Powergraph, Warszawa 2014.
Samotność
Izoluje Rafał Kosik swoich bohaterów od szeregu postaci, które dotąd na co dzień towarzyszyły Felixowi, Netowi i Nice. Rodziny, koledzy i nauczyciele – każdy z indywidualnymi cechami i barwną osobowością – tworzyliby wygodną warstwę ochronną przed lękami. Samotność jednak uruchamia wyobraźnię, a ta w przypadku horroru jest przecież niezbędna. W tomie „Felix, Net i Nika oraz Klątwa Domu McKillianów” samotność zamienia się w uderzającą ciszę. Tym bardziej, że przyjaźń nastolatków zostaje tu wystawiona na ciężką próbę. Jest jeszcze inny powód wydzielenia bohaterów z ich zwyczajnego środowiska: autor chce, żeby książkę dało się czytać niezależnie od innych tomów z serii, podobnie jak kolejne opowiadania. „Klątwa Domu McKillianów” przypomina zresztą momentami rozbudowane opowiadanie.
Podczas wakacji Felix, Net i Nika wybierają się do Szkocji z rewizytą. Zaproszeni przez Angusa, korzystają z szansy na nietypową wyprawę, na którą w żadnym innym wypadku nie mogliby sobie pozwolić. Radość z wycieczki Felixowi psuje nieobecność Laury. Nastroje w grupie psują się na skutek niefortunnej pomyłki Neta, a na miejscu przyjaciele nie zastają swoich kolegów. Nocami po posiadłości McKillianów grasują dziwne stwory, a kamerdyner i pokojówka, a potem i wuj Angusa, skrywają jakąś tajemnicę. Telefony tracą zasięg, nie można połączyć się z internetem i nie wiadomo, jak się zachować w obliczu nieprzewidzianych trudności. Rafał Kosik tym razem stawia na atmosferę. Owszem, na początku tomu wprowadza kolejny wynalazek – ale już wkrótce zrezygnuje z zabaw technologicznych, wyjątek robiąc jedynie dla samochodów. Tajemnicza aura pasuje bardziej do klasycznych elementów horrorów – pojawią się więc stare nagrobki, listy sprzed wieków, nierozwiązane zagadki i przybysze z zaświatów. Na wyobraźnię autora oraz czytelników mają działać miejscowe wierzenia, odmienne zwyczaje a nawet kapryśna pogoda. Spowita mgłami Szkocja tworzy idealną scenerię do mrożącej krew w żyłach opowieści.
Zmiana nastroju okazuje się wygodna dla samej książki. Kosik może wyraźnie rozgraniczać części komiczne i „straszne” – po wprowadzeniu nie wraca już do zwyczajności, jakby obecność bohaterów poza granicami Polski stanowiła automatyczne przejście do świata wyobraźni. Kiedy przychodzi czas na strach, autor oddala śmiech – eksperymentuje z gatunkiem, nie chcąc zanudzać młodych czytelników powtarzalnymi motywami. Ale Felixa, Neta i Nikę czekają tym razem rozmaite przykrości. Do najpoważniejszych należą wzajemne spory. Towarzystwo dotąd niemal jednogłośnie podejmujące decyzje, rozbija się na grupki. Nagły brak porozumienia (i zrozumienia) potrzeb innych) owocuje wzajemnymi krzywdami i szeregiem pretensji – i trzeba Kosikowi przyznać, że to o wiele ciekawsze niż obrazki szczęśliwie zakochanych lub jednomyślnych postaci.
Rafał Kosik nie rezygnuje z humoru. Przypomina sobie od czasu do czasu o Manfredzie, niezawodnym powieściowym ironiście. Rozbawia dzięki strachliwości i skłonnościom do paniki Neta, ale proponuje też cały szereg dowcipów sytuacyjnych, ładnie wkomponowanych w akcję. Wykorzystuje nowe przestrzenie do budowania nowych żartów. Wie, za co uwielbiają go młodzi odbiorcy, ale nie zamierza powtarzać raz sprawdzonych rozwiązań. „Klątwa Domu McKillianów”, w odróżnieniu od poprzednich książek cyklu, jest jednak dużo bardziej statyczna. Autor sporo miejsca poświęca na opisy (oddające grozę sytuacji lub po prostu inność przestrzeni), trochę kosztem akcji. Odczucia i wrażenia nastolatków są tu ważniejsze niż przygoda.
Za każdym razem Rafał Kosik próbuje swoim czytelnikom zaproponować inny fabularny rytm powieści i nawiązania do różnych gatunków. W „Klątwie Domu McKillianów” bardzo zwalnia tempo, ale jednocześnie funduje odbiorcom silne emocje i celne przesłania. Tym razem oryginalność ma zapewnić sama zmiana miejsca wydarzeń i usunięcie z horyzontu znanych już towarzyszy dzielnej paczki.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
niedziela, 30 listopada 2014
Megan McDonald: Wielka księga humoru. Hania Humorek
Egmont, Warszawa 2014.
Hania w szkole
Hania Humorek powstała jako popkulturowy rozśmieszacz dla najmłodszych. To bohaterka, która nie zawsze zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami najbliższych, będzie więc dostarczać dzieciom rozrywki. Hania Humorek daje się poznać przez kolejne mikropowieści (czy też rozbudowane opowiadania) – za każdym razem temat z życia kilkulatka-ucznia wykorzystany zostaje do uruchamiania humoru sytuacyjnego oraz słownego. Ta postać podoba się dzieciom – między innymi ze względu na zachowania. Chociaż Hania Humorek nie stara się być specjalnie niegrzeczna, daleko jej do anielskości. Ma swoje humorki – i to, czynnik rozśmieszający. „Wielka księga humoru. Hania Humorek” to zebrane w jednym tomie historie z książek „Hania Humorek. W osiem i pół dnia dookoła świata”, „Hania Humorek idzie na studia” oraz „Hania Humorek. Mały detektyw”.
Hania przyjaźni się z Ryśkiem i Frankiem i ma młodszego brata, Smrodka. Chodzi do szkoły, która często staje się areną jej rozmaitych wybryków. Ale Megan McDonald szkoły potrzebuje też jako przeglądu typowych sprzeczek w gronie rówieśników. Bo Gania nie tylko rozśmiesza. Jej przygody, mocno wyostrzone, zamieniają się w zawoalowane porady lub przestrogi – bez tonów moralizatorskich. Oto na przykład do szkoły przychodzi nowa dziewczynka i Hania dość szybko ulega jej urokowi. Próbuje się z nią zaprzyjaźnić, całkiem zapominając o swoim kręgu towarzyskim. Rysiek i Franek początkowo upominają Hanię, a później muszą jej dać nauczkę, żeby zrozumiała, że nie porzuca się prawdziwych przyjaciół. Autorka nie ukrywa emocji bohaterów, pozwala im reagować niedyplomatycznie, tak, by dla dzieci stało się jasne, jak nie powinno się traktować bliskich. Dodatkowy smaczek stanowi fakt, że towarzyskie niesnaski przenoszą się na szkołę. W tle rozgrywa się z kolei atrakcyjny dla małych czytelników projekt łączący się z poznawaniem kultur różnych krajów – mimochodem przemyca autorka parę informacji. W „Małym detektywie” Hania angażuje się w poszukiwanie zaginionego psa policjanta – zanim będzie mogła rozwiązać zagadkę, spotka się z wieloma tajemniczymi zjawiskami. Razem z nią mali odbiorcy pobawią się więc w śledczych. Historia ze studiami wydaje się najbardziej egzotyczna, a i najbardziej komiczna w samym języku: korepetytorka Hani wprowadza dziewczynkę w życie studenckie i uczy ją slangu, a także studenckiego luzu. Hania – jako jedyna studentka wśród rówieśników – zaczyna zadzierać nosa i staje się nie do wytrzymania.
„Wielka księga humoru” zachęca dzieci dowcipem i tematyką kolejnych opowiadań. Odbiorcy mogą nawet sami śledzić tekst (ułatwia im to duży druk i rozrzedzenie historyjek młodzieżowymi obrazkami Petera H. Reynoldsa). Hania Humorek angażuje całkowicie – zaprasza do swojego świata i zatrzymuje w nim na długo. Jest tu sporo motywów wywodzonych z ludycznego humoru (onomastyczne zabawy), ale żarty kryją się też w charakterach postaci. Niezadowolona Hania warczy, Smrodek to typowy irytujący młodszy brat. Żadnego z bohaterów nie da się pomylić z innymi. McDonald tworzy historyjki dynamiczne i dostosowane do wieku czytelników – chce, żeby dzieci nie nudziły się przy lekturze i żeby polubiły Hanię Humorek. To jej się udaje – Hania będzie dobrą towarzyszką zabaw dla najmłodszych. Wprawdzie z tego rodzaju humoru w końcu się wyrasta, ale kilkulatki będą bardzo chętnie sięgać po kolejne tomy z przygodami tej bohaterki. Hania Humorek to bowiem przede wszystkim dziecko przekonujące i trochę niesforne – a tego nie można ignorować.
Hania w szkole
Hania Humorek powstała jako popkulturowy rozśmieszacz dla najmłodszych. To bohaterka, która nie zawsze zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami najbliższych, będzie więc dostarczać dzieciom rozrywki. Hania Humorek daje się poznać przez kolejne mikropowieści (czy też rozbudowane opowiadania) – za każdym razem temat z życia kilkulatka-ucznia wykorzystany zostaje do uruchamiania humoru sytuacyjnego oraz słownego. Ta postać podoba się dzieciom – między innymi ze względu na zachowania. Chociaż Hania Humorek nie stara się być specjalnie niegrzeczna, daleko jej do anielskości. Ma swoje humorki – i to, czynnik rozśmieszający. „Wielka księga humoru. Hania Humorek” to zebrane w jednym tomie historie z książek „Hania Humorek. W osiem i pół dnia dookoła świata”, „Hania Humorek idzie na studia” oraz „Hania Humorek. Mały detektyw”.
Hania przyjaźni się z Ryśkiem i Frankiem i ma młodszego brata, Smrodka. Chodzi do szkoły, która często staje się areną jej rozmaitych wybryków. Ale Megan McDonald szkoły potrzebuje też jako przeglądu typowych sprzeczek w gronie rówieśników. Bo Gania nie tylko rozśmiesza. Jej przygody, mocno wyostrzone, zamieniają się w zawoalowane porady lub przestrogi – bez tonów moralizatorskich. Oto na przykład do szkoły przychodzi nowa dziewczynka i Hania dość szybko ulega jej urokowi. Próbuje się z nią zaprzyjaźnić, całkiem zapominając o swoim kręgu towarzyskim. Rysiek i Franek początkowo upominają Hanię, a później muszą jej dać nauczkę, żeby zrozumiała, że nie porzuca się prawdziwych przyjaciół. Autorka nie ukrywa emocji bohaterów, pozwala im reagować niedyplomatycznie, tak, by dla dzieci stało się jasne, jak nie powinno się traktować bliskich. Dodatkowy smaczek stanowi fakt, że towarzyskie niesnaski przenoszą się na szkołę. W tle rozgrywa się z kolei atrakcyjny dla małych czytelników projekt łączący się z poznawaniem kultur różnych krajów – mimochodem przemyca autorka parę informacji. W „Małym detektywie” Hania angażuje się w poszukiwanie zaginionego psa policjanta – zanim będzie mogła rozwiązać zagadkę, spotka się z wieloma tajemniczymi zjawiskami. Razem z nią mali odbiorcy pobawią się więc w śledczych. Historia ze studiami wydaje się najbardziej egzotyczna, a i najbardziej komiczna w samym języku: korepetytorka Hani wprowadza dziewczynkę w życie studenckie i uczy ją slangu, a także studenckiego luzu. Hania – jako jedyna studentka wśród rówieśników – zaczyna zadzierać nosa i staje się nie do wytrzymania.
„Wielka księga humoru” zachęca dzieci dowcipem i tematyką kolejnych opowiadań. Odbiorcy mogą nawet sami śledzić tekst (ułatwia im to duży druk i rozrzedzenie historyjek młodzieżowymi obrazkami Petera H. Reynoldsa). Hania Humorek angażuje całkowicie – zaprasza do swojego świata i zatrzymuje w nim na długo. Jest tu sporo motywów wywodzonych z ludycznego humoru (onomastyczne zabawy), ale żarty kryją się też w charakterach postaci. Niezadowolona Hania warczy, Smrodek to typowy irytujący młodszy brat. Żadnego z bohaterów nie da się pomylić z innymi. McDonald tworzy historyjki dynamiczne i dostosowane do wieku czytelników – chce, żeby dzieci nie nudziły się przy lekturze i żeby polubiły Hanię Humorek. To jej się udaje – Hania będzie dobrą towarzyszką zabaw dla najmłodszych. Wprawdzie z tego rodzaju humoru w końcu się wyrasta, ale kilkulatki będą bardzo chętnie sięgać po kolejne tomy z przygodami tej bohaterki. Hania Humorek to bowiem przede wszystkim dziecko przekonujące i trochę niesforne – a tego nie można ignorować.
sobota, 29 listopada 2014
Beata Krupska: Sceny z życia smoków
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Wesoło i zielono
Przepiękne są „Sceny z życia smoków” i to nie tylko na pierwszy rzut oka, ze względu na wydanie i imponującą oprawę graficzną (ilustracje Zbigniewa Larwy). Beata Krupska, autorka piętnastu scenek – miniopowiadań – dba bowiem o to, by jej bohaterowie dawali się poznać na różnych płaszczyznach i przez odbiorców w różnym wieku. Podczas wspólnej wieczornej lektury maluchy z zaangażowaniem śledzić będą przygody smoków i ich przyjaciół, rodzice natomiast – wychwytywać kierowane do nich mrugnięcia okiem, satyryczne komentarze ukryte w bajkach.
Towarzystwo jest tu barwne i bezgranicznie dowcipne. Dzieje się tak dzięki uruchomieniu wyobraźniowego absurdu powiązanego ściśle z dowcipem sytuacyjnym. Tu najbardziej konwencjonalne motywy zostają przekształcone zgodnie z zasadami wydobywania dowcipu. Zwykłe przedstawianie nowych bohaterów autorka zamienia w żarty. Przy smokach nie można będzie się nudzić. Z jednej strony dlatego, że ciągle zaskakują swoimi reakcjami i obserwacjami rzeczywistości, z drugiej – ponieważ nie ma tu akcji w klasycznym rozumieniu. Opowiadania nie muszą mieścić historyjek przedstawianych od początku do końca, mogą zamieniać się w obrazki rodzajowe, w których śmiech będzie celem nadrzędnym. Cały tomik jest popisem humoru i nieskrępowanej wyobraźni, która tak bardzo pasuje do barwnych bohaterów. Smoki mogą stać się ulubieńcami nie tylko dzieci.
Beata Krupska wprawdzie konfrontuje swoich bohaterów ze smokiem legendą, ale naśmiewa się z tego ostatniego bezlitośnie. Zresztą ogrywa w tekście rozmaite „smocze” motywy bardzo zgrabnie. Oswaja smoki przez ich małe dziwactwa, przyzwyczajenia i „inności”, tak, że odbiorcy będą postaciom wiernie kibicować. Smoczy świat urozmaica zrzędliwa żaba marząca o białych podkolanówkach, jej ukochany krokodyl czy Makrauchenia – jedyne stworzenie pamiętające dinozaury. W termosach chlupocze zupa ogórkowa, jest więc zawsze zielono i wesoło. Smoki razem z przyjaciółmi czasem ruszają do działania, innym razem wolą wspólnie rozstrzygać filozoficzne kwestie. Odrywają się jednak od codzienności – nie mają zwyczajnych obowiązków, więcej czasu zostaje im zatem na rozwiązywanie coraz to nowych problemów.
Nierzadko „Sceny z życia smoków” zamieniają się w sceny z życia ludzi. Autorka jakby mimochodem szkicuje celne portrety lub karykatury. W pozornie nonsensownych scenkach zamieszcza ciekawe charakterystyki różnych typów ludzi. Pozornie nieznaczące spory i bajkowe dialogi wiele powiedzą odbiorcom o nich samych. W wydobywaniu dowcipu pomaga brak rozwlekłości – Krupska stawia na krótkie i wyraziste scenki z żartobliwą narracją. Dzięki temu nie musi koncentrować się na dynamizowaniu fabuły – tempo uzyskuje za sprawą talentu do skracania. W tym prześmiewczym świecie oczywiście nie może być mowy o strachu, smutku czy złości. Jeśli którykolwiek bohater odczuwa tego rodzaju emocje, to tylko po to, by zwiększyć efekt komiczny. Zła czy okrucieństwa w tym tomiku się nie znajdzie. Krupska zapewnia inteligentną rozrywkę nie tylko dzieciom. Jest przy tym dość wymagająca pod względem językowym – nie infantylizuje tekstu i wysoko stawia poprzeczkę dzieciom, nie zniechęcając ich przy tym do lektury.
Zbigniew Larwa także odwołuje się do zdobyczy satyrycznych. Widać to zwłaszcza przy ogromie szczegółów nadających charakteru poszczególnym postaciom. W kresce łączy styl Janusza Christy i Edwarda Lutczyna. Nawet kiedy przedstawia tylko wybrane motywy, dba o detale. Zapełnia kolejne strony rysunkami różnych, także dalszoplanowych postaci, tak, by sugerować szybki rytm historii nawet wtedy, gdy egzystencja smoków toczy się akurat dość leniwie.
Cieszy to połączenie historyjek będących hołdem dla humoru, wyobraźni i absurdu z ilustracjami, które dobrze podkreślają bajkowość i dowcip. „Sceny z życia smoków” są czymś więcej niż zestawem opowiadań dla najmłodszych – to publikacja, która pokazuje, jak nonsens sprawdza się w literaturze czwartej i… jak łączy pokolenia. Książka Beaty Krupskiej wcale się od pierwszego wydania nie zestarzała – ale absurd jest przecież ponadczasowy.
Wesoło i zielono
Przepiękne są „Sceny z życia smoków” i to nie tylko na pierwszy rzut oka, ze względu na wydanie i imponującą oprawę graficzną (ilustracje Zbigniewa Larwy). Beata Krupska, autorka piętnastu scenek – miniopowiadań – dba bowiem o to, by jej bohaterowie dawali się poznać na różnych płaszczyznach i przez odbiorców w różnym wieku. Podczas wspólnej wieczornej lektury maluchy z zaangażowaniem śledzić będą przygody smoków i ich przyjaciół, rodzice natomiast – wychwytywać kierowane do nich mrugnięcia okiem, satyryczne komentarze ukryte w bajkach.
Towarzystwo jest tu barwne i bezgranicznie dowcipne. Dzieje się tak dzięki uruchomieniu wyobraźniowego absurdu powiązanego ściśle z dowcipem sytuacyjnym. Tu najbardziej konwencjonalne motywy zostają przekształcone zgodnie z zasadami wydobywania dowcipu. Zwykłe przedstawianie nowych bohaterów autorka zamienia w żarty. Przy smokach nie można będzie się nudzić. Z jednej strony dlatego, że ciągle zaskakują swoimi reakcjami i obserwacjami rzeczywistości, z drugiej – ponieważ nie ma tu akcji w klasycznym rozumieniu. Opowiadania nie muszą mieścić historyjek przedstawianych od początku do końca, mogą zamieniać się w obrazki rodzajowe, w których śmiech będzie celem nadrzędnym. Cały tomik jest popisem humoru i nieskrępowanej wyobraźni, która tak bardzo pasuje do barwnych bohaterów. Smoki mogą stać się ulubieńcami nie tylko dzieci.
Beata Krupska wprawdzie konfrontuje swoich bohaterów ze smokiem legendą, ale naśmiewa się z tego ostatniego bezlitośnie. Zresztą ogrywa w tekście rozmaite „smocze” motywy bardzo zgrabnie. Oswaja smoki przez ich małe dziwactwa, przyzwyczajenia i „inności”, tak, że odbiorcy będą postaciom wiernie kibicować. Smoczy świat urozmaica zrzędliwa żaba marząca o białych podkolanówkach, jej ukochany krokodyl czy Makrauchenia – jedyne stworzenie pamiętające dinozaury. W termosach chlupocze zupa ogórkowa, jest więc zawsze zielono i wesoło. Smoki razem z przyjaciółmi czasem ruszają do działania, innym razem wolą wspólnie rozstrzygać filozoficzne kwestie. Odrywają się jednak od codzienności – nie mają zwyczajnych obowiązków, więcej czasu zostaje im zatem na rozwiązywanie coraz to nowych problemów.
Nierzadko „Sceny z życia smoków” zamieniają się w sceny z życia ludzi. Autorka jakby mimochodem szkicuje celne portrety lub karykatury. W pozornie nonsensownych scenkach zamieszcza ciekawe charakterystyki różnych typów ludzi. Pozornie nieznaczące spory i bajkowe dialogi wiele powiedzą odbiorcom o nich samych. W wydobywaniu dowcipu pomaga brak rozwlekłości – Krupska stawia na krótkie i wyraziste scenki z żartobliwą narracją. Dzięki temu nie musi koncentrować się na dynamizowaniu fabuły – tempo uzyskuje za sprawą talentu do skracania. W tym prześmiewczym świecie oczywiście nie może być mowy o strachu, smutku czy złości. Jeśli którykolwiek bohater odczuwa tego rodzaju emocje, to tylko po to, by zwiększyć efekt komiczny. Zła czy okrucieństwa w tym tomiku się nie znajdzie. Krupska zapewnia inteligentną rozrywkę nie tylko dzieciom. Jest przy tym dość wymagająca pod względem językowym – nie infantylizuje tekstu i wysoko stawia poprzeczkę dzieciom, nie zniechęcając ich przy tym do lektury.
Zbigniew Larwa także odwołuje się do zdobyczy satyrycznych. Widać to zwłaszcza przy ogromie szczegółów nadających charakteru poszczególnym postaciom. W kresce łączy styl Janusza Christy i Edwarda Lutczyna. Nawet kiedy przedstawia tylko wybrane motywy, dba o detale. Zapełnia kolejne strony rysunkami różnych, także dalszoplanowych postaci, tak, by sugerować szybki rytm historii nawet wtedy, gdy egzystencja smoków toczy się akurat dość leniwie.
Cieszy to połączenie historyjek będących hołdem dla humoru, wyobraźni i absurdu z ilustracjami, które dobrze podkreślają bajkowość i dowcip. „Sceny z życia smoków” są czymś więcej niż zestawem opowiadań dla najmłodszych – to publikacja, która pokazuje, jak nonsens sprawdza się w literaturze czwartej i… jak łączy pokolenia. Książka Beaty Krupskiej wcale się od pierwszego wydania nie zestarzała – ale absurd jest przecież ponadczasowy.
Wanda Chotomska: W kraju Patataju
Muza SA, Warszawa 2014.
Koński raj
Kiedy czyta się o kraju Patataju, trudno uwierzyć, że tylko kilka utworów o końsko-bajkowej tematyce pochodzi z archiwów Wandy Chotomskiej, a kilkanaście wierszy powstało specjalnie do tomiku. „W kraju Patataju” to publikacja, która przywodzi na myśl najlepsze teksty z klasyki literatury czwartej. Wrażenie ich znajomości bierze się w dużej części z rytmów: Wanda Chotomska sięga po charakterystyczne dla siebie rodzaje śpiewnych sylabotoników i w nich zamieszcza całe końskie historie. W końcu „W kraju Patataju” koni zabraknąć nie może. Mieszkańcy Patataju są właściwie wszędzie. Nawet orkiestry ich znają, a to nie tylko za sprawą konia końtrabasisty, ale i przez smyczki z końskiego włosia. Koń, który idzie do fryzjera, żąda, by uczesać go w koński ogon. Tym zabawom przede wszystkim językowym nie ma końca. Wanda Chotomska – jak zwykle – stawia na humor i absurd. Uwielbia zabawy słowem, prowokując swoich małych odbiorców do wysiłku umysłowego. Włącza do bajek elementy trochę dziś zapomniane – koniki z karuzeli czy podkowę jako znak szczęścia. Odkrywa niepotrzebnego konia na biegunach i szuka dla niego weterynarza, przywołuje Pegaza, w jej bajkach powracają też motywy bardziej egzotyczne dla dzieci: konna poczta czy dorożka. Jeśli dodać do tego historyjkę o czapraku czy tańcu koni z góralskich sań – obraz będzie niemal pełen. Wanda Chotomska szuka końskich tematów wszędzie, a nie odchodzi przy tym od własnego stylu i pomysłów. Odczarowuje w ten sposób serie o magicznych konikach i kucykach, którymi przesycony jest dzisiejszy rynek masowy. Tutaj konie nie są infantylnym tematem dla małych pseudoksiężniczek. To konie z charakterem, pozbawione przesłodzonych scenek i opisów.
Lektura tych utworów przebiega szybko. Wiersze Wandy Chotomskiej same się czytają, w związku z ich nakręcającym się rytmem i dbałością o rymy. Tu nie ma miejsca na odchodzenie od sprawdzonych form, chociaż rozbijanie wersów sprawdza się przy końskiej tematyce bardzo. Autorka wie, jak mówić do dzieci – wysoko stawia poprzeczkę, ale nikogo nie zamęcza trudnymi frazami. Chce, by wiersze pobrzmiewały bajkowo i kryły w sobie rozmaite niespodzianki dla odbiorców. Panuje nad słowem – to ona kształtuje opowieść (co dla wielu bajkobpisarzy rymujących nie jest ani proste, ani oczywiste). Imponuje tempem opowiadania i wielością pomysłów- każdy wiersz jest inny, każdy porusza odmienne tematy, mimo że ściśle wiąże się z krajem Patatajem.
Dzieci zyskają dzięki lekturze po pierwsze inteligentną rozrywkę, po drugie poszerzenie kompetencji językowych. Podczas lektury będą rozwijać wyobraźnię, podążając za pomysłami cenionej autorki. „W kraju Patataju” to cykl dla młodszych i starszych dzieci. Stroną graficzną zajęli się Monika i Adam Świerżewscy. Ich konie są mocno zawadiackie (i nie mają nic wspólnego z cukierkowymi pony), sprawdzają się w rozmaitych, nawet najmniej końskich okolicznościach (koń, który przebiera się za konika morskiego!), mają też ciekawe umaszczenie. Ilustratorzy dopowiadają do propozycji Wandy Chotomskiej dodatkowe dowcipy, a czasem po prostu szukają odpowiednich rysunkowych komentarzy do wierszy. Dzieci bez trudu znajdą na tych obrazkach swoich ulubionych bohaterów. Ilustracje, podobnie jak wiersze, budzą uśmiech – i o to przecież chodzi. „W kraju Patataju” to publikacja ciekawa, wesoła i pomysłowa. Wanda Chotomska zapewnia maluchom lekturę niezapomnianą – tworzy zgodnie z zasadami wielokrotnie już w literaturze czwartej sprawdzonymi. Tu konie staną się obiektem żartów i wzruszeń – wszystko dla dobrej zabawy najmłodszych.
Koński raj
Kiedy czyta się o kraju Patataju, trudno uwierzyć, że tylko kilka utworów o końsko-bajkowej tematyce pochodzi z archiwów Wandy Chotomskiej, a kilkanaście wierszy powstało specjalnie do tomiku. „W kraju Patataju” to publikacja, która przywodzi na myśl najlepsze teksty z klasyki literatury czwartej. Wrażenie ich znajomości bierze się w dużej części z rytmów: Wanda Chotomska sięga po charakterystyczne dla siebie rodzaje śpiewnych sylabotoników i w nich zamieszcza całe końskie historie. W końcu „W kraju Patataju” koni zabraknąć nie może. Mieszkańcy Patataju są właściwie wszędzie. Nawet orkiestry ich znają, a to nie tylko za sprawą konia końtrabasisty, ale i przez smyczki z końskiego włosia. Koń, który idzie do fryzjera, żąda, by uczesać go w koński ogon. Tym zabawom przede wszystkim językowym nie ma końca. Wanda Chotomska – jak zwykle – stawia na humor i absurd. Uwielbia zabawy słowem, prowokując swoich małych odbiorców do wysiłku umysłowego. Włącza do bajek elementy trochę dziś zapomniane – koniki z karuzeli czy podkowę jako znak szczęścia. Odkrywa niepotrzebnego konia na biegunach i szuka dla niego weterynarza, przywołuje Pegaza, w jej bajkach powracają też motywy bardziej egzotyczne dla dzieci: konna poczta czy dorożka. Jeśli dodać do tego historyjkę o czapraku czy tańcu koni z góralskich sań – obraz będzie niemal pełen. Wanda Chotomska szuka końskich tematów wszędzie, a nie odchodzi przy tym od własnego stylu i pomysłów. Odczarowuje w ten sposób serie o magicznych konikach i kucykach, którymi przesycony jest dzisiejszy rynek masowy. Tutaj konie nie są infantylnym tematem dla małych pseudoksiężniczek. To konie z charakterem, pozbawione przesłodzonych scenek i opisów.
Lektura tych utworów przebiega szybko. Wiersze Wandy Chotomskiej same się czytają, w związku z ich nakręcającym się rytmem i dbałością o rymy. Tu nie ma miejsca na odchodzenie od sprawdzonych form, chociaż rozbijanie wersów sprawdza się przy końskiej tematyce bardzo. Autorka wie, jak mówić do dzieci – wysoko stawia poprzeczkę, ale nikogo nie zamęcza trudnymi frazami. Chce, by wiersze pobrzmiewały bajkowo i kryły w sobie rozmaite niespodzianki dla odbiorców. Panuje nad słowem – to ona kształtuje opowieść (co dla wielu bajkobpisarzy rymujących nie jest ani proste, ani oczywiste). Imponuje tempem opowiadania i wielością pomysłów- każdy wiersz jest inny, każdy porusza odmienne tematy, mimo że ściśle wiąże się z krajem Patatajem.
Dzieci zyskają dzięki lekturze po pierwsze inteligentną rozrywkę, po drugie poszerzenie kompetencji językowych. Podczas lektury będą rozwijać wyobraźnię, podążając za pomysłami cenionej autorki. „W kraju Patataju” to cykl dla młodszych i starszych dzieci. Stroną graficzną zajęli się Monika i Adam Świerżewscy. Ich konie są mocno zawadiackie (i nie mają nic wspólnego z cukierkowymi pony), sprawdzają się w rozmaitych, nawet najmniej końskich okolicznościach (koń, który przebiera się za konika morskiego!), mają też ciekawe umaszczenie. Ilustratorzy dopowiadają do propozycji Wandy Chotomskiej dodatkowe dowcipy, a czasem po prostu szukają odpowiednich rysunkowych komentarzy do wierszy. Dzieci bez trudu znajdą na tych obrazkach swoich ulubionych bohaterów. Ilustracje, podobnie jak wiersze, budzą uśmiech – i o to przecież chodzi. „W kraju Patataju” to publikacja ciekawa, wesoła i pomysłowa. Wanda Chotomska zapewnia maluchom lekturę niezapomnianą – tworzy zgodnie z zasadami wielokrotnie już w literaturze czwartej sprawdzonymi. Tu konie staną się obiektem żartów i wzruszeń – wszystko dla dobrej zabawy najmłodszych.
piątek, 28 listopada 2014
Frances O'Roark Dowell: Sekretny język dziewczyn
Jaguar, Warszawa 2014.
Utrudnienia
Tak to się przeważnie zaczyna. Przyjaciółki z dzieciństwa ulegają wpływom nowych koleżanek, poznają różne sposoby funkcjonowania w grupie rówieśniczek i ich drogi powoli się rozchodzą. Przerabiają to w „Sekretnym języku dziewczyn” Kate i Marylin. Ta pierwsza lubi grać w koszykówkę i obce są jej wszelkie „dziewczyńskie” zajęcia. Ta druga przechodzi właśnie fascynację czirliderkami – pragnie zostać jedną z nich, bo w głębi duszy rozumie, że inaczej nie ma szans na zaistnienie w szkolnej społeczności. Kate staje się dla Marylin przeszkodą w drodze do nowego celu. Czirliderki muszą przecież uważać, z kim się spotykają. Na niedostępności i dystansie polega też ich pseudourok. Tymczasem Kate ma problem innego rodzaju – lubi spędzać czas z jednym ze swoich przyjaciół, ale nie jest gotowa na chodzenie z nim. Wszyscy jednak oczekują przynajmniej ciągłego trzymania się za ręce. Kate zachowuje się inaczej niż rozchichotane nastolatki – a swoją postawą przyciąga uwagę nie tylko klasowych plotkar.
„Sekretny język dziewczyn” to powieść, którą bez trudu da się określić mianem klasyki wśród historii pop. Szkolny światek widziany z dwóch odmiennych perspektyw to okazja do kolejnego przerabiania tematów stale obecnych w literaturze młodzieżowej: zauroczeń i przyjaźni. Frances O’Roark Dowell dokłada do tego próbę analizy psychologii grupy nastolatek, pokazuje, jak działają mechanizmy akceptacji i wykluczenia. Stawia swoje bohaterki w trudnej sytuacji – w chwili, gdy niemal ostatecznie rozpada się ich dotychczasowa zażyłość – ale unika sentymentów i wielkiej rozpaczy. Nikomu nie każe walczyć z tym, co nieuchronne, nie ocenia też wydarzeń z zewnątrz. Jest za to w stanie dość szczegółowo zaprezentować przemyślenia i przeżycia bezpośrednio zainteresowanych. Wnioski pozostawia młodym czytelniczkom.
Dziewczyny mają różne kompleksy, zdarzają się też problemy w ich domach (rodzice Marylin się rozwodzą). Same dokładają sobie problemów, zwykle przez ślepe posłuszeństwo wobec rówieśniczek, bardziej zdeterminowanych do uprzykrzania innym życia. Ale w tej powieści pojawia się jeszcze nadzieja na rozmowę. Frances O’Roark Dowell nie przekazuje dosłownego brzmienia najtrudniejszych dialogów, zawiesza akcję w chwilach, gdy bohaterki do takich rozmów się zabierają – wie dokładnie, że w tym wypadku intencje będą dla odbiorczyń ważniejsze niż słowa – a może też nie chce dokładać do tomu psychologicznych modelowych rozmów. Istotny jest sam fakt zrozumienia, kiedy szczera dyskusja przyda się w naprawianiu wzajemnych relacji.
„Sekretny język dziewczyn” jest jak przejście od dzieciństwa do bycia nastolatkiem. Bohaterki jeszcze nie do końca dobrze czują się w nowej roli, jeszcze tęsknią za beztroskimi czasami, ale już widzą, że powrotu nie ma. Powoli wkraczają w świat szkolnych intryg, złośliwości i sekretów. Szkoła funkcjonuje w tej książce jako miejsce umożliwiające towarzyskie działania – co nie dziwi, bo utrzymane zostało w konwencji poppowieści. Ale w całym dziewczęcym zagubieniu bohaterek autorka nie traci z pola widzenia szansy na dobre zmiany. Bohaterki muszą tylko zaakceptować nowe reguły. „Sekretny język dziewczyn” to powieść, która pomoże nastoletnim odbiorczyniom zrozumieć przemiany rozgrywające się w ich najbliższym otoczeniu. Być może też skłoni je do refleksji i pozwoli ocalić wartości najcenniejsze – jeśli jednak to by się nie udało, uświadomi, jak pozostać sobą. Frances O’Roark Dowell nie odchodzi zbyt daleko od standardowych problemów nastolatek – i dlatego przyciągnie do siebie wierne czytelniczki.
Utrudnienia
Tak to się przeważnie zaczyna. Przyjaciółki z dzieciństwa ulegają wpływom nowych koleżanek, poznają różne sposoby funkcjonowania w grupie rówieśniczek i ich drogi powoli się rozchodzą. Przerabiają to w „Sekretnym języku dziewczyn” Kate i Marylin. Ta pierwsza lubi grać w koszykówkę i obce są jej wszelkie „dziewczyńskie” zajęcia. Ta druga przechodzi właśnie fascynację czirliderkami – pragnie zostać jedną z nich, bo w głębi duszy rozumie, że inaczej nie ma szans na zaistnienie w szkolnej społeczności. Kate staje się dla Marylin przeszkodą w drodze do nowego celu. Czirliderki muszą przecież uważać, z kim się spotykają. Na niedostępności i dystansie polega też ich pseudourok. Tymczasem Kate ma problem innego rodzaju – lubi spędzać czas z jednym ze swoich przyjaciół, ale nie jest gotowa na chodzenie z nim. Wszyscy jednak oczekują przynajmniej ciągłego trzymania się za ręce. Kate zachowuje się inaczej niż rozchichotane nastolatki – a swoją postawą przyciąga uwagę nie tylko klasowych plotkar.
„Sekretny język dziewczyn” to powieść, którą bez trudu da się określić mianem klasyki wśród historii pop. Szkolny światek widziany z dwóch odmiennych perspektyw to okazja do kolejnego przerabiania tematów stale obecnych w literaturze młodzieżowej: zauroczeń i przyjaźni. Frances O’Roark Dowell dokłada do tego próbę analizy psychologii grupy nastolatek, pokazuje, jak działają mechanizmy akceptacji i wykluczenia. Stawia swoje bohaterki w trudnej sytuacji – w chwili, gdy niemal ostatecznie rozpada się ich dotychczasowa zażyłość – ale unika sentymentów i wielkiej rozpaczy. Nikomu nie każe walczyć z tym, co nieuchronne, nie ocenia też wydarzeń z zewnątrz. Jest za to w stanie dość szczegółowo zaprezentować przemyślenia i przeżycia bezpośrednio zainteresowanych. Wnioski pozostawia młodym czytelniczkom.
Dziewczyny mają różne kompleksy, zdarzają się też problemy w ich domach (rodzice Marylin się rozwodzą). Same dokładają sobie problemów, zwykle przez ślepe posłuszeństwo wobec rówieśniczek, bardziej zdeterminowanych do uprzykrzania innym życia. Ale w tej powieści pojawia się jeszcze nadzieja na rozmowę. Frances O’Roark Dowell nie przekazuje dosłownego brzmienia najtrudniejszych dialogów, zawiesza akcję w chwilach, gdy bohaterki do takich rozmów się zabierają – wie dokładnie, że w tym wypadku intencje będą dla odbiorczyń ważniejsze niż słowa – a może też nie chce dokładać do tomu psychologicznych modelowych rozmów. Istotny jest sam fakt zrozumienia, kiedy szczera dyskusja przyda się w naprawianiu wzajemnych relacji.
„Sekretny język dziewczyn” jest jak przejście od dzieciństwa do bycia nastolatkiem. Bohaterki jeszcze nie do końca dobrze czują się w nowej roli, jeszcze tęsknią za beztroskimi czasami, ale już widzą, że powrotu nie ma. Powoli wkraczają w świat szkolnych intryg, złośliwości i sekretów. Szkoła funkcjonuje w tej książce jako miejsce umożliwiające towarzyskie działania – co nie dziwi, bo utrzymane zostało w konwencji poppowieści. Ale w całym dziewczęcym zagubieniu bohaterek autorka nie traci z pola widzenia szansy na dobre zmiany. Bohaterki muszą tylko zaakceptować nowe reguły. „Sekretny język dziewczyn” to powieść, która pomoże nastoletnim odbiorczyniom zrozumieć przemiany rozgrywające się w ich najbliższym otoczeniu. Być może też skłoni je do refleksji i pozwoli ocalić wartości najcenniejsze – jeśli jednak to by się nie udało, uświadomi, jak pozostać sobą. Frances O’Roark Dowell nie odchodzi zbyt daleko od standardowych problemów nastolatek – i dlatego przyciągnie do siebie wierne czytelniczki.
czwartek, 27 listopada 2014
Michał Rusinek: Limeryki i inne wariacje
Agora, Warszawa 2014.
Popis
Dopowiedzenie do niepoważnej twórczości Barańczaka, kontynuacja literackich zabaw cenionych (niestety coraz mniej) w środowiskach polonistycznych, odpowiedź na angielską poezję absurdu (wciąż za mało u nas znaną). „Limeryki i inne wariacje” Michała Rusinka to książka, która jest rymotwórczym popisem, dowodem na poczucie humoru autora oraz… szansą na ocalenie utworów, które bez tego funkcjonowałyby jedynie w obiegu nieoficjalnym, docierając do nielicznych – ze stratą dla szerszego grona odbiorców.
Michał Rusinek sięga po gatunki znane (limeryki czy piosenki) i te wykorzystywane wyłącznie przez humorystów do satyrycznych popisów (muzyczne biografioły). Do tego dokłada gatunki użytkowej – rymowane teksty z pocztówek i smsów wysyłanych z wakacji. Za każdym razem próbuje zaskoczyć odbiorców inteligentnym żartem (czasem też wyszukanymi rymami). Tworzy świadomie: puenty zamieszcza w pozycjach rymowych, dąży do uzyskania czystego komizmu – i radzi sobie w roli humorysty doskonale, o czym każdy czytelnik „Limeryków” szybko się przekona. Limeryków – czasem tworzonych podczas wspólnych wypraw z Wisławą Szymborską (nic tak nie pobudza limerykowej kreatywności jak tablice z nazwami mijanych miejscowości) – jest tu sporo, chociaż i tak czytelnicy będą czuć niedosyt. Rusinek imponuje pomysłami na niesztampowe pozdrowienia z wakacji czy wpisy na kartkach świątecznych. Jakby na przekór powszechnemu w dobie internetu grafomaństwu nie ulega pokusom łatwych współbrzmień. Jego warsztatowy kunszt docenią nieliczni. Dowcip jednak – wszyscy odbiorcy tomu „Limeryki i inne wariacje” to publikacja godna podziwu.
Michał Rusinek świetnie się tu bawi. W skondensowanych formach mieści frywolny dowcip (udowadnia, że nie trzeba wulgaryzować tematów damsko-męskich związków, by zasugerować czytelnikom pieprzne treści), rygorystyczną formę wykorzystuje jako dodatkowe utrudnienie – ale i jako czynnik oczyszczający żarty ze zbędnego przegadania. „Limeryki” warto czytać powoli, żeby docenić pomysłowość Rusinka – oraz język jego miniatur. Rusinek umiejętnie operuje absurdem, czasami uderza w naiwne tony (kreując erotyczne życiorysy kolejnych postaci). Nie musi wybierać prawdopodobieństwa – obok pikanterii proponuje więc odbiorcom wyobraźniowe i nieprzewidywalne rozwiązania. Dostarcza tym samym rozrywki umysłowej z nagrodą w postaci dobrych żartów. „Limerykami” można się długo zachwycać: naśladować Rusinka byłoby bardzo trudno.
Autor zadaje kłam twierdzeniom, że satyra jest dziedziną podrzędną wobec literatury. Do gatunków niepoważnych wprowadza erudycyjne wstawki – bawi się elementami z życiorysów największych kompozytorów. Nie brakuje tu też utworów „tradycyjnych” – nie tylko w piosenkach Rusinek daje dowód wyczulenia na subtelności językowe. Poza limerykami dopasowuje rytmy do charakteru humorystycznych przesłań. Sprawia wrażenie twórcy beztrosko bawiącego się rymami i żonglującego dowcipnymi wątkami. Mógłby układać komiczne rymowanki na każdy temat. Zapewnia odbiorcom lekturę niesztampową.
Ilustracje przygotowywane przez Joannę Rusinek przypominają kolaże Wisławy Szymborskiej i angielski humor. Są równie absurdalne co część opowiastek, a do tego powiązane z motywami z limeryków. Klasyczny charakter składników tych prac potęguje jeszcze nonsens rezultatu. „Limeryki i inne wariacje” to książka, która nie zawiedzie wymagających – zachwyci jednak nie tylko polonistów i wielbicieli satyry. Wstęp Joanny Szczęsnej warto zostawić sobie na koniec – pojawi się w nim jeszcze całkiem sporo wierszyków Rusinka (polityczne można było sobie darować, skoro reszta tomiku jest ponadczasowa). Luźna opowieść o tym, jak sprawdzają się literackie żarty w towarzystwie, które potrafi docenić dobry koncept tak samo jak formę – to ciekawe podsumowanie prezentowanych w książce utworów. Michał Rusinek funkcjonuje tu nie jako sekretarz Szymborskiej, a jako świadomy humorysta – nieczęsto zdarza się w dzisiejszych publikacjach takie stężenie inteligentnego żartu. „Limeryki i inne wariacje” to książka objętościowo niezbyt wielka, ale przyciągnie odbiorców na długie godziny. Czytelnicy będą też niecierpliwie czekać na następną porcję dowcipu w wykonaniu tego autora. Rusinek czuje się najlepiej wtedy, gdy sięga po jasno określone reguły zabawy, które dla zwykłych odbiorców stałyby się czynnikiem nie do przejścia. Udowadnia to w najlepszy możliwy sposób.
Popis
Dopowiedzenie do niepoważnej twórczości Barańczaka, kontynuacja literackich zabaw cenionych (niestety coraz mniej) w środowiskach polonistycznych, odpowiedź na angielską poezję absurdu (wciąż za mało u nas znaną). „Limeryki i inne wariacje” Michała Rusinka to książka, która jest rymotwórczym popisem, dowodem na poczucie humoru autora oraz… szansą na ocalenie utworów, które bez tego funkcjonowałyby jedynie w obiegu nieoficjalnym, docierając do nielicznych – ze stratą dla szerszego grona odbiorców.
Michał Rusinek sięga po gatunki znane (limeryki czy piosenki) i te wykorzystywane wyłącznie przez humorystów do satyrycznych popisów (muzyczne biografioły). Do tego dokłada gatunki użytkowej – rymowane teksty z pocztówek i smsów wysyłanych z wakacji. Za każdym razem próbuje zaskoczyć odbiorców inteligentnym żartem (czasem też wyszukanymi rymami). Tworzy świadomie: puenty zamieszcza w pozycjach rymowych, dąży do uzyskania czystego komizmu – i radzi sobie w roli humorysty doskonale, o czym każdy czytelnik „Limeryków” szybko się przekona. Limeryków – czasem tworzonych podczas wspólnych wypraw z Wisławą Szymborską (nic tak nie pobudza limerykowej kreatywności jak tablice z nazwami mijanych miejscowości) – jest tu sporo, chociaż i tak czytelnicy będą czuć niedosyt. Rusinek imponuje pomysłami na niesztampowe pozdrowienia z wakacji czy wpisy na kartkach świątecznych. Jakby na przekór powszechnemu w dobie internetu grafomaństwu nie ulega pokusom łatwych współbrzmień. Jego warsztatowy kunszt docenią nieliczni. Dowcip jednak – wszyscy odbiorcy tomu „Limeryki i inne wariacje” to publikacja godna podziwu.
Michał Rusinek świetnie się tu bawi. W skondensowanych formach mieści frywolny dowcip (udowadnia, że nie trzeba wulgaryzować tematów damsko-męskich związków, by zasugerować czytelnikom pieprzne treści), rygorystyczną formę wykorzystuje jako dodatkowe utrudnienie – ale i jako czynnik oczyszczający żarty ze zbędnego przegadania. „Limeryki” warto czytać powoli, żeby docenić pomysłowość Rusinka – oraz język jego miniatur. Rusinek umiejętnie operuje absurdem, czasami uderza w naiwne tony (kreując erotyczne życiorysy kolejnych postaci). Nie musi wybierać prawdopodobieństwa – obok pikanterii proponuje więc odbiorcom wyobraźniowe i nieprzewidywalne rozwiązania. Dostarcza tym samym rozrywki umysłowej z nagrodą w postaci dobrych żartów. „Limerykami” można się długo zachwycać: naśladować Rusinka byłoby bardzo trudno.
Autor zadaje kłam twierdzeniom, że satyra jest dziedziną podrzędną wobec literatury. Do gatunków niepoważnych wprowadza erudycyjne wstawki – bawi się elementami z życiorysów największych kompozytorów. Nie brakuje tu też utworów „tradycyjnych” – nie tylko w piosenkach Rusinek daje dowód wyczulenia na subtelności językowe. Poza limerykami dopasowuje rytmy do charakteru humorystycznych przesłań. Sprawia wrażenie twórcy beztrosko bawiącego się rymami i żonglującego dowcipnymi wątkami. Mógłby układać komiczne rymowanki na każdy temat. Zapewnia odbiorcom lekturę niesztampową.
Ilustracje przygotowywane przez Joannę Rusinek przypominają kolaże Wisławy Szymborskiej i angielski humor. Są równie absurdalne co część opowiastek, a do tego powiązane z motywami z limeryków. Klasyczny charakter składników tych prac potęguje jeszcze nonsens rezultatu. „Limeryki i inne wariacje” to książka, która nie zawiedzie wymagających – zachwyci jednak nie tylko polonistów i wielbicieli satyry. Wstęp Joanny Szczęsnej warto zostawić sobie na koniec – pojawi się w nim jeszcze całkiem sporo wierszyków Rusinka (polityczne można było sobie darować, skoro reszta tomiku jest ponadczasowa). Luźna opowieść o tym, jak sprawdzają się literackie żarty w towarzystwie, które potrafi docenić dobry koncept tak samo jak formę – to ciekawe podsumowanie prezentowanych w książce utworów. Michał Rusinek funkcjonuje tu nie jako sekretarz Szymborskiej, a jako świadomy humorysta – nieczęsto zdarza się w dzisiejszych publikacjach takie stężenie inteligentnego żartu. „Limeryki i inne wariacje” to książka objętościowo niezbyt wielka, ale przyciągnie odbiorców na długie godziny. Czytelnicy będą też niecierpliwie czekać na następną porcję dowcipu w wykonaniu tego autora. Rusinek czuje się najlepiej wtedy, gdy sięga po jasno określone reguły zabawy, które dla zwykłych odbiorców stałyby się czynnikiem nie do przejścia. Udowadnia to w najlepszy możliwy sposób.
środa, 26 listopada 2014
Trixi von Bülow: Niech w końcu coś się zdarzy
Świat Książki, Warszawa 2014.
Poszukiwanie szczęścia
Do szczęścia nie da się dojść na skróty – przekonuje Trixi von Bülow w powieści „Niech w końcu coś się zdarzy”. I chociaż chwilami posługuje się całym systemem uproszczeń, sprawia, że odbiorczynie i wierne fanki serii Leniwa Niedziela zaczną kibicować Fritzi.
Czterdziestoletnia kobieta, rozwódka z dzieckiem, dość rozpaczliwie poszukuje miłości. Fritzi nie chce otrzymywać prezentów w postaci poduszek elektrycznych, boi się też samotności, na którą, jak sądzi, jest skazana. Przyjaciółka zabiera ją na randki w ciemno, ale Fritzi nie potrafi znaleźć ukochanego w ten sposób. Każda porażka jest dla niej wielkim ciosem. Aż w końcu poznaje młodszego o dziesięć lat, niezwykle zaborczego przystojniaka. To nie koniec tomu, to dopiero początek. „Niech w końcu coś się zdarzy” nie powstało na kanwie typowego romansu. Autorka nie chce wierzyć w istnienie mężczyzn idealnych, a skoro już wyrzuca takich z fabuły, może ubarwiać życiorysy potencjalnych kochanków Fritzi do woli. Elementem komicznym staje się tutaj psychika zdesperowanej kobiety. Zaślepiona nadzieją na wielkie uczucie Frizti popełnia rozmaite błędy, właściwe tylko zakochanym kobietom. Galeria mężczyzn zamienia się tutaj w galerię dziwaków, z trudem wtłaczanych w kolejne fantazje.
Najbardziej oczywiste w „Niech w końcu coś się zdarzy” jest przesłanie. Autorka na temat szczęścia nie powie nic odkrywczego, w dodatku uświadomi bohaterce prawdę w najmniej oryginalny sposób. Do zapewniania rozrywki masowej publiczności to wystarczy, ale na tle całej serii wypada to rozwiązanie gorzej. Trixi von Bülow zachowuje się tak, jakby bała się odważniejszych decyzji fabularnych, nie chcąc zbyt daleko odchodzić od konwencji czytadła. W efekcie czytelniczki dość szybko wpadną na trop finału, chociaż autorka stara się go skomplikować. Jednak „Niech w końcu coś się zdarzy” to nie historia, która powinna działać przez zaskoczenie: tutaj liczy się seria zabawnych błędów Fritzi – dowcip mimo przewidywalności i lekkość narracji.
Autorka niewiele miejsca poświęca na psychologiczny rozwój bohaterów. Interesują ją bardziej zachowania, a te płyną zwykle z karykaturalnych postaw. Powieść oparta jest na zderzeniu idealnego i wymarzonego życia z jego nieudaną realizacją. Wszystko, co może pójść źle, szybko się zawali, a im większe nadzieje, tym większe rozczarowania chwilę później. Autorka funduje bohaterce wieczną huśtawkę nastrojów – ale zachowuje przy tym optymistyczny ton i nie odbiera czytelniczkom radości. Przyjemność lekturową zapewnia przede wszystkim sprawną narracją ze śladami autoironii.
„Niech w końcu coś się zdarzy” to powieść, która życiowe dramaty i rozczarowania przekuwa na zabawne anegdoty. Fritzi to postać dająca się lubić, nawet mimo naiwności w stosunku do kolejnych poznawanych mężczyzn. Ta książka została stworzona dla odbiorczyń, które dość mają sztampowych historii miłosnych, ale nie obrażą się, jeśli w końcu na horyzoncie zamajaczy nadzieja na szczęście dla ciężko doświadczanej bohaterki. Fritzi zachowuje się tak, jak się tego od niej oczekuje. Istnieje czasem jako przestroga, a czasem jako źródło komizmu. Nie należy do bohaterek, których egzystencję trzeba dogłębnie przemyśleć – za to stanowi swoiste krzywe lustro dla wielu czytelniczek. „Niech w końcu coś się zdarzy” to oczekiwanie na wiadomy finał – po drodze zdarzy się kilka rzeczy, które zmienią postrzeganie świata przez sympatyczną bohaterkę. Ale w gruncie rzeczy chodzi tylko o zabawę i o naiwną wiarę w wielką i baśniową miłość.
Poszukiwanie szczęścia
Do szczęścia nie da się dojść na skróty – przekonuje Trixi von Bülow w powieści „Niech w końcu coś się zdarzy”. I chociaż chwilami posługuje się całym systemem uproszczeń, sprawia, że odbiorczynie i wierne fanki serii Leniwa Niedziela zaczną kibicować Fritzi.
Czterdziestoletnia kobieta, rozwódka z dzieckiem, dość rozpaczliwie poszukuje miłości. Fritzi nie chce otrzymywać prezentów w postaci poduszek elektrycznych, boi się też samotności, na którą, jak sądzi, jest skazana. Przyjaciółka zabiera ją na randki w ciemno, ale Fritzi nie potrafi znaleźć ukochanego w ten sposób. Każda porażka jest dla niej wielkim ciosem. Aż w końcu poznaje młodszego o dziesięć lat, niezwykle zaborczego przystojniaka. To nie koniec tomu, to dopiero początek. „Niech w końcu coś się zdarzy” nie powstało na kanwie typowego romansu. Autorka nie chce wierzyć w istnienie mężczyzn idealnych, a skoro już wyrzuca takich z fabuły, może ubarwiać życiorysy potencjalnych kochanków Fritzi do woli. Elementem komicznym staje się tutaj psychika zdesperowanej kobiety. Zaślepiona nadzieją na wielkie uczucie Frizti popełnia rozmaite błędy, właściwe tylko zakochanym kobietom. Galeria mężczyzn zamienia się tutaj w galerię dziwaków, z trudem wtłaczanych w kolejne fantazje.
Najbardziej oczywiste w „Niech w końcu coś się zdarzy” jest przesłanie. Autorka na temat szczęścia nie powie nic odkrywczego, w dodatku uświadomi bohaterce prawdę w najmniej oryginalny sposób. Do zapewniania rozrywki masowej publiczności to wystarczy, ale na tle całej serii wypada to rozwiązanie gorzej. Trixi von Bülow zachowuje się tak, jakby bała się odważniejszych decyzji fabularnych, nie chcąc zbyt daleko odchodzić od konwencji czytadła. W efekcie czytelniczki dość szybko wpadną na trop finału, chociaż autorka stara się go skomplikować. Jednak „Niech w końcu coś się zdarzy” to nie historia, która powinna działać przez zaskoczenie: tutaj liczy się seria zabawnych błędów Fritzi – dowcip mimo przewidywalności i lekkość narracji.
Autorka niewiele miejsca poświęca na psychologiczny rozwój bohaterów. Interesują ją bardziej zachowania, a te płyną zwykle z karykaturalnych postaw. Powieść oparta jest na zderzeniu idealnego i wymarzonego życia z jego nieudaną realizacją. Wszystko, co może pójść źle, szybko się zawali, a im większe nadzieje, tym większe rozczarowania chwilę później. Autorka funduje bohaterce wieczną huśtawkę nastrojów – ale zachowuje przy tym optymistyczny ton i nie odbiera czytelniczkom radości. Przyjemność lekturową zapewnia przede wszystkim sprawną narracją ze śladami autoironii.
„Niech w końcu coś się zdarzy” to powieść, która życiowe dramaty i rozczarowania przekuwa na zabawne anegdoty. Fritzi to postać dająca się lubić, nawet mimo naiwności w stosunku do kolejnych poznawanych mężczyzn. Ta książka została stworzona dla odbiorczyń, które dość mają sztampowych historii miłosnych, ale nie obrażą się, jeśli w końcu na horyzoncie zamajaczy nadzieja na szczęście dla ciężko doświadczanej bohaterki. Fritzi zachowuje się tak, jak się tego od niej oczekuje. Istnieje czasem jako przestroga, a czasem jako źródło komizmu. Nie należy do bohaterek, których egzystencję trzeba dogłębnie przemyśleć – za to stanowi swoiste krzywe lustro dla wielu czytelniczek. „Niech w końcu coś się zdarzy” to oczekiwanie na wiadomy finał – po drodze zdarzy się kilka rzeczy, które zmienią postrzeganie świata przez sympatyczną bohaterkę. Ale w gruncie rzeczy chodzi tylko o zabawę i o naiwną wiarę w wielką i baśniową miłość.
wtorek, 25 listopada 2014
Remigiusz Piotrowski: Literaci w przedwojennej Polsce. Pasje. Nałogi. Romanse
PWN, Warszawa 2014.
Plotki o pisarzach
Literaci w czasach międzywojnia konsekwentnie budowali swoje legendy. Życie literackie oznaczało nie tyle twórczość co przebywanie z innymi artystami. Pojawiały się kolejne grupy poetyckie, kawiarnie i lokale zyskiwało miano literackich za sprawą rozmaitych wydarzeń artystycznych ale i skandali. W związku z tym książka „Literaci w przedwojennej Polsce. Pasje. Nałogi. Romanse” to tom obiecujący. Remigiusz Piotrowski wpisuje się w cykl publikacji o dwudziestoleciu, ale temat wybiera – ze względu na swoją złożoność – bardzo trudny. Jego praca jest więc przede wszystkim pokazem selekcji materiałów i próbą tematycznego (nie, jak zwykle personalnego) uszeregowania anegdot. W dodatku, ze względu na albumowy charakter wydawnictwa, miejsca robi się miej za sprawą rozmaitych zdjęć z czasów międzywojnia. Duże fotografie – nawet te, które przypominają konwencjonalne grupowe pamiątkowe zdjęcia – pełnią tu ważną rolę.
Remigiusz Piotrowski wybiera porządek tematyczny. W swojej książce zajmuje się kolejno kawiarniami literackimi, anegdotami i żartami ludzi pióra, tematem biograficznych wybryków z dzieciństwa literatów, ulubionymi smakołykami, rozrywką (sportem czy kinem), pisze o domowych zwierzętach, o podróżach, o alkoholu, hazardzie czy o kobietach. Już z tego pobieżnego zestawienia wynika, że są tu zagadnienia, przez które Piotrowski po prostu musiał przebrnąć, powtarzane do znudzenia w każdym opracowaniu (choćby słynny cennik skamandrytów czy towarzyskie popisy Fiszera). Nie da się ich pominąć milczeniem, jako że autorowi zależy na uzyskaniu wielopłaszczyznowej opowieści o pozaliterackim życiu artystów. Oszczędza za to czytelnikom przytaczania biografii i dokonań twórców, odwołuje się wyłącznie do spraw pozazawodowych. Kiedy już przebrnie przez anegdoty obowiązkowe, dociera do zagadnień całkiem interesujących i mało znanych. Udowadnia wówczas, że potrafi zajmująco opowiadać o scenach dalekich od podręcznikowych schematów. Dwudziestolecie międzywojenne to czas barwny pod względem towarzyskim: autor tomu poszukuje co bardziej atrakcyjnych dla dzisiejszego odbiorcy dykteryjek, zabawnych scenek i sytuacji, które nie wymagają dodatkowych wyjaśnień. Skrzętnie odnotowuje społeczne obowiązki i rozrywki literatów. Z konieczności pisze skrótowo, gna od jednej do drugiej anegdoty. To tempo dobrze wpływa na puenty poszczególnych historyjek, a poza tym przyzwyczaja czytelników do swoistej fragmentaryczności wspomnień i zapisków znanych postaci.
Da się autorowi wybaczyć drobne powtórzenia czy poważniejsze stylistyczne wpadki („tragedią Lechonia stałą się jego odmienna orientacja seksualna (…) która koniec końców stała się źródłem jego tragedii). Trzeba się też przyzwyczaić do osobliwego upodobania do nazywania Gombrowicza „Gombrem”. Jednak w lekturze najtrudniejsze okazują się decyzje edytorskie. Każdy akapit rozpoczyna się tu kilkoma wyrazami złożonymi z podkreślonych wersalików. Niestety stosowane jest to niewygodne rozwiązanie konsekwentnie nawet w cytatach i dialogach – każdy szybko się przekona, jak bardzo męczy to przy śledzeniu wartkich historyjek. Poza względami artystycznymi powinno się mieć na uwadze również pewną wygodę czytelników: wystarczyłoby zrezygnować z wyróżniania fragmentów, które pod względem semantycznym należą do jednego akapitu. Bo „Literaci w przedwojennej Polsce” to przecież zestaw ciekawostek, którym odbiorcy chętnie się przyjrzą.
Plotki o pisarzach
Literaci w czasach międzywojnia konsekwentnie budowali swoje legendy. Życie literackie oznaczało nie tyle twórczość co przebywanie z innymi artystami. Pojawiały się kolejne grupy poetyckie, kawiarnie i lokale zyskiwało miano literackich za sprawą rozmaitych wydarzeń artystycznych ale i skandali. W związku z tym książka „Literaci w przedwojennej Polsce. Pasje. Nałogi. Romanse” to tom obiecujący. Remigiusz Piotrowski wpisuje się w cykl publikacji o dwudziestoleciu, ale temat wybiera – ze względu na swoją złożoność – bardzo trudny. Jego praca jest więc przede wszystkim pokazem selekcji materiałów i próbą tematycznego (nie, jak zwykle personalnego) uszeregowania anegdot. W dodatku, ze względu na albumowy charakter wydawnictwa, miejsca robi się miej za sprawą rozmaitych zdjęć z czasów międzywojnia. Duże fotografie – nawet te, które przypominają konwencjonalne grupowe pamiątkowe zdjęcia – pełnią tu ważną rolę.
Remigiusz Piotrowski wybiera porządek tematyczny. W swojej książce zajmuje się kolejno kawiarniami literackimi, anegdotami i żartami ludzi pióra, tematem biograficznych wybryków z dzieciństwa literatów, ulubionymi smakołykami, rozrywką (sportem czy kinem), pisze o domowych zwierzętach, o podróżach, o alkoholu, hazardzie czy o kobietach. Już z tego pobieżnego zestawienia wynika, że są tu zagadnienia, przez które Piotrowski po prostu musiał przebrnąć, powtarzane do znudzenia w każdym opracowaniu (choćby słynny cennik skamandrytów czy towarzyskie popisy Fiszera). Nie da się ich pominąć milczeniem, jako że autorowi zależy na uzyskaniu wielopłaszczyznowej opowieści o pozaliterackim życiu artystów. Oszczędza za to czytelnikom przytaczania biografii i dokonań twórców, odwołuje się wyłącznie do spraw pozazawodowych. Kiedy już przebrnie przez anegdoty obowiązkowe, dociera do zagadnień całkiem interesujących i mało znanych. Udowadnia wówczas, że potrafi zajmująco opowiadać o scenach dalekich od podręcznikowych schematów. Dwudziestolecie międzywojenne to czas barwny pod względem towarzyskim: autor tomu poszukuje co bardziej atrakcyjnych dla dzisiejszego odbiorcy dykteryjek, zabawnych scenek i sytuacji, które nie wymagają dodatkowych wyjaśnień. Skrzętnie odnotowuje społeczne obowiązki i rozrywki literatów. Z konieczności pisze skrótowo, gna od jednej do drugiej anegdoty. To tempo dobrze wpływa na puenty poszczególnych historyjek, a poza tym przyzwyczaja czytelników do swoistej fragmentaryczności wspomnień i zapisków znanych postaci.
Da się autorowi wybaczyć drobne powtórzenia czy poważniejsze stylistyczne wpadki („tragedią Lechonia stałą się jego odmienna orientacja seksualna (…) która koniec końców stała się źródłem jego tragedii). Trzeba się też przyzwyczaić do osobliwego upodobania do nazywania Gombrowicza „Gombrem”. Jednak w lekturze najtrudniejsze okazują się decyzje edytorskie. Każdy akapit rozpoczyna się tu kilkoma wyrazami złożonymi z podkreślonych wersalików. Niestety stosowane jest to niewygodne rozwiązanie konsekwentnie nawet w cytatach i dialogach – każdy szybko się przekona, jak bardzo męczy to przy śledzeniu wartkich historyjek. Poza względami artystycznymi powinno się mieć na uwadze również pewną wygodę czytelników: wystarczyłoby zrezygnować z wyróżniania fragmentów, które pod względem semantycznym należą do jednego akapitu. Bo „Literaci w przedwojennej Polsce” to przecież zestaw ciekawostek, którym odbiorcy chętnie się przyjrzą.
poniedziałek, 24 listopada 2014
Jan Stanisław Witkiewicz: Rudolf Nurejew
Iskry, Warszawa 2014.
Taniec
Jana Stanisława Witkiewicza interesuje biografia niezwykłego tancerza, ale jeszcze bardziej charakter Rudolfa Nurejewa. Tom zatytułowany po prostu „Rudolf Nurejew” nie jest przesadnie rozbudowany, a do narracji nie wkrada się poetyka poppublikacji. Autor stara się przede wszystkim rzetelnie przedstawić oszałamiającą karierę urodzonego na Syberii artysty. Co pewien czas odwołuje się do opinii jego współpracowników, ale nie pozwala, żeby głosy z zewnątrz zdominowały opowieść.
Witkiewicz wybiera prosty język. Pisze konkretnie, a na początku tomu krótkie zdania sugerują, że nie będzie ich miejsca na rozwlekłe interpretacje czy recenzje występów. Autor chce przedstawić swojego bohatera szczerze i bez przegadania. Wie, że musi przybliżyć sylwetkę tancerza baletowego – a to znaczy, że nieznanego szerokiemu gronu odbiorców, nawet mimo ogromnej sławy. Zajmuje się zatem tym, co w egzystencji Nurejewa najważniejsze. Dość szybko z tematu biografii schodzi na pracę i pasję – zresztą nie dałoby się inaczej, bo nowatorskie podejście do tańca w pewnym momencie zaczyna definiować Rudolfa Nurejewa. Jan Stanisław Witkiewicz rezygnuje z postawy fana tańca, zafascynowanego hipnotyzującym talentem. Wybiera dystans badacza, zachwyt zastępuje rzetelnością, unika też emocjonalnych ocen. Dzięki temu Nurejew może zainteresować czytelników, którzy o balecie nie mają pojęcia. Jest to bowiem książka o wybitnym indywidualiście, człowieku, który nie bał się realizowania własnych odważnych pragnień, ale i nie oglądał się na innych. Przez jednych uwielbiany, przez innych znienawidzony, geniusz, wizjoner lub… człowiek zbyt samolubny, by mieć przyjaciół. Witkiewicz zamiast wyliczać kolejne role, stara się wynotowywać proponowane przez Nurejewa rozwiązania, nowości wprowadzane do tańca. Praca bohatera intryguje go najbardziej z uwagi na „rewolucyjne” dla baletu decyzje i postępowanie wbrew przyjętym zwyczajom. Wprowadzanie nowych mód wiąże się też z reakcjami zespołów – Witkiewicz odwołuje się przede wszystkim do odczuć partnerek Nurejewa. Najpierw przywołuje wspomnienia primabalerin, którym pomysłowy tancerz pomógł odzyskać wiarę w siebie. Z czasem jednak kapryśna natura Nurejewa bierze górę nad dobrem widowisk: bohater coraz częściej postępuje egoistycznie, co przysparza mu kolejnych wrogów. Autor unika oceniania małostkowych postępków, czytelnicy natomiast będą mogli wyrobić sobie własne zdanie na temat baletowej legendy.
Drugim tematem, jaki, obok tańca, mocno zajmuje Witkiewicza, jest życie prywatne Rudolfa Nurejewa, a dokładniej – jego seksualne podboje. I również tutaj autor tomu zachowuje narracyjną obojętność wobec prezentowanej postaci. Bujne życie erotyczne Nurejewa nie brzmi tu skandalicznie – nawet mimo informacji o chorobie i zarażaniu nią kolejnych przypadkowych partnerów. Rolą Witkiewicza nie jest tu w końcu wygłaszanie sądów, a relacjonowanie burzliwej egzystencji gwiazdy. Tej książce daleko do pomnika – tym chętniej będzie czytana.
Ze względu na beznamiętny styl narracji bardzo pomocne okazują się fotografie przedstawiające Nurejewa na scenie. To one dodają blasku opisom i najlepiej wyjaśniają słowa Witkiewicza (który bardzo rzadko odnosi się nawet do metafor recenzentów), budują też dodatkowy wizerunek artysty, na który nie ma miejsca w biografii. Dzięki zdjęciom „Rudolf Nurejew” zyskuje ostatni szlif.
„Rudolf Nurejew” to niewielka publikacja poświęcona wielkiemu artyście. Umiejętne połączenie życia i działalności twórczej Nurejewa składa się na dobrą lekturę. Istotna jest tu również umiejętność prowadzenia opowieści tak, by nie dać się ponieść łatwym ocenom. Nie przypomina ta książka typowych biografii ludzi sztuki. Z uwagi na styl oraz na „egzotyczny” temat nadaje się do zaprezentowania szerokiemu gronu odbiorców.
Taniec
Jana Stanisława Witkiewicza interesuje biografia niezwykłego tancerza, ale jeszcze bardziej charakter Rudolfa Nurejewa. Tom zatytułowany po prostu „Rudolf Nurejew” nie jest przesadnie rozbudowany, a do narracji nie wkrada się poetyka poppublikacji. Autor stara się przede wszystkim rzetelnie przedstawić oszałamiającą karierę urodzonego na Syberii artysty. Co pewien czas odwołuje się do opinii jego współpracowników, ale nie pozwala, żeby głosy z zewnątrz zdominowały opowieść.
Witkiewicz wybiera prosty język. Pisze konkretnie, a na początku tomu krótkie zdania sugerują, że nie będzie ich miejsca na rozwlekłe interpretacje czy recenzje występów. Autor chce przedstawić swojego bohatera szczerze i bez przegadania. Wie, że musi przybliżyć sylwetkę tancerza baletowego – a to znaczy, że nieznanego szerokiemu gronu odbiorców, nawet mimo ogromnej sławy. Zajmuje się zatem tym, co w egzystencji Nurejewa najważniejsze. Dość szybko z tematu biografii schodzi na pracę i pasję – zresztą nie dałoby się inaczej, bo nowatorskie podejście do tańca w pewnym momencie zaczyna definiować Rudolfa Nurejewa. Jan Stanisław Witkiewicz rezygnuje z postawy fana tańca, zafascynowanego hipnotyzującym talentem. Wybiera dystans badacza, zachwyt zastępuje rzetelnością, unika też emocjonalnych ocen. Dzięki temu Nurejew może zainteresować czytelników, którzy o balecie nie mają pojęcia. Jest to bowiem książka o wybitnym indywidualiście, człowieku, który nie bał się realizowania własnych odważnych pragnień, ale i nie oglądał się na innych. Przez jednych uwielbiany, przez innych znienawidzony, geniusz, wizjoner lub… człowiek zbyt samolubny, by mieć przyjaciół. Witkiewicz zamiast wyliczać kolejne role, stara się wynotowywać proponowane przez Nurejewa rozwiązania, nowości wprowadzane do tańca. Praca bohatera intryguje go najbardziej z uwagi na „rewolucyjne” dla baletu decyzje i postępowanie wbrew przyjętym zwyczajom. Wprowadzanie nowych mód wiąże się też z reakcjami zespołów – Witkiewicz odwołuje się przede wszystkim do odczuć partnerek Nurejewa. Najpierw przywołuje wspomnienia primabalerin, którym pomysłowy tancerz pomógł odzyskać wiarę w siebie. Z czasem jednak kapryśna natura Nurejewa bierze górę nad dobrem widowisk: bohater coraz częściej postępuje egoistycznie, co przysparza mu kolejnych wrogów. Autor unika oceniania małostkowych postępków, czytelnicy natomiast będą mogli wyrobić sobie własne zdanie na temat baletowej legendy.
Drugim tematem, jaki, obok tańca, mocno zajmuje Witkiewicza, jest życie prywatne Rudolfa Nurejewa, a dokładniej – jego seksualne podboje. I również tutaj autor tomu zachowuje narracyjną obojętność wobec prezentowanej postaci. Bujne życie erotyczne Nurejewa nie brzmi tu skandalicznie – nawet mimo informacji o chorobie i zarażaniu nią kolejnych przypadkowych partnerów. Rolą Witkiewicza nie jest tu w końcu wygłaszanie sądów, a relacjonowanie burzliwej egzystencji gwiazdy. Tej książce daleko do pomnika – tym chętniej będzie czytana.
Ze względu na beznamiętny styl narracji bardzo pomocne okazują się fotografie przedstawiające Nurejewa na scenie. To one dodają blasku opisom i najlepiej wyjaśniają słowa Witkiewicza (który bardzo rzadko odnosi się nawet do metafor recenzentów), budują też dodatkowy wizerunek artysty, na który nie ma miejsca w biografii. Dzięki zdjęciom „Rudolf Nurejew” zyskuje ostatni szlif.
„Rudolf Nurejew” to niewielka publikacja poświęcona wielkiemu artyście. Umiejętne połączenie życia i działalności twórczej Nurejewa składa się na dobrą lekturę. Istotna jest tu również umiejętność prowadzenia opowieści tak, by nie dać się ponieść łatwym ocenom. Nie przypomina ta książka typowych biografii ludzi sztuki. Z uwagi na styl oraz na „egzotyczny” temat nadaje się do zaprezentowania szerokiemu gronu odbiorców.
niedziela, 23 listopada 2014
Robert Muchamore: Odwet
Egmont, Warszawa 2014.
Adrenalina
Kiedy Cherub wchodził na rynek wydawniczy, był prawdziwą sensacją i poważnym przełomem w literaturze czwartej. Kolejne granice zostały przekroczone – powstał cykl, który cieszy się wielkim uznaniem nie tylko młodych miłośników sensacji. Paradoksalnie ostrzeżenie „Niewskazane dla czytelników poniżej 12 lat” może jeszcze przyczynić Cherubowi popularności. Zresztą komu nie spodoba się motyw superagentów wśród nastolatków, ten do kolejnych książek serii po prostu nie zajrzy. Cała reszta będzie z wypiekami na twarzy chłonąć przygody dzieci w brutalnym światku dorosłych przestępców.
„Odwet” to już szesnasta część Cheruba. James Adams, dzieciak, który w pierwszym tomie poznawał zasady działania organizacji, po raz pierwszy został koordynatorem misji. Chce rozpracować gang narkotykowy, a w tym celu musi zastawić pułapkę na bossów tego biznesu. Wtyczką w mafii ma stać się Ryan, utalentowany agent z problemami społecznymi. Ryan nie wie, jak zawrzeć znajomość z młodymi przestępcami, a że James wciąż pamięta własne kłopoty z młodości, chętnie pomaga – w nietuzinkowy sposób. Pomocy nie potrzebuje za to druga agentka, Ning. Podstawiona do więzienia, musi porozumieć się z impulsywną i nieprzewidywalną Fay. Fay w porachunkach narkotykowych straciła matkę i ciotkę – teraz próbuje prześladować ich zabójcę, wpadając w coraz poważniejsze narkotykowe afery.
W „Odwecie” Muchamore zrezygnował z przytaczania supertajnych materiałów, od początku wychodzi poza teren kampusu i towarzyszy Fay, która, nawiasem mówiąc, ma zadatki na kolejną agentkę Cheruba. Szczegóły operacji czytelnicy będą więc poznawać dwutorowo i w powieściowym „czasie rzeczywistym”. Pojawi się tu sporo informacji na temat narkotyków (autor daleki jest od moralizowania, ale jego wywody o rozcieńczaniu dragów skutecznie mogą zniechęcić do ulicznych dilerów), a także dużo scen walk. W końcu nie da się zdobyć szacunku kogoś, kto przez cały czas walczy o swoje, inaczej niż walką. W temacie narkotyków Muchamore powtarza też wykorzystywane już w pierwszych powieściach teksty dla nowych – ale inna sceneria i inna optyka odwracają uwagę od tych zabiegów. Chwilę wytchnienia zapewniają natomiast wstawki okołoobyczajowe – najpierw drobne scenki z kampusu, potem obraz przyjaźni dziewczyn, a nawet zauroczenia Fay.
Muchamore wyposaża swoich bohaterów w nadludzkie niemal umiejętności. Dzieci przechodzą mordercze treningi, są specjalnie szkolone do stresujących akcji, potrafią w takim samym stopniu posługiwać się bronią co komputerami. Mają dostęp do najnowocześniejszych szpiegowskich wynalazków, a w akcji muszą wyeliminować uczucia. Cena za uczestnictwo w scenach rodem z filmów sensacyjnych jest zatem wysoka – dlatego Muchamore, kiedy tylko może, powraca do humorystycznych drobiazgów, scenek, które potwierdzają przywiązanie do Cheruba.
Można zarzucać autorowi brak psychologicznej prawdy czy przesadę, epatowanie strachem czy brutalnością i nadmiar adrenaliny – ale Cherub to seria, która naprawdę wciąga, kiedy przymknie się oko na zamiłowanie autora do brawury. Tu chodzi o to, by działo się jak najwięcej, jak najgłośniej i jak najbardziej spektakularnie. Agenci Cheruba nie muszą być prawdziwi – ważne, że ich przygody uniemożliwiają oderwanie się od lektury. Muchamore z dzieci tworzy roboty przystosowane do walki – a potrafi fabułę przedstawiać tak, że odbiorcy się z tymi dziećmi zaprzyjaźnią. „Odwet to kolejna w cyklu dynamiczna powieść.
Adrenalina
Kiedy Cherub wchodził na rynek wydawniczy, był prawdziwą sensacją i poważnym przełomem w literaturze czwartej. Kolejne granice zostały przekroczone – powstał cykl, który cieszy się wielkim uznaniem nie tylko młodych miłośników sensacji. Paradoksalnie ostrzeżenie „Niewskazane dla czytelników poniżej 12 lat” może jeszcze przyczynić Cherubowi popularności. Zresztą komu nie spodoba się motyw superagentów wśród nastolatków, ten do kolejnych książek serii po prostu nie zajrzy. Cała reszta będzie z wypiekami na twarzy chłonąć przygody dzieci w brutalnym światku dorosłych przestępców.
„Odwet” to już szesnasta część Cheruba. James Adams, dzieciak, który w pierwszym tomie poznawał zasady działania organizacji, po raz pierwszy został koordynatorem misji. Chce rozpracować gang narkotykowy, a w tym celu musi zastawić pułapkę na bossów tego biznesu. Wtyczką w mafii ma stać się Ryan, utalentowany agent z problemami społecznymi. Ryan nie wie, jak zawrzeć znajomość z młodymi przestępcami, a że James wciąż pamięta własne kłopoty z młodości, chętnie pomaga – w nietuzinkowy sposób. Pomocy nie potrzebuje za to druga agentka, Ning. Podstawiona do więzienia, musi porozumieć się z impulsywną i nieprzewidywalną Fay. Fay w porachunkach narkotykowych straciła matkę i ciotkę – teraz próbuje prześladować ich zabójcę, wpadając w coraz poważniejsze narkotykowe afery.
W „Odwecie” Muchamore zrezygnował z przytaczania supertajnych materiałów, od początku wychodzi poza teren kampusu i towarzyszy Fay, która, nawiasem mówiąc, ma zadatki na kolejną agentkę Cheruba. Szczegóły operacji czytelnicy będą więc poznawać dwutorowo i w powieściowym „czasie rzeczywistym”. Pojawi się tu sporo informacji na temat narkotyków (autor daleki jest od moralizowania, ale jego wywody o rozcieńczaniu dragów skutecznie mogą zniechęcić do ulicznych dilerów), a także dużo scen walk. W końcu nie da się zdobyć szacunku kogoś, kto przez cały czas walczy o swoje, inaczej niż walką. W temacie narkotyków Muchamore powtarza też wykorzystywane już w pierwszych powieściach teksty dla nowych – ale inna sceneria i inna optyka odwracają uwagę od tych zabiegów. Chwilę wytchnienia zapewniają natomiast wstawki okołoobyczajowe – najpierw drobne scenki z kampusu, potem obraz przyjaźni dziewczyn, a nawet zauroczenia Fay.
Muchamore wyposaża swoich bohaterów w nadludzkie niemal umiejętności. Dzieci przechodzą mordercze treningi, są specjalnie szkolone do stresujących akcji, potrafią w takim samym stopniu posługiwać się bronią co komputerami. Mają dostęp do najnowocześniejszych szpiegowskich wynalazków, a w akcji muszą wyeliminować uczucia. Cena za uczestnictwo w scenach rodem z filmów sensacyjnych jest zatem wysoka – dlatego Muchamore, kiedy tylko może, powraca do humorystycznych drobiazgów, scenek, które potwierdzają przywiązanie do Cheruba.
Można zarzucać autorowi brak psychologicznej prawdy czy przesadę, epatowanie strachem czy brutalnością i nadmiar adrenaliny – ale Cherub to seria, która naprawdę wciąga, kiedy przymknie się oko na zamiłowanie autora do brawury. Tu chodzi o to, by działo się jak najwięcej, jak najgłośniej i jak najbardziej spektakularnie. Agenci Cheruba nie muszą być prawdziwi – ważne, że ich przygody uniemożliwiają oderwanie się od lektury. Muchamore z dzieci tworzy roboty przystosowane do walki – a potrafi fabułę przedstawiać tak, że odbiorcy się z tymi dziećmi zaprzyjaźnią. „Odwet to kolejna w cyklu dynamiczna powieść.
Anita Głowińska: Kicia Kocia sprząta
Media Rodzina, Poznań 2014.
Bałagan
Kicia Kocia robiła już tyle ciekawych rzeczy, że zwykłe sprzątanie wydawać się może zbyt nudne i zniechęcające. Ale nie dla Anity Głowińskiej. Ta znajdzie sposób na przekonanie małych odbiorców do utrzymywania porządku w swoich pokojach. Doprowadzi do tego, że dzieci, jak Kicia Kocia, będą starannie odkładać na miejsca zabawki i kredki. Przykład miłej bohaterki powinien im wystarczyć, bo Kicia Kocia staje się wzorem, kiedy tylko pojmuje ważną prawdę: gdy w pokoju jest bałagan, nie ma miejsca na kolejne zabawy. Do tego sprzątaniem można zasłużyć na pochwały taty, a wtedy robi się bardzo miło.
Samo odkładanie przedmiotów na miejsca nie byłoby zbyt kuszące, nawet w wieczornej lekturze. Kicię Kocię czeka więc jeszcze specjalna przygoda: odkurzacz. Bohaterka po raz pierwszy może go użyć. Tyle że boi się hałasu, który odkurzacz wytwarza (reaguje tu rzeczywiście jak kotka, a nie jak dziecko), na szczęście tata przychodzi z pomocą – proponuje Kici Koci oryginalne rozwiązanie problemu. Bohaterka nie tylko polubi odkurzanie, ale jeszcze przekona się, że porządek jest bardzo ważny. Jakby tego było mało, po posiłku tata od razu umyje talerze (szkoda, że w tym miejscu wkradł się do tekstu błąd w szyku wyrazów). Sprzątanie nie jest więc ograniczone do zadań, które mają sobie przyswoić maluchy – obejmuje znacznie więcej zajęć, a przez to nie może być nudne. Anita Głowińska do sprzątania nie zmusza, ale pokazuje Kicię Kocię gorliwie pucującą pokój – oraz zadowolenie taty, dobrą nagrodę i motywację do przyszłych działań. Autorka pomaga zatem wpajać najmłodszym prawidłowe postawy za pomocą wskazówek sprytnie ukrytych w historyjce. W końcu skoro odbiorcy chcą zachowywać się jak Kicia Kocia, mają dobrą okazję.
„Kicia Kocia sprząta” to tomik, który – jak wszystkie w serii – cieszy opracowaniem graficznym. Anita Głowińska to świetna ilustratorka, jej rysunki spodobają się dzieciom. Kicia Kocia ma wielkie oczy, wąsiki i uśmiechnięty pyszczek – ale nie wygląda cukierkowo, dzięki pomysłowi autorki, by celowo „brudzić” kontury i wypełnienia kolorem śladami pędzla. Nierówne kreski stanowią łącznik między artystyczną wizją ilustratorki a dziecięcą naiwnością tworzenia. Kicia Kocia już samym swoim wyglądem, z wszelkimi zaplanowanymi niedoskonałościami, przekonuje do siebie. Maluchy chcą śledzić przygody bohaterki wyraźnej i wpadającej w oko, dorośli w tym samym czasie mogą podziwiać plastyczne rozwiązania. Zwłaszcza w czasie, gdy każdy rysunek da się poprawić (lub w ogóle stworzyć) komputerowo, takie „klasyczne” malunki zapewniają przychylność odbiorców i świadczą też o graficznym talencie autorki. Styl malowania Kici Koci to nie tylko wyraz pomysłowości twórczej Anity Głowińskiej, ale też dowód na jej poczucie humoru. Autorka dowcip włącza w stronę graficzną oraz tekstową. To dyskretny uśmiech, który pozwala czerpać przyjemność ze śledzenia przygód małej bohaterki.
Kicia Kocia to dla przedszkolaków i dzieci młodszych niekwestionowany wzór. Razem z małymi odbiorcami przeżywa ciekawe – chociaż zwyczajne – przygody w swoim najbliższym otoczeniu, poznaje świat i staje się wsparciem dla rodziców w trudnym procesie uczenia najmłodszych całego szeregu obowiązków.
Bałagan
Kicia Kocia robiła już tyle ciekawych rzeczy, że zwykłe sprzątanie wydawać się może zbyt nudne i zniechęcające. Ale nie dla Anity Głowińskiej. Ta znajdzie sposób na przekonanie małych odbiorców do utrzymywania porządku w swoich pokojach. Doprowadzi do tego, że dzieci, jak Kicia Kocia, będą starannie odkładać na miejsca zabawki i kredki. Przykład miłej bohaterki powinien im wystarczyć, bo Kicia Kocia staje się wzorem, kiedy tylko pojmuje ważną prawdę: gdy w pokoju jest bałagan, nie ma miejsca na kolejne zabawy. Do tego sprzątaniem można zasłużyć na pochwały taty, a wtedy robi się bardzo miło.
Samo odkładanie przedmiotów na miejsca nie byłoby zbyt kuszące, nawet w wieczornej lekturze. Kicię Kocię czeka więc jeszcze specjalna przygoda: odkurzacz. Bohaterka po raz pierwszy może go użyć. Tyle że boi się hałasu, który odkurzacz wytwarza (reaguje tu rzeczywiście jak kotka, a nie jak dziecko), na szczęście tata przychodzi z pomocą – proponuje Kici Koci oryginalne rozwiązanie problemu. Bohaterka nie tylko polubi odkurzanie, ale jeszcze przekona się, że porządek jest bardzo ważny. Jakby tego było mało, po posiłku tata od razu umyje talerze (szkoda, że w tym miejscu wkradł się do tekstu błąd w szyku wyrazów). Sprzątanie nie jest więc ograniczone do zadań, które mają sobie przyswoić maluchy – obejmuje znacznie więcej zajęć, a przez to nie może być nudne. Anita Głowińska do sprzątania nie zmusza, ale pokazuje Kicię Kocię gorliwie pucującą pokój – oraz zadowolenie taty, dobrą nagrodę i motywację do przyszłych działań. Autorka pomaga zatem wpajać najmłodszym prawidłowe postawy za pomocą wskazówek sprytnie ukrytych w historyjce. W końcu skoro odbiorcy chcą zachowywać się jak Kicia Kocia, mają dobrą okazję.
„Kicia Kocia sprząta” to tomik, który – jak wszystkie w serii – cieszy opracowaniem graficznym. Anita Głowińska to świetna ilustratorka, jej rysunki spodobają się dzieciom. Kicia Kocia ma wielkie oczy, wąsiki i uśmiechnięty pyszczek – ale nie wygląda cukierkowo, dzięki pomysłowi autorki, by celowo „brudzić” kontury i wypełnienia kolorem śladami pędzla. Nierówne kreski stanowią łącznik między artystyczną wizją ilustratorki a dziecięcą naiwnością tworzenia. Kicia Kocia już samym swoim wyglądem, z wszelkimi zaplanowanymi niedoskonałościami, przekonuje do siebie. Maluchy chcą śledzić przygody bohaterki wyraźnej i wpadającej w oko, dorośli w tym samym czasie mogą podziwiać plastyczne rozwiązania. Zwłaszcza w czasie, gdy każdy rysunek da się poprawić (lub w ogóle stworzyć) komputerowo, takie „klasyczne” malunki zapewniają przychylność odbiorców i świadczą też o graficznym talencie autorki. Styl malowania Kici Koci to nie tylko wyraz pomysłowości twórczej Anity Głowińskiej, ale też dowód na jej poczucie humoru. Autorka dowcip włącza w stronę graficzną oraz tekstową. To dyskretny uśmiech, który pozwala czerpać przyjemność ze śledzenia przygód małej bohaterki.
Kicia Kocia to dla przedszkolaków i dzieci młodszych niekwestionowany wzór. Razem z małymi odbiorcami przeżywa ciekawe – chociaż zwyczajne – przygody w swoim najbliższym otoczeniu, poznaje świat i staje się wsparciem dla rodziców w trudnym procesie uczenia najmłodszych całego szeregu obowiązków.
sobota, 22 listopada 2014
Sylwia Chutnik: Nieśmiałek
Muza SA, Warszawa 2014.
Wstyd
Dzieciom pozwala się na bycie sobą. Cechy charakteru niegdyś krytykowane i tępione teraz stają się po prostu wyróżnikami, nie elementami, które koniecznie należy zmienić. Przekonuje się o tym Nieśmiałek, chłopiec z opowiadania Sylwii Chutnik. Jego historia pojawia się w serii Muzy Poczytajki pomagajki i ma dodawać otuchy tym wszystkim maluchom, które są zbyt wstydliwe, by odzywać się w towarzystwie. Nieśmiałek tylko swojej przyjaciółce potrafi wyznać, co tak naprawdę czuje. Koledzy zupełnie go nie rozumieją (i nie chcą zrozumieć), naśmiewają się z niego i zaczepiają. Nikt nie dostrzega talentu Nieśmiałka do matematyki. A świadomość, że w czymś jest naprawdę dobry, bardzo pomogłaby chłopcu.
Nieśmiałej prawdziwe katusze przechodzi, kiedy ma odpowiadać w szkole przy tablicy. Chociaż bez problemu rozwiązałby zadanie, ogarnia go fala wstydu tak wielka, że aż paraliżująca. To może być początkiem poważnych kłopotów – na razie nauczycielka odkrywa przypadkiem umiejętności chłopca i postanawia mu zaufać. Proponuje, by Nieśmiałek rozwiązywał zadania pisemnie – to oszczędzi mu nerwów przy tablicy. U Chutnik jest to sposób na uskrzydlenie chłopca: Nieśmiałek dowiaduje się w ten sposób, że ma prawo do nieśmiałości, dorośli akceptują ten stan i nie zamierzają pogarszać sytuacji przez drwiny czy próby przełamania wstydu. Bohater może poczuć się bezpieczny, a co za tym idzie – także szczęśliwy. Nie zastanawia się nad tymczasowością takiego rozwiązania – a przecież nie uda mu się do końca życia (ba, nawet do końca szkoły) unikać publicznych wystąpień. Nie zna też odpowiedzi na pytanie, jak poradzić sobie z paraliżującym strachem przed ludźmi. Nieśmiałek takich wskazówek chwilowo nie potrzebuje, odbiorcom czasami bardzo by się przydały.
Ale Sylwia Chutnik wie, jakie są cele serii Poczytajki pomagajki. Książki z tego cyklu mają przede wszystkim pomóc maluchom w zaakceptowaniu własnej inności. Umożliwiają odnalezienie się w grupie rówieśników i zapewniają pocieszenie. Dzieci – mali odbiorcy – przekonają się, że ze swoimi problemami nie są same, że ich odczucia zrozumieją też inni. To prowadzi do budowania zaufania – i do rozmów o przyczynach lęku. „Nieśmiałek” jest dopiero początkiem drogi: część odbiorców ze swojego problemu wyrośnie, ale wielu będzie potrzebowało wsparcia. Ta lektura dostarczy też pokrzepienia, wskaże możliwości działania i da nadzieję na poradzenie sobie z trudną sytuacją. Także dla dzieci, które nie znają przekleństwa nieśmiałości, może to być cenna publikacja. Chutnik pokazuje, jak zachowywać się wobec tych bardziej skrytych. Niemal zmusza do polubienia podobnych Nieśmiałkowi: nie dość, że chłopiec ma bogatą wyobraźnię i posługuje się ciekawymi metaforami, to jeszcze potrafi pomóc słabszemu w matematyce koledze. Nieśmiałek zyskuje w ten sposób ważną pozycję w towarzystwie.
Jona Jung, autorka ilustracji, wybiera rysunki wyraziste i nacechowane delikatnym humorem. Postacie mają tu nienaturalnie duże głowy i wielkie oczy (w których dobrze odbijają się emocje). Uwagę małych odbiorców przykują zwierzęta, często ukrywane na kolejnych obrazkach. Ilustratorka nie skupia się na powielaniu treści z tekstu – dokłada za każdym razem ciekawe dla dzieci otoczenie, dodaje informacje dalszoplanowe, tak, by maluchy nie musiały skupiać się tylko raz na pouczających przesłaniach, ale dały się też wciągnąć w bajkową przestrzeń. „Nieśmiałek” został przygotowany w sposób, który ma zainteresować dzieci – a przy okazji przekonać je co do własnej wartości. Sylwia Chutnik i Jona Jung wprowadzają w nierzadki wśród dzieci problem, chcąc, by mali odbiorcy uwierzyli w siebie i pozbyli się niepotrzebnych kompleksów.
Wstyd
Dzieciom pozwala się na bycie sobą. Cechy charakteru niegdyś krytykowane i tępione teraz stają się po prostu wyróżnikami, nie elementami, które koniecznie należy zmienić. Przekonuje się o tym Nieśmiałek, chłopiec z opowiadania Sylwii Chutnik. Jego historia pojawia się w serii Muzy Poczytajki pomagajki i ma dodawać otuchy tym wszystkim maluchom, które są zbyt wstydliwe, by odzywać się w towarzystwie. Nieśmiałek tylko swojej przyjaciółce potrafi wyznać, co tak naprawdę czuje. Koledzy zupełnie go nie rozumieją (i nie chcą zrozumieć), naśmiewają się z niego i zaczepiają. Nikt nie dostrzega talentu Nieśmiałka do matematyki. A świadomość, że w czymś jest naprawdę dobry, bardzo pomogłaby chłopcu.
Nieśmiałej prawdziwe katusze przechodzi, kiedy ma odpowiadać w szkole przy tablicy. Chociaż bez problemu rozwiązałby zadanie, ogarnia go fala wstydu tak wielka, że aż paraliżująca. To może być początkiem poważnych kłopotów – na razie nauczycielka odkrywa przypadkiem umiejętności chłopca i postanawia mu zaufać. Proponuje, by Nieśmiałek rozwiązywał zadania pisemnie – to oszczędzi mu nerwów przy tablicy. U Chutnik jest to sposób na uskrzydlenie chłopca: Nieśmiałek dowiaduje się w ten sposób, że ma prawo do nieśmiałości, dorośli akceptują ten stan i nie zamierzają pogarszać sytuacji przez drwiny czy próby przełamania wstydu. Bohater może poczuć się bezpieczny, a co za tym idzie – także szczęśliwy. Nie zastanawia się nad tymczasowością takiego rozwiązania – a przecież nie uda mu się do końca życia (ba, nawet do końca szkoły) unikać publicznych wystąpień. Nie zna też odpowiedzi na pytanie, jak poradzić sobie z paraliżującym strachem przed ludźmi. Nieśmiałek takich wskazówek chwilowo nie potrzebuje, odbiorcom czasami bardzo by się przydały.
Ale Sylwia Chutnik wie, jakie są cele serii Poczytajki pomagajki. Książki z tego cyklu mają przede wszystkim pomóc maluchom w zaakceptowaniu własnej inności. Umożliwiają odnalezienie się w grupie rówieśników i zapewniają pocieszenie. Dzieci – mali odbiorcy – przekonają się, że ze swoimi problemami nie są same, że ich odczucia zrozumieją też inni. To prowadzi do budowania zaufania – i do rozmów o przyczynach lęku. „Nieśmiałek” jest dopiero początkiem drogi: część odbiorców ze swojego problemu wyrośnie, ale wielu będzie potrzebowało wsparcia. Ta lektura dostarczy też pokrzepienia, wskaże możliwości działania i da nadzieję na poradzenie sobie z trudną sytuacją. Także dla dzieci, które nie znają przekleństwa nieśmiałości, może to być cenna publikacja. Chutnik pokazuje, jak zachowywać się wobec tych bardziej skrytych. Niemal zmusza do polubienia podobnych Nieśmiałkowi: nie dość, że chłopiec ma bogatą wyobraźnię i posługuje się ciekawymi metaforami, to jeszcze potrafi pomóc słabszemu w matematyce koledze. Nieśmiałek zyskuje w ten sposób ważną pozycję w towarzystwie.
Jona Jung, autorka ilustracji, wybiera rysunki wyraziste i nacechowane delikatnym humorem. Postacie mają tu nienaturalnie duże głowy i wielkie oczy (w których dobrze odbijają się emocje). Uwagę małych odbiorców przykują zwierzęta, często ukrywane na kolejnych obrazkach. Ilustratorka nie skupia się na powielaniu treści z tekstu – dokłada za każdym razem ciekawe dla dzieci otoczenie, dodaje informacje dalszoplanowe, tak, by maluchy nie musiały skupiać się tylko raz na pouczających przesłaniach, ale dały się też wciągnąć w bajkową przestrzeń. „Nieśmiałek” został przygotowany w sposób, który ma zainteresować dzieci – a przy okazji przekonać je co do własnej wartości. Sylwia Chutnik i Jona Jung wprowadzają w nierzadki wśród dzieci problem, chcąc, by mali odbiorcy uwierzyli w siebie i pozbyli się niepotrzebnych kompleksów.
Frances O'Roark Dowell: Sekretne sprawy dziewczyn
Jaguar, Warszawa 2014.
Akceptacja
„Sekretne sprawy dziewczyn” to książka, która jest tematyczno-stylistycznym pomostem między pierwszą i trzecią częścią serii. Nie dzieje się tu nic spektakularnego: Marylin szuka drogi do zespołu czirliderek i stara się robić wszystko to, czego oczekują od niej bardziej przebojowe koleżanki, za to Kate odkrywa u siebie nowe zainteresowania – uczy się grać na gitarze i marzy o glanach, które pozwoliłyby jej jeszcze bardziej podkreślać własną niezależność. Obie dziewczyny oddalają się od siebie, ale co pewien czas wracają, próbując ocalić coś jeszcze z dawnej przyjaźni. Nie potrafią jednak rozmawiać bez kłótni i wyrzutów – dowiadują się w ten sposób, że dojrzewanie bywa bolesne.
Zwykel Kate kreuje się na osobę bardzo rozsądną i wymykającą się ze schematów, ale w „Sekretnych sprawach dziewczyn” paradoksalnie właśnie ta bohaterka pogrąża się w stereotypowości. Kate chce pisać piosenki i marzy o karierze muzycznej, buntuje się przez mało dziewczęce ubrania i gardzi „kobiecymi kobietami”, uznając, że są zajęte jedynie chichotaniem i plotkami. Marylin tymczasem próbuje się odnaleźć w nowym środowisku, lepiej rozumie potrzebę utożsamiania się z grupą rówieśników, a do tego chce zachować takt w napominaniu przyjaciółki. Zamiast walczyć z nią o zmiany przyzwyczajeń, stosuje dyskretne sugestie, uczy się języka dyplomacji. I chociaż sama niepotrzebnie podporządkowuje się czirliderkom, wydaje się dojrzalsza niż Kate. To chyba jedyny taki moment w serii – a Frances O’Roark Dowell chce, by czytelniczki z różnych perspektyw spojrzały na dwie skrajne postawy bohaterek.
Ale „Sekretne sprawy dziewczyn” uczą też, jak szukać własnej drogi. Kate, która dotąd nie cierpiała starszej o rok sąsiadki, odkrywa w niej bratnią duszę, przynajmniej jeśli chodzi o grę na gitarze. To Flannery pożycza jej swój instrument i zachęca do ćwiczeń. Kate może więc docenić wspólnotę zainteresowań – coś, co zwykle z pogardą odrzuca. Z drugiej strony trudno nie podzielać jej sarkazmu, gdy czirliderki umawiają się na prenumeratę różnych kolorowych magazynów, by przedyskutować kwestię najmodniejszego koloru lakieru do paznokci. Dwie skrajności w fabule to wystarczająco, żeby czytelniczki mogły przejrzeć się w tej powieści i odkryć podobieństwo do Kate lub Marylin. Wyostrzone portrety postaci to znak dla nastolatek: łatwiej będzie im pojąć przyczyny kolejnych konfliktów i nieporozumień między bohaterkami.
Autorka zachęca też odbiorczynie do sprawdzania zajęć oferowanych przez szkołę. Kate może zapisać się na kurs kreatywnego pisania, by tam rozwijać swoje marzenia o wymyślaniu tekstów piosenek, Marylin próbuje działać w szkolnym samorządzie, odkrywając przy tym, jak wiele spraw może podzielić małą społeczność. Obie bohaterki dowiadują się czegoś nowego o sobie i innych, a wyrwanie się z dotychczasowego środowiska umożliwia im poznawanie nowych ciekawych osób. I tak w „Sekretnych sprawach dziewczyn” powoli zaczyna się temat zauroczeń: jeszcze nieobecnych, ale już rysujących się na horyzoncie.
„Sekretne sprawy dziewczyn” to tomik, w którym na pierwszy plan wysuwają się kwestie towarzyskie. Bohaterki uzależnione są od innych ludzi, funkcjonują w szkolnej społeczności i bardzo potrzebują akceptacji ze strony bardziej przebojowych koleżanek. Temat, przez który w wieku dojrzewania po prostu trzeba przebrnąć, autorka traktuje bardzo poważnie – na tyle, że rozwija go w całą książkę. „Sekretne sprawy dziewczyn” to próba znalezienia drogi do codziennych zmartwień nastoletnich czytelniczek. Ta autorka ich nie zignoruje.
Akceptacja
„Sekretne sprawy dziewczyn” to książka, która jest tematyczno-stylistycznym pomostem między pierwszą i trzecią częścią serii. Nie dzieje się tu nic spektakularnego: Marylin szuka drogi do zespołu czirliderek i stara się robić wszystko to, czego oczekują od niej bardziej przebojowe koleżanki, za to Kate odkrywa u siebie nowe zainteresowania – uczy się grać na gitarze i marzy o glanach, które pozwoliłyby jej jeszcze bardziej podkreślać własną niezależność. Obie dziewczyny oddalają się od siebie, ale co pewien czas wracają, próbując ocalić coś jeszcze z dawnej przyjaźni. Nie potrafią jednak rozmawiać bez kłótni i wyrzutów – dowiadują się w ten sposób, że dojrzewanie bywa bolesne.
Zwykel Kate kreuje się na osobę bardzo rozsądną i wymykającą się ze schematów, ale w „Sekretnych sprawach dziewczyn” paradoksalnie właśnie ta bohaterka pogrąża się w stereotypowości. Kate chce pisać piosenki i marzy o karierze muzycznej, buntuje się przez mało dziewczęce ubrania i gardzi „kobiecymi kobietami”, uznając, że są zajęte jedynie chichotaniem i plotkami. Marylin tymczasem próbuje się odnaleźć w nowym środowisku, lepiej rozumie potrzebę utożsamiania się z grupą rówieśników, a do tego chce zachować takt w napominaniu przyjaciółki. Zamiast walczyć z nią o zmiany przyzwyczajeń, stosuje dyskretne sugestie, uczy się języka dyplomacji. I chociaż sama niepotrzebnie podporządkowuje się czirliderkom, wydaje się dojrzalsza niż Kate. To chyba jedyny taki moment w serii – a Frances O’Roark Dowell chce, by czytelniczki z różnych perspektyw spojrzały na dwie skrajne postawy bohaterek.
Ale „Sekretne sprawy dziewczyn” uczą też, jak szukać własnej drogi. Kate, która dotąd nie cierpiała starszej o rok sąsiadki, odkrywa w niej bratnią duszę, przynajmniej jeśli chodzi o grę na gitarze. To Flannery pożycza jej swój instrument i zachęca do ćwiczeń. Kate może więc docenić wspólnotę zainteresowań – coś, co zwykle z pogardą odrzuca. Z drugiej strony trudno nie podzielać jej sarkazmu, gdy czirliderki umawiają się na prenumeratę różnych kolorowych magazynów, by przedyskutować kwestię najmodniejszego koloru lakieru do paznokci. Dwie skrajności w fabule to wystarczająco, żeby czytelniczki mogły przejrzeć się w tej powieści i odkryć podobieństwo do Kate lub Marylin. Wyostrzone portrety postaci to znak dla nastolatek: łatwiej będzie im pojąć przyczyny kolejnych konfliktów i nieporozumień między bohaterkami.
Autorka zachęca też odbiorczynie do sprawdzania zajęć oferowanych przez szkołę. Kate może zapisać się na kurs kreatywnego pisania, by tam rozwijać swoje marzenia o wymyślaniu tekstów piosenek, Marylin próbuje działać w szkolnym samorządzie, odkrywając przy tym, jak wiele spraw może podzielić małą społeczność. Obie bohaterki dowiadują się czegoś nowego o sobie i innych, a wyrwanie się z dotychczasowego środowiska umożliwia im poznawanie nowych ciekawych osób. I tak w „Sekretnych sprawach dziewczyn” powoli zaczyna się temat zauroczeń: jeszcze nieobecnych, ale już rysujących się na horyzoncie.
„Sekretne sprawy dziewczyn” to tomik, w którym na pierwszy plan wysuwają się kwestie towarzyskie. Bohaterki uzależnione są od innych ludzi, funkcjonują w szkolnej społeczności i bardzo potrzebują akceptacji ze strony bardziej przebojowych koleżanek. Temat, przez który w wieku dojrzewania po prostu trzeba przebrnąć, autorka traktuje bardzo poważnie – na tyle, że rozwija go w całą książkę. „Sekretne sprawy dziewczyn” to próba znalezienia drogi do codziennych zmartwień nastoletnich czytelniczek. Ta autorka ich nie zignoruje.
piątek, 21 listopada 2014
Kristine Barnett: Błysk. Opowieść o wychowaniu, geniuszu i autyzmie
Bukowy Las, Wrocław 2014.
Rola matki
Z jednej strony ta książka daje nadzieję rodzicom autystycznych dzieci. Z drugiej jest interesująca jako zwykła ludzka historia z happy endem, opowieść o niezwykłym doświadczeniu. Kristine Barnett występuje tu z pozycji matki, dla której dobro dziecka jest wartością najcenniejszą. A jednocześnie udowadnia, że niekonwencjonalne podejście do terapii może zdziałać cuda.
„Błysk. powieść o wychowaniu, geniuszu i autyzmie” to książka cenna ze względu na poukrywane w relacji matki wskazówki. Finał zdradza już w pierwszej scenie – dziewięciolatek uczestniczy w zajęciach z fizyki razem ze studentami – rozwiązuje zadania, z którymi starsi koledzy sobie nie radzą i wdaje się w dyskusje z profesorem. Ten chłopiec to Jake, bohater książki, dziecko z autyzmem. „Błysk” nie odbiega zbyt daleko od narracji chorobowych” – Kristine Barnett zdradza swoje obawy, przedstawia spotkania z lekarzami oraz terapeutami, wskazuje kolejne niepokojące sygnały w zachowaniu kilkunastomiesięcznego dziecka, wreszcie dowiaduje się, że Jake nie będzie mówić ani czytać. Diagnozy nie załamują jej – podejmuje walkę o rozwój syna. Uważnie go obserwuje i próbuje wprowadzać do codziennych zajęć coraz to nowe zabawy. Nie eksperymentuje na dziecku, raczej stara się zrozumieć, co najbardziej chłopca interesuje – i wspiera go w działaniu. Z czasem otwiera też przedszkole dla innych dzieci dotkniętych autyzmem. Wobec wszystkich stosuje te same niekonwencjonalne metody, co wobec Jake’a: obserwuje i dostosowuje zabawy do przejawianych zainteresowań. Nie boi się rozwiązań nieszablonowych: kosmate nakładki na sedes uczą maluchy, jak siadać w kółku. Stopniowo Kristine Barnett zaczyna zajmować się także autystycznymi nastolatkami, a do każdego szuka innego klucza.
W „Błysku” nie ma mowy o heroizmie i poświęceniu. Autorka jawi się jako osoba kreatywna i zmotywowana do działania, ale też kochająca swoją pracę i wierząca w jej efekty. Przez cały czas ma na uwadze dobro dzieci i nie chodzi o to, by zachowywały się w sposób ogólnie przyjęty, ale żeby rozwijały umiejętności społeczne czy inteligencję – i żeby przy tym były też szczęśliwe, by nie przestawały być dziećmi. Z „Błysku” można wyczytać wiele pomysłów, których nie zaoferują postępujący szablonowo terapeuci. Barnett dzieli się swoimi doświadczeniami, by z jej odkryć skorzystali też inni.
Jake, matematyczny geniusz, dominuje w tej opowieści. Ale Kristine Barnett skupia się też na swoim zwyczajnym życiu. Zwierza się z kłopotów finansowych (i przetrwania w trakcie kryzysu), przedstawia przepis na swój udany związek, nawiązuje do kwestii wiary (bez kaznodziejstwa). Opowiada o problemach z drugą ciążą i o radości, jaką dało jej przezwyciężenie zdrowotnych kłopotów synów. Wreszcie dociera do momentu, w którym nie zajmuje się już wyrównywaniem szans Jake’a na normalny rozwój, ale zapewnianiem mu możliwości zgłębiania pasji.
Są w „Błysku” sceny wzruszające i niosące nadzieję rodzicom, są i wstawki dość komiczne. Ta książka pokazuje przede wszystkim, jak ważne jest zrozumienie potrzeb dziecka i poświęcanie mu uwagi. Kristine Barnett wyczula na sygnały wysyłane przez najmłodszych. Nie zamierza przy tym wychowywać sobie małego geniusza – odciąga Jake’a d fizyki, matematyki i astronomii, a zmusza do uprawiania sportu, objadania się smakołykami i beztroskiej zabawy. Przypomina wszystkim ambitnym nad miarę dorosłym, że źródło sukcesu leży również w odpowiednim wyważeniu proporcji – a kiedy pozwoli się maluchowi rozwijać własne zainteresowania, reszta umiejętności przyjdzie w sposób naturalny. Niezależnie natomiast od wszelkich wskazówek wychowawczo-terapeutycznych „Błysk” staje się książką, którą czyta się znakomicie.
Rola matki
Z jednej strony ta książka daje nadzieję rodzicom autystycznych dzieci. Z drugiej jest interesująca jako zwykła ludzka historia z happy endem, opowieść o niezwykłym doświadczeniu. Kristine Barnett występuje tu z pozycji matki, dla której dobro dziecka jest wartością najcenniejszą. A jednocześnie udowadnia, że niekonwencjonalne podejście do terapii może zdziałać cuda.
„Błysk. powieść o wychowaniu, geniuszu i autyzmie” to książka cenna ze względu na poukrywane w relacji matki wskazówki. Finał zdradza już w pierwszej scenie – dziewięciolatek uczestniczy w zajęciach z fizyki razem ze studentami – rozwiązuje zadania, z którymi starsi koledzy sobie nie radzą i wdaje się w dyskusje z profesorem. Ten chłopiec to Jake, bohater książki, dziecko z autyzmem. „Błysk” nie odbiega zbyt daleko od narracji chorobowych” – Kristine Barnett zdradza swoje obawy, przedstawia spotkania z lekarzami oraz terapeutami, wskazuje kolejne niepokojące sygnały w zachowaniu kilkunastomiesięcznego dziecka, wreszcie dowiaduje się, że Jake nie będzie mówić ani czytać. Diagnozy nie załamują jej – podejmuje walkę o rozwój syna. Uważnie go obserwuje i próbuje wprowadzać do codziennych zajęć coraz to nowe zabawy. Nie eksperymentuje na dziecku, raczej stara się zrozumieć, co najbardziej chłopca interesuje – i wspiera go w działaniu. Z czasem otwiera też przedszkole dla innych dzieci dotkniętych autyzmem. Wobec wszystkich stosuje te same niekonwencjonalne metody, co wobec Jake’a: obserwuje i dostosowuje zabawy do przejawianych zainteresowań. Nie boi się rozwiązań nieszablonowych: kosmate nakładki na sedes uczą maluchy, jak siadać w kółku. Stopniowo Kristine Barnett zaczyna zajmować się także autystycznymi nastolatkami, a do każdego szuka innego klucza.
W „Błysku” nie ma mowy o heroizmie i poświęceniu. Autorka jawi się jako osoba kreatywna i zmotywowana do działania, ale też kochająca swoją pracę i wierząca w jej efekty. Przez cały czas ma na uwadze dobro dzieci i nie chodzi o to, by zachowywały się w sposób ogólnie przyjęty, ale żeby rozwijały umiejętności społeczne czy inteligencję – i żeby przy tym były też szczęśliwe, by nie przestawały być dziećmi. Z „Błysku” można wyczytać wiele pomysłów, których nie zaoferują postępujący szablonowo terapeuci. Barnett dzieli się swoimi doświadczeniami, by z jej odkryć skorzystali też inni.
Jake, matematyczny geniusz, dominuje w tej opowieści. Ale Kristine Barnett skupia się też na swoim zwyczajnym życiu. Zwierza się z kłopotów finansowych (i przetrwania w trakcie kryzysu), przedstawia przepis na swój udany związek, nawiązuje do kwestii wiary (bez kaznodziejstwa). Opowiada o problemach z drugą ciążą i o radości, jaką dało jej przezwyciężenie zdrowotnych kłopotów synów. Wreszcie dociera do momentu, w którym nie zajmuje się już wyrównywaniem szans Jake’a na normalny rozwój, ale zapewnianiem mu możliwości zgłębiania pasji.
Są w „Błysku” sceny wzruszające i niosące nadzieję rodzicom, są i wstawki dość komiczne. Ta książka pokazuje przede wszystkim, jak ważne jest zrozumienie potrzeb dziecka i poświęcanie mu uwagi. Kristine Barnett wyczula na sygnały wysyłane przez najmłodszych. Nie zamierza przy tym wychowywać sobie małego geniusza – odciąga Jake’a d fizyki, matematyki i astronomii, a zmusza do uprawiania sportu, objadania się smakołykami i beztroskiej zabawy. Przypomina wszystkim ambitnym nad miarę dorosłym, że źródło sukcesu leży również w odpowiednim wyważeniu proporcji – a kiedy pozwoli się maluchowi rozwijać własne zainteresowania, reszta umiejętności przyjdzie w sposób naturalny. Niezależnie natomiast od wszelkich wskazówek wychowawczo-terapeutycznych „Błysk” staje się książką, którą czyta się znakomicie.
Meyer, Lehmann, Schulze: Nowy
Dwie Siostry, Warszawa 2014.
Kolega
Nowy w przedszkolu budzi zainteresowanie. Dzieci nie wiedzą, czego się po nim spodziewać, ale odnoszą się do przybysza dość życzliwie. Przerywają swoje codzienne wybryki i dzielą się z nowym drugim śniadaniem. Z zestawu nadgryzionych lub oblizanych przysmaków można stworzyć prawie posiłek marzeń. Przynajmniej kiedy ma się kilka lat. Konstanty nie jest przecież drobiazgowy jak dorośli – cieszy się z akceptacji rówieśników. Potrafi też zawalczyć o sprawiedliwość.
Potworne Maluchy to grupka, która ma przedstawiać egzystencję przedszkolaków bez upiększeń i udziwnień, co oznacza, że pojawią się tu również motywy „zakazane”, w oczach dorosłych niegrzeczne lub nie do przyjęcia – a dla najmłodszych zupełnie naturalne. Kiedy Nowy trafia do przedszkola, jedna z dziewczynek zajęta jest… wypinaniem gołego tyłka w stronę kolegów. Według podpisu „Marta drażni Rysia”. Meyer, Lehmann i Schulze nie zamierzają posługiwać się sztuką dyplomacji, pozwalają Potwornym Maluchom na rozmaite wybryki. Ktoś robi mocny makijaż lalce, ktoś inny przywiązuje sznurówki kolegi do nogi od stolika. Ktoś płacze, ktoś rozbija autka. Dzień jak co dzień. Kiedy do tego grona dołącza Nowy, zaczyna się też szukanie przezwiska dla niego (naturalny sygnał oswajania nowości). Sam Nowy będzie miał okazję do popisania się poczuciem sprawiedliwości już podczas zabawy.
„Nowy” to tomik, który pomoże w rozmowie z dzieckiem na temat zachowań rówieśników. Występuje tu „czarny charakter”, chłopiec, z którym nauczycielki nie potrafią sobie poradzić. Obecność dziecka sprawiającego kłopoty umożliwi zgrabne i niby przypadkowe nawiązanie do rzeczywistych doświadczeń małych odbiorców. Autorzy są w tej książce cudownie niepedagogiczni: nie podążają za poradnikowymi modami, nie pouczają, że do rozwiązania konfliktu wystarczy rozmowa z dorosłym. Nawiązują za to do dawnych metod walki o dominację w grupie i uświadamiają dzieciom, że nawet przedszkolak nie jest bezradny w obliczu małych rozrabiaków. To dość cenne przesłanie tomiku. Drugim jest bez wątpienia sam temat „nowych”, nowi koledzy zawsze kojarzyć się będą z obietnicą zabawy i z ciekawymi historiami. Nie można wyśmiewać się z dziwnych imion – bo za każdym kryje się atrakcyjna opowieść, nie można też uprzedzać się do nieznajomych dzieci, bo wiele się straci.
Meyer, Lehmann i Schulze irytują momentami rodziców, pokazują świat, z którego wielu dorosłych czytelników nie chce sobie zdawać sprawy. Dalecy są od upiększania i od tworzenia idealnych dziecięcych portretów. Nieprzypadkowo tytuł serii to Potworne Maluchy – chociaż może należałoby go zmienić na „Prawdziwe Maluchy”. „Nowy” pokazuje typowe zachowania kilkulatków – uniwersalne obrazki z życia najmłodszych. Komentarze na temat dziecięcych relacji dokłada mimochodem – najpierw jest historyjka, która zaangażuje przedszkolaki – a potem czas na rozważania nad sensem sytuacji. Ludyczny humor (ten niechętnie akceptowany przez pedagogicznie nastawionych rodziców) to wabik na dzieci, a przy okazji też próba zyskania rozgłosu: to czynnik, który najłatwiej skrytykować.
„Nowy” to też książeczka obrazkowa. Rysunki są tu komiksowe i dopowiadają informacje do tekstu. Często opierają się na wyliczeniach – wtedy mali odbiorcy mogą skupiać się na detalach opowieści. W scenkach „zbiorowych” najmłodsi będą dość długo śledzić kolejne ilustratorskie pomysły – żeby znaleźć ukryte poza tekstem żarty czy ciekawostki. „Nowy” ma zatem za zadanie dostarczać rozrywki przedszkolakom.
Kolega
Nowy w przedszkolu budzi zainteresowanie. Dzieci nie wiedzą, czego się po nim spodziewać, ale odnoszą się do przybysza dość życzliwie. Przerywają swoje codzienne wybryki i dzielą się z nowym drugim śniadaniem. Z zestawu nadgryzionych lub oblizanych przysmaków można stworzyć prawie posiłek marzeń. Przynajmniej kiedy ma się kilka lat. Konstanty nie jest przecież drobiazgowy jak dorośli – cieszy się z akceptacji rówieśników. Potrafi też zawalczyć o sprawiedliwość.
Potworne Maluchy to grupka, która ma przedstawiać egzystencję przedszkolaków bez upiększeń i udziwnień, co oznacza, że pojawią się tu również motywy „zakazane”, w oczach dorosłych niegrzeczne lub nie do przyjęcia – a dla najmłodszych zupełnie naturalne. Kiedy Nowy trafia do przedszkola, jedna z dziewczynek zajęta jest… wypinaniem gołego tyłka w stronę kolegów. Według podpisu „Marta drażni Rysia”. Meyer, Lehmann i Schulze nie zamierzają posługiwać się sztuką dyplomacji, pozwalają Potwornym Maluchom na rozmaite wybryki. Ktoś robi mocny makijaż lalce, ktoś inny przywiązuje sznurówki kolegi do nogi od stolika. Ktoś płacze, ktoś rozbija autka. Dzień jak co dzień. Kiedy do tego grona dołącza Nowy, zaczyna się też szukanie przezwiska dla niego (naturalny sygnał oswajania nowości). Sam Nowy będzie miał okazję do popisania się poczuciem sprawiedliwości już podczas zabawy.
„Nowy” to tomik, który pomoże w rozmowie z dzieckiem na temat zachowań rówieśników. Występuje tu „czarny charakter”, chłopiec, z którym nauczycielki nie potrafią sobie poradzić. Obecność dziecka sprawiającego kłopoty umożliwi zgrabne i niby przypadkowe nawiązanie do rzeczywistych doświadczeń małych odbiorców. Autorzy są w tej książce cudownie niepedagogiczni: nie podążają za poradnikowymi modami, nie pouczają, że do rozwiązania konfliktu wystarczy rozmowa z dorosłym. Nawiązują za to do dawnych metod walki o dominację w grupie i uświadamiają dzieciom, że nawet przedszkolak nie jest bezradny w obliczu małych rozrabiaków. To dość cenne przesłanie tomiku. Drugim jest bez wątpienia sam temat „nowych”, nowi koledzy zawsze kojarzyć się będą z obietnicą zabawy i z ciekawymi historiami. Nie można wyśmiewać się z dziwnych imion – bo za każdym kryje się atrakcyjna opowieść, nie można też uprzedzać się do nieznajomych dzieci, bo wiele się straci.
Meyer, Lehmann i Schulze irytują momentami rodziców, pokazują świat, z którego wielu dorosłych czytelników nie chce sobie zdawać sprawy. Dalecy są od upiększania i od tworzenia idealnych dziecięcych portretów. Nieprzypadkowo tytuł serii to Potworne Maluchy – chociaż może należałoby go zmienić na „Prawdziwe Maluchy”. „Nowy” pokazuje typowe zachowania kilkulatków – uniwersalne obrazki z życia najmłodszych. Komentarze na temat dziecięcych relacji dokłada mimochodem – najpierw jest historyjka, która zaangażuje przedszkolaki – a potem czas na rozważania nad sensem sytuacji. Ludyczny humor (ten niechętnie akceptowany przez pedagogicznie nastawionych rodziców) to wabik na dzieci, a przy okazji też próba zyskania rozgłosu: to czynnik, który najłatwiej skrytykować.
„Nowy” to też książeczka obrazkowa. Rysunki są tu komiksowe i dopowiadają informacje do tekstu. Często opierają się na wyliczeniach – wtedy mali odbiorcy mogą skupiać się na detalach opowieści. W scenkach „zbiorowych” najmłodsi będą dość długo śledzić kolejne ilustratorskie pomysły – żeby znaleźć ukryte poza tekstem żarty czy ciekawostki. „Nowy” ma zatem za zadanie dostarczać rozrywki przedszkolakom.
czwartek, 20 listopada 2014
Wierność. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie. Oprac. Anna Romaniuk
PWN, Warszawa 2014.
Szablon
Mierzenie się z legendą nie należy do łatwych, a ten truizm sprawdza się między innymi w wypadku wspomnień. Tom zebranych przez Annę Romaniuk tekstów tworzonych po śmierci Zbigniewa Herberta nie jest pierwszym zbiorkiem poświęconym temu poecie. Wiele tekstów pojawiło się w prasie lub… w poprzedzających „Wierność” zestawieniach wspomnień. Z kilkoma osobami Anna Romaniuk rozmawia, by uzyskać kolejny portret Herberta, kilka opinii ponownie opracowuje. Zyskuje tom ciekawy w PWN-owskiej serii „wspomnień”, a jednocześnie nietypowy przez czasową odległość od śmierci Zbigniewa Herberta. Wiadomo, że wspomnienia wiążą się z określonym ładunkiem emocjonalnym i konwencją swoistej pomnikowatości. Romaniuk nic nowego na temat Herberta nie wysłuchuje. Próbuje za to dostarczyć odbiorcom skrótowego przeglądu najbardziej znanych tematów w relacjach Herberta z innymi. Nie obejdzie się więc bez motywu konfliktu z Miłoszem, politycznych deklaracji, choroby i jej konsekwencji w postaci uzależnienia od alkoholu. Pojawią się wspomnienia przyjaciół, wydawców, literatów oraz tych, którzy kiedyś choćby na chwilę zetknęli się z Herbertem. Pojawią się artykuły prasowe, fragmenty książek czy wypowiedzi mówione, starannie przez autorkę wyboru zredagowane. Anna Romaniuk sięga nawet po wyznania kochanki Herberta.
Wielogłosowość równa się tutaj jednemu portretowi. Zbigniew Herbert we wspomnieniach jawi się oczywiście jako ideał. Nawet, gdy ktoś ma mu coś do zarzucenia, natychmiast szuka usprawiedliwień w charakterze poety, problemach psychicznych czy kontekście towarzyskim. Wielkiemu wszystko się wybacza, choćby nie wiadomo jak dał się we znaki. To w „Wierności” dość wyraźna postawa i trudno powiedzieć, czy płynie ona z przekonania, że o zmarłym nie powinno mówić się źle, czy może z niechęci przed krytyczną oceną ze strony wyznawców Herberta. „Wierność” jest tomem wyznawców: to relacje jednowymiarowe, nastawione na ukazanie podręcznikowego oblicza poety. Anna Romaniuk koncentruje się na konkretach – mniej interesuje ją bezmiar żalu po stracie, bardziej – scenki z życia Herberta, poeta zapamiętany przez przyjaciół. Próbuje z takich komentarzy stworzyć fragmentaryczną biografię. I tu wpada w pewną pułapkę, bo najwięksi spośród „znających Herberta” są jednocześnie mistrzami dyplomacji i proponują teksty zgodne z oczekiwaniami odbiorców, najmniejsi dysponują zaledwie strzępkami wspomnień, które w dodatku dla samego twórcy wielkiego znaczenia mieć nie mogły, a ci średni upajają się istnieniem cennego doświadczenia i celebrują każdą reakcję poety. Z tego zestawienia wychodzi pomnik dla Herberta, ale pomnik już co najmniej dwukrotnie wznoszony.
„Wierność. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie” to tom dla fanów poety. Może ciekawiej wypadłby, gdyby większość tekstów powstała teraz, na potrzeby tej książki. Tymczasem mieszają się tu oficjalne wypowiedzi dla prasy – tworzone jako bezpośrednie relacje na śmierć – i proste zwierzenia nagrywane przez Annę Romaniuk. Różnorodność gatunkowo-formalna nie przekłada się jednak na zmiany rytmu w samym tomie. Herbert daje się tutaj sklasyfikować w oparciu o kilka zaledwie haseł. To raczej podtrzymywanie raz zaakceptowanego wizerunku Zbigniewa Herberta niż próba uchwycenia jego (nie)obecności. W „Wierności” autorzy kolejnych wspomnień wyraźnie wolą podpierać się bezpiecznymi schematami, a nie szukać własnych metod na zrozumienie Herberta
Szablon
Mierzenie się z legendą nie należy do łatwych, a ten truizm sprawdza się między innymi w wypadku wspomnień. Tom zebranych przez Annę Romaniuk tekstów tworzonych po śmierci Zbigniewa Herberta nie jest pierwszym zbiorkiem poświęconym temu poecie. Wiele tekstów pojawiło się w prasie lub… w poprzedzających „Wierność” zestawieniach wspomnień. Z kilkoma osobami Anna Romaniuk rozmawia, by uzyskać kolejny portret Herberta, kilka opinii ponownie opracowuje. Zyskuje tom ciekawy w PWN-owskiej serii „wspomnień”, a jednocześnie nietypowy przez czasową odległość od śmierci Zbigniewa Herberta. Wiadomo, że wspomnienia wiążą się z określonym ładunkiem emocjonalnym i konwencją swoistej pomnikowatości. Romaniuk nic nowego na temat Herberta nie wysłuchuje. Próbuje za to dostarczyć odbiorcom skrótowego przeglądu najbardziej znanych tematów w relacjach Herberta z innymi. Nie obejdzie się więc bez motywu konfliktu z Miłoszem, politycznych deklaracji, choroby i jej konsekwencji w postaci uzależnienia od alkoholu. Pojawią się wspomnienia przyjaciół, wydawców, literatów oraz tych, którzy kiedyś choćby na chwilę zetknęli się z Herbertem. Pojawią się artykuły prasowe, fragmenty książek czy wypowiedzi mówione, starannie przez autorkę wyboru zredagowane. Anna Romaniuk sięga nawet po wyznania kochanki Herberta.
Wielogłosowość równa się tutaj jednemu portretowi. Zbigniew Herbert we wspomnieniach jawi się oczywiście jako ideał. Nawet, gdy ktoś ma mu coś do zarzucenia, natychmiast szuka usprawiedliwień w charakterze poety, problemach psychicznych czy kontekście towarzyskim. Wielkiemu wszystko się wybacza, choćby nie wiadomo jak dał się we znaki. To w „Wierności” dość wyraźna postawa i trudno powiedzieć, czy płynie ona z przekonania, że o zmarłym nie powinno mówić się źle, czy może z niechęci przed krytyczną oceną ze strony wyznawców Herberta. „Wierność” jest tomem wyznawców: to relacje jednowymiarowe, nastawione na ukazanie podręcznikowego oblicza poety. Anna Romaniuk koncentruje się na konkretach – mniej interesuje ją bezmiar żalu po stracie, bardziej – scenki z życia Herberta, poeta zapamiętany przez przyjaciół. Próbuje z takich komentarzy stworzyć fragmentaryczną biografię. I tu wpada w pewną pułapkę, bo najwięksi spośród „znających Herberta” są jednocześnie mistrzami dyplomacji i proponują teksty zgodne z oczekiwaniami odbiorców, najmniejsi dysponują zaledwie strzępkami wspomnień, które w dodatku dla samego twórcy wielkiego znaczenia mieć nie mogły, a ci średni upajają się istnieniem cennego doświadczenia i celebrują każdą reakcję poety. Z tego zestawienia wychodzi pomnik dla Herberta, ale pomnik już co najmniej dwukrotnie wznoszony.
„Wierność. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie” to tom dla fanów poety. Może ciekawiej wypadłby, gdyby większość tekstów powstała teraz, na potrzeby tej książki. Tymczasem mieszają się tu oficjalne wypowiedzi dla prasy – tworzone jako bezpośrednie relacje na śmierć – i proste zwierzenia nagrywane przez Annę Romaniuk. Różnorodność gatunkowo-formalna nie przekłada się jednak na zmiany rytmu w samym tomie. Herbert daje się tutaj sklasyfikować w oparciu o kilka zaledwie haseł. To raczej podtrzymywanie raz zaakceptowanego wizerunku Zbigniewa Herberta niż próba uchwycenia jego (nie)obecności. W „Wierności” autorzy kolejnych wspomnień wyraźnie wolą podpierać się bezpiecznymi schematami, a nie szukać własnych metod na zrozumienie Herberta
środa, 19 listopada 2014
Scenopis od wieczności (listy). Józef Baran, Sławomir Mrożek
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Filozofia korespondencyjna
Na początku drogi twórczej słowa uznania od wybitnego i już docenianego artysty mogą uskrzydlać. Do Józefa Barana, młodego poety, list z pochwałami dotyczącymi zbiorku wierszy przesłał Sławomir Mrożek. Ten pierwszy list po latach Józef Baran rekonstruuje z pamięci. Mrożek nie zamierza kreować się w nim na znawcę poezji, za to odnosi się do tematu rodzinnych stron, wsi zapamiętanej z dzieciństwa. Konkret pozwala obu panom podjąć rozbudowaną korespondencję. Znają się tylko za sprawą listów i lektury publikowanych tekstów – do spotkań dochodzi znacznie później. Jednak od początku z zapałem uprawiają sztukę epistolografii, która nieco przypomina zapiski diariuszowe o filozoficznym charakterze. Traci na znaczeniu różnica wieku oraz doświadczeń, nawet świadomość warsztatu. Panowie dzielą się uwagami na temat pisania, zastanawiają się nad kondycją współczesnego człowieka i snują na piśmie mocno melancholijne rozważania. Po pierwszych rzeczowych wspomnieniach przechodzą w świat ulotnych refleksji.
Tom „Scenopis od wieczności” gromadzi listy, jakie od 1974 roku przez blisko dwadzieścia lat wymieniali Józef Baran i Sławomir Mrożek. Początkowo ten pierwszy zachowuje się zresztą jak uczniak, który bardzo stara się zasłużyć na pochwałę mistrza – widać u Józefa Barana i uległość, i wielkie nadzieje. Chciałby z Mrożka uczynić wiernego czytelnika swojej poezji, wysyła mu kolejne tomiki i cykle wierszy. Mrożek woli – zamiast recenzowania utworów – porozmawiać na tematy nurtujące człowieka myślącego. Umiejętnie schodzi z piedestału, na którym postawił go Baran i bardzo dyskretnie steruje listowymi dyskusjami tak, by wymiana opinii nie przerodziła się w przykry obowiązek. Józef Baran z czasem dostosowuje się do tego tonu i podejmuje wyzwanie. Po latach śledzi własne zapiski z dużą dozą krytycyzmu i korzysta z szansy na redagowanie swoich listów: część skraca, a do wyjątkowo naiwnych spostrzeżeń dodaje w przypisach autoironiczne komentarze. Chociaż przechodzi z Mrożkiem na ty, nie potrafi zrezygnować z traktowania go jako autorytetu czy wyroczni.
Listy Mrożka i Barana to próba zarejestrowania zjawisk kulturalnych, szansa na wymianę poglądów bez większych sporów. Obaj literaci prezentują sobie nawzajem własne stanowiska i przemyślenia – ma się podczas lektury wrażenie, że nie potrzebują interlokutora, a odbiorcy, który przeczyta – i samą obecnością nada sens prowadzeniu osobistych zapisków. To sprawia, że tom uzupełnia zwłaszcza dziennikowe wynurzenia Mrożka. Nie jest to natomiast książka, która zrewolucjonizowałaby spojrzenie na twórczość autorów – nie ma takiego celu. Józef Baran ocala dla potomnych niezwykłą znajomość.
Do tomu Baran dołącza jeszcze swoje artykuły, pisane już po śmierci korespondencyjnego przyjaciela. Czuje się uprawniony do tego, by przedstawić szerszej publiczności literackiej „swojego” Mrożka, tego, którego poznał dzięki listownej wymianie myśli. „Scenopis od wieczności” zamienia się w końcu w książkę o roli Mrożka w życiu Józefa Barana. Cały tom został natomiast niemal zrecenzowany przez Wojciecha Ligęzę w posłowiu – gdyby chcieć napisać krytycznoliteracki tekst o tej publikacji, nie dałoby się uciec od jego spostrzeżeń.
Mrożek jako korespondent najpierw zastrzega się, że odpisze, jeśli znajdzie czas, a potem coraz bardziej się otwiera i niemal zaprzyjaźnia z poetą. Zapewnia Baranowi przeżycie niepowtarzalne – w ten sposób może też uświadomić odbiorcom siłę słowa pisanego.
Filozofia korespondencyjna
Na początku drogi twórczej słowa uznania od wybitnego i już docenianego artysty mogą uskrzydlać. Do Józefa Barana, młodego poety, list z pochwałami dotyczącymi zbiorku wierszy przesłał Sławomir Mrożek. Ten pierwszy list po latach Józef Baran rekonstruuje z pamięci. Mrożek nie zamierza kreować się w nim na znawcę poezji, za to odnosi się do tematu rodzinnych stron, wsi zapamiętanej z dzieciństwa. Konkret pozwala obu panom podjąć rozbudowaną korespondencję. Znają się tylko za sprawą listów i lektury publikowanych tekstów – do spotkań dochodzi znacznie później. Jednak od początku z zapałem uprawiają sztukę epistolografii, która nieco przypomina zapiski diariuszowe o filozoficznym charakterze. Traci na znaczeniu różnica wieku oraz doświadczeń, nawet świadomość warsztatu. Panowie dzielą się uwagami na temat pisania, zastanawiają się nad kondycją współczesnego człowieka i snują na piśmie mocno melancholijne rozważania. Po pierwszych rzeczowych wspomnieniach przechodzą w świat ulotnych refleksji.
Tom „Scenopis od wieczności” gromadzi listy, jakie od 1974 roku przez blisko dwadzieścia lat wymieniali Józef Baran i Sławomir Mrożek. Początkowo ten pierwszy zachowuje się zresztą jak uczniak, który bardzo stara się zasłużyć na pochwałę mistrza – widać u Józefa Barana i uległość, i wielkie nadzieje. Chciałby z Mrożka uczynić wiernego czytelnika swojej poezji, wysyła mu kolejne tomiki i cykle wierszy. Mrożek woli – zamiast recenzowania utworów – porozmawiać na tematy nurtujące człowieka myślącego. Umiejętnie schodzi z piedestału, na którym postawił go Baran i bardzo dyskretnie steruje listowymi dyskusjami tak, by wymiana opinii nie przerodziła się w przykry obowiązek. Józef Baran z czasem dostosowuje się do tego tonu i podejmuje wyzwanie. Po latach śledzi własne zapiski z dużą dozą krytycyzmu i korzysta z szansy na redagowanie swoich listów: część skraca, a do wyjątkowo naiwnych spostrzeżeń dodaje w przypisach autoironiczne komentarze. Chociaż przechodzi z Mrożkiem na ty, nie potrafi zrezygnować z traktowania go jako autorytetu czy wyroczni.
Listy Mrożka i Barana to próba zarejestrowania zjawisk kulturalnych, szansa na wymianę poglądów bez większych sporów. Obaj literaci prezentują sobie nawzajem własne stanowiska i przemyślenia – ma się podczas lektury wrażenie, że nie potrzebują interlokutora, a odbiorcy, który przeczyta – i samą obecnością nada sens prowadzeniu osobistych zapisków. To sprawia, że tom uzupełnia zwłaszcza dziennikowe wynurzenia Mrożka. Nie jest to natomiast książka, która zrewolucjonizowałaby spojrzenie na twórczość autorów – nie ma takiego celu. Józef Baran ocala dla potomnych niezwykłą znajomość.
Do tomu Baran dołącza jeszcze swoje artykuły, pisane już po śmierci korespondencyjnego przyjaciela. Czuje się uprawniony do tego, by przedstawić szerszej publiczności literackiej „swojego” Mrożka, tego, którego poznał dzięki listownej wymianie myśli. „Scenopis od wieczności” zamienia się w końcu w książkę o roli Mrożka w życiu Józefa Barana. Cały tom został natomiast niemal zrecenzowany przez Wojciecha Ligęzę w posłowiu – gdyby chcieć napisać krytycznoliteracki tekst o tej publikacji, nie dałoby się uciec od jego spostrzeżeń.
Mrożek jako korespondent najpierw zastrzega się, że odpisze, jeśli znajdzie czas, a potem coraz bardziej się otwiera i niemal zaprzyjaźnia z poetą. Zapewnia Baranowi przeżycie niepowtarzalne – w ten sposób może też uświadomić odbiorcom siłę słowa pisanego.
wtorek, 18 listopada 2014
Dorota Świątkowska: Moje wypieki i desery na każdą okazję
Egmont, Warszawa 2014.
Słodkie niespodzianki
Dorota Świątkowska najpierw przekonała do siebie blogosferę, a potem i „tradycyjne” czytelniczki. Ukazała się jej druga książka „Moje wypieki i desery na każdą okazję” – zestaw wypróbowanych i sprawdzonych przepisów na różne ciasta. Książka jest objętościowo imponująca i pięknie wydana – to album z przepisami i ogromnymi artystycznymi zdjęciami gotowych wypieków. Świątkowska rezygnuje z rozmaitych „ułatwiaczy” wyboru przepisów – nie podaje ani czasu przygotowania, ani stopnia trudności (czasem tylko napomyka, że lepiej, by za ciasto wzięły się osoby zaawansowane w sztuce pieczenia, lub – że był to jeden z jej pierwszych wypieków, więc każdy sobie z nim poradzi). Składniki i sposoby wykonania ciast połączone są pomysłowo – kolorem tła stron. Autorka nie tworzy w końcu encyklopedii pieczenia, a swoją publikację kieruje w pierwszej kolejności do tych odbiorców, którzy lubią szukać nowych smaków i wariacji na temat znanych przepisów.
„Moje wypieki i desery” to książka podzielona ze względu na okazje. Autorka doradza, co przygotować z okazji świąt, wizyt przyjaciół, rodzinnych uroczystości, jak urozmaicić pikniki, przyjęcia dziecięce lub drugie śniadania. Idzie z duchem czasu i przywołuje wypieki dobre na walentynki czy Halloween. Każdy temat-okazja przynosi około dziesięciu atrakcyjnych pomysłów. Każdy przepis autorka personalizuje tylko w jeden sposób – przez jednoakapitowe osobiste wprowadzenia. Tu mieszczą się między innymi napomknienia o tym, co lubią dzieci, czy – jak zmienić w prosty sposób nadzienie do wypieku. Świątkowska dba o przejrzystość samych przepisów: rozdziela składniki, ale już sposób wykonania prezentuje w tekście ciągłym. Nie ma tu rozbijania przepisów na kolejne kroczki: warto mieć to na uwadze przed przystąpieniem do pracy. Podobnie zresztą jak fakt, że w tej dużej książce czcionka jest dosyć mała. Nic dziwnego, autorka proponuje bardziej użytkowy album z inspiracjami niż tom, który nadawałby się do trzymania w kuchni pod ręką.
Świątkowska przede wszystkim szuka nowego spojrzenia na znane przepisy. Urozmaica drugoplanowe składniki, żeby zaskoczyć odbiorców a to oponkami o pomarańczowym smaku, a to pączkami z kokosem, a to sernikiem na spodzie brownie. Zdarza jej się sięgać po gotowe produkty – ciasteczka czy wafelki – ale zawsze proponuje z nich atrakcyjne nie tylko dla dzieci desery. Urozmaica klasyczne ciasta, czasami wprowadza też przepisy na słone wypieki. Wykorzystuje bezy, czekoladę, kokos czy owoce – za to niespecjalnie interesują ją ciasta z galaretkami czy piankami. Podpowiada ciekawe rozwiązania (cukier puder ze zmielonymi owocami – przy podziwie dla efektu nie wiem, jak truskawki czy maliny da się zmielić „na proszek”). Cieszą jej smakołyki dla dzieci: „przerażające” ozdoby, pajęczyny, topniejące bałwanki. Dużo tu ciast i ciasteczek, które wyglądają efektownie i wręcz zachęcają do zaproszenia przyjaciół. Ważne też jest, że autorka korzysta z produktów dostępnych na polskim rynku, nie będzie więc przykrych niespodzianek z brakiem możliwości wypróbowania przepisu.
„Moje wypieki i desery” to publikacja dla tych, którzy lubią piec i chcieliby wypróbować nowe podpowiedzi. Pięknie wydana i starannie przygotowana książka zawiera mnóstwo przydatnych przepisów i kulinarnych inspiracji, a do tego pokazuje, że właściwie każda okazja jest dobra, by ucieszyć bliskich słodkimi wypiekami. To profesjonalna publikacja, przy której trudno byłoby powstrzymać apetyt na słodkości. Nic dziwnego, że Dorota Świątkowska ma tak wielu czytelników.
Słodkie niespodzianki
Dorota Świątkowska najpierw przekonała do siebie blogosferę, a potem i „tradycyjne” czytelniczki. Ukazała się jej druga książka „Moje wypieki i desery na każdą okazję” – zestaw wypróbowanych i sprawdzonych przepisów na różne ciasta. Książka jest objętościowo imponująca i pięknie wydana – to album z przepisami i ogromnymi artystycznymi zdjęciami gotowych wypieków. Świątkowska rezygnuje z rozmaitych „ułatwiaczy” wyboru przepisów – nie podaje ani czasu przygotowania, ani stopnia trudności (czasem tylko napomyka, że lepiej, by za ciasto wzięły się osoby zaawansowane w sztuce pieczenia, lub – że był to jeden z jej pierwszych wypieków, więc każdy sobie z nim poradzi). Składniki i sposoby wykonania ciast połączone są pomysłowo – kolorem tła stron. Autorka nie tworzy w końcu encyklopedii pieczenia, a swoją publikację kieruje w pierwszej kolejności do tych odbiorców, którzy lubią szukać nowych smaków i wariacji na temat znanych przepisów.
„Moje wypieki i desery” to książka podzielona ze względu na okazje. Autorka doradza, co przygotować z okazji świąt, wizyt przyjaciół, rodzinnych uroczystości, jak urozmaicić pikniki, przyjęcia dziecięce lub drugie śniadania. Idzie z duchem czasu i przywołuje wypieki dobre na walentynki czy Halloween. Każdy temat-okazja przynosi około dziesięciu atrakcyjnych pomysłów. Każdy przepis autorka personalizuje tylko w jeden sposób – przez jednoakapitowe osobiste wprowadzenia. Tu mieszczą się między innymi napomknienia o tym, co lubią dzieci, czy – jak zmienić w prosty sposób nadzienie do wypieku. Świątkowska dba o przejrzystość samych przepisów: rozdziela składniki, ale już sposób wykonania prezentuje w tekście ciągłym. Nie ma tu rozbijania przepisów na kolejne kroczki: warto mieć to na uwadze przed przystąpieniem do pracy. Podobnie zresztą jak fakt, że w tej dużej książce czcionka jest dosyć mała. Nic dziwnego, autorka proponuje bardziej użytkowy album z inspiracjami niż tom, który nadawałby się do trzymania w kuchni pod ręką.
Świątkowska przede wszystkim szuka nowego spojrzenia na znane przepisy. Urozmaica drugoplanowe składniki, żeby zaskoczyć odbiorców a to oponkami o pomarańczowym smaku, a to pączkami z kokosem, a to sernikiem na spodzie brownie. Zdarza jej się sięgać po gotowe produkty – ciasteczka czy wafelki – ale zawsze proponuje z nich atrakcyjne nie tylko dla dzieci desery. Urozmaica klasyczne ciasta, czasami wprowadza też przepisy na słone wypieki. Wykorzystuje bezy, czekoladę, kokos czy owoce – za to niespecjalnie interesują ją ciasta z galaretkami czy piankami. Podpowiada ciekawe rozwiązania (cukier puder ze zmielonymi owocami – przy podziwie dla efektu nie wiem, jak truskawki czy maliny da się zmielić „na proszek”). Cieszą jej smakołyki dla dzieci: „przerażające” ozdoby, pajęczyny, topniejące bałwanki. Dużo tu ciast i ciasteczek, które wyglądają efektownie i wręcz zachęcają do zaproszenia przyjaciół. Ważne też jest, że autorka korzysta z produktów dostępnych na polskim rynku, nie będzie więc przykrych niespodzianek z brakiem możliwości wypróbowania przepisu.
„Moje wypieki i desery” to publikacja dla tych, którzy lubią piec i chcieliby wypróbować nowe podpowiedzi. Pięknie wydana i starannie przygotowana książka zawiera mnóstwo przydatnych przepisów i kulinarnych inspiracji, a do tego pokazuje, że właściwie każda okazja jest dobra, by ucieszyć bliskich słodkimi wypiekami. To profesjonalna publikacja, przy której trudno byłoby powstrzymać apetyt na słodkości. Nic dziwnego, że Dorota Świątkowska ma tak wielu czytelników.
poniedziałek, 17 listopada 2014
Klasycy dzieciom
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Piękno polszczyzny
Bardzo zmienił się sposób tworzenia dla najmłodszych. XX wiek usunął trochę w cień dokonania klasyków: pojawiło się mnóstwo utworów kierowanych do dzieci i dostosowywanych do ich percepcji, przestało więc być konieczne wyszukiwanie co lżejszych utworów wśród dzieł największych literatów kolejnych epok. A jednak mimo ogromnej konkurencji na rynku literatury czwartej klasycy są wciąż obecni – dziś wygrywają oryginalnością, tematyką i… językiem.
Tom „Klasycy dzieciom” to zestaw bajek i wierszy, które od pokoleń czytane są najmłodszym, trafiają do kanonu lektur i funkcjonują w postaci odwołań nawet w języku potocznym. Część z tych tekstów powstawała z myślą o dorosłych czytelnikach, ale trafi do przekonania i dzieciom – tak jest choćby z bajkami i przypowiastkami „zwierzęcymi” z wyraźnym i ogólnym morałem. Dorośli czytelnicy dostrzegą tu dzisiaj samą intencję autora, dzieci jednak nie stracą nic z zewnętrznej obudowy historyjki – poza przyswojeniem przesłania zyskują zatem dodatkową korzyść z lektury. Często utwory klasyków pobudzają wyobraźnię, są niemal gotowymi humorystycznymi scenkami – innym razem klasycy koncentrują się na poetyckich czy filozoficznych spostrzeżeniach. Bywa, że sięgają do ludowych podań, przypominają też o bohaterach, którzy powoli znikają z dziecięcej wyobraźni, wypierani przez zdobycze popkultury.
Są w tej książce postacie tworzone specjalnie z myślą o najmłodszych (Pimpuś Sadełko, Jaś Wędrowniczek, chory kotek czy Stefek Burczymucha), są i tacy, którzy z czasem rozpoczęli wędrówkę między różnymi pokoleniami odbiorców (dziad i baba, pani Twardowska czy chłopiec i dziewica ze „Świtezianki”). W tych tekstach nie ma jeszcze przemilczania śmierci czy krzywdy, a fabuły podporządkowywane są morałom oraz pouczeniom. Klasycy stanowią dziś jednak rodzaj egzotyki, przynajmniej w porównaniu ze współczesną literaturą dla najmłodszych.
W tomie „Klasycy dzieciom” pojawiają się utwory melodyjne i zrytmizowane, wiersze, które można czytać nawet najmłodszym – bez względu na obecność archaicznych czasami słów. Tu zadziała rytm tekstu, sama warstwa brzmieniowa będzie dla maluchów kusząca. Oczywiście obcowanie z klasyką literatury to również szansa na wzbogacenie słownictwa dzieci – i na rozwijanie w nich kultury językowej. Lektura klasyków czasami będzie wyzwaniem – ale przecież chodzi o to, żeby zapewnić dzieciom różnorodne bodźce i zachęcić także do śledzenia opowiastek sprzed wieków. Zwłaszcza starsi czytelnicy docenią tutaj piękno języka i staranność w przedstawianiu kolejnych sytuacji. W tej książce słowa nie są jedynie nośnikiem treści – same w sobie stanowią olbrzymią wartość. Piękna literacka polszczyzna może być odpowiedzią na panującą obecnie bylejakość. „Klasycy dzieciom” to zbiór obszerny i atrakcyjny, a przy tym potrzebny: gromadzi w jednym miejscu skarby literatury narodowej, dzieła, które kształtowały kolejne pokolenia i pomagały w budowaniu tożsamości narodowej.
Z Biblioteki Wydawnictwa Nasza Księgarnia to seria znakomicie ilustrowana. Tu oprawę graficzną tworzy Emilia Dziubak. Zrezygnowała ona z nawiązań do motywów ludowych czy klasycyzowania w ilustracjach. Proponuje za to rysunki lekko baśniowe, z humorem i charakterem. Warto pamiętać, że musi się czasem mierzyć z tematami trudnymi – radzi sobie z tym bez zarzutu, nie chce przerażać dzieci, woli za to budzić ich zainteresowanie i przez oryginalne obrazy zachęcać do zapoznawania się z tekstami. Emilia Dziubak lubi ciemne (ale nie przygnębiające) kolory i grę światłem. Stara się, by każda z postaci zapadała w pamięć i zdradzała swój charakter. Udało jej się wypracować równowagę między ilustrowaniem literatury pięknej i ozdabianiem bajek – nie ma w jej pracach przesłodzenia, ale nie ma też nadmiernej dorosłości. Tom „Klasycy dzieciom” bardzo pasuje do całej serii – i stanowi dowód na to, że nawet utwory dziś z literatury czwartej wyrzucane warto ocalić i przedstawiać najmłodszym. Kolejna publikacja w tym cyklu zasługuje na uznanie.
Piękno polszczyzny
Bardzo zmienił się sposób tworzenia dla najmłodszych. XX wiek usunął trochę w cień dokonania klasyków: pojawiło się mnóstwo utworów kierowanych do dzieci i dostosowywanych do ich percepcji, przestało więc być konieczne wyszukiwanie co lżejszych utworów wśród dzieł największych literatów kolejnych epok. A jednak mimo ogromnej konkurencji na rynku literatury czwartej klasycy są wciąż obecni – dziś wygrywają oryginalnością, tematyką i… językiem.
Tom „Klasycy dzieciom” to zestaw bajek i wierszy, które od pokoleń czytane są najmłodszym, trafiają do kanonu lektur i funkcjonują w postaci odwołań nawet w języku potocznym. Część z tych tekstów powstawała z myślą o dorosłych czytelnikach, ale trafi do przekonania i dzieciom – tak jest choćby z bajkami i przypowiastkami „zwierzęcymi” z wyraźnym i ogólnym morałem. Dorośli czytelnicy dostrzegą tu dzisiaj samą intencję autora, dzieci jednak nie stracą nic z zewnętrznej obudowy historyjki – poza przyswojeniem przesłania zyskują zatem dodatkową korzyść z lektury. Często utwory klasyków pobudzają wyobraźnię, są niemal gotowymi humorystycznymi scenkami – innym razem klasycy koncentrują się na poetyckich czy filozoficznych spostrzeżeniach. Bywa, że sięgają do ludowych podań, przypominają też o bohaterach, którzy powoli znikają z dziecięcej wyobraźni, wypierani przez zdobycze popkultury.
Są w tej książce postacie tworzone specjalnie z myślą o najmłodszych (Pimpuś Sadełko, Jaś Wędrowniczek, chory kotek czy Stefek Burczymucha), są i tacy, którzy z czasem rozpoczęli wędrówkę między różnymi pokoleniami odbiorców (dziad i baba, pani Twardowska czy chłopiec i dziewica ze „Świtezianki”). W tych tekstach nie ma jeszcze przemilczania śmierci czy krzywdy, a fabuły podporządkowywane są morałom oraz pouczeniom. Klasycy stanowią dziś jednak rodzaj egzotyki, przynajmniej w porównaniu ze współczesną literaturą dla najmłodszych.
W tomie „Klasycy dzieciom” pojawiają się utwory melodyjne i zrytmizowane, wiersze, które można czytać nawet najmłodszym – bez względu na obecność archaicznych czasami słów. Tu zadziała rytm tekstu, sama warstwa brzmieniowa będzie dla maluchów kusząca. Oczywiście obcowanie z klasyką literatury to również szansa na wzbogacenie słownictwa dzieci – i na rozwijanie w nich kultury językowej. Lektura klasyków czasami będzie wyzwaniem – ale przecież chodzi o to, żeby zapewnić dzieciom różnorodne bodźce i zachęcić także do śledzenia opowiastek sprzed wieków. Zwłaszcza starsi czytelnicy docenią tutaj piękno języka i staranność w przedstawianiu kolejnych sytuacji. W tej książce słowa nie są jedynie nośnikiem treści – same w sobie stanowią olbrzymią wartość. Piękna literacka polszczyzna może być odpowiedzią na panującą obecnie bylejakość. „Klasycy dzieciom” to zbiór obszerny i atrakcyjny, a przy tym potrzebny: gromadzi w jednym miejscu skarby literatury narodowej, dzieła, które kształtowały kolejne pokolenia i pomagały w budowaniu tożsamości narodowej.
Z Biblioteki Wydawnictwa Nasza Księgarnia to seria znakomicie ilustrowana. Tu oprawę graficzną tworzy Emilia Dziubak. Zrezygnowała ona z nawiązań do motywów ludowych czy klasycyzowania w ilustracjach. Proponuje za to rysunki lekko baśniowe, z humorem i charakterem. Warto pamiętać, że musi się czasem mierzyć z tematami trudnymi – radzi sobie z tym bez zarzutu, nie chce przerażać dzieci, woli za to budzić ich zainteresowanie i przez oryginalne obrazy zachęcać do zapoznawania się z tekstami. Emilia Dziubak lubi ciemne (ale nie przygnębiające) kolory i grę światłem. Stara się, by każda z postaci zapadała w pamięć i zdradzała swój charakter. Udało jej się wypracować równowagę między ilustrowaniem literatury pięknej i ozdabianiem bajek – nie ma w jej pracach przesłodzenia, ale nie ma też nadmiernej dorosłości. Tom „Klasycy dzieciom” bardzo pasuje do całej serii – i stanowi dowód na to, że nawet utwory dziś z literatury czwartej wyrzucane warto ocalić i przedstawiać najmłodszym. Kolejna publikacja w tym cyklu zasługuje na uznanie.
niedziela, 16 listopada 2014
Wojciech Widłak, Paweł Pawlak: Niekalendarz
Czerwony Konik, Kraków 2014.
Niespodzianki
Tuwim i Słonimski bardzo cieszyliby się z takich następców. Wielkie brawa i gratulacje dla wydawnictwa Czerwony Konik, które podobnie jak większość czytelników – uwielbia dziecięco-dorosłe zabawy Wojciecha Widłaka i Pawła Pawlaka. Zabawy formą, treścią i pomysłami. Po serii „nieporadników” przyszła kolej na drwiny z terminarza. „Podręczny kalendarz. Przydatny poradnik. Porządny notes” to książka niezwykła. Na pierwszy rzut oka rzeczywiście przypomina terminarz na każdy rok. Na marginesach ma porady, ciekawostki i cytaty, a co pewien czas przerywany jest opowiadaniami z profesorem Kurzawką i adiunktem Kwasem, mistrzami absurdu z „nieporadników”. Ten kalendarz ma nawet wszytą zakładkę (która jest także… centymetrem krawieckim) oraz wykaz imion. Imion nieistniejących w kalendarzach prawdziwych – ale tworzonych na bazie istniejących imion.
Zaczyna się od alfabetycznego układu województw z mapą polecanych (to jest robiących najlepsze ujęcia) fotoradarów. Potem stężenie absurdu gwałtownie rośnie (stopki redakcyjnej nie można pominąć!). W danych personalnych należy między innymi wpisać numer PIN karty kredytowej szwagra oraz ulubione słowo. Jest tu uniwersalny minikalendarz na każdy rok i skrócone kalendarze na wybrane lata. W podręcznych minirozmówkach pojawiają się kompletnie nieprzydatne zdania, błyszczki towarzyskie służą do zasypywania mądrze brzmiącymi określeniami, a przysłowia i motta powracają w kolejnych wariantach. Wśród proponowanych imion pojawia się Gwizdor, Kromuald czy Mafiozofia (a na każdy dzień roku przypadają dwa lub trzy podobne słowotwórcze błyski). Profesor Kurzawka i adiunkt Kwas przywołują korporacyjne ćwiczenia grafomotoryczne, prognozy pogody i rozrywki umysłowe. Niekalendarz przerywają też czasem dowcipnymi stylizowanymi reklamami.
Tu wszystko podporządkowane jest dowcipowi. „Wybitni autorzy, wybitne dzieło, wybitna treść. Nie znajduję słów, by wyrazić mój zachwyt. Szwagier” – pisze odręcznie szwagier na czwartej stronie okładki. A za szwagrem wyrazy uznania będą powtarzać kolejni odbiorcy niekalendarza. Wojciech Widłak i Paweł Pawlak dostarczają bowiem czytelnikom rozrywki opartej na nonsensie i wykorzystującej formalne zabawy. W parodii terminarza czysty śmiech okazuje się największą wartością. Tej publikacji nie przegląda się po to, by dowiedzieć się, co będzie dalej, a dla przyjemności odkrywania kolejnych nieprzydatnych pomysłów. W lekturze nie można pomiąć żadnego (graficznego czy tekstowego) drobiazgu, bo nawet elementy obowiązkowe zostały podporządkowane humorowi. Profesor Kurzawka i adiunkt Kwas to bohaterowie, których nie obowiązują żadne reguły. Swoimi odkryciami dzielą się radośnie z całym światem inteligentnych czytelników. Dają jedyną szansę na beztroski śmiech. Dzisiaj absurd nie cieszy się już takim uznaniem jak w czasach dwudziestolecia, ale Widłak, Pawlak, profesor Kurzawka i adiunkt Kwas nic sobie nie robią z mód na rynku wydawniczym. Ich niekalendarz ma same zalety: rozśmiesza do łez. I gdyby ktoś akurat nie wiedział, jakie imię nadać dziecku…
Niekalendarz to książka, która wymyka się schematom. Humor pojawia się w niej w warstwie graficznej równie często co w tekstowej, a tomik wcale nie jest kierowany do najmłodszych. Widłak i Pawlak, zamiast zyskiwać sławę w literaturze czwartej, wpisują się w księgę nonsensów i absurdów, uświadamiając odbiorcom, że wszędzie znaleźć można powody do radości. Ta lektura nie przynosi ciekawych fabuł ani ważnych wiadomości. Dostarcza za to inteligentnej rozrywki, beztroskiego komizmu i zabaw, na które dorośli w swoim zabieganiu zwykle nie mają czasu. To rzeczywiście „książka, jakiej jeszcze nie było” – imponuje pomysłami i rozwiązaniami. Chociaż jest zabawą, to warto jej się uważnie przyjrzeć.
Niespodzianki
Tuwim i Słonimski bardzo cieszyliby się z takich następców. Wielkie brawa i gratulacje dla wydawnictwa Czerwony Konik, które podobnie jak większość czytelników – uwielbia dziecięco-dorosłe zabawy Wojciecha Widłaka i Pawła Pawlaka. Zabawy formą, treścią i pomysłami. Po serii „nieporadników” przyszła kolej na drwiny z terminarza. „Podręczny kalendarz. Przydatny poradnik. Porządny notes” to książka niezwykła. Na pierwszy rzut oka rzeczywiście przypomina terminarz na każdy rok. Na marginesach ma porady, ciekawostki i cytaty, a co pewien czas przerywany jest opowiadaniami z profesorem Kurzawką i adiunktem Kwasem, mistrzami absurdu z „nieporadników”. Ten kalendarz ma nawet wszytą zakładkę (która jest także… centymetrem krawieckim) oraz wykaz imion. Imion nieistniejących w kalendarzach prawdziwych – ale tworzonych na bazie istniejących imion.
Zaczyna się od alfabetycznego układu województw z mapą polecanych (to jest robiących najlepsze ujęcia) fotoradarów. Potem stężenie absurdu gwałtownie rośnie (stopki redakcyjnej nie można pominąć!). W danych personalnych należy między innymi wpisać numer PIN karty kredytowej szwagra oraz ulubione słowo. Jest tu uniwersalny minikalendarz na każdy rok i skrócone kalendarze na wybrane lata. W podręcznych minirozmówkach pojawiają się kompletnie nieprzydatne zdania, błyszczki towarzyskie służą do zasypywania mądrze brzmiącymi określeniami, a przysłowia i motta powracają w kolejnych wariantach. Wśród proponowanych imion pojawia się Gwizdor, Kromuald czy Mafiozofia (a na każdy dzień roku przypadają dwa lub trzy podobne słowotwórcze błyski). Profesor Kurzawka i adiunkt Kwas przywołują korporacyjne ćwiczenia grafomotoryczne, prognozy pogody i rozrywki umysłowe. Niekalendarz przerywają też czasem dowcipnymi stylizowanymi reklamami.
Tu wszystko podporządkowane jest dowcipowi. „Wybitni autorzy, wybitne dzieło, wybitna treść. Nie znajduję słów, by wyrazić mój zachwyt. Szwagier” – pisze odręcznie szwagier na czwartej stronie okładki. A za szwagrem wyrazy uznania będą powtarzać kolejni odbiorcy niekalendarza. Wojciech Widłak i Paweł Pawlak dostarczają bowiem czytelnikom rozrywki opartej na nonsensie i wykorzystującej formalne zabawy. W parodii terminarza czysty śmiech okazuje się największą wartością. Tej publikacji nie przegląda się po to, by dowiedzieć się, co będzie dalej, a dla przyjemności odkrywania kolejnych nieprzydatnych pomysłów. W lekturze nie można pomiąć żadnego (graficznego czy tekstowego) drobiazgu, bo nawet elementy obowiązkowe zostały podporządkowane humorowi. Profesor Kurzawka i adiunkt Kwas to bohaterowie, których nie obowiązują żadne reguły. Swoimi odkryciami dzielą się radośnie z całym światem inteligentnych czytelników. Dają jedyną szansę na beztroski śmiech. Dzisiaj absurd nie cieszy się już takim uznaniem jak w czasach dwudziestolecia, ale Widłak, Pawlak, profesor Kurzawka i adiunkt Kwas nic sobie nie robią z mód na rynku wydawniczym. Ich niekalendarz ma same zalety: rozśmiesza do łez. I gdyby ktoś akurat nie wiedział, jakie imię nadać dziecku…
Niekalendarz to książka, która wymyka się schematom. Humor pojawia się w niej w warstwie graficznej równie często co w tekstowej, a tomik wcale nie jest kierowany do najmłodszych. Widłak i Pawlak, zamiast zyskiwać sławę w literaturze czwartej, wpisują się w księgę nonsensów i absurdów, uświadamiając odbiorcom, że wszędzie znaleźć można powody do radości. Ta lektura nie przynosi ciekawych fabuł ani ważnych wiadomości. Dostarcza za to inteligentnej rozrywki, beztroskiego komizmu i zabaw, na które dorośli w swoim zabieganiu zwykle nie mają czasu. To rzeczywiście „książka, jakiej jeszcze nie było” – imponuje pomysłami i rozwiązaniami. Chociaż jest zabawą, to warto jej się uważnie przyjrzeć.
Frances O'Roark Dowell: Sekretny świat dziewczyn
Jaguar, Warszawa 2014.
Kłopoty nastolatek
Trudno zrozumieć nastolatki – twierdzą zwykle rodzice. Frances O’Roark Dowell sięga natomiast po czytelne schematy zachowań, by stworzyć z nich obraz o jasnym dla odbiorczyń przekazie. Przygląda się Marylin oraz Kate, na przemian – bo chociaż dziewczyny się przyjaźnią, mają różne temperamenty i różne obszary zainteresowań. Kate to typowa outsiderka. Zna się na muzyce, lubi czarny kolor i chce samodzielnie myśleć. Nie zgadza się na to, by rodzice narzucali jej wybór życiowych dróg czy zainteresowań. Wydaje się jej również, że w Matthew, przyjacielu, znalazła prawdziwą bratnią duszę – zakochuje się w chłopaku, z którym miło spędza czas. Marylin jest zupełnie inna. Bezpieczniej czuje się w stadzie, jest za słaba, by stać ją było na niezależność. Dlatego też próbuje zawalczyć o uznanie cheerleaderek, najpopularniejszych w szkole dziewczyn. Wkupić się w ich łaski może na przykład wtedy, gdy załatwi im nowe mundurki. Ale Marylin nie rozumie, dlaczego przywódczyni grupy oczekuje bezwzględnego posłuszeństwa. Bohaterka musi – pod dyktando cheerleaderek – dbać o szeroki uśmiech na pokaz, mieć nienaganny manicure, robić zakupy w centrach handlowych i… nie zadawać się z niektórymi chłopakami. A przecież Marylin podkochuje się w Benjaminie, przewodniczącym samorządu. Na cenzurowanym znajduje się też Kate. Marylin będzie musiała wybierać między bezpieczeństwem wśród złośliwych koleżanek z zespołu a prawdziwymi przyjaciółmi.
„Sekretny świat dziewczyn” to powieść dla nastolatek o tym, jakie piekło potrafią sobie zgotować młode dziewczyny. Żadna nie będzie szczęśliwa, jeśli pozwoli innym kierować własnym życiem. Marylin pokazuje, jak wygląda rozpaczliwa walka o akceptację i ból odrzucenia, Kate przekonuje się, że samotność nie zawsze bywa pożądana. W „Sekretnym świecie dziewczyn” problemy bohaterek mogą niekiedy wybrzmiewać naiwnie – tyle że gdy ma się naście lat, nie istnieją większe zmartwienia. Akceptacja w gronie rówieśników to element obowiązkowy, składnik dobrego samopoczucia i pogodzenia ze sobą. Na tym etapie bohaterki dowiadują się, czym jest przyjaźń i jak walczyć o miłość – przeżywają pierwsze zauroczenia, ale nie robią nic, czego później mogłyby żałować. Słowem, prowadzą zwyczajne życie nastolatek.
„Sekretny świat dziewczyn” jest utrzymany w tonie klasycznych obyczajówek, nie w narracji powieści pop. Frances O’Roark Dowell skupia się na opisach przeżyć dziewczyn, dość dokładnie analizuje ich emocje i skrywane przemyślenia. Dzięki temu czytelniczki otrzymują sporo wiadomości na temat postaci i łatwiej im pojąć prezentowany w książce świat. Samej narracji również wychodzi to na dobre – książka automatycznie staje się gęstsza, nie wydaje się infantylna. Młodzieżowy charakter zachowuje natomiast fabuła – wprawdzie niewiele tu klasycznej akcji, to raczej rodzajowy obrazek, ale wystarczający, żeby zaangażować czytelniczki. „Sekretny świat dziewczyn” to udana próba wniknięcia w zamknięty krąg nastolatek. Bohaterki stają się tutaj przewodniczkami po konsekwencjach błędnych decyzji, ale tom mimo wszystko zachowuje optymistyczne tony. Do bohaterek łatwo się przywiązać – a zdarzają się tu typy dość oryginalne jak na szkolne znajomości. Dla odbiorczyń jednak najbardziej kusząca będzie prawdziwość uczuć i reakcji. To, co oparte na emocjach, tutaj wypada najbardziej szczerze – dzięki temu książka trafi do grupy docelowej bez żadnych zastrzeżeń. W „Sekretnym świecie dziewczyn” zwolnienie tempa akcji wychodzi na dobre samej obyczajowej opowieści. Marylin i Kate mają wystarczająco dużo czasu, żeby oswoić się ze zmianami w swoim życiu i odpowiednio zareagować.
Kłopoty nastolatek
Trudno zrozumieć nastolatki – twierdzą zwykle rodzice. Frances O’Roark Dowell sięga natomiast po czytelne schematy zachowań, by stworzyć z nich obraz o jasnym dla odbiorczyń przekazie. Przygląda się Marylin oraz Kate, na przemian – bo chociaż dziewczyny się przyjaźnią, mają różne temperamenty i różne obszary zainteresowań. Kate to typowa outsiderka. Zna się na muzyce, lubi czarny kolor i chce samodzielnie myśleć. Nie zgadza się na to, by rodzice narzucali jej wybór życiowych dróg czy zainteresowań. Wydaje się jej również, że w Matthew, przyjacielu, znalazła prawdziwą bratnią duszę – zakochuje się w chłopaku, z którym miło spędza czas. Marylin jest zupełnie inna. Bezpieczniej czuje się w stadzie, jest za słaba, by stać ją było na niezależność. Dlatego też próbuje zawalczyć o uznanie cheerleaderek, najpopularniejszych w szkole dziewczyn. Wkupić się w ich łaski może na przykład wtedy, gdy załatwi im nowe mundurki. Ale Marylin nie rozumie, dlaczego przywódczyni grupy oczekuje bezwzględnego posłuszeństwa. Bohaterka musi – pod dyktando cheerleaderek – dbać o szeroki uśmiech na pokaz, mieć nienaganny manicure, robić zakupy w centrach handlowych i… nie zadawać się z niektórymi chłopakami. A przecież Marylin podkochuje się w Benjaminie, przewodniczącym samorządu. Na cenzurowanym znajduje się też Kate. Marylin będzie musiała wybierać między bezpieczeństwem wśród złośliwych koleżanek z zespołu a prawdziwymi przyjaciółmi.
„Sekretny świat dziewczyn” to powieść dla nastolatek o tym, jakie piekło potrafią sobie zgotować młode dziewczyny. Żadna nie będzie szczęśliwa, jeśli pozwoli innym kierować własnym życiem. Marylin pokazuje, jak wygląda rozpaczliwa walka o akceptację i ból odrzucenia, Kate przekonuje się, że samotność nie zawsze bywa pożądana. W „Sekretnym świecie dziewczyn” problemy bohaterek mogą niekiedy wybrzmiewać naiwnie – tyle że gdy ma się naście lat, nie istnieją większe zmartwienia. Akceptacja w gronie rówieśników to element obowiązkowy, składnik dobrego samopoczucia i pogodzenia ze sobą. Na tym etapie bohaterki dowiadują się, czym jest przyjaźń i jak walczyć o miłość – przeżywają pierwsze zauroczenia, ale nie robią nic, czego później mogłyby żałować. Słowem, prowadzą zwyczajne życie nastolatek.
„Sekretny świat dziewczyn” jest utrzymany w tonie klasycznych obyczajówek, nie w narracji powieści pop. Frances O’Roark Dowell skupia się na opisach przeżyć dziewczyn, dość dokładnie analizuje ich emocje i skrywane przemyślenia. Dzięki temu czytelniczki otrzymują sporo wiadomości na temat postaci i łatwiej im pojąć prezentowany w książce świat. Samej narracji również wychodzi to na dobre – książka automatycznie staje się gęstsza, nie wydaje się infantylna. Młodzieżowy charakter zachowuje natomiast fabuła – wprawdzie niewiele tu klasycznej akcji, to raczej rodzajowy obrazek, ale wystarczający, żeby zaangażować czytelniczki. „Sekretny świat dziewczyn” to udana próba wniknięcia w zamknięty krąg nastolatek. Bohaterki stają się tutaj przewodniczkami po konsekwencjach błędnych decyzji, ale tom mimo wszystko zachowuje optymistyczne tony. Do bohaterek łatwo się przywiązać – a zdarzają się tu typy dość oryginalne jak na szkolne znajomości. Dla odbiorczyń jednak najbardziej kusząca będzie prawdziwość uczuć i reakcji. To, co oparte na emocjach, tutaj wypada najbardziej szczerze – dzięki temu książka trafi do grupy docelowej bez żadnych zastrzeżeń. W „Sekretnym świecie dziewczyn” zwolnienie tempa akcji wychodzi na dobre samej obyczajowej opowieści. Marylin i Kate mają wystarczająco dużo czasu, żeby oswoić się ze zmianami w swoim życiu i odpowiednio zareagować.
sobota, 15 listopada 2014
Lindsey Kelk: Historia pewnej dziewczyny
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Maskarada
Chicklit, który proponuje Lindsey Kelk to świetny poprawiacz nastroju. Miejscami nieco przewidywalny (ale który chicklit nie jest?). ale zawsze zabawny i wakacyjny, mimo serii problemów spadających na bohaterkę i narratorkę Tess. „Historia pewnej dziewczyny” to powieść pełna dowcipnych smaczków – wymyślona bez kompleksów i bez zwracania uwagi na literackie trendy. Kelk pozwala swojej bohaterce na radykalne zmiany, a właściwie wymusza je w bardzo egzotycznej scenerii i u boku filmowego niemal przystojniaka. Wszystko byłoby wspaniałe, gdyby nie to, że Tess właśnie straciła pracę (szykowała się do awansu), pokłóciła się z rodziną i najlepszą przyjaciółką, przespała z najlepszym przyjacielem i od tygodnia zajęta jest wpadaniem w depresję.
Kiedy wydaje się, że nie ma już żadnej szansy na uratowanie sympatycznej bohaterki o ciętym dowcipie, Tess odbiera telefon swojej znienawidzonej współlokatorki, Vanessy. Agentka Vanessy wysyła ją w trybie natychmiastowym na Hawaje w charakterze fotografa mody i nie chce słyszeć żadnych wymówek, decyzja podejmuje się zatem bez udziału Tess. Tydzień na rajskich plażach, z pysznymi drinkami i w obecności przystojnego (choć i aroganckiego) dziennikarza. Tydzień w ciuchach Vanessy i w jej roli. Tess próbuje zatem wykorzystać także kilka postaw podpatrzonych u Vanessy. Z dnia na dzień przestaje być szarą myszką. Reszty metamorfozy dopełniają jej nowi znajomi.
Seks, alkohol i inteligentne (często i pikantne) żarty to duża część tej historii. Prawdziwa Tess rzadko dochodzi tu do głosu, znacznie ciekawsze jest jej nowe wcielenie, a tego Lindsey Kelk odbiorczyniom nie szczędzi. Bohaterka pozwala sobie na kilka szaleństw – a każde sprawia, że czytelniczki będą ją bardziej lubić. Tyle że autorka zapewnia fabularną huśtawkę wrażeń – zawsze, gdy coś zaczyna się układać, wszystko po chwili wali się w gruzy i Tess przyjmuje kolejne razy od losu. Załamuje się, co umożliwia losowi naprawienie krzywd. Ten rytm w opowieści sprawia, że czasami można się domyślić, jak potoczą się wydarzenia. Ale przewidywalne partie nie psują radości lektury.
Nie psują, bo Kelk prowadzi narrację swobodnie i przekonująco. Jej bohaterka pełna jest autoironii (skutecznie zastępującej kompleksy), wdaje się w sytuacje właściwe beztroskim i niedojrzałym ludziom, a jednocześnie jest odpowiedzialna. Pozwala sobie na utratę kontroli, ale nie żałuje tego, co zrobiła pod wpływem chwili. To wszystko odbija się w języku książki i współtworzy udaną charakterystykę Tess oraz barwną fabułę. W oderwaniu od zwyczajności, w wygodnym kostiumie superlaski, Tess może spróbować innych niż dotąd wyborów. Na Hawajach, przynajmniej czasami, pozwala sobie na luz i zabawę. Kelk chętnie chowa się za humorystycznymi spostrzeżeniami – dzięki temu powieść nabiera dystansu i przynosi rozrywkę, cieszy jako zestaw udanych pomysłów. Błyskotliwe sformułowania nie pasowałyby do stereotypu pustej dziewczyny, która chce się tylko zabawić – ale Tess do takich nie należy, mimo całej maskarady. „Historia pewnej dziewczyny” zasługuje jednak na znacznie lepszą korektę. Lindsey Kelk daje czytelniczkom chicklit erotyczno-wakacyjno-humorystyczny. „Historia pewnej dziewczyny” nie jest nudna czy mdła.
Maskarada
Chicklit, który proponuje Lindsey Kelk to świetny poprawiacz nastroju. Miejscami nieco przewidywalny (ale który chicklit nie jest?). ale zawsze zabawny i wakacyjny, mimo serii problemów spadających na bohaterkę i narratorkę Tess. „Historia pewnej dziewczyny” to powieść pełna dowcipnych smaczków – wymyślona bez kompleksów i bez zwracania uwagi na literackie trendy. Kelk pozwala swojej bohaterce na radykalne zmiany, a właściwie wymusza je w bardzo egzotycznej scenerii i u boku filmowego niemal przystojniaka. Wszystko byłoby wspaniałe, gdyby nie to, że Tess właśnie straciła pracę (szykowała się do awansu), pokłóciła się z rodziną i najlepszą przyjaciółką, przespała z najlepszym przyjacielem i od tygodnia zajęta jest wpadaniem w depresję.
Kiedy wydaje się, że nie ma już żadnej szansy na uratowanie sympatycznej bohaterki o ciętym dowcipie, Tess odbiera telefon swojej znienawidzonej współlokatorki, Vanessy. Agentka Vanessy wysyła ją w trybie natychmiastowym na Hawaje w charakterze fotografa mody i nie chce słyszeć żadnych wymówek, decyzja podejmuje się zatem bez udziału Tess. Tydzień na rajskich plażach, z pysznymi drinkami i w obecności przystojnego (choć i aroganckiego) dziennikarza. Tydzień w ciuchach Vanessy i w jej roli. Tess próbuje zatem wykorzystać także kilka postaw podpatrzonych u Vanessy. Z dnia na dzień przestaje być szarą myszką. Reszty metamorfozy dopełniają jej nowi znajomi.
Seks, alkohol i inteligentne (często i pikantne) żarty to duża część tej historii. Prawdziwa Tess rzadko dochodzi tu do głosu, znacznie ciekawsze jest jej nowe wcielenie, a tego Lindsey Kelk odbiorczyniom nie szczędzi. Bohaterka pozwala sobie na kilka szaleństw – a każde sprawia, że czytelniczki będą ją bardziej lubić. Tyle że autorka zapewnia fabularną huśtawkę wrażeń – zawsze, gdy coś zaczyna się układać, wszystko po chwili wali się w gruzy i Tess przyjmuje kolejne razy od losu. Załamuje się, co umożliwia losowi naprawienie krzywd. Ten rytm w opowieści sprawia, że czasami można się domyślić, jak potoczą się wydarzenia. Ale przewidywalne partie nie psują radości lektury.
Nie psują, bo Kelk prowadzi narrację swobodnie i przekonująco. Jej bohaterka pełna jest autoironii (skutecznie zastępującej kompleksy), wdaje się w sytuacje właściwe beztroskim i niedojrzałym ludziom, a jednocześnie jest odpowiedzialna. Pozwala sobie na utratę kontroli, ale nie żałuje tego, co zrobiła pod wpływem chwili. To wszystko odbija się w języku książki i współtworzy udaną charakterystykę Tess oraz barwną fabułę. W oderwaniu od zwyczajności, w wygodnym kostiumie superlaski, Tess może spróbować innych niż dotąd wyborów. Na Hawajach, przynajmniej czasami, pozwala sobie na luz i zabawę. Kelk chętnie chowa się za humorystycznymi spostrzeżeniami – dzięki temu powieść nabiera dystansu i przynosi rozrywkę, cieszy jako zestaw udanych pomysłów. Błyskotliwe sformułowania nie pasowałyby do stereotypu pustej dziewczyny, która chce się tylko zabawić – ale Tess do takich nie należy, mimo całej maskarady. „Historia pewnej dziewczyny” zasługuje jednak na znacznie lepszą korektę. Lindsey Kelk daje czytelniczkom chicklit erotyczno-wakacyjno-humorystyczny. „Historia pewnej dziewczyny” nie jest nudna czy mdła.
Urszula Kozłowska: Smacznego, kolego
Muza SA, Warszawa 2014.
Co jeść?
Temat zdrowej żywności coraz częściej pojawia się w procesie edukacji wczesnoszkolnej. Dzieci najchętniej sięgają po fast-foody, słodkie napoje czy batoniki, kierując się smakiem (a czasem także urokiem owocu zakazanego). Od najmłodszych lat trzeba je więc przekonywać do podejmowania rozsądnych decyzji. Piramida żywieniowa dotąd istniała przede wszystkim w podręczniku do biologii. Teraz, za sprawą Urszuli Kozłowskiej, trafia też do pouczającej rymowanki w tomiku „Smacznego, kolego” – i pomoże urozmaicić jadłospis.
Bohater tej książeczki zażywa ruchu (dla zdrowia, siły i zgrabnej sylwetki) – dociera do piramidy (która stanowi zwykły blok na ulicy Pysznej) i pnie się po jej kolejnych piętrach, żeby odkrywać, co i dlaczego warto jeść. Spotyka grupę produktów pełnoziarnistych i poznaje rodzinę warzyw czy relacje między owocami. Dociera do rodziny produktów mlecznych, potem do mięs i tłuszczu, do przekąsek (orzechów, pestek czy czekolady). Ale bohater rezygnuje z wejścia na ostatnie piętro. Tam mieszczą się „straszne paskudy”: kremy, czipsy, żelki i fast-foody. Po takiej lekturze każdy maluch będzie wiedział, czego należy się wystrzegać – zwłaszcza że lokatorzy z ostatniego piętra piramidy nie budzą sympatii. Zresztą małych odbiorców czeka jeszcze test – trzeba wybrać odpowiednie śniadanie dla całej rodziny: po lekturze nie będzie to problemem.
Urszula Kozłowska nie rozwodzi się zbyt długo nad zaletami kolejnych produktów spożywczych, woli zresztą przedstawiać mieszkańców piramidy żywnościowej jako istoty bajkowe, lekko uczłowieczone i cieszące się na myśl o roli w posiłkach. Sympatyczne warzywa i owoce przekonają dzieci do siebie – o nic więcej autorce przecież nie chodzi. „Smacznego, kolego” to próba przywrócenia porządku w codziennym jadłospisie. Kozłowska przez dzieci może dotrzeć także do dorosłych. W końcu wspólna lektura stanie się okazją do dobrych zmian w menu. Dzieci zyskają wiedzę na temat jedzenia, ale poza tym również możliwość kontrolowania składu posiłków. Do zabawnego wierszyka zawsze mogą wrócić, ale z pewnością zapamiętają, jakich składników powinno się unikać.
„Smacznego, kolego” to wędrówka po ciekawym domu. Urszula Kozłowska przy okazji rozprawia się z mitami na temat jedzenia (ziemniak rozpacza, bo uważany jest za przyczynę otyłości, a wszystko przecież przez skwarki i sosy, którymi jest zwykle polewany). Nawet jeśli maluchy nie wyłapią kontekstu takich narzekań, dowiedzą się, co powinny jeść. W kojarzeniu zdrowych i smacznych posiłków pomoże odbiorcom Ewa Podleś, autorka ilustracji. Tym razem wybiera ona „portrety” bohaterów (grup z poszczególnych pięter piramidy). Jedzenie „dobre” przeważnie bywa uśmiechnięte i szczęśliwe, jedzenie złe (tylko w jednym miejscu tomiku) próbuje groźnych lub odstraszających min. Proste rysunki mają trafiać do wyobraźni i do przekonania dzieci, służą utrwalaniu wiadomości, ale też budują bajkowy charakter całej książki. Ponadto publikacja przyda się dzieciom, które poznają litery. Całość została złożona czcionką imitującą pismo, maluchy mogą zatem poćwiczyć czytanie liter innych niż w druku, a elementy posiłków są tu wyróżniane kolorem. To wszystko pomaga w wyznaczaniu najmłodszym zadań do wykonania. „Smacznego, kolego” może się przy okazji zamienić w nietypowy zeszyt ćwiczeń. Dla dzieci ważna będzie oryginalna tematyka, dla dorosłych – dość zgrabna strona formalna. Wszyscy otrzymają natomiast publikację dopracowaną pod względem edytorskim i wydawniczym, dobrze przemyślaną i wartościową z wielu powodów. „Smacznego, kolego” to tomik nie tylko dla niejadków.
Co jeść?
Temat zdrowej żywności coraz częściej pojawia się w procesie edukacji wczesnoszkolnej. Dzieci najchętniej sięgają po fast-foody, słodkie napoje czy batoniki, kierując się smakiem (a czasem także urokiem owocu zakazanego). Od najmłodszych lat trzeba je więc przekonywać do podejmowania rozsądnych decyzji. Piramida żywieniowa dotąd istniała przede wszystkim w podręczniku do biologii. Teraz, za sprawą Urszuli Kozłowskiej, trafia też do pouczającej rymowanki w tomiku „Smacznego, kolego” – i pomoże urozmaicić jadłospis.
Bohater tej książeczki zażywa ruchu (dla zdrowia, siły i zgrabnej sylwetki) – dociera do piramidy (która stanowi zwykły blok na ulicy Pysznej) i pnie się po jej kolejnych piętrach, żeby odkrywać, co i dlaczego warto jeść. Spotyka grupę produktów pełnoziarnistych i poznaje rodzinę warzyw czy relacje między owocami. Dociera do rodziny produktów mlecznych, potem do mięs i tłuszczu, do przekąsek (orzechów, pestek czy czekolady). Ale bohater rezygnuje z wejścia na ostatnie piętro. Tam mieszczą się „straszne paskudy”: kremy, czipsy, żelki i fast-foody. Po takiej lekturze każdy maluch będzie wiedział, czego należy się wystrzegać – zwłaszcza że lokatorzy z ostatniego piętra piramidy nie budzą sympatii. Zresztą małych odbiorców czeka jeszcze test – trzeba wybrać odpowiednie śniadanie dla całej rodziny: po lekturze nie będzie to problemem.
Urszula Kozłowska nie rozwodzi się zbyt długo nad zaletami kolejnych produktów spożywczych, woli zresztą przedstawiać mieszkańców piramidy żywnościowej jako istoty bajkowe, lekko uczłowieczone i cieszące się na myśl o roli w posiłkach. Sympatyczne warzywa i owoce przekonają dzieci do siebie – o nic więcej autorce przecież nie chodzi. „Smacznego, kolego” to próba przywrócenia porządku w codziennym jadłospisie. Kozłowska przez dzieci może dotrzeć także do dorosłych. W końcu wspólna lektura stanie się okazją do dobrych zmian w menu. Dzieci zyskają wiedzę na temat jedzenia, ale poza tym również możliwość kontrolowania składu posiłków. Do zabawnego wierszyka zawsze mogą wrócić, ale z pewnością zapamiętają, jakich składników powinno się unikać.
„Smacznego, kolego” to wędrówka po ciekawym domu. Urszula Kozłowska przy okazji rozprawia się z mitami na temat jedzenia (ziemniak rozpacza, bo uważany jest za przyczynę otyłości, a wszystko przecież przez skwarki i sosy, którymi jest zwykle polewany). Nawet jeśli maluchy nie wyłapią kontekstu takich narzekań, dowiedzą się, co powinny jeść. W kojarzeniu zdrowych i smacznych posiłków pomoże odbiorcom Ewa Podleś, autorka ilustracji. Tym razem wybiera ona „portrety” bohaterów (grup z poszczególnych pięter piramidy). Jedzenie „dobre” przeważnie bywa uśmiechnięte i szczęśliwe, jedzenie złe (tylko w jednym miejscu tomiku) próbuje groźnych lub odstraszających min. Proste rysunki mają trafiać do wyobraźni i do przekonania dzieci, służą utrwalaniu wiadomości, ale też budują bajkowy charakter całej książki. Ponadto publikacja przyda się dzieciom, które poznają litery. Całość została złożona czcionką imitującą pismo, maluchy mogą zatem poćwiczyć czytanie liter innych niż w druku, a elementy posiłków są tu wyróżniane kolorem. To wszystko pomaga w wyznaczaniu najmłodszym zadań do wykonania. „Smacznego, kolego” może się przy okazji zamienić w nietypowy zeszyt ćwiczeń. Dla dzieci ważna będzie oryginalna tematyka, dla dorosłych – dość zgrabna strona formalna. Wszyscy otrzymają natomiast publikację dopracowaną pod względem edytorskim i wydawniczym, dobrze przemyślaną i wartościową z wielu powodów. „Smacznego, kolego” to tomik nie tylko dla niejadków.
piątek, 14 listopada 2014
Magdalena Tulli: Szum
Znak, Kraków 2014.
Wspomnienie
„Szum” to przede wszystkim rytm nadający blasku wspomnieniom. Jedno za drugim pojawiają się skojarzenia z czasów dzieciństwa – po latach interpretowane na nowo, czasem nawet możliwe do zrozumienia. Magdalena Tulli sięga po nie w opowieści mocno onirycznej, skrywającej tajemniczość pod pozorami anegdotycznych zwierzeń. Strumień refleksji nie pozwala na oddzielanie prawdy od dziecięcej fantazji, przez co „Szum” staje się bardziej magiczny. W tej powieści odnaleźć się jest równie łatwo co zagubić, ale przez cały czas nad rzeczową relacją dominuje rytm, rytm prozy, która przestaje ukrywać swoje piękno.
Dziecięce spojrzenie zmienia rzeczywistość. Obejmuje niezrozumiały świat dorosłych, historie powtarzane przy każdej możliwej okazji, ale pozbawione znaczenia, bo – nie-doświadczone. Obejmuje własne oceny codzienności, wzbogacane lub konsekwentnie podważane przez rówieśników. Obejmuje wreszcie cały wewnętrzny świat – przeżycia, przemyślenia i rozpaczliwe próby odnalezienia siebie wśród enigmatycznych zachowań innych. Filtr spojrzenia dziewczynki podwojony też przez przemyślenia doświadczonej kobiety pozwala raz jeszcze zdefiniować nowe prawdy. W „Szumie” Magdalena Tulli weryfikuje dawne przekonania, szuka wyjaśnień dla konkretnych sytuacji i wskrzesza to, co od dawna należy już do przeszłości. Tylko w ten sposób może pogodzić się z bohaterką sprzed lat, pozwolić jej odejść wraz ze wspomnieniami.
Potęgą „Szumu” jest nastawienie na literackość. Łatwo byłoby ulec pokusie przerobienia kanwy fabularnej na Bildungsroman, łatwo odtwarzać życiorysy (także te emocjonalne). Jednak dla autorki bieg wydarzeń jest sprawą poboczną. Kilka motywów powraca tu w charakterze refrenu, ale egzystencja bohaterki daleka jest od szeregu uporządkowanych i już oczywistych faktów. „Szum” bliższy jest zwyczajnemu życiu w ujęciu diachronicznym – bezpośrednim uczestnikom wydarzeń w pamięci pozostają czasem przypadkowe strzępki informacji, scenki, których nikt postronny nie umiałby połączyć w całość. Obok tematów ważnych i niezmiennych funkcjonują tu na równych prawach zagadnienia ulotne, chwilowe i pozbawione znaczących konsekwencji. Tylko tak można w pełni opisać losy jednostki, tylko zatracenie się w szumie może przynieść zrozumienie, a przynajmniej samoakceptację.
Wiwisekcja bohaterce „Szumu” potrzebna jest do znalezienia własnego miejsca w świecie. Rozrachunki z przeszłością i własnym sumieniem raz przybierają formę fotograficznych skojarzeń, innym razem zapowiadają ucieczkę w świat metafor. Tulli gra z czytelnikami – w melodyjnej opowieści zatapia dodatkowe znaczenia, szyfruje wiadomości, które później wpływać będą na kształt wspomnień. Równie istotne jak zestaw faktów są tu wrażenia wywoływane przez senną relację. „Szum” przypomina ucieczkę od życia, a jednocześnie pokazuje to życie z całą szczerością. Imponuje w tej książce połączenie warstwy językowej i treści – Tulli nie potrzebuje pustosłowia ani przegadania – upodobanie do konkretu z kolei nie wyklucza u niej poetyckości. Prywatne przeżycia zyskują uniwersalną głębię – w „Szumie” wyczytuje się nie tyle osobiste zwierzenia co ogólny portret człowieka-każdego, uzależnionego od akceptacji ze strony bliskich, ale i od możliwości zachowania dystansu wobec innych. Magdalena Tulli niby to przez przypadek odsłania ważne prawdy o ludziach. W jej ujęciu nie znajdzie się bezwartościowych obrazków, „Szum” to powieść, która na różnych płaszczyznach przyciąga odbiorców. Oniryczno-wspomnieniowy klimat tej książki uszlachetnia doświadczenia z dzieciństwa. „Szum” jest harmonijnie skomponowaną i w każdej sekwencji budzącą zainteresowanie opowieścią o sednie życia.
Wspomnienie
„Szum” to przede wszystkim rytm nadający blasku wspomnieniom. Jedno za drugim pojawiają się skojarzenia z czasów dzieciństwa – po latach interpretowane na nowo, czasem nawet możliwe do zrozumienia. Magdalena Tulli sięga po nie w opowieści mocno onirycznej, skrywającej tajemniczość pod pozorami anegdotycznych zwierzeń. Strumień refleksji nie pozwala na oddzielanie prawdy od dziecięcej fantazji, przez co „Szum” staje się bardziej magiczny. W tej powieści odnaleźć się jest równie łatwo co zagubić, ale przez cały czas nad rzeczową relacją dominuje rytm, rytm prozy, która przestaje ukrywać swoje piękno.
Dziecięce spojrzenie zmienia rzeczywistość. Obejmuje niezrozumiały świat dorosłych, historie powtarzane przy każdej możliwej okazji, ale pozbawione znaczenia, bo – nie-doświadczone. Obejmuje własne oceny codzienności, wzbogacane lub konsekwentnie podważane przez rówieśników. Obejmuje wreszcie cały wewnętrzny świat – przeżycia, przemyślenia i rozpaczliwe próby odnalezienia siebie wśród enigmatycznych zachowań innych. Filtr spojrzenia dziewczynki podwojony też przez przemyślenia doświadczonej kobiety pozwala raz jeszcze zdefiniować nowe prawdy. W „Szumie” Magdalena Tulli weryfikuje dawne przekonania, szuka wyjaśnień dla konkretnych sytuacji i wskrzesza to, co od dawna należy już do przeszłości. Tylko w ten sposób może pogodzić się z bohaterką sprzed lat, pozwolić jej odejść wraz ze wspomnieniami.
Potęgą „Szumu” jest nastawienie na literackość. Łatwo byłoby ulec pokusie przerobienia kanwy fabularnej na Bildungsroman, łatwo odtwarzać życiorysy (także te emocjonalne). Jednak dla autorki bieg wydarzeń jest sprawą poboczną. Kilka motywów powraca tu w charakterze refrenu, ale egzystencja bohaterki daleka jest od szeregu uporządkowanych i już oczywistych faktów. „Szum” bliższy jest zwyczajnemu życiu w ujęciu diachronicznym – bezpośrednim uczestnikom wydarzeń w pamięci pozostają czasem przypadkowe strzępki informacji, scenki, których nikt postronny nie umiałby połączyć w całość. Obok tematów ważnych i niezmiennych funkcjonują tu na równych prawach zagadnienia ulotne, chwilowe i pozbawione znaczących konsekwencji. Tylko tak można w pełni opisać losy jednostki, tylko zatracenie się w szumie może przynieść zrozumienie, a przynajmniej samoakceptację.
Wiwisekcja bohaterce „Szumu” potrzebna jest do znalezienia własnego miejsca w świecie. Rozrachunki z przeszłością i własnym sumieniem raz przybierają formę fotograficznych skojarzeń, innym razem zapowiadają ucieczkę w świat metafor. Tulli gra z czytelnikami – w melodyjnej opowieści zatapia dodatkowe znaczenia, szyfruje wiadomości, które później wpływać będą na kształt wspomnień. Równie istotne jak zestaw faktów są tu wrażenia wywoływane przez senną relację. „Szum” przypomina ucieczkę od życia, a jednocześnie pokazuje to życie z całą szczerością. Imponuje w tej książce połączenie warstwy językowej i treści – Tulli nie potrzebuje pustosłowia ani przegadania – upodobanie do konkretu z kolei nie wyklucza u niej poetyckości. Prywatne przeżycia zyskują uniwersalną głębię – w „Szumie” wyczytuje się nie tyle osobiste zwierzenia co ogólny portret człowieka-każdego, uzależnionego od akceptacji ze strony bliskich, ale i od możliwości zachowania dystansu wobec innych. Magdalena Tulli niby to przez przypadek odsłania ważne prawdy o ludziach. W jej ujęciu nie znajdzie się bezwartościowych obrazków, „Szum” to powieść, która na różnych płaszczyznach przyciąga odbiorców. Oniryczno-wspomnieniowy klimat tej książki uszlachetnia doświadczenia z dzieciństwa. „Szum” jest harmonijnie skomponowaną i w każdej sekwencji budzącą zainteresowanie opowieścią o sednie życia.
czwartek, 13 listopada 2014
Maja i Jan Łozińscy: Ułani, poeci, dżentelmeni. Męski świat przedwonennej Polski
PWN, Warszawa 2014.
Dla pań
Z obyczajowością dwudziestolecia międzywojennego warto zapoznawać się po kawałku, tak, żeby jak najmniej uronić ze świata, którego już nie ma. W albumowej serii PWN pojawia się kolejny tom, tym razem kierowany przede wszystkim do pań stęsknionych za elegancją i czarem dawnych dżentelmenów. Książka „Ułani, poeci, dżentelmeni. Męski świat przedwojennej Polski” to przegląd typowych postaw oraz sylwetek najbardziej znanych w latach 20. i 30. XX wieku bohaterów społecznych. Maja i Jan Łozińscy przyglądają się kilku grupom społecznym i im podporządkowują kolejne części tomu. Piszą więc o kawalerzystach, poetach, amantach filmowych, sportowcach i dyplomatach. Wyłuskują też kilka (zabawnych dzisiaj) porad dla mężczyzn z dawnych podręczników i kodeksów.
Kto sięgał po wspomnienia z czasów dwudziestolecia, ten nie będzie miał problemów z odtworzeniem charakterystycznych wiadomości. Łozińscy zresztą w ten sposób rekonstruują typy „idealnych” mężczyzn: wykorzystują wyraziste przykłady, by w nawiązaniu do zapisków dziennikowych budować portret pożądanego kawalera. W przypadku gwiazd sceny, literatów i słynnych wojskowych nie będzie tu żadnych zaskoczeń – autorzy podpierają się wypowiedziami dość znanymi i przypominają panujące do dzisiaj stereotypy, wykorzystują obiegowe anegdoty i spostrzeżenia. W przypadku „sportsmenów” czy polityków rzecz ma się inaczej: tutaj bohaterów masowej wyobraźni należy przywrócić do świadomości odbiorców, na nowo stworzyć ich legendy, tak, aby nazwiska znane dzisiaj nielicznym, ponownie wybrzmiały.
Konkretne postacie stają się więc punktem wyjścia do odtwarzania wzorów zachowań. Autorów interesuje, jak ułani, poeci i dżentelmeni spędzali czas wolny, jak wybierali sobie żony i jaka moda ich obowiązywała. Sprawdzają tropy w literaturze i filmach, próbują wyjaśniać mentalność postaci i społeczne przyczyny konkretnych decyzji. „Męski świat” jest tu widziany przez pryzmat kobiecego spojrzenia – wymaga tego nastawienie na warstwę obyczajową, poetyka plotki i sekretów. Teraz już kolejne kodeksy zachowań stanowią relikt przeszłości – trudno niemal wyobrazić sobie, że kiedyś naprawdę regulowały egzystencję przedstawianych tu bohaterów.
Maja i Jan Łozińscy dążą do tego, by opowieść o mężczyznach dwudziestolecia międzywojennego była wciągająca, pełna konkretów, ale i nie monotonna. Nie tworzą zatem różnych części książki zgodnie z jednym szablonem: dają się prowadzić cytatom i zapiskom, odkryciom z poradników i wspomnieniom. Sięgają i po materiały graficzne – dzięki licznym zdjęciom pomagają czytelnikom w lepszym zrozumieniu dawnego świata.
Gdyby zatrzymali się tylko na amantach i literatach, Łozińscy nie zaproponowaliby czytelnikom nic odkrywczego. Rozszerzenie obszaru zainteresowań na mniej „medialne” zawody sprawiło, że po „Ułanów, poetów, dżentelmenów” sięgnie dzisiaj więcej odbiorców. Z ciekawości, z chęci porównania nieporównywalnych światów, ale i dla rozrywki, co przecież umożliwia konwencja tekstu popularnonaukowego. Maja i Jan Łozińscy z sentymentem odnoszą się do dwudziestolecia, korzystają z wielu źródeł i wydobywają na światło dzienne atrakcyjne dla czytelników ciekawostki. Jednocześnie udaje im się opanować chaos wielogłosowości – cytaty pełnią tu funkcję informacyjną, nie są zwykłymi ilustracjami wywodu. Ta publikacja wydaje się interesująca nie tylko z punktu widzenia kulturoznawców – to dobre uzupełnienie wiadomości, a także szansa na poznanie innej obyczajowości. Nic dziwnego, że dwudziestolecie międzywojenne cieszy się zawsze uznaniem odbiorców i jest uważane za ciekawy – pod względem codzienności – czas.
Dla pań
Z obyczajowością dwudziestolecia międzywojennego warto zapoznawać się po kawałku, tak, żeby jak najmniej uronić ze świata, którego już nie ma. W albumowej serii PWN pojawia się kolejny tom, tym razem kierowany przede wszystkim do pań stęsknionych za elegancją i czarem dawnych dżentelmenów. Książka „Ułani, poeci, dżentelmeni. Męski świat przedwojennej Polski” to przegląd typowych postaw oraz sylwetek najbardziej znanych w latach 20. i 30. XX wieku bohaterów społecznych. Maja i Jan Łozińscy przyglądają się kilku grupom społecznym i im podporządkowują kolejne części tomu. Piszą więc o kawalerzystach, poetach, amantach filmowych, sportowcach i dyplomatach. Wyłuskują też kilka (zabawnych dzisiaj) porad dla mężczyzn z dawnych podręczników i kodeksów.
Kto sięgał po wspomnienia z czasów dwudziestolecia, ten nie będzie miał problemów z odtworzeniem charakterystycznych wiadomości. Łozińscy zresztą w ten sposób rekonstruują typy „idealnych” mężczyzn: wykorzystują wyraziste przykłady, by w nawiązaniu do zapisków dziennikowych budować portret pożądanego kawalera. W przypadku gwiazd sceny, literatów i słynnych wojskowych nie będzie tu żadnych zaskoczeń – autorzy podpierają się wypowiedziami dość znanymi i przypominają panujące do dzisiaj stereotypy, wykorzystują obiegowe anegdoty i spostrzeżenia. W przypadku „sportsmenów” czy polityków rzecz ma się inaczej: tutaj bohaterów masowej wyobraźni należy przywrócić do świadomości odbiorców, na nowo stworzyć ich legendy, tak, aby nazwiska znane dzisiaj nielicznym, ponownie wybrzmiały.
Konkretne postacie stają się więc punktem wyjścia do odtwarzania wzorów zachowań. Autorów interesuje, jak ułani, poeci i dżentelmeni spędzali czas wolny, jak wybierali sobie żony i jaka moda ich obowiązywała. Sprawdzają tropy w literaturze i filmach, próbują wyjaśniać mentalność postaci i społeczne przyczyny konkretnych decyzji. „Męski świat” jest tu widziany przez pryzmat kobiecego spojrzenia – wymaga tego nastawienie na warstwę obyczajową, poetyka plotki i sekretów. Teraz już kolejne kodeksy zachowań stanowią relikt przeszłości – trudno niemal wyobrazić sobie, że kiedyś naprawdę regulowały egzystencję przedstawianych tu bohaterów.
Maja i Jan Łozińscy dążą do tego, by opowieść o mężczyznach dwudziestolecia międzywojennego była wciągająca, pełna konkretów, ale i nie monotonna. Nie tworzą zatem różnych części książki zgodnie z jednym szablonem: dają się prowadzić cytatom i zapiskom, odkryciom z poradników i wspomnieniom. Sięgają i po materiały graficzne – dzięki licznym zdjęciom pomagają czytelnikom w lepszym zrozumieniu dawnego świata.
Gdyby zatrzymali się tylko na amantach i literatach, Łozińscy nie zaproponowaliby czytelnikom nic odkrywczego. Rozszerzenie obszaru zainteresowań na mniej „medialne” zawody sprawiło, że po „Ułanów, poetów, dżentelmenów” sięgnie dzisiaj więcej odbiorców. Z ciekawości, z chęci porównania nieporównywalnych światów, ale i dla rozrywki, co przecież umożliwia konwencja tekstu popularnonaukowego. Maja i Jan Łozińscy z sentymentem odnoszą się do dwudziestolecia, korzystają z wielu źródeł i wydobywają na światło dzienne atrakcyjne dla czytelników ciekawostki. Jednocześnie udaje im się opanować chaos wielogłosowości – cytaty pełnią tu funkcję informacyjną, nie są zwykłymi ilustracjami wywodu. Ta publikacja wydaje się interesująca nie tylko z punktu widzenia kulturoznawców – to dobre uzupełnienie wiadomości, a także szansa na poznanie innej obyczajowości. Nic dziwnego, że dwudziestolecie międzywojenne cieszy się zawsze uznaniem odbiorców i jest uważane za ciekawy – pod względem codzienności – czas.
środa, 12 listopada 2014
Mieczysław Grydzewski: Silva rerum
Iskry, Warszawa 2014.
Spostrzeżenia
„Silva rerum” jest tomem potężnym i na pierwszy rzut oka budzi skojarzenia z Tuwimowym „Cicer cum caule” czy „Sensacjami z dawnych lat” Romana Kalety (wszystkie te monumentalne książki wydały Iskry). Bardzo rozbudowany wstęp autorstwa Mirosława A. Supruniuka wydaje się tu niezbędny – chodzi w nim po pierwsze o to, by przybliżyć czytelnikom sylwetkę Mieczysława Grydzewskiego, w świadomości społeczeństwa – założyciela i redaktora „Wiadomości Literackich”, a także sens istnienia rubryki, z której teksty trafiły po latach do obszernej publikacji. Supruniuk śledzi zatem nie tylko zawodowe losy i wybory Grydzewskiego, nieco odwracając perspektywę: tym razem skamandryci tworzą tło, a ich przyjaciel wysuwa się na pierwszy plan. Dzięki rzetelnemu biograficznemu szkicowi odbiorcy poznają też losy wyboru tekstów dokonanego jeszcze przez Mariana Hemara – i niezaakceptowanego przez autora. Po latach, gdy „Wiadomości Literackie” stały się legendą i obiektem zainteresowania historyków literatury, felietony z „Silva rerum” mogą ujrzeć światło dzienne.
„Silva rerum” to zestaw tekstów atrakcyjnych dla czytelników bez względu na czasy. Grydzewski swoje zapiski podpiera bowiem przeważnie ciekawostkami z dziedziny kultury, rzadziej nawiązuje do polityki. Komentuje doniesienia „towarzyskie”, czasami wpada w tony lekko plotkarskie, ale na pierwszym miejscu stawia konkret i informację. Może imponować erudycją, ale i talentem do wyszukiwania kolejnych tematów (część podsuwają mu zresztą wierni czytelnicy rubryki). Teksty nie są tu budowane zgodnie z zasadami kompozycji felietonów – to omówienia ciekawostek, które wydają się być wyrwane z kontekstu: Grydzewski nie sili się na ogólnikowe komentarze czy zbędne wstępy. Od razu wstrzela się w intrygujący temat, rzeczowo przedstawia sytuację, by następnie przejść do szeregu argumentów czy wyliczeń. Nie daje się skrępować żadnymi genologicznymi wymogami – a twórcze decyzje usprawiedliwia także sam tytuł rubryki.
Grydzewski tematów szuka wszędzie. Chętnie przeskakuje do zamierzchłej historii – losy pisarzy i poetów sprzed wieków, zwłaszcza losy nieomawiane w podręcznikach, prezentuje, jakby przyjaźnił się z największymi literatami (z kolei bliskich sobie skamandrytów traktuje często z wyższością). Odnotowuje zabawy towarzyskie i przemiany obyczajowe, towarzyszy artystom w procesie twórczym, aż w końcu zamienia się w krytyka i komentatora gotowych dzieł – najchętniej zresztą pochyla się nad bibliofilskimi egzemplarzami, informując swoich czytelników o kuriozach czy utworach, do których sami by nie dotarli. Grydzewski jest tu ciekawy świata – na kwestie literatury próbuje spojrzeć z szerszej perspektywy. Odnosi się do stereotypów i postaw pisarzy, weryfikuje krążące informacje, wprowadza co ciekawsze znalezione cytaty i wdaje się w polemiki. Nie jest felietonistą – tworzy coś więcej, zachęca odbiorców do żywego uczestniczenia w kulturze. Od czasu do czasu napomyka o „Wiadomościach” ale zwykle decyduje się przy tym na bezpieczny dystans. Nawet o sobie samym pisze w trzeciej osobie, chcąc jednocześnie ukryć tożsamość autora rubryki („autor Silva rerum pozostaje z p. Grydzewskim w żywej wymianie umysłowej”). Ta rubryka – więc i książka – skrzy się dowcipem i pełna jest błyskotliwych spostrzeżeń, nierzadko przepojonych dodatkowo ironią. Grydzewski tworzy z myślą o swoich czytelnikach, dostarcza im rozrywki w najlepszym gatunku. Ten ogromny tom składa się z tekstów bardzo krótkich – autor wyczerpuje temat bez pisarskich ozdobników. Zależy mu za to na wyrazistości zapisków i na ich inności. Różnorodność gatunkowa, stylistyczna i tematyczna – to „Silva rerum” w zachwycającym wydaniu. Grydzewski zapewnia czytelnikom lekturę bogatą – swoją pracą idealnie podsumowuje wyznawane na temat dziennikarstwa poglądy. Pisze tak, by odbiorcy chcieli do jego rubryki powracać – i to nawet po latach od powstania tekstów. Ocalenie tego wyboru dla przyszłych pokoleń cieszy nie tylko literaturoznawców.
Spostrzeżenia
„Silva rerum” jest tomem potężnym i na pierwszy rzut oka budzi skojarzenia z Tuwimowym „Cicer cum caule” czy „Sensacjami z dawnych lat” Romana Kalety (wszystkie te monumentalne książki wydały Iskry). Bardzo rozbudowany wstęp autorstwa Mirosława A. Supruniuka wydaje się tu niezbędny – chodzi w nim po pierwsze o to, by przybliżyć czytelnikom sylwetkę Mieczysława Grydzewskiego, w świadomości społeczeństwa – założyciela i redaktora „Wiadomości Literackich”, a także sens istnienia rubryki, z której teksty trafiły po latach do obszernej publikacji. Supruniuk śledzi zatem nie tylko zawodowe losy i wybory Grydzewskiego, nieco odwracając perspektywę: tym razem skamandryci tworzą tło, a ich przyjaciel wysuwa się na pierwszy plan. Dzięki rzetelnemu biograficznemu szkicowi odbiorcy poznają też losy wyboru tekstów dokonanego jeszcze przez Mariana Hemara – i niezaakceptowanego przez autora. Po latach, gdy „Wiadomości Literackie” stały się legendą i obiektem zainteresowania historyków literatury, felietony z „Silva rerum” mogą ujrzeć światło dzienne.
„Silva rerum” to zestaw tekstów atrakcyjnych dla czytelników bez względu na czasy. Grydzewski swoje zapiski podpiera bowiem przeważnie ciekawostkami z dziedziny kultury, rzadziej nawiązuje do polityki. Komentuje doniesienia „towarzyskie”, czasami wpada w tony lekko plotkarskie, ale na pierwszym miejscu stawia konkret i informację. Może imponować erudycją, ale i talentem do wyszukiwania kolejnych tematów (część podsuwają mu zresztą wierni czytelnicy rubryki). Teksty nie są tu budowane zgodnie z zasadami kompozycji felietonów – to omówienia ciekawostek, które wydają się być wyrwane z kontekstu: Grydzewski nie sili się na ogólnikowe komentarze czy zbędne wstępy. Od razu wstrzela się w intrygujący temat, rzeczowo przedstawia sytuację, by następnie przejść do szeregu argumentów czy wyliczeń. Nie daje się skrępować żadnymi genologicznymi wymogami – a twórcze decyzje usprawiedliwia także sam tytuł rubryki.
Grydzewski tematów szuka wszędzie. Chętnie przeskakuje do zamierzchłej historii – losy pisarzy i poetów sprzed wieków, zwłaszcza losy nieomawiane w podręcznikach, prezentuje, jakby przyjaźnił się z największymi literatami (z kolei bliskich sobie skamandrytów traktuje często z wyższością). Odnotowuje zabawy towarzyskie i przemiany obyczajowe, towarzyszy artystom w procesie twórczym, aż w końcu zamienia się w krytyka i komentatora gotowych dzieł – najchętniej zresztą pochyla się nad bibliofilskimi egzemplarzami, informując swoich czytelników o kuriozach czy utworach, do których sami by nie dotarli. Grydzewski jest tu ciekawy świata – na kwestie literatury próbuje spojrzeć z szerszej perspektywy. Odnosi się do stereotypów i postaw pisarzy, weryfikuje krążące informacje, wprowadza co ciekawsze znalezione cytaty i wdaje się w polemiki. Nie jest felietonistą – tworzy coś więcej, zachęca odbiorców do żywego uczestniczenia w kulturze. Od czasu do czasu napomyka o „Wiadomościach” ale zwykle decyduje się przy tym na bezpieczny dystans. Nawet o sobie samym pisze w trzeciej osobie, chcąc jednocześnie ukryć tożsamość autora rubryki („autor Silva rerum pozostaje z p. Grydzewskim w żywej wymianie umysłowej”). Ta rubryka – więc i książka – skrzy się dowcipem i pełna jest błyskotliwych spostrzeżeń, nierzadko przepojonych dodatkowo ironią. Grydzewski tworzy z myślą o swoich czytelnikach, dostarcza im rozrywki w najlepszym gatunku. Ten ogromny tom składa się z tekstów bardzo krótkich – autor wyczerpuje temat bez pisarskich ozdobników. Zależy mu za to na wyrazistości zapisków i na ich inności. Różnorodność gatunkowa, stylistyczna i tematyczna – to „Silva rerum” w zachwycającym wydaniu. Grydzewski zapewnia czytelnikom lekturę bogatą – swoją pracą idealnie podsumowuje wyznawane na temat dziennikarstwa poglądy. Pisze tak, by odbiorcy chcieli do jego rubryki powracać – i to nawet po latach od powstania tekstów. Ocalenie tego wyboru dla przyszłych pokoleń cieszy nie tylko literaturoznawców.
wtorek, 11 listopada 2014
Kathryn Littlewood: Okruchy magii
Egmont, Warszawa 2014.
Pieczenie u wroga
Róża ma dopiero dwanaście lat, a już stała się sławna za sprawą ogromnego talentu do wypieków. Jednak magiczna cukiernia należąca do rodziny Szczęsnych ma wielkie kłopoty: za sprawą ustawy przeciwdziałającej dyskryminacji wielkich przedsiębiorstw firmy, które nie zatrudniają co najmniej tysiąca ludzi, muszą zaprzestać działalności. Jakby tego było mało, jeden z dwóch pozostających na rynku molochów pseudocukierniczych porywa Różę, mianuje dyrektorellą i więzi do czasu ulepszenia przez dziewczynkę flagowych przepisów. Róża wie, że firma więzi też jej bliskich. Towarzystwa dotrzymuje jej jedynie zaczarowany kot.
Kathryn Littlewood połączyła w tej młodzieżowej powieści miłość do słodyczy, magię i tajemnice oraz sensacyjny ton. Wplotła do akcji również sporo dorosłych wstawek – między innymi w opisie polityki przetrwania na rynku. Wielkie cukiernicze przedsiębiorstwo budzi grozę: chce uzależnić konsumentów od swoich niesmacznych wyrobów za sprawą dodatków, które działają jak narkotyki. Nikt nie tłumaczy tutaj mechanizmów uzależnienia, wystarczą jednak obrazowe wizje zachowań pracowników, którzy tracą nad sobą kontrolę i są gotowi na wszystko, byle dostać kolejny obrzydliwy smakołyk. Na szczęście na każde uzależnienie istnieje antidotum, szybkie i skuteczne – więc Róża może działać bez obaw. Zaprzyjaźnia się nawet z szeregowymi pracownikami, bez tego niewiele by osiągnęła.
Akcja w „Okruchach magii” to ciągłe pieczenie, ulepszanie magicznych przepisów i dodawanie niezwykłych składników (na przykład księżycowego sera). Autorka buduje więc narrację dość apetyczną, zwraca uwagę na smaki i stan euforii nimi wywoływany. Rozkosze podniebienia uzupełnia o dawkę tajemniczości – w starym almanachu mieszczą się cenne notatki na temat składników i ich działania w przeszłości. Z tej wiedzy Róża musi korzystać, jeśli chce się uwolnić z pułapki. Krótkie, kilkuakapitowe i archaizowane wstawki są dla Littlewood rodzajem nawiązania do dorosłych powieści fantasy: to niemal tajne receptury, wskazówki, bez których nie dałoby się uzyskać określonej atmosfery. Róża poznaje zasady działania wielkiej firmy – z całą jej bezdusznością i nastawieniem na zysk. Tu nikogo nie obchodzą tradycje ani smaki – liczy się tylko przywiązanie do siebie klientów.
W ten sposób Kathryn Littlewood tworzy satyrę na dzisiejszy rynek i działanie korporacji. Rodzina Róży to uosobienie prawdziwej jakości, oferty niemal idealnej. Korporacja Wypieków Cukierniczych Mostess z panem Smalcem na czele to potężne oskarżenie wymierzone w politykę wielkich firm. Być może nie wszyscy młodzi odbiorcy odczytają ten aspekt powieści – do odkrycia drugiego dna potrzebne jest krytyczne spojrzenie. Jednak Littlewood próbuje zaszczepić nastolatkom nieufność wobec czynników uzależniających i wyczulić czytelników na zjawiska zachodzące bez przerwy w świecie komercji. Tym, którzy nie wyłapią gier autorki, pozostaje sprawna narracja, pełna oryginalnych działań i skoncentrowana na tematach kulinarno-magicznych. Zapomina się podczas lektury, że Róża ma niecałe dwanaście lat i że nie istnieje Miauknięcie, portal społecznościowy dla kotów. Autorka operuje dowcipem, ale i elementami dorosłości tak, by pod warstwą fabuły ukryć jeszcze komentarz do współczesności. Trzeci tom cyklu o rodzinie Szczęsnych zapewnia odbiorcom kontakt z motywami fantasy, a jednocześnie odejście od często powielanych fabularnych schematów. Autorka ma swój własny pomysł na to, co powinno się w powieści dziać – lubi też dyskretnie rozśmieszać. Do czytelników podchodzi z szacunkiem, starając się zapewnić im lekturę nie tylko przyjemną, ale i wielowymiarową.
Pieczenie u wroga
Róża ma dopiero dwanaście lat, a już stała się sławna za sprawą ogromnego talentu do wypieków. Jednak magiczna cukiernia należąca do rodziny Szczęsnych ma wielkie kłopoty: za sprawą ustawy przeciwdziałającej dyskryminacji wielkich przedsiębiorstw firmy, które nie zatrudniają co najmniej tysiąca ludzi, muszą zaprzestać działalności. Jakby tego było mało, jeden z dwóch pozostających na rynku molochów pseudocukierniczych porywa Różę, mianuje dyrektorellą i więzi do czasu ulepszenia przez dziewczynkę flagowych przepisów. Róża wie, że firma więzi też jej bliskich. Towarzystwa dotrzymuje jej jedynie zaczarowany kot.
Kathryn Littlewood połączyła w tej młodzieżowej powieści miłość do słodyczy, magię i tajemnice oraz sensacyjny ton. Wplotła do akcji również sporo dorosłych wstawek – między innymi w opisie polityki przetrwania na rynku. Wielkie cukiernicze przedsiębiorstwo budzi grozę: chce uzależnić konsumentów od swoich niesmacznych wyrobów za sprawą dodatków, które działają jak narkotyki. Nikt nie tłumaczy tutaj mechanizmów uzależnienia, wystarczą jednak obrazowe wizje zachowań pracowników, którzy tracą nad sobą kontrolę i są gotowi na wszystko, byle dostać kolejny obrzydliwy smakołyk. Na szczęście na każde uzależnienie istnieje antidotum, szybkie i skuteczne – więc Róża może działać bez obaw. Zaprzyjaźnia się nawet z szeregowymi pracownikami, bez tego niewiele by osiągnęła.
Akcja w „Okruchach magii” to ciągłe pieczenie, ulepszanie magicznych przepisów i dodawanie niezwykłych składników (na przykład księżycowego sera). Autorka buduje więc narrację dość apetyczną, zwraca uwagę na smaki i stan euforii nimi wywoływany. Rozkosze podniebienia uzupełnia o dawkę tajemniczości – w starym almanachu mieszczą się cenne notatki na temat składników i ich działania w przeszłości. Z tej wiedzy Róża musi korzystać, jeśli chce się uwolnić z pułapki. Krótkie, kilkuakapitowe i archaizowane wstawki są dla Littlewood rodzajem nawiązania do dorosłych powieści fantasy: to niemal tajne receptury, wskazówki, bez których nie dałoby się uzyskać określonej atmosfery. Róża poznaje zasady działania wielkiej firmy – z całą jej bezdusznością i nastawieniem na zysk. Tu nikogo nie obchodzą tradycje ani smaki – liczy się tylko przywiązanie do siebie klientów.
W ten sposób Kathryn Littlewood tworzy satyrę na dzisiejszy rynek i działanie korporacji. Rodzina Róży to uosobienie prawdziwej jakości, oferty niemal idealnej. Korporacja Wypieków Cukierniczych Mostess z panem Smalcem na czele to potężne oskarżenie wymierzone w politykę wielkich firm. Być może nie wszyscy młodzi odbiorcy odczytają ten aspekt powieści – do odkrycia drugiego dna potrzebne jest krytyczne spojrzenie. Jednak Littlewood próbuje zaszczepić nastolatkom nieufność wobec czynników uzależniających i wyczulić czytelników na zjawiska zachodzące bez przerwy w świecie komercji. Tym, którzy nie wyłapią gier autorki, pozostaje sprawna narracja, pełna oryginalnych działań i skoncentrowana na tematach kulinarno-magicznych. Zapomina się podczas lektury, że Róża ma niecałe dwanaście lat i że nie istnieje Miauknięcie, portal społecznościowy dla kotów. Autorka operuje dowcipem, ale i elementami dorosłości tak, by pod warstwą fabuły ukryć jeszcze komentarz do współczesności. Trzeci tom cyklu o rodzinie Szczęsnych zapewnia odbiorcom kontakt z motywami fantasy, a jednocześnie odejście od często powielanych fabularnych schematów. Autorka ma swój własny pomysł na to, co powinno się w powieści dziać – lubi też dyskretnie rozśmieszać. Do czytelników podchodzi z szacunkiem, starając się zapewnić im lekturę nie tylko przyjemną, ale i wielowymiarową.
Subskrybuj:
Posty (Atom)