
Lee Child, Andrew Child: Strażnik
Albatros, Warszawa 2021.
Serwery
Jack Reacher to superbohater na miarę dzisiejszych powieści sensacyjnych dla mas - i w swoich zachowaniach może wydawać się zbyt idealny, jednak i tak Lee Child - tym razem we współpracy z bratem - potrafi do niego przekonać. "Strażnik" to kolejna opowieść z tą postacią - i wiadomo, że nudzić się nie będzie można. W małym miasteczku (bo z niewiadomych przyczyn to właśnie małe miasteczka stają się najlepszą scenerią do filmowych akcji) Jack Reacher staje się świadkiem porwania. Wydobywa z tarapatów Rusty'ego Rutherforda i wplątuje się w aferę kryminalno-informatyczną. Miasto jest szantażowane: luki w systemie internetowym sprawiają, że bardzo łatwo jest stracić dane, za to bardzo trudno stawić czoła tym, którzy usiłują się nieuczciwie wzbogacić. Jednak nawet jeśli Reacher niekoniecznie dobrze orientuje się w tematach informatycznych, ma w tym świecie wartościowego przewodnika: Rusty jest specjalistą z powołania. Do tego to on pierwszy zauważył problem, który później został wykorzystany przez przestępców. Teraz jednak Rusty'emu grozi niebezpieczeństwo, a Reacher nie pozostaje bezczynny w takich sytuacjach.
Motyw wyjaśnień informatycznych został wpleciony do powieści tak, by przekonać zwykłych odbiorców, ale nie zamęczyć ich niepotrzebnymi z ich perspektywy szczegółami. Bardziej liczą się - jak zwykle - bezpośrednie potyczki i starcia, a do tego psychologiczne portrety. Prawdopodobieństwo w reakcjach to coś, w czym Lee Child celuje. Przesada pojawia się dopiero w scenach walk. Autorzy zdecydowali się na rytm, który z czasem może się opatrzyć: pokazują, co powinien zrobić przestępca, żeby zaatakować zgodnie z zamysłem - i zaskoczyć przeciwnika - a następnie tłumaczą, czego ów czarny charakter nie zrobił - by stało się jasne, jak pozbawił się szansy na proste zwycięstwo. Stąd szybka droga do analizy postawy Jacka Reachera - zawsze zachowania przestępców idą po jego myśli, tak, by mógł wykazać się talentem do bójek z wieloma przeciwnikami czy do wykorzystywania sprytu i wyczucia. Oczywiście jest w tym karykaturalna przesada - Jack Reacher jawi się jako ideał, który zbija z tropu zarówno śledczych, jak i światek bandytów - radzi sobie i z procesami dedukcji na najwyższym poziomie, i z przejawami agresji ze strony wrogów. Wie, jak stosować szantaże i jak wychodzić cało ze wszystkich opresji. W efekcie ten bohater wypada bardzo nieprawdziwie - i jednocześnie dość kusząco dla odbiorców.
"Strażnik" to powieść, w której silne nastawienie na akcję w wersji ekstremalnej najbardziej rzuca się w oczy. Jest to książka rozrywkowa, do której nie dorabia się żadnej innej ideologii: kierowana do czytelników ceniących sobie sensację i lubiących konkretnego bohatera - jednak chociaż Jack Reacher często w książkach powraca, można o jego przygodach czytać w oderwaniu od innych powieści. "Strażnik" to historia samodzielna i zapewniająca moc wrażeń tym, którzy uodpornią się na naiwności w kreowaniu superpostaci.
Serwery
Jack Reacher to superbohater na miarę dzisiejszych powieści sensacyjnych dla mas - i w swoich zachowaniach może wydawać się zbyt idealny, jednak i tak Lee Child - tym razem we współpracy z bratem - potrafi do niego przekonać. "Strażnik" to kolejna opowieść z tą postacią - i wiadomo, że nudzić się nie będzie można. W małym miasteczku (bo z niewiadomych przyczyn to właśnie małe miasteczka stają się najlepszą scenerią do filmowych akcji) Jack Reacher staje się świadkiem porwania. Wydobywa z tarapatów Rusty'ego Rutherforda i wplątuje się w aferę kryminalno-informatyczną. Miasto jest szantażowane: luki w systemie internetowym sprawiają, że bardzo łatwo jest stracić dane, za to bardzo trudno stawić czoła tym, którzy usiłują się nieuczciwie wzbogacić. Jednak nawet jeśli Reacher niekoniecznie dobrze orientuje się w tematach informatycznych, ma w tym świecie wartościowego przewodnika: Rusty jest specjalistą z powołania. Do tego to on pierwszy zauważył problem, który później został wykorzystany przez przestępców. Teraz jednak Rusty'emu grozi niebezpieczeństwo, a Reacher nie pozostaje bezczynny w takich sytuacjach.
Motyw wyjaśnień informatycznych został wpleciony do powieści tak, by przekonać zwykłych odbiorców, ale nie zamęczyć ich niepotrzebnymi z ich perspektywy szczegółami. Bardziej liczą się - jak zwykle - bezpośrednie potyczki i starcia, a do tego psychologiczne portrety. Prawdopodobieństwo w reakcjach to coś, w czym Lee Child celuje. Przesada pojawia się dopiero w scenach walk. Autorzy zdecydowali się na rytm, który z czasem może się opatrzyć: pokazują, co powinien zrobić przestępca, żeby zaatakować zgodnie z zamysłem - i zaskoczyć przeciwnika - a następnie tłumaczą, czego ów czarny charakter nie zrobił - by stało się jasne, jak pozbawił się szansy na proste zwycięstwo. Stąd szybka droga do analizy postawy Jacka Reachera - zawsze zachowania przestępców idą po jego myśli, tak, by mógł wykazać się talentem do bójek z wieloma przeciwnikami czy do wykorzystywania sprytu i wyczucia. Oczywiście jest w tym karykaturalna przesada - Jack Reacher jawi się jako ideał, który zbija z tropu zarówno śledczych, jak i światek bandytów - radzi sobie i z procesami dedukcji na najwyższym poziomie, i z przejawami agresji ze strony wrogów. Wie, jak stosować szantaże i jak wychodzić cało ze wszystkich opresji. W efekcie ten bohater wypada bardzo nieprawdziwie - i jednocześnie dość kusząco dla odbiorców.
"Strażnik" to powieść, w której silne nastawienie na akcję w wersji ekstremalnej najbardziej rzuca się w oczy. Jest to książka rozrywkowa, do której nie dorabia się żadnej innej ideologii: kierowana do czytelników ceniących sobie sensację i lubiących konkretnego bohatera - jednak chociaż Jack Reacher często w książkach powraca, można o jego przygodach czytać w oderwaniu od innych powieści. "Strażnik" to historia samodzielna i zapewniająca moc wrażeń tym, którzy uodpornią się na naiwności w kreowaniu superpostaci.
Emilia Kiereś: O kolędach gawęda
Kropka, Warszawa 2021.
Wyjaśnienia świąteczne
W okresie bożonarodzeniowym szczególną popularnością cieszą się publikacje nawiązujące do klimatu świątecznego, zarówno na rynku literatury dziecięcej jak i tej dla dorosłych. Nic dziwnego: wszyscy chcą przedłużyć magiczny czas, nawet jeśli tylko dzięki lekturze. Tom "O kolędach gawęda" Emilii Kiereś to propozycja familijna, kierowana przede wszystkim do najmłodszych, ale gromadząca całe rodziny nad miłymi opowieściami. Potężna publikacja ma kilka zalet, cieszy tu jakość wydania, ale już po otwarciu książki traci to na znaczeniu.
Każdy rozdział w tej książce składa się z kilku charakterystycznych punktów. Najpierw - zapis nutowy (uwaga, co ważne - z akordami) wybranego utworu. Następnie tekst kolędy z przypisami wyjaśniającymi co trudniejsze hasła (to rozwiązanie, które kierowane jest przede wszystkim do dzieci - by nie musiały za każdym razem szukać pomocy u dorosłych albo żeby nie zniechęciły się archaicznym językiem). W ten sposób autorka próbuje chociaż trochę wyedukować młode pokolenie w kwestii tekstów ważnych kulturowo - nie chodzi tu wyłącznie o nauczenie dzieci kolejnych zwrotek kolęd, a o przytoczenie historii. Emilia Kiereś traktuje kolędy jako teksty literackie, które warto przeanalizować, uważnie przestudiować i przekonać się, jaką wrażliwością kierowali się ich autorzy. Później pojawia się jeszcze jeden motyw - obszerne omówienie treści kolędy. O ile śpiewanie - w związku z kultywowaniem tradycji - często wolne jest od refleksji nad treścią (zwłaszcza wśród dzieci, które niekoniecznie potrafią nawet powtórzyć poprawnie, bez komicznych przeróbek, słów). Emilia Kiereś odwołuje się do wyobraźni odbiorców i pokazuje im, co autor kolędy miał na myśli. Łączy sytuacje zawarte w kolędach ze scenami z domów: z sytuacjami, które dzieci znają z własnego doświadczenia. Autorka trzyma się konwencji gawędy, mówi do dzieci, proponuje im opowieść wartką, ciekawą, a do tego - bardzo osobistą. Nie ma to nic wspólnego z nudnymi szkolnymi wykładniami, za to pozwala zrozumieć, o co naprawdę chodzi w klasycznych utworach. Dokłada do tego Emilia Kiereś rozmaite ciekawostki, które wzbogacają wiedzę dzieci. Nie tylko zatem autorka przedstawia to, co można wyczytać z kolęd, jeśli ktoś zechce się zagłębić w ich treści i znaczenia - ale dodaje również kontekst. I ten rytm sprawdzi się doskonale: można dawkować sobie przed świętami tę propozycję i cieszyć się kolejnymi historiami. Kolędy przestają być infantylnymi utworami do znudzenia i bezmyślnie powtarzanymi - zamieniają się w tym ujęciu w teksty literackie, które wypełnione są znaczeniami oraz emocjami. Emilia Kiereś przywraca zatem możliwość czytania ich z nową wrażliwością.
Tom jest kolorowo ilustrowany i strzałem w dziesiątkę okazało się wybranie Marianny Oklejak jako autorki grafik. Ilustratorka ta wykazuje się wielkim wyczuciem tematów "ludowych" - i tutaj sprawdza się z pozornym infantylizmem, a w rzeczywistości - z urokiem w kolejnych obrazach. Działa na wyobraźnię - nie tylko dzieci - przywołuje też magię świąt.
Wyjaśnienia świąteczne
W okresie bożonarodzeniowym szczególną popularnością cieszą się publikacje nawiązujące do klimatu świątecznego, zarówno na rynku literatury dziecięcej jak i tej dla dorosłych. Nic dziwnego: wszyscy chcą przedłużyć magiczny czas, nawet jeśli tylko dzięki lekturze. Tom "O kolędach gawęda" Emilii Kiereś to propozycja familijna, kierowana przede wszystkim do najmłodszych, ale gromadząca całe rodziny nad miłymi opowieściami. Potężna publikacja ma kilka zalet, cieszy tu jakość wydania, ale już po otwarciu książki traci to na znaczeniu.
Każdy rozdział w tej książce składa się z kilku charakterystycznych punktów. Najpierw - zapis nutowy (uwaga, co ważne - z akordami) wybranego utworu. Następnie tekst kolędy z przypisami wyjaśniającymi co trudniejsze hasła (to rozwiązanie, które kierowane jest przede wszystkim do dzieci - by nie musiały za każdym razem szukać pomocy u dorosłych albo żeby nie zniechęciły się archaicznym językiem). W ten sposób autorka próbuje chociaż trochę wyedukować młode pokolenie w kwestii tekstów ważnych kulturowo - nie chodzi tu wyłącznie o nauczenie dzieci kolejnych zwrotek kolęd, a o przytoczenie historii. Emilia Kiereś traktuje kolędy jako teksty literackie, które warto przeanalizować, uważnie przestudiować i przekonać się, jaką wrażliwością kierowali się ich autorzy. Później pojawia się jeszcze jeden motyw - obszerne omówienie treści kolędy. O ile śpiewanie - w związku z kultywowaniem tradycji - często wolne jest od refleksji nad treścią (zwłaszcza wśród dzieci, które niekoniecznie potrafią nawet powtórzyć poprawnie, bez komicznych przeróbek, słów). Emilia Kiereś odwołuje się do wyobraźni odbiorców i pokazuje im, co autor kolędy miał na myśli. Łączy sytuacje zawarte w kolędach ze scenami z domów: z sytuacjami, które dzieci znają z własnego doświadczenia. Autorka trzyma się konwencji gawędy, mówi do dzieci, proponuje im opowieść wartką, ciekawą, a do tego - bardzo osobistą. Nie ma to nic wspólnego z nudnymi szkolnymi wykładniami, za to pozwala zrozumieć, o co naprawdę chodzi w klasycznych utworach. Dokłada do tego Emilia Kiereś rozmaite ciekawostki, które wzbogacają wiedzę dzieci. Nie tylko zatem autorka przedstawia to, co można wyczytać z kolęd, jeśli ktoś zechce się zagłębić w ich treści i znaczenia - ale dodaje również kontekst. I ten rytm sprawdzi się doskonale: można dawkować sobie przed świętami tę propozycję i cieszyć się kolejnymi historiami. Kolędy przestają być infantylnymi utworami do znudzenia i bezmyślnie powtarzanymi - zamieniają się w tym ujęciu w teksty literackie, które wypełnione są znaczeniami oraz emocjami. Emilia Kiereś przywraca zatem możliwość czytania ich z nową wrażliwością.
Tom jest kolorowo ilustrowany i strzałem w dziesiątkę okazało się wybranie Marianny Oklejak jako autorki grafik. Ilustratorka ta wykazuje się wielkim wyczuciem tematów "ludowych" - i tutaj sprawdza się z pozornym infantylizmem, a w rzeczywistości - z urokiem w kolejnych obrazach. Działa na wyobraźnię - nie tylko dzieci - przywołuje też magię świąt.
Justyna Bednarek: Dusia i Psinek-Świnek. Zwierzątko do kochania
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Niezły bigos
Oto temat, który nigdy się nie znudzi. Ale tomik Justyny Bednarek "Dusia i Psinek-Świnek. Zwierzątko do kochania" nie służy uruchamianiu lawiny próśb ze strony najmłodszych. Wręcz przeciwnie: autorka prosto i przekonująco tłumaczy, że nie zawsze można przygarnąć zwierzaka, co nie znaczy, że należy zrezygnować ze zwierzątka do kochania. W fabule samowyzwalaczem jest sen: Dusia marzy o puchatym blabladorze, z którym hasałaby po łąkach. Rano kompletnie nie ma humoru - nastrój poprawiłby jej wyłącznie czworonożny towarzysz, co wywołuje zazdrość Psinka-Świnka (swoją drogą, genialna ilustracja Marty Kurczewskiej, przedstawiająca sfochowaną maskotkę pozwoli trochę rozładować emocje i przyjrzeć się wszystkiemu z dystansu). Temat znajduje kontynuację w życiu: pod przedszkolem dzieci znajdują podrzuconego szczeniaka. Każdy przedszkolak, bez względu na warunki domowe lub ich brak, zgłasza chęć opiekowania się zwierzęciem, na szczęście przedszkolanka ma najlepsze rozwiązanie niełatwej sytuacji.
Dzieci z pewnością mają pełen przegląd argumentów, dlaczego rodzice nie zgodzą się na psa. Od obowiązków - spacerów czy sprzątania, przez koszty utrzymania aż po problemy zdrowotne. Justyna Bednarek wybiera sobie inny temat, a w dodatku daje odbiorcom możliwości samodzielnego odkrywania go. Kiedy przedszkolaki leżakują, pojawia się obowiązkowa w cyklu opowieść z czerwonego zaczarowanego czajnika. Psinek-Świnek spotyka tu swoich bajkowych znajomych oraz wyobraźniową wersję problemu zwierzątka do kochania. Motyw został tu wyjaśniony i skarykaturalizowany bardzo pomysłowo, przez wymianę gatunków. Osioł zamierza przygarnąć dżdżownicę, dżdżownica uważa, że to osioł powinien zamieszkać u niej i być jej zwierzątkiem do kochania. Oboje nie potrafią się ze sobą dogadać, jedynie Psinek-Świnek ma ogląd całości i rozumie sytuację. Bohaterowie dochodzą do wniosku, że czasem mimo silnego uczucia można - lub trzeba - żyć oddzielnie. Ludzkie rozwiązanie przynosi mama Dusi: informuje, co zrobią, żeby Dusia mogła zaspokoić potrzebę przebywania z psami. To rozwiązanie nie ma wad prezentowanych przeważnie przez rodziców. Do tego autorka kilka razy zwraca uwagę na temat schronisk - i zwierząt, które potrzebują pomocy.
"Zwierzątko do kochania" to publikacja idealna. Rodzicom pomoże w wyjaśnieniu własnego podejścia do potrzeb dziecka. Uświadomi maluchom, że nie zawsze da się spełnić marzenie o własnym czworonogu - a nie zignoruje takiego pragnienia. Rozbudza ciekawość i wyobraźnię (można wykorzystać tomik również do pokazania dzieciom, dlaczego warto chodzić do przedszkola). Pojawia się tu subtelny humor i zestaw przygód realistycznych w połączeniu z dobrą wstawką bajkową. Ilustracje Marty Kurczewskiej podkreślają cały wachlarz emocji w pełni zrozumiałych dla najmłodszych. Tutaj łatwo będzie wciągnąć dzieci w akcję, bo też i temat jest im bliski. Da się zachęcić odbiorców do samodzielnego czytania bez większego wysiłku - każdy będzie szukać wskazówek, co zrobić, żeby spełnić swoje marzenia. Justyna Bednarek stworzyła książkę cenną i ciekawą. Sięgnęła po temat ważny z perspektywy maluchów i ich rodziców. Przyciągnie na pewno małych fanów serii, ale do tego również nowych czytelników - tych, którzy właśnie wkraczają w etap zwierzątka do kochania.
Niezły bigos
Oto temat, który nigdy się nie znudzi. Ale tomik Justyny Bednarek "Dusia i Psinek-Świnek. Zwierzątko do kochania" nie służy uruchamianiu lawiny próśb ze strony najmłodszych. Wręcz przeciwnie: autorka prosto i przekonująco tłumaczy, że nie zawsze można przygarnąć zwierzaka, co nie znaczy, że należy zrezygnować ze zwierzątka do kochania. W fabule samowyzwalaczem jest sen: Dusia marzy o puchatym blabladorze, z którym hasałaby po łąkach. Rano kompletnie nie ma humoru - nastrój poprawiłby jej wyłącznie czworonożny towarzysz, co wywołuje zazdrość Psinka-Świnka (swoją drogą, genialna ilustracja Marty Kurczewskiej, przedstawiająca sfochowaną maskotkę pozwoli trochę rozładować emocje i przyjrzeć się wszystkiemu z dystansu). Temat znajduje kontynuację w życiu: pod przedszkolem dzieci znajdują podrzuconego szczeniaka. Każdy przedszkolak, bez względu na warunki domowe lub ich brak, zgłasza chęć opiekowania się zwierzęciem, na szczęście przedszkolanka ma najlepsze rozwiązanie niełatwej sytuacji.
Dzieci z pewnością mają pełen przegląd argumentów, dlaczego rodzice nie zgodzą się na psa. Od obowiązków - spacerów czy sprzątania, przez koszty utrzymania aż po problemy zdrowotne. Justyna Bednarek wybiera sobie inny temat, a w dodatku daje odbiorcom możliwości samodzielnego odkrywania go. Kiedy przedszkolaki leżakują, pojawia się obowiązkowa w cyklu opowieść z czerwonego zaczarowanego czajnika. Psinek-Świnek spotyka tu swoich bajkowych znajomych oraz wyobraźniową wersję problemu zwierzątka do kochania. Motyw został tu wyjaśniony i skarykaturalizowany bardzo pomysłowo, przez wymianę gatunków. Osioł zamierza przygarnąć dżdżownicę, dżdżownica uważa, że to osioł powinien zamieszkać u niej i być jej zwierzątkiem do kochania. Oboje nie potrafią się ze sobą dogadać, jedynie Psinek-Świnek ma ogląd całości i rozumie sytuację. Bohaterowie dochodzą do wniosku, że czasem mimo silnego uczucia można - lub trzeba - żyć oddzielnie. Ludzkie rozwiązanie przynosi mama Dusi: informuje, co zrobią, żeby Dusia mogła zaspokoić potrzebę przebywania z psami. To rozwiązanie nie ma wad prezentowanych przeważnie przez rodziców. Do tego autorka kilka razy zwraca uwagę na temat schronisk - i zwierząt, które potrzebują pomocy.
"Zwierzątko do kochania" to publikacja idealna. Rodzicom pomoże w wyjaśnieniu własnego podejścia do potrzeb dziecka. Uświadomi maluchom, że nie zawsze da się spełnić marzenie o własnym czworonogu - a nie zignoruje takiego pragnienia. Rozbudza ciekawość i wyobraźnię (można wykorzystać tomik również do pokazania dzieciom, dlaczego warto chodzić do przedszkola). Pojawia się tu subtelny humor i zestaw przygód realistycznych w połączeniu z dobrą wstawką bajkową. Ilustracje Marty Kurczewskiej podkreślają cały wachlarz emocji w pełni zrozumiałych dla najmłodszych. Tutaj łatwo będzie wciągnąć dzieci w akcję, bo też i temat jest im bliski. Da się zachęcić odbiorców do samodzielnego czytania bez większego wysiłku - każdy będzie szukać wskazówek, co zrobić, żeby spełnić swoje marzenia. Justyna Bednarek stworzyła książkę cenną i ciekawą. Sięgnęła po temat ważny z perspektywy maluchów i ich rodziców. Przyciągnie na pewno małych fanów serii, ale do tego również nowych czytelników - tych, którzy właśnie wkraczają w etap zwierzątka do kochania.
czwartek, 23 grudnia 2021
Małgorzata Czyńska: Kobiety z obrazów. Nowe historie
Marginesy, Warszawa 2021.
Inspiracje
„Kobiety z obrazów”, zestaw szkiców popularyzujących wiedzę z zakresu historii sztuki, doczekał się kontynuacji. Małgorzata Czyńska przybywa z tomem „Kobiety z obrazów. Nowe historie” i jest w nim znacznie lepsza niż w pierwszej publikacji. Przywołuje sylwetki kolejnych dziesięciu muz malarzy i artystek, które przełamywały granice i dorównywały mężczyznom w sztuce. Pojawiają się tu Alma Mahler, Bella Chagall, Berthe Morisot, Sofonisba Anguissola, Elizabeth Siddal, Kiki z Montparnasse'u, Marie Laurencin, Suzanne Valadon, Vanessa Bell oraz Dagny Przybyszewska: panie, które miały pomysł na siebie, odnajdowały się w malarstwie i wzbudzały podziw postronnych, panie, które rozsmakowały się w wolności i nie bały się żyć i zachowywać na przekór konwenansom: wdając się w rozmaite związki i relacje miłosne. Panie, które portretowane były przez wielu twórców, ale same potrafiły zaproponować ciekawe autoportrety. Modelki z aktów i kobiety, których twarze pojawiają się na najsłynniejszych płótnach. Za każdą postacią kryje się wielowymiarowa obyczajowa historia – i tę Małgorzata Czyńska w gawędziarskim szkicu przedstawia.
Zależy jej tym razem na podkreślaniu niezależności bohaterek. W tomie „Kobiety z obrazów. Nowe historie” znajdują się panie wyprzedzające czas, odważne i wyzwolone – a do tego oddane sztuce. Część z nich może doskonalić swój talent pod okiem najlepszych, inne muszą mierzyć się z krytycznymi osądami ze strony bliskich. Jedne robią karierę i mogą zyskać sławę jeszcze za życia, inne dopiero zostaną odkryte i docenione. Jeśli w tle powstawania obrazów istnieje jakaś historia (najlepiej miłosna, ale nie ma w tym reguły), Małgorzata Czyńska ją przytoczy, by uświadomić odbiorcom, jakie emocje towarzyszyły narodzinom konkretnych dzieł. Aż szkoda, że nie udaje się przywołać wszystkich obrazów, o których mowa w tekście (trzeba będzie skorzystać z internetu i dopowiedzieć sobie to, czego na kartach tomu zabrakło): autorka wie, jak zaintrygować czytelników i zasugerować im niezwykłość sytuacji czy postaci. „Kobiety z obrazów. Nowe historie” to książka, która wciąga zestawem towarzyskich opowieści. Nie ma tu zagłębiania się w szczegóły biograficzne – o ile nie wpływają one na ocenę postaci. Czytelnicy dowiadują się jednak czegoś o kulisach powstawania obrazów i mogą dzięki temu zainteresować się sztuką, prześledzić osiągnięcia konkretnych twórców lub wyszukiwać znane już twarze na różnych płótnach. Namiętności (w tym zakazane uczucia), życiowa odwaga, ważne decyzje i zmiany pomysłów. Tu wszystko ma szansę zadziałać na wyobraźnię czytelników - „Kobiety z obrazów. Nowe historie” to propozycja dla tych, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś o sztuce, albo po prostu – liczą na porcję pikantnych historyjek. Małgorzata Czyńska pisze z pomysłem, z lekkim dystansem i – ciekawie. Unika pouczania, stara się tworzyć szkice tak, żeby wiadomości przemycać subtelnie i nie zniechęcać odbiorców nadmiernym dydaktyzmem.
Inspiracje
„Kobiety z obrazów”, zestaw szkiców popularyzujących wiedzę z zakresu historii sztuki, doczekał się kontynuacji. Małgorzata Czyńska przybywa z tomem „Kobiety z obrazów. Nowe historie” i jest w nim znacznie lepsza niż w pierwszej publikacji. Przywołuje sylwetki kolejnych dziesięciu muz malarzy i artystek, które przełamywały granice i dorównywały mężczyznom w sztuce. Pojawiają się tu Alma Mahler, Bella Chagall, Berthe Morisot, Sofonisba Anguissola, Elizabeth Siddal, Kiki z Montparnasse'u, Marie Laurencin, Suzanne Valadon, Vanessa Bell oraz Dagny Przybyszewska: panie, które miały pomysł na siebie, odnajdowały się w malarstwie i wzbudzały podziw postronnych, panie, które rozsmakowały się w wolności i nie bały się żyć i zachowywać na przekór konwenansom: wdając się w rozmaite związki i relacje miłosne. Panie, które portretowane były przez wielu twórców, ale same potrafiły zaproponować ciekawe autoportrety. Modelki z aktów i kobiety, których twarze pojawiają się na najsłynniejszych płótnach. Za każdą postacią kryje się wielowymiarowa obyczajowa historia – i tę Małgorzata Czyńska w gawędziarskim szkicu przedstawia.
Zależy jej tym razem na podkreślaniu niezależności bohaterek. W tomie „Kobiety z obrazów. Nowe historie” znajdują się panie wyprzedzające czas, odważne i wyzwolone – a do tego oddane sztuce. Część z nich może doskonalić swój talent pod okiem najlepszych, inne muszą mierzyć się z krytycznymi osądami ze strony bliskich. Jedne robią karierę i mogą zyskać sławę jeszcze za życia, inne dopiero zostaną odkryte i docenione. Jeśli w tle powstawania obrazów istnieje jakaś historia (najlepiej miłosna, ale nie ma w tym reguły), Małgorzata Czyńska ją przytoczy, by uświadomić odbiorcom, jakie emocje towarzyszyły narodzinom konkretnych dzieł. Aż szkoda, że nie udaje się przywołać wszystkich obrazów, o których mowa w tekście (trzeba będzie skorzystać z internetu i dopowiedzieć sobie to, czego na kartach tomu zabrakło): autorka wie, jak zaintrygować czytelników i zasugerować im niezwykłość sytuacji czy postaci. „Kobiety z obrazów. Nowe historie” to książka, która wciąga zestawem towarzyskich opowieści. Nie ma tu zagłębiania się w szczegóły biograficzne – o ile nie wpływają one na ocenę postaci. Czytelnicy dowiadują się jednak czegoś o kulisach powstawania obrazów i mogą dzięki temu zainteresować się sztuką, prześledzić osiągnięcia konkretnych twórców lub wyszukiwać znane już twarze na różnych płótnach. Namiętności (w tym zakazane uczucia), życiowa odwaga, ważne decyzje i zmiany pomysłów. Tu wszystko ma szansę zadziałać na wyobraźnię czytelników - „Kobiety z obrazów. Nowe historie” to propozycja dla tych, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś o sztuce, albo po prostu – liczą na porcję pikantnych historyjek. Małgorzata Czyńska pisze z pomysłem, z lekkim dystansem i – ciekawie. Unika pouczania, stara się tworzyć szkice tak, żeby wiadomości przemycać subtelnie i nie zniechęcać odbiorców nadmiernym dydaktyzmem.
Feluś i Gucio grają w literki (gra planszowa)
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Krzyżówki
Każdy sposób, żeby zachęcić najmłodszych do ćwiczenia liter - i do nauki czytania - jest dobry, jeśli nie sprowadza się do "nudnego" śledzenia tych liter na kartkach. Z pomocą przychodzi Feluś, przedszkolak i bohater serii książeczek dla najmłodszych - oraz jego maskotka, Gucio. "Feluś i Gucio grają w literki" to gra planszowa - jeszcze zanim maluchy zakochają się w scrabblach, mogą pobawić się i przy okazji poćwiczyć czytanie albo rozpoznawanie liter.
Pudełko zawiera woreczek do tasowania liter, instrukcję obsługi, planszę do gry - odrobinę przypominającą szachownicę (chociaż bez elementów rozpraszających kilkulatki) - to podstawa do układania haseł - a także cały zestaw liter (na jednostronnie zadrukowanych kartonikach; warto tu zaznaczyć, że autorzy gry uwzględnili częstotliwość pojawiania się liter w wyrazach i zwiększają liczbę tych, które są zwykle najbardziej potrzebne) oraz dwustronnych kartoników z obrazkami i wyrazami. Jak to zwykle w Naszej Księgarni bywa - gra ma wiele modyfikacji i możliwości działania a także dostosowywania poziomu trudności do wieku i umiejętności odbiorców. Można wykorzystywać planszę do układania nazw przedmiotów pokazanych na konkretnych ilustracjach (a później odwrócić kartonik z rysunkiem, żeby przekonać się, jak poprawnie powinno być napisane słowo - to znakomite rozwiązanie, a i podpowiedź, jak zapobiegać problemom z ortografią u najmłodszych). Można też traktować planszę jako punkt wyjścia do krzyżówek - wtedy dzieci będą układać wyrazy przeplatające się ze sobą. Pojawia się tu kilkanaście propozycji krzyżówek dla najmłodszych, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wymyślać kolejne - ta zabawa może nie mieć końca. Z pewnością dla najmłodszych będzie to znacznie bardziej atrakcyjne niż żmudne ćwiczenia czytania. Tu litery można poznawać mimochodem, przy odkrywaniu charakterystycznych nazw czy wyrazów. Co więcej - to rozrywka, w której dzieci mogą radzić sobie samodzielnie, nie potrzebują pomocy rodziców, jeśli zechcą podjąć wyzwanie - oczywiście przyjemniej będzie razem spędzać czas i cieszyć się rodzinnymi chwilami, ale gra daje się stosować również w samotności. Łatwo przechowywać ją w porządku, nie ma problemu z chowaniem elementów po skończonej zabawie.
Feluś i Gucio to bohaterowie przyjaźni przedszkolakom - jeśli ktoś jest fanem cyklu, z pewnością powinien sięgnąć i po grę dołączoną do serii - dzięki temu będzie mógł poznawać litery jeszcze przed pójściem do szkoły i rozwijać umiejętności. Łatwiej będzie później dzieciom wdrażać się w szkolne obowiązki i sprawdzać swoje kompetencje językowe. Oczywiście istniejące tutaj kartoniki można uzupełniać o własne dzieła, żeby gra nie znudziła się zbyt szybko - i żeby wykorzystać motyw zabawy do edukacji. Feluś i Gucio pozwalają oswoić się z alfabetem, rodzice otrzymują wskazówkę, jak pracować z pociechami - i wszyscy będą usatysfakcjonowani po tak przygotowanej propozycji.
Krzyżówki
Każdy sposób, żeby zachęcić najmłodszych do ćwiczenia liter - i do nauki czytania - jest dobry, jeśli nie sprowadza się do "nudnego" śledzenia tych liter na kartkach. Z pomocą przychodzi Feluś, przedszkolak i bohater serii książeczek dla najmłodszych - oraz jego maskotka, Gucio. "Feluś i Gucio grają w literki" to gra planszowa - jeszcze zanim maluchy zakochają się w scrabblach, mogą pobawić się i przy okazji poćwiczyć czytanie albo rozpoznawanie liter.
Pudełko zawiera woreczek do tasowania liter, instrukcję obsługi, planszę do gry - odrobinę przypominającą szachownicę (chociaż bez elementów rozpraszających kilkulatki) - to podstawa do układania haseł - a także cały zestaw liter (na jednostronnie zadrukowanych kartonikach; warto tu zaznaczyć, że autorzy gry uwzględnili częstotliwość pojawiania się liter w wyrazach i zwiększają liczbę tych, które są zwykle najbardziej potrzebne) oraz dwustronnych kartoników z obrazkami i wyrazami. Jak to zwykle w Naszej Księgarni bywa - gra ma wiele modyfikacji i możliwości działania a także dostosowywania poziomu trudności do wieku i umiejętności odbiorców. Można wykorzystywać planszę do układania nazw przedmiotów pokazanych na konkretnych ilustracjach (a później odwrócić kartonik z rysunkiem, żeby przekonać się, jak poprawnie powinno być napisane słowo - to znakomite rozwiązanie, a i podpowiedź, jak zapobiegać problemom z ortografią u najmłodszych). Można też traktować planszę jako punkt wyjścia do krzyżówek - wtedy dzieci będą układać wyrazy przeplatające się ze sobą. Pojawia się tu kilkanaście propozycji krzyżówek dla najmłodszych, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wymyślać kolejne - ta zabawa może nie mieć końca. Z pewnością dla najmłodszych będzie to znacznie bardziej atrakcyjne niż żmudne ćwiczenia czytania. Tu litery można poznawać mimochodem, przy odkrywaniu charakterystycznych nazw czy wyrazów. Co więcej - to rozrywka, w której dzieci mogą radzić sobie samodzielnie, nie potrzebują pomocy rodziców, jeśli zechcą podjąć wyzwanie - oczywiście przyjemniej będzie razem spędzać czas i cieszyć się rodzinnymi chwilami, ale gra daje się stosować również w samotności. Łatwo przechowywać ją w porządku, nie ma problemu z chowaniem elementów po skończonej zabawie.
Feluś i Gucio to bohaterowie przyjaźni przedszkolakom - jeśli ktoś jest fanem cyklu, z pewnością powinien sięgnąć i po grę dołączoną do serii - dzięki temu będzie mógł poznawać litery jeszcze przed pójściem do szkoły i rozwijać umiejętności. Łatwiej będzie później dzieciom wdrażać się w szkolne obowiązki i sprawdzać swoje kompetencje językowe. Oczywiście istniejące tutaj kartoniki można uzupełniać o własne dzieła, żeby gra nie znudziła się zbyt szybko - i żeby wykorzystać motyw zabawy do edukacji. Feluś i Gucio pozwalają oswoić się z alfabetem, rodzice otrzymują wskazówkę, jak pracować z pociechami - i wszyscy będą usatysfakcjonowani po tak przygotowanej propozycji.
środa, 22 grudnia 2021
Marek Hłasko: Wszyscy byli odwróceni. Sowa, córka piekarza
Iskry, Warszawa 2021.
Dwie powieści
Charakterystyczna czarno-biała seria utworów Marka Hłaski funkcjonująca w wielu domach do dzisiaj z pewnością się już rozpada - jeśli ktoś w porę nie zadbał o introligatorską opiekę nad niespecjalnie udanymi od strony edytorskiej publikacjami, może mieć teraz po prostu zestaw rozsypujących się kartek. Można jednak postawić na inne rozwiązanie i zastąpić cykl nowymi wydaniami: w Iskrach ukazują się kolejne dzieła Marka Hłaski w przyjemnej formatowo i bardzo ładnie przygotowanej serii. Na rynek wchodzi książka zawierająca dwie powieści - "Wszyscy byli odwróceni" i "Sowa, córka piekarza". Oczywiście nie ma sensu przytaczanie treści obu historii, warto jednak dzisiaj przyjrzeć się zabiegom językowym i stylistycznym, które Marek Hłasko proponuje czytelnikom. Przede wszystkim daje się tu zaobserwować bardzo odkrywcze widzenie świata. Hłasko obserwuje relacje międzyludzkie i wyciąga wnioski, wiarygodności bohaterów nie zburzy nawet wtedy, gdy wplata do ich rozmów spostrzeżenia z innej sfery. Unika banałów - jest bardzo wyczulony na to, co pobrzmiewa fałszywie: odbiorcy będą mogli nawet po latach docenić szczerość w konstruowaniu charakterów. Marek Hłasko skupia się na relacjach damsko-męskich, chociaż nie tylko - zamienia się w psychologa, doskonale wie, jak powinni zareagować wprowadzani do historii ludzie w konkretnych - często niecodziennych - okolicznościach. Dzięki temu może do siebie przekonywać kolejne pokolenia. Chociaż dzisiaj mody na Hłaskę już nie ma, problemy napędzające fabułę należą do zamierzchłej przeszłości - a sam autor mocno sklasyczniał - jest w tych narracjach coś, czemu trudno się oprzeć - i tym czymś jest najprawdopodobniej precyzja w przedstawianiu motywacji postaci. Marek Hłasko wie, do czego dążą jego bohaterowie i jakie dylematy ich dotyczą - ani na moment nie schodzi z obranej raz drogi, ale inkrustuje relacje interpersonalne celnymi uwagami aforystycznymi. Jest ich dość sporo w obu powieściach - a jednak nie odciągają uwagi od konstrukcji świata przedstawionego. Nie traci autor na prawdopodobieństwie, może dodawać literaturę do siermiężnej czasami rzeczywistości przerabianej na sztukę. Jest to wydanie popularyzatorskie, pozbawione przypisów czy komentarzy krytycznoliterackich, krótki wstęp pozwala jedynie na wyznaczenie punktów stycznych z pozaliterackimi realiami, wskazanie wątków autobiograficznych czy spraw społecznych, które przenikały do tekstów - nie ma tego zbyt dużo, można bardzo szybko przejść do samych tekstów i poznawać je na nowo. Trudno sobie wyobrazić, że Hłasko miałby zostać zapomniany czy niedoceniony - i takie inicjatywy jak przywracanie na rynek literacki jego kolejnych tekstów bardzo cieszą. Można złożyć sobie bardzo udaną serię - i przy okazji powrócić do dawnych lektur. "Wszyscy byli odwróceni" i "Sowa, córka piekarza" to dwie powieści, które rozbudzają apetyty na twórczość Marka Hłaski - pozwalają uchwycić jego kunszt literacki i pomysły trudne do powtórzenia.
Dwie powieści
Charakterystyczna czarno-biała seria utworów Marka Hłaski funkcjonująca w wielu domach do dzisiaj z pewnością się już rozpada - jeśli ktoś w porę nie zadbał o introligatorską opiekę nad niespecjalnie udanymi od strony edytorskiej publikacjami, może mieć teraz po prostu zestaw rozsypujących się kartek. Można jednak postawić na inne rozwiązanie i zastąpić cykl nowymi wydaniami: w Iskrach ukazują się kolejne dzieła Marka Hłaski w przyjemnej formatowo i bardzo ładnie przygotowanej serii. Na rynek wchodzi książka zawierająca dwie powieści - "Wszyscy byli odwróceni" i "Sowa, córka piekarza". Oczywiście nie ma sensu przytaczanie treści obu historii, warto jednak dzisiaj przyjrzeć się zabiegom językowym i stylistycznym, które Marek Hłasko proponuje czytelnikom. Przede wszystkim daje się tu zaobserwować bardzo odkrywcze widzenie świata. Hłasko obserwuje relacje międzyludzkie i wyciąga wnioski, wiarygodności bohaterów nie zburzy nawet wtedy, gdy wplata do ich rozmów spostrzeżenia z innej sfery. Unika banałów - jest bardzo wyczulony na to, co pobrzmiewa fałszywie: odbiorcy będą mogli nawet po latach docenić szczerość w konstruowaniu charakterów. Marek Hłasko skupia się na relacjach damsko-męskich, chociaż nie tylko - zamienia się w psychologa, doskonale wie, jak powinni zareagować wprowadzani do historii ludzie w konkretnych - często niecodziennych - okolicznościach. Dzięki temu może do siebie przekonywać kolejne pokolenia. Chociaż dzisiaj mody na Hłaskę już nie ma, problemy napędzające fabułę należą do zamierzchłej przeszłości - a sam autor mocno sklasyczniał - jest w tych narracjach coś, czemu trudno się oprzeć - i tym czymś jest najprawdopodobniej precyzja w przedstawianiu motywacji postaci. Marek Hłasko wie, do czego dążą jego bohaterowie i jakie dylematy ich dotyczą - ani na moment nie schodzi z obranej raz drogi, ale inkrustuje relacje interpersonalne celnymi uwagami aforystycznymi. Jest ich dość sporo w obu powieściach - a jednak nie odciągają uwagi od konstrukcji świata przedstawionego. Nie traci autor na prawdopodobieństwie, może dodawać literaturę do siermiężnej czasami rzeczywistości przerabianej na sztukę. Jest to wydanie popularyzatorskie, pozbawione przypisów czy komentarzy krytycznoliterackich, krótki wstęp pozwala jedynie na wyznaczenie punktów stycznych z pozaliterackimi realiami, wskazanie wątków autobiograficznych czy spraw społecznych, które przenikały do tekstów - nie ma tego zbyt dużo, można bardzo szybko przejść do samych tekstów i poznawać je na nowo. Trudno sobie wyobrazić, że Hłasko miałby zostać zapomniany czy niedoceniony - i takie inicjatywy jak przywracanie na rynek literacki jego kolejnych tekstów bardzo cieszą. Można złożyć sobie bardzo udaną serię - i przy okazji powrócić do dawnych lektur. "Wszyscy byli odwróceni" i "Sowa, córka piekarza" to dwie powieści, które rozbudzają apetyty na twórczość Marka Hłaski - pozwalają uchwycić jego kunszt literacki i pomysły trudne do powtórzenia.
Rok w lesie. Znajdź zwierzaka. Gra przestrzenna
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Spacer
"Rok w lesie. Znajdź zwierzaka" to gra przestrzenna, która wykorzystuje potencjał picture booka stworzonego przez Emilię Dziubak - i kolejna możliwość spotkania się z ulubionymi bohaterami, zwierzętami, które są jednocześnie realistyczne i bajkowe. Edukacyjny charakter produkcji wymagać będzie trochę zaangażowania ze strony rodziców - to oni powinni tym razem przedstawiać pociechom informacje na temat kolejnych bohaterów (informacje te można zaczerpnąć z instrukcji albo wysilić się trochę i poszukać w internecie). Dwanaście zwierząt, które można spotkać w polskich lasach, to właściwi bohaterowie gry. Ale dla dzieci nie tylko obecność sympatycznych stworzeń będzie zachętą do działania. Ta gra to także tworzenie ciekawych przestrzeni i znakomite uzupełnienie zabaw. Można ją traktować jako grę - i działać zgodnie ze wskazówkami pojawiającymi się w instrukcji (oczywiście twórcy gry postawili na różne poziomy zaawansowania - tak, by grę dostosować do wieku oraz możliwości percepcyjnych graczy). Podstawa to ćwiczenie spostrzegawczości: chodzi o to, żeby dokładać albo zabierać zwierzęta wylosowane na żetonach - by inni gracze mogli określić zmiany w leśnym krajobrazie. Ale można też wykorzystać elementy gry do stworzenia własnego świata - dołączyć powstające zabawki i drzewa do zestawu swoich lalek i wprowadzić odrobinę natury do codziennych rozrywek.
Pudełko jest dość spore, ale pierwsze jego otwarcie będzie zaskoczeniem: pojawiają się tu bowiem "tylko" sztywne karty z elementami do wyjęcia i złożenia. To już pierwsza propozycja zabawy i zadania dla dzieci: należy dopiero przygotować składniki gry. Żetony nie wymagają dodatkowych działań, ale drzewa i zwierzęta - owszem. Z nich trzeba stworzyć figurki, połączyć element bazowy z podstawką, żeby drzewa i zwierzaki mogły samodzielnie stać. W dalszej kolejności trzeba rozmieścić elementy układanki na stole i przystąpić do gry według instrukcji. Wyjaśnia się też tajemnica dużego pudełka: chodzi o to, żeby nie trzeba było po każdej grze rozkładać jej elementów: zmieszczą się bez dodatkowego wysiłku, co oczywiście ułatwi sprzątanie i co docenią wszystkie mamy.
Emilia Dziubak nie rozczarowuje: grafiki są urocze i przykuwają wzrok, cieszą nie tylko dzieci - tym przyjemniej będzie się wypatrywało zwierzęcych bohaterów wśród drzew. Po raz kolejny pojawił się tu bardzo dobry pomysł w połączeniu ze świetną realizacją - nie chodzi już tylko o odcinanie kuponów od udanej publikacji książkowej, "Rok w lesie" stał się okazją do samodzielnego poznawania przyrody. Ta gra pozwala ćwiczyć spostrzegawczość i zapamiętywanie, ale też rozbudza ciekawość i przynosi odbiorcom sporo radości. Za każdym razem można inaczej układać przestrzeń i dzięki temu nie ma tu rutyny tak niszczącej w oczach dzieci znaczenie planszówek.
Spacer
"Rok w lesie. Znajdź zwierzaka" to gra przestrzenna, która wykorzystuje potencjał picture booka stworzonego przez Emilię Dziubak - i kolejna możliwość spotkania się z ulubionymi bohaterami, zwierzętami, które są jednocześnie realistyczne i bajkowe. Edukacyjny charakter produkcji wymagać będzie trochę zaangażowania ze strony rodziców - to oni powinni tym razem przedstawiać pociechom informacje na temat kolejnych bohaterów (informacje te można zaczerpnąć z instrukcji albo wysilić się trochę i poszukać w internecie). Dwanaście zwierząt, które można spotkać w polskich lasach, to właściwi bohaterowie gry. Ale dla dzieci nie tylko obecność sympatycznych stworzeń będzie zachętą do działania. Ta gra to także tworzenie ciekawych przestrzeni i znakomite uzupełnienie zabaw. Można ją traktować jako grę - i działać zgodnie ze wskazówkami pojawiającymi się w instrukcji (oczywiście twórcy gry postawili na różne poziomy zaawansowania - tak, by grę dostosować do wieku oraz możliwości percepcyjnych graczy). Podstawa to ćwiczenie spostrzegawczości: chodzi o to, żeby dokładać albo zabierać zwierzęta wylosowane na żetonach - by inni gracze mogli określić zmiany w leśnym krajobrazie. Ale można też wykorzystać elementy gry do stworzenia własnego świata - dołączyć powstające zabawki i drzewa do zestawu swoich lalek i wprowadzić odrobinę natury do codziennych rozrywek.
Pudełko jest dość spore, ale pierwsze jego otwarcie będzie zaskoczeniem: pojawiają się tu bowiem "tylko" sztywne karty z elementami do wyjęcia i złożenia. To już pierwsza propozycja zabawy i zadania dla dzieci: należy dopiero przygotować składniki gry. Żetony nie wymagają dodatkowych działań, ale drzewa i zwierzęta - owszem. Z nich trzeba stworzyć figurki, połączyć element bazowy z podstawką, żeby drzewa i zwierzaki mogły samodzielnie stać. W dalszej kolejności trzeba rozmieścić elementy układanki na stole i przystąpić do gry według instrukcji. Wyjaśnia się też tajemnica dużego pudełka: chodzi o to, żeby nie trzeba było po każdej grze rozkładać jej elementów: zmieszczą się bez dodatkowego wysiłku, co oczywiście ułatwi sprzątanie i co docenią wszystkie mamy.
Emilia Dziubak nie rozczarowuje: grafiki są urocze i przykuwają wzrok, cieszą nie tylko dzieci - tym przyjemniej będzie się wypatrywało zwierzęcych bohaterów wśród drzew. Po raz kolejny pojawił się tu bardzo dobry pomysł w połączeniu ze świetną realizacją - nie chodzi już tylko o odcinanie kuponów od udanej publikacji książkowej, "Rok w lesie" stał się okazją do samodzielnego poznawania przyrody. Ta gra pozwala ćwiczyć spostrzegawczość i zapamiętywanie, ale też rozbudza ciekawość i przynosi odbiorcom sporo radości. Za każdym razem można inaczej układać przestrzeń i dzięki temu nie ma tu rutyny tak niszczącej w oczach dzieci znaczenie planszówek.
wtorek, 21 grudnia 2021
Andrzej Dąbrowski, Agnieszka Matynia-Dąbrowska: Do zwariowania jeden krok
Czytelnik, Warszawa 2021.
Podsumowania
Ta książka ucieszy fanów Andrzeja Dąbrowskiego. Chociaż wpisuje się w nurt publikacji wspomnieniowych i autobiograficznych, nie ma w niej stylistyki pop ani ucieczki w ogólniki. Andrzej Dąbrowski prowadzi swoje memuary z wyczuleniem na detale. Zagłębia się w sprawy, do których fani nie mogliby dotrzeć w inny sposób, omawia je bardzo szczegółowo i dzięki temu odtwarza klimat czasów. Przywołuje nie tylko anegdoty związane z muzykami, z którymi koncertował: porządkuje własny życiorys z uwzględnieniem najbardziej gatunkowo pożądanych elementów. Zaczyna się zatem od precyzyjnego nakreślania historii rodziny, wywoływania z pamięci tych danych, które udało się zachować i ocalić dla przyszłych pokoleń. Ozdabia je autor jeszcze własnymi skojarzeniami z dzieciństwa: to chwytanie wspomnień, nawet jeśli nie dość ważnych z perspektywy biografa, to cennych dla samego twórcy: to ciekawostki, szanse na nakreślenie kolorytu lokalnego i charakteru. Andrzej Dąbrowski dość szybko przechodzi do opowiadania o swoich pasjach: samochodach i muzyce. Zwłaszcza motoryzacyjne zainteresowania wywołują silne emocje: to niekończąca się opowieść o kupowanych pojazdach, o wyścigach w „zwyczajnych” maszynach, o tym, co napędza do działania. Muzyka to spotkania z mistrzami i sukcesy na różnych scenach. To spoglądanie od kulis na organizację kolejnych wydarzeń i na popularność.
Andrzej Dąbrowski prowadzi tę narrację sam, spisuje wspomnienia, które od czasu do czasu uzupełnia drobnymi wyjaśniającymi akapitami Agnieszka Matynia-Dąbrowska. Zwykle jednak nie trzeba zbyt wielu dopowiedzeń: wszystko, co najważniejsze, pada w tych wywodach, autor potrafi przedstawiać rzeczywistość tak, by dla odbiorców stało się jasne sedno wydarzeń. Umiejętnie puentuje kolejne opowieści i przemyca mnóstwo informacji nie tylko z własnej codzienności. Każde wydarzenie przedstawia starannie, z troską o samo brzmienie i o przesłania – tak, by czytelnicy nie musieli się zastanawiać, jaki jest cel stworzenia podobnej publikacji. Wspomnienia Andrzeja Dąbrowskiego urzekają głębią i jakością. W odróżnieniu od wielu funkcjonujących na rynku memuarów – tu troska o komfort czytelnika spragnionego gęstej relacji wybija się na pierwszy plan. Zresztą Andrzej Dąbrowski wyraźnie dobrze czuje się w nawigowaniu po swojej egzystencji. „Do zwariowania jeden krok” to podróż przez lata i dokonania – sycąca i wypełniona ciekawostkami dla fanów. Przy okazji to też popis tworzenia memuarów w starym stylu – bez pośpiechu i chaosu.
Dąbrowski posługuje się ironią, która zapewnia tym wspomnieniom lekkość mimo sporej objętości tomu. Nie zapomina o przedstawianiu swoich bliskich: znajduje miejsce na ich zaprezentowanie i na pokazanie znaczenia rodziny w codziennym życiu: wyzwala w ten sposób również refleksję nad utrzymaniem związku przez artystę. Bogaty materiał zdjęciowy – wycinki i zdjęcia z archiwum domowego – pozwalają jeszcze lepiej poznawać Andrzeja Dąbrowskiego, są dodatkiem do tomu, a nie sposobem na nadanie mu większej objętości.
Podsumowania
Ta książka ucieszy fanów Andrzeja Dąbrowskiego. Chociaż wpisuje się w nurt publikacji wspomnieniowych i autobiograficznych, nie ma w niej stylistyki pop ani ucieczki w ogólniki. Andrzej Dąbrowski prowadzi swoje memuary z wyczuleniem na detale. Zagłębia się w sprawy, do których fani nie mogliby dotrzeć w inny sposób, omawia je bardzo szczegółowo i dzięki temu odtwarza klimat czasów. Przywołuje nie tylko anegdoty związane z muzykami, z którymi koncertował: porządkuje własny życiorys z uwzględnieniem najbardziej gatunkowo pożądanych elementów. Zaczyna się zatem od precyzyjnego nakreślania historii rodziny, wywoływania z pamięci tych danych, które udało się zachować i ocalić dla przyszłych pokoleń. Ozdabia je autor jeszcze własnymi skojarzeniami z dzieciństwa: to chwytanie wspomnień, nawet jeśli nie dość ważnych z perspektywy biografa, to cennych dla samego twórcy: to ciekawostki, szanse na nakreślenie kolorytu lokalnego i charakteru. Andrzej Dąbrowski dość szybko przechodzi do opowiadania o swoich pasjach: samochodach i muzyce. Zwłaszcza motoryzacyjne zainteresowania wywołują silne emocje: to niekończąca się opowieść o kupowanych pojazdach, o wyścigach w „zwyczajnych” maszynach, o tym, co napędza do działania. Muzyka to spotkania z mistrzami i sukcesy na różnych scenach. To spoglądanie od kulis na organizację kolejnych wydarzeń i na popularność.
Andrzej Dąbrowski prowadzi tę narrację sam, spisuje wspomnienia, które od czasu do czasu uzupełnia drobnymi wyjaśniającymi akapitami Agnieszka Matynia-Dąbrowska. Zwykle jednak nie trzeba zbyt wielu dopowiedzeń: wszystko, co najważniejsze, pada w tych wywodach, autor potrafi przedstawiać rzeczywistość tak, by dla odbiorców stało się jasne sedno wydarzeń. Umiejętnie puentuje kolejne opowieści i przemyca mnóstwo informacji nie tylko z własnej codzienności. Każde wydarzenie przedstawia starannie, z troską o samo brzmienie i o przesłania – tak, by czytelnicy nie musieli się zastanawiać, jaki jest cel stworzenia podobnej publikacji. Wspomnienia Andrzeja Dąbrowskiego urzekają głębią i jakością. W odróżnieniu od wielu funkcjonujących na rynku memuarów – tu troska o komfort czytelnika spragnionego gęstej relacji wybija się na pierwszy plan. Zresztą Andrzej Dąbrowski wyraźnie dobrze czuje się w nawigowaniu po swojej egzystencji. „Do zwariowania jeden krok” to podróż przez lata i dokonania – sycąca i wypełniona ciekawostkami dla fanów. Przy okazji to też popis tworzenia memuarów w starym stylu – bez pośpiechu i chaosu.
Dąbrowski posługuje się ironią, która zapewnia tym wspomnieniom lekkość mimo sporej objętości tomu. Nie zapomina o przedstawianiu swoich bliskich: znajduje miejsce na ich zaprezentowanie i na pokazanie znaczenia rodziny w codziennym życiu: wyzwala w ten sposób również refleksję nad utrzymaniem związku przez artystę. Bogaty materiał zdjęciowy – wycinki i zdjęcia z archiwum domowego – pozwalają jeszcze lepiej poznawać Andrzeja Dąbrowskiego, są dodatkiem do tomu, a nie sposobem na nadanie mu większej objętości.
Johannes Krenner: Kaczki (gra karciana)
Egmont, Warszawa 2021.
Karty
Johannes Krenner proponuje grę, która zmieści się do plecaka i w którą można grać ze znajomymi znudzonymi Czarnym Piotrusiem. "Kaczki" to po prostu zestaw kart w zgrabnym pudełku i z instrukcją obsługi - to jest zasadami gry (i jej wariantów) dla dzieci. Teoretycznie to gra przygotowana dla dzieci od lat trzech, ale spodoba się starszym - tym, które już chodzą do szkoły i potrafią liczyć, bo umiejętność sumowania punktów jest niezbędna do prowadzenia rozgrywek.
W rozwiązaniach, które przywołuje autor, każdy gracz dostaje "ręcznik", są tu również różnie punktowane zestawy kart z trzema wariantami bohaterów-kaczek, a także specjalne koła, które pełnią różne role w zależności od wybranego rodzaju rozgrywki. "Kaczki" nadają się dla grupy dzieci, ale można w nie grać także w dwie osoby, mało tego: nie trzeba posługiwać się wyłącznie podpowiedziami z instrukcji, można wymyślać własne zasady. Pozwala na to talia kart. Karty są dość cienkie i wydrukowane na kredowym papierze - wszystko po to, żeby zapewnić ich trwałość, a jednocześnie nie nadawać sztucznej objętości. Mają przypominać prawdziwą talię, chociaż są bardziej wiotkie - to jeszcze jeden powód, dla którego warto grę podsuwać raczej starszym kilkulatkom.
Nie tylko odejście od Czarnego Piotrusia może przyciągnąć do "Kaczek": tu liczy się też... humor. Chociaż zasady karcianej gry nie wiążą się z żartami, same ilustracje zdobiące karty przykuwają uwagę dzieci. Są tu kaczki, które mają zostać najfajniejszą postacią na plaży - jedna z kaczek unosi się na wodzie i słucha muzyki, druga ma ciemne okulary i deskę surfingową, trzecia wianek i bikini - ich miny wskazują na młodzieżowy charakter gry, aż szkoda, że twórcy gry nie zdecydowali się na modyfikowanie scenek z bohaterami w zależności od wartości karty - byłoby jeszcze ciekawiej (chociaż w takim wypadku trudniej byłoby skupić się na samej grze i jej zasadach). Jest to propozycja dla dzieci, które poszukują nowych wrażeń i które chcą odejścia od planszówek - karty wypadają bardziej "dorośle" i mogą zapewnić ćwiczenie umiejętności, między innymi tworzenie strategii czy trenowanie refleksu. "Kaczki" to niby tylko talia kart - ale dla dzieci to okazja do miłego spędzania czasu z kolegami, propozycja rozrywki, która nie wymaga wielkich nakładów energii ani specjalnych przygotowań - talia, którą proponują twórcy tej gry, zmieści się w kieszeni i z pewnością pozwoli uniknąć nudy. Bardzo kolorowa, z przyjemnymi dowcipnymi obrazkami - zachęca do towarzyszenia bohaterom i do rywalizacji w konkursie na najfajniejszą kaczkę na plaży. To coś dla maluchów, które potrzebują stale nowych wyzwań.
Karty
Johannes Krenner proponuje grę, która zmieści się do plecaka i w którą można grać ze znajomymi znudzonymi Czarnym Piotrusiem. "Kaczki" to po prostu zestaw kart w zgrabnym pudełku i z instrukcją obsługi - to jest zasadami gry (i jej wariantów) dla dzieci. Teoretycznie to gra przygotowana dla dzieci od lat trzech, ale spodoba się starszym - tym, które już chodzą do szkoły i potrafią liczyć, bo umiejętność sumowania punktów jest niezbędna do prowadzenia rozgrywek.
W rozwiązaniach, które przywołuje autor, każdy gracz dostaje "ręcznik", są tu również różnie punktowane zestawy kart z trzema wariantami bohaterów-kaczek, a także specjalne koła, które pełnią różne role w zależności od wybranego rodzaju rozgrywki. "Kaczki" nadają się dla grupy dzieci, ale można w nie grać także w dwie osoby, mało tego: nie trzeba posługiwać się wyłącznie podpowiedziami z instrukcji, można wymyślać własne zasady. Pozwala na to talia kart. Karty są dość cienkie i wydrukowane na kredowym papierze - wszystko po to, żeby zapewnić ich trwałość, a jednocześnie nie nadawać sztucznej objętości. Mają przypominać prawdziwą talię, chociaż są bardziej wiotkie - to jeszcze jeden powód, dla którego warto grę podsuwać raczej starszym kilkulatkom.
Nie tylko odejście od Czarnego Piotrusia może przyciągnąć do "Kaczek": tu liczy się też... humor. Chociaż zasady karcianej gry nie wiążą się z żartami, same ilustracje zdobiące karty przykuwają uwagę dzieci. Są tu kaczki, które mają zostać najfajniejszą postacią na plaży - jedna z kaczek unosi się na wodzie i słucha muzyki, druga ma ciemne okulary i deskę surfingową, trzecia wianek i bikini - ich miny wskazują na młodzieżowy charakter gry, aż szkoda, że twórcy gry nie zdecydowali się na modyfikowanie scenek z bohaterami w zależności od wartości karty - byłoby jeszcze ciekawiej (chociaż w takim wypadku trudniej byłoby skupić się na samej grze i jej zasadach). Jest to propozycja dla dzieci, które poszukują nowych wrażeń i które chcą odejścia od planszówek - karty wypadają bardziej "dorośle" i mogą zapewnić ćwiczenie umiejętności, między innymi tworzenie strategii czy trenowanie refleksu. "Kaczki" to niby tylko talia kart - ale dla dzieci to okazja do miłego spędzania czasu z kolegami, propozycja rozrywki, która nie wymaga wielkich nakładów energii ani specjalnych przygotowań - talia, którą proponują twórcy tej gry, zmieści się w kieszeni i z pewnością pozwoli uniknąć nudy. Bardzo kolorowa, z przyjemnymi dowcipnymi obrazkami - zachęca do towarzyszenia bohaterom i do rywalizacji w konkursie na najfajniejszą kaczkę na plaży. To coś dla maluchów, które potrzebują stale nowych wyzwań.
poniedziałek, 20 grudnia 2021
Charles M. Schulz: Fistaszki zebrane 1999 - 2000
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Finał
Chciałoby się, żeby ta seria trwała bez końca, ale pod warunkiem, że tworzyłby ją wciąż Charles M. Schulz – bardzo dobra decyzja bliskich, by nikt nie kontynuował „Fistaszków” sprawiła, że można cieszyć się humorem i pomysłami na wysokim poziomie – i pielęgnować w sobie uczucie niedosytu, mimo monumentalnego zbioru Fistaszków zebranych. Na rynku pojawia się ostatni tom z tego cyklu i fanom pozostaje sięgać do poprzednich publikacji i raz za razem zanurzać się w świecie Charliego Browna, jego psa i przyjaciół ze szkoły i podwórka. Ostatni rok – 2000 – to już tylko dwa miesiące komiksów (w tomie pojawiają się rysunki z lat 1999 i 2000), a sama historia o tym, jak to Charles M. Schulz zmarł w dniu, w którym ukazało się jego oświadczenie o przejściu na emeryturę i pożegnanie z czytelnikami zamienia się niemal w legendę. Na pewno wzruszy czytelników i pokaże im, że praca może stać się pasją na całe życie. Co ciekawe, w Fistaszkach pojawia się telefon komórkowy, ale pewne tematy pozostają bez zmian: Snoopy dalej zamienia się w pilota myśliwca z czasów pierwszej wojny światowej, Lucy prowadzi kącik z poradami psychiatrycznymi za pięć centów, Rerun zajmuje się rysowaniem, a Linus trzyma kocyk bezpieczeństwa. Schroeder gra na dziecięcym pianinie, a Woodstock z kolegami wyrusza na kolejne obozy. Spike, brat Snoopy'ego mieszka na pustyni i rozmawia z kaktusem, pozostali dwaj bracia zresztą też przewijają się przez ostatnie paski, zupełnie jakby autor chciał przynajmniej o części lubianych postaci przypomnieć.
Nie oznacza to przerwanie serii zmniejszonej objętości książki: do ostatniej części dołączona została niespodzianka dla czytelników i fanów Fistaszków – cykl Li'l Folks, czyli zestaw rysunków satyrycznych z dziecięcymi bohaterami. To najczęściej jednokadrowe obrazki z podpisami. Widać tu ślady późniejszych kreacji i charakterów postaci z Fistaszków, widać też pracę nad zrozumieniem dziecięcych zachowań – i chociaż brakuje historyjek i fabuł, wykorzystywanych jako podstawa dowcipu rozwiązań z poszczególnych serii – zdarza się jednak Schulzowi uruchamiać filozoficzny humor, pomysły, którymi może zaimponować odbiorcom. Li'l Folks otrzymuje dodatkowe omówienie – odbiorcy dowiedzą się, skąd wziął się cykl i w jakim celu był tworzony – fanom Fistaszków wyjaśni ta seria jednak, jak wyglądała droga rysownika do pasków komiksowych, które się nie starzeją. Uzupełnienie tomu Fistaszków pobrzmiewa trochę archaicznie, ale i tak pozwala na łagodniejsze rozstanie się z całą serią. Dowcipy, które mieszczą się w pojedynczych rysunkach nie wywołają dzisiaj salw śmiechu, ale też nie wszystkie są przebrzmiałe czy niecelne. Oczywiście znacznie lepiej wypadają Fistaszki – nie tylko jako dopracowany cykl, ale też jako szansa na zbudowanie świata przedstawionego i wprowadzenia wieloznacznych rozwiązań. Odbiorcy przekonają się, jak różne podejścia twórcze – w zależności od formy – wykorzystywał Charles M. Schulz. Nie ulega wątpliwości: Fistaszki do ostatniego kadru były arcymistrzowskie.
Finał
Chciałoby się, żeby ta seria trwała bez końca, ale pod warunkiem, że tworzyłby ją wciąż Charles M. Schulz – bardzo dobra decyzja bliskich, by nikt nie kontynuował „Fistaszków” sprawiła, że można cieszyć się humorem i pomysłami na wysokim poziomie – i pielęgnować w sobie uczucie niedosytu, mimo monumentalnego zbioru Fistaszków zebranych. Na rynku pojawia się ostatni tom z tego cyklu i fanom pozostaje sięgać do poprzednich publikacji i raz za razem zanurzać się w świecie Charliego Browna, jego psa i przyjaciół ze szkoły i podwórka. Ostatni rok – 2000 – to już tylko dwa miesiące komiksów (w tomie pojawiają się rysunki z lat 1999 i 2000), a sama historia o tym, jak to Charles M. Schulz zmarł w dniu, w którym ukazało się jego oświadczenie o przejściu na emeryturę i pożegnanie z czytelnikami zamienia się niemal w legendę. Na pewno wzruszy czytelników i pokaże im, że praca może stać się pasją na całe życie. Co ciekawe, w Fistaszkach pojawia się telefon komórkowy, ale pewne tematy pozostają bez zmian: Snoopy dalej zamienia się w pilota myśliwca z czasów pierwszej wojny światowej, Lucy prowadzi kącik z poradami psychiatrycznymi za pięć centów, Rerun zajmuje się rysowaniem, a Linus trzyma kocyk bezpieczeństwa. Schroeder gra na dziecięcym pianinie, a Woodstock z kolegami wyrusza na kolejne obozy. Spike, brat Snoopy'ego mieszka na pustyni i rozmawia z kaktusem, pozostali dwaj bracia zresztą też przewijają się przez ostatnie paski, zupełnie jakby autor chciał przynajmniej o części lubianych postaci przypomnieć.
Nie oznacza to przerwanie serii zmniejszonej objętości książki: do ostatniej części dołączona została niespodzianka dla czytelników i fanów Fistaszków – cykl Li'l Folks, czyli zestaw rysunków satyrycznych z dziecięcymi bohaterami. To najczęściej jednokadrowe obrazki z podpisami. Widać tu ślady późniejszych kreacji i charakterów postaci z Fistaszków, widać też pracę nad zrozumieniem dziecięcych zachowań – i chociaż brakuje historyjek i fabuł, wykorzystywanych jako podstawa dowcipu rozwiązań z poszczególnych serii – zdarza się jednak Schulzowi uruchamiać filozoficzny humor, pomysły, którymi może zaimponować odbiorcom. Li'l Folks otrzymuje dodatkowe omówienie – odbiorcy dowiedzą się, skąd wziął się cykl i w jakim celu był tworzony – fanom Fistaszków wyjaśni ta seria jednak, jak wyglądała droga rysownika do pasków komiksowych, które się nie starzeją. Uzupełnienie tomu Fistaszków pobrzmiewa trochę archaicznie, ale i tak pozwala na łagodniejsze rozstanie się z całą serią. Dowcipy, które mieszczą się w pojedynczych rysunkach nie wywołają dzisiaj salw śmiechu, ale też nie wszystkie są przebrzmiałe czy niecelne. Oczywiście znacznie lepiej wypadają Fistaszki – nie tylko jako dopracowany cykl, ale też jako szansa na zbudowanie świata przedstawionego i wprowadzenia wieloznacznych rozwiązań. Odbiorcy przekonają się, jak różne podejścia twórcze – w zależności od formy – wykorzystywał Charles M. Schulz. Nie ulega wątpliwości: Fistaszki do ostatniego kadru były arcymistrzowskie.
Pucio i Misia ubierają choinkę (puzzle)
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021. (gra)
Świąteczne puzzle
Rynek zabawek grudniowych to okazja do stworzenia gadżetów przypominających o lubianych przez dzieci bohaterach. "Pucio i Misia ubierają choinkę" to propozycja zabawki i jednocześnie zachęta dla maluchów - by zaglądały do tomików z przygodami postaci. Eleganckie pudełko ze sznurkowym uchwytem samo w sobie wygląda jak świąteczny prezent - można je umieścić pod choinką lub wręczyć pociesze wcześniej, żeby zapewnić sobie chwilę spokoju w przedświątecznym rozgardiaszu. W pudełku znajdują się puzzle - duże kawałki (22) i zawieszki (6). Zawieszki można wykorzystać wedle potrzeb - albo jako ozdoby na choinkę (wtedy ulubieni bohaterowie dziecka będą towarzyszyć mu w Boże Narodzenie - albo jako ozdoba stroika, okna, wózka dziecięcego itp. W zasadzie ogranicza odbiorców wyłącznie wyobraźnia - tekturowe kółka z otworem na sznurek lub drucik to dodatek do zestawu.
Prawdziwe puzzle dostarczą podwójnej radości. Nie tylko chodzi tutaj o stworzenie obrazka, ale też - o ułożenie kształtu choinki. Oznacza to zwiększony stopień trudności (nie da się ułożyć najpierw "ramki" z puzzli, które jedną krawędź mają pozbawioną wycięć). Podpowiedzią jest samo pudełko: wystarczy podeprzeć wieczko, żeby oczom odbiorców ukazał się pełny rysunek. Na pudełku podane są też wymiary pracy: 35 na 50 cm, choinka po złożeniu zrobi wrażenie i można ją wykorzystać jako ozdobę do pokoju dziecka. Puzzle są tu duże i nie mają szablonowych kształtów - każdy element układanki jest inny, co wcale nie ułatwia zadania. Trzeba przy układaniu kierować się spostrzegawczością, szukać charakterystycznych elementów i dopasowywać wszystko uważnie. Stopniowo wyłaniać się będzie kształt choinki - ale to nie koniec niespodzianek dla użytkowników tej zabawki. Puzzle przynoszą bowiem także zabawę dzieciom, które znają bohaterów serii Marty Galewskiej-Kustry. Joanna Kłos wprowadza tu kilka czynników humorystycznych. Pod samą choinką znajdują się Pucio i Misia, którzy wybierają ozdoby świąteczne i wieszają je na drzewku. Z gałęzi wyłania się głowa obserwującego pociechy taty, a wśród igieł widać też czworonożnych domowników - pies i kot to dodatkowa niespodzianka. Dzieci ucieszą się z ich obecności, dzięki temu choinka wcale nie będzie nudna.
Te puzzle charakteryzują się wysoką jakością wykonania. Nadrukowane na sztywnym kartonie nie dadzą się łatwo zniszczyć. Nie można ich też połknąć - z tego względu nadają się dla dzieci od trzeciego roku życia. Układanka imponuje rozwiązaniami kolorystycznymi, nie jest przesłodzona i cukierkowa, za to świetnie oddaje atmosferę świąt. Razem z Puciem i Misią dzieci nabiorą ochoty do ozdabiania świątecznego drzewka, a także do śledzenia przygód bohaterów z kolejnych książeczek. Takie puzzle to bardzo dobry pomysł na grudniową rozrywkę - coś w sam raz dla tych dzieci, które nie lubią standardowych "prostokątnych" układanek lub naiwnych kilkuelementowych puzzli.
Świąteczne puzzle
Rynek zabawek grudniowych to okazja do stworzenia gadżetów przypominających o lubianych przez dzieci bohaterach. "Pucio i Misia ubierają choinkę" to propozycja zabawki i jednocześnie zachęta dla maluchów - by zaglądały do tomików z przygodami postaci. Eleganckie pudełko ze sznurkowym uchwytem samo w sobie wygląda jak świąteczny prezent - można je umieścić pod choinką lub wręczyć pociesze wcześniej, żeby zapewnić sobie chwilę spokoju w przedświątecznym rozgardiaszu. W pudełku znajdują się puzzle - duże kawałki (22) i zawieszki (6). Zawieszki można wykorzystać wedle potrzeb - albo jako ozdoby na choinkę (wtedy ulubieni bohaterowie dziecka będą towarzyszyć mu w Boże Narodzenie - albo jako ozdoba stroika, okna, wózka dziecięcego itp. W zasadzie ogranicza odbiorców wyłącznie wyobraźnia - tekturowe kółka z otworem na sznurek lub drucik to dodatek do zestawu.
Prawdziwe puzzle dostarczą podwójnej radości. Nie tylko chodzi tutaj o stworzenie obrazka, ale też - o ułożenie kształtu choinki. Oznacza to zwiększony stopień trudności (nie da się ułożyć najpierw "ramki" z puzzli, które jedną krawędź mają pozbawioną wycięć). Podpowiedzią jest samo pudełko: wystarczy podeprzeć wieczko, żeby oczom odbiorców ukazał się pełny rysunek. Na pudełku podane są też wymiary pracy: 35 na 50 cm, choinka po złożeniu zrobi wrażenie i można ją wykorzystać jako ozdobę do pokoju dziecka. Puzzle są tu duże i nie mają szablonowych kształtów - każdy element układanki jest inny, co wcale nie ułatwia zadania. Trzeba przy układaniu kierować się spostrzegawczością, szukać charakterystycznych elementów i dopasowywać wszystko uważnie. Stopniowo wyłaniać się będzie kształt choinki - ale to nie koniec niespodzianek dla użytkowników tej zabawki. Puzzle przynoszą bowiem także zabawę dzieciom, które znają bohaterów serii Marty Galewskiej-Kustry. Joanna Kłos wprowadza tu kilka czynników humorystycznych. Pod samą choinką znajdują się Pucio i Misia, którzy wybierają ozdoby świąteczne i wieszają je na drzewku. Z gałęzi wyłania się głowa obserwującego pociechy taty, a wśród igieł widać też czworonożnych domowników - pies i kot to dodatkowa niespodzianka. Dzieci ucieszą się z ich obecności, dzięki temu choinka wcale nie będzie nudna.
Te puzzle charakteryzują się wysoką jakością wykonania. Nadrukowane na sztywnym kartonie nie dadzą się łatwo zniszczyć. Nie można ich też połknąć - z tego względu nadają się dla dzieci od trzeciego roku życia. Układanka imponuje rozwiązaniami kolorystycznymi, nie jest przesłodzona i cukierkowa, za to świetnie oddaje atmosferę świąt. Razem z Puciem i Misią dzieci nabiorą ochoty do ozdabiania świątecznego drzewka, a także do śledzenia przygód bohaterów z kolejnych książeczek. Takie puzzle to bardzo dobry pomysł na grudniową rozrywkę - coś w sam raz dla tych dzieci, które nie lubią standardowych "prostokątnych" układanek lub naiwnych kilkuelementowych puzzli.
niedziela, 19 grudnia 2021
Radek Rak: Baśń o wężowym sercu, albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli
Powergraph, Warszawa 2019.
Melodia
Namieszał Radek Rak swoją „Baśnią o wężowym sercu” na rynku literackim, bo nagle okazało się, że można odejść od schematów aktualnie do znudzenia powielanych w kolejnych publikacjach, za to połączyć pastisz i ironię w opowieści onirycznej i przekonującej jednocześnie. Chociaż o realizmie mowy tu być nie może, a przybysze z zaświatów co i rusz spotykają się z przedstawicielami chłopstwa (panowie zajęci są obżeraniem się i leżeniem), ta opowieść wciąga i kusi – zwłaszcza za sprawą celnych spostrzeżeń Radka Raka, zamieszczanych w pozornie baśniowych frazach. Jakób Szela na początku daje się uwieść pięknej Malwie, oddaje jej swoje serce (czym doprowadza do śmierci zakochaną w nim młodą Chaję). Jednak później staje się jasne, że powinien tak ważny organ zachować dla siebie. Ratunkiem może być serce Króla Węży, ale żeby je zdobyć, Kóba będzie musiał sporo się natrudzić. Wyrusza zatem na wyprawę, która zawiedzie go do siedliska węży... i nie tylko. Trochę jest „Baśń o wężowym sercu” połączeniem tradycji literackich – pobrzmiewają tu z jednej strony echa „Chłopów” (nie mogło być inaczej), z drugiej – ślady awantur z „Potopu”. Klasyka zamienia się w popis wyobraźni, bo bohaterowie u Raka dowolnie przekraczają granice realizmu – i nikt, łącznie z czytelnikami, się temu nie dziwi. Za każdym razem zresztą owo przejście na drugą stronę powiązane jest z cennym odkryciem natury ogólnoludzkiej, bo Radek Rak ma jeszcze talent do tworzenia aforystycznych podsumowań. Jeśli zatem zapędza postać do krainy fantazji (chociaż w warstwie powieściowej to wciąż rzeczywistość, i to przekonująca) – to po to, żeby móc odsłonić kolejną ważną prawdę o życiu i ludziach. Bez wzniosłości, czasami trywialnie – ale zawsze trafnie. Tu nikogo nie zdziwi ani nie odrzuci motyw nocowania w zwierzęciu albo rozpłatania ciała i podjęcia dialogu ze sfrustrowaną tym czynem głową – wydarzyć się może absolutnie wszystko i dlatego autor tak do siebie przekonuje.
Ogromną siłą „Baśni o wężowym sercu” jest rytm i melodia narracji. Nie ma tu fałszywych tonów, Radek Rak pisze w sposób daleki od transparentności, stosuje stylizacje, ale dobrze się w nich czuje – kiedy komentuje świat przedstawiany, sięga po język dobrze pasujący do niego, tak samo śpiewny i baśniowy. W takim ujęciu może opowiedzieć wszystko i nie tracić na wiarygodności. Inspiruje się dawnymi podaniami i wierzeniami, bajaniami ludowymi, ale język wzbogaca też o dzisiejsze kolokwializmy i w efekcie otrzymuje mieszankę piorunującą, taką, w której treść zaczyna mocno konkurować z formą. Często pojawiają się tu akapity podtrzymujące absurd sytuacji, a jednocześnie stanowiące celną ocenę rzeczywistości pozaliterackiej – takich zabaw jest w powieści mnóstwo, a ponieważ Radek Rak z upodobaniem stosuje ironię, można tylko gratulować mu inteligentnych rozwiązań tekstowych. „Baśń o wężowym sercu” to książka, w którą się wpada – pochłania się tę opowieść bez zastrzeżeń, za to z podziwem dla precyzji myślowej i dla samej wyobraźni autora. Mnóstwo tu niespodzianek zwłaszcza dla racjonalnie myślących odbiorców – wiele wyjść poza schematy i poza oczekiwania. „Baśń o wężowym sercu” to literacka nagroda dla tych wszystkich, którzy cenią sobie nonsens i żelazną logikę w absurdalnych komentarzach.
Melodia
Namieszał Radek Rak swoją „Baśnią o wężowym sercu” na rynku literackim, bo nagle okazało się, że można odejść od schematów aktualnie do znudzenia powielanych w kolejnych publikacjach, za to połączyć pastisz i ironię w opowieści onirycznej i przekonującej jednocześnie. Chociaż o realizmie mowy tu być nie może, a przybysze z zaświatów co i rusz spotykają się z przedstawicielami chłopstwa (panowie zajęci są obżeraniem się i leżeniem), ta opowieść wciąga i kusi – zwłaszcza za sprawą celnych spostrzeżeń Radka Raka, zamieszczanych w pozornie baśniowych frazach. Jakób Szela na początku daje się uwieść pięknej Malwie, oddaje jej swoje serce (czym doprowadza do śmierci zakochaną w nim młodą Chaję). Jednak później staje się jasne, że powinien tak ważny organ zachować dla siebie. Ratunkiem może być serce Króla Węży, ale żeby je zdobyć, Kóba będzie musiał sporo się natrudzić. Wyrusza zatem na wyprawę, która zawiedzie go do siedliska węży... i nie tylko. Trochę jest „Baśń o wężowym sercu” połączeniem tradycji literackich – pobrzmiewają tu z jednej strony echa „Chłopów” (nie mogło być inaczej), z drugiej – ślady awantur z „Potopu”. Klasyka zamienia się w popis wyobraźni, bo bohaterowie u Raka dowolnie przekraczają granice realizmu – i nikt, łącznie z czytelnikami, się temu nie dziwi. Za każdym razem zresztą owo przejście na drugą stronę powiązane jest z cennym odkryciem natury ogólnoludzkiej, bo Radek Rak ma jeszcze talent do tworzenia aforystycznych podsumowań. Jeśli zatem zapędza postać do krainy fantazji (chociaż w warstwie powieściowej to wciąż rzeczywistość, i to przekonująca) – to po to, żeby móc odsłonić kolejną ważną prawdę o życiu i ludziach. Bez wzniosłości, czasami trywialnie – ale zawsze trafnie. Tu nikogo nie zdziwi ani nie odrzuci motyw nocowania w zwierzęciu albo rozpłatania ciała i podjęcia dialogu ze sfrustrowaną tym czynem głową – wydarzyć się może absolutnie wszystko i dlatego autor tak do siebie przekonuje.
Ogromną siłą „Baśni o wężowym sercu” jest rytm i melodia narracji. Nie ma tu fałszywych tonów, Radek Rak pisze w sposób daleki od transparentności, stosuje stylizacje, ale dobrze się w nich czuje – kiedy komentuje świat przedstawiany, sięga po język dobrze pasujący do niego, tak samo śpiewny i baśniowy. W takim ujęciu może opowiedzieć wszystko i nie tracić na wiarygodności. Inspiruje się dawnymi podaniami i wierzeniami, bajaniami ludowymi, ale język wzbogaca też o dzisiejsze kolokwializmy i w efekcie otrzymuje mieszankę piorunującą, taką, w której treść zaczyna mocno konkurować z formą. Często pojawiają się tu akapity podtrzymujące absurd sytuacji, a jednocześnie stanowiące celną ocenę rzeczywistości pozaliterackiej – takich zabaw jest w powieści mnóstwo, a ponieważ Radek Rak z upodobaniem stosuje ironię, można tylko gratulować mu inteligentnych rozwiązań tekstowych. „Baśń o wężowym sercu” to książka, w którą się wpada – pochłania się tę opowieść bez zastrzeżeń, za to z podziwem dla precyzji myślowej i dla samej wyobraźni autora. Mnóstwo tu niespodzianek zwłaszcza dla racjonalnie myślących odbiorców – wiele wyjść poza schematy i poza oczekiwania. „Baśń o wężowym sercu” to literacka nagroda dla tych wszystkich, którzy cenią sobie nonsens i żelazną logikę w absurdalnych komentarzach.
Åsa Gilland, Tracey Turner: Tu jest nasz dom
Harperkids, Warszawa 2021.
Mieszkania
Świetna jest ta podseria pod szyldem Akademii Mądrego Dziecka - z pewnością wzbogaci nie tylko dziecięce biblioteczki (tomiki są ładnie wydane, co niby w literaturze czwartej już aż tak nie zaskakuje, ale podkreśla tym razem wartość opowieści), ale i wiedzę najmłodszych. "Tu jest nasz dom" to picture book rozbudzający wyobraźnię i przekonujący, że warto być ciekawym świata i sprawdzać, jak żyją inni ludzie. To oswojenie z różnymi kulturami oraz z geografią - jeszcze zanim dzieci pójdą do szkoły i przekonają się, że różne miejsca na kuli ziemskiej warunkują też różne - czasami nietypowe - rozwiązania w ramach codzienności. "Tu jest nasz dom" to także zestaw nowych "znajomości". Dwudziestka dzieciaków oprowadza odbiorców po swoim otoczeniu. To, co dla każdego z nich z osobna naturalne i zwyczajne, a wręcz nieciekawe, dla innych będzie ekscytujące. Åsa Gilland i Tracey Turner każdą rozkładówkę przekazują innemu bohaterowi (żeby łatwiej było odbiorcom pojąć, w jakim miejscu aktualnie się znajdują, na początku pojawia się specjalna mapa świata z zaznaczonymi opisanymi miejscami).
Każdy z małych bohaterów porusza podobne tematy: pisze o tym, jak się nazywa: skrótowo się przedstawia i charakteryzuje otoczenie. Opowiada, ile ma rodzeństwa i z kim mieszka, jak wygląda jego droga do szkoły (bo nie zawsze okazuje się prosta). Prezentuje skrótowo codzienne obowiązki i zajęcia, czasami nawiązuje do wierzeń lub do obecności dzikich zwierząt. Do drobnych akapitowych komentarzy rozsianych po rozkładówkach dochodzi "metryczka": zestaw danych na temat konkretnego miejsca. Ale to nie wszystko: rozkładówkę wypełniają przecież bajecznie kolorowe ilustracje i w tej przestrzeni pojawiają się kolejne miejsca na wyjaśnienia: na obrazkach znajdują się "metki" - podpisy przedstawiające gatunki zwierząt albo nietypowe miejsca.
Przy tak przygotowanej lekturze nie można się nudzić. Dziewczynka z Bangladeszu do szkoły pływa codziennie łodzią taty, mieszkaniec Alaski uczy się zdalnie, a Jaime z Boliwii do szkoły zjeżdża w specjalnej uprzęży po linie rozpiętej przez tatę - w innym wypadku wyprawa zajmowałaby mu kilka godzin. Niektóre dzieci wspominają o elementach kultury i o zwyczajach znanych w najbliższej okolicy, pokazują swoją społeczność tak, by przekonać odbiorców, że każdy jest wyjątkowy - ale nikt nie jest z tego powodu lepszy albo gorszy od innych. Są tu mieszkańcy wielkich miast i maleńkich wiosek, są dzieci z miejsc egzotycznych i takie, które łatwo byłoby odwiedzić. Niektórzy narratorzy skupiają się na miejscowej faunie, inni mówią o swoich planach na przyszłość - wiedzą, że coś może się zmienić w stosunku do codzienności poprzednich pokoleń. "Tu jest nasz dom" to bardzo atrakcyjna edukacyjna propozycja. Dzieci sporo się z niej dowiedzą, ale, co ważniejsze, zostaną zaproszone do odkrywania świata. Zyskają przegląd ciekawostek i punkt wyjścia do dalszej nauki - tutaj liczy się zabawa, możliwość zaglądania do cudzej codzienności - a także oglądanie pięknych obrazków (ma to charakter wyszukiwankowy - bo trzeba uważnie przyjrzeć się stronom, żeby dostrzec wszystkie szczegóły). "Tu jest nasz dom" to tomik, który powinien znaleźć się w biblioteczce każdego malucha.
Mieszkania
Świetna jest ta podseria pod szyldem Akademii Mądrego Dziecka - z pewnością wzbogaci nie tylko dziecięce biblioteczki (tomiki są ładnie wydane, co niby w literaturze czwartej już aż tak nie zaskakuje, ale podkreśla tym razem wartość opowieści), ale i wiedzę najmłodszych. "Tu jest nasz dom" to picture book rozbudzający wyobraźnię i przekonujący, że warto być ciekawym świata i sprawdzać, jak żyją inni ludzie. To oswojenie z różnymi kulturami oraz z geografią - jeszcze zanim dzieci pójdą do szkoły i przekonają się, że różne miejsca na kuli ziemskiej warunkują też różne - czasami nietypowe - rozwiązania w ramach codzienności. "Tu jest nasz dom" to także zestaw nowych "znajomości". Dwudziestka dzieciaków oprowadza odbiorców po swoim otoczeniu. To, co dla każdego z nich z osobna naturalne i zwyczajne, a wręcz nieciekawe, dla innych będzie ekscytujące. Åsa Gilland i Tracey Turner każdą rozkładówkę przekazują innemu bohaterowi (żeby łatwiej było odbiorcom pojąć, w jakim miejscu aktualnie się znajdują, na początku pojawia się specjalna mapa świata z zaznaczonymi opisanymi miejscami).
Każdy z małych bohaterów porusza podobne tematy: pisze o tym, jak się nazywa: skrótowo się przedstawia i charakteryzuje otoczenie. Opowiada, ile ma rodzeństwa i z kim mieszka, jak wygląda jego droga do szkoły (bo nie zawsze okazuje się prosta). Prezentuje skrótowo codzienne obowiązki i zajęcia, czasami nawiązuje do wierzeń lub do obecności dzikich zwierząt. Do drobnych akapitowych komentarzy rozsianych po rozkładówkach dochodzi "metryczka": zestaw danych na temat konkretnego miejsca. Ale to nie wszystko: rozkładówkę wypełniają przecież bajecznie kolorowe ilustracje i w tej przestrzeni pojawiają się kolejne miejsca na wyjaśnienia: na obrazkach znajdują się "metki" - podpisy przedstawiające gatunki zwierząt albo nietypowe miejsca.
Przy tak przygotowanej lekturze nie można się nudzić. Dziewczynka z Bangladeszu do szkoły pływa codziennie łodzią taty, mieszkaniec Alaski uczy się zdalnie, a Jaime z Boliwii do szkoły zjeżdża w specjalnej uprzęży po linie rozpiętej przez tatę - w innym wypadku wyprawa zajmowałaby mu kilka godzin. Niektóre dzieci wspominają o elementach kultury i o zwyczajach znanych w najbliższej okolicy, pokazują swoją społeczność tak, by przekonać odbiorców, że każdy jest wyjątkowy - ale nikt nie jest z tego powodu lepszy albo gorszy od innych. Są tu mieszkańcy wielkich miast i maleńkich wiosek, są dzieci z miejsc egzotycznych i takie, które łatwo byłoby odwiedzić. Niektórzy narratorzy skupiają się na miejscowej faunie, inni mówią o swoich planach na przyszłość - wiedzą, że coś może się zmienić w stosunku do codzienności poprzednich pokoleń. "Tu jest nasz dom" to bardzo atrakcyjna edukacyjna propozycja. Dzieci sporo się z niej dowiedzą, ale, co ważniejsze, zostaną zaproszone do odkrywania świata. Zyskają przegląd ciekawostek i punkt wyjścia do dalszej nauki - tutaj liczy się zabawa, możliwość zaglądania do cudzej codzienności - a także oglądanie pięknych obrazków (ma to charakter wyszukiwankowy - bo trzeba uważnie przyjrzeć się stronom, żeby dostrzec wszystkie szczegóły). "Tu jest nasz dom" to tomik, który powinien znaleźć się w biblioteczce każdego malucha.
sobota, 18 grudnia 2021
Emmanuel Carrère: Joga
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021.
Refleksja
Jest to książka autobiograficzna, wypełniona w dużej części faktami z życia autora - i przemyśleniami na temat kolejnych doświadczeń, niekoniecznie typowych. Wychodzi od pomysłu na książeczkę o jodze - na szczęście "Joga" sama w sobie jest pochwałą medytacji i ułatwia zanurzenie się w głąb siebie. Emmanuel Carrère prowadzi bardzo intymną narrację, traktuje czytelników jak bliskich przyjaciół, którym można zwierzyć się ze wszystkiego. Na początku autor udaje się na warsztaty z jogi - przez dziesięć dni nie będzie mógł korzystać z telefonu komórkowego ani żadnych mediów, nie powinien mieć przy sobie książek, źle widziane byłoby także robienie notatek. Sam Carrère na te warunki przystaje, w przeciwnym razie robiłby reportaż o jodze - a tego chce uniknąć, zamierza przeżyć coś, co ułatwi mu później pisanie o jodze. Uwagi na temat ćwiczeń różnego rodzaju - i pracy nad sobą - to punkt wyjścia. Dość szybko autor rezygnuje z tworzenia przewodnika po pozycjach i specyfice medytacji, rezygnuje z poradnikowego charakteru książki na rzecz opowiadania o tym, co joga ułatwiła mu w życiu. Szuka inspiracji - tak, żeby czytelników przekonać do podobnego sposobu spędzania czasu, jednym z ciekawszych rozdziałów w kontekście jogi jest ten dotyczący przeżyć seksualnych. Zmysłowość, jaką uruchamia autor, przekona do treningu uważności.
Z czasem coraz mniej jogi jako takiej jest w tomie "Joga", a autor znajduje sobie powody do snucia dalszych rozważań. Nawet jeśli tylko zahacza o ćwiczenia, udaje mu się zaangażować czytelników. Opowiada o kobietach, które spotkał na swojej drodze, o dziennikarskich wspomnieniach, o lekturach i o sprawach społecznych, także takich, które wstrząsnęły opinią publiczną i na zawsze zmieniły sposób myślenia o świecie. Przedstawia historię swoich psychicznych zmagań z rozmaitymi demonami, pokazuje, jak joga pomaga w chorobie afektywnej dwubiegunowej, czasami przedstawia wydarzenia wstrząsające, niekoniecznie przypominające o spokoju ducha płynącym z jogi. Przytacza anegdoty albo historie podbarwione goryczą, zaprasza czytelników do swojego świata i postanawia nie ukrywać niczego - szczerość procentuje, bo "Joga" okazuje się tomem, od którego trudno się oderwać. Ma zresztą Emmanuel Carrère talent do wychwytywania puent w rzeczywistości: wie, jak podkreślać znaczenia przedstawianych scenek, jest wyczulony na dobre podsumowania i na kwestie dające czytelnikom sporo do myślenia. Udaje mu się zatem nie tylko przekonać do siebie pasjonatów jogi, ale też czytelników, którzy cenią sobie autobiograficzne eseje i wyznania nieoczywiste. "Joga" to tylko na początku relacja na temat sposobu na życie - później przechodzi w opowieść o życiu jako takim, ale z pełnym zaangażowaniem.
Emmanuel Carrère to autor, który pisze niespiesznie i precyzyjnie, a jednocześnie bez zanudzania czytelników - funduje im podróż w głąb siebie, przekonuje samym podejściem do praktykowania jogi - a przecież to tylko jeden z celów, które w tej książce realizuje. Jest "Joga" tomem apetycznym i stworzonym tak, by realizować ideę slow-life.
Refleksja
Jest to książka autobiograficzna, wypełniona w dużej części faktami z życia autora - i przemyśleniami na temat kolejnych doświadczeń, niekoniecznie typowych. Wychodzi od pomysłu na książeczkę o jodze - na szczęście "Joga" sama w sobie jest pochwałą medytacji i ułatwia zanurzenie się w głąb siebie. Emmanuel Carrère prowadzi bardzo intymną narrację, traktuje czytelników jak bliskich przyjaciół, którym można zwierzyć się ze wszystkiego. Na początku autor udaje się na warsztaty z jogi - przez dziesięć dni nie będzie mógł korzystać z telefonu komórkowego ani żadnych mediów, nie powinien mieć przy sobie książek, źle widziane byłoby także robienie notatek. Sam Carrère na te warunki przystaje, w przeciwnym razie robiłby reportaż o jodze - a tego chce uniknąć, zamierza przeżyć coś, co ułatwi mu później pisanie o jodze. Uwagi na temat ćwiczeń różnego rodzaju - i pracy nad sobą - to punkt wyjścia. Dość szybko autor rezygnuje z tworzenia przewodnika po pozycjach i specyfice medytacji, rezygnuje z poradnikowego charakteru książki na rzecz opowiadania o tym, co joga ułatwiła mu w życiu. Szuka inspiracji - tak, żeby czytelników przekonać do podobnego sposobu spędzania czasu, jednym z ciekawszych rozdziałów w kontekście jogi jest ten dotyczący przeżyć seksualnych. Zmysłowość, jaką uruchamia autor, przekona do treningu uważności.
Z czasem coraz mniej jogi jako takiej jest w tomie "Joga", a autor znajduje sobie powody do snucia dalszych rozważań. Nawet jeśli tylko zahacza o ćwiczenia, udaje mu się zaangażować czytelników. Opowiada o kobietach, które spotkał na swojej drodze, o dziennikarskich wspomnieniach, o lekturach i o sprawach społecznych, także takich, które wstrząsnęły opinią publiczną i na zawsze zmieniły sposób myślenia o świecie. Przedstawia historię swoich psychicznych zmagań z rozmaitymi demonami, pokazuje, jak joga pomaga w chorobie afektywnej dwubiegunowej, czasami przedstawia wydarzenia wstrząsające, niekoniecznie przypominające o spokoju ducha płynącym z jogi. Przytacza anegdoty albo historie podbarwione goryczą, zaprasza czytelników do swojego świata i postanawia nie ukrywać niczego - szczerość procentuje, bo "Joga" okazuje się tomem, od którego trudno się oderwać. Ma zresztą Emmanuel Carrère talent do wychwytywania puent w rzeczywistości: wie, jak podkreślać znaczenia przedstawianych scenek, jest wyczulony na dobre podsumowania i na kwestie dające czytelnikom sporo do myślenia. Udaje mu się zatem nie tylko przekonać do siebie pasjonatów jogi, ale też czytelników, którzy cenią sobie autobiograficzne eseje i wyznania nieoczywiste. "Joga" to tylko na początku relacja na temat sposobu na życie - później przechodzi w opowieść o życiu jako takim, ale z pełnym zaangażowaniem.
Emmanuel Carrère to autor, który pisze niespiesznie i precyzyjnie, a jednocześnie bez zanudzania czytelników - funduje im podróż w głąb siebie, przekonuje samym podejściem do praktykowania jogi - a przecież to tylko jeden z celów, które w tej książce realizuje. Jest "Joga" tomem apetycznym i stworzonym tak, by realizować ideę slow-life.
Katarzyna Berenika Miszczuk: Tajemnica domu w Bielinach
Wilga, Warszawa 2021.
Zniszczenie
Katarzyna Berenika Miszczuk to kolejna autorka, która próbuje dzieciom przybliżać postacie z wierzeń i legend ludowych pod pozorami tworzenia realistycznej powieści. Słowiańszczyzna tutaj wybrzmiewa nieco dziwnie, bo autorka proponuje rzeczywistość alternatywną. W Królestwie Polskim wszyscy korzystają z telefonów komórkowych, ale różnice widzi się podczas świąt: tu wszyscy wierzą w słowiańskie bóstwa, leczą się u szeptuch i obserwują słowiańskie demony. Niezbyt autorka przekonuje do swojej wizji Polski, bo wybiera tylko te elementy, które są dla niej wygodne, nie zajmuje się kompleksowym tworzeniem przestrzeni, przez co najmłodszym odbiorcom trudno będzie się odnaleźć w domu Lipowskich.
Dwa podstawowe tematy autorka analizuje przez całą książkę. Jeden to rozstanie rodziców i wpływ tej decyzji na dzieci (a w Królestwie Polskim są wyłącznie rodziny wielodzietne, więc jeśli jakieś rodzeństwo trafi do innego domu, pojawi się wielu kompanów do zabawy). Nie ze wszystkimi można porozmawiać o swoich zmartwieniach: nawet jeśli rodzice zapewniają, że dzieci kochają bezwarunkowo i nie zamierzają o nich zapominać, najmłodsi członkowie rodzin wiedzą swoje - przeżywają własne troski i cierpią w milczeniu, przeważnie boją się poruszać tak skomplikowane zagadnienia - albo dlatego, że nie chcą usłyszeć niektórych prawd, albo dlatego, że próbują nie przysparzać dodatkowych zmartwień rodzicom. Katarzyna Berenika Miszczuk w tomie "Tajemnica domu w Bielinach" próbuje przedstawić źródło lęków dzieci - rozwód rodziców jest traumatyczny i nie pozostanie bez wpływu na pociechy. Autorka przypomina, dlaczego dzieci inaczej patrzą na takie sytuacje i podpowiada rodzicom, jak rozwiązać domowy kryzys i nie dokładać najmłodszym stresu. Drugi temat, który powraca w tomie, a który nie kojarzy się z powieściami dla młodych odbiorców, to choroba ciotki. Daleka krewna traci pamięć. Alzheimer postrzegany jest przez dzieci jako szaleństwo: potrzebują zatem rzeczowych wyjaśnień. Przy okazji też autorka zaznacza, że każdy zasługuje na szacunek. Pojawia się zatem kwestia niezbyt chętnie przyswajana przez małych odbiorców - czyli zestaw pouczeń przeniesionych z rzeczywistości bez żadnych modyfikacji.
W nowym domu Lipowskich dzieje się coś dziwnego. Przeprowadzka do ciotki na wieś miała rozwiązać część problemów, tymczasem pojawiają się tu nowe tajemnice i zagrożenia. Dom jest w kiepskim stanie, rozpada się i nawet codzienne porządki czy próby naprawiania tego, co się zepsuło, obracają się wniwecz: następnego dnia jest jeszcze gorzej. To zagadka, którą dzieci muszą rozwiązać - w końcu mają tu mieszkać, a widzą, że wiąże się to z poważnymi zagrożeniami. Za taki stan obejścia odpowiada oczywiście jeden ze słowiańskich demonów, trzeba zatem zgłębić wiedzę na temat ludowych wierzeń, a następnie znaleźć sposób na pozbycie się niszczycielskiej siły.
"Tajemnica domu w Bielinach" to książka napisana dość prosto, autorka wykorzystuje szansę na pouczenia czytelników (i w obszarach związanych z przemianami w życiu osobistym, i w kwestii mitów słowiańskich) - ale nie jest w stanie stworzyć postaci, które młodych odbiorców przytrzymałyby przy książce na dłużej. "Przygoda" okazuje się tu może zbyt dorosła i zbyt nasączona morałami oraz przesłaniami, żeby cieszyć się lekturą.
Zniszczenie
Katarzyna Berenika Miszczuk to kolejna autorka, która próbuje dzieciom przybliżać postacie z wierzeń i legend ludowych pod pozorami tworzenia realistycznej powieści. Słowiańszczyzna tutaj wybrzmiewa nieco dziwnie, bo autorka proponuje rzeczywistość alternatywną. W Królestwie Polskim wszyscy korzystają z telefonów komórkowych, ale różnice widzi się podczas świąt: tu wszyscy wierzą w słowiańskie bóstwa, leczą się u szeptuch i obserwują słowiańskie demony. Niezbyt autorka przekonuje do swojej wizji Polski, bo wybiera tylko te elementy, które są dla niej wygodne, nie zajmuje się kompleksowym tworzeniem przestrzeni, przez co najmłodszym odbiorcom trudno będzie się odnaleźć w domu Lipowskich.
Dwa podstawowe tematy autorka analizuje przez całą książkę. Jeden to rozstanie rodziców i wpływ tej decyzji na dzieci (a w Królestwie Polskim są wyłącznie rodziny wielodzietne, więc jeśli jakieś rodzeństwo trafi do innego domu, pojawi się wielu kompanów do zabawy). Nie ze wszystkimi można porozmawiać o swoich zmartwieniach: nawet jeśli rodzice zapewniają, że dzieci kochają bezwarunkowo i nie zamierzają o nich zapominać, najmłodsi członkowie rodzin wiedzą swoje - przeżywają własne troski i cierpią w milczeniu, przeważnie boją się poruszać tak skomplikowane zagadnienia - albo dlatego, że nie chcą usłyszeć niektórych prawd, albo dlatego, że próbują nie przysparzać dodatkowych zmartwień rodzicom. Katarzyna Berenika Miszczuk w tomie "Tajemnica domu w Bielinach" próbuje przedstawić źródło lęków dzieci - rozwód rodziców jest traumatyczny i nie pozostanie bez wpływu na pociechy. Autorka przypomina, dlaczego dzieci inaczej patrzą na takie sytuacje i podpowiada rodzicom, jak rozwiązać domowy kryzys i nie dokładać najmłodszym stresu. Drugi temat, który powraca w tomie, a który nie kojarzy się z powieściami dla młodych odbiorców, to choroba ciotki. Daleka krewna traci pamięć. Alzheimer postrzegany jest przez dzieci jako szaleństwo: potrzebują zatem rzeczowych wyjaśnień. Przy okazji też autorka zaznacza, że każdy zasługuje na szacunek. Pojawia się zatem kwestia niezbyt chętnie przyswajana przez małych odbiorców - czyli zestaw pouczeń przeniesionych z rzeczywistości bez żadnych modyfikacji.
W nowym domu Lipowskich dzieje się coś dziwnego. Przeprowadzka do ciotki na wieś miała rozwiązać część problemów, tymczasem pojawiają się tu nowe tajemnice i zagrożenia. Dom jest w kiepskim stanie, rozpada się i nawet codzienne porządki czy próby naprawiania tego, co się zepsuło, obracają się wniwecz: następnego dnia jest jeszcze gorzej. To zagadka, którą dzieci muszą rozwiązać - w końcu mają tu mieszkać, a widzą, że wiąże się to z poważnymi zagrożeniami. Za taki stan obejścia odpowiada oczywiście jeden ze słowiańskich demonów, trzeba zatem zgłębić wiedzę na temat ludowych wierzeń, a następnie znaleźć sposób na pozbycie się niszczycielskiej siły.
"Tajemnica domu w Bielinach" to książka napisana dość prosto, autorka wykorzystuje szansę na pouczenia czytelników (i w obszarach związanych z przemianami w życiu osobistym, i w kwestii mitów słowiańskich) - ale nie jest w stanie stworzyć postaci, które młodych odbiorców przytrzymałyby przy książce na dłużej. "Przygoda" okazuje się tu może zbyt dorosła i zbyt nasączona morałami oraz przesłaniami, żeby cieszyć się lekturą.
piątek, 17 grudnia 2021
Sławomir Shuty: Cukier w normie
Korporacja Ha!art, Kraków 2020.
Zwykli ludzie
Sławomir Shuty udowadnia odbiorcom, że potrafi podsłuchiwać rzeczywistość i zamieniać ją na nietransparentną narrację. W tomie "Cukier w normie" czytelnicy mają do czynienia z wieloma postaciami i sytuacjami niemal dosłownie zaczerpniętymi z życia - tyle, że przefiltrowanymi później przez skrajnie ironiczne poczucie humoru zdystansowanego narratora. Sławomir Shuty sentymenty odrzuca. Decyduje się na tworzenie parodii i na wyostrzanie motywów, które rzadko kiedy przebijają się do literatury mainstreamowej - a w takim stężeniu nigdy. "Cukier w normie" to satyra na codzienność z jej wszystkimi irytującymi motywami. Autor przeprowadza czytelników przez meandry relacji interpersonalnych - ale ze specjalnym uwzględnieniem tego wszystkiego, co przyziemne, dalekie od artyzmu. Dopiero umieszczenie takich obrazków w zestawie opowiadań zaczyna pomagać w wydobyciu z nich potencjału twórczego. Shuty bierze pod lupę ludzi prostych i zwyczajnych jednocześnie. Tych, którzy wysławiają się niestarannie, którzy nie są zdolni do gębokich refleksji ani do pracy nad sobą. Tych, którzy wierzą w teorie spiskowe albo z pełnym przekonaniem powtarzają każdą bzdurę, do której rozrośnie się plotka. Jest w tym wyczulenie autora na prawdę i prawdziwość - ale też chęć bawienia się motywami, które same w sobie niekoniecznie nadawałyby się na przykuwania uwagi odbiorców.
Jest w tomie "Cukier w normie" bardzo dużo odkryć. Autor podczas podsłuchiwania swoich zwyczajnych bohaterów dociera w pewnym momencie do niezwyczajności - do prawd o życiu i do komentarzy, które pozwalają nakierować na filozoficzne tory. Rejestruje rozmowy postaci i w nich zawiera celne charakterystyki - w ogóle w tej prozie daje się wychwycić nie tylko talent do podsłuchiwania blokowisk, ale też - do puentowania dostrzeżonych zjawisk związanych z międzyludzkimi potrzebami. Opowiadania są tu bardzo krótkie, dzięki czemu jeszcze lepiej wydobywać z nich komizm. Autor drwi sobie ze społecznych przekonań i lęków, z sytuacji, w których do głosu dochodzi - oględnie rzecz ujmując - niski poziom inteligencji bohaterów. Shuty szuka inspiracji tam, gdzie najczęściej twórcy rezygnują, gdzie teoretycznie nie ma już nic ciekawego ani ważnego. Shuty stawia na dialogi i na precyzyjne riposty, często zniekształca słowa, tak, żeby oddać charakterystyczne językowe błędy. Przez to bohaterowie okazują się jeszcze bardziej prawdziwi, wręcz przerażająco trafnie nakreśleni. Ta książka to odkrywanie świata nieinspirującego, pozornie niemającego nic do zaoferowania. Ludzie portretowani przez autora - zajęci własnymi sprawami - mogą intrygować za sprawą zderzenia literatury i literackości z małością obyczajowych scenek. Shuty bawi się stereotypami, radzi sobie doskonale z odtwarzaniem tego, co część społeczeństwa zna z własnego doświadczenia. Tyle tylko, że przeniesione na literaturę sprawy małe i przyziemne - w odpowiedniej oprawie zaczynają lśnić. Jest "Cukier w normie" zestawem trafnych utworów, przepełnionych ironią i krwistych. Odzwierciedlenie rzeczywistości i krzywe zwierciadło w jednym - Shuty może zaprosić czytelników do precyzyjnie skonstruowanej przestrzeni.
Zwykli ludzie
Sławomir Shuty udowadnia odbiorcom, że potrafi podsłuchiwać rzeczywistość i zamieniać ją na nietransparentną narrację. W tomie "Cukier w normie" czytelnicy mają do czynienia z wieloma postaciami i sytuacjami niemal dosłownie zaczerpniętymi z życia - tyle, że przefiltrowanymi później przez skrajnie ironiczne poczucie humoru zdystansowanego narratora. Sławomir Shuty sentymenty odrzuca. Decyduje się na tworzenie parodii i na wyostrzanie motywów, które rzadko kiedy przebijają się do literatury mainstreamowej - a w takim stężeniu nigdy. "Cukier w normie" to satyra na codzienność z jej wszystkimi irytującymi motywami. Autor przeprowadza czytelników przez meandry relacji interpersonalnych - ale ze specjalnym uwzględnieniem tego wszystkiego, co przyziemne, dalekie od artyzmu. Dopiero umieszczenie takich obrazków w zestawie opowiadań zaczyna pomagać w wydobyciu z nich potencjału twórczego. Shuty bierze pod lupę ludzi prostych i zwyczajnych jednocześnie. Tych, którzy wysławiają się niestarannie, którzy nie są zdolni do gębokich refleksji ani do pracy nad sobą. Tych, którzy wierzą w teorie spiskowe albo z pełnym przekonaniem powtarzają każdą bzdurę, do której rozrośnie się plotka. Jest w tym wyczulenie autora na prawdę i prawdziwość - ale też chęć bawienia się motywami, które same w sobie niekoniecznie nadawałyby się na przykuwania uwagi odbiorców.
Jest w tomie "Cukier w normie" bardzo dużo odkryć. Autor podczas podsłuchiwania swoich zwyczajnych bohaterów dociera w pewnym momencie do niezwyczajności - do prawd o życiu i do komentarzy, które pozwalają nakierować na filozoficzne tory. Rejestruje rozmowy postaci i w nich zawiera celne charakterystyki - w ogóle w tej prozie daje się wychwycić nie tylko talent do podsłuchiwania blokowisk, ale też - do puentowania dostrzeżonych zjawisk związanych z międzyludzkimi potrzebami. Opowiadania są tu bardzo krótkie, dzięki czemu jeszcze lepiej wydobywać z nich komizm. Autor drwi sobie ze społecznych przekonań i lęków, z sytuacji, w których do głosu dochodzi - oględnie rzecz ujmując - niski poziom inteligencji bohaterów. Shuty szuka inspiracji tam, gdzie najczęściej twórcy rezygnują, gdzie teoretycznie nie ma już nic ciekawego ani ważnego. Shuty stawia na dialogi i na precyzyjne riposty, często zniekształca słowa, tak, żeby oddać charakterystyczne językowe błędy. Przez to bohaterowie okazują się jeszcze bardziej prawdziwi, wręcz przerażająco trafnie nakreśleni. Ta książka to odkrywanie świata nieinspirującego, pozornie niemającego nic do zaoferowania. Ludzie portretowani przez autora - zajęci własnymi sprawami - mogą intrygować za sprawą zderzenia literatury i literackości z małością obyczajowych scenek. Shuty bawi się stereotypami, radzi sobie doskonale z odtwarzaniem tego, co część społeczeństwa zna z własnego doświadczenia. Tyle tylko, że przeniesione na literaturę sprawy małe i przyziemne - w odpowiedniej oprawie zaczynają lśnić. Jest "Cukier w normie" zestawem trafnych utworów, przepełnionych ironią i krwistych. Odzwierciedlenie rzeczywistości i krzywe zwierciadło w jednym - Shuty może zaprosić czytelników do precyzyjnie skonstruowanej przestrzeni.
Anca Sturm: Magiczny Ekspres. Między światłem a cieniem
Media Rodzina, Poznań 2021.
Trasa
Ten pociąg jest niezwykły. Przemierza różne kraje i kontynenty, a został stworzony po to, by zapewnić wybitnym dzieciakom możliwość kształcenia się. Magicznego, rzecz jasna, bo opowieści o szkołach dla młodych magów to obecnie obowiązkowy temat w fantastyce dla młodych odbiorców. Czytelnicy w dalszym ciągu podążają za Flinn, która szuka swojego zaginionego brata. Ślady wskazują na jego pobyt w Magicznym Ekspresie, jednak nikt nie jest w stanie udzielić dziewczynie żadnych informacji. Flinn musi samodzielnie działać - i przy okazji odkrywać inne tajemnice pociągu. Dowiaduje się między innymi, dlaczego powinna się nauczyć alfabetu Morse'a. Jednemu z kolegów pomaga w pokonaniu potwora spod łóżka, a przynajmniej - próbuje pomóc, bo zmartwienia, które brzmią niezbyt przekonująco, niekoniecznie angażują dorosłych. Uczniowie muszą radzić sobie sami i to nie tylko z obowiązkami, które płyną z edukacji. "Magiczny Ekspres. Między światłem a cieniem" to druga część trylogii. Anca Sturm zajmuje się tutaj także pochodzeniem Flinn i przeznaczeniem wpisanym w losy bohaterów. Nawiązuje autorka do innej poczytnej serii, wprowadzając "zwierzęta widmowe": każda z postaci może być "dzieckiem tygrysa", zająca lub słonki, każda ma inne znaczenie i pozwala na dokonywanie innych czynów. Dzieci muszą dopiero odkryć własne talenty, ale istnienie trzech obieżyświatów - zwierząt, które świadczą o ich wyjątkowości - jest zalążkiem wielkiej przygody. Chodzi tu przede wszystkim o poczucie sprawczości młodych bohaterów. Są oni praktycznie skazani na siebie - nauczyciele nie wchodzą z nimi w komitywę, pozostają raczej zdystansowani i nie zamierzają wyjaśniać kolejnych sekretów. Nie wiadomo, o co można dopytywać pedagogów. Bohaterowie sami muszą rozwiązywać zagadki, także te dotyczące własnej tożsamości. Co ciekawe, problemy pojawiają się i na płaszczyźnie realistycznej, i na terenie magii - ci bardziej wtajemniczeni dzielą się wiedzą z kolegami, którym można zaufać. Flinn, która do niedawna była pasażerką na gapę, teraz oficjalnie dołącza do uczniów Magicznego Ekspresu, ale nie sprawia to, że zyska dostęp do potrzebnych jej wiadomości. Poszukiwania brata odbywają się na dużą skalę - ale na ich marginesie dzieje się zwyczajne pociągowe życie. Zwyczajne-niezwyczajne: dla odbiorców już sam pomysł przebywania na stałe w pociągu może okazać się atrakcyjny.
Anca Sturm rezygnuje z zajmowania się procesem edukacji bohaterów. Nie tworzy kolejnych etapów zdobywania wiedzy, przechodzenia na różne poziomy umiejętności - tu każdy musi radzić sobie, jak potrafi - i dojrzewać bez względu na przekazywaną przez nauczycieli wiedzę. Liczą się nie tyle sojusze zawierane podczas zajęć, co umiejętności potrzebne w danym momencie - i doraźna pomoc od tych, którzy są w pobliżu i mogą wesprzeć. Ucieka zatem autorka od oczywistości, chociaż mocno czerpie ze zdobyczy poppowieści.
Trasa
Ten pociąg jest niezwykły. Przemierza różne kraje i kontynenty, a został stworzony po to, by zapewnić wybitnym dzieciakom możliwość kształcenia się. Magicznego, rzecz jasna, bo opowieści o szkołach dla młodych magów to obecnie obowiązkowy temat w fantastyce dla młodych odbiorców. Czytelnicy w dalszym ciągu podążają za Flinn, która szuka swojego zaginionego brata. Ślady wskazują na jego pobyt w Magicznym Ekspresie, jednak nikt nie jest w stanie udzielić dziewczynie żadnych informacji. Flinn musi samodzielnie działać - i przy okazji odkrywać inne tajemnice pociągu. Dowiaduje się między innymi, dlaczego powinna się nauczyć alfabetu Morse'a. Jednemu z kolegów pomaga w pokonaniu potwora spod łóżka, a przynajmniej - próbuje pomóc, bo zmartwienia, które brzmią niezbyt przekonująco, niekoniecznie angażują dorosłych. Uczniowie muszą radzić sobie sami i to nie tylko z obowiązkami, które płyną z edukacji. "Magiczny Ekspres. Między światłem a cieniem" to druga część trylogii. Anca Sturm zajmuje się tutaj także pochodzeniem Flinn i przeznaczeniem wpisanym w losy bohaterów. Nawiązuje autorka do innej poczytnej serii, wprowadzając "zwierzęta widmowe": każda z postaci może być "dzieckiem tygrysa", zająca lub słonki, każda ma inne znaczenie i pozwala na dokonywanie innych czynów. Dzieci muszą dopiero odkryć własne talenty, ale istnienie trzech obieżyświatów - zwierząt, które świadczą o ich wyjątkowości - jest zalążkiem wielkiej przygody. Chodzi tu przede wszystkim o poczucie sprawczości młodych bohaterów. Są oni praktycznie skazani na siebie - nauczyciele nie wchodzą z nimi w komitywę, pozostają raczej zdystansowani i nie zamierzają wyjaśniać kolejnych sekretów. Nie wiadomo, o co można dopytywać pedagogów. Bohaterowie sami muszą rozwiązywać zagadki, także te dotyczące własnej tożsamości. Co ciekawe, problemy pojawiają się i na płaszczyźnie realistycznej, i na terenie magii - ci bardziej wtajemniczeni dzielą się wiedzą z kolegami, którym można zaufać. Flinn, która do niedawna była pasażerką na gapę, teraz oficjalnie dołącza do uczniów Magicznego Ekspresu, ale nie sprawia to, że zyska dostęp do potrzebnych jej wiadomości. Poszukiwania brata odbywają się na dużą skalę - ale na ich marginesie dzieje się zwyczajne pociągowe życie. Zwyczajne-niezwyczajne: dla odbiorców już sam pomysł przebywania na stałe w pociągu może okazać się atrakcyjny.
Anca Sturm rezygnuje z zajmowania się procesem edukacji bohaterów. Nie tworzy kolejnych etapów zdobywania wiedzy, przechodzenia na różne poziomy umiejętności - tu każdy musi radzić sobie, jak potrafi - i dojrzewać bez względu na przekazywaną przez nauczycieli wiedzę. Liczą się nie tyle sojusze zawierane podczas zajęć, co umiejętności potrzebne w danym momencie - i doraźna pomoc od tych, którzy są w pobliżu i mogą wesprzeć. Ucieka zatem autorka od oczywistości, chociaż mocno czerpie ze zdobyczy poppowieści.
Loll Kirby: Możemy uratować naszą Ziemię
Harperkids, Warszawa 2021.
Inspiracje
Picture book, który ma dać dzieciom do myślenia i przy okazji zachęcić je do troski o przyrodę w najbliższym otoczeniu proponują Loll Kirby (tekst) i Adelina Lirius (ilustracje). „Możemy uratować naszą Ziemię” to książka przedstawiająca dwanaście młodych osób walczących o czystość środowiska, zachowanie bioróżnorodności gatunkowej i szerzenie świadomości o ekologii. Dzieci z różnych stron świata połączone jednym celem: ochroną Ziemi – prezentowane są jak bohaterowie (a czasami superbohaterowie, jak w przypadku autorki pewnej książki). Chodzi o to, żeby dać przykład małym czytelnikom i przekonać ich, że sami mogą również zrobić coś dla dobra środowiska – i być może zyskać podobną sławę.
Nie trzeba być dorosłym, żeby wpływać na innych, przekonują bohaterowie z Niemiec, Indii, Francji, Indonezji, Kenii, RPA, Ukrainy, Australii, Chin czy Stanów Zjednoczonych. Chłopcy i dziewczynki, zwykle – nastolatki, które zareagowały na potrzeby lokalnej społeczności i wdrożyły w życie odważne rozwiązania. Jedno z dzieci zajmuje się uświadamianiem sąsiadów, jak nie marnować żywności, inne pracuje na rzecz sprzątania plaż. Kolejne bohaterki szukają sposobów na ograniczenie jednorazowych produktów z plastiku, ktoś zakłada ogród przyjazny owadom zapylającym, ktoś inny zajmuje się ochroną nosorożców. Zdarza się, że zadania te pobrzmiewają egzotycznie, ale z reguły bohaterowie interesują się tym, co widzą we własnym otoczeniu: jedna z bohaterek działa na rzecz ograniczenia ruchu ulicznego wokół szkoły, wiedząc, że źle wpływa on na stan powietrza.
Każda rozkładówka to prezentacja jednego dokonania. Tytuł prezentacji głosi, że dziecko jest wystarczająco zdolne, żeby podjąć swoje wyzwanie – następnie pojawia się bardzo krótka charakterystyka dokonania i wielkoformatowa ilustracja. Reszta wyjaśnień widnieje jako zestaw podpisów do rysunków. Można dzięki temu śledzić zadania dzieci i ich znajomych, sprawdzać, jak wprowadzają w czyn własne poglądy oraz pomysły. To także miejsce na przemycanie drobnych informacji o zagrożeniach związanych z zanieczyszczeniem środowiska. Obrazki są bardzo kolorowe i wypełnione rozradowanymi dziećmi, tak, żeby każdy maluch chciał naśladować postacie z tej książki – albo przynajmniej czuł, że dzieci mogą wiele zdziałać. Niektórzy traktują zadania związane z ochroną Ziemi jak szkolne projekty: rozwijają metody edukowania rówieśników i próbują dotrzeć do innych nastolatków z ważnym przesłaniem, inni po prostu biorą się do działania i organizują konkretne grupy działające na rzecz ekologii. Dzięki rozrzutowi tematycznemu łatwiej będzie zaintrygować odbiorców: akcja toczy się w wielu miejscach na świecie i przynosi często rozmaite niespodzianki, a także ciekawostki związane z egzotycznymi gatunkami roślin i zwierząt albo z pejzażami, które przykuwają uwagę. Ta książka ma nie tylko zachęcać dzieci do działania, ale też przekonać je, że niezależnie od wieku można poradzić sobie z problemami trapiącymi całą ludzkość.
Inspiracje
Picture book, który ma dać dzieciom do myślenia i przy okazji zachęcić je do troski o przyrodę w najbliższym otoczeniu proponują Loll Kirby (tekst) i Adelina Lirius (ilustracje). „Możemy uratować naszą Ziemię” to książka przedstawiająca dwanaście młodych osób walczących o czystość środowiska, zachowanie bioróżnorodności gatunkowej i szerzenie świadomości o ekologii. Dzieci z różnych stron świata połączone jednym celem: ochroną Ziemi – prezentowane są jak bohaterowie (a czasami superbohaterowie, jak w przypadku autorki pewnej książki). Chodzi o to, żeby dać przykład małym czytelnikom i przekonać ich, że sami mogą również zrobić coś dla dobra środowiska – i być może zyskać podobną sławę.
Nie trzeba być dorosłym, żeby wpływać na innych, przekonują bohaterowie z Niemiec, Indii, Francji, Indonezji, Kenii, RPA, Ukrainy, Australii, Chin czy Stanów Zjednoczonych. Chłopcy i dziewczynki, zwykle – nastolatki, które zareagowały na potrzeby lokalnej społeczności i wdrożyły w życie odważne rozwiązania. Jedno z dzieci zajmuje się uświadamianiem sąsiadów, jak nie marnować żywności, inne pracuje na rzecz sprzątania plaż. Kolejne bohaterki szukają sposobów na ograniczenie jednorazowych produktów z plastiku, ktoś zakłada ogród przyjazny owadom zapylającym, ktoś inny zajmuje się ochroną nosorożców. Zdarza się, że zadania te pobrzmiewają egzotycznie, ale z reguły bohaterowie interesują się tym, co widzą we własnym otoczeniu: jedna z bohaterek działa na rzecz ograniczenia ruchu ulicznego wokół szkoły, wiedząc, że źle wpływa on na stan powietrza.
Każda rozkładówka to prezentacja jednego dokonania. Tytuł prezentacji głosi, że dziecko jest wystarczająco zdolne, żeby podjąć swoje wyzwanie – następnie pojawia się bardzo krótka charakterystyka dokonania i wielkoformatowa ilustracja. Reszta wyjaśnień widnieje jako zestaw podpisów do rysunków. Można dzięki temu śledzić zadania dzieci i ich znajomych, sprawdzać, jak wprowadzają w czyn własne poglądy oraz pomysły. To także miejsce na przemycanie drobnych informacji o zagrożeniach związanych z zanieczyszczeniem środowiska. Obrazki są bardzo kolorowe i wypełnione rozradowanymi dziećmi, tak, żeby każdy maluch chciał naśladować postacie z tej książki – albo przynajmniej czuł, że dzieci mogą wiele zdziałać. Niektórzy traktują zadania związane z ochroną Ziemi jak szkolne projekty: rozwijają metody edukowania rówieśników i próbują dotrzeć do innych nastolatków z ważnym przesłaniem, inni po prostu biorą się do działania i organizują konkretne grupy działające na rzecz ekologii. Dzięki rozrzutowi tematycznemu łatwiej będzie zaintrygować odbiorców: akcja toczy się w wielu miejscach na świecie i przynosi często rozmaite niespodzianki, a także ciekawostki związane z egzotycznymi gatunkami roślin i zwierząt albo z pejzażami, które przykuwają uwagę. Ta książka ma nie tylko zachęcać dzieci do działania, ale też przekonać je, że niezależnie od wieku można poradzić sobie z problemami trapiącymi całą ludzkość.
czwartek, 16 grudnia 2021
Beniamin Czapla: Antoni Patek. Zegarmistrz królów
Iskry, Warszawa 2021.
Twórca czasomierzy
Wprawdzie Iskry przyzwyczaiły czytelników do znakomitych biografii, ale tom "Antoni Patek. Zegarmistrz królów" typową biografią nie jest - to raczej próba przedstawienia dokonań tytułowej postaci w całym - skomplikowanym - kontekście społeczno-politycznym. Beniamin Czapla rezygnuje z budowania fabularnej narracji na rzecz przytaczania jak największej liczby faktów i szczegółów ze świata, w którym Antoni Patek funkcjonował. Od czasu do czasu przestawia się na omawianie życia bohatera tomu - ale dba też o to, żeby czytelnicy dowiedzieli się, jakie warunki umożliwiały mu działanie. Prezentuje zatem Patka w dużej części przez otoczenie - a to oznacza, że odbiorcy zostaną zabrani na wyprawę w przeszłość. Wszystko przez to, że autor książki nie zamierza tworzyć apokryficznych tekstów i uzupełniać wyobraźnią tego, co nieopowiedziane - odrzuca zbyt łatwe metody układania narracji pop, stawia za to na jak najpełniejsze ocenianie rzeczywistości. Sięga do nielicznych materiałów źródłowych i do opracowań (także obcojęzycznych), żeby stworzyć przynajmniej ślad biografii człowieka zapomnianego (chociaż tego, którego nazwisko przetrwało w nazwie koncernu, więc może być kojarzone przez część czytelników).
Beniamin Czapla nie zamierza zatem upajać czytelników barwną narracją. Przechodzi za to między tematami, które wiążą się z egzystencją Antoniego Patka i pozwalają wypełnić luki w wiadomościach. Przedstawi i miejsce urodzenia bohatera (żeby prześledzić informacje o jego rodzinie), zasady wychowania dzieci i możliwości wyboru, jakie miał młody człowiek. Pojawi się powstanie listopadowe i temat emigracji. Autor zastanawia się, jakie drogi w życiu politycznym mógł obrać Antoni Patek, pisze o Polonii w Szwajcarii. Dopiero gdy zostanie już nakreślony cały kontekst, Beniamin Czapla przechodzi do analizowania działalności zegarmistrzowskiej: tu już zajmuje się zagadnieniami mniej dostępnymi szerokiemu gronu odbiorców, może zatem przyciągnąć uwagę. Oczywiście łatwiej mu będzie opowiadać o dokonaniach Patka, niż o nim samym - ale to nie powinno odbiorcom przeszkadzać. Podąża zresztą za bohaterem tomu i nakreśla rozwój przedsiębiorstwa. Często zagląda do dokumentów i artykułów, żeby wykorzystać nieliczne ślady życiorysu Antoniego Patka. Przywołuje postać dzisiaj zapomnianą - wykorzystuje też szansę na opowiadanie o tradycjach zegarmistrzowskich. Tworzy książkę, w której liczy się zestaw danych, gromadzenie wiedzy - a nie jej przetrawianie tak, by była przystępna dla jak najszerszego grona czytelników. Beniamin Czapla nie chce łatwo przekonywać do siebie odbiorców, ale jeśli komuś zależy na rzetelnej i pełnej ciekawostek narracji - będzie usatysfakcjonowany tym tomem. "Antoni Patek. Zegarmistrz królów" to odsłanianie mało znanej karty przeszłości - w sam raz dla tych, którzy cenią sobie przedstawianie historii. Beniamin Czapla stara się gromadzić fakty, które pozwolą mu na zamaskowanie rzeczywiście dość skąpej biografii Antoniego Patka - ale nie proponuje odbiorcom pustosłowia.
Twórca czasomierzy
Wprawdzie Iskry przyzwyczaiły czytelników do znakomitych biografii, ale tom "Antoni Patek. Zegarmistrz królów" typową biografią nie jest - to raczej próba przedstawienia dokonań tytułowej postaci w całym - skomplikowanym - kontekście społeczno-politycznym. Beniamin Czapla rezygnuje z budowania fabularnej narracji na rzecz przytaczania jak największej liczby faktów i szczegółów ze świata, w którym Antoni Patek funkcjonował. Od czasu do czasu przestawia się na omawianie życia bohatera tomu - ale dba też o to, żeby czytelnicy dowiedzieli się, jakie warunki umożliwiały mu działanie. Prezentuje zatem Patka w dużej części przez otoczenie - a to oznacza, że odbiorcy zostaną zabrani na wyprawę w przeszłość. Wszystko przez to, że autor książki nie zamierza tworzyć apokryficznych tekstów i uzupełniać wyobraźnią tego, co nieopowiedziane - odrzuca zbyt łatwe metody układania narracji pop, stawia za to na jak najpełniejsze ocenianie rzeczywistości. Sięga do nielicznych materiałów źródłowych i do opracowań (także obcojęzycznych), żeby stworzyć przynajmniej ślad biografii człowieka zapomnianego (chociaż tego, którego nazwisko przetrwało w nazwie koncernu, więc może być kojarzone przez część czytelników).
Beniamin Czapla nie zamierza zatem upajać czytelników barwną narracją. Przechodzi za to między tematami, które wiążą się z egzystencją Antoniego Patka i pozwalają wypełnić luki w wiadomościach. Przedstawi i miejsce urodzenia bohatera (żeby prześledzić informacje o jego rodzinie), zasady wychowania dzieci i możliwości wyboru, jakie miał młody człowiek. Pojawi się powstanie listopadowe i temat emigracji. Autor zastanawia się, jakie drogi w życiu politycznym mógł obrać Antoni Patek, pisze o Polonii w Szwajcarii. Dopiero gdy zostanie już nakreślony cały kontekst, Beniamin Czapla przechodzi do analizowania działalności zegarmistrzowskiej: tu już zajmuje się zagadnieniami mniej dostępnymi szerokiemu gronu odbiorców, może zatem przyciągnąć uwagę. Oczywiście łatwiej mu będzie opowiadać o dokonaniach Patka, niż o nim samym - ale to nie powinno odbiorcom przeszkadzać. Podąża zresztą za bohaterem tomu i nakreśla rozwój przedsiębiorstwa. Często zagląda do dokumentów i artykułów, żeby wykorzystać nieliczne ślady życiorysu Antoniego Patka. Przywołuje postać dzisiaj zapomnianą - wykorzystuje też szansę na opowiadanie o tradycjach zegarmistrzowskich. Tworzy książkę, w której liczy się zestaw danych, gromadzenie wiedzy - a nie jej przetrawianie tak, by była przystępna dla jak najszerszego grona czytelników. Beniamin Czapla nie chce łatwo przekonywać do siebie odbiorców, ale jeśli komuś zależy na rzetelnej i pełnej ciekawostek narracji - będzie usatysfakcjonowany tym tomem. "Antoni Patek. Zegarmistrz królów" to odsłanianie mało znanej karty przeszłości - w sam raz dla tych, którzy cenią sobie przedstawianie historii. Beniamin Czapla stara się gromadzić fakty, które pozwolą mu na zamaskowanie rzeczywiście dość skąpej biografii Antoniego Patka - ale nie proponuje odbiorcom pustosłowia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)