Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Koszmary
Oboje zostali okrutnie pokaleczeni przez życie. Nie mogą znaleźć pomocy u najbliższych, nauczyli się więc maskować paniczny strach i udawać, że wszystko jest w porządku. Życie na pokaz może trwać długo. Tylko nocne koszmary przypominają im o złej przeszłości. A od teraźniejszości też nie da się uciec. Callie i Kayden są już dorośli, spotykają się w college’u i próbują powalczyć o normalność – co w ich przypadkach wydaje się niemożliwe. Dziewczyna ma za sobą traumatyczne doświadczenia, w efekcie których nie pozwala się nikomu dotknąć. Przez rówieśniczki odrzucana i wyśmiewana, izoluje się od towarzystwa, a pocieszenie znajduje tylko u boku Setha. To Seth próbuje naprawić świat Callie: prawdziwy przyjaciel, bezinteresowny, serdeczny, wrażliwy, ale i stanowczy, kiedy trzeba. Kawałek po kawałku przywraca Callie spokój. Sam też boryka się z rozmaitymi problemami – oraz ze społecznym wykluczeniem – wypada zatem wiarygodnie w roli pocieszyciela i powiernika. To Seth stosuje metodę realizowania kolejnych punktów z podwójnej listy wyzwań i możliwości: sam też ma nad czym pracować, udaje mu się więc wpłynąć na Callie. Z Kaydenem sprawa wygląda inaczej: w relacji z ojcem chłopak zawsze będzie przegrany. Sceny, których jest uczestnikiem, nie mają nic wspólnego z rodzinną sielanką. O kłopotach Kaydena nie wie jego dziewczyna – tylko Callie, przypadkowa obserwatorka, przejmuje się losem dawnego sąsiada. Rany w psychice bohaterów pozostawiają trwałe ślady – są straszne mimo upływu czasu. To dlatego, gdy Callie i Kayden spotykają się w college’u, muszą nauczyć się przebywać ze sobą z całą delikatnością. Łączy ich zły sekret – czego nie zrozumieją inni.
„Przypadki Callie i Kaydena” to książka złożona z wyrazistych obrazków, przypomina scenariusz filmu psychologicznego – nie trzeba wiele pracy, żeby tę historię przedstawić na ekranie. Jessica Sorensen nie proponuje jednak łatwej i przyjemnej młodzieżowej lektury. Uproszczenia stosuje w samej fabule, kiedy każe bohaterom przełamywać własne lęki lub stawiać czoła wyzwaniom (bez względu na wsparcie przyjaciół lub jego brak): listy wyzwań są potrzebne właśnie dla złagodzenia wymowy całości. Widać dokładnie pracę, jaką muszą wykonać Callie, Seth i Kayden, żeby uwolnić się od własnych koszmarów lub zapewnić sobie przynajmniej minimum swobody. Ta książka jest zapisem bezwzględnej i samotnej walki. Autorka odrzuca i cukierkowy optymizm, i strategie pocieszania postaci. Wszyscy muszą nauczyć się jakoś żyć ze swoimi demonami – a części zagrożeń nie da się zwyczajnie wyeliminować. Pod tym względem Sorensen także bywa okrutna: nie pozostawia nadziei w pewnych sprawach. W końcu nie tworzy beztroskiego czytadła.
Tonem ta powieść zbliża się do historii młodzieżowych o dojrzewaniu. Stopniowe wspinanie się do dorosłości obecne jest i u tych – w końcu już pełnoletnich – postaci (z tą tylko różnicą, że parasol ochronny nad nimi znika). Autorka zmusza do ułożenia sobie życia na przekór silnym lękom, a obok tego snuje osobny – piękny i ważny dla wszystkich odbiorców – wątek przyjaźni i zauroczeń. To towarzystwo może stać się ratunkiem – obcych sobie ludzi zbliżają wspólne sekrety i potrzeba bliskości. Autorka te motywy rozpracowuje w sposób wolny od schematów – nie daje czytelnikom łatwych porad i nie planuje poprawiania humoru. A jednak więź między bohaterami staje się tak solidna, że to z niej czerpać można otuchę na przekór wszystkiemu. „Przypadki Callie i Kaydena” to opowieść o dużej sile rażenia – oddala się od idealistycznych relacji i realizuje najtrudniejsze scenariusze. To historia na długo zapada w pamięć – zapewnia też silne przeżycia. Nie należy do zwyczajnych obyczajówek i czytadeł o dorastaniu, chociaż napisana jest językiem, który mógłby to sugerować.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
wtorek, 30 czerwca 2015
poniedziałek, 29 czerwca 2015
Rafał Witek: Autograf za milion dolarów
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Telefon z przeszłości
Bzik i Makówka to para detektywów tworząca pomost między bajkami i literaturą młodzieżową. Ich przygody rozgrywają się bardzo szybko, na co wpływ ma nie tylko dynamiczna narracja, ale i warstwa graficzna – Magda Wosik uwielbia obrazki w duchu starych komiksów i chętnie wypisuje w nich hasła z opowieści. To sprawia, że rozdziały wydają się krótsze i atrakcyjne nawet dla tych, którzy nie lubią czytać. Tu wysiłek potrzebny jest tylko przy odcyfrowywaniu tytułów – także wpisywanych w graficzne szaleństwa. Całość sprawia zadziwiająco spójne i równie zadziwiająco przyjemne wrażenie. Bo Bzik i Makówka to zaprzeczenie nudy.
Tym razem Gabrysia i Nilson otrzymują przesyłkę z przeszłości i sami na tę przeszłość niechcący wpływają. Dziewczynka wygrywa bilety do Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Wystawa „Salvador Dali – geniusz czy szaleniec” to okazja do przyjrzenia się kilku interesującym eksponatom… niektórym aż za dobrze: Nilson odbiera telefon – jeden z elementów wystawy – i rozmawia z kimś, kto podaje się za Dalego. Jako przyszły prawnik zachowuje zimną krew i prosi o dowód. Nie spodziewa się jeszcze, co znajdzie. A przy okazji odpowiada na kilka pytań ze swojej teraźniejszości, co może zainspirować artystę do stworzenia pewnego znanego wszystkim dzieła.
Rafał Witek – jak zawsze – stawia na dowcip, energię i absurd. U niego przenikanie się czasów nie stanowi najmniejszego problemu, nawet najbardziej nierzeczywiste sytuacje wypadają naturalnie dla odbiorców i budzą uznanie czytelników. Witek dostarcza rozrywki, przy okazji podbarwiając ją rozmaitymi wiadomościami z różnych kręgów kultury. Do tego dokłada motyw, który staje się konstrukcyjnym szkieletem: rodzaj kryminalnego śledztwa z atrakcyjną nagrodą (tu tytułowy „Autograf za milion dolarów” rozwiewa wątpliwości, czy warto angażować się w trudne zadanie). Gabrysia i Nilson nie znoszą nudy ani bezruchu – nic dziwnego, że porwą za sobą odbiorców i dostarczą sporo zabawy. A ponieważ nic tu nie musi imitować codzienności, Witek pozwala postaciom na przeżywanie wymyślnych przygód. Opisuje je barwnym i młodzieżowym językiem – ani Gabrysia, ani Nilson nie mogliby być stawiani odbiorcom za wzór, tym bardziej dają się lubić. Autor dba o to, by zapewnić im sporo wrażeń – nawet jeśli w tym celu ma się odwoływać do wyobraźni zastępującej realizm.
„Autograf za milion dolarów” to powieść, która idealnie zestawia z rozrywką aspekty edukacyjne. Informacje podawane przez autora odbiorcy przyswajać będą mimochodem i bez wysiłku, przy okazji śledzenia dowcipnej akcji. Bzik i Makówka zaprzeczają stereotypowi bajkowych detektywów – nie są wybitnie utalentowani w dziedzinie dedukcji czy kojarzenia faktów, nie zawsze myślą logicznie, a trzymają się razem na przekór wszystkich przesłanek. Jednak w chwilach zagrożenia potrafią działać błyskawicznie i są wtedy bardzo kreatywni.
Ta powieść – zresztą jak i cała seria – świetnie nadaje się do tego, by zacząć przedstawiać odbiorców z pozycji dla dzieci na bardziej młodzieżowe i nieco ambitniejsze książki rozrywkowe. Rafał Witek udowadnia, że lekturowa rozrywka jest możliwa niemal na każdym etapie rozwoju – chce, żeby dzieci z własnej woli sięgały po książki spoza kanonu lektur szkolnych. Każde, które trafi na – w duchu komiksowe – przygody Gabrysi i Nilsona, do serii wróci bez wahania. Pomysłowość autora nie zna granic, a realizacja opowieści budzi podziw: to narracja żywa, dowcipna i błyskawiczna. Witek już ma na swoim koncie udany cykl.
Telefon z przeszłości
Bzik i Makówka to para detektywów tworząca pomost między bajkami i literaturą młodzieżową. Ich przygody rozgrywają się bardzo szybko, na co wpływ ma nie tylko dynamiczna narracja, ale i warstwa graficzna – Magda Wosik uwielbia obrazki w duchu starych komiksów i chętnie wypisuje w nich hasła z opowieści. To sprawia, że rozdziały wydają się krótsze i atrakcyjne nawet dla tych, którzy nie lubią czytać. Tu wysiłek potrzebny jest tylko przy odcyfrowywaniu tytułów – także wpisywanych w graficzne szaleństwa. Całość sprawia zadziwiająco spójne i równie zadziwiająco przyjemne wrażenie. Bo Bzik i Makówka to zaprzeczenie nudy.
Tym razem Gabrysia i Nilson otrzymują przesyłkę z przeszłości i sami na tę przeszłość niechcący wpływają. Dziewczynka wygrywa bilety do Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Wystawa „Salvador Dali – geniusz czy szaleniec” to okazja do przyjrzenia się kilku interesującym eksponatom… niektórym aż za dobrze: Nilson odbiera telefon – jeden z elementów wystawy – i rozmawia z kimś, kto podaje się za Dalego. Jako przyszły prawnik zachowuje zimną krew i prosi o dowód. Nie spodziewa się jeszcze, co znajdzie. A przy okazji odpowiada na kilka pytań ze swojej teraźniejszości, co może zainspirować artystę do stworzenia pewnego znanego wszystkim dzieła.
Rafał Witek – jak zawsze – stawia na dowcip, energię i absurd. U niego przenikanie się czasów nie stanowi najmniejszego problemu, nawet najbardziej nierzeczywiste sytuacje wypadają naturalnie dla odbiorców i budzą uznanie czytelników. Witek dostarcza rozrywki, przy okazji podbarwiając ją rozmaitymi wiadomościami z różnych kręgów kultury. Do tego dokłada motyw, który staje się konstrukcyjnym szkieletem: rodzaj kryminalnego śledztwa z atrakcyjną nagrodą (tu tytułowy „Autograf za milion dolarów” rozwiewa wątpliwości, czy warto angażować się w trudne zadanie). Gabrysia i Nilson nie znoszą nudy ani bezruchu – nic dziwnego, że porwą za sobą odbiorców i dostarczą sporo zabawy. A ponieważ nic tu nie musi imitować codzienności, Witek pozwala postaciom na przeżywanie wymyślnych przygód. Opisuje je barwnym i młodzieżowym językiem – ani Gabrysia, ani Nilson nie mogliby być stawiani odbiorcom za wzór, tym bardziej dają się lubić. Autor dba o to, by zapewnić im sporo wrażeń – nawet jeśli w tym celu ma się odwoływać do wyobraźni zastępującej realizm.
„Autograf za milion dolarów” to powieść, która idealnie zestawia z rozrywką aspekty edukacyjne. Informacje podawane przez autora odbiorcy przyswajać będą mimochodem i bez wysiłku, przy okazji śledzenia dowcipnej akcji. Bzik i Makówka zaprzeczają stereotypowi bajkowych detektywów – nie są wybitnie utalentowani w dziedzinie dedukcji czy kojarzenia faktów, nie zawsze myślą logicznie, a trzymają się razem na przekór wszystkich przesłanek. Jednak w chwilach zagrożenia potrafią działać błyskawicznie i są wtedy bardzo kreatywni.
Ta powieść – zresztą jak i cała seria – świetnie nadaje się do tego, by zacząć przedstawiać odbiorców z pozycji dla dzieci na bardziej młodzieżowe i nieco ambitniejsze książki rozrywkowe. Rafał Witek udowadnia, że lekturowa rozrywka jest możliwa niemal na każdym etapie rozwoju – chce, żeby dzieci z własnej woli sięgały po książki spoza kanonu lektur szkolnych. Każde, które trafi na – w duchu komiksowe – przygody Gabrysi i Nilsona, do serii wróci bez wahania. Pomysłowość autora nie zna granic, a realizacja opowieści budzi podziw: to narracja żywa, dowcipna i błyskawiczna. Witek już ma na swoim koncie udany cykl.
niedziela, 28 czerwca 2015
Bill Bryson: Piknik z niedźwiedziami
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Przygoda
Bill Bryson jest poszukiwaczem przygód i absurdów. Kiedy tworzy opowieść o jakimś miejscu – bez względu na to, czy tłumnie odwiedzanym przez turystów, czy niemal niedostrzeganym, zawsze stara się znaleźć zabawne nonsensy i nieco adrenaliny. Nie dla niego spisywanie danych z przewodników. Owszem, wykorzystuje je – ale tylko gdy potrafi uwypuklić ich sensacyjność. Nie chce, żeby czytelnicy nudzili się przy jego tekstach. Opowieści przesyca ironią (a i złośliwościami), za nic ma poprawność polityczną, a dla znalezienia dobrego tematu potrafi zrobić naprawdę dużo. Kto zna twórczość Brysona, „Piknikiem z niedźwiedziami” będzie usatysfakcjonowany. Kto nie zna – może spokojnie rozpocząć od tej właśnie pozycji, żeby zagwarantować sobie rozrywkę.
Tym razem wyzwanie niesie Appalachian Trail – Szlak Appalachów, a przygoda czai się o kilka kroków od nowego domu autora. Wkroczenie na ścieżkę znikającą w głębi lasu to wyzwanie w starym stylu: można poczuć się prawdziwym twardzielem, zmierzyć się z niegościnną przyrodą i sprawdzić swoje siły podczas wymagającej wyprawy. Nic dziwnego, że Bryson daje się uwieść chłopięcemu marzeniu o przygodzie i podejmuje przygotowania do eksperymentu. Znajduje też oryginalnego towarzysza wędrówki, Katza – człowieka, który po zwalczeniu problemu alkoholowego nie umie znaleźć sensu życia i wciąż boryka się z problemami finansowymi, a do tego uwielbia podejmować pod wpływem chwili nieszablonowe odważne (lub głupie) decyzje. Katz zdecydowanie ubarwia tę historię – obecnością, poglądami i zachowaniami przeczącymi racjonalizmowi. Tylko czy samo wejście na Szlak Appalachów nie jest sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem? Dla Billa Brysona to szansa na sprawdzenie siebie w trudnych warunkach – a i możliwość zdobycia materiałów do książki, która musi stać się bestsellerem.
Na szlaku spotkać można rozmaitych dziwaków i Katz wcale nie dzierży tu palmy pierwszeństwa, chociaż nieraz załamuje lub zadziwia Brysona. Ludzie to jedno – dzikie zwierzęta to drugie. Pierwszy przypadek autor rozbija na dwie prawie ramowe relacje – najpierw dziwacy – niegroźni – potem niebezpieczni szaleńcy. Drugi wciąż rozgrzewa wyobraźnię, zwłaszcza nocami, gdy do obozowiska zakraść się mogą niedźwiedzie spragnione batoników lub nieostrożnych turystów. Bryson relacjonuje kolejne wyzwania z trasy, a zawsze czyni to dowcipnie, bez względu na rozmiar strachu. Przyznaje się do słabości, ale równie często ironizuje na tematy związane z Appalachan Trail. Stara się zaprezentować tę drogę z różnych perspektyw – przez osobiste wrażenia, lekturę wspomnień innych, przez pryzmat olbrzymiej ilości danych statystycznych (które Bryson zawsze przetwarza tak, by brzmiały od odbiorców co najmniej frapująco) i przez wiadomości rodem z przewodników (na wesoło). Jest przez to bardzo szczegółowy – co pozwala uczestniczyć w wyprawie czytelnikom wygodnie siedzącym w fotelach – a do tego ani na moment nie rezygnuje z luzackiego tonu. Nieformalne wynurzenia zestawia z faktami w mistrzowski sposób – naprawdę warto poczytać Brysona, żeby przekonać się, że możliwe jest łączenie solidnej porcji wiedzy z zabawą.
Szlak Appalachów to prawdziwe wyzwanie. Lista zagrożeń czyhających na turystów wydłuża się tu z każdą stroną, a czasem dochodzi wręcz do sytuacji ekstremalnych, które Brysonowi i Katzowi wystarczą na długo. Niby nie da się całkowicie oderwać od cywilizacji: co jakiś czas natknąć się można na sklepy i schroniska – ale spędzanie nocy pod namiotem w otoczeniu dzikiej przyrody niejednego mieszczucha przyprawi o gęsią skórkę. Bryson doświadczenia z wyprawy obudowuje wyczytanymi danymi – dla nowych odbiorców nie do uwierzenia będzie, że można tak atrakcyjnie podawać podręcznikowe (czy przewodnikowe) wiadomości. „Piknik z niedźwiedziami” to książka bardzo starannie przygotowana – i dopracowana pod różnymi względami. Zastępuje niemal film akcji (zresztą stała się kanwą filmu). Bill Bryson nie zawodzi jako poszukiwacz sensacji. Przeżywa przygodę, o której nie da się zapomnieć – a ponieważ to autor, który satyryczno-literacką perełkę potrafiłby przygotować z wyjścia do warzywniaka, zapewnia czytelnikom rozrywkę w najlepszym gatunku. „Piknik z niedźwiedziami” można by włączyć do lektur sportowych, reportaży, książek przyrodniczych, felietonów, przygodówek i tekstów satyrycznych – to najlepsza prezentacja twórczych umiejętności Brysona i doskonała zabawa dla odbiorców.
Przygoda
Bill Bryson jest poszukiwaczem przygód i absurdów. Kiedy tworzy opowieść o jakimś miejscu – bez względu na to, czy tłumnie odwiedzanym przez turystów, czy niemal niedostrzeganym, zawsze stara się znaleźć zabawne nonsensy i nieco adrenaliny. Nie dla niego spisywanie danych z przewodników. Owszem, wykorzystuje je – ale tylko gdy potrafi uwypuklić ich sensacyjność. Nie chce, żeby czytelnicy nudzili się przy jego tekstach. Opowieści przesyca ironią (a i złośliwościami), za nic ma poprawność polityczną, a dla znalezienia dobrego tematu potrafi zrobić naprawdę dużo. Kto zna twórczość Brysona, „Piknikiem z niedźwiedziami” będzie usatysfakcjonowany. Kto nie zna – może spokojnie rozpocząć od tej właśnie pozycji, żeby zagwarantować sobie rozrywkę.
Tym razem wyzwanie niesie Appalachian Trail – Szlak Appalachów, a przygoda czai się o kilka kroków od nowego domu autora. Wkroczenie na ścieżkę znikającą w głębi lasu to wyzwanie w starym stylu: można poczuć się prawdziwym twardzielem, zmierzyć się z niegościnną przyrodą i sprawdzić swoje siły podczas wymagającej wyprawy. Nic dziwnego, że Bryson daje się uwieść chłopięcemu marzeniu o przygodzie i podejmuje przygotowania do eksperymentu. Znajduje też oryginalnego towarzysza wędrówki, Katza – człowieka, który po zwalczeniu problemu alkoholowego nie umie znaleźć sensu życia i wciąż boryka się z problemami finansowymi, a do tego uwielbia podejmować pod wpływem chwili nieszablonowe odważne (lub głupie) decyzje. Katz zdecydowanie ubarwia tę historię – obecnością, poglądami i zachowaniami przeczącymi racjonalizmowi. Tylko czy samo wejście na Szlak Appalachów nie jest sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem? Dla Billa Brysona to szansa na sprawdzenie siebie w trudnych warunkach – a i możliwość zdobycia materiałów do książki, która musi stać się bestsellerem.
Na szlaku spotkać można rozmaitych dziwaków i Katz wcale nie dzierży tu palmy pierwszeństwa, chociaż nieraz załamuje lub zadziwia Brysona. Ludzie to jedno – dzikie zwierzęta to drugie. Pierwszy przypadek autor rozbija na dwie prawie ramowe relacje – najpierw dziwacy – niegroźni – potem niebezpieczni szaleńcy. Drugi wciąż rozgrzewa wyobraźnię, zwłaszcza nocami, gdy do obozowiska zakraść się mogą niedźwiedzie spragnione batoników lub nieostrożnych turystów. Bryson relacjonuje kolejne wyzwania z trasy, a zawsze czyni to dowcipnie, bez względu na rozmiar strachu. Przyznaje się do słabości, ale równie często ironizuje na tematy związane z Appalachan Trail. Stara się zaprezentować tę drogę z różnych perspektyw – przez osobiste wrażenia, lekturę wspomnień innych, przez pryzmat olbrzymiej ilości danych statystycznych (które Bryson zawsze przetwarza tak, by brzmiały od odbiorców co najmniej frapująco) i przez wiadomości rodem z przewodników (na wesoło). Jest przez to bardzo szczegółowy – co pozwala uczestniczyć w wyprawie czytelnikom wygodnie siedzącym w fotelach – a do tego ani na moment nie rezygnuje z luzackiego tonu. Nieformalne wynurzenia zestawia z faktami w mistrzowski sposób – naprawdę warto poczytać Brysona, żeby przekonać się, że możliwe jest łączenie solidnej porcji wiedzy z zabawą.
Szlak Appalachów to prawdziwe wyzwanie. Lista zagrożeń czyhających na turystów wydłuża się tu z każdą stroną, a czasem dochodzi wręcz do sytuacji ekstremalnych, które Brysonowi i Katzowi wystarczą na długo. Niby nie da się całkowicie oderwać od cywilizacji: co jakiś czas natknąć się można na sklepy i schroniska – ale spędzanie nocy pod namiotem w otoczeniu dzikiej przyrody niejednego mieszczucha przyprawi o gęsią skórkę. Bryson doświadczenia z wyprawy obudowuje wyczytanymi danymi – dla nowych odbiorców nie do uwierzenia będzie, że można tak atrakcyjnie podawać podręcznikowe (czy przewodnikowe) wiadomości. „Piknik z niedźwiedziami” to książka bardzo starannie przygotowana – i dopracowana pod różnymi względami. Zastępuje niemal film akcji (zresztą stała się kanwą filmu). Bill Bryson nie zawodzi jako poszukiwacz sensacji. Przeżywa przygodę, o której nie da się zapomnieć – a ponieważ to autor, który satyryczno-literacką perełkę potrafiłby przygotować z wyjścia do warzywniaka, zapewnia czytelnikom rozrywkę w najlepszym gatunku. „Piknik z niedźwiedziami” można by włączyć do lektur sportowych, reportaży, książek przyrodniczych, felietonów, przygodówek i tekstów satyrycznych – to najlepsza prezentacja twórczych umiejętności Brysona i doskonała zabawa dla odbiorców.
Jory John, Mac Barnett: Koszmarna dwójka
Egmont, Warszawa 2015.
Pojedynek na żarty
Chociaż szkolni kawalarze zawsze cieszą się uznaniem grupy rówieśników, wydaje się, że są bardziej potrzebni autorom książek dla dzieci i młodzieży niż zwykłym uczniom. Wprowadzenie do akcji szkolnego dowcipnisia gwarantuje, że obowiązki uczniów zmienią się w przygodę. Czasami zresztą zostanie klasowym błaznem to jedyna szansa na wybicie się ze szkolnej społeczności – Miles świetnie o tym wie. Przeprowadza się właśnie z rodzicami do miejsca, w którym jedyną atrakcją są wszechobecne krowy. Zmiana mieszkania to także zmiana szkoły. Miles wie, że pierwsze dni wśród nowych kolegów zdefiniują go na cały czas nauki. A że w poprzedniej placówce starannie zapracował sobie na etykietkę żartownisia, i tu zamierza wykorzystać zdobyte umiejętności. Tyle że to nie takie proste, bo rola szkolnego kawalarza została już obsadzona. Po raz pierwszy Miles przekonuje się, że nie jest w swoich żartach tak potężny, jak mu się wydawało. A to oznacza wojnę na żarty.
Na miejscu przewodnikiem Milesa po szkole stanie się pupilek nauczycieli, asystent o olśniewającym uśmiechu, Niles. Rzecz w tym, że Niles – mimo niechęci, jaką w Milesie wzbudza, jest autorem najlepszych kawałów. Proponuje rywalowi współpracę: tak ma powstać „Koszmarna dwójka”, para niepokonanych dowcipnisiów. Zanim do tego dojdzie, odbędzie się wielki pojedynek na kawały. „Koszmarna dwójka” to tom pokazujący, że w szkole nie zawsze trzeba się nudzić. Bohaterowie prześcigają się w pomysłach na kawały – i wzajemnie ratują od niepotrzebnych tarapatów. Fabuła kipi od tajemnic i niespodzianek, z których największą jest pytanie, jak samochód dyrektora szkoły mógł wylądować na schodach przed wejściem. Miles i Niles wiedzą, na czym polegają klasowe wygłupy – prowokują w ten sposób do kreatywnego spędzania czasu i ukierunkowania wyobraźni młodzieży na beztroskie żarty, które złożą się kiedyś na piękne wspomnienia. Zamiast prześladowań słabszych jest tu konkurs na kawały: niegroźny i właściwie wolny od przykrych konsekwencji. Autorzy bowiem stawiają na zabawę. Dzieciom spodoba się dynamika tej książki, rozwiązania zagadek, ale i drobne pomysły – na przykład przesyłanie sobie tajnych wiadomości na gumowych kurczakach. Takich atrakcji Jory John i Mac Barnett zapewniają mnóstwo. Do tego dodają satyrę na dyrektora, który nie może sobie poradzić z obecnością kawalarzy w szkole. W „Koszmarnej dwójce” dzieje się wiele, a autorzy dbają – mimo wyolbrzymień – o prawdopodobieństwo akcji. To jak historia detektywistyczna – czasami trzeba uważnie obserwować to, co dzieje się na kartach książki, żeby za chwilę nie być zaskoczonym. Przecież wszystko, co robią Miles i Niles, ma swój cel. Autorzy przy okazji uczą dzieci wyczulenia na drobiazgi – i dobrze się przy tym bawią. A jeśli chodzi o mocno eksponowane na wstępie krowy – powracają one co pewien czas w dziwnych ciekawostkach, zanim zostaną wykorzystane w charakterze teatralnej strzelby. To kolejne miejsce do wprowadzania tekstowych żartów.
Kevin Cornell stara się, żeby czarno-białe rysunki były komiksowe i oddawały emocje postaci. Sprawdza się jako karykaturzysta: tworzy niezapomniane portrety bohaterów, pełne ekspresji i charakterystyczne. Na rysunkach prezentuje nieme komentarze do rzeczywistości, nie naruszając w ten sposób żartów z tekstu, za to proponując do nich zgrabne uzupełnienie. „Koszmarna dwójka” jest więc też popisem ilustratora. Od czasu do czasu przez tom przewijają się rozmaite plakaty ze szkolnych korytarzy – i one służą wzbudzeniu śmiechu, zwłaszcza że ich treści bywają absurdalne. Zresztą w tej książce humor przejawia się nie tylko w sferze kawałów realizowanych przez uczniów: występuje już na poziomie samej narracji i sprawi, że dzieciaki będą zachwycone przygodami Milesa i Nilesa. Jory John i Mac Barnett tworzą historię dla śmiechu – ale nie bagatelizują w niej logiki i sprytu. To książka rozrywkowa dla uczniów – ubarwi im trochę szkolne obowiązki.
Pojedynek na żarty
Chociaż szkolni kawalarze zawsze cieszą się uznaniem grupy rówieśników, wydaje się, że są bardziej potrzebni autorom książek dla dzieci i młodzieży niż zwykłym uczniom. Wprowadzenie do akcji szkolnego dowcipnisia gwarantuje, że obowiązki uczniów zmienią się w przygodę. Czasami zresztą zostanie klasowym błaznem to jedyna szansa na wybicie się ze szkolnej społeczności – Miles świetnie o tym wie. Przeprowadza się właśnie z rodzicami do miejsca, w którym jedyną atrakcją są wszechobecne krowy. Zmiana mieszkania to także zmiana szkoły. Miles wie, że pierwsze dni wśród nowych kolegów zdefiniują go na cały czas nauki. A że w poprzedniej placówce starannie zapracował sobie na etykietkę żartownisia, i tu zamierza wykorzystać zdobyte umiejętności. Tyle że to nie takie proste, bo rola szkolnego kawalarza została już obsadzona. Po raz pierwszy Miles przekonuje się, że nie jest w swoich żartach tak potężny, jak mu się wydawało. A to oznacza wojnę na żarty.
Na miejscu przewodnikiem Milesa po szkole stanie się pupilek nauczycieli, asystent o olśniewającym uśmiechu, Niles. Rzecz w tym, że Niles – mimo niechęci, jaką w Milesie wzbudza, jest autorem najlepszych kawałów. Proponuje rywalowi współpracę: tak ma powstać „Koszmarna dwójka”, para niepokonanych dowcipnisiów. Zanim do tego dojdzie, odbędzie się wielki pojedynek na kawały. „Koszmarna dwójka” to tom pokazujący, że w szkole nie zawsze trzeba się nudzić. Bohaterowie prześcigają się w pomysłach na kawały – i wzajemnie ratują od niepotrzebnych tarapatów. Fabuła kipi od tajemnic i niespodzianek, z których największą jest pytanie, jak samochód dyrektora szkoły mógł wylądować na schodach przed wejściem. Miles i Niles wiedzą, na czym polegają klasowe wygłupy – prowokują w ten sposób do kreatywnego spędzania czasu i ukierunkowania wyobraźni młodzieży na beztroskie żarty, które złożą się kiedyś na piękne wspomnienia. Zamiast prześladowań słabszych jest tu konkurs na kawały: niegroźny i właściwie wolny od przykrych konsekwencji. Autorzy bowiem stawiają na zabawę. Dzieciom spodoba się dynamika tej książki, rozwiązania zagadek, ale i drobne pomysły – na przykład przesyłanie sobie tajnych wiadomości na gumowych kurczakach. Takich atrakcji Jory John i Mac Barnett zapewniają mnóstwo. Do tego dodają satyrę na dyrektora, który nie może sobie poradzić z obecnością kawalarzy w szkole. W „Koszmarnej dwójce” dzieje się wiele, a autorzy dbają – mimo wyolbrzymień – o prawdopodobieństwo akcji. To jak historia detektywistyczna – czasami trzeba uważnie obserwować to, co dzieje się na kartach książki, żeby za chwilę nie być zaskoczonym. Przecież wszystko, co robią Miles i Niles, ma swój cel. Autorzy przy okazji uczą dzieci wyczulenia na drobiazgi – i dobrze się przy tym bawią. A jeśli chodzi o mocno eksponowane na wstępie krowy – powracają one co pewien czas w dziwnych ciekawostkach, zanim zostaną wykorzystane w charakterze teatralnej strzelby. To kolejne miejsce do wprowadzania tekstowych żartów.
Kevin Cornell stara się, żeby czarno-białe rysunki były komiksowe i oddawały emocje postaci. Sprawdza się jako karykaturzysta: tworzy niezapomniane portrety bohaterów, pełne ekspresji i charakterystyczne. Na rysunkach prezentuje nieme komentarze do rzeczywistości, nie naruszając w ten sposób żartów z tekstu, za to proponując do nich zgrabne uzupełnienie. „Koszmarna dwójka” jest więc też popisem ilustratora. Od czasu do czasu przez tom przewijają się rozmaite plakaty ze szkolnych korytarzy – i one służą wzbudzeniu śmiechu, zwłaszcza że ich treści bywają absurdalne. Zresztą w tej książce humor przejawia się nie tylko w sferze kawałów realizowanych przez uczniów: występuje już na poziomie samej narracji i sprawi, że dzieciaki będą zachwycone przygodami Milesa i Nilesa. Jory John i Mac Barnett tworzą historię dla śmiechu – ale nie bagatelizują w niej logiki i sprytu. To książka rozrywkowa dla uczniów – ubarwi im trochę szkolne obowiązki.
sobota, 27 czerwca 2015
Magdalena Kordel: Malownicze. Tajemnica bzów
Znak, Kraków 2015.
Historia
Kiedy Magdalena Kordel wkraczała na rynek literacki z „Uroczyskiem” (zresztą, w niedalekiej przyszłości wznowionym, tym razem wydanym w Znaku), nawiązywała do mody w powieściach dla pań, ale wyróżniała się pomysłami i językiem. W serii Malownicze ukazuje się „Tajemnica bzów, kolejna książka o mieszkankach górskiego miasteczka – teraz autorka sięga po inną konwencję, zupełnie jakby Malownicze trochę zaczęło jej ciążyć. Już jakiś czas temu oderwała się od perypetii Majki, która układa sobie życie w pensjonacie, zwróciła się w stronę również pogubionej i silnej Madeleine. Teraz – jakby nie chciała przesadnie ingerować w codzienność bohaterek. Ich doświadczenia na pierwszym etapie zamraża i odsuwa. Sięga natomiast po to, co często ratuje fabuły obyczajówek, a wśród części odbiorczyń cieszy się największym uznaniem jako przejaw baśni w zwyczajności – odwołuje się do minionych sekretów.
„Tajemnica bzów” to okazja, żeby lepiej poznać panią Leontynę, miłą i nieszablonowo myślącą staruszkę. Ta bohaterka – bez której trudno sobie wyobrazić Malownicze – przeżywa trudne chwile. Milcząca obecność tajemniczego przybysza budzi niepokój. Leontyna czuje potrzebę zwierzania się ze swoich doświadczeń wojennych. Powraca myślami do czasów, kiedy była jeszcze Zosią – i wtajemnicza Magdę w dziwne sprawy ze swojej biografii. Budzi ciekawość (na przykład techniką rozwiązywania problemów z kawalerami) oraz rozbawienie. Nie brakuje w jej wyznaniach czułości, sentymentu i tęsknot – w końcu przeszłość to jedyna dostępna forma walki z samotnością, Leontyna na nowo spotkać się może z bliskimi. Spieszy się przy tym z odkrywaniem tajemnic, jakby groziło jej ogromne niebezpieczeństwo. Madeleine to niemal bierna słuchaczka: jej istnienie uzasadnia sens powrotu do zamkniętych spraw, ale też stanowi przerywnik dla płynących wciąż opowieści – i łącznik dla Malowniczego i historii. Leontyna odrobinę przybliża też swój dziwny dar – to sprawia, że do miasteczka zawita odrobina magii.
„Tajemnicę bzów” Magdalena Kordel tworzy w oparciu o bestsellerowe szablony, ale trudno nie zauważyć, że tym razem lepiej i bezpieczniej czuje się w odległej przeszłości. Tematem wojny w połączeniu z młodością nie może nikogo zaskoczyć, skupia się więc na międzyludzkich relacjach i na stracie. Ta powieść wydaje się najbardziej odległa od całej serii, chociaż jej kierunek wyznaczył się już niemal automatycznie w poprzednich tomach (jeśli ktoś nie wpadł do tej pory na dwie pierwsze książki z Malowniczego, bardzo zdziwi się różnicami w narracji). Magdalena Kordel nadal traktuje Malownicze jak azyl dla bohaterek pokaleczonych przez życie. Leontynę wyposaża jednak w dodatkowy punkt ucieczki – pokazuje potęgę wspomnień. W ten sposób usiłuje wypracować wielopłaszczyznowość postaci, a sama przez chwilę może odpocząć od pokrzepiania i pocieszania. „Tajemnica bzów” jest też swoistą odpowiedzią na mody w literaturze rozrywkowej. Kordel wykorzystuje tematy sprawdzające się w obyczajówkach dla pań i jak zwykle filtruje je przez własny pomysł na miejsce akcji. Dodatkowo w tej książce sporo jest akcentów lwowskich – to również szansa na przewietrzenie Malowniczego. Chodzi przecież o to, żeby nie zanudzić odbiorczyń, ale i nie zamęczyć ich galopadą wydarzeń rozgrywających się dzisiaj. Kordel zwalnia tempo – „Tajemnica bzów” to przystanek w opowieści, możliwość przedstawienia innych niż do tej pory zmartwień i tematów.
Historia
Kiedy Magdalena Kordel wkraczała na rynek literacki z „Uroczyskiem” (zresztą, w niedalekiej przyszłości wznowionym, tym razem wydanym w Znaku), nawiązywała do mody w powieściach dla pań, ale wyróżniała się pomysłami i językiem. W serii Malownicze ukazuje się „Tajemnica bzów, kolejna książka o mieszkankach górskiego miasteczka – teraz autorka sięga po inną konwencję, zupełnie jakby Malownicze trochę zaczęło jej ciążyć. Już jakiś czas temu oderwała się od perypetii Majki, która układa sobie życie w pensjonacie, zwróciła się w stronę również pogubionej i silnej Madeleine. Teraz – jakby nie chciała przesadnie ingerować w codzienność bohaterek. Ich doświadczenia na pierwszym etapie zamraża i odsuwa. Sięga natomiast po to, co często ratuje fabuły obyczajówek, a wśród części odbiorczyń cieszy się największym uznaniem jako przejaw baśni w zwyczajności – odwołuje się do minionych sekretów.
„Tajemnica bzów” to okazja, żeby lepiej poznać panią Leontynę, miłą i nieszablonowo myślącą staruszkę. Ta bohaterka – bez której trudno sobie wyobrazić Malownicze – przeżywa trudne chwile. Milcząca obecność tajemniczego przybysza budzi niepokój. Leontyna czuje potrzebę zwierzania się ze swoich doświadczeń wojennych. Powraca myślami do czasów, kiedy była jeszcze Zosią – i wtajemnicza Magdę w dziwne sprawy ze swojej biografii. Budzi ciekawość (na przykład techniką rozwiązywania problemów z kawalerami) oraz rozbawienie. Nie brakuje w jej wyznaniach czułości, sentymentu i tęsknot – w końcu przeszłość to jedyna dostępna forma walki z samotnością, Leontyna na nowo spotkać się może z bliskimi. Spieszy się przy tym z odkrywaniem tajemnic, jakby groziło jej ogromne niebezpieczeństwo. Madeleine to niemal bierna słuchaczka: jej istnienie uzasadnia sens powrotu do zamkniętych spraw, ale też stanowi przerywnik dla płynących wciąż opowieści – i łącznik dla Malowniczego i historii. Leontyna odrobinę przybliża też swój dziwny dar – to sprawia, że do miasteczka zawita odrobina magii.
„Tajemnicę bzów” Magdalena Kordel tworzy w oparciu o bestsellerowe szablony, ale trudno nie zauważyć, że tym razem lepiej i bezpieczniej czuje się w odległej przeszłości. Tematem wojny w połączeniu z młodością nie może nikogo zaskoczyć, skupia się więc na międzyludzkich relacjach i na stracie. Ta powieść wydaje się najbardziej odległa od całej serii, chociaż jej kierunek wyznaczył się już niemal automatycznie w poprzednich tomach (jeśli ktoś nie wpadł do tej pory na dwie pierwsze książki z Malowniczego, bardzo zdziwi się różnicami w narracji). Magdalena Kordel nadal traktuje Malownicze jak azyl dla bohaterek pokaleczonych przez życie. Leontynę wyposaża jednak w dodatkowy punkt ucieczki – pokazuje potęgę wspomnień. W ten sposób usiłuje wypracować wielopłaszczyznowość postaci, a sama przez chwilę może odpocząć od pokrzepiania i pocieszania. „Tajemnica bzów” jest też swoistą odpowiedzią na mody w literaturze rozrywkowej. Kordel wykorzystuje tematy sprawdzające się w obyczajówkach dla pań i jak zwykle filtruje je przez własny pomysł na miejsce akcji. Dodatkowo w tej książce sporo jest akcentów lwowskich – to również szansa na przewietrzenie Malowniczego. Chodzi przecież o to, żeby nie zanudzić odbiorczyń, ale i nie zamęczyć ich galopadą wydarzeń rozgrywających się dzisiaj. Kordel zwalnia tempo – „Tajemnica bzów” to przystanek w opowieści, możliwość przedstawienia innych niż do tej pory zmartwień i tematów.
Zofia Stanecka: Basia i wyprawa do lasu
Egmont, Warszawa 2015.
Przyroda
Wyprawy do lasu jeszcze do niedawna były dla dzieci jedną z oczywistych rozrywek. Tymczasem mała Basia to już przedstawicielka pokolenia komputerów i cywilizacji – typowy mieszczuch, który nawet nie wie, jakie atrakcje skrywa las. Po współpracy „muzealnej” („Basia i urodziny w muzeum”) przyszedł więc czas na włączenie do cyklu Lasów Państwowych. Zofia Stanecka subtelnie wplata w serię kolejną przygodę Basi, tym razem nie moralizatorską a rozrywkową – choć i pouczającą. Tę książeczkę dzieci bardzo polubią: przyjemna historia łączy się tu z humorem i pokazuje możliwe podczas wyprawy do lasu atrakcje. To nie zwyczajny spacer: Basia z rodziną spędzi w lesie aż dwa dni, dowiadując się wielu nowych dla siebie rzeczy.
„Basia i wyprawa do lasu” oznacza dla dzieci przygodę. Weekend mają spędzić na grzybobraniu. Trzeba wstać wcześnie rano, ale to dla podekscytowanych maluchów nie jest problemem. Las wzbudza ciekawość i wabi rozmaitymi odgłosami (niektóre wydają się trochę straszne). Poza grzybami można tu znaleźć ślady obecności zwierząt (to, że Basia dostrzega odchody saren, jest humorem odpowiadającym dzieciom – wiele maluchów za te właśnie „niegrzeczne” wstawki pokocha tomik). W leśniczówce bohaterowie zjedzą obiad, a po noclegu leśniczy zabierze Basię na ambonę, żeby obserwować sarny. To już na pewno przygoda, którą można się chwalić.
Zofia Stanecka nie wykorzystuje wszystkich „leśnych” tematów: opisy flory i fauny trochę ogranicza, bo z wyliczanek odbiorcy niewiele by zapamiętali, nie poucza też bez przerwy, jak się zachowywać w lesie (piknik na konarze nie kończy się pieczołowitym zbieraniem śmieci, to już powinno być dla wszystkich oczywiste). Podpowiada za to, że z drzew robi się papier (tata Basi wyjaśnia, że nie polega to na cięciu drzew nożem na plasterki). Jest to historyjka nieprzeładowana morałami, więc i dobra dla najmłodszych. Las nie musi się przecież kojarzyć z obowiązkami i lekcjami zachowania – ta publikacja na pewno zachęci małych odbiorców do rodzinnych wypraw. To książka w sam raz, żeby zaciekawić tematem lasu. Nie wszędzie trzeba od razu zbierać grzyby czy podglądać sarny, Stanecka kładzie nacisk na różne elementy leśnego widoku, wprowadza swoich bohaterów jak do innego świata, jeszcze nieznanego, ale fascynującego. Las to zapowiedź przygód. Autorka po raz kolejny udowadnia, że można oderwać się od telewizji i słodyczy, żeby przeżyć coś przyjemnego z dala od domu. Co ciekawe, tu Basia prawie nie ma czasu na spory ze starszym bratem – całą sobą chłonie za to las.
„Basia i wyprawa do lasu” to tomik oparty na komizmie skatologicznym. Glutki z nosa i sarnie bobki są elementami obrzydliwymi dla dorosłych, za to rozśmieszającymi dzieci. Stanecka celowo wprowadza takie elementy do tekstu: w ten sposób pokazuje dzieciom, że Basia jest taka sama jak one: czasem lubi psocić, śmieje się z tego, co zakazane lub tabuizowane, nie przeszkadzają jej motywy „niesmaczne”. Basia to zwykły maluch, co Stanecka zawsze z wprawą podkreśla na marginesie kolejnych opowiastek. Ta publikacja służyć może przekonywaniu dzieci i dorosłych do spędzania wolnego czasu na świeżym powietrzu, ale jest też rodzajem przeglądu jednej z rozrywek Basi. Wpisuje się w cykl o zwyczajnym życiu kilkulatki. W serii raz jest przyjemnie i wesoło, raz – niemiło i przykro, Basia przeżywa zróżnicowane emocje w kolejnych tomikach.
Warto też podkreślić stronę graficzną tej pozycji. Marianna Oklejak wprowadza dzieci do zielonego lasu, ukazuje jego oryginalność (różne kolory pni świetnie to oddają), zmienne widoki i pięknych mieszkańców lasu. Basia jest tu zawsze zadowolona i szczęśliwa – to dla najmłodszych również zachęta do czytania. „Basia i wyprawa do lasu” to publikacja, która będzie się kilkulatkom przyjemnie kojarzyć – może zatem działać i jako reklama serii. Zofia Stanecka pozwala odbiorcom bawić się razem z bohaterką i cieszyć się z nią. Nie po raz pierwszy ta autorka udowadnia, że potrafi tworzyć dla dzieci zajmujące historyjki – w związku z tym fanklub Basi będzie się wciąż rozrastał – i słusznie, bo ta bohaterka dobrze oddaje przeżycia zwykłych maluchów, a przy okazji zachęca i do książek.
Przyroda
Wyprawy do lasu jeszcze do niedawna były dla dzieci jedną z oczywistych rozrywek. Tymczasem mała Basia to już przedstawicielka pokolenia komputerów i cywilizacji – typowy mieszczuch, który nawet nie wie, jakie atrakcje skrywa las. Po współpracy „muzealnej” („Basia i urodziny w muzeum”) przyszedł więc czas na włączenie do cyklu Lasów Państwowych. Zofia Stanecka subtelnie wplata w serię kolejną przygodę Basi, tym razem nie moralizatorską a rozrywkową – choć i pouczającą. Tę książeczkę dzieci bardzo polubią: przyjemna historia łączy się tu z humorem i pokazuje możliwe podczas wyprawy do lasu atrakcje. To nie zwyczajny spacer: Basia z rodziną spędzi w lesie aż dwa dni, dowiadując się wielu nowych dla siebie rzeczy.
„Basia i wyprawa do lasu” oznacza dla dzieci przygodę. Weekend mają spędzić na grzybobraniu. Trzeba wstać wcześnie rano, ale to dla podekscytowanych maluchów nie jest problemem. Las wzbudza ciekawość i wabi rozmaitymi odgłosami (niektóre wydają się trochę straszne). Poza grzybami można tu znaleźć ślady obecności zwierząt (to, że Basia dostrzega odchody saren, jest humorem odpowiadającym dzieciom – wiele maluchów za te właśnie „niegrzeczne” wstawki pokocha tomik). W leśniczówce bohaterowie zjedzą obiad, a po noclegu leśniczy zabierze Basię na ambonę, żeby obserwować sarny. To już na pewno przygoda, którą można się chwalić.
Zofia Stanecka nie wykorzystuje wszystkich „leśnych” tematów: opisy flory i fauny trochę ogranicza, bo z wyliczanek odbiorcy niewiele by zapamiętali, nie poucza też bez przerwy, jak się zachowywać w lesie (piknik na konarze nie kończy się pieczołowitym zbieraniem śmieci, to już powinno być dla wszystkich oczywiste). Podpowiada za to, że z drzew robi się papier (tata Basi wyjaśnia, że nie polega to na cięciu drzew nożem na plasterki). Jest to historyjka nieprzeładowana morałami, więc i dobra dla najmłodszych. Las nie musi się przecież kojarzyć z obowiązkami i lekcjami zachowania – ta publikacja na pewno zachęci małych odbiorców do rodzinnych wypraw. To książka w sam raz, żeby zaciekawić tematem lasu. Nie wszędzie trzeba od razu zbierać grzyby czy podglądać sarny, Stanecka kładzie nacisk na różne elementy leśnego widoku, wprowadza swoich bohaterów jak do innego świata, jeszcze nieznanego, ale fascynującego. Las to zapowiedź przygód. Autorka po raz kolejny udowadnia, że można oderwać się od telewizji i słodyczy, żeby przeżyć coś przyjemnego z dala od domu. Co ciekawe, tu Basia prawie nie ma czasu na spory ze starszym bratem – całą sobą chłonie za to las.
„Basia i wyprawa do lasu” to tomik oparty na komizmie skatologicznym. Glutki z nosa i sarnie bobki są elementami obrzydliwymi dla dorosłych, za to rozśmieszającymi dzieci. Stanecka celowo wprowadza takie elementy do tekstu: w ten sposób pokazuje dzieciom, że Basia jest taka sama jak one: czasem lubi psocić, śmieje się z tego, co zakazane lub tabuizowane, nie przeszkadzają jej motywy „niesmaczne”. Basia to zwykły maluch, co Stanecka zawsze z wprawą podkreśla na marginesie kolejnych opowiastek. Ta publikacja służyć może przekonywaniu dzieci i dorosłych do spędzania wolnego czasu na świeżym powietrzu, ale jest też rodzajem przeglądu jednej z rozrywek Basi. Wpisuje się w cykl o zwyczajnym życiu kilkulatki. W serii raz jest przyjemnie i wesoło, raz – niemiło i przykro, Basia przeżywa zróżnicowane emocje w kolejnych tomikach.
Warto też podkreślić stronę graficzną tej pozycji. Marianna Oklejak wprowadza dzieci do zielonego lasu, ukazuje jego oryginalność (różne kolory pni świetnie to oddają), zmienne widoki i pięknych mieszkańców lasu. Basia jest tu zawsze zadowolona i szczęśliwa – to dla najmłodszych również zachęta do czytania. „Basia i wyprawa do lasu” to publikacja, która będzie się kilkulatkom przyjemnie kojarzyć – może zatem działać i jako reklama serii. Zofia Stanecka pozwala odbiorcom bawić się razem z bohaterką i cieszyć się z nią. Nie po raz pierwszy ta autorka udowadnia, że potrafi tworzyć dla dzieci zajmujące historyjki – w związku z tym fanklub Basi będzie się wciąż rozrastał – i słusznie, bo ta bohaterka dobrze oddaje przeżycia zwykłych maluchów, a przy okazji zachęca i do książek.
piątek, 26 czerwca 2015
Nina Majewska-Brown: Wakacje
Rebis, Poznań 2015.
Bez umowy
Nina Majewska-Brown to autorka, która w pewnym momencie odrzuca zasady paktu z czytelnikiem i kompletnie przenicowuje swoją powieść. „Wakacje” przez długi czas rozwijają się monotonnie i niespiesznie. Bohaterka, Nina Braun, ma kochającego męża (typ, który w literaturze rozrywkowej okazuje się raczej przezroczysty), dorastającego syna i ośmioletnią córeczkę. Razem stanowią kochającą się i wyrozumiałą rodzinę. Jedyny zgrzyt wprowadzać mogą toksyczni teściowie Niny. Braunowie razem z dziećmi wybierają się na wakacje do Barcelony. I wszystko dzieje się w zwolnionym, sennym i letnim tempie. Nina – bohaterka – ma zacięcie literackie. Szczególnie upodobała sobie malownicze opisy: mnoży przymiotniki tam, gdzie przeżywa jakiekolwiek silniejsze emocje (co, oczywiście, nie przenosi się na równie silne odczucia czytelniczek). Komentuje zachowania dzieci, przygląda się mężowi, kłóci się z teściami… i tak na wakacyjnym rozleniwieniu upływają kolejne strony właściwie pozbawione rzetelnej fabuły. Niby nic się nie dzieje, więc „Wakacje” można traktować jako lekturowy przerywnik: nie wzbudza ciekawości, nie gwarantuje silnych przeżyć i nie związuje z bohaterami – raczej jeszcze te więzi osłabia, kiedy matka wyciąga wnioski z zachowań dzieci. Ot – życie przeniesione na karty książki w skali 1:1. A potem, w momencie, gdy zwykle autorzy przymierzają się do ostatecznego podejścia pod powieściowe rozwiązania, Majewska-Brown zmienia wszystko. Nie daje nawet szansy na przygotowanie się na taki rozwój wydarzeń. Zaczyna właściwą opowieść i to z perspektywami na kolejne tomy. Odrzuca rutynę, przestaje skupiać się na błahostkach. Teraz ma do dyspozycji długi szereg niespodzianek, którymi zarzuci czytelników. Już nie jest naiwną obserwatorką zwyczajności. Zmienia się w drapieżną autorkę, która nie boi się radykalnych posunięć. I chociaż często pomaga sobie zbiegami okoliczności, nigdy nie wypływa to z jej nieograniczonej wyobraźni. Nina Majewska-Brown udowadnia czytelnikom, że może wszystko. I że nie zawaha się przed ekstremalnymi rozwiązaniami. Nie ma dla niej żadnych świętości ani osłon dla postaci. „Wakacje” z obyczajówki bez fabuły nagle zamieniają się w książkę o wciągającej i ryzykownej akcji. Majewska-Brown wyraźnie nie lubi schematów i tę postawę w narracji przemyca.
Zapowiadają się „Wakacje” na proste czytadło bez fajerwerków – ale warto przejść przez bardzo rozbudowany „wakacyjny” wstęp, żeby odkryć, co naprawdę przygotowała autorka swoim bohaterom i odbiorcom. W tej książce wiele się zdąży zdarzyć, a Majewska-Brown odchodzi od znanych i wyeksploatowanych już powieściowych tematów na rzecz pytań, które zada czytelnikom. Nie oznacza to, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikną z tomu wątpliwości lekturowe czy narracyjne wpadki. Jednak przy randze wydarzeń stylistyczne wygibasy bardzo stracą na znaczeniu. Nina Majewska-Brown ma do opowiedzenia historię, która nie mieści się w kanonach czytadeł. Dużo ryzykuje, wprowadzając do książki motywy niemal zakazane. Odchodzi od tego, co powielane do znudzenia, wielokrotnie testowane i jednoznacznie optymistyczne. Ma pomysł, który pozwala jej wypracować z czytelnikami porozumienie bazujące na pogłębionej refleksji i szacunku – a nie na taniej sensacji i bajkowych puentach. A przy tym „Wakacje” nie tracą na lekkości, nie zamieniają się ani na moment w powieść psychologiczną przytłaczającą dylematami postaci. Nina Majewska-Brown w pierwszej części powieści na zaufanie nie zapracowuje. W drugiej jednak naprawia wiele niedociągnięć.
Bez umowy
Nina Majewska-Brown to autorka, która w pewnym momencie odrzuca zasady paktu z czytelnikiem i kompletnie przenicowuje swoją powieść. „Wakacje” przez długi czas rozwijają się monotonnie i niespiesznie. Bohaterka, Nina Braun, ma kochającego męża (typ, który w literaturze rozrywkowej okazuje się raczej przezroczysty), dorastającego syna i ośmioletnią córeczkę. Razem stanowią kochającą się i wyrozumiałą rodzinę. Jedyny zgrzyt wprowadzać mogą toksyczni teściowie Niny. Braunowie razem z dziećmi wybierają się na wakacje do Barcelony. I wszystko dzieje się w zwolnionym, sennym i letnim tempie. Nina – bohaterka – ma zacięcie literackie. Szczególnie upodobała sobie malownicze opisy: mnoży przymiotniki tam, gdzie przeżywa jakiekolwiek silniejsze emocje (co, oczywiście, nie przenosi się na równie silne odczucia czytelniczek). Komentuje zachowania dzieci, przygląda się mężowi, kłóci się z teściami… i tak na wakacyjnym rozleniwieniu upływają kolejne strony właściwie pozbawione rzetelnej fabuły. Niby nic się nie dzieje, więc „Wakacje” można traktować jako lekturowy przerywnik: nie wzbudza ciekawości, nie gwarantuje silnych przeżyć i nie związuje z bohaterami – raczej jeszcze te więzi osłabia, kiedy matka wyciąga wnioski z zachowań dzieci. Ot – życie przeniesione na karty książki w skali 1:1. A potem, w momencie, gdy zwykle autorzy przymierzają się do ostatecznego podejścia pod powieściowe rozwiązania, Majewska-Brown zmienia wszystko. Nie daje nawet szansy na przygotowanie się na taki rozwój wydarzeń. Zaczyna właściwą opowieść i to z perspektywami na kolejne tomy. Odrzuca rutynę, przestaje skupiać się na błahostkach. Teraz ma do dyspozycji długi szereg niespodzianek, którymi zarzuci czytelników. Już nie jest naiwną obserwatorką zwyczajności. Zmienia się w drapieżną autorkę, która nie boi się radykalnych posunięć. I chociaż często pomaga sobie zbiegami okoliczności, nigdy nie wypływa to z jej nieograniczonej wyobraźni. Nina Majewska-Brown udowadnia czytelnikom, że może wszystko. I że nie zawaha się przed ekstremalnymi rozwiązaniami. Nie ma dla niej żadnych świętości ani osłon dla postaci. „Wakacje” z obyczajówki bez fabuły nagle zamieniają się w książkę o wciągającej i ryzykownej akcji. Majewska-Brown wyraźnie nie lubi schematów i tę postawę w narracji przemyca.
Zapowiadają się „Wakacje” na proste czytadło bez fajerwerków – ale warto przejść przez bardzo rozbudowany „wakacyjny” wstęp, żeby odkryć, co naprawdę przygotowała autorka swoim bohaterom i odbiorcom. W tej książce wiele się zdąży zdarzyć, a Majewska-Brown odchodzi od znanych i wyeksploatowanych już powieściowych tematów na rzecz pytań, które zada czytelnikom. Nie oznacza to, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikną z tomu wątpliwości lekturowe czy narracyjne wpadki. Jednak przy randze wydarzeń stylistyczne wygibasy bardzo stracą na znaczeniu. Nina Majewska-Brown ma do opowiedzenia historię, która nie mieści się w kanonach czytadeł. Dużo ryzykuje, wprowadzając do książki motywy niemal zakazane. Odchodzi od tego, co powielane do znudzenia, wielokrotnie testowane i jednoznacznie optymistyczne. Ma pomysł, który pozwala jej wypracować z czytelnikami porozumienie bazujące na pogłębionej refleksji i szacunku – a nie na taniej sensacji i bajkowych puentach. A przy tym „Wakacje” nie tracą na lekkości, nie zamieniają się ani na moment w powieść psychologiczną przytłaczającą dylematami postaci. Nina Majewska-Brown w pierwszej części powieści na zaufanie nie zapracowuje. W drugiej jednak naprawia wiele niedociągnięć.
Jarosław Mikołajewski: Zwycięski koń
Media Rodzina, Poznań 2015.
Trop w Toskanii
Kiedy kot Cagliostro zwołuje swoje aniołki na akcję, nie ma czasu do namysłu. Dziewczynki z różnych krajów wiedzą, że muszą skorzystać z magicznego przejścia, żeby spotkać się w tej samej rzeczywistości. Wiedzą też, że czeka je ciężka praca – zadania stawiane przed nimi są wymagające, wymuszają współpracę i wzmożoną obserwację otoczenia. Wszystko brzmi bardzo poważnie i nikogo nie dziwi, że szefem małoletnich śledczych jest kot w ciemnych okularach. Zresztą kot Cagliostro nie pozwala na zbytnią poufałość, jest prawdziwym przywódcą, stanowczym i silnym. Dba przy tym, żeby jego podopiecznym nie stała się żadna krzywda – ale nie rozpieszcza dziewczynek ani nadmiernie nie chwali. Raczej uważnie je obserwuje. Dowodzi dzielną ekipą: małe bohaterki same opracowują wiele akcji i oczywiście odnoszą sukcesy.
„Zwycięski koń” to okazja do przyjrzenia się Sienie – bohaterki wyruszają do Toskanii. Tam dowiadują się o zaginięciu przygotowywanego do wyścigów konia, pewnego zwycięzcy. Muszą pomóc zleceniodawcy i odnaleźć zwierzę, ratując w ten sposób nie tylko opiekuna przed zwolnieniem, ale i honor właścicieli konia. Bohaterki poznają lokalne zwyczaje i odrobinę kultury oraz historii sztuki – bo każde okoliczności są dobre, by zgłębiać wiedzę, a wiadomości przyswojone w ekstremalnych warunkach lepiej zapadają w pamięć. Zwłaszcza że dla dziewczynek każda nowinka może okazać się przełomowa w prowadzonym właśnie śledztwie. Jedno jest pewne: koń musi się odnaleźć jak najszybciej.
Jarosław Mikołajewski nie wdaje się w szczegóły, kiedy konstruuje niezwykłą detektywistyczną drużynę. Nie musi tłumaczyć, jak porozumiewają się bohaterki (w końcu to nie ma znaczenia przy mówiącym kocie), ani jak przenoszą się błyskawicznie w różne miejsca świata. Dzięki takim skrótom i umowności może skupić się na sednie śledztwa. Daje dziewczynkom czas na działanie, a kiedy wpadają na trop, nie mnoży niepotrzebnie przesłanek, tylko prowadzi do wyjaśnienia, które jest równocześnie wyjaśnieniem i dla odbiorców. Międzynarodowa ekipa to gwarancja stałego podsycania ciekawości – każda z dziewczynek warta jest poznania i każda jest inna, chociaż na indywidualne prezentacje autor nie ma czasu. Stawia bowiem na rozwój akcji i kiedy już przeniesie bohaterki w określone miejsce, siły poświęca na nakreślenie problemu i sprawne działanie. W „Zwycięskim koniu” narracja wydaje się przyjazna – młodzi czytelnicy powinni docenić rytm tej prozy i jej tempo – autor nie pozwala zbyt długo czekać na zmiany. To sprawia, że pozytywnie wyróżnia się na rynku książek z wątkami detektywistycznymi. „Zwycięski koń” jest także bajką wzbogacaną o prawdziwe dane. Chociaż zmyślone są bohaterki i zasady ich organizacji, problemy opierają się na realnych motywach. Żeby rozwikłać tajemnicę, trzeba przynajmniej odrobinę poznać lokalne zwyczaje i miejscową kulturę. Mikołajewski celowo funduje bohaterkom i odbiorcom dalsze wyprawy – to zachęta do podróżowania i poznawania świata. Od najmłodszych lat odbiorcy powinni się z taką formą zdobywania wiedzy stykać.
„Zwycięski koń” to książka stworzona z humorem, chociaż nie wywołuje salw śmiechu. Autor bardzo poważnie traktuje zadania dla bohaterek, tak samo jak postać kota Cagliostro. Wszystko po to, żeby wyróżnić się z zestawu powieści detektywistycznych w literaturze czwartej. Momentami szkoda tylko, że ilustracje w tomiku są czarno-białe, dzieciom lepiej śledziłoby się akcję w kolorze – chociaż część z nich tak pochłonie fabuła, że nie będą miały czasu na zastanawianie się nad tego typu kwestiami. Jarosław Mikołajewski po raz kolejny proponuje atrakcyjną lekturę.
Trop w Toskanii
Kiedy kot Cagliostro zwołuje swoje aniołki na akcję, nie ma czasu do namysłu. Dziewczynki z różnych krajów wiedzą, że muszą skorzystać z magicznego przejścia, żeby spotkać się w tej samej rzeczywistości. Wiedzą też, że czeka je ciężka praca – zadania stawiane przed nimi są wymagające, wymuszają współpracę i wzmożoną obserwację otoczenia. Wszystko brzmi bardzo poważnie i nikogo nie dziwi, że szefem małoletnich śledczych jest kot w ciemnych okularach. Zresztą kot Cagliostro nie pozwala na zbytnią poufałość, jest prawdziwym przywódcą, stanowczym i silnym. Dba przy tym, żeby jego podopiecznym nie stała się żadna krzywda – ale nie rozpieszcza dziewczynek ani nadmiernie nie chwali. Raczej uważnie je obserwuje. Dowodzi dzielną ekipą: małe bohaterki same opracowują wiele akcji i oczywiście odnoszą sukcesy.
„Zwycięski koń” to okazja do przyjrzenia się Sienie – bohaterki wyruszają do Toskanii. Tam dowiadują się o zaginięciu przygotowywanego do wyścigów konia, pewnego zwycięzcy. Muszą pomóc zleceniodawcy i odnaleźć zwierzę, ratując w ten sposób nie tylko opiekuna przed zwolnieniem, ale i honor właścicieli konia. Bohaterki poznają lokalne zwyczaje i odrobinę kultury oraz historii sztuki – bo każde okoliczności są dobre, by zgłębiać wiedzę, a wiadomości przyswojone w ekstremalnych warunkach lepiej zapadają w pamięć. Zwłaszcza że dla dziewczynek każda nowinka może okazać się przełomowa w prowadzonym właśnie śledztwie. Jedno jest pewne: koń musi się odnaleźć jak najszybciej.
Jarosław Mikołajewski nie wdaje się w szczegóły, kiedy konstruuje niezwykłą detektywistyczną drużynę. Nie musi tłumaczyć, jak porozumiewają się bohaterki (w końcu to nie ma znaczenia przy mówiącym kocie), ani jak przenoszą się błyskawicznie w różne miejsca świata. Dzięki takim skrótom i umowności może skupić się na sednie śledztwa. Daje dziewczynkom czas na działanie, a kiedy wpadają na trop, nie mnoży niepotrzebnie przesłanek, tylko prowadzi do wyjaśnienia, które jest równocześnie wyjaśnieniem i dla odbiorców. Międzynarodowa ekipa to gwarancja stałego podsycania ciekawości – każda z dziewczynek warta jest poznania i każda jest inna, chociaż na indywidualne prezentacje autor nie ma czasu. Stawia bowiem na rozwój akcji i kiedy już przeniesie bohaterki w określone miejsce, siły poświęca na nakreślenie problemu i sprawne działanie. W „Zwycięskim koniu” narracja wydaje się przyjazna – młodzi czytelnicy powinni docenić rytm tej prozy i jej tempo – autor nie pozwala zbyt długo czekać na zmiany. To sprawia, że pozytywnie wyróżnia się na rynku książek z wątkami detektywistycznymi. „Zwycięski koń” jest także bajką wzbogacaną o prawdziwe dane. Chociaż zmyślone są bohaterki i zasady ich organizacji, problemy opierają się na realnych motywach. Żeby rozwikłać tajemnicę, trzeba przynajmniej odrobinę poznać lokalne zwyczaje i miejscową kulturę. Mikołajewski celowo funduje bohaterkom i odbiorcom dalsze wyprawy – to zachęta do podróżowania i poznawania świata. Od najmłodszych lat odbiorcy powinni się z taką formą zdobywania wiedzy stykać.
„Zwycięski koń” to książka stworzona z humorem, chociaż nie wywołuje salw śmiechu. Autor bardzo poważnie traktuje zadania dla bohaterek, tak samo jak postać kota Cagliostro. Wszystko po to, żeby wyróżnić się z zestawu powieści detektywistycznych w literaturze czwartej. Momentami szkoda tylko, że ilustracje w tomiku są czarno-białe, dzieciom lepiej śledziłoby się akcję w kolorze – chociaż część z nich tak pochłonie fabuła, że nie będą miały czasu na zastanawianie się nad tego typu kwestiami. Jarosław Mikołajewski po raz kolejny proponuje atrakcyjną lekturę.
czwartek, 25 czerwca 2015
Bożena Aksamit: Batory. Gwiazdy, skandale i miłość na transatlantyku
Agora, Warszawa 2015.
Oceaniczne opowieści
Co pewien czas wśród wspomnień artystów estradowych przewijają się wątki z występów na „Batorym”. Teraz historii sławnego transatlantyku uważnie przyjrzała się Bożena Aksamit. Wbrew podtytułowi jej tom „Batory. Gwiazdy, skandale i miłość na transatlantyku” nie dotyczy wyboru pikantnych anegdot od znanych pasażerów – to historia statku i jego załóg, doprawiona dodatkami w postaci obyczajowych ciekawostek. Sam „Batory” staje się tu niemal żywą istotą, obdarzaną czułością i troską.
Autorka śledzi historię „Batorego”. Opowiada o jego wyjątkowości i chce, żeby czytelnicy zrozumieli fenomen „szczęśliwego statku”, który po oceanach pływał 36 lat, a potem przeszedł do legendy. Jest z „Batorym” od pierwszych chwil (położenie stępki w 1934 roku po rozbiórkę w 1971). Przedstawia losy transatlantyku podczas II wojny światowej. Skupia się na elementach, które składały się na obraz „Batorego” w opinii publicznej – to pozwala zrozumieć, dlaczego ten statek przewija się często w różnych powrotach do przeszłości.
Najbardziej interesują Bożenę Aksamit tematy związane z załogą. Przedstawia kolejnych kapitanów, ich popularne i kontrowersyjne decyzje, podejście do pasażerów i załogi. Zaznacza indywidualności i barwne charaktery, sięga do jednostkowych biografii, czasem przywracając pamięć przypadkowym ofiarom. Pozwala odbiorcom odbyć rejs „Batorym”: nie pomija ani działań orkiestry (cierpiącej czasem na chorobę morską), ani postaw gości. Jeśli rejsy należą do zwyczajnych zatrzymuje się jedynie nad postaciami i sytuacjami wyjątkowymi. Często jednak okazuje się, że cały rejs zasługuje na uwagę. „Batory” zapisuje się w wielkiej historii, ale i chociażby w filmach rozrywkowych.
I tak autorka prowadzi swoją relację: raz opisuje choroby weneryczne marynarzy, raz – rejs z brytyjskimi dziećmi do Australii. Opowieści o kolejnych dowódcach przecina barwnymi anegdotami: nie ma tu żmudnych wyliczeń i niepotrzebnej drobiazgowości, nie ma też tworzenia narracji z mozolnie wyłuskiwanych detali. Bożena Aksamit nie cierpi na brak wiadomości, umiejętnie filtruje ciekawostki. Skandali specjalnie nie szuka, raczej odnotowuje te, które mają znaczenie dla jej bohaterów. Przez cały czas pozostaje na „Batorym”: uwzględnia „zwykłe” aspekty czasu spędzanego na wodzie i przybliża czytelnikom codzienność rejsową. Pisze między innymi o ważnych pasażerach, osobistościach znanych i do dzisiaj cenionych – pisarzach, malarzach czy politykach – ale jeśli wśród pasażerów lub niższej rangą załogi znalazł się ktoś, kto miał znaczenie dla historii statku, także przestaje być w tej książce anonimowy.
Autorka przygotowuje tę książkę z pasji i autentycznej ciekawości. Kiedy trzeba, potrafi doskonale spuentować rozdział, czasem odtwarza biografie lub rozbudowuje dane z kalendarium „Batorego”. Chociaż bezustannie odwołuje się do ludzi, to transatlantyk wydaje się dla niej najważniejszy. Po tej lekturze dużo łatwiej zrozumieć dumę z „Batorego”. Autorka pozwala poznać przynajmniej drobną część wydarzeń i faktów składających się na niezwykłość tego tworu. Przy ogromie danych nie zapomina o rozrywce odbiorców, tworzy historię reportażową i autentyczną, niewyjaskrawianą. „Batory” to tom-ciekawostka dla czytelników chcących lepiej poznać polskie narodowe skarby czy powody do dumy. Chociaż zagadnienie wydaje się mocno niszowe, na pewno warto zapoznać się z tą opowieścią – choćby ze względu na różnice w postrzeganiu codzienności.
Oceaniczne opowieści
Co pewien czas wśród wspomnień artystów estradowych przewijają się wątki z występów na „Batorym”. Teraz historii sławnego transatlantyku uważnie przyjrzała się Bożena Aksamit. Wbrew podtytułowi jej tom „Batory. Gwiazdy, skandale i miłość na transatlantyku” nie dotyczy wyboru pikantnych anegdot od znanych pasażerów – to historia statku i jego załóg, doprawiona dodatkami w postaci obyczajowych ciekawostek. Sam „Batory” staje się tu niemal żywą istotą, obdarzaną czułością i troską.
Autorka śledzi historię „Batorego”. Opowiada o jego wyjątkowości i chce, żeby czytelnicy zrozumieli fenomen „szczęśliwego statku”, który po oceanach pływał 36 lat, a potem przeszedł do legendy. Jest z „Batorym” od pierwszych chwil (położenie stępki w 1934 roku po rozbiórkę w 1971). Przedstawia losy transatlantyku podczas II wojny światowej. Skupia się na elementach, które składały się na obraz „Batorego” w opinii publicznej – to pozwala zrozumieć, dlaczego ten statek przewija się często w różnych powrotach do przeszłości.
Najbardziej interesują Bożenę Aksamit tematy związane z załogą. Przedstawia kolejnych kapitanów, ich popularne i kontrowersyjne decyzje, podejście do pasażerów i załogi. Zaznacza indywidualności i barwne charaktery, sięga do jednostkowych biografii, czasem przywracając pamięć przypadkowym ofiarom. Pozwala odbiorcom odbyć rejs „Batorym”: nie pomija ani działań orkiestry (cierpiącej czasem na chorobę morską), ani postaw gości. Jeśli rejsy należą do zwyczajnych zatrzymuje się jedynie nad postaciami i sytuacjami wyjątkowymi. Często jednak okazuje się, że cały rejs zasługuje na uwagę. „Batory” zapisuje się w wielkiej historii, ale i chociażby w filmach rozrywkowych.
I tak autorka prowadzi swoją relację: raz opisuje choroby weneryczne marynarzy, raz – rejs z brytyjskimi dziećmi do Australii. Opowieści o kolejnych dowódcach przecina barwnymi anegdotami: nie ma tu żmudnych wyliczeń i niepotrzebnej drobiazgowości, nie ma też tworzenia narracji z mozolnie wyłuskiwanych detali. Bożena Aksamit nie cierpi na brak wiadomości, umiejętnie filtruje ciekawostki. Skandali specjalnie nie szuka, raczej odnotowuje te, które mają znaczenie dla jej bohaterów. Przez cały czas pozostaje na „Batorym”: uwzględnia „zwykłe” aspekty czasu spędzanego na wodzie i przybliża czytelnikom codzienność rejsową. Pisze między innymi o ważnych pasażerach, osobistościach znanych i do dzisiaj cenionych – pisarzach, malarzach czy politykach – ale jeśli wśród pasażerów lub niższej rangą załogi znalazł się ktoś, kto miał znaczenie dla historii statku, także przestaje być w tej książce anonimowy.
Autorka przygotowuje tę książkę z pasji i autentycznej ciekawości. Kiedy trzeba, potrafi doskonale spuentować rozdział, czasem odtwarza biografie lub rozbudowuje dane z kalendarium „Batorego”. Chociaż bezustannie odwołuje się do ludzi, to transatlantyk wydaje się dla niej najważniejszy. Po tej lekturze dużo łatwiej zrozumieć dumę z „Batorego”. Autorka pozwala poznać przynajmniej drobną część wydarzeń i faktów składających się na niezwykłość tego tworu. Przy ogromie danych nie zapomina o rozrywce odbiorców, tworzy historię reportażową i autentyczną, niewyjaskrawianą. „Batory” to tom-ciekawostka dla czytelników chcących lepiej poznać polskie narodowe skarby czy powody do dumy. Chociaż zagadnienie wydaje się mocno niszowe, na pewno warto zapoznać się z tą opowieścią – choćby ze względu na różnice w postrzeganiu codzienności.
środa, 24 czerwca 2015
Holly Smale: Geek girl. Japońska katastrofa
Jaguar, Warszawa 2015.
Pułapki
Za Harriet Manners i jej zwariowanym światem można się stęsknić nawet wtedy, gdy nie należy się do grupy docelowej odbiorczyń serii Holly Smale. Ta autorka jednak potrafi prowadzić opowieść z wielkim poczuciem humoru i wyobraźnią – odchodząc przy tym od literackich wzorców. Także „Japońską katastrofą”, drugim tomem o geek girl, to udowadnia. Tym razem modelka z przypadku, nastoletnia Harriet, ma szansę spełnić swoje życiowe marzenie: udać się do Japonii. Ta wiadomość osładza nieco zepsute wakacyjne plany. Zresztą Harriet daje się wyrwać z domu, bo niespodziewanie czuje zazdrość w stosunku do dziecka, które nosi w brzuchu Annabel, jej macocha. Japonia brzmi obiecująco, ale dziewczyna nie spodziewa się nawet, co tam zastanie. Jej opiekunką ma być ekscentryczna babcia, w swoich szaleństwach podobna do agenta Wilbura. Współlokatorki to modelki: zabawna skośnooka Rin i księżniczkowato piękna Poppy. Pojawia się tu też Nick. Ten sam, który w pierwszym tomie zawrócił nieśmiałej geek girl w głowie. Ten sam, który zostawił ją przed egzaminami i przez dwa miesiące się nie odzywał. Ten sam, który teraz najwyraźniej stał się idealnym partnerem dla Poppy. Harriet musi zapomnieć o złamanym sercu. Ma tu pracę i ważne obowiązki. Tyle że najwidoczniej ktoś życzy jej bardzo źle.
W dalszym ciągu bohaterka ma problemy z odczytywaniem intencji ludzi, chociaż przyswaja bez trudu liczne ciekawostki z różnych dziedzin wiedzy. W dalekiej Japonii czuje się jeszcze bardziej wystawiona na cel: nie ma przy sobie ani jedynej przyjaciółki Nat, ani osobistego stalkera – kumpla Toby’ego. Z oczywistych względów odrzuca opiekuńczego Nicka, rodziców nie chce martwić, a babcia pierwszego dnia odjeżdża w siną dal. Teraz, gdyby cokolwiek poszło nie tak, świat Harriet runie. I dlatego katastrofy zawodowe splatają się tu z prywatnymi i zamieniają w sytuację bez wyjścia – Holly Smale (na szczęście) nie zna ograniczeń w tworzeniu pułapek oraz przeszkód dla bezbronnej nastolatki.
Gdyby kariera modelki była marzeniem i przeznaczeniem Harriet, Holly Smale nie udałoby się tworzyć kolejnych komicznych punktów fabuły. Dowcip polega tutaj na niedopasowaniu bohaterki do sytuacji (co wywołuje też autoironię) i na przejaskrawianiu wpadek. „Japońska katastrofa” to również starannie obmyślane charaktery – do Wilbura i Toby’ego dołączy teraz Rin i babcia Harriet, każdy, kto wchodzi na scenę, ma coś ciekawego i zabawnego do zaprezentowania. W otoczeniu geek girl nie ma nudziarzy, zresztą nawet sama Harriet, mimo społecznego nieprzystosowania, do nudziarzy nie może się zaliczać. Dziewczyna wykazuje się talentem do niszczenia wszystkiego, co powinno zostać ochronione i do kompromitowania się na każdym kroku. A przecież humor tej serii polega na sympatii do bohaterki (i jej dziwactw). Holly Smale wie dobrze, jak wywoływać śmiech – jej rozwiązania pozwoliły już na wypełnienie ciekawymi historiami dwóch tomów, a nie ulega wątpliwości, że fanki Harriet czekać będą na kolejne.
Ta powieść przywraca nastolatkom wiarę w siebie, ale pokazuje też, jak nieporozumienia mogą zniszczyć poczucie szczęścia. Smale wplata do tomu i wątek romansowy, i temat prawdziwej przyjaźni, próbuje też wskazać przyczyny niechęci czy odrzucenia – ale nigdy nie poucza. Jej Harriet jest ostatnią osobą, którą można by stawiać za wzór – więc czytelniczki z radością sięgną po historię przełamującą konwencję. Ta bohaterka powinna zrobić furorę w literaturze młodzieżowej – a autorka zasługuje na uwagę za sprawą ponadprzeciętnego poczucia humoru, licznych ciekawostek i nietypowego kierunku rozwoju fabuły. O kolorycie lokalnym „Japońskiej katastrofy” nie trzeba nawet wspominać.
Pułapki
Za Harriet Manners i jej zwariowanym światem można się stęsknić nawet wtedy, gdy nie należy się do grupy docelowej odbiorczyń serii Holly Smale. Ta autorka jednak potrafi prowadzić opowieść z wielkim poczuciem humoru i wyobraźnią – odchodząc przy tym od literackich wzorców. Także „Japońską katastrofą”, drugim tomem o geek girl, to udowadnia. Tym razem modelka z przypadku, nastoletnia Harriet, ma szansę spełnić swoje życiowe marzenie: udać się do Japonii. Ta wiadomość osładza nieco zepsute wakacyjne plany. Zresztą Harriet daje się wyrwać z domu, bo niespodziewanie czuje zazdrość w stosunku do dziecka, które nosi w brzuchu Annabel, jej macocha. Japonia brzmi obiecująco, ale dziewczyna nie spodziewa się nawet, co tam zastanie. Jej opiekunką ma być ekscentryczna babcia, w swoich szaleństwach podobna do agenta Wilbura. Współlokatorki to modelki: zabawna skośnooka Rin i księżniczkowato piękna Poppy. Pojawia się tu też Nick. Ten sam, który w pierwszym tomie zawrócił nieśmiałej geek girl w głowie. Ten sam, który zostawił ją przed egzaminami i przez dwa miesiące się nie odzywał. Ten sam, który teraz najwyraźniej stał się idealnym partnerem dla Poppy. Harriet musi zapomnieć o złamanym sercu. Ma tu pracę i ważne obowiązki. Tyle że najwidoczniej ktoś życzy jej bardzo źle.
W dalszym ciągu bohaterka ma problemy z odczytywaniem intencji ludzi, chociaż przyswaja bez trudu liczne ciekawostki z różnych dziedzin wiedzy. W dalekiej Japonii czuje się jeszcze bardziej wystawiona na cel: nie ma przy sobie ani jedynej przyjaciółki Nat, ani osobistego stalkera – kumpla Toby’ego. Z oczywistych względów odrzuca opiekuńczego Nicka, rodziców nie chce martwić, a babcia pierwszego dnia odjeżdża w siną dal. Teraz, gdyby cokolwiek poszło nie tak, świat Harriet runie. I dlatego katastrofy zawodowe splatają się tu z prywatnymi i zamieniają w sytuację bez wyjścia – Holly Smale (na szczęście) nie zna ograniczeń w tworzeniu pułapek oraz przeszkód dla bezbronnej nastolatki.
Gdyby kariera modelki była marzeniem i przeznaczeniem Harriet, Holly Smale nie udałoby się tworzyć kolejnych komicznych punktów fabuły. Dowcip polega tutaj na niedopasowaniu bohaterki do sytuacji (co wywołuje też autoironię) i na przejaskrawianiu wpadek. „Japońska katastrofa” to również starannie obmyślane charaktery – do Wilbura i Toby’ego dołączy teraz Rin i babcia Harriet, każdy, kto wchodzi na scenę, ma coś ciekawego i zabawnego do zaprezentowania. W otoczeniu geek girl nie ma nudziarzy, zresztą nawet sama Harriet, mimo społecznego nieprzystosowania, do nudziarzy nie może się zaliczać. Dziewczyna wykazuje się talentem do niszczenia wszystkiego, co powinno zostać ochronione i do kompromitowania się na każdym kroku. A przecież humor tej serii polega na sympatii do bohaterki (i jej dziwactw). Holly Smale wie dobrze, jak wywoływać śmiech – jej rozwiązania pozwoliły już na wypełnienie ciekawymi historiami dwóch tomów, a nie ulega wątpliwości, że fanki Harriet czekać będą na kolejne.
Ta powieść przywraca nastolatkom wiarę w siebie, ale pokazuje też, jak nieporozumienia mogą zniszczyć poczucie szczęścia. Smale wplata do tomu i wątek romansowy, i temat prawdziwej przyjaźni, próbuje też wskazać przyczyny niechęci czy odrzucenia – ale nigdy nie poucza. Jej Harriet jest ostatnią osobą, którą można by stawiać za wzór – więc czytelniczki z radością sięgną po historię przełamującą konwencję. Ta bohaterka powinna zrobić furorę w literaturze młodzieżowej – a autorka zasługuje na uwagę za sprawą ponadprzeciętnego poczucia humoru, licznych ciekawostek i nietypowego kierunku rozwoju fabuły. O kolorycie lokalnym „Japońskiej katastrofy” nie trzeba nawet wspominać.
Nikola Kucharska: Legendy polskie dla dzieci w obrazkach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Tropem opowieści
Legendy polskie to jedne z pierwszych opowieści, jakie dzieci poznawały dawniej od rodziców i dziadków, a dzisiaj przede wszystkim w procesie edukacji. Są więc stałym elementem w świadomości literackiej kolejnych młodych pokoleń. Teraz stały się również źródłem nietypowej – i nie zawsze łatwej – zabawy. Tomik „Legendy polskie dla dzieci w obrazkach” (to nie dzieci są w obrazkach, tylko legendy, co w okładkowym łamaniu samo się tłumaczy, a w prostym zapisie tytułu niestety niekoniecznie). Nikoli Kucharskiej to kolejna kartonowa publikacja z obszaru picture booków umożliwiająca najmłodszym samodzielne opowiadanie historii.
NA początku Joanna Kończak streszcza siedem legend: o smoku wawelskim, o postrzyżynach Ziemowita, o toruńskich piernikach, o Wasie i Sawie, o Bazyliszku, o złotej kaczce i o księciu Popielu. Te historie powrócą zaraz na siedmiu kolejnych dużych rozkładówkach – ale już w wersji komiksowo-graficzne i ze zmultiplikowanymi sylwetkami bohaterów. Na pierwszy rzut oka czytelnicy otrzymają obrazkowy chaos, z którego trudno im będzie wyłowić ogólny sens. Wystarczy jednak podążać za ponumerowanymi strzałkami, żeby nie pogubić się w gąszczu motywów i dokładnie przestudiować całą ilustrację, utrwalając sobie jeszcze przebieg legendy. Co ciekawe, kolejne scenki nie są od siebie oddzielane, bywa, że elementy tła zrozumiałe w pierwszym momencie tłumaczą się zupełnie inaczej po dojściu do odpowiedniego punktu historii.
Nikola Kucharska wymaga spostrzegawczości. Po pierwsze – nigdy nie rozpoczyna historii w tym samym punkcie strony i czasami trzeba się sporo naszukać znaczka z numerem 1. Po drugie – nie wyznacza stałego kierunku akcji, za każdym razem strzałki odesłać mogą gdzie indziej. Po trzecie, na ilustracjach pełnych detali łatwo się zgubić. Trochę przypomina to udział w planszowej przygodówce – choć zasady korzystania są przecież zupełnie inne. To, czego dzieci dowiedziały się ze streszczeń legend, Kucharska przenosi na bezsłowną serię obrazków. Teraz odbiorcy muszą przypomnieć sobie treść legendy, by dobrze zrozumieć działania bohaterów. Mogą ten proces powiązać z opowiadaniem scenek z poszczególnych partii obrazka lub odwrócić kolejność i sprawdzać tekst przed przejściem do następnego punktu. Zawsze jednak, poza odtwarzaniem historii, muszą ją zrozumieć. Zabawę autorka urozmaica komiksowymi dymkami i wstawkami: pokazuje na przykład sekretny język znaków, zdradza też okrzyki chłopki porwanej przez smoka. Mnoży drobne dowcipy w wypowiedziach postaci i reakcjach na nieoczekiwane baśniowe zdarzenia. Humor kryje się zresztą także w płaszczyźnie graficznej – Kucharska wie, że musi zapracować sobie na to, by dzieci chciały wdawać się w żmudne śledzenie rysunkowych motywów. Zapewnia to sobie śmiechem.
„Legendy polskie” to twórcze wykorzystanie znanych motywów. Takiej wersji przekazów ludowych dzieci jeszcze nie miały okazji poznać, zresztą pomysł jest na tyle skomplikowany (i wymagający graficznego rozplanowania szczegółów), że mało kto zdecydowałby się na podobne działanie. Książka Kucharskiej pozwala ćwiczyć pamięć i skojarzenia, zastępuje historyjki obrazkowe, uczy dzieci spostrzegawczości czy logicznego myślenia oraz sztuki opowiadania, a do tego zapewnia rozrywkę. Chociaż to tomik kartonowy, nie jest przeznaczony dla najmłodszych dzieci – przyda się raczej tym, które zaraz zaczną się uczyć czytania. Można go zresztą wykorzystywać na różnych etapach rozwoju malucha – bo nie ma szans, że kilkulatki szybko „wyczytają” z obrazków wszystkie szczegóły. Nawet dla dorosłych byłoby to trudne zadanie. Nikola Kucharska próbuje czegoś nowego w książeczkach obrazkowych i udowadnia, że zawsze warto przyglądać się picture bookom.
Tropem opowieści
Legendy polskie to jedne z pierwszych opowieści, jakie dzieci poznawały dawniej od rodziców i dziadków, a dzisiaj przede wszystkim w procesie edukacji. Są więc stałym elementem w świadomości literackiej kolejnych młodych pokoleń. Teraz stały się również źródłem nietypowej – i nie zawsze łatwej – zabawy. Tomik „Legendy polskie dla dzieci w obrazkach” (to nie dzieci są w obrazkach, tylko legendy, co w okładkowym łamaniu samo się tłumaczy, a w prostym zapisie tytułu niestety niekoniecznie). Nikoli Kucharskiej to kolejna kartonowa publikacja z obszaru picture booków umożliwiająca najmłodszym samodzielne opowiadanie historii.
NA początku Joanna Kończak streszcza siedem legend: o smoku wawelskim, o postrzyżynach Ziemowita, o toruńskich piernikach, o Wasie i Sawie, o Bazyliszku, o złotej kaczce i o księciu Popielu. Te historie powrócą zaraz na siedmiu kolejnych dużych rozkładówkach – ale już w wersji komiksowo-graficzne i ze zmultiplikowanymi sylwetkami bohaterów. Na pierwszy rzut oka czytelnicy otrzymają obrazkowy chaos, z którego trudno im będzie wyłowić ogólny sens. Wystarczy jednak podążać za ponumerowanymi strzałkami, żeby nie pogubić się w gąszczu motywów i dokładnie przestudiować całą ilustrację, utrwalając sobie jeszcze przebieg legendy. Co ciekawe, kolejne scenki nie są od siebie oddzielane, bywa, że elementy tła zrozumiałe w pierwszym momencie tłumaczą się zupełnie inaczej po dojściu do odpowiedniego punktu historii.
Nikola Kucharska wymaga spostrzegawczości. Po pierwsze – nigdy nie rozpoczyna historii w tym samym punkcie strony i czasami trzeba się sporo naszukać znaczka z numerem 1. Po drugie – nie wyznacza stałego kierunku akcji, za każdym razem strzałki odesłać mogą gdzie indziej. Po trzecie, na ilustracjach pełnych detali łatwo się zgubić. Trochę przypomina to udział w planszowej przygodówce – choć zasady korzystania są przecież zupełnie inne. To, czego dzieci dowiedziały się ze streszczeń legend, Kucharska przenosi na bezsłowną serię obrazków. Teraz odbiorcy muszą przypomnieć sobie treść legendy, by dobrze zrozumieć działania bohaterów. Mogą ten proces powiązać z opowiadaniem scenek z poszczególnych partii obrazka lub odwrócić kolejność i sprawdzać tekst przed przejściem do następnego punktu. Zawsze jednak, poza odtwarzaniem historii, muszą ją zrozumieć. Zabawę autorka urozmaica komiksowymi dymkami i wstawkami: pokazuje na przykład sekretny język znaków, zdradza też okrzyki chłopki porwanej przez smoka. Mnoży drobne dowcipy w wypowiedziach postaci i reakcjach na nieoczekiwane baśniowe zdarzenia. Humor kryje się zresztą także w płaszczyźnie graficznej – Kucharska wie, że musi zapracować sobie na to, by dzieci chciały wdawać się w żmudne śledzenie rysunkowych motywów. Zapewnia to sobie śmiechem.
„Legendy polskie” to twórcze wykorzystanie znanych motywów. Takiej wersji przekazów ludowych dzieci jeszcze nie miały okazji poznać, zresztą pomysł jest na tyle skomplikowany (i wymagający graficznego rozplanowania szczegółów), że mało kto zdecydowałby się na podobne działanie. Książka Kucharskiej pozwala ćwiczyć pamięć i skojarzenia, zastępuje historyjki obrazkowe, uczy dzieci spostrzegawczości czy logicznego myślenia oraz sztuki opowiadania, a do tego zapewnia rozrywkę. Chociaż to tomik kartonowy, nie jest przeznaczony dla najmłodszych dzieci – przyda się raczej tym, które zaraz zaczną się uczyć czytania. Można go zresztą wykorzystywać na różnych etapach rozwoju malucha – bo nie ma szans, że kilkulatki szybko „wyczytają” z obrazków wszystkie szczegóły. Nawet dla dorosłych byłoby to trudne zadanie. Nikola Kucharska próbuje czegoś nowego w książeczkach obrazkowych i udowadnia, że zawsze warto przyglądać się picture bookom.
wtorek, 23 czerwca 2015
Urszula Chincz, Anna Morawska: 7 dni świat Andrzeja Turskiego
Świat Książki, Warszawa 2015.
Profesjonalista
„7 dni świat Andrzeja Turskiego” to biografia przygotowana zgodnie z rytmem sztandarowego programu jej bohatera. Urszula Chincz – córka Turskiego – oraz Anna Morawska, „córka telewizyjna” napisały książkę o legendzie dziennikarstwa rzetelnie i ciekawie. Pierwotnie ten tom tworzyć miał Andrzej Turski, ale zmarł, zanim doszło do spisania wspomnień. Autorki wybrały więc formę, która sama się narzuciła: przyjrzały się siedmiu „dniom” życia Turskiego – siedmiu ważnym dla niego (i dla czytelników) zagadnieniom. Dzięki tematyzowaniu opowieści uniknęły pułapek gatunku i sprawiły, że czytelnicy chętnie będą po tę publikację sięgać. To książka dobrze napisana – już na poziomie konstrukcji.
Siedem wielkich tematów to kolejno: dzieciństwo i młodość, muzyka, radio, wędkarstwo, telewizja, „Panorama” i miłość. Tematami prywatnymi zajmuje się Chincz, tematami zawodowymi – Morawska. W ten sposób autorki unikają stylistycznego rozgardiaszu i powtarzania części tematów, a do tego mogą bardzo rzetelnie prowadzić kolejne relacje. Nie unikają zagadnień trudnych i nawiązań do polityki, choć nie to jest ich podstawowym celem. W całej książce przewija się natomiast motyw dziennikarskiego rzemiosła. Autorki wykorzystują każdą okazję, żeby zaprezentować czytelnikom, na czym polegała dziennikarska filozofia Andrzeja Turskiego. Im dalej, tym więcej informacji etyczno-dziennikarskich i praktycznych podpowiedzi. Przychodzi czas na to, by współpracownicy podzielili się tajnikami zawodu i spróbowali określić, na czym polegał fenomen Andrzeja Turskiego oraz prowadzonych przez niego programów. Kiedy rzecz dotyczy radia lub telewizji, pojawia się cały zastęp wdzięcznych dziennikarzy – i szereg wskazówek, dzięki którym Turski urasta do rangi autorytetu. Jednak kiedy rozdziały odnoszą się do kwestii domowych, wszystko wygląda inaczej. Tu Chincz opowiada o pasjach ojca i jego słabostkach, o relacjach z przyjaciółmi, o małżeństwie rodziców. Nie ukrywa tematów przykrych, niektóre wręcz celowo rozbudowuje, żeby uciąć wszelkie niepotrzebne plotki i domysły. Ma prawo do prywatnego spojrzenia – i z tego prawa skwapliwie korzysta. Buduje jednak opowieść niesentymentalną, za to barwną i momentami nawet dowcipną. Andrzej Turski widziany przez pryzmat pracy (dla niego – najważniejszej) i przez pryzmat rodziny daje się poznać nie tylko jako wymarzony dziennikarz. Ta książka nie kreuje legendy – za to czerpie z obrazu legendy, próbuje oddać charakter i poglądy człowieka, który dla wielu z bliskiego otoczenia był wzorem, a dla odbiorców – publiczności radiowej i telewizyjnej – „ludzkim” prezenterem z wielką charyzmą.
Obie autorki sięgają zarówno po wyznania bohatera tomu, jak i po wspomnienia czy opinie bliskich, obie też nie ukrywają sympatii do niego. Najciekawiej objawia się to w podpisach do zdjęć: są one miniaturowymi opowiastkami, przypominają rytuał oglądania albumów z fotografiami w gronie najbliższych. To również sposób na związanie czytelników z biografią. Próba pokazania fenomenu Andrzeja Turskiego zamienia się w ciepłą opowieść z nieco gorzkim zakończeniem. Autorki zwracają uwagę na mechanizm krzywdzących plotek i korzystają z okazji, żeby wyprostować niektóre informacje. Książkę kończy niezwykłe posłowie – zestaw wybranych puent Turskiego. Dzięki temu kolejne pokolenia czytelników będą miały próbkę stylu, o którym w całej książce dużo się mówi.
Ta książka nie mogłaby powstać, gdyby nie dwa odrębne spojrzenia na bohatera. Autorki wypracowują równowagę tematyczną i pokazują dziennikarski profesjonalizm – widoczny znak „szkoły Turskiego”. Proponują biografię, z której adepci dziennikarstwa wiele się nauczą – ale nie tylko dla lekcji zawodu można po tę pozycję sięgnąć.
Profesjonalista
„7 dni świat Andrzeja Turskiego” to biografia przygotowana zgodnie z rytmem sztandarowego programu jej bohatera. Urszula Chincz – córka Turskiego – oraz Anna Morawska, „córka telewizyjna” napisały książkę o legendzie dziennikarstwa rzetelnie i ciekawie. Pierwotnie ten tom tworzyć miał Andrzej Turski, ale zmarł, zanim doszło do spisania wspomnień. Autorki wybrały więc formę, która sama się narzuciła: przyjrzały się siedmiu „dniom” życia Turskiego – siedmiu ważnym dla niego (i dla czytelników) zagadnieniom. Dzięki tematyzowaniu opowieści uniknęły pułapek gatunku i sprawiły, że czytelnicy chętnie będą po tę publikację sięgać. To książka dobrze napisana – już na poziomie konstrukcji.
Siedem wielkich tematów to kolejno: dzieciństwo i młodość, muzyka, radio, wędkarstwo, telewizja, „Panorama” i miłość. Tematami prywatnymi zajmuje się Chincz, tematami zawodowymi – Morawska. W ten sposób autorki unikają stylistycznego rozgardiaszu i powtarzania części tematów, a do tego mogą bardzo rzetelnie prowadzić kolejne relacje. Nie unikają zagadnień trudnych i nawiązań do polityki, choć nie to jest ich podstawowym celem. W całej książce przewija się natomiast motyw dziennikarskiego rzemiosła. Autorki wykorzystują każdą okazję, żeby zaprezentować czytelnikom, na czym polegała dziennikarska filozofia Andrzeja Turskiego. Im dalej, tym więcej informacji etyczno-dziennikarskich i praktycznych podpowiedzi. Przychodzi czas na to, by współpracownicy podzielili się tajnikami zawodu i spróbowali określić, na czym polegał fenomen Andrzeja Turskiego oraz prowadzonych przez niego programów. Kiedy rzecz dotyczy radia lub telewizji, pojawia się cały zastęp wdzięcznych dziennikarzy – i szereg wskazówek, dzięki którym Turski urasta do rangi autorytetu. Jednak kiedy rozdziały odnoszą się do kwestii domowych, wszystko wygląda inaczej. Tu Chincz opowiada o pasjach ojca i jego słabostkach, o relacjach z przyjaciółmi, o małżeństwie rodziców. Nie ukrywa tematów przykrych, niektóre wręcz celowo rozbudowuje, żeby uciąć wszelkie niepotrzebne plotki i domysły. Ma prawo do prywatnego spojrzenia – i z tego prawa skwapliwie korzysta. Buduje jednak opowieść niesentymentalną, za to barwną i momentami nawet dowcipną. Andrzej Turski widziany przez pryzmat pracy (dla niego – najważniejszej) i przez pryzmat rodziny daje się poznać nie tylko jako wymarzony dziennikarz. Ta książka nie kreuje legendy – za to czerpie z obrazu legendy, próbuje oddać charakter i poglądy człowieka, który dla wielu z bliskiego otoczenia był wzorem, a dla odbiorców – publiczności radiowej i telewizyjnej – „ludzkim” prezenterem z wielką charyzmą.
Obie autorki sięgają zarówno po wyznania bohatera tomu, jak i po wspomnienia czy opinie bliskich, obie też nie ukrywają sympatii do niego. Najciekawiej objawia się to w podpisach do zdjęć: są one miniaturowymi opowiastkami, przypominają rytuał oglądania albumów z fotografiami w gronie najbliższych. To również sposób na związanie czytelników z biografią. Próba pokazania fenomenu Andrzeja Turskiego zamienia się w ciepłą opowieść z nieco gorzkim zakończeniem. Autorki zwracają uwagę na mechanizm krzywdzących plotek i korzystają z okazji, żeby wyprostować niektóre informacje. Książkę kończy niezwykłe posłowie – zestaw wybranych puent Turskiego. Dzięki temu kolejne pokolenia czytelników będą miały próbkę stylu, o którym w całej książce dużo się mówi.
Ta książka nie mogłaby powstać, gdyby nie dwa odrębne spojrzenia na bohatera. Autorki wypracowują równowagę tematyczną i pokazują dziennikarski profesjonalizm – widoczny znak „szkoły Turskiego”. Proponują biografię, z której adepci dziennikarstwa wiele się nauczą – ale nie tylko dla lekcji zawodu można po tę pozycję sięgnąć.
poniedziałek, 22 czerwca 2015
Andy Griffiths: 13-piętrowy domek na drzewie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Przygody w domku
Dla dzieci ta seria zapowiada się znakomicie. Dla dorosłych, którzy cenią sobie bajkowy absurd, zresztą też. Tu nic nie jest prawdziwe i za sprawą konstrukcji – prawdziwe staje się wszystko. Jak trzynastopiętrowy domek na drzewie, zestaw przedziwnych pokoi i miejsc, w których pracują, mieszkają i bawią się Andy (pisarz) i Terry (rysownik). W domku na drzewie jest pokój zabaw, fontanna z oranżadą czy oczko wodne z żarłocznymi rekinami – wszystko, czego potrzeba, żeby mieć przygody na wyciągnięcie ręki. Andy i Terry mogą nawet przeprowadzać eksperymenty w swojej pracowni – pod warunkiem, że nic im nie przeszkadza. Ale kiedy jeden z twórców sprowadza morskie małpy i chce założyć hodowlę, a wydawca domaga się książki, zaczyna się problem.
Andy i Terry są jak dzieci. Uwielbiają słodkie pianki i uganianie się za strzelającym popcornem. Pakują się w tarapaty, gdy na przykład przerobią kota na kanarka lub sprowadzą do domku Syrenatę, utajonego potwora. Przy tym, co przeżywają na co dzień, brak weny będzie ich najmniejszym zmartwieniem. W „13-piętrowym domku na drzewie” wszystko może się wydarzyć i nic nikogo nie zdziwi. Ani ogromny balon z gumy, ani komiksowa historyjka o Superpalcu. Najważniejsze, że każda strona przynosi nowe zaskoczenia, które często z opisów przenoszą się do grafik. I tak, kiedy Terry uderzy Andy’ego w głowę powiększonym bananem, a ktoś nagle wyłączy światło, na kolejnych kartkach króluje całkiem logiczna czerń. Gdy autorzy muszą przedstawić mękę twórczą, przywołają puste kartki. Upływ czasu odmierzany kroplami też da się przedstawić w serii rysunków. W ten sposób dzieci łatwiej i szybciej uświadomią sobie emocje bohaterów, a do tego przewrotnie – dla przyjemności autorów – dadzą się nabrać na prawdziwość opowieści. W końcu Andy i Terry rzeczywiście mieszkają w 13-piętrowym domku na drzewie (ta informacja pojawia się w ich biograficznych notkach) i pracują nad książkami. W związku z tym cała reszta też musi się zgadzać, a do tego jest bardzo zabawna. I to wystarczy.
Tę historyjkę czyta się błyskawicznie, nie zauważając nawet lekturowego wysiłku. Zanim opisy zdążą się rozwinąć, autorzy przechodzą już do satyrycznych rysunków (często zamieszczanych jako puenty i podbijających humor sytuacyjny). Stawiają na bardzo krótkie i bardzo nonsensowe przygody, często wywodzące się z parodii rozmaitych wątków literackich i filmowych. W ich doświadczenia nie da się uwierzyć – ale cieszy jakość wyobraźni. Zerowe prawdopodobieństwo kolejnych wydarzeń przenosi się na zabawę czytelników: im bardziej bez sensu i bez odniesień do codzienności, tym lepiej. W końcu „13-piętrowy domek na drzewie” może rządzić się swoimi prawami i nie zniechęca ogromem fantazji. Andy i Terry świetnie się bawią – na to samo pozwolą innym.
Ta książka to prawdziwa odskocznia od zwyczajności i pouczających lektur. Dla dzieci zmęczonych wartościami w literaturze czwartej taka manifestacja twórczej swobody może stać się największą atrakcją. Przerzucanie uwagi z tekstu na rysunki sprawdziło się już w kilku bestsellerowych seriach, a maluchy docenią fabularne szaleństwo tej bajki. Dorosłym za to spodobają się wątki satyryczne, zwłaszcza ciągłe naśmiewanie się z wydawcy. Andy i Terry w tej publikacji bawią się jak dzieci, tyle tylko – że za sprawą wielkiej wyobraźni mają z tego jeszcze większą frajdę. Radość beztroskiego tworzenia to coś, co najbardziej rzuca się w oczy – i co przyniesie serii największą sławę. Tutaj nie ma kompromisów, autocenzury i zastanawiania się nad wpływem literatury na dzieci. Chodzi o czysty komizm, rozrywkę bez obciążeń. Udaje się to uzyskać autorom, więc rozbudowywany domek na drzewie, mimo że całkiem szalony, zyska wielu stałych bywalców. Autorzy wiedzą, jak dotrzeć do dzieci, a w tej publikacji sami zamieniają się w niesforne urwisy. Mają pomysł na opowiastki, realizują go z rozmachem, a do tego zachęcają do czytania przez swobodę, dystans i niepoważne podejście do lektur.
Przygody w domku
Dla dzieci ta seria zapowiada się znakomicie. Dla dorosłych, którzy cenią sobie bajkowy absurd, zresztą też. Tu nic nie jest prawdziwe i za sprawą konstrukcji – prawdziwe staje się wszystko. Jak trzynastopiętrowy domek na drzewie, zestaw przedziwnych pokoi i miejsc, w których pracują, mieszkają i bawią się Andy (pisarz) i Terry (rysownik). W domku na drzewie jest pokój zabaw, fontanna z oranżadą czy oczko wodne z żarłocznymi rekinami – wszystko, czego potrzeba, żeby mieć przygody na wyciągnięcie ręki. Andy i Terry mogą nawet przeprowadzać eksperymenty w swojej pracowni – pod warunkiem, że nic im nie przeszkadza. Ale kiedy jeden z twórców sprowadza morskie małpy i chce założyć hodowlę, a wydawca domaga się książki, zaczyna się problem.
Andy i Terry są jak dzieci. Uwielbiają słodkie pianki i uganianie się za strzelającym popcornem. Pakują się w tarapaty, gdy na przykład przerobią kota na kanarka lub sprowadzą do domku Syrenatę, utajonego potwora. Przy tym, co przeżywają na co dzień, brak weny będzie ich najmniejszym zmartwieniem. W „13-piętrowym domku na drzewie” wszystko może się wydarzyć i nic nikogo nie zdziwi. Ani ogromny balon z gumy, ani komiksowa historyjka o Superpalcu. Najważniejsze, że każda strona przynosi nowe zaskoczenia, które często z opisów przenoszą się do grafik. I tak, kiedy Terry uderzy Andy’ego w głowę powiększonym bananem, a ktoś nagle wyłączy światło, na kolejnych kartkach króluje całkiem logiczna czerń. Gdy autorzy muszą przedstawić mękę twórczą, przywołają puste kartki. Upływ czasu odmierzany kroplami też da się przedstawić w serii rysunków. W ten sposób dzieci łatwiej i szybciej uświadomią sobie emocje bohaterów, a do tego przewrotnie – dla przyjemności autorów – dadzą się nabrać na prawdziwość opowieści. W końcu Andy i Terry rzeczywiście mieszkają w 13-piętrowym domku na drzewie (ta informacja pojawia się w ich biograficznych notkach) i pracują nad książkami. W związku z tym cała reszta też musi się zgadzać, a do tego jest bardzo zabawna. I to wystarczy.
Tę historyjkę czyta się błyskawicznie, nie zauważając nawet lekturowego wysiłku. Zanim opisy zdążą się rozwinąć, autorzy przechodzą już do satyrycznych rysunków (często zamieszczanych jako puenty i podbijających humor sytuacyjny). Stawiają na bardzo krótkie i bardzo nonsensowe przygody, często wywodzące się z parodii rozmaitych wątków literackich i filmowych. W ich doświadczenia nie da się uwierzyć – ale cieszy jakość wyobraźni. Zerowe prawdopodobieństwo kolejnych wydarzeń przenosi się na zabawę czytelników: im bardziej bez sensu i bez odniesień do codzienności, tym lepiej. W końcu „13-piętrowy domek na drzewie” może rządzić się swoimi prawami i nie zniechęca ogromem fantazji. Andy i Terry świetnie się bawią – na to samo pozwolą innym.
Ta książka to prawdziwa odskocznia od zwyczajności i pouczających lektur. Dla dzieci zmęczonych wartościami w literaturze czwartej taka manifestacja twórczej swobody może stać się największą atrakcją. Przerzucanie uwagi z tekstu na rysunki sprawdziło się już w kilku bestsellerowych seriach, a maluchy docenią fabularne szaleństwo tej bajki. Dorosłym za to spodobają się wątki satyryczne, zwłaszcza ciągłe naśmiewanie się z wydawcy. Andy i Terry w tej publikacji bawią się jak dzieci, tyle tylko – że za sprawą wielkiej wyobraźni mają z tego jeszcze większą frajdę. Radość beztroskiego tworzenia to coś, co najbardziej rzuca się w oczy – i co przyniesie serii największą sławę. Tutaj nie ma kompromisów, autocenzury i zastanawiania się nad wpływem literatury na dzieci. Chodzi o czysty komizm, rozrywkę bez obciążeń. Udaje się to uzyskać autorom, więc rozbudowywany domek na drzewie, mimo że całkiem szalony, zyska wielu stałych bywalców. Autorzy wiedzą, jak dotrzeć do dzieci, a w tej publikacji sami zamieniają się w niesforne urwisy. Mają pomysł na opowiastki, realizują go z rozmachem, a do tego zachęcają do czytania przez swobodę, dystans i niepoważne podejście do lektur.
niedziela, 21 czerwca 2015
Ewa Nowak: Nie do pary
Egmont, Warszawa 2015.
Sprawdzian
Kilka zazdrosnych i podejrzliwych nastolatek będzie po tej książce jeszcze bardziej podsycać swoje obawy. A przecież Ewa Nowak nie do tego prowadzi. Zamiast wałkować do znudzenia temat idealizowanej pierwszej miłości stawia na niekończące się poszukiwania. Jako jedyna zna całą prawdę o Alku – żadna z jego partnerek nie domyśla się, że ma poważne rywalki. Alek natomiast nie potrafi się zdecydować na jedną z dziewczyn i sam przed sobą kreuje się na ofiarę ich gierek i sztuczek. W „Nie do pary” Ewa Nowak inaczej patrzy na tematy damsko-męskie w literaturze młodzieżowej. I staje się to spojrzenie bardzo cenne dla czytelników.
Alek ma szesnaście lat i skłóconych rodziców. Matka-artystka nie zwraca większej uwagi na wybryki i problemy syna, ojciec to znany polityk, którego nigdy nie ma w domu. Rodzinę uzupełnia… chemiczka Alka, zatrudniona jako pomoc domowa. Alek buntuje się jak typowy nastolatek: w ramach tego buntu trafia do klasy o profilu artystycznym. Tu zaczyna się jego randkowa przygoda. Karina daje mu stabilizację, spokój i odrobione lekcje. To dziewczyna, która jest idealną kandydatką na żonę, chociaż czasami trochę przynudza. Agata zapewnia odrobinę szaleństwa, huśtawkę emocji, niepewność i inicjację seksualną. A do nich dochodzi jeszcze Iza… Alkowi zawsze wydaje się, że chce być z tą dziewczyną, z którą aktualnie przebywa. Nie zrywa z innymi z rozmaitych powodów: zwykle poważną rozmowę uniemożliwiają mu mało sprzyjające okoliczności. Chłopak buduje więc sieć intryg i kłamstw, żeby wybranki nie dowiedziały się prawdy. Czasami zresztą przez to wpada w tarapaty. Nieco inaczej postępuje przyjaciel Alka, Gaweł. Ten doskonale zna sekrety kobiecej psychiki, a jego bunt Ewa Nowak kieruje w stronę, z której cieszyliby się dorośli: bohater często urywa się z lekcji, żeby… czytać. Do dwudziestki chce mieć wyrobiony gust literacki, więc czyta bez opamiętania. Gaweł to mitoman. Jego związki z kobietami (im bardziej niedostępnymi, tym lepiej) istnieją tylko w jego wyobraźni, ale nastolatek starannie podtrzymuje pozory. To tylko utwierdza Alka w przekonaniu, że prawdziwa miłość nie istnieje.
Ewa Nowak pokazuje, jak łatwo wykorzystać okazję do kłamstwa – i jak działa psychika człowieka, który tę barierę raz przekroczył. Wielokrotnie daje Alkowi szansę wyjaśnienia wielu spraw – ale chłopak nie potrafi z niej skorzystać. Nie chce również za sprawą wyniesionych z domu wzorców: na co dzień ma do czynienia z podwójną moralnością. Nic dziwnego, że przenosi to na swoje relacje z dziewczynami. Autorka prezentuje w tej książce trzy „ideały”, które razem uzupełniają się w stopniu niemożliwym dla zwykłych nastolatków. Dziewczyna grzeczna to rzeczywiście partnerka, która zrobi dobre wrażenie na rodzicach (znajomi będą za jej plecami drwić z „kija w tyłku”). Z taką dziewczyną można się poczuć bohaterem i obrońcą – nie da się za to posunąć zbyt daleko w obmacywankach, a kiedy hormony buzują to poważna wada. Dziewczyna-żywioł to ktoś, za kim się tęskni. Ta nie kieruje się sentymentami, potrafi rozkochać i porzucić bez słowa, albo nasłać na wielbiciela nowego faceta i nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Z taką życie bywa mocno uciążliwe… ale i ekscytujące. Dziewczyna-kumpel z kolei nie zapewni żaru uczuć, za to wiele rozumie i służy pomocą. Przy niej można być sobą, przynajmniej dopóki nie zachce się szału zmysłów. Przez całą książkę „Nie do pary” Ewa Nowak udowadnia Alkowi, że nie można mieć wszystkiego i że związki idealne nie istnieją. Dla czytelniczek jednak poza ciekawą lekcją ta powieść będzie mieć jeszcze inną zaletę: oryginalną fabułę. Zwykle autorzy zwłaszcza w literaturze czwartej koncentrują się na pięknie pierwszej miłości, której nie zagraża zazdrość. Tu nie ma mowy o zauroczeniach czy romantycznych porywach, bycie z drugą osobą polega na dość chłodnej kalkulacji. „Nie do pary” to również studium moralności nastolatków i trudny test dla związków. Ta książka nie podsyca szczęśliwych i baśniowych finałów, skłania za to do zastanowienia nad sednem międzyludzkich relacji – i to niezależnie od stopnia zaawansowania związku.
Sprawdzian
Kilka zazdrosnych i podejrzliwych nastolatek będzie po tej książce jeszcze bardziej podsycać swoje obawy. A przecież Ewa Nowak nie do tego prowadzi. Zamiast wałkować do znudzenia temat idealizowanej pierwszej miłości stawia na niekończące się poszukiwania. Jako jedyna zna całą prawdę o Alku – żadna z jego partnerek nie domyśla się, że ma poważne rywalki. Alek natomiast nie potrafi się zdecydować na jedną z dziewczyn i sam przed sobą kreuje się na ofiarę ich gierek i sztuczek. W „Nie do pary” Ewa Nowak inaczej patrzy na tematy damsko-męskie w literaturze młodzieżowej. I staje się to spojrzenie bardzo cenne dla czytelników.
Alek ma szesnaście lat i skłóconych rodziców. Matka-artystka nie zwraca większej uwagi na wybryki i problemy syna, ojciec to znany polityk, którego nigdy nie ma w domu. Rodzinę uzupełnia… chemiczka Alka, zatrudniona jako pomoc domowa. Alek buntuje się jak typowy nastolatek: w ramach tego buntu trafia do klasy o profilu artystycznym. Tu zaczyna się jego randkowa przygoda. Karina daje mu stabilizację, spokój i odrobione lekcje. To dziewczyna, która jest idealną kandydatką na żonę, chociaż czasami trochę przynudza. Agata zapewnia odrobinę szaleństwa, huśtawkę emocji, niepewność i inicjację seksualną. A do nich dochodzi jeszcze Iza… Alkowi zawsze wydaje się, że chce być z tą dziewczyną, z którą aktualnie przebywa. Nie zrywa z innymi z rozmaitych powodów: zwykle poważną rozmowę uniemożliwiają mu mało sprzyjające okoliczności. Chłopak buduje więc sieć intryg i kłamstw, żeby wybranki nie dowiedziały się prawdy. Czasami zresztą przez to wpada w tarapaty. Nieco inaczej postępuje przyjaciel Alka, Gaweł. Ten doskonale zna sekrety kobiecej psychiki, a jego bunt Ewa Nowak kieruje w stronę, z której cieszyliby się dorośli: bohater często urywa się z lekcji, żeby… czytać. Do dwudziestki chce mieć wyrobiony gust literacki, więc czyta bez opamiętania. Gaweł to mitoman. Jego związki z kobietami (im bardziej niedostępnymi, tym lepiej) istnieją tylko w jego wyobraźni, ale nastolatek starannie podtrzymuje pozory. To tylko utwierdza Alka w przekonaniu, że prawdziwa miłość nie istnieje.
Ewa Nowak pokazuje, jak łatwo wykorzystać okazję do kłamstwa – i jak działa psychika człowieka, który tę barierę raz przekroczył. Wielokrotnie daje Alkowi szansę wyjaśnienia wielu spraw – ale chłopak nie potrafi z niej skorzystać. Nie chce również za sprawą wyniesionych z domu wzorców: na co dzień ma do czynienia z podwójną moralnością. Nic dziwnego, że przenosi to na swoje relacje z dziewczynami. Autorka prezentuje w tej książce trzy „ideały”, które razem uzupełniają się w stopniu niemożliwym dla zwykłych nastolatków. Dziewczyna grzeczna to rzeczywiście partnerka, która zrobi dobre wrażenie na rodzicach (znajomi będą za jej plecami drwić z „kija w tyłku”). Z taką dziewczyną można się poczuć bohaterem i obrońcą – nie da się za to posunąć zbyt daleko w obmacywankach, a kiedy hormony buzują to poważna wada. Dziewczyna-żywioł to ktoś, za kim się tęskni. Ta nie kieruje się sentymentami, potrafi rozkochać i porzucić bez słowa, albo nasłać na wielbiciela nowego faceta i nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Z taką życie bywa mocno uciążliwe… ale i ekscytujące. Dziewczyna-kumpel z kolei nie zapewni żaru uczuć, za to wiele rozumie i służy pomocą. Przy niej można być sobą, przynajmniej dopóki nie zachce się szału zmysłów. Przez całą książkę „Nie do pary” Ewa Nowak udowadnia Alkowi, że nie można mieć wszystkiego i że związki idealne nie istnieją. Dla czytelniczek jednak poza ciekawą lekcją ta powieść będzie mieć jeszcze inną zaletę: oryginalną fabułę. Zwykle autorzy zwłaszcza w literaturze czwartej koncentrują się na pięknie pierwszej miłości, której nie zagraża zazdrość. Tu nie ma mowy o zauroczeniach czy romantycznych porywach, bycie z drugą osobą polega na dość chłodnej kalkulacji. „Nie do pary” to również studium moralności nastolatków i trudny test dla związków. Ta książka nie podsyca szczęśliwych i baśniowych finałów, skłania za to do zastanowienia nad sednem międzyludzkich relacji – i to niezależnie od stopnia zaawansowania związku.
Jerzy Ostrowski: Historie przedhistoryczne
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Przeszłość
Jerzy Ostrowski opowiada bajki, które nie mają prawa się zestarzeć. Jego „Historie przedhistoryczne” przywrócone teraz małym odbiorcom pokazują, jak wielki potencjał twórczy tkwi w mitologii początku. Ta książka pokazuje również, że można zaintrygować maluchy pomysłowością człowieka i zestawić pierwsze wynalazki z aktualnymi zdobyczami techniki. Tutaj kolejne postacie przygotowują potrzebne im narzędzia dzięki obserwowaniu ludzkiego ciała i praw natury. Ostrowski sugeruje w ten sposób, że to właśnie zdolność dostrzegania takich zależności jest motorem postępu. Jego bohaterowie często dokonują odkryć przełomowych, innym razem przekonują się, na czym polega filozofia. Noszą przedziwne imiona i zajmują się sprawami, które aktualnie wydają się egzotyczne. A przecież gdyby nie wynalazki zaprezentowane w tych historiach, nie byłoby nawet mowy o rozwoju cywilizacyjnym. Chociaż odkrycia w tomie dotyczą najprostszych narzędzi (i podstaw międzyludzkich relacji), nie ma tu mowy o banale.
Jerzy Ostrowski przede wszystkim dba o kształt narracji i o koloryt lokalny kolejnych opowiadań. Sprawia, że czytelnicy bez przeszkód przechodzą do nowej dla siebie rzeczywistości. Zwykle w takim wprowadzeniu pomaga inspirowany naskalnymi malunkami rysunek – zapowiada on treść bajki i doczekuje się rozwinięcia we wstępie historyjki. Relacje z życia przedhistorycznego są tu dostosowane do wieku odbiorców, ale nie znaczy to, że upraszczane. Pojawiają się tu przedstawiciele rozmaitych ludów, ale i bożki, dorośli i dzieci, nie zabraknie też mądrych zwierząt. Tu każda postać pojawia się w konkretnym celu – albo żeby uświadomić ludziom, czego im w codziennym życiu brakuje, albo żeby dostarczyć narzędzi. Ostrowski gra humorem: na obiad pojawiają się pieczone pancerniki, a mężczyzna dokonuje wielkich rzeczy dzięki wpatrzonej w niego wiernej kobiecie – takie motywy raz służą rozbawianiu dzieci, raz – wpajaniu im nienazwanych często życiowych prawd. Tutaj postacie są prostoduszne i ich potrzeby da się przenieść do współczesności. To natomiast, z czego składa się ich codzienność, zaczyna funkcjonować jako ozdobnik, ciekawostka dla najmłodszych i sygnał przeniesienia czytelników do nowej rzeczywistości – sprzed tysięcy lat. „Historie przedhistoryczne” inspirowane są w wielu partiach dociekliwością dzieci i ich naiwnością. Bohaterowie, którzy nie sprawdziliby się w klasycznych literackich scenkach, tu radzą sobie doskonale – nawet gdy przerastają ich początkowo wielkie wyzwania.
W „Historiach przedhistorycznych” dowcip jest obowiązkowy (a przy tym niewymuszony). Uaktywnia się przede wszystkim w płaszczyźnie narracji – dla autora to okazja do zaproszenia czytelników do wspólnej zabawy – a i literacki popis, sprawdzenie swoich możliwości w operowaniu stylem czy w konstruowaniu charakterów. Humor słowny Ostrowski lubi najbardziej – ale i żarty sytuacyjne plasują się wysoko w rankingu tego autora. Jerzy Ostrowski zapewnia maluchom rozrywkę tym cenniejszą, że z pozoru oderwaną od nudnej codzienności. Przeniesienie do czasów przedhistorycznych pozwala nakłonić dzieci do refleksji nad pomysłami człowieka. Służy też zabawie, bo nie sposób przy tej książce pozostać ponurym.
Te opowiastki są jak legendy wspólne całej ludzkości. Ostrowski bawi się jednocześnie formą i treścią, wzbudzając zainteresowanie dzieci czasami, w których nie było żadnych udogodnień ani elektronicznych rozrywek. Odarcie fabułek z tego typu ulepszeń paradoksalnie może zachęcić kilkulatki do śledzenia historii. W końcu dzieje się tu sporo, mimo że okoliczności nie da się przełożyć na dzisiejsze czasy. Ostrowski wie, jak pisać dla dzieci – z „Historii przedhistorycznych” zadowoleni będą jednak również dorośli odbiorcy. Dobrze, że ta książka została przypomniana dzisiejszym maluchom.
Przeszłość
Jerzy Ostrowski opowiada bajki, które nie mają prawa się zestarzeć. Jego „Historie przedhistoryczne” przywrócone teraz małym odbiorcom pokazują, jak wielki potencjał twórczy tkwi w mitologii początku. Ta książka pokazuje również, że można zaintrygować maluchy pomysłowością człowieka i zestawić pierwsze wynalazki z aktualnymi zdobyczami techniki. Tutaj kolejne postacie przygotowują potrzebne im narzędzia dzięki obserwowaniu ludzkiego ciała i praw natury. Ostrowski sugeruje w ten sposób, że to właśnie zdolność dostrzegania takich zależności jest motorem postępu. Jego bohaterowie często dokonują odkryć przełomowych, innym razem przekonują się, na czym polega filozofia. Noszą przedziwne imiona i zajmują się sprawami, które aktualnie wydają się egzotyczne. A przecież gdyby nie wynalazki zaprezentowane w tych historiach, nie byłoby nawet mowy o rozwoju cywilizacyjnym. Chociaż odkrycia w tomie dotyczą najprostszych narzędzi (i podstaw międzyludzkich relacji), nie ma tu mowy o banale.
Jerzy Ostrowski przede wszystkim dba o kształt narracji i o koloryt lokalny kolejnych opowiadań. Sprawia, że czytelnicy bez przeszkód przechodzą do nowej dla siebie rzeczywistości. Zwykle w takim wprowadzeniu pomaga inspirowany naskalnymi malunkami rysunek – zapowiada on treść bajki i doczekuje się rozwinięcia we wstępie historyjki. Relacje z życia przedhistorycznego są tu dostosowane do wieku odbiorców, ale nie znaczy to, że upraszczane. Pojawiają się tu przedstawiciele rozmaitych ludów, ale i bożki, dorośli i dzieci, nie zabraknie też mądrych zwierząt. Tu każda postać pojawia się w konkretnym celu – albo żeby uświadomić ludziom, czego im w codziennym życiu brakuje, albo żeby dostarczyć narzędzi. Ostrowski gra humorem: na obiad pojawiają się pieczone pancerniki, a mężczyzna dokonuje wielkich rzeczy dzięki wpatrzonej w niego wiernej kobiecie – takie motywy raz służą rozbawianiu dzieci, raz – wpajaniu im nienazwanych często życiowych prawd. Tutaj postacie są prostoduszne i ich potrzeby da się przenieść do współczesności. To natomiast, z czego składa się ich codzienność, zaczyna funkcjonować jako ozdobnik, ciekawostka dla najmłodszych i sygnał przeniesienia czytelników do nowej rzeczywistości – sprzed tysięcy lat. „Historie przedhistoryczne” inspirowane są w wielu partiach dociekliwością dzieci i ich naiwnością. Bohaterowie, którzy nie sprawdziliby się w klasycznych literackich scenkach, tu radzą sobie doskonale – nawet gdy przerastają ich początkowo wielkie wyzwania.
W „Historiach przedhistorycznych” dowcip jest obowiązkowy (a przy tym niewymuszony). Uaktywnia się przede wszystkim w płaszczyźnie narracji – dla autora to okazja do zaproszenia czytelników do wspólnej zabawy – a i literacki popis, sprawdzenie swoich możliwości w operowaniu stylem czy w konstruowaniu charakterów. Humor słowny Ostrowski lubi najbardziej – ale i żarty sytuacyjne plasują się wysoko w rankingu tego autora. Jerzy Ostrowski zapewnia maluchom rozrywkę tym cenniejszą, że z pozoru oderwaną od nudnej codzienności. Przeniesienie do czasów przedhistorycznych pozwala nakłonić dzieci do refleksji nad pomysłami człowieka. Służy też zabawie, bo nie sposób przy tej książce pozostać ponurym.
Te opowiastki są jak legendy wspólne całej ludzkości. Ostrowski bawi się jednocześnie formą i treścią, wzbudzając zainteresowanie dzieci czasami, w których nie było żadnych udogodnień ani elektronicznych rozrywek. Odarcie fabułek z tego typu ulepszeń paradoksalnie może zachęcić kilkulatki do śledzenia historii. W końcu dzieje się tu sporo, mimo że okoliczności nie da się przełożyć na dzisiejsze czasy. Ostrowski wie, jak pisać dla dzieci – z „Historii przedhistorycznych” zadowoleni będą jednak również dorośli odbiorcy. Dobrze, że ta książka została przypomniana dzisiejszym maluchom.
sobota, 20 czerwca 2015
Monika Małkowska: Życie na przekąskę. Pustki w sklepach, pełnia w kulturze, czyli opowieści nie tylko z PRL
Świat Książki, Warszawa 2015.
Kuchnia i sztuka
Monika Małkowska kulinarne trendy w literaturze użytkowej odwraca i łączy z modą na PRL. Jej „Życie na przekąskę” nie powiela znanych anegdot i wciąż powtarzanych faktów z przeszłości, dotyczy świata kultury pozbawionej piętna masowości. W dodatku kultura ta obserwowana jest zza kulis, a właściwie – znad talerzy, garnków i patelni. Nie wszystkie pomysły autorki będą się dzisiaj cieszyć powodzeniem, zwłaszcza że w zakończeniu pierwszego tekstu Małkowska zaznacza: „każda potrawa sprawdzona, zjedzona, czasem… odchorowana”. Ponadto sięga po składniki stale obecne w peerelowskiej kuchni, za to aktualnie zdetronizowane lub wręcz nieistniejące na sklepowych półkach.
Książka składa się z niegdysiejszego cyklu felietonów kulturowo-kulinarnych. Punktem wyjścia dla autorki stają się przeważnie spotkania towarzyskie (z prywatnymi znajomymi lub ludźmi o znanych nazwiskach), rozmaite okazje do wypróbowania przepisów czy po prostu konieczność stworzenia czegoś jadalnego z dostępnych w sklepach towarów. Małkowska wie, jak pokonać kulinarną nudę: wykazuje się pomysłowością i sprytem, a czasami też i odwagą w przyrządzaniu potraw. Własne kulinarne wyczyny konfrontuje z dokonaniami przyjaciół, chętnie korzysta ze sprawdzonych już porad. Dla czytelników nawet ciekawsze będą same okoliczności wymyślenia lub wypróbowania dań niż przepis. Ma zatem Monika Małkowska bazę działania. Ale bardziej niż pisanie o kuchni interesuje ją pisanie o towarzyskich relacjach. Z upodobaniem sięga do nieznanych szerszej publiczności detali, przywołuje scenki zapamiętane i sytuacje o dość anegdotycznym charakterze. Skupia się na prywatności (mimo że nie goni za sensacją), w felietonach prowadzi coś w rodzaju dziennika towarzyskich spotkań. Funkcjonuje jako kronikarka, a jednocześnie jej zapiski nie brzmią plotkarsko. Autorka stara się przedstawiać swoich znajomych pod kątem ich zawodowych dokonań – porusza się w kręgu ludzi sztuki, w notatki wciągając często ówczesnego męża – pomocnego w zdobywaniu niezbędnych składników. Wszystko Małkowska opisuje lekko i bez niepotrzebnych wzruszeń (teksty powstawały w czasach PRL!) – a także bez martyrologicznych tonów: daje sobie radę z kolejnymi wyzwaniami, ale nie narzeka na trudności i nie ulega aktualnemu wciąż kultowi PRL. Dzięki takiej postawie, lekko nawet ironicznej, książkę czyta się lepiej. Oryginalny jest też sposób wprowadzania „przepisów”. Monika Małkowska opowiada o szczegółach spotkania, po czym – bez żadnych wstępów – przechodzi do podawania sposobu przyrządzania potrawy. Rezygnuje z klasycznych list składników i dzielenia opisu na punkty, mało tego: nie zamierza też zwracać się do odbiorców lub sygnalizować kolejnych kroków bezosobowymi poradami. Pisze, co ona sama w konkretnej sytuacji zrobiła – a czy spotka naśladowców, to już znacznie mniej ważne. Jedynym sygnałem dla odbiorców jest zmiana graficzna: przepisy Małkowskiej zyskują „podkreślenie” tła i pogrubienie czcionki. Nie ma w „Życiu na przekąskę” faktycznych kursów kulinarnych, gotowanie to bardziej dodatek do opowieści o PRL-u. W tle wynotowuje autorka kwestie polityczne i przemiany ustrojowe – ale ten motyw nie odciąga jej od pisania o towarzyskim aspekcie sztuki.
Krótkie teksty pełne treści, których próżno by szukać w tomach o PRL-u sporo mówią o obyczajowości i pomysłach ludzi. Małkowska tekst przygotowany przed laty wzbogaca dziś o drobne komentarze i dopowiedzenia, czasem uzupełnia nimi dawne spostrzeżenia, czasem za to rzuca nowe spojrzenie na zamknięte w felietonie relacje. Ma bardzo charakterystyczny styl pisania, dość mocny, konkretny i pozbawiony synestezyjności. Tu nie chodzi o rozkoszowanie się smakami, a o pokazanie egzotycznego dla dzisiejszych, zwłaszcza młodszych czytelników trybu życia. Małkowska zabiera odbiorców w podróż w przeszłość, ale nie zamierza się tą przeszłością delektować czy rozczulać się nad przeniesionymi z niej pomysłami. To kolejna ciekawostka dotycząca życia codziennego w PRL-u.
Kuchnia i sztuka
Monika Małkowska kulinarne trendy w literaturze użytkowej odwraca i łączy z modą na PRL. Jej „Życie na przekąskę” nie powiela znanych anegdot i wciąż powtarzanych faktów z przeszłości, dotyczy świata kultury pozbawionej piętna masowości. W dodatku kultura ta obserwowana jest zza kulis, a właściwie – znad talerzy, garnków i patelni. Nie wszystkie pomysły autorki będą się dzisiaj cieszyć powodzeniem, zwłaszcza że w zakończeniu pierwszego tekstu Małkowska zaznacza: „każda potrawa sprawdzona, zjedzona, czasem… odchorowana”. Ponadto sięga po składniki stale obecne w peerelowskiej kuchni, za to aktualnie zdetronizowane lub wręcz nieistniejące na sklepowych półkach.
Książka składa się z niegdysiejszego cyklu felietonów kulturowo-kulinarnych. Punktem wyjścia dla autorki stają się przeważnie spotkania towarzyskie (z prywatnymi znajomymi lub ludźmi o znanych nazwiskach), rozmaite okazje do wypróbowania przepisów czy po prostu konieczność stworzenia czegoś jadalnego z dostępnych w sklepach towarów. Małkowska wie, jak pokonać kulinarną nudę: wykazuje się pomysłowością i sprytem, a czasami też i odwagą w przyrządzaniu potraw. Własne kulinarne wyczyny konfrontuje z dokonaniami przyjaciół, chętnie korzysta ze sprawdzonych już porad. Dla czytelników nawet ciekawsze będą same okoliczności wymyślenia lub wypróbowania dań niż przepis. Ma zatem Monika Małkowska bazę działania. Ale bardziej niż pisanie o kuchni interesuje ją pisanie o towarzyskich relacjach. Z upodobaniem sięga do nieznanych szerszej publiczności detali, przywołuje scenki zapamiętane i sytuacje o dość anegdotycznym charakterze. Skupia się na prywatności (mimo że nie goni za sensacją), w felietonach prowadzi coś w rodzaju dziennika towarzyskich spotkań. Funkcjonuje jako kronikarka, a jednocześnie jej zapiski nie brzmią plotkarsko. Autorka stara się przedstawiać swoich znajomych pod kątem ich zawodowych dokonań – porusza się w kręgu ludzi sztuki, w notatki wciągając często ówczesnego męża – pomocnego w zdobywaniu niezbędnych składników. Wszystko Małkowska opisuje lekko i bez niepotrzebnych wzruszeń (teksty powstawały w czasach PRL!) – a także bez martyrologicznych tonów: daje sobie radę z kolejnymi wyzwaniami, ale nie narzeka na trudności i nie ulega aktualnemu wciąż kultowi PRL. Dzięki takiej postawie, lekko nawet ironicznej, książkę czyta się lepiej. Oryginalny jest też sposób wprowadzania „przepisów”. Monika Małkowska opowiada o szczegółach spotkania, po czym – bez żadnych wstępów – przechodzi do podawania sposobu przyrządzania potrawy. Rezygnuje z klasycznych list składników i dzielenia opisu na punkty, mało tego: nie zamierza też zwracać się do odbiorców lub sygnalizować kolejnych kroków bezosobowymi poradami. Pisze, co ona sama w konkretnej sytuacji zrobiła – a czy spotka naśladowców, to już znacznie mniej ważne. Jedynym sygnałem dla odbiorców jest zmiana graficzna: przepisy Małkowskiej zyskują „podkreślenie” tła i pogrubienie czcionki. Nie ma w „Życiu na przekąskę” faktycznych kursów kulinarnych, gotowanie to bardziej dodatek do opowieści o PRL-u. W tle wynotowuje autorka kwestie polityczne i przemiany ustrojowe – ale ten motyw nie odciąga jej od pisania o towarzyskim aspekcie sztuki.
Krótkie teksty pełne treści, których próżno by szukać w tomach o PRL-u sporo mówią o obyczajowości i pomysłach ludzi. Małkowska tekst przygotowany przed laty wzbogaca dziś o drobne komentarze i dopowiedzenia, czasem uzupełnia nimi dawne spostrzeżenia, czasem za to rzuca nowe spojrzenie na zamknięte w felietonie relacje. Ma bardzo charakterystyczny styl pisania, dość mocny, konkretny i pozbawiony synestezyjności. Tu nie chodzi o rozkoszowanie się smakami, a o pokazanie egzotycznego dla dzisiejszych, zwłaszcza młodszych czytelników trybu życia. Małkowska zabiera odbiorców w podróż w przeszłość, ale nie zamierza się tą przeszłością delektować czy rozczulać się nad przeniesionymi z niej pomysłami. To kolejna ciekawostka dotycząca życia codziennego w PRL-u.
Opowiada Wanda Chotomska: Kubuś i lekcje ze Stumilowego Lasu
Egmont, Warszawa 2015.
Wychowanie
Z „Kubusia Puchatka” wyciągnąć można wiele cennych lekcji – sporo z nich są w stanie świadomie docenić dopiero starsi czytelnicy. W dobie upraszczania klasycznych tekstów dla dzieci przyszła kolej i na opracowanie tego, co prostsze już być nie może. Tomik „Kubuś i lekcje ze Stumilowego Lasu” nie jest jednak nowym opracowaniem książki, a wariacją na temat kreskówkowych i najbardziej rozpoznawalnych puchatkowych motywów. To publikacja przede wszystkim dla dzieci, które „Kubusia Puchatka” znają z telewizyjnych bajek – stanowi wstęp do obszerniejszej lektury lub przeróbkę dla tych maluchów, które przyzwyczajone do telewizji – nie potrafią skoncentrować się na czytanych bajkach.
Opracowaniem historyjek z przygodami Kubusia Puchatka, Prosiaczka, Tygryska, Kłapouchego czy innych zajęła się Wanda Chotomska, a to oznacza, że maluchy otrzymają przynajmniej namiastkę prawdziwej literatury. Chotomska stawia na przesłanie płynące z kolejnych doświadczeń bohaterów, stara się je uwypuklić i zatrzymać we wpadających w ucho rymowankach (dwu- lub czterowersowych podsumowaniach). Przedstawiane tu sytuacje są doskonale znane: zgubienie ogona Kłapouchego, próba pozbycia się Tygryska, wykradanie pszczołom miodu za pomocą fortelu z balonem. Za każdym razem przygoda w Stumilowym Lesie służy do wyciągania ważnych wniosków – na temat przyjaźni, strachu, cierpliwości, pomagania innym, odwagi czy grzeczności. Do charakterystycznych książkowych motywów dochodzą też scenki o mniejszej sile przebicia, stworzone po to, by zwrócić uwagę czytelników na wybrany aspekt relacji z innymi. Wanda Chotomska portretuje na przykład Sowę Przemądrzałą w trakcie nudnego wykładu i wykorzystuje to, by powiedzieć dzieciom, dlaczego krótka rozmowa jest lepsza niż długie gadanie, innym razem Maleństwo naśmiewa się z tuszy Puchatka, a to prowadzi do rozważań na temat dobrych manier – w tym i zachowywania się przy stole. Wanda Chotomska potrafi też filozofować – co to znaczy „na zawsze”.
W każdym rozdziale-bajce pojawiają się dwa teksty. Pierwszy, nadrzędny, to narracja o wydarzeniach ze Stumilowego Lasu. Tu autorka nakreśla sytuacje i zaznacza zachowania, na których dzieci mają się skoncentrować. Jej historyjki są krótkie i nie rywalizują z oryginałami, po prostu zabierają maluchy w przyjemną podróż do Stumilowego Lasu – siedliska bajek. Drugi tekst to zaznaczane gwiazdkami na dole parzystych stron rymowanki. Tu mieszczą się wszelkiego rodzaju pouczenia, tematy do przemyśleń, wskazówki, a bardzo rzadko i drobne absurdalne żarty. Ozdobione bajkowymi treściami dużo łatwiej przyswoić i znosić – a stanowią coś w rodzaju kodeksu moralnego (powiązanego tematycznie z konkretną sytuacją, ale i uogólnionego tak, by dał się zastosować w pozabajkowym świecie). Rymy sprawiają, że najmłodszym lepiej będzie się zapamiętywało pouczenia – chociaż w wielu wypadkach dla dorosłych ten właśnie składnik tomiku wypadnie słabiej niż ponownie opowiadane historyjki: wytłumaczenie takiego stanu rzeczy jest proste – rymowanki „użytkowe” oznaczają podwójne ograniczenia i zwykle są ze względu na nie usztywniane.
Do zestawu puchatkowych opowieści dołączony jest oczywiście zestaw kolorowych disneyowskich ilustracji, obok których żaden mały fan Puchatka nie przejdzie obojętnie. To również trick pozwalający przyciągnąć dzieci do lektury – i do lekcji. Wanda Chotomska wie o tym, że żeby przesłania z tomiku dotarły do najmłodszych, trzeba je ozdobić zabawą. Dostarcza więc dzieciom obok listy życiowych wskazówek także same bajki – do czytania przed snem. Pięknie wydana książka „Kubuś i lekcje ze Stumilowego Lasu” to pomoc dla rodziców (a nawet wychowawców nauczania początkowego) i spotkanie z lubianymi bohaterami.
Wychowanie
Z „Kubusia Puchatka” wyciągnąć można wiele cennych lekcji – sporo z nich są w stanie świadomie docenić dopiero starsi czytelnicy. W dobie upraszczania klasycznych tekstów dla dzieci przyszła kolej i na opracowanie tego, co prostsze już być nie może. Tomik „Kubuś i lekcje ze Stumilowego Lasu” nie jest jednak nowym opracowaniem książki, a wariacją na temat kreskówkowych i najbardziej rozpoznawalnych puchatkowych motywów. To publikacja przede wszystkim dla dzieci, które „Kubusia Puchatka” znają z telewizyjnych bajek – stanowi wstęp do obszerniejszej lektury lub przeróbkę dla tych maluchów, które przyzwyczajone do telewizji – nie potrafią skoncentrować się na czytanych bajkach.
Opracowaniem historyjek z przygodami Kubusia Puchatka, Prosiaczka, Tygryska, Kłapouchego czy innych zajęła się Wanda Chotomska, a to oznacza, że maluchy otrzymają przynajmniej namiastkę prawdziwej literatury. Chotomska stawia na przesłanie płynące z kolejnych doświadczeń bohaterów, stara się je uwypuklić i zatrzymać we wpadających w ucho rymowankach (dwu- lub czterowersowych podsumowaniach). Przedstawiane tu sytuacje są doskonale znane: zgubienie ogona Kłapouchego, próba pozbycia się Tygryska, wykradanie pszczołom miodu za pomocą fortelu z balonem. Za każdym razem przygoda w Stumilowym Lesie służy do wyciągania ważnych wniosków – na temat przyjaźni, strachu, cierpliwości, pomagania innym, odwagi czy grzeczności. Do charakterystycznych książkowych motywów dochodzą też scenki o mniejszej sile przebicia, stworzone po to, by zwrócić uwagę czytelników na wybrany aspekt relacji z innymi. Wanda Chotomska portretuje na przykład Sowę Przemądrzałą w trakcie nudnego wykładu i wykorzystuje to, by powiedzieć dzieciom, dlaczego krótka rozmowa jest lepsza niż długie gadanie, innym razem Maleństwo naśmiewa się z tuszy Puchatka, a to prowadzi do rozważań na temat dobrych manier – w tym i zachowywania się przy stole. Wanda Chotomska potrafi też filozofować – co to znaczy „na zawsze”.
W każdym rozdziale-bajce pojawiają się dwa teksty. Pierwszy, nadrzędny, to narracja o wydarzeniach ze Stumilowego Lasu. Tu autorka nakreśla sytuacje i zaznacza zachowania, na których dzieci mają się skoncentrować. Jej historyjki są krótkie i nie rywalizują z oryginałami, po prostu zabierają maluchy w przyjemną podróż do Stumilowego Lasu – siedliska bajek. Drugi tekst to zaznaczane gwiazdkami na dole parzystych stron rymowanki. Tu mieszczą się wszelkiego rodzaju pouczenia, tematy do przemyśleń, wskazówki, a bardzo rzadko i drobne absurdalne żarty. Ozdobione bajkowymi treściami dużo łatwiej przyswoić i znosić – a stanowią coś w rodzaju kodeksu moralnego (powiązanego tematycznie z konkretną sytuacją, ale i uogólnionego tak, by dał się zastosować w pozabajkowym świecie). Rymy sprawiają, że najmłodszym lepiej będzie się zapamiętywało pouczenia – chociaż w wielu wypadkach dla dorosłych ten właśnie składnik tomiku wypadnie słabiej niż ponownie opowiadane historyjki: wytłumaczenie takiego stanu rzeczy jest proste – rymowanki „użytkowe” oznaczają podwójne ograniczenia i zwykle są ze względu na nie usztywniane.
Do zestawu puchatkowych opowieści dołączony jest oczywiście zestaw kolorowych disneyowskich ilustracji, obok których żaden mały fan Puchatka nie przejdzie obojętnie. To również trick pozwalający przyciągnąć dzieci do lektury – i do lekcji. Wanda Chotomska wie o tym, że żeby przesłania z tomiku dotarły do najmłodszych, trzeba je ozdobić zabawą. Dostarcza więc dzieciom obok listy życiowych wskazówek także same bajki – do czytania przed snem. Pięknie wydana książka „Kubuś i lekcje ze Stumilowego Lasu” to pomoc dla rodziców (a nawet wychowawców nauczania początkowego) i spotkanie z lubianymi bohaterami.
piątek, 19 czerwca 2015
Kazimierz Sowa: Szaleńcy Pana Boga
Świat Książki, Warszawa 2015.
Misjonarze
Kazimierz Sowa bardzo chętnie odwiedza tych, których nazywa „Szaleńcami Pana Boga” – misjonarzy pracujących w niebezpiecznych lub egzotycznych miejscach. Marcin Meller w blurbie określa tych ludzi jako „zazwyczaj cudownie szurniętych”. Trudno się z nim nie zgodzić po lekturze książki Kazimierza Sowy: „Szaleńcy Pana Boga” to nie tylko zbiór reportaży prezentujących odwagę i siłę zwykłych ludzi. To opowieść o prawdziwej pasji, energii do działania i o niezwykłej pomysłowości. O przedsiębiorczości czy o twórczym myśleniu nie ma co wspominać – wiadomo przecież, że bohaterowie tomu i tymi cechami musieli się wykazać, żeby w ogóle móc funkcjonować na misjach. Prezentacja polskich misjonarzy dla części odbiorców będzie motywacją do działania, części być może uświadomi możliwości płynące z chęci niesienia pomocy innym. Bo Kazimierz Sowa nie skupia się na tym, jak krzewić wiarę w Afryce czy Ameryce Południowej. Dla niego ważniejsze jest, jak działać na rzecz lokalnej społeczności. Próbuje zrozumieć motywacje bohaterów i przygląda się ich obowiązkom. Rozmawia, obserwuje, sprawdza. I to wystarcza do stworzenia ciekawej książki podróżniczo-reportażowej.
Misjonarze nigdy nie odpowiadają stereotypowym wizerunkom księży lub zakonników, wśród co bardziej konserwatywnych wiernych w Polsce nie cieszyliby się prawdopodobnie zbyt dużym prestiżem. Niemal każdego bohatera tomu „Szaleńcy Pana Boga” można określić mianem pozytywnego wariata. Książka nie dotyczy działalności religijnej – autor koncentruje się bardziej na organizowaniu codziennego życia miejscowych, na niebezpieczeństwach i wyzwaniach – oraz na szacunku, który jego bohaterowie wypracowali sobie nie bez przeszkód. Kazimierz Sowa w tej książce nie znika i to wielki atut narracji. Pokazuje, jak nawiązywał kontakt z kolejnym misjonarzem, jak wyglądały jego podróże, wreszcie – co zastał na miejscu. Nie zadowala się prostymi relacjami, wszystko chciałby samodzielnie sprawdzić i zbadać, uważnie przygląda się wielu miejscowym sprawom i problemom. Każda podróż – więc i każdy tekst – różnią się tematami oraz wyzwaniami. Raz to motyw ocalenia dorobku kulturowego indiańskich plemion, raz kwestie polityczne. Kogoś martwi bieda i płynące z niej pokusy dla miejscowej ludności, kogoś innego trapi zagadnienie opieki zdrowotnej. Misjonarz może uczyć sensu uprawy roślin lub uświadamiać wioski w kwestii AIDS. Wyzwań nie brakuje. Kazimierz Sowa w zebranych tutaj tekstach robi wszystko, żeby nie tylko przedstawić misjonarzy jako ludzi z krwi i kości, żądnych przygód i zawsze młodych duchem – chce też otworzyć czytelnikom oczy na problemy krajów Trzeciego Świata. Nie prawi kazań ani morałów, pozwala uczestniczyć w wyprawach i poszerzać wiedzę o misjach. W „Szaleńcach Pana Boga” nie znajdzie się natchnionych wyznań o powołaniu czy religijnym życiowym przełomie. Chociaż bohaterowie znaleźli się na misjach z rozmaitych powodów, porzucają „uduchowione” pozy, zajmują się konkretami – czyli prozą życia.
„Szaleńcy Pana Boga” to książka nieco przypominająca modne dzisiaj relacje podróżnicze. Opowieści o misjonarzach okraszone są wieloma zdjęciami i przywołują na myśl wielkie przygody – zwłaszcza gdy autor uniwersalne tematy porzuca dla ukazania indywidualizmu swoich bohaterów. Ten tom pozbawiony został nachalnej religijności – a w ten sposób Kazimierz Sowa tematem zainteresować będzie mógł szerszą grupę czytelników – nie zamknie się wyłącznie na zainteresowanych duchowością, szerzeniem wiary. Tom „Szaleńcy Pana Boga” sprawdzi się również jako ciekawostka podróżnicza, jako jeden ze sposobów opisywania życia z dala od cywilizacji. W tym wszystkim Sowa jawi się jako autor, który dobrze uzupełnia galerię oryginalnych postaci – co udowadnia nie tylko gotowością do podróży, ale i energetyczną narracją pozbawioną perswazji.
Misjonarze
Kazimierz Sowa bardzo chętnie odwiedza tych, których nazywa „Szaleńcami Pana Boga” – misjonarzy pracujących w niebezpiecznych lub egzotycznych miejscach. Marcin Meller w blurbie określa tych ludzi jako „zazwyczaj cudownie szurniętych”. Trudno się z nim nie zgodzić po lekturze książki Kazimierza Sowy: „Szaleńcy Pana Boga” to nie tylko zbiór reportaży prezentujących odwagę i siłę zwykłych ludzi. To opowieść o prawdziwej pasji, energii do działania i o niezwykłej pomysłowości. O przedsiębiorczości czy o twórczym myśleniu nie ma co wspominać – wiadomo przecież, że bohaterowie tomu i tymi cechami musieli się wykazać, żeby w ogóle móc funkcjonować na misjach. Prezentacja polskich misjonarzy dla części odbiorców będzie motywacją do działania, części być może uświadomi możliwości płynące z chęci niesienia pomocy innym. Bo Kazimierz Sowa nie skupia się na tym, jak krzewić wiarę w Afryce czy Ameryce Południowej. Dla niego ważniejsze jest, jak działać na rzecz lokalnej społeczności. Próbuje zrozumieć motywacje bohaterów i przygląda się ich obowiązkom. Rozmawia, obserwuje, sprawdza. I to wystarcza do stworzenia ciekawej książki podróżniczo-reportażowej.
Misjonarze nigdy nie odpowiadają stereotypowym wizerunkom księży lub zakonników, wśród co bardziej konserwatywnych wiernych w Polsce nie cieszyliby się prawdopodobnie zbyt dużym prestiżem. Niemal każdego bohatera tomu „Szaleńcy Pana Boga” można określić mianem pozytywnego wariata. Książka nie dotyczy działalności religijnej – autor koncentruje się bardziej na organizowaniu codziennego życia miejscowych, na niebezpieczeństwach i wyzwaniach – oraz na szacunku, który jego bohaterowie wypracowali sobie nie bez przeszkód. Kazimierz Sowa w tej książce nie znika i to wielki atut narracji. Pokazuje, jak nawiązywał kontakt z kolejnym misjonarzem, jak wyglądały jego podróże, wreszcie – co zastał na miejscu. Nie zadowala się prostymi relacjami, wszystko chciałby samodzielnie sprawdzić i zbadać, uważnie przygląda się wielu miejscowym sprawom i problemom. Każda podróż – więc i każdy tekst – różnią się tematami oraz wyzwaniami. Raz to motyw ocalenia dorobku kulturowego indiańskich plemion, raz kwestie polityczne. Kogoś martwi bieda i płynące z niej pokusy dla miejscowej ludności, kogoś innego trapi zagadnienie opieki zdrowotnej. Misjonarz może uczyć sensu uprawy roślin lub uświadamiać wioski w kwestii AIDS. Wyzwań nie brakuje. Kazimierz Sowa w zebranych tutaj tekstach robi wszystko, żeby nie tylko przedstawić misjonarzy jako ludzi z krwi i kości, żądnych przygód i zawsze młodych duchem – chce też otworzyć czytelnikom oczy na problemy krajów Trzeciego Świata. Nie prawi kazań ani morałów, pozwala uczestniczyć w wyprawach i poszerzać wiedzę o misjach. W „Szaleńcach Pana Boga” nie znajdzie się natchnionych wyznań o powołaniu czy religijnym życiowym przełomie. Chociaż bohaterowie znaleźli się na misjach z rozmaitych powodów, porzucają „uduchowione” pozy, zajmują się konkretami – czyli prozą życia.
„Szaleńcy Pana Boga” to książka nieco przypominająca modne dzisiaj relacje podróżnicze. Opowieści o misjonarzach okraszone są wieloma zdjęciami i przywołują na myśl wielkie przygody – zwłaszcza gdy autor uniwersalne tematy porzuca dla ukazania indywidualizmu swoich bohaterów. Ten tom pozbawiony został nachalnej religijności – a w ten sposób Kazimierz Sowa tematem zainteresować będzie mógł szerszą grupę czytelników – nie zamknie się wyłącznie na zainteresowanych duchowością, szerzeniem wiary. Tom „Szaleńcy Pana Boga” sprawdzi się również jako ciekawostka podróżnicza, jako jeden ze sposobów opisywania życia z dala od cywilizacji. W tym wszystkim Sowa jawi się jako autor, który dobrze uzupełnia galerię oryginalnych postaci – co udowadnia nie tylko gotowością do podróży, ale i energetyczną narracją pozbawioną perswazji.
czwartek, 18 czerwca 2015
Bajkoterapia, czyli bajki-pomagajki dla małych i dużych
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Terapia książkowa
Bajki pomagajki rządzą się swoimi prawami. Ten stosunkowo nowy gatunek powstał, by pomóc maluchom uporać się z lękami, zmartwieniami czy utrudniającymi egzystencję cechami charakteru. Bajki terapeutyczne robią w zasadzie to samo, co klasyczna dobra literatura czwarta, tyle tylko, że fabułę podporządkowuje się w nich pedagogicznym celom, a przesłania stają się oczywiste na pierwszy rzut oka nawet dla tych, którzy nie chcą zagłębiać się w treść. Bajki terapeutyczne mają doprowadzić do uświadomienia dziecku ważnych spraw szybciej i dokładniej niż zwykłe historyjki – za to z reguły tracą na „bajkowości” – nie ma w nich momentu zaskoczenia czy korzystania z magii wyobraźni, z rzadka historie odrywają się od życia codziennego. Ma to swoje dobre strony, bo pozwala dzisiejszym maluchom, nieprzyzwyczajonym do czytania między wierszami, skupić się na ważnych przesłaniach i pouczeniach. W związku z tym „Bajkoterapia” Naszej Księgarni powinna się cieszyć sporym powodzeniem wśród rodziców i nauczycieli.
Kilkunastu autorów – wśród nich pisarze, ale i aktorzy czy dziennikarze – zajęło się wymyślaniem drobnych historyjek na różne tematy. Znajdzie się tu kwestia korzystania z internetu, nauka numeru alarmowego, reakcje na zaczepki ze strony obcych dorosłych, niewiara we własne siły, lęk, inność, sprzątanie pokoju czy kłótnie z rodzeństwem. Niektórzy przekonują, dlaczego nie wolno eksperymentować z prądem, gazem i wodą, inni tłumaczą motyw kłótni i rozstań rodziców (a ostatnia bajka dotyczy uzależnień dorosłych). Bajki wyposażone zostały w znaczące tytuły rozdziałów, co oznacza, że rodzice bez trudu zorientują się, która jest najbardziej potrzebna ich pociesze. Do tego Katarzyna Klimowicz przed każdą historyjką zaznacza, w jakich okolicznościach utwór może się przydać. Klimowicz nie pozostawia rodziców i dzieci sam na sam z lekturą. Po bajce wprowadza zawsze komentarz bajkoterapeutyczny, zestawienie możliwych reakcji i przemyśleń dla dziecka czy tematy do przedyskutowania. Chce, żeby lektura stanowiła wprowadzenie do wspólnych analiz i do zwykłych rozmów, z których można się będzie dowiedzieć o problemach maluchów. Klimowicz zachęca też do rozmaitych zabaw terapeutycznych: jej wskazówki mogą przydać się tym, którzy pracują z dziećmi.
W „Bajkoterapii” dzieje się wiele i często świat przedstawiony jest najbardziej dla odbiorców aktualny (choćby temat poruszania się po internecie), dlatego czytelnicy łatwo zaufają bohaterom. W tej książce na plan pierwszy wysuwa się realne troski maluchów, rzadko zdarza się, że odbiorcy nie będą umieli porównać książkowej sytuacji ze swoimi doświadczeniami. Tłumaczenie uczuć i reakcji następuje już na poziomie treści bajki. To sprawia, że dla dorosłych rozwiązania fabularne będą mocno tendencyjne. Jeśli jednak rodzicom podobne lektury ułatwią rozmowy z dziećmi i wspomogą we wpajaniu prawidłowych reakcji – „Bajkoterapia” spełni swoją rolę.
Ilustracje do tego zestawu wykonał Marcin Piwowarski. Bardzo zgrabnie połączył on różne bajkowe tematy systemem ujednoliconych grafik: na stronach „rozdziałowych” jest poważny i sygnalizuje istnienie konkretnego problemu. W samych rysunkach powiązanych z bajkami przypomina o kolorach i lekko zaburzonych proporcjach – tak, żeby odbiorcy nie tracili styczności z bajkowością. „Bajkoterapia” to książka przygotowywana bardzo starannie. Jest nie tylko odpowiedzią na literackie mody: stanowi przegląd tematów, których w procesie wychowania dziecka nie wolno pominąć. To publikacja zapewniająca dobre porady i pouczenia zawarte już w samych drobnych historyjkach – kolejni autorzy wiedzą, jak przyciągnąć uwagę najmłodszych – ale też zdają sobie sprawę z tego, co ich trapi. Reagują na zmieniające się czasy, pomagają rodzicom w rozwiązywaniu problemów, ale dostarczają też ważnych lektur – bajek, które kształtują wyobraźnię i słownictwo.
Terapia książkowa
Bajki pomagajki rządzą się swoimi prawami. Ten stosunkowo nowy gatunek powstał, by pomóc maluchom uporać się z lękami, zmartwieniami czy utrudniającymi egzystencję cechami charakteru. Bajki terapeutyczne robią w zasadzie to samo, co klasyczna dobra literatura czwarta, tyle tylko, że fabułę podporządkowuje się w nich pedagogicznym celom, a przesłania stają się oczywiste na pierwszy rzut oka nawet dla tych, którzy nie chcą zagłębiać się w treść. Bajki terapeutyczne mają doprowadzić do uświadomienia dziecku ważnych spraw szybciej i dokładniej niż zwykłe historyjki – za to z reguły tracą na „bajkowości” – nie ma w nich momentu zaskoczenia czy korzystania z magii wyobraźni, z rzadka historie odrywają się od życia codziennego. Ma to swoje dobre strony, bo pozwala dzisiejszym maluchom, nieprzyzwyczajonym do czytania między wierszami, skupić się na ważnych przesłaniach i pouczeniach. W związku z tym „Bajkoterapia” Naszej Księgarni powinna się cieszyć sporym powodzeniem wśród rodziców i nauczycieli.
Kilkunastu autorów – wśród nich pisarze, ale i aktorzy czy dziennikarze – zajęło się wymyślaniem drobnych historyjek na różne tematy. Znajdzie się tu kwestia korzystania z internetu, nauka numeru alarmowego, reakcje na zaczepki ze strony obcych dorosłych, niewiara we własne siły, lęk, inność, sprzątanie pokoju czy kłótnie z rodzeństwem. Niektórzy przekonują, dlaczego nie wolno eksperymentować z prądem, gazem i wodą, inni tłumaczą motyw kłótni i rozstań rodziców (a ostatnia bajka dotyczy uzależnień dorosłych). Bajki wyposażone zostały w znaczące tytuły rozdziałów, co oznacza, że rodzice bez trudu zorientują się, która jest najbardziej potrzebna ich pociesze. Do tego Katarzyna Klimowicz przed każdą historyjką zaznacza, w jakich okolicznościach utwór może się przydać. Klimowicz nie pozostawia rodziców i dzieci sam na sam z lekturą. Po bajce wprowadza zawsze komentarz bajkoterapeutyczny, zestawienie możliwych reakcji i przemyśleń dla dziecka czy tematy do przedyskutowania. Chce, żeby lektura stanowiła wprowadzenie do wspólnych analiz i do zwykłych rozmów, z których można się będzie dowiedzieć o problemach maluchów. Klimowicz zachęca też do rozmaitych zabaw terapeutycznych: jej wskazówki mogą przydać się tym, którzy pracują z dziećmi.
W „Bajkoterapii” dzieje się wiele i często świat przedstawiony jest najbardziej dla odbiorców aktualny (choćby temat poruszania się po internecie), dlatego czytelnicy łatwo zaufają bohaterom. W tej książce na plan pierwszy wysuwa się realne troski maluchów, rzadko zdarza się, że odbiorcy nie będą umieli porównać książkowej sytuacji ze swoimi doświadczeniami. Tłumaczenie uczuć i reakcji następuje już na poziomie treści bajki. To sprawia, że dla dorosłych rozwiązania fabularne będą mocno tendencyjne. Jeśli jednak rodzicom podobne lektury ułatwią rozmowy z dziećmi i wspomogą we wpajaniu prawidłowych reakcji – „Bajkoterapia” spełni swoją rolę.
Ilustracje do tego zestawu wykonał Marcin Piwowarski. Bardzo zgrabnie połączył on różne bajkowe tematy systemem ujednoliconych grafik: na stronach „rozdziałowych” jest poważny i sygnalizuje istnienie konkretnego problemu. W samych rysunkach powiązanych z bajkami przypomina o kolorach i lekko zaburzonych proporcjach – tak, żeby odbiorcy nie tracili styczności z bajkowością. „Bajkoterapia” to książka przygotowywana bardzo starannie. Jest nie tylko odpowiedzią na literackie mody: stanowi przegląd tematów, których w procesie wychowania dziecka nie wolno pominąć. To publikacja zapewniająca dobre porady i pouczenia zawarte już w samych drobnych historyjkach – kolejni autorzy wiedzą, jak przyciągnąć uwagę najmłodszych – ale też zdają sobie sprawę z tego, co ich trapi. Reagują na zmieniające się czasy, pomagają rodzicom w rozwiązywaniu problemów, ale dostarczają też ważnych lektur – bajek, które kształtują wyobraźnię i słownictwo.
środa, 17 czerwca 2015
Grzegorz Kasdepke dzieciom
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015 (wznowienie).
Nauka ze śmiechem
Ta seria Naszej Księgarni zasłużenie cieszy się wielkim zainteresowaniem odbiorców, pozwala bowiem na rodzaj przeglądu twórczości danego autora. Obszerne wybory tekstów uznanych twórców zapewniają dzieciom wyśmienitą lekturę, a do tego stanowią zachętę, by zagłębić się w bajki proponowanych autorów. Do serii, nieco na marginesie, bo nie jako klasyk, dołączył Grzegorz Kasdepke, pisarz, którego kolejne tomiki Nasza Księgarnia dość często wznawia. W 2010 roku ukazała się książka „Grzegorz Kasdepke dzieciom” – zestaw opowiadań, które sensownie podsumowują dotychczasowe dokonania tego autora w zakresie literatury czwartej.
Mali odbiorcy nie będą mieć problemu ze zidentyfikowaniem bohaterów, których zapewne nieraz już spotykali. Pojawia się tu pani Miłka, przedszkolanka ucząca dzieci, na czym polegają uczucia (a wraz z panią Miłką – jej przedszkolaki), Bodzio i Pulpet – dość często stykający się z kosmitami w różnych przebraniach. Detektyw Pozytywka rozwiązuje kolejne zagadki, a Maja i Filip opiekują się Potworakiem, przybyszem z obcej planety, który zapragnął spędzić wakacje na Ziemi. Jest tu i rezolutny Kacperek, i wujek Alfred, właściciel ogromnego… kontrabasu. Za każdym razem kilka wybranych opowiadań wskazuje klimat całych książek lub serii oraz ich edukacyjne bądź rozrywkowe przesłania – tak, żeby nie wytrącać małych odbiorców z atmosfery konkretnego miejsca, ale zaostrzyć ich apetyty na „pełne wersje” lektur. Do tego wyboru dodane zostały historie z „Bajkolandii” – miniaturki oparte na absurdalnych skojarzeniach. Tutaj właściwym celem jest śmiech sam w sobie, a Kasdepke uczy najmłodszych, jak zestawiać ze sobą pozornie niemożliwe fakty. W Bajkolandii wydarzyć się może wszystko, autor popisuje się bogatą wyobraźnią, ale nie ulega wątpliwości, że część jego pomysłów najbardziej spodoba się dorosłym. To znak, że tom „Grzegorz Kasdepke dzieciom” traktować można jako zbiór bajek poszerzających słownictwo maluchów i uczących logicznego myślenia. Niejednokrotnie autor przemyca w swoich opowiadaniach motywy edukacyjne, tłumaczy mody i przyczynia się do kształtowania rozsądku, potrafi też zamieścić w bajce zawoalowaną krytykę fragmentu dorosłego świata.
Kasdepke bardzo dba o to, by najmłodsi zostali odpowiednio pouczeni i wychowani przez książki: zależy mu na edukacyjnym charakterze większości historyjek. Próbuje też dotrzeć do dzieci na różne sposoby: raz to zbiór porad dotyczących życia społecznego, relacji z kolegami, rodzicami i nauczycielami, raz to zagadki wymagające odrobiny wiedzy (komu nie uda się rozwiązać problemów z biura detektywa Pozytywki, ten może skorzystać z klucza odpowiedzi i w ten sposób przyswajać nowe informacje). Autor ten dba również o humor. Dąży do tego, żeby mali odbiorcy dobrze się bawili przy czytaniu. Lubi wyraziste i rozrywkowe puenty, czasami wykorzystuje dziecięce pomysły, innym razem proponuje po prostu komiczny bieg wydarzeń. Wie, że warunkiem utrzymania dzieci przy książce jest również dobra zabawa. W rozrywce pomagają mu też barwne ilustracje: Marcin Piwowarski i Piotr Rychel jako ilustratorzy z samodzielnych tomików trafiają i do tego wyboru, żeby urozmaicić tom i zasugerować maluchom rozrywkę. „Grzegorz Kasdepke dzieciom” to rozbudowany wybór najlepszych z dawnych pomysłów tego autora, a jednocześnie dosyć sprawne podsumowanie pewnego etapu jego twórczości. Kasdepke, kiedy tylko przekona do siebie odbiorców, może rozbudowywać własne pomysły – ich formuła dobrze się w literaturze czwartej sprawdza.
Nauka ze śmiechem
Ta seria Naszej Księgarni zasłużenie cieszy się wielkim zainteresowaniem odbiorców, pozwala bowiem na rodzaj przeglądu twórczości danego autora. Obszerne wybory tekstów uznanych twórców zapewniają dzieciom wyśmienitą lekturę, a do tego stanowią zachętę, by zagłębić się w bajki proponowanych autorów. Do serii, nieco na marginesie, bo nie jako klasyk, dołączył Grzegorz Kasdepke, pisarz, którego kolejne tomiki Nasza Księgarnia dość często wznawia. W 2010 roku ukazała się książka „Grzegorz Kasdepke dzieciom” – zestaw opowiadań, które sensownie podsumowują dotychczasowe dokonania tego autora w zakresie literatury czwartej.
Mali odbiorcy nie będą mieć problemu ze zidentyfikowaniem bohaterów, których zapewne nieraz już spotykali. Pojawia się tu pani Miłka, przedszkolanka ucząca dzieci, na czym polegają uczucia (a wraz z panią Miłką – jej przedszkolaki), Bodzio i Pulpet – dość często stykający się z kosmitami w różnych przebraniach. Detektyw Pozytywka rozwiązuje kolejne zagadki, a Maja i Filip opiekują się Potworakiem, przybyszem z obcej planety, który zapragnął spędzić wakacje na Ziemi. Jest tu i rezolutny Kacperek, i wujek Alfred, właściciel ogromnego… kontrabasu. Za każdym razem kilka wybranych opowiadań wskazuje klimat całych książek lub serii oraz ich edukacyjne bądź rozrywkowe przesłania – tak, żeby nie wytrącać małych odbiorców z atmosfery konkretnego miejsca, ale zaostrzyć ich apetyty na „pełne wersje” lektur. Do tego wyboru dodane zostały historie z „Bajkolandii” – miniaturki oparte na absurdalnych skojarzeniach. Tutaj właściwym celem jest śmiech sam w sobie, a Kasdepke uczy najmłodszych, jak zestawiać ze sobą pozornie niemożliwe fakty. W Bajkolandii wydarzyć się może wszystko, autor popisuje się bogatą wyobraźnią, ale nie ulega wątpliwości, że część jego pomysłów najbardziej spodoba się dorosłym. To znak, że tom „Grzegorz Kasdepke dzieciom” traktować można jako zbiór bajek poszerzających słownictwo maluchów i uczących logicznego myślenia. Niejednokrotnie autor przemyca w swoich opowiadaniach motywy edukacyjne, tłumaczy mody i przyczynia się do kształtowania rozsądku, potrafi też zamieścić w bajce zawoalowaną krytykę fragmentu dorosłego świata.
Kasdepke bardzo dba o to, by najmłodsi zostali odpowiednio pouczeni i wychowani przez książki: zależy mu na edukacyjnym charakterze większości historyjek. Próbuje też dotrzeć do dzieci na różne sposoby: raz to zbiór porad dotyczących życia społecznego, relacji z kolegami, rodzicami i nauczycielami, raz to zagadki wymagające odrobiny wiedzy (komu nie uda się rozwiązać problemów z biura detektywa Pozytywki, ten może skorzystać z klucza odpowiedzi i w ten sposób przyswajać nowe informacje). Autor ten dba również o humor. Dąży do tego, żeby mali odbiorcy dobrze się bawili przy czytaniu. Lubi wyraziste i rozrywkowe puenty, czasami wykorzystuje dziecięce pomysły, innym razem proponuje po prostu komiczny bieg wydarzeń. Wie, że warunkiem utrzymania dzieci przy książce jest również dobra zabawa. W rozrywce pomagają mu też barwne ilustracje: Marcin Piwowarski i Piotr Rychel jako ilustratorzy z samodzielnych tomików trafiają i do tego wyboru, żeby urozmaicić tom i zasugerować maluchom rozrywkę. „Grzegorz Kasdepke dzieciom” to rozbudowany wybór najlepszych z dawnych pomysłów tego autora, a jednocześnie dosyć sprawne podsumowanie pewnego etapu jego twórczości. Kasdepke, kiedy tylko przekona do siebie odbiorców, może rozbudowywać własne pomysły – ich formuła dobrze się w literaturze czwartej sprawdza.
wtorek, 16 czerwca 2015
Moje książeczki. Księga pierwsza
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Co czytać
Nawet jeśli nazwa serii – mniej nośna niż Poczytaj mi, mamo – niewiele by czytelnikom mówiła, symbol graficzny obudzi miłe wspomnienia u tych, którzy w latach 60., 70. lub 80. przeżywali pierwsze spotkania z lekturami. Teraz Nasza Księgarnia wznawia najlepsze publikacje cyklu Moje książeczki, historie oznaczane czarnym kotem w czerwonych butach. Z jednej strony to kolejna podróż sentymentalna dla rodziców i dziadków. Z drugiej – możliwość zapoznania najmłodszych z ciekawymi fabułkami. Tom „Moje książeczki. Księga pierwsza” udowadnia, że bajki najlepszych autorów w ogóle się nie zestarzały – chociaż nie ma w nich technicznych wynalazków, przywołują to, co dla maluchów ważne i cenne. Dzisiejsi odbiorcy będą podczas lektury przeżywać te same emocje, co ich rodzice i dziadkowie w swojej młodości. Prawdopodobnie i wielu dorosłych skusi się na ekskluzywną literacką przygodę w pięknym wydaniu: bo w nowej wersji edytorskiej „Moje książeczki” mają twardą okładkę i przyjemną fakturę kartek. Warto też zaznaczyć, że wydawnictwo zamieszcza tu reprinty całych książek, łącznie z oryginalnymi stopkami, z których wyczytać można obok roku wydania rodzaj papieru czy nakład – często imponujący. Z dawnym składem, pierwszymi ilustracjami i wielkością czcionki (a to przecież także element, który miał dla uczących się czytać odbiorców znaczenie).
W pierwszej księdze „Moich książeczek” znalazło się siedem opowieści. Helena Bechlerowa raz wymyśla czarodziejską narrację o dwóch koniach – tym z karuzeli i tym z łąki: pomysł z zaczarowaną koniczyną spełniającą marzenia tych zwierząt zasługuje na uznanie. Za drugim razem sygnalizuje zmęczenie mamy – znużonej nie tylko opieką nad chorą córką, ale i wybrykami syna. Na szczęście zajączek z rozbitego lusterka może przyjść z pomocą bohaterowi. Anna Świrszczyńska prowadzi w krainę baśni, podobnie jak Hanna Januszewska. Ada Kopcińska woli opisywać codzienność psa, za to Adam Bahdaj zamienia się w komentatora sportowego i omawia pasjonujący wyścig ślimaków, innym razem wysyła małą myszkę w podróż statkiem zrobionym przez dzieci. Nazwiska ilustratorów przypuszczalnie powiedzą odbiorcom nieco mniej niż lista autorów – ale dorośli bez trudu dostrzegą znane ilustracje, a maluchy dadzą się przenieść w świat pełnowartościowych i oryginalnych bajek. Nie ma w tych historiach niepotrzebnych uproszczeń czy infantylizowania treści ze względu na czytelników. Wszyscy autorzy, niezależnie od przyjętej konwencji – baśniowej, bajkowej czy realistycznej – pozwalają silnie przeżywać swoje fabuły. Wszyscy ilustratorzy dążą do wzbogacenia wyobraźni maluchów – proponują różne style ozdabiania historii, a ich prace zachwycają także dorosłych, i to do dzisiaj.
Niezależnie od podróży sentymentalnej, jaką Nasza Księgarnia funduje dorosłym, „Moje książeczki” to publikacja ważna dla najmłodszych. Dostarcza im bajek o zróżnicowanej tematyce, a także zmiennych rytmach narracji. W tych historyjkach nie można przewidzieć puent czy fabularnych rozwiązań. Autorzy świadomie rezygnują z prostoty w obrębie bajkowych scenariuszy – wiedzą, że dzieci docenią precyzyjne konstrukcje opowieści. I chociaż dorośli mogliby ten tom pochłonąć błyskawicznie, dla kilkulatków będzie to szansa na kilkukrotne odwiedzanie świata wyobraźni. Tu zdarzyć się może wszystko, a prezentowane utwory stoją na bardzo wysokim poziomie – docenić to można, zestawiając książkę „Moje książeczki” z częścią dzisiejszych produkcji. Wysoka dbałość o literackie i graficzne propozycje najlepszych twórców owocuje tomem, którego można Naszej Księgarni pozazdrościć. A przecież jakość tej propozycji nie polega na autorytecie twórców – to także nastawienie na małych odbiorców, chęć dostarczenia im niezapomnianych lektur. Bez trudu można odgadnąć, że tom „Moje książeczki” – jak i cała planowana seria – popularnością dorówna cyklowi „Poczytaj mi, mamo”. I bardzo dobrze, przynajmniej rodzice nie będą mieli wątpliwości, że warto przedstawiać pociechom te historie – a możliwość przypomnienia sobie własnych dziecięcych lektur zachęci do wspólnego cowieczornego czytania.
Co czytać
Nawet jeśli nazwa serii – mniej nośna niż Poczytaj mi, mamo – niewiele by czytelnikom mówiła, symbol graficzny obudzi miłe wspomnienia u tych, którzy w latach 60., 70. lub 80. przeżywali pierwsze spotkania z lekturami. Teraz Nasza Księgarnia wznawia najlepsze publikacje cyklu Moje książeczki, historie oznaczane czarnym kotem w czerwonych butach. Z jednej strony to kolejna podróż sentymentalna dla rodziców i dziadków. Z drugiej – możliwość zapoznania najmłodszych z ciekawymi fabułkami. Tom „Moje książeczki. Księga pierwsza” udowadnia, że bajki najlepszych autorów w ogóle się nie zestarzały – chociaż nie ma w nich technicznych wynalazków, przywołują to, co dla maluchów ważne i cenne. Dzisiejsi odbiorcy będą podczas lektury przeżywać te same emocje, co ich rodzice i dziadkowie w swojej młodości. Prawdopodobnie i wielu dorosłych skusi się na ekskluzywną literacką przygodę w pięknym wydaniu: bo w nowej wersji edytorskiej „Moje książeczki” mają twardą okładkę i przyjemną fakturę kartek. Warto też zaznaczyć, że wydawnictwo zamieszcza tu reprinty całych książek, łącznie z oryginalnymi stopkami, z których wyczytać można obok roku wydania rodzaj papieru czy nakład – często imponujący. Z dawnym składem, pierwszymi ilustracjami i wielkością czcionki (a to przecież także element, który miał dla uczących się czytać odbiorców znaczenie).
W pierwszej księdze „Moich książeczek” znalazło się siedem opowieści. Helena Bechlerowa raz wymyśla czarodziejską narrację o dwóch koniach – tym z karuzeli i tym z łąki: pomysł z zaczarowaną koniczyną spełniającą marzenia tych zwierząt zasługuje na uznanie. Za drugim razem sygnalizuje zmęczenie mamy – znużonej nie tylko opieką nad chorą córką, ale i wybrykami syna. Na szczęście zajączek z rozbitego lusterka może przyjść z pomocą bohaterowi. Anna Świrszczyńska prowadzi w krainę baśni, podobnie jak Hanna Januszewska. Ada Kopcińska woli opisywać codzienność psa, za to Adam Bahdaj zamienia się w komentatora sportowego i omawia pasjonujący wyścig ślimaków, innym razem wysyła małą myszkę w podróż statkiem zrobionym przez dzieci. Nazwiska ilustratorów przypuszczalnie powiedzą odbiorcom nieco mniej niż lista autorów – ale dorośli bez trudu dostrzegą znane ilustracje, a maluchy dadzą się przenieść w świat pełnowartościowych i oryginalnych bajek. Nie ma w tych historiach niepotrzebnych uproszczeń czy infantylizowania treści ze względu na czytelników. Wszyscy autorzy, niezależnie od przyjętej konwencji – baśniowej, bajkowej czy realistycznej – pozwalają silnie przeżywać swoje fabuły. Wszyscy ilustratorzy dążą do wzbogacenia wyobraźni maluchów – proponują różne style ozdabiania historii, a ich prace zachwycają także dorosłych, i to do dzisiaj.
Niezależnie od podróży sentymentalnej, jaką Nasza Księgarnia funduje dorosłym, „Moje książeczki” to publikacja ważna dla najmłodszych. Dostarcza im bajek o zróżnicowanej tematyce, a także zmiennych rytmach narracji. W tych historyjkach nie można przewidzieć puent czy fabularnych rozwiązań. Autorzy świadomie rezygnują z prostoty w obrębie bajkowych scenariuszy – wiedzą, że dzieci docenią precyzyjne konstrukcje opowieści. I chociaż dorośli mogliby ten tom pochłonąć błyskawicznie, dla kilkulatków będzie to szansa na kilkukrotne odwiedzanie świata wyobraźni. Tu zdarzyć się może wszystko, a prezentowane utwory stoją na bardzo wysokim poziomie – docenić to można, zestawiając książkę „Moje książeczki” z częścią dzisiejszych produkcji. Wysoka dbałość o literackie i graficzne propozycje najlepszych twórców owocuje tomem, którego można Naszej Księgarni pozazdrościć. A przecież jakość tej propozycji nie polega na autorytecie twórców – to także nastawienie na małych odbiorców, chęć dostarczenia im niezapomnianych lektur. Bez trudu można odgadnąć, że tom „Moje książeczki” – jak i cała planowana seria – popularnością dorówna cyklowi „Poczytaj mi, mamo”. I bardzo dobrze, przynajmniej rodzice nie będą mieli wątpliwości, że warto przedstawiać pociechom te historie – a możliwość przypomnienia sobie własnych dziecięcych lektur zachęci do wspólnego cowieczornego czytania.
poniedziałek, 15 czerwca 2015
Agnieszka Gołas: Gołas
Marginesy, Warszawa 2015.
Podróż komiczna
W 2008 roku, jeszcze zanim wywiady-rzeki zaczęły się ukazywać jak grzyby po deszczu, Agnieszka Gołas-Ners opublikowała tom ze wspomnieniami taty, Wiesława Gołasa. Chociaż książka o zgrabnym tytule „Na Gołasa” zniknęła już z księgarskich półek, fani aktora doskonale wiedzieli, że tak obszernego przyczynku do biografii nie znajdą nigdzie indziej. Okazało się też, że przyjęta przez autorkę konwencja wpasowuje się w serię Marginesów: wznowione i poszerzone wydanie tomu, już nie pod frywolnym tytułem (szkoda, chociaż tytuł „Gołas” to również efekt wymogów serii wydawniczej) uzupełnia biblioteczkę obok – chociażby – „Gajosa” czy „Dymnej”. W nowej wersji „Gołas” wygląda bardziej imponująco, chociaż pamiętać trzeba, że na tę objętość wpływ ma także większa niż w pierwowzorze czcionka, rozmiar marginesów i zastosowane łamanie. Co ciekawe, w poprzedniej edycji niektóre zdjęcia były większe i wyrazistsze. Teraz z części zrezygnowano (lub zastąpiono je innymi). To także efekt dostosowywania publikacji do kształtu całego cyklu. Kto do „Na Gołasa” zajrzeć nie zdążył, ten będzie „Gołasem” usatysfakcjonowany – w dalszym bowiem ciągu na tle innych wywiadów-rzek ta książka wypada bardzo rzeczowo i szczegółowo.
Agnieszka Gołas przede wszystkim stara się uporządkować wspomnienia ojca, ocalić przed zapomnieniem rozmaite teatralne, kabaretowe i filmowe anegdoty, a do rozmowy wprowadzić nie tylko elementy biograficzne, ale również portrety tworzone przez kolegów po fachu. Jest rozmówczynią, która dobrze wie, czego chce – i pewnie prowadzi dyskusję. Nie zależy jej na teoretyzowaniu czy uzyskiwaniu ogólnikowych opinii, woli konkrety i wyraźne chronologiczne odnośniki, pojedyncze zabawne historyjki a nie ulotne i złudne wrażenia. Nie podpiera się zatem rozważaniami na temat kondycji teatru, tak samo zresztą jak nie sięga zbyt często do recenzji i wycinków prasowych. Ma do dyspozycji najlepsze źródło informacji – sama może jedynie służyć za wsparcie dla pamięci, kiedy trzeba ułożyć chronologicznie zestaw ról czy odnieść się do konkretnej sytuacji. Ma swoje ulubione anegdoty rodzinne, na których przywołanie namawia ojca, ale wie doskonale, kiedy wycofać się w cień. W efekcie jej książka staje się najbliższa autobiografii, to dobrze przemyślany wywiad-rzeka.
Wiesław Gołas opowiada tu o swoim dzieciństwie przekreślonym przez wojnę i o zapamiętanych zwierzętach domowych. Prywatność na tym w zasadzie się kończy: temat pierwszego małżeństwa uzupełnia obszerna wypowiedź mamy autorki, drugie pojawia się jako wzmianka. Dla Gołasa znacznie ważniejsze są tematy zawodowe, choćby i związane z pozascenicznymi wygłupami lub żartami robionymi kolegom po fachu. Od czasu do czasu wymyka się aktorowi komentarz na temat teatru w ogóle – ale nigdy nie stanowi to pretekstów do filozoficznych rozważań. Rozmowy z tatą Agnieszka Gołas przeplata wypowiedziami innych – i czyni to bardzo zręcznie, tak, by odbiorcy nie mieli wrażenia poszarpania tekstu. W całej książce zresztą dbałość o wrażenia czytelnicze jest bardzo wyraźna: chodzi o to, żeby oprócz materiałów autobiograficznych i charakterystyk z zewnątrz dostarczyć czytelnikom także dużą porcję rozrywki. Ani Agnieszka Gołas, ani Wiesław Gołas nie boją się utraty „szlachetności” opowieści za sprawą śmiechu – nie stronią od żartów i wprowadzają odbiorców w prywatną atmosferę. Ramą dla tej publikacji jest wprawdzie smutek artysty, który przez całe zawodowe życie skazany był na żarty, a teraz nie lubi nawet wychodzić z domu – mimo to tom „Gołas” od minorowych tonów stroni, pokazuje czytelnikom takiego Wiesława Gołasa, jakiego pamiętają z filmów, kabaretów, a także scen teatralnych. Bez niepotrzebnych zgorzknień, bez śladów cierpienia – z uśmiechem na przekór wszystkiemu. O takim Gołasie chce się czytać bez przerwy.
Podróż komiczna
W 2008 roku, jeszcze zanim wywiady-rzeki zaczęły się ukazywać jak grzyby po deszczu, Agnieszka Gołas-Ners opublikowała tom ze wspomnieniami taty, Wiesława Gołasa. Chociaż książka o zgrabnym tytule „Na Gołasa” zniknęła już z księgarskich półek, fani aktora doskonale wiedzieli, że tak obszernego przyczynku do biografii nie znajdą nigdzie indziej. Okazało się też, że przyjęta przez autorkę konwencja wpasowuje się w serię Marginesów: wznowione i poszerzone wydanie tomu, już nie pod frywolnym tytułem (szkoda, chociaż tytuł „Gołas” to również efekt wymogów serii wydawniczej) uzupełnia biblioteczkę obok – chociażby – „Gajosa” czy „Dymnej”. W nowej wersji „Gołas” wygląda bardziej imponująco, chociaż pamiętać trzeba, że na tę objętość wpływ ma także większa niż w pierwowzorze czcionka, rozmiar marginesów i zastosowane łamanie. Co ciekawe, w poprzedniej edycji niektóre zdjęcia były większe i wyrazistsze. Teraz z części zrezygnowano (lub zastąpiono je innymi). To także efekt dostosowywania publikacji do kształtu całego cyklu. Kto do „Na Gołasa” zajrzeć nie zdążył, ten będzie „Gołasem” usatysfakcjonowany – w dalszym bowiem ciągu na tle innych wywiadów-rzek ta książka wypada bardzo rzeczowo i szczegółowo.
Agnieszka Gołas przede wszystkim stara się uporządkować wspomnienia ojca, ocalić przed zapomnieniem rozmaite teatralne, kabaretowe i filmowe anegdoty, a do rozmowy wprowadzić nie tylko elementy biograficzne, ale również portrety tworzone przez kolegów po fachu. Jest rozmówczynią, która dobrze wie, czego chce – i pewnie prowadzi dyskusję. Nie zależy jej na teoretyzowaniu czy uzyskiwaniu ogólnikowych opinii, woli konkrety i wyraźne chronologiczne odnośniki, pojedyncze zabawne historyjki a nie ulotne i złudne wrażenia. Nie podpiera się zatem rozważaniami na temat kondycji teatru, tak samo zresztą jak nie sięga zbyt często do recenzji i wycinków prasowych. Ma do dyspozycji najlepsze źródło informacji – sama może jedynie służyć za wsparcie dla pamięci, kiedy trzeba ułożyć chronologicznie zestaw ról czy odnieść się do konkretnej sytuacji. Ma swoje ulubione anegdoty rodzinne, na których przywołanie namawia ojca, ale wie doskonale, kiedy wycofać się w cień. W efekcie jej książka staje się najbliższa autobiografii, to dobrze przemyślany wywiad-rzeka.
Wiesław Gołas opowiada tu o swoim dzieciństwie przekreślonym przez wojnę i o zapamiętanych zwierzętach domowych. Prywatność na tym w zasadzie się kończy: temat pierwszego małżeństwa uzupełnia obszerna wypowiedź mamy autorki, drugie pojawia się jako wzmianka. Dla Gołasa znacznie ważniejsze są tematy zawodowe, choćby i związane z pozascenicznymi wygłupami lub żartami robionymi kolegom po fachu. Od czasu do czasu wymyka się aktorowi komentarz na temat teatru w ogóle – ale nigdy nie stanowi to pretekstów do filozoficznych rozważań. Rozmowy z tatą Agnieszka Gołas przeplata wypowiedziami innych – i czyni to bardzo zręcznie, tak, by odbiorcy nie mieli wrażenia poszarpania tekstu. W całej książce zresztą dbałość o wrażenia czytelnicze jest bardzo wyraźna: chodzi o to, żeby oprócz materiałów autobiograficznych i charakterystyk z zewnątrz dostarczyć czytelnikom także dużą porcję rozrywki. Ani Agnieszka Gołas, ani Wiesław Gołas nie boją się utraty „szlachetności” opowieści za sprawą śmiechu – nie stronią od żartów i wprowadzają odbiorców w prywatną atmosferę. Ramą dla tej publikacji jest wprawdzie smutek artysty, który przez całe zawodowe życie skazany był na żarty, a teraz nie lubi nawet wychodzić z domu – mimo to tom „Gołas” od minorowych tonów stroni, pokazuje czytelnikom takiego Wiesława Gołasa, jakiego pamiętają z filmów, kabaretów, a także scen teatralnych. Bez niepotrzebnych zgorzknień, bez śladów cierpienia – z uśmiechem na przekór wszystkiemu. O takim Gołasie chce się czytać bez przerwy.
niedziela, 14 czerwca 2015
Belinda Jones: Akademia Miłości
W.A.B., Warszawa 2015.
Sztuka kochania
W Wenecji funkcjonuje Akademia Miłości. Mimo nazwy rodem z serialu brazylijskiego, miejsce to cieszy się ogromnym powodzeniem wśród kursantów z całego świata. Do Akademii Miłości przybywają ci, którzy chcą poznać przepis na udany związek. Tu wykładowcy przydzielają każdemu uczestnikowi jego Amore, przewodnika po interpersonalnych niuansach. Są i ludzie, którzy nie wierzą w czystość intencji założycieli Akademii Miłości – sądzą, że to zgrabna przykrywka dla ekskluzywnego domu publicznego i węszą sensację. Tak jak szefowa Kirsty, redaktor naczelna plotkarskiego magazynu „Hot!”. Wysyła swoją dziennikarkę do Wenecji z misją specjalną. Kirsty ma udawać zwykłą kursantkę – a potajemnie prowadzić dziennikarskie śledztwo, by przygotować wstrząsający artykuł o tym, czemu naprawdę służy Akademia. Bohaterka podejmuje się wyzwania z powodów osobistych: w jej związku nie dzieje się najlepiej. Kobieta oczekuje od swojego partnera romantycznych gestów, ale nie wie, dokąd zmierza ta relacja. Nie umie mówić o swoich potrzebach, nie czuje też instynktu macierzyńskiego, a wykładowcy uświadomią jej, że błędów popełnia o wiele więcej. Do Wenecji Kirsty zabiera ze sobą brata cierpiącego po porzuceniu przez ukochaną. Na miejscu Kirsty dowiaduje się kilku ważnych szczegółów o tej parze. Nie ma jednak czasu na szukanie informacji, w pełni zajęta swoim Amore.
„Akademia Miłości” opiera się na ciągłych rozmowach i lekcjach. Takiemu rozwiązaniu sprzyja zawód bohaterki: skoro Kirsty powinna zbierać wiadomości, nic dziwnego, że każdego usiłuje ciągnąć za język. Stopniowo wychodzą na jaw kolejne sekrety. Przy okazji też kobieta uczy się prostych prawd o związkach. Wykładowcy uczą przyjemności życia, sztuki uwodzenia czy przyjmowania komplementów. Odzierają damsko-męskie relacje z niepotrzebnych sztuczek, odrzucają poprawność polityczną. Przypominają o roli samoakceptacji, komentują zachowania odbierające szansę na udany związek. Kirsty zyskuje całą serię olśnień, bo wszystkie proste włoskie prawdy natychmiast przykłada do własnego życia i do swoich błędów. Akademia Miłości, mimo ćwiczeń w parach, nie jest szkołą stręczycielstwa: stawia na czytelną także dla odbiorców teorię. Autorytetami są tu nawet gwiazdy hołdujące prostocie życia – nie ma mowy o pogoni za sensacją. To pogłębia jeszcze rozdarcie bohaterki, która nie może przyznać się ani do prawdziwego celu odbywania kursu, ani do swojego stałego związku.
Ta powieść rozgrywa się przede wszystkim w warstwie psychologicznej – pod względem fabuły trudno spodziewać się fajerwerków. Autorka – Belinda Jones – nie chce przekroczyć cienkiej granicy między literaturą romansową a tandetą z brukowców, boi się oczywistych scenariuszy. Swoich bohaterów wyraźnie znieczula, nie pozwala im na emocjonalne angażowanie się w sprawy sercowe, jakby dla każdego kursanta obecność Amore była naturalnością, nie pokusą. W efekcie autorka trochę usztywnia tę opowieść – a przecież już wystarczającym ograniczeniem jest do bólu konwencjonalne wyjściowe zadanie Kirsty – ten element kreacji postaci wydaje się mało trafny, a napędza fabułę. Cała książka wydaje się nieco przegadana – bezustanne analizy i autoanalizy bez wątpienia przydadzą się szukającym życiowych wskazówek – ale żeby się do nich dostać, trzeba przedrzeć się przez wiele stron bez wyrazistej akcji. „Akademia Miłości” nie kłamie w tytule: to rzeczywiście niemal akademickie rozważania o byciu z drugim człowiekiem. Przydałoby się jednak tej powieści odchudzenie i wprowadzenie odważniejszej, niekoniecznie melodramatycznej akcji. Autorka trochę zgubiła się w konstrukcji postaci – te wysuwane na pierwszy plan wypadają raczej blado, podczas lektury często wydaje się, że ciekawiej jest w innych relacjach. Tyle że „Akademia Miłości” lepiej sprawdza się jako wizja związku idealnego, przynajmniej w teorii. Łatwo wypracować zestaw przepisów, kiedy ma się do dyspozycji papierowych bohaterów. Być może autorka o pewnych prawdach czytelniczkom przypomni, ale nie dostarczy im w pakiecie lekkiego czytadła.
Sztuka kochania
W Wenecji funkcjonuje Akademia Miłości. Mimo nazwy rodem z serialu brazylijskiego, miejsce to cieszy się ogromnym powodzeniem wśród kursantów z całego świata. Do Akademii Miłości przybywają ci, którzy chcą poznać przepis na udany związek. Tu wykładowcy przydzielają każdemu uczestnikowi jego Amore, przewodnika po interpersonalnych niuansach. Są i ludzie, którzy nie wierzą w czystość intencji założycieli Akademii Miłości – sądzą, że to zgrabna przykrywka dla ekskluzywnego domu publicznego i węszą sensację. Tak jak szefowa Kirsty, redaktor naczelna plotkarskiego magazynu „Hot!”. Wysyła swoją dziennikarkę do Wenecji z misją specjalną. Kirsty ma udawać zwykłą kursantkę – a potajemnie prowadzić dziennikarskie śledztwo, by przygotować wstrząsający artykuł o tym, czemu naprawdę służy Akademia. Bohaterka podejmuje się wyzwania z powodów osobistych: w jej związku nie dzieje się najlepiej. Kobieta oczekuje od swojego partnera romantycznych gestów, ale nie wie, dokąd zmierza ta relacja. Nie umie mówić o swoich potrzebach, nie czuje też instynktu macierzyńskiego, a wykładowcy uświadomią jej, że błędów popełnia o wiele więcej. Do Wenecji Kirsty zabiera ze sobą brata cierpiącego po porzuceniu przez ukochaną. Na miejscu Kirsty dowiaduje się kilku ważnych szczegółów o tej parze. Nie ma jednak czasu na szukanie informacji, w pełni zajęta swoim Amore.
„Akademia Miłości” opiera się na ciągłych rozmowach i lekcjach. Takiemu rozwiązaniu sprzyja zawód bohaterki: skoro Kirsty powinna zbierać wiadomości, nic dziwnego, że każdego usiłuje ciągnąć za język. Stopniowo wychodzą na jaw kolejne sekrety. Przy okazji też kobieta uczy się prostych prawd o związkach. Wykładowcy uczą przyjemności życia, sztuki uwodzenia czy przyjmowania komplementów. Odzierają damsko-męskie relacje z niepotrzebnych sztuczek, odrzucają poprawność polityczną. Przypominają o roli samoakceptacji, komentują zachowania odbierające szansę na udany związek. Kirsty zyskuje całą serię olśnień, bo wszystkie proste włoskie prawdy natychmiast przykłada do własnego życia i do swoich błędów. Akademia Miłości, mimo ćwiczeń w parach, nie jest szkołą stręczycielstwa: stawia na czytelną także dla odbiorców teorię. Autorytetami są tu nawet gwiazdy hołdujące prostocie życia – nie ma mowy o pogoni za sensacją. To pogłębia jeszcze rozdarcie bohaterki, która nie może przyznać się ani do prawdziwego celu odbywania kursu, ani do swojego stałego związku.
Ta powieść rozgrywa się przede wszystkim w warstwie psychologicznej – pod względem fabuły trudno spodziewać się fajerwerków. Autorka – Belinda Jones – nie chce przekroczyć cienkiej granicy między literaturą romansową a tandetą z brukowców, boi się oczywistych scenariuszy. Swoich bohaterów wyraźnie znieczula, nie pozwala im na emocjonalne angażowanie się w sprawy sercowe, jakby dla każdego kursanta obecność Amore była naturalnością, nie pokusą. W efekcie autorka trochę usztywnia tę opowieść – a przecież już wystarczającym ograniczeniem jest do bólu konwencjonalne wyjściowe zadanie Kirsty – ten element kreacji postaci wydaje się mało trafny, a napędza fabułę. Cała książka wydaje się nieco przegadana – bezustanne analizy i autoanalizy bez wątpienia przydadzą się szukającym życiowych wskazówek – ale żeby się do nich dostać, trzeba przedrzeć się przez wiele stron bez wyrazistej akcji. „Akademia Miłości” nie kłamie w tytule: to rzeczywiście niemal akademickie rozważania o byciu z drugim człowiekiem. Przydałoby się jednak tej powieści odchudzenie i wprowadzenie odważniejszej, niekoniecznie melodramatycznej akcji. Autorka trochę zgubiła się w konstrukcji postaci – te wysuwane na pierwszy plan wypadają raczej blado, podczas lektury często wydaje się, że ciekawiej jest w innych relacjach. Tyle że „Akademia Miłości” lepiej sprawdza się jako wizja związku idealnego, przynajmniej w teorii. Łatwo wypracować zestaw przepisów, kiedy ma się do dyspozycji papierowych bohaterów. Być może autorka o pewnych prawdach czytelniczkom przypomni, ale nie dostarczy im w pakiecie lekkiego czytadła.
Maria Terlikowska: Wędrówka pędzla i ołówka
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Malowanie
Nie ulega wątpliwości, że dawniej w bajkach mieszkańcy piórników ożywali znacznie częściej i mieli sporo ciekawych przygód. Nasza Księgarnia proponuje dorosłym sentymentalną podróż, a dzieciom – zabawną opowieść o doświadczeniach pędzla i ołówka, bohaterów, którzy sami mogli stworzyć sobie świat – niezbędny do upragnionej wędrówki. Podróż po kartkach obfituje w niespodzianki dyktowane przez wyobraźnię – każde dziecko zna moc kreatywności, „Wędrówka pędzla i ołówka” jest właśnie rejestrem kolejnych autotematycznych nieco pomysłów. Cieszy fakt, że ta książka wraca po długiej nieobecności na rynku wydawniczym, bo zasługuje na docenienie. Nie zestarzała się mimo postępu technologicznego – pędzel i ołówek to w dalszym ciągu akcesoria dostępne najmłodszym. Wędrówka tych bohaterów nosi więc znamiona uniwersalności i nie spotka się z odrzuceniem przez dzisiejsze maluchy. A że w tomiku czeka sporo niespodzianek, dzieci ucieszy wartka wierszowana opowieść.
Pędzel i ołówek sprzeczają się co do trasy wycieczki. Ołówek wybiera czarno-białe wzory, pędzel uważa, że krajobrazy powinny być kolorowe. Tak dochodzą do porozumienia i odtąd jeden będzie szkicował kontury, drugi – wypełniał je barwnymi plamami. Nie oznacza to kresu przygód, bo nigdy nie wiadomo, co pojawi się na kartce. Pędzel i ołówek potrafią narysować czarownicę czy groźnego tygrysa, a potem muszą uciekać lub znajdować sprytne wyjścia z sytuacji. Szybkie tempo zmian i kolejne zaskoczenia to czynniki, za które książkę pokochają najmłodsi. Chociaż wszystko rozgrywa się tutaj w bajkowym świecie – dotyczy sztuki, więc automatycznie okazuje się nieprawdziwe, kiedy tylko kilkulatki wciągną się w opowieść, zaangażują się emocjonalnie w przygody pędzla i ołówka. Będą kibicować bohaterom i śmiać się z ich wpadek czy wyzwań, jakie sami na siebie sprowadzają.
Maria Terlikowska napisała tę bajkę prostym, miejscami nawet kolokwialnym językiem. W śledzeniu historii pomaga wyrazisty rytm – żeby jednak uniknąć wrażenia katarynki, zwrotki rozbija się tu graficznie. Janusz Stanny z tekstu czyni także element ozdobny: sprawia, że litery układają się w kształt drogi, są sygnowane śladami ołówka (lub farby), nabierają kolorów i zamieniają się prawie w obrazki. Stanny pokazuje, jak w prosty sposób – za pomocą odpowiednich wzorków czy plamek – stworzyć prosty krajobraz lub komiksowy rysunek. Ta książka zachęca też do samodzielnego tworzenia (lub odtwarzania) – zamieszczone tu ilustracje inspirują i zachęcają do twórczego działania najmłodszych. Są bajkowe, a do tego dowcipne i niezbyt skomplikowane – tak, że dzieci uwierzą w swoje siły i doprowadzą do ćwiczenia rysunkowych umiejętności.
„Wędrówka pędzla i ołówka” to bajka dowcipna, a do tego niebanalna mimo wyjściowego tematu. Maria Terlikowska wie, jak zatrzymać najmłodszych przy opowieści – proponuje cały szereg przygód logicznie wynikających z działań pędzla i ołówka, ale nie likwiduje przy tym wrażenia bajkowej naturalności. Można tę książkę odczytywać jako próbę definiowania weny, ale dla dzieci dużo bardziej liczyć się będą zabawne przekomarzanki postaci i rysunkowe sztuczki. „Wędrówka pędzla i ołówka” należy już do klasyki literatury czwartej – ale nie ulega wątpliwości, że to jedna z pozycji, które bardzo przypadną do gustu maluchom. Zabawny tekst i oryginalna szata graficzna udowadniają, że dawni polscy autorzy potrafili trafiać w potrzeby dzieci.
Malowanie
Nie ulega wątpliwości, że dawniej w bajkach mieszkańcy piórników ożywali znacznie częściej i mieli sporo ciekawych przygód. Nasza Księgarnia proponuje dorosłym sentymentalną podróż, a dzieciom – zabawną opowieść o doświadczeniach pędzla i ołówka, bohaterów, którzy sami mogli stworzyć sobie świat – niezbędny do upragnionej wędrówki. Podróż po kartkach obfituje w niespodzianki dyktowane przez wyobraźnię – każde dziecko zna moc kreatywności, „Wędrówka pędzla i ołówka” jest właśnie rejestrem kolejnych autotematycznych nieco pomysłów. Cieszy fakt, że ta książka wraca po długiej nieobecności na rynku wydawniczym, bo zasługuje na docenienie. Nie zestarzała się mimo postępu technologicznego – pędzel i ołówek to w dalszym ciągu akcesoria dostępne najmłodszym. Wędrówka tych bohaterów nosi więc znamiona uniwersalności i nie spotka się z odrzuceniem przez dzisiejsze maluchy. A że w tomiku czeka sporo niespodzianek, dzieci ucieszy wartka wierszowana opowieść.
Pędzel i ołówek sprzeczają się co do trasy wycieczki. Ołówek wybiera czarno-białe wzory, pędzel uważa, że krajobrazy powinny być kolorowe. Tak dochodzą do porozumienia i odtąd jeden będzie szkicował kontury, drugi – wypełniał je barwnymi plamami. Nie oznacza to kresu przygód, bo nigdy nie wiadomo, co pojawi się na kartce. Pędzel i ołówek potrafią narysować czarownicę czy groźnego tygrysa, a potem muszą uciekać lub znajdować sprytne wyjścia z sytuacji. Szybkie tempo zmian i kolejne zaskoczenia to czynniki, za które książkę pokochają najmłodsi. Chociaż wszystko rozgrywa się tutaj w bajkowym świecie – dotyczy sztuki, więc automatycznie okazuje się nieprawdziwe, kiedy tylko kilkulatki wciągną się w opowieść, zaangażują się emocjonalnie w przygody pędzla i ołówka. Będą kibicować bohaterom i śmiać się z ich wpadek czy wyzwań, jakie sami na siebie sprowadzają.
Maria Terlikowska napisała tę bajkę prostym, miejscami nawet kolokwialnym językiem. W śledzeniu historii pomaga wyrazisty rytm – żeby jednak uniknąć wrażenia katarynki, zwrotki rozbija się tu graficznie. Janusz Stanny z tekstu czyni także element ozdobny: sprawia, że litery układają się w kształt drogi, są sygnowane śladami ołówka (lub farby), nabierają kolorów i zamieniają się prawie w obrazki. Stanny pokazuje, jak w prosty sposób – za pomocą odpowiednich wzorków czy plamek – stworzyć prosty krajobraz lub komiksowy rysunek. Ta książka zachęca też do samodzielnego tworzenia (lub odtwarzania) – zamieszczone tu ilustracje inspirują i zachęcają do twórczego działania najmłodszych. Są bajkowe, a do tego dowcipne i niezbyt skomplikowane – tak, że dzieci uwierzą w swoje siły i doprowadzą do ćwiczenia rysunkowych umiejętności.
„Wędrówka pędzla i ołówka” to bajka dowcipna, a do tego niebanalna mimo wyjściowego tematu. Maria Terlikowska wie, jak zatrzymać najmłodszych przy opowieści – proponuje cały szereg przygód logicznie wynikających z działań pędzla i ołówka, ale nie likwiduje przy tym wrażenia bajkowej naturalności. Można tę książkę odczytywać jako próbę definiowania weny, ale dla dzieci dużo bardziej liczyć się będą zabawne przekomarzanki postaci i rysunkowe sztuczki. „Wędrówka pędzla i ołówka” należy już do klasyki literatury czwartej – ale nie ulega wątpliwości, że to jedna z pozycji, które bardzo przypadną do gustu maluchom. Zabawny tekst i oryginalna szata graficzna udowadniają, że dawni polscy autorzy potrafili trafiać w potrzeby dzieci.
Patricia Hermes: Werka rozterka i dwie nianie
Wilga, Warszawa 2015.
Kłopoty
Werka powraca, żeby przeżywać kolejne rozterki. Patricia Hermes przedstawia tej bohaterce dziecięcy sposób interpretowania świata. Tomik „Werka rozterka i dwie nianie” pokazuje rozbieżności między pojmowaniem codziennych spraw przez maluchy i ich rodziców. Rodzeństwo Werki – oraz ona sama – bardzo przywiązało się do niani Ani i nie chce jej stracić. Młoda opiekunka chce jednak wyjechać na urlop do Irlandii. Nie będzie jej przez trzy tygodnie, na ten czas rodzice muszą zatrudnić inną nianię. Dzieci boją się powtórki znanego sobie scenariusza: nowa niania może spodobać się mamie i tacie, a wtedy ci nie zgodzą się już na powrót niani Ani. Werka opracowuje plan, żeby ukochana opiekunka nie dała rady odwiedzić sióstr.
Patricia Hermes powraca tym razem do klasycznego w literaturze czwartej tematu „złej niani”. Pani Potts, potencjalna zastępczyni niani Ani, nie rozumie swoich podopiecznych (najlepszy dowód – nie lubi fretki Werki) i zachowuje się tak, że nie wzbudza zaufania kilkulatków. To niania z zasadami, ale na uwadze ma przede wszystkim swoje dobro, o przyjemnościach dzieci nie myśli prawie wcale. Między dorosłą nianią Potts a jej wychowankami tworzy się przepaść – tu nie ma szans na porozumienie. Tym bardziej desperacko chce działać Werka, żeby nie stracić nawet na chwilę z oczu niani Ani. Nie rozumie, że po ostatnich wydarzeniach – które zresztą sama sprowokowała swoimi pomysłami – Ani wręcz należy się odpoczynek od całej gromadki.
W tym tomiku autorka odnosi się do jeszcze jednego dosyć typowego tematu, który zresztą już w pierwszej części przygód Werki sygnalizowała – to jest do konsekwencji kłamstwa. Tym razem przedstawia wydarzenie większego kalibru: Werka zabiera koleżance książkę, którą bardzo chciała przeczytać. Nie udało jej się pożyczyć upragnionego tytułu, więc wykrada tom, korzystając z chwilowego zamieszania. Zamierza prześledzić wskazówki dotyczące gry w piłkę nożną i niepostrzeżenie podrzucić książkę z powrotem. Niestety w plany miesza się fretka ze swoimi ostrymi ząbkami, a koleżanka rzuca oskarżenia w niewłaściwym kierunku. Werka widzi, ile złego narobiła jedna, wydawałoby się dobra, decyzja i jest przerażona konsekwencjami. Zupełnie sama z problemem, nie potrafi znaleźć wyjścia z sytuacji. Tu może pomóc tylko zaufana opiekunka. Dobrze, że Werka może wyznać komuś dorosłemu, co ją trapi – sama nie wyplątałaby się z sieci kłamstw. I chociaż dostaje niezbyt przyjemną nauczkę, Patricia Hermes może zasugerować odbiorcom, od jakich pomysłów powinni stronić. To zatem lektura przynosząca – poza zabawą – elementy pedagogiczne.
Werka nie potrafi przewidzieć konsekwencji swoich zachowań. Błyskawicznie realizuje każdy pomysł, jaki tylko wpadnie jej do głowy. Impulsywna dziewczynka przypomina w tym wiele kilkulatków, zatem seria książek będzie również rodzajem przestrogi – chociaż przygody Werki kończą się dobrze, nie wszystkie chciałoby się samemu przeżywać. Autorka potrafi budować napięcie: wprawdzie dorośli odgadliby, co stanie się z bohaterką (lub w jakie kłopoty sama się wpędzi), jednak dla dzieci będzie to powieść trzymająca w niepewności – i dostarczająca bogatego zestawu emocji. Hermes wybrała historię z elementami dydaktyzmu, co przyda się zwłaszcza przy rozmowach z pociechami: Werka dobrze pokazuje, jakich decyzji nie warto podejmować – i testuje na sobie rozmaite ryzykowne posunięcia. W tle jednak zawsze pozostaje dom pełen dzieci, z kochającymi rodzicami i nianią, która znajdzie rozwiązanie nawet najbardziej skomplikowanych sytuacji. Patricia Hermes wybiera zatem samo życie maluchów – bez upiększeń, za to z akcentem na utrudnienia.
Kłopoty
Werka powraca, żeby przeżywać kolejne rozterki. Patricia Hermes przedstawia tej bohaterce dziecięcy sposób interpretowania świata. Tomik „Werka rozterka i dwie nianie” pokazuje rozbieżności między pojmowaniem codziennych spraw przez maluchy i ich rodziców. Rodzeństwo Werki – oraz ona sama – bardzo przywiązało się do niani Ani i nie chce jej stracić. Młoda opiekunka chce jednak wyjechać na urlop do Irlandii. Nie będzie jej przez trzy tygodnie, na ten czas rodzice muszą zatrudnić inną nianię. Dzieci boją się powtórki znanego sobie scenariusza: nowa niania może spodobać się mamie i tacie, a wtedy ci nie zgodzą się już na powrót niani Ani. Werka opracowuje plan, żeby ukochana opiekunka nie dała rady odwiedzić sióstr.
Patricia Hermes powraca tym razem do klasycznego w literaturze czwartej tematu „złej niani”. Pani Potts, potencjalna zastępczyni niani Ani, nie rozumie swoich podopiecznych (najlepszy dowód – nie lubi fretki Werki) i zachowuje się tak, że nie wzbudza zaufania kilkulatków. To niania z zasadami, ale na uwadze ma przede wszystkim swoje dobro, o przyjemnościach dzieci nie myśli prawie wcale. Między dorosłą nianią Potts a jej wychowankami tworzy się przepaść – tu nie ma szans na porozumienie. Tym bardziej desperacko chce działać Werka, żeby nie stracić nawet na chwilę z oczu niani Ani. Nie rozumie, że po ostatnich wydarzeniach – które zresztą sama sprowokowała swoimi pomysłami – Ani wręcz należy się odpoczynek od całej gromadki.
W tym tomiku autorka odnosi się do jeszcze jednego dosyć typowego tematu, który zresztą już w pierwszej części przygód Werki sygnalizowała – to jest do konsekwencji kłamstwa. Tym razem przedstawia wydarzenie większego kalibru: Werka zabiera koleżance książkę, którą bardzo chciała przeczytać. Nie udało jej się pożyczyć upragnionego tytułu, więc wykrada tom, korzystając z chwilowego zamieszania. Zamierza prześledzić wskazówki dotyczące gry w piłkę nożną i niepostrzeżenie podrzucić książkę z powrotem. Niestety w plany miesza się fretka ze swoimi ostrymi ząbkami, a koleżanka rzuca oskarżenia w niewłaściwym kierunku. Werka widzi, ile złego narobiła jedna, wydawałoby się dobra, decyzja i jest przerażona konsekwencjami. Zupełnie sama z problemem, nie potrafi znaleźć wyjścia z sytuacji. Tu może pomóc tylko zaufana opiekunka. Dobrze, że Werka może wyznać komuś dorosłemu, co ją trapi – sama nie wyplątałaby się z sieci kłamstw. I chociaż dostaje niezbyt przyjemną nauczkę, Patricia Hermes może zasugerować odbiorcom, od jakich pomysłów powinni stronić. To zatem lektura przynosząca – poza zabawą – elementy pedagogiczne.
Werka nie potrafi przewidzieć konsekwencji swoich zachowań. Błyskawicznie realizuje każdy pomysł, jaki tylko wpadnie jej do głowy. Impulsywna dziewczynka przypomina w tym wiele kilkulatków, zatem seria książek będzie również rodzajem przestrogi – chociaż przygody Werki kończą się dobrze, nie wszystkie chciałoby się samemu przeżywać. Autorka potrafi budować napięcie: wprawdzie dorośli odgadliby, co stanie się z bohaterką (lub w jakie kłopoty sama się wpędzi), jednak dla dzieci będzie to powieść trzymająca w niepewności – i dostarczająca bogatego zestawu emocji. Hermes wybrała historię z elementami dydaktyzmu, co przyda się zwłaszcza przy rozmowach z pociechami: Werka dobrze pokazuje, jakich decyzji nie warto podejmować – i testuje na sobie rozmaite ryzykowne posunięcia. W tle jednak zawsze pozostaje dom pełen dzieci, z kochającymi rodzicami i nianią, która znajdzie rozwiązanie nawet najbardziej skomplikowanych sytuacji. Patricia Hermes wybiera zatem samo życie maluchów – bez upiększeń, za to z akcentem na utrudnienia.
sobota, 13 czerwca 2015
Ewa Nowak: Na ratunek Karuzeli
Egmont, Warszawa 2015.
Sensacja
Egmont wprowadził na rynek kolejną atrakcyjną serię dla maluchów, które doskonalą sztukę czytania, Poczytaj ze mną. Te książeczki – dość cienkie, spore i kwadratowe – idealnie nadają się na zestawy rozrywkowo-ćwiczeniowe. Szczególnie cenne jest w nich to, że najmłodsi zyskują szansę decydowania o doborze lektur. Jeśli dzieci mają ochotę na fantastykę, baśń, humor lub przygodę, sięgnąć mogą po odpowiednio oznaczone tomiki. Historyjka Ewy Nowak „Na ratunek Karuzeli” ukazała się pod szyldem „przygoda” i nie zawiedzie małych fanów mocnych wrażeń – to coś, o czym kilkulatki będą marzyć, mimo że w trakcie lektury przejmą sporą część strachu bohatera.
Co jest potrzebne do przeżycia wielkiej przygody? Niezwykły zbieg okoliczności i roztargnienie zabieganej mamy. Antek lubi piłkę nożną i wybiera się, jak zwykle, na trening. W szkole nie zastaje jednak kolegów, nie dotarła do niego informacja o odwołaniu zajęć. Trener i woźny nie mogą zostawić chłopca samego w pustym budynku, a mama przyjedzie po niego za kilka godzin. Antek musi zatem dołączyć do ekipy ratowników, którzy lecą helikopterem na tajemniczą akcję. Trener i woźny mają nietypowe zadanie: muszą uratować uwięzionego na krze psa. Jeśli plan się nie powiedzie, zwierzę spadnie z lodowatym wodospadem i nie będzie miało żadnej szansy na przeżycie. Antek ma lęk wysokości, ale lot helikopterem to najmniejsze z wyzwań, jakie go czekają tego dnia.
„Na ratunek Karuzeli” to książka, którą dzieci będą czytać z zapartym tchem od początku do końca. Ewa Nowak sięga po motyw, który poruszy każdego: żadne dziecko nie chce, żeby sympatycznemu psu stała się krzywda, tymczasem dorośli okazują się bezradni w obliczu żywiołu: tu nie pomogą ani umiejętności komandosów, ani dostępny sprzęt. Poza tym autorka wymyśla brawurową akcję: już sam przelot helikopterem to obiecująca przygoda, a na tym Ewa Nowak nie poprzestaje. Na początku wabikiem dla dzieci okaże się również aura tajemniczości: nowe role znanych dorosłych oznaczają szereg pytań. Zwyczajny trener i zwyczajny woźny to prawdziwi superbohaterowie – mało kto wie o ich ratunkowych ekspedycjach. Z bliska wyglądają one jeszcze ciekawiej: mężczyźni posługują się kodem, który dla postronnego obserwatora brzmi jak szyfr. Nowak dostarcza tu silnych wrażeń, emocje Antka udzielać się będą czytelnikom.
„Na ratunek Karuzeli” to historyjka pozbawiona prawie elementów zwykłego życia. Ewa Nowak nie przejmuje się prawdopodobieństwem. Korzysta z fantazji, żeby zapewnić czytelnikom sceny sensacyjne i silnie działające na wyobraźnię. To nie jest grzeczna opowiastka dla spokojnych maluchów, to relacja, którą dzięki lekturze da się przeżyć. W dodatku mały bohater postawiony w obliczu ekstremalnej sytuacji może stać się dojrzalszy – pozbędzie się do tego również swojego lęku przed wysokościami. Ale ten motyw większości czytelników nie wyda się już ważny. Antek to chłopiec, któremu autorka zafundowała najsilniejsze z doświadczeń. Jego przygoda sprawia, że dzieci pokochają czytanie i poczują energię płynącą z dobrze napisanych książek. Tego typu pomysły w literaturze mają o wiele większą siłę przebicia niż w kreskówkach czy filmach, a jeśli najmłodsi samodzielnie dojdą do tej prawdy, nie będą już potrzebowali innych zachęt do czytania. Przygodę Antka zilustrowała Joanna Rusinek, stawiając na atmosferę sensacyjności (mrok, warunki pogodowe) i gry świateł. Jest to zatem tomik, który warto podsunąć żądnym wrażeń dzieciom – na pewno nie będą rozczarowane, kiedy skończą lekturę. Ewa Nowak i tym razem postarała się zrozumieć, czego oczekują od fabuły kilkulatki.
Sensacja
Egmont wprowadził na rynek kolejną atrakcyjną serię dla maluchów, które doskonalą sztukę czytania, Poczytaj ze mną. Te książeczki – dość cienkie, spore i kwadratowe – idealnie nadają się na zestawy rozrywkowo-ćwiczeniowe. Szczególnie cenne jest w nich to, że najmłodsi zyskują szansę decydowania o doborze lektur. Jeśli dzieci mają ochotę na fantastykę, baśń, humor lub przygodę, sięgnąć mogą po odpowiednio oznaczone tomiki. Historyjka Ewy Nowak „Na ratunek Karuzeli” ukazała się pod szyldem „przygoda” i nie zawiedzie małych fanów mocnych wrażeń – to coś, o czym kilkulatki będą marzyć, mimo że w trakcie lektury przejmą sporą część strachu bohatera.
Co jest potrzebne do przeżycia wielkiej przygody? Niezwykły zbieg okoliczności i roztargnienie zabieganej mamy. Antek lubi piłkę nożną i wybiera się, jak zwykle, na trening. W szkole nie zastaje jednak kolegów, nie dotarła do niego informacja o odwołaniu zajęć. Trener i woźny nie mogą zostawić chłopca samego w pustym budynku, a mama przyjedzie po niego za kilka godzin. Antek musi zatem dołączyć do ekipy ratowników, którzy lecą helikopterem na tajemniczą akcję. Trener i woźny mają nietypowe zadanie: muszą uratować uwięzionego na krze psa. Jeśli plan się nie powiedzie, zwierzę spadnie z lodowatym wodospadem i nie będzie miało żadnej szansy na przeżycie. Antek ma lęk wysokości, ale lot helikopterem to najmniejsze z wyzwań, jakie go czekają tego dnia.
„Na ratunek Karuzeli” to książka, którą dzieci będą czytać z zapartym tchem od początku do końca. Ewa Nowak sięga po motyw, który poruszy każdego: żadne dziecko nie chce, żeby sympatycznemu psu stała się krzywda, tymczasem dorośli okazują się bezradni w obliczu żywiołu: tu nie pomogą ani umiejętności komandosów, ani dostępny sprzęt. Poza tym autorka wymyśla brawurową akcję: już sam przelot helikopterem to obiecująca przygoda, a na tym Ewa Nowak nie poprzestaje. Na początku wabikiem dla dzieci okaże się również aura tajemniczości: nowe role znanych dorosłych oznaczają szereg pytań. Zwyczajny trener i zwyczajny woźny to prawdziwi superbohaterowie – mało kto wie o ich ratunkowych ekspedycjach. Z bliska wyglądają one jeszcze ciekawiej: mężczyźni posługują się kodem, który dla postronnego obserwatora brzmi jak szyfr. Nowak dostarcza tu silnych wrażeń, emocje Antka udzielać się będą czytelnikom.
„Na ratunek Karuzeli” to historyjka pozbawiona prawie elementów zwykłego życia. Ewa Nowak nie przejmuje się prawdopodobieństwem. Korzysta z fantazji, żeby zapewnić czytelnikom sceny sensacyjne i silnie działające na wyobraźnię. To nie jest grzeczna opowiastka dla spokojnych maluchów, to relacja, którą dzięki lekturze da się przeżyć. W dodatku mały bohater postawiony w obliczu ekstremalnej sytuacji może stać się dojrzalszy – pozbędzie się do tego również swojego lęku przed wysokościami. Ale ten motyw większości czytelników nie wyda się już ważny. Antek to chłopiec, któremu autorka zafundowała najsilniejsze z doświadczeń. Jego przygoda sprawia, że dzieci pokochają czytanie i poczują energię płynącą z dobrze napisanych książek. Tego typu pomysły w literaturze mają o wiele większą siłę przebicia niż w kreskówkach czy filmach, a jeśli najmłodsi samodzielnie dojdą do tej prawdy, nie będą już potrzebowali innych zachęt do czytania. Przygodę Antka zilustrowała Joanna Rusinek, stawiając na atmosferę sensacyjności (mrok, warunki pogodowe) i gry świateł. Jest to zatem tomik, który warto podsunąć żądnym wrażeń dzieciom – na pewno nie będą rozczarowane, kiedy skończą lekturę. Ewa Nowak i tym razem postarała się zrozumieć, czego oczekują od fabuły kilkulatki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)