Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Przygody z kurami
Mania, siostra Zosi, to bohaterka idealna do serii książeczek dla dzieci. O ile Zosia była wyciszona i zamknięta w sobie, o tyle Mania jest żywiołowa, energiczna i niczym się nie przejmuje. Za towarzystwo wystarczą jej pluszowi przyjaciele, chociaż w otoczeniu dziewczynki pojawiają się rozmaite osoby, rówieśnicy albo dorośli (przy czym dość liczna i barwna rodzina Mani i Zosi została ograniczona do ojca i jednej z babć: reszta przebywa gdzieś dalej i nie wtrąca się w przygody dziewczynki). Mania zwykle szybko i kreatywnie znajduje rozwiązania nietypowych problemów. Najpierw trzeba uratować stado kur, później pojawi się lis i cała gromada psów. A przecież Mania żadnego zwierzęcia nie zostawi bez pomocy. Inni mogą się tylko od niej uczyć. Zwłaszcza tata, psycholog, powinien przyjąć do wiadomości, że nie uda mu się zapanować nad szaloną córką: jeśli Mania coś sobie zaplanuje, żadna siła jej nie powstrzyma przed realizacją planów. A skoro pomagają jej Smok Wawelski, Wilk Morski i Szop, dziać się może naprawdę dużo.
Agnieszka Tyszka w tej serii staje się trochę bardziej oderwana od codzienności i od sposobów zajmowania maluchów. W serii Zosia z ulicy Kociej roiło się od pomysłów, które można podsunąć dzieciom, żeby naśladowały bohaterki i wykształcały w sobie talenty do prac manualnych, ale też - żeby ćwiczyły wyobraźnię. W serii Mania z ulicy Okciej jest nieco inaczej: w codzienności dziewczynki pojawiają się różne tematy warte przeanalizowania, niekoniecznie pasujące do świata najmłodszych, przewija się stale motyw ekologii czy relacji międzyludzkich, Agnieszka Tyszka dość mocno komplikuje rzeczywistość Mani. Ponadto opisuje ją w nieprzejrzysty sposób. Narracja została naszpikowana neologizmami Mani: słówka, które jeszcze w cyklu o Zosi rozśmieszały odbiorców, pozostały jako ciekawe przekręcenia - robi się ich jednak bardzo dużo, zwłaszcza na początku: autorka sugeruje czytelnikom, że nie będzie im ułatwiać pracy, wymaga skupienia, uważności i wyczulenia na nietypowy dowcip. Mania ani na chwilę nie daje czytelnikom wytchnienia, zmusza do podążania za sobą i zmienia tematy błyskawicznie. Dzięki temu w tomiku można zmieścić wiele wątków i zagadnień, które pokazują, że prawdziwą przygodę da się przeżyć i w najbliższym otoczeniu, bez uciekania w sferę marzeń. Mania nie zapomina o swoich przyjaciołach: jednak temat rozmów ze zwierzętami-pluszakami przenosi się do komiksów. Ewa Poklewska-Koziełło stara się zmienić klimat, tak, żeby odróżnić serię od przygód Zosi - stawia na proste grafiki. To rozwiązanie sprawia też, że nie rozbija się przez nadmiar fantazji codzienności: realizm jest tu wciąż w cenie, nawet jeśli Mania rezolutnością przebija niejednego dorosłego. Jest to z pewnością opowieść intrygująca i niebanalna, w sam raz dla tych dzieci, które nie lubią mentorskich i upraszczanych nad miarę, czy wręcz infantylizowanych historyjek.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
czwartek, 30 września 2021
środa, 29 września 2021
Michał Pozdał: Kobieta świadoma
Świat Książki, Warszawa 2021.
Seksualność
Im więcej emocji wzbudza edukacja seksualna w szkołach, tym bardziej rynek wydawniczy kieruje się do dorosłych odbiorców, w celu uświadamiania ich w kwestiach związanych z życiem erotycznym i poznawaniem własnych potrzeb. „Kobieta świadoma” to tom w stylu, który dobrze się sprawdza: zestaw pouczających opowieści z gabinetu terapeuty, prezentowanych na prawach anegdot z przesłaniami dla odbiorczyń. Michał Pozdał przygląda się historiom kobiet, które miały problemy z prowadzeniem udanego i satysfakcjonującego życia seksualnego. Wybiera przypadki czasami dość ekstremalne, powiązane z poważnymi zaburzeniami lub traumami, jednak znacznie częściej zależy mu na pokazaniu, że każdy jest inny i różne mechanizmy mogą wpływać na przekonanie do seksu. Spostrzeżeniem, które prowadzi do stworzenia książki jest fakt, że kobiety mają tendencję do samoobwiniania się – także w łóżku – i z tym autor zamierza walczyć. Oczywiście przypomina, że pewne problemy powinno się leczyć dzięki medycynie, ale psychologia i seksuologia mają też ważne narzędzia pozwalające na ulepszenie życia erotycznego (a czasem w ogóle – na rozpoczęcie go).
Przywołuje autor przypadki kobiet, które uważają się za oziębłe albo aseksualne: sprawdza, skąd wzięło się u nich takie przekonanie i pokazuje, jak pozornie odległe doświadczenia wpływały na postrzeganie siebie. Sięga po opowieści o pochwicy i o niewyobrażalnym bólu podczas każdego zbliżenia czy nawet na myśl o badaniu ginekologicznym. Obserwuje związki przemocowe. Czasami jednak chodzi „tylko” o brak satysfakcji czy przyjemności na myśl o zbliżeniach. Znalazło się miejsce na skomentowanie transseksualizmu czy zdrad wręcz kompulsywnych oraz na analizowanie wpływu traum na ucieczkę w seks. Michał Pozdał przypomina co pewien czas o tym, że można trafić na różnych lekarzy, nie wszyscy potrafią wykazać się empatią albo zrozumieniem – jednak nie powinno to prowadzić do rezygnacji z poszukiwania pomocy. W kolejnych rozdziałach opowiada ten autor nie tylko, na czym polega istota komplikacji u bohaterek – ale też jak sam podchodził od prób rozwiązywania problemów. Przeprowadza czytelników przez meandry terapii, dzieli się wiedzą i obserwacjami. To sprawia, że jeśli ktoś odkryje w jakimś scenariuszu elementy znane z własnego doświadczenia, zyska automatycznie garść porad i wskazówek. Lektura zatem zamieni się w użytkową. Jednak odbiorczynie, które nie cierpią z powodu swoich łóżkowych decyzji mogą przekonać się, jak różne problemy spotykają inne kobiety. Michał Pozdał opowiada o kolejnych przypadkach z wyczuleniem i troską, nie popisuje się wiedzą fachową w sposób hermetyczny czy męczący: dba o to, żeby narracja wypadała przystępnie dla szerokiego grona odbiorców. „Kobieta świadoma” to książka bardzo ważna i przydatna. Na rynku znajdzie swoje miejsce i zagości na dłużej – autor wybrał formę, która sprawdza się znacznie lepiej niż wywiady-rzeki. Wpisał się w nurt reportaży medycznych, a efekt jego działań spodoba się czytelniczkom.
Seksualność
Im więcej emocji wzbudza edukacja seksualna w szkołach, tym bardziej rynek wydawniczy kieruje się do dorosłych odbiorców, w celu uświadamiania ich w kwestiach związanych z życiem erotycznym i poznawaniem własnych potrzeb. „Kobieta świadoma” to tom w stylu, który dobrze się sprawdza: zestaw pouczających opowieści z gabinetu terapeuty, prezentowanych na prawach anegdot z przesłaniami dla odbiorczyń. Michał Pozdał przygląda się historiom kobiet, które miały problemy z prowadzeniem udanego i satysfakcjonującego życia seksualnego. Wybiera przypadki czasami dość ekstremalne, powiązane z poważnymi zaburzeniami lub traumami, jednak znacznie częściej zależy mu na pokazaniu, że każdy jest inny i różne mechanizmy mogą wpływać na przekonanie do seksu. Spostrzeżeniem, które prowadzi do stworzenia książki jest fakt, że kobiety mają tendencję do samoobwiniania się – także w łóżku – i z tym autor zamierza walczyć. Oczywiście przypomina, że pewne problemy powinno się leczyć dzięki medycynie, ale psychologia i seksuologia mają też ważne narzędzia pozwalające na ulepszenie życia erotycznego (a czasem w ogóle – na rozpoczęcie go).
Przywołuje autor przypadki kobiet, które uważają się za oziębłe albo aseksualne: sprawdza, skąd wzięło się u nich takie przekonanie i pokazuje, jak pozornie odległe doświadczenia wpływały na postrzeganie siebie. Sięga po opowieści o pochwicy i o niewyobrażalnym bólu podczas każdego zbliżenia czy nawet na myśl o badaniu ginekologicznym. Obserwuje związki przemocowe. Czasami jednak chodzi „tylko” o brak satysfakcji czy przyjemności na myśl o zbliżeniach. Znalazło się miejsce na skomentowanie transseksualizmu czy zdrad wręcz kompulsywnych oraz na analizowanie wpływu traum na ucieczkę w seks. Michał Pozdał przypomina co pewien czas o tym, że można trafić na różnych lekarzy, nie wszyscy potrafią wykazać się empatią albo zrozumieniem – jednak nie powinno to prowadzić do rezygnacji z poszukiwania pomocy. W kolejnych rozdziałach opowiada ten autor nie tylko, na czym polega istota komplikacji u bohaterek – ale też jak sam podchodził od prób rozwiązywania problemów. Przeprowadza czytelników przez meandry terapii, dzieli się wiedzą i obserwacjami. To sprawia, że jeśli ktoś odkryje w jakimś scenariuszu elementy znane z własnego doświadczenia, zyska automatycznie garść porad i wskazówek. Lektura zatem zamieni się w użytkową. Jednak odbiorczynie, które nie cierpią z powodu swoich łóżkowych decyzji mogą przekonać się, jak różne problemy spotykają inne kobiety. Michał Pozdał opowiada o kolejnych przypadkach z wyczuleniem i troską, nie popisuje się wiedzą fachową w sposób hermetyczny czy męczący: dba o to, żeby narracja wypadała przystępnie dla szerokiego grona odbiorców. „Kobieta świadoma” to książka bardzo ważna i przydatna. Na rynku znajdzie swoje miejsce i zagości na dłużej – autor wybrał formę, która sprawdza się znacznie lepiej niż wywiady-rzeki. Wpisał się w nurt reportaży medycznych, a efekt jego działań spodoba się czytelniczkom.
wtorek, 28 września 2021
Joanna Rzezak: Razem. W stadzie, ławicy i chmarze
Agora, Warszawa 2021.
Towarzystwo
Jest to wielkoformatowy picture book, który wprawdzie przeznaczony jest dla najmłodszych – ze względu na funkcję edukacyjną – ale który dostarczy też estetycznych wrażeń dorosłym odbiorcom, którzy będą towarzyszyć dzieciom przy lekturze. „Razem. W stadzie, ławicy i chmarze” to książka wyjątkowa i też idealnie wpisująca się w nurt modnych obecnie propozycji obrazkowych. Każda rozkładówka to prezentacja innego stada. Główną część stron zajmuje obrazek ze zwierzętami – multiplikowanymi przedstawicielami jednego gatunku, przy czym nie ma znaczenia środowisko, w jakim żyją. Są tu hipopotamy i śledzie, są flamingi i szpaki, motyle i pawiany, gnu, węże czy pingwiny. Pierwszą informacją, jaką otrzymują dzieci, jest ta dotycząca znaczenia stada dla danego gatunku. I tak niektóre zwierzęta trzymają się razem dla ochrony przed drapieżnikami, inne – żeby było im ciepło, żeby oszczędzać siły, albo... żeby znaleźć miłość. Zwierzęta, które decydują się na życie w stadzie, muszą też mierzyć się z rozmaitymi wyzwaniami, na przykład – z ograniczonym dostępem do pożywienia. Druga informacja, jaką Joanna Rzezak wprowadza, dotyczy nazwy stada – autorka oswaja dzieci z rozmaitymi określeniami na gromady zwierząt, tak, żeby poszerzyć ich słownictwo i przy okazji utrwalić prawidłowe nazwy. Po tym wyróżnionym graficznie zestawie, który może pełnić funkcję tytułu minirozdziału, autorka przechodzi do skrótowego – zwykle jednoakapitowego – wyjaśnienia na temat zwyczajów poszczególnych gatunków zwierząt. Podsuwa dzieciom informacje, które maluchy będą chciały poznawać dalej, pozwala oswoić z co bardziej egzotycznymi stworzeniami, czasami też odrobinę rozbawia. Nie zajmuje się Joanna Rzezak szczegółowo zachowaniami zwierząt w grupie, wystarczają jej proste komunikaty kierowane do najmłodszych. Sprawia, że tak przygotowane teksty łatwo zapadną w pamięć i przyczynia się do rozwoju pasji najmłodszych. Przyciągnie dzieci bez trudu: w końcu opowieści o zwierzętach to coś, co maluchy zawsze uwielbiają. W tym wypadku nie ma mowy o bajkach czy o infantylności: liczą się fachowe dane, to historia przyrodnicza i prowadząca do lepszego zrozumienia świata.
Ale Joanna Rzezak może też popisać się wyobraźnią graficzną. W akcentowaniu istoty stada pomaga jej zwielokrotnianie wizerunku zwierzęcia. Wszystkie stworzenia w stadzie są identyczne w kształtach, różnią się wyłącznie drobnymi dodatkami: raz rozłożeniem plam światła i cienia, raz oczkiem lub miną (zresztą komiksowe miny to jedyny bajkowy element opowieści). Chodzi o to, żeby olśnić małych odbiorców, ukazać im potęgę stada i zasugerować, z czym wiąże się nagromadzenie dużej liczby osobników w jednym miejscu. Łatwiej sobie wyobrazić, jak wyglądają flamingi czy słonie w grupach – kiedy ma się obrazkową podpowiedź. Autorka wybiera tutaj uproszczenia, które stają się największą ozdobą publikacji. Dzięki temu, że nie przesadza z detalami w prezentowaniu pojedynczych zwierząt, może pozwolić dzieciom skupić się na wymowie całości. Jest „Razem” książką obrazkową bardzo udaną.
Towarzystwo
Jest to wielkoformatowy picture book, który wprawdzie przeznaczony jest dla najmłodszych – ze względu na funkcję edukacyjną – ale który dostarczy też estetycznych wrażeń dorosłym odbiorcom, którzy będą towarzyszyć dzieciom przy lekturze. „Razem. W stadzie, ławicy i chmarze” to książka wyjątkowa i też idealnie wpisująca się w nurt modnych obecnie propozycji obrazkowych. Każda rozkładówka to prezentacja innego stada. Główną część stron zajmuje obrazek ze zwierzętami – multiplikowanymi przedstawicielami jednego gatunku, przy czym nie ma znaczenia środowisko, w jakim żyją. Są tu hipopotamy i śledzie, są flamingi i szpaki, motyle i pawiany, gnu, węże czy pingwiny. Pierwszą informacją, jaką otrzymują dzieci, jest ta dotycząca znaczenia stada dla danego gatunku. I tak niektóre zwierzęta trzymają się razem dla ochrony przed drapieżnikami, inne – żeby było im ciepło, żeby oszczędzać siły, albo... żeby znaleźć miłość. Zwierzęta, które decydują się na życie w stadzie, muszą też mierzyć się z rozmaitymi wyzwaniami, na przykład – z ograniczonym dostępem do pożywienia. Druga informacja, jaką Joanna Rzezak wprowadza, dotyczy nazwy stada – autorka oswaja dzieci z rozmaitymi określeniami na gromady zwierząt, tak, żeby poszerzyć ich słownictwo i przy okazji utrwalić prawidłowe nazwy. Po tym wyróżnionym graficznie zestawie, który może pełnić funkcję tytułu minirozdziału, autorka przechodzi do skrótowego – zwykle jednoakapitowego – wyjaśnienia na temat zwyczajów poszczególnych gatunków zwierząt. Podsuwa dzieciom informacje, które maluchy będą chciały poznawać dalej, pozwala oswoić z co bardziej egzotycznymi stworzeniami, czasami też odrobinę rozbawia. Nie zajmuje się Joanna Rzezak szczegółowo zachowaniami zwierząt w grupie, wystarczają jej proste komunikaty kierowane do najmłodszych. Sprawia, że tak przygotowane teksty łatwo zapadną w pamięć i przyczynia się do rozwoju pasji najmłodszych. Przyciągnie dzieci bez trudu: w końcu opowieści o zwierzętach to coś, co maluchy zawsze uwielbiają. W tym wypadku nie ma mowy o bajkach czy o infantylności: liczą się fachowe dane, to historia przyrodnicza i prowadząca do lepszego zrozumienia świata.
Ale Joanna Rzezak może też popisać się wyobraźnią graficzną. W akcentowaniu istoty stada pomaga jej zwielokrotnianie wizerunku zwierzęcia. Wszystkie stworzenia w stadzie są identyczne w kształtach, różnią się wyłącznie drobnymi dodatkami: raz rozłożeniem plam światła i cienia, raz oczkiem lub miną (zresztą komiksowe miny to jedyny bajkowy element opowieści). Chodzi o to, żeby olśnić małych odbiorców, ukazać im potęgę stada i zasugerować, z czym wiąże się nagromadzenie dużej liczby osobników w jednym miejscu. Łatwiej sobie wyobrazić, jak wyglądają flamingi czy słonie w grupach – kiedy ma się obrazkową podpowiedź. Autorka wybiera tutaj uproszczenia, które stają się największą ozdobą publikacji. Dzięki temu, że nie przesadza z detalami w prezentowaniu pojedynczych zwierząt, może pozwolić dzieciom skupić się na wymowie całości. Jest „Razem” książką obrazkową bardzo udaną.
poniedziałek, 27 września 2021
Stephen R. Covey: 7 nawyków szczęśliwego małżeństwa
Rebis, Poznań 2021.
Obietnice
Ta seria poradników ma trafić do najszerszej możliwej publiczności: do odbiorców, którzy szukają w miarę łatwych porad i obietnic do zrealizowania w najbliższym otoczeniu. "7 nawyków szczęśliwego małżeństwa" to książka, w której Stephen R. Covey z pomocnikami: żoną oraz bratem i szwagierką dzieli się przepisami na udany związek. Stawia na prostotę i filozoficzne podejście, próbuje porządkować wszystkie pomysły, zapisywać je tak, by czytelnicy nie mieli zbyt dużych trudności w dotarciu do konkretnych wskazówek (jednak sam autor traktuje owe wskazówki dość ogólnikowo, bardziej jako punkt wyjścia do samodzielnych rozważań nad sednem związku niż jako przepis na udane życie rodzinne). Pojawiają się tu przykłady z własnej codzienności - zapewne dla dodania odbiorcom odwagi w korzystaniu z publikacji - chodzi o maksymalną perswazję. Odbiorcy mają tu znaleźć odpowiedzi na swoje pytania, wyjaśnienia dotyczące ewentualnych kryzysów i sposoby zapobiegania im. Nie jest nawet ważne, jak postrzegają relację z partnerem: muszą nauczyć się odpowiedniej komunikacji, informowania o swoich potrzebach, odczytywania sygnałów partnera, panowania nad emocjami i wielu innych rzeczy. I jednego odbiorcy mogą być pewni: wprowadzenie w życie tych wskazówek raczej żadnemu związkowi nie zaszkodzi. Będzie za to prawie niemożliwe do osiągnięcia, polegałoby bowiem na odrzuceniu wszelkich emocji i odruchów - i wypracowaniu sobie metod działania zupełnie innych niż naturalne. Oczywiście w teorii i w przygotowanym "programie" zmian związku wygląda to wszystko bardzo kusząco, jednak Stephen R. Covey skupia się po prostu na stworzeniu planu dla odbiorców, a nie zastanawia się nad realiami. Może nawet podpowiedzieć, jak zorganizować małżeństwo doskonałe - tyle tylko, że gdyby udało się wcielić w życie jego podpowiedzi w takim stężeniu, w jakim występują w wywodzie - związek stałby się spiżowy i absolutnie nieprawdziwy.
Z pewnością czytelnicy, którzy poszukują porad i wskazówek, docenią strukturalny charakter książki. Autor wyjaśnia, co ma do wyjaśnienia, w raczej dość krótkich podrozdziałach. Nie rozwodzi się przesadnie nad kolejnymi aspektami porozumienia w związku (sięga przy tym do podstawowych zasad w kontaktach interpersonalnych, tyle że nadaje im nowy "sens" jako budulcowi dobrego związku). Wprowadza liczne schematy, tabelki, podsumowania i ramki, żeby czytelnikom łatwiej było zapamiętać kolejne podpowiedzi. Bardzo przejmuje się swoją rolą mówcy motywacyjnego i stara się utrwalać w odbiorcach detale stworzonej przez siebie recepty na udany związek. Sporo tu obietnic, sporo przekonywania - dużo mniej konkretów, niż można by się było spodziewać. Ale to cecha typowa dla poradników dla mas. Elementy wiedzy psychologicznej przydadzą się tym, którzy zechcą popracować nad małżeństwem (ale przede wszystkim nad sobą). Entuzjazm autora trochę psuje efekt.
Obietnice
Ta seria poradników ma trafić do najszerszej możliwej publiczności: do odbiorców, którzy szukają w miarę łatwych porad i obietnic do zrealizowania w najbliższym otoczeniu. "7 nawyków szczęśliwego małżeństwa" to książka, w której Stephen R. Covey z pomocnikami: żoną oraz bratem i szwagierką dzieli się przepisami na udany związek. Stawia na prostotę i filozoficzne podejście, próbuje porządkować wszystkie pomysły, zapisywać je tak, by czytelnicy nie mieli zbyt dużych trudności w dotarciu do konkretnych wskazówek (jednak sam autor traktuje owe wskazówki dość ogólnikowo, bardziej jako punkt wyjścia do samodzielnych rozważań nad sednem związku niż jako przepis na udane życie rodzinne). Pojawiają się tu przykłady z własnej codzienności - zapewne dla dodania odbiorcom odwagi w korzystaniu z publikacji - chodzi o maksymalną perswazję. Odbiorcy mają tu znaleźć odpowiedzi na swoje pytania, wyjaśnienia dotyczące ewentualnych kryzysów i sposoby zapobiegania im. Nie jest nawet ważne, jak postrzegają relację z partnerem: muszą nauczyć się odpowiedniej komunikacji, informowania o swoich potrzebach, odczytywania sygnałów partnera, panowania nad emocjami i wielu innych rzeczy. I jednego odbiorcy mogą być pewni: wprowadzenie w życie tych wskazówek raczej żadnemu związkowi nie zaszkodzi. Będzie za to prawie niemożliwe do osiągnięcia, polegałoby bowiem na odrzuceniu wszelkich emocji i odruchów - i wypracowaniu sobie metod działania zupełnie innych niż naturalne. Oczywiście w teorii i w przygotowanym "programie" zmian związku wygląda to wszystko bardzo kusząco, jednak Stephen R. Covey skupia się po prostu na stworzeniu planu dla odbiorców, a nie zastanawia się nad realiami. Może nawet podpowiedzieć, jak zorganizować małżeństwo doskonałe - tyle tylko, że gdyby udało się wcielić w życie jego podpowiedzi w takim stężeniu, w jakim występują w wywodzie - związek stałby się spiżowy i absolutnie nieprawdziwy.
Z pewnością czytelnicy, którzy poszukują porad i wskazówek, docenią strukturalny charakter książki. Autor wyjaśnia, co ma do wyjaśnienia, w raczej dość krótkich podrozdziałach. Nie rozwodzi się przesadnie nad kolejnymi aspektami porozumienia w związku (sięga przy tym do podstawowych zasad w kontaktach interpersonalnych, tyle że nadaje im nowy "sens" jako budulcowi dobrego związku). Wprowadza liczne schematy, tabelki, podsumowania i ramki, żeby czytelnikom łatwiej było zapamiętać kolejne podpowiedzi. Bardzo przejmuje się swoją rolą mówcy motywacyjnego i stara się utrwalać w odbiorcach detale stworzonej przez siebie recepty na udany związek. Sporo tu obietnic, sporo przekonywania - dużo mniej konkretów, niż można by się było spodziewać. Ale to cecha typowa dla poradników dla mas. Elementy wiedzy psychologicznej przydadzą się tym, którzy zechcą popracować nad małżeństwem (ale przede wszystkim nad sobą). Entuzjazm autora trochę psuje efekt.
niedziela, 26 września 2021
Tracy Buchanan: Zaginiona siostra
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021.
Poszukiwania w jaskini
Matka Becky, Selma, była autorką bestsellerów. Teraz umiera na raka, lekarze dają jej zaledwie kilka dni życia. I chociaż choroba jest już w tak zaawansowanym stadium, prawem twórcy Tracy Buchanan pozwala Selmie na spełnienie ostatniego życzenia. Razem z córką kobieta chce się udać do jaskini, w której kiedyś odnalazła szczęście. Marzy o tym, żeby właśnie w tym miejscu odejść. Po śmierci matki Becky zaczyna zastanawiać się nad własną przeszłością. Próbuje zrozumieć, dlaczego kobieta zdecydowała się porzucić małe dziecko. Przy okazji własnego śledztwa dowiaduje się czegoś jeszcze: na świat przyszła jej młodsza siostra. Teraz już Becky musi doprowadzić sprawę do końca, nie tylko po to, żeby zaspokoić ciekawość. Dopingowana przez starszego sąsiada, wyrusza w daleką podróż - także podróż w głąb siebie. Tracy Buchanan pokazuje jej perypetie w drodze przeplatane scenkami z życia Selmy. Tak, żeby zagadka rozwiązywana była stopniowo i żeby czytelniczki mogły przekonać się, jakie odpowiedzi przyniosą pytania Becky.
Wprawdzie bohaterka zdążyła porozumieć się z matką i przynajmniej w pewnym stopniu nadrobić dziesięć lat milczenia - jednak śmierć rodzicielki nieuchronnie prowadzi do trudnych rozważań. I w tym wypadku nie będzie inaczej. Becky jednak angażuje się także w poszukiwania zaginionej siostry, motywacje matki schodzą na drugi plan - wyjaśnią się przy okazji, tak samo jak rozwiązania z przeszłości. Tracy Buchanan stworzyła tu grupę ludzi pozostających pod przewodnictwem charyzmatycznego Idrisa. Idris jawi się jako prorok lub cudotwórca: przekonuje do siebie Selmę, kiedy ratuje tonącego chłopca. Ale najważniejszy jest nurt. Wszyscy, którzy mieszkają w jaskiniach (schronieniu pozwalającym pozostawać blisko natury i w dodatku zapewniającym poczucie wolności, co ciekawe: u Tracy Buchanan nie ma mowy o niedogodnościach płynących z takiego mieszkania), zajmują się uwalnianiem własnej kreatywności. Jedni mogą specjalizować się w szykowaniu posiłków dla całej grupy, inni wykonują rozmaite przedmioty. Selma, która do tej pory mierzyła się z kryzysem twórczym, odkrywa możliwość uwolnienia pisarskiego talentu: tworzy jak szalona, zwłaszcza kiedy uda jej się osiągnąć stan zwany przez wyznawców Idrisa nurtem. Nie interesuje jej, co o ludziach z jaskiń mówią choćby rodzice koleżanek Becky: Selma podąża za Idrisem i nie zastanawia się nad tym, co to oznacza dla jej rodziny. Zatem, żeby zrozumieć krzywdę Becky, należy przyjrzeć się jej traumom i codzienności po stracie. "Zaginiona siostra" to powieść obyczajowa obliczona na silne wzruszenia. Bazuje na rodzinnych więziach silniejszych niż zatargi i waśnie, dodatkowo autorka zamieszcza tu sporo tajemnic, których rozwiązania stopniowo będzie czytelniczkom przedstawiać. To powieść gęsta i przesycona uczuciami, daleka od stereotypowych scenariuszy. Wprawdzie dla Tracy Buchanan nie istnieją zagrożenia związane z sektami i wpływem na ludzi - idealizuje autorka Idrisa i mieszkańców jaskini - ale kieruje się przecież do tych czytelniczek, które szukają wolności w codziennym życiu i które muszą się przekonać, że mogą wszystko.
Poszukiwania w jaskini
Matka Becky, Selma, była autorką bestsellerów. Teraz umiera na raka, lekarze dają jej zaledwie kilka dni życia. I chociaż choroba jest już w tak zaawansowanym stadium, prawem twórcy Tracy Buchanan pozwala Selmie na spełnienie ostatniego życzenia. Razem z córką kobieta chce się udać do jaskini, w której kiedyś odnalazła szczęście. Marzy o tym, żeby właśnie w tym miejscu odejść. Po śmierci matki Becky zaczyna zastanawiać się nad własną przeszłością. Próbuje zrozumieć, dlaczego kobieta zdecydowała się porzucić małe dziecko. Przy okazji własnego śledztwa dowiaduje się czegoś jeszcze: na świat przyszła jej młodsza siostra. Teraz już Becky musi doprowadzić sprawę do końca, nie tylko po to, żeby zaspokoić ciekawość. Dopingowana przez starszego sąsiada, wyrusza w daleką podróż - także podróż w głąb siebie. Tracy Buchanan pokazuje jej perypetie w drodze przeplatane scenkami z życia Selmy. Tak, żeby zagadka rozwiązywana była stopniowo i żeby czytelniczki mogły przekonać się, jakie odpowiedzi przyniosą pytania Becky.
Wprawdzie bohaterka zdążyła porozumieć się z matką i przynajmniej w pewnym stopniu nadrobić dziesięć lat milczenia - jednak śmierć rodzicielki nieuchronnie prowadzi do trudnych rozważań. I w tym wypadku nie będzie inaczej. Becky jednak angażuje się także w poszukiwania zaginionej siostry, motywacje matki schodzą na drugi plan - wyjaśnią się przy okazji, tak samo jak rozwiązania z przeszłości. Tracy Buchanan stworzyła tu grupę ludzi pozostających pod przewodnictwem charyzmatycznego Idrisa. Idris jawi się jako prorok lub cudotwórca: przekonuje do siebie Selmę, kiedy ratuje tonącego chłopca. Ale najważniejszy jest nurt. Wszyscy, którzy mieszkają w jaskiniach (schronieniu pozwalającym pozostawać blisko natury i w dodatku zapewniającym poczucie wolności, co ciekawe: u Tracy Buchanan nie ma mowy o niedogodnościach płynących z takiego mieszkania), zajmują się uwalnianiem własnej kreatywności. Jedni mogą specjalizować się w szykowaniu posiłków dla całej grupy, inni wykonują rozmaite przedmioty. Selma, która do tej pory mierzyła się z kryzysem twórczym, odkrywa możliwość uwolnienia pisarskiego talentu: tworzy jak szalona, zwłaszcza kiedy uda jej się osiągnąć stan zwany przez wyznawców Idrisa nurtem. Nie interesuje jej, co o ludziach z jaskiń mówią choćby rodzice koleżanek Becky: Selma podąża za Idrisem i nie zastanawia się nad tym, co to oznacza dla jej rodziny. Zatem, żeby zrozumieć krzywdę Becky, należy przyjrzeć się jej traumom i codzienności po stracie. "Zaginiona siostra" to powieść obyczajowa obliczona na silne wzruszenia. Bazuje na rodzinnych więziach silniejszych niż zatargi i waśnie, dodatkowo autorka zamieszcza tu sporo tajemnic, których rozwiązania stopniowo będzie czytelniczkom przedstawiać. To powieść gęsta i przesycona uczuciami, daleka od stereotypowych scenariuszy. Wprawdzie dla Tracy Buchanan nie istnieją zagrożenia związane z sektami i wpływem na ludzi - idealizuje autorka Idrisa i mieszkańców jaskini - ale kieruje się przecież do tych czytelniczek, które szukają wolności w codziennym życiu i które muszą się przekonać, że mogą wszystko.
sobota, 25 września 2021
Marta Kisiel: Efekt pandy. Komedia kryminalna
W.A.B., Warszawa 2021.
Śledztwo bez zwłoki
Tereska Trawna razem z własną matką, teściową oraz córką jedzie do spa. To oznacza, że czytelnicy tęskniący za oazą spokoju - Andrzejkiem - nie będą mieli zbyt wielu powodów do radości. Przynajmniej nie w "Efekcie pandy". Babski wypad relaksacyjny szybko zamienia się jednak w prawdziwe wyzwanie. Wszystko przez buca, który żąda zamiany pokoju i do szewskiej pasji doprowadza panie. Buc ma jasno sprecyzowane poglądy na temat kobiet (i nie tylko), nic dziwnego, że Tereska Trawna zastanawia się, jak wytrzymuje z nim jego żona. Żona, która w pewnym momencie znika. "Efekt pandy" to szalona i żywiołowa opowieść o kolejnej przygodzie bohaterki, która zawładnęła nie tylko wyobraźnią autorki, ale także odbiorców.
Po raz drugi Marta Kisiel proponuje wyraziste charaktery. U każdej z czterech bohaterek stosunek do życia objawia się inaczej - ale bardzo barwnie. Autorka indywidualizuje język postaci, bawi się nieprzejrzystymi wywodami, chce, żeby z racji językowych nawyków można było wciągnąć się w akcję. Samo śledztwo obfituje w zupełnie zwariowane wydarzenia: nawet gdyby Marta Kisiel chciała je przedstawiać zwyczajnie, zyskałaby uwagę czytelników. Jednak dzięki narracji nie pozwala oderwać się od lektury. Dominuje tu śmiech. Żadna z kobiet prezentowanych w opowieści nie zamierza w niczym się ograniczać. Wiedzą, jak dopiąć swego i co zrobić, żeby zrealizować każdy pomysł. Zaangażowane w poszukiwania zaginionej Żiżi, nie stronią też jednak od przyjemności: w końcu są w spa i muszą wykorzystać każdą chwilę tu spędzoną. Nie wpadają w schematy, Marta Kisiel bez przerwy zaskakuje czytelników i podsuwa im zestaw silnych przeżyć. "Efekt pandy" na pewno nie rozczaruje. Nie rozczaruje fanów komedii kryminalnych - bo jest tu wesoło i z detektywistyczną zagadką do rozwiązania - ale i fanów powieści obyczajowych, w których dba się o oryginalne scenariusze. Od czasu do czasu autorka może delikatnie skomentować sytuację pozaliteracką, która budzi odruchowy sprzeciw: wplata jednak sygnały spoza książki subtelnie i w sposób, który nie przyspieszy procesu starzenia się historii. Jest "Efekt pandy" doskonałą rozrywkową relacją - wypełnioną świetnymi pomysłami zarówno w sferze kreacji postaci, jak i w rozwoju fabuły.
Najważniejszym elementem tej powieści staje się dowcip. U Marty Kisiel to zarówno humor słowny jak i sytuacyjny, autorka wypracowuje wiele przestrzeni, w których sprawdzi się idealnie ironiczny dystans. W tej powieści bardzo cieszy zestaw nieoczekiwanych atrakcji, ale też satyryczne zacięcie autorki, która bardzo dba o to, żeby nikt się przy czytaniu nie nudził. Dynamiczna opowieść jest znakomicie wyważona: niczego tu nie brakuje, elementy kryminału i adrenalina mieszają się z dowcipem wysokiej próby. "Efekt pandy" to spa z przymrużeniem oka - jako trampolina do amatorskiego śledztwa. Ta lektura to wymarzony sposób na relaks, Marcie Kisiel można zaufać - przejście do nowego gatunku zaowocowało nie tylko ciekawymi opowieściami, ale i bohaterką, która na długo zapisze się w pamięci czytelników.
Śledztwo bez zwłoki
Tereska Trawna razem z własną matką, teściową oraz córką jedzie do spa. To oznacza, że czytelnicy tęskniący za oazą spokoju - Andrzejkiem - nie będą mieli zbyt wielu powodów do radości. Przynajmniej nie w "Efekcie pandy". Babski wypad relaksacyjny szybko zamienia się jednak w prawdziwe wyzwanie. Wszystko przez buca, który żąda zamiany pokoju i do szewskiej pasji doprowadza panie. Buc ma jasno sprecyzowane poglądy na temat kobiet (i nie tylko), nic dziwnego, że Tereska Trawna zastanawia się, jak wytrzymuje z nim jego żona. Żona, która w pewnym momencie znika. "Efekt pandy" to szalona i żywiołowa opowieść o kolejnej przygodzie bohaterki, która zawładnęła nie tylko wyobraźnią autorki, ale także odbiorców.
Po raz drugi Marta Kisiel proponuje wyraziste charaktery. U każdej z czterech bohaterek stosunek do życia objawia się inaczej - ale bardzo barwnie. Autorka indywidualizuje język postaci, bawi się nieprzejrzystymi wywodami, chce, żeby z racji językowych nawyków można było wciągnąć się w akcję. Samo śledztwo obfituje w zupełnie zwariowane wydarzenia: nawet gdyby Marta Kisiel chciała je przedstawiać zwyczajnie, zyskałaby uwagę czytelników. Jednak dzięki narracji nie pozwala oderwać się od lektury. Dominuje tu śmiech. Żadna z kobiet prezentowanych w opowieści nie zamierza w niczym się ograniczać. Wiedzą, jak dopiąć swego i co zrobić, żeby zrealizować każdy pomysł. Zaangażowane w poszukiwania zaginionej Żiżi, nie stronią też jednak od przyjemności: w końcu są w spa i muszą wykorzystać każdą chwilę tu spędzoną. Nie wpadają w schematy, Marta Kisiel bez przerwy zaskakuje czytelników i podsuwa im zestaw silnych przeżyć. "Efekt pandy" na pewno nie rozczaruje. Nie rozczaruje fanów komedii kryminalnych - bo jest tu wesoło i z detektywistyczną zagadką do rozwiązania - ale i fanów powieści obyczajowych, w których dba się o oryginalne scenariusze. Od czasu do czasu autorka może delikatnie skomentować sytuację pozaliteracką, która budzi odruchowy sprzeciw: wplata jednak sygnały spoza książki subtelnie i w sposób, który nie przyspieszy procesu starzenia się historii. Jest "Efekt pandy" doskonałą rozrywkową relacją - wypełnioną świetnymi pomysłami zarówno w sferze kreacji postaci, jak i w rozwoju fabuły.
Najważniejszym elementem tej powieści staje się dowcip. U Marty Kisiel to zarówno humor słowny jak i sytuacyjny, autorka wypracowuje wiele przestrzeni, w których sprawdzi się idealnie ironiczny dystans. W tej powieści bardzo cieszy zestaw nieoczekiwanych atrakcji, ale też satyryczne zacięcie autorki, która bardzo dba o to, żeby nikt się przy czytaniu nie nudził. Dynamiczna opowieść jest znakomicie wyważona: niczego tu nie brakuje, elementy kryminału i adrenalina mieszają się z dowcipem wysokiej próby. "Efekt pandy" to spa z przymrużeniem oka - jako trampolina do amatorskiego śledztwa. Ta lektura to wymarzony sposób na relaks, Marcie Kisiel można zaufać - przejście do nowego gatunku zaowocowało nie tylko ciekawymi opowieściami, ale i bohaterką, która na długo zapisze się w pamięci czytelników.
piątek, 24 września 2021
Joanna Sykat: Gdy zabłyśnie światło
Prozami, 2021.
Była żona
Joanna Sykat proponuje czytelniczkom powieść niespieszną i inspirowaną pograniczem gatunków. Tworzy obyczajówkę dla pań, z wątkiem romansowym i ze standardowym odbudowywaniem sobie relacji z płcią przeciwną po rozwodzie. Adriana nie należy może do szczególnie przebojowych kobiet – to nauczycielka języka polskiego, która usiłuje po prostu żyć normalnie. Ma już nowego partnera, który zapewnia jej oparcie – nie zamierza jednak decydować się na wspólne z nim mieszkanie, woli wolny związek. Nie dogaduje się z nastoletnią córką: Ola po rozstaniu rodziców przeżywa mocny bunt i oskarża mamę o wszystkie nieszczęścia. Jednak wydarza się coś, co każe zweryfikować poczucie bezpieczeństwa. W otoczeniu Adriany zaczynają dziać się dziwne rzeczy: znikają przedmioty, telewizor przestawia się na stację z bajkami, coraz więcej zmian w otoczeniu sprawia, że kobieta nie wierzy samej sobie. Na rozwiązaniu zagadki opiera się fabuła tej powieści, chociaż czytelniczki wcale nie będą najbardziej zaintrygowane ewentualnymi problemami psychicznymi bohaterki, raczej – motywem jej życiowych wyborów.
Niektórych wątków Joanna Sykat nie kończy (albo nie rozwija, chociaż wydają się ważne dla samych bohaterek). Znana aktorka, matka Izy, trafia do domu opieki i ta sprawa bulwersuje całe otoczenie. Nikt ani przez moment nie zastanawia się nad motywacjami postaci, autorka traktuje je jak oczywiste – tymczasem wcale takie być nie musi. Niewykorzystany do końca okazuje się temat samej Izy: nauczycielki uwielbianej przez uczniów i potrafiącej doskonale doradzić w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Niekonwencjonalne metody działania sprawdzają się jej na godzinie wychowawczej – i nie tylko. Rozwiązanie kryminalnej kwestii rozłożone na raty prowadzi automatycznie do osłabienia jej wymowy. Coś, co na początku urasta do rangi problemu nie do przejścia, pod koniec zostaje skwitowane jednym zdaniem: „Gdy zabłyśnie światło” to całkiem sporo pytań o wybory autorskie. A jednak Joanna Sykat podsuwa czytelniczkom powieść, którą można chcieć czytać i śledzić, żeby dowiedzieć się, jak potoczą się losy bohaterki. Adriana musi opanować kilka dziedzin życia. Kończy właśnie terapię, korzystała z profesjonalnej pomocy psychologicznej, ale aktualnie jej nie potrzebuje. Ma kochającego partnera, udaje jej się znaleźć drogę do dziecka. Były mąż przewija się przez jej życie w takim zakresie, jakiego potrzeba, żeby przypominać o przeszłości. Codzienność udaje się autorce odmalowywać precyzyjnie i przekonująco: nie ma przesłodzenia, chociaż zmienny rytm może niekiedy zaskakiwać. „Gdy zabłyśnie światło” to powieść rozrywkowa, nie chodzi tu o wypracowywanie odruchów w konkretnych międzyludzkich sytuacjach, a o odpowiednie nabudowanie emocji. Joanna Sykat pisze dość swobodnie. Tym przekonuje do siebie: nawet jeśli nie ma do opowiedzenia historii olśniewającej czy bardzo zabawnej. Jest to powieść, która zadaje pytania o własne granice i o to, jak najbliżsi mogą wykorzystywać sytuację, żeby zrealizować swoje cele. Nie ma tu przesadnego optymizmu ani obietnic, że wszystko się jakoś ułoży. Przekonanie, że wszystko powinno być jednoznaczne i prowadzić do jasnych odpowiedzi na pytania tu traci rację bytu. Na szczęście.
Była żona
Joanna Sykat proponuje czytelniczkom powieść niespieszną i inspirowaną pograniczem gatunków. Tworzy obyczajówkę dla pań, z wątkiem romansowym i ze standardowym odbudowywaniem sobie relacji z płcią przeciwną po rozwodzie. Adriana nie należy może do szczególnie przebojowych kobiet – to nauczycielka języka polskiego, która usiłuje po prostu żyć normalnie. Ma już nowego partnera, który zapewnia jej oparcie – nie zamierza jednak decydować się na wspólne z nim mieszkanie, woli wolny związek. Nie dogaduje się z nastoletnią córką: Ola po rozstaniu rodziców przeżywa mocny bunt i oskarża mamę o wszystkie nieszczęścia. Jednak wydarza się coś, co każe zweryfikować poczucie bezpieczeństwa. W otoczeniu Adriany zaczynają dziać się dziwne rzeczy: znikają przedmioty, telewizor przestawia się na stację z bajkami, coraz więcej zmian w otoczeniu sprawia, że kobieta nie wierzy samej sobie. Na rozwiązaniu zagadki opiera się fabuła tej powieści, chociaż czytelniczki wcale nie będą najbardziej zaintrygowane ewentualnymi problemami psychicznymi bohaterki, raczej – motywem jej życiowych wyborów.
Niektórych wątków Joanna Sykat nie kończy (albo nie rozwija, chociaż wydają się ważne dla samych bohaterek). Znana aktorka, matka Izy, trafia do domu opieki i ta sprawa bulwersuje całe otoczenie. Nikt ani przez moment nie zastanawia się nad motywacjami postaci, autorka traktuje je jak oczywiste – tymczasem wcale takie być nie musi. Niewykorzystany do końca okazuje się temat samej Izy: nauczycielki uwielbianej przez uczniów i potrafiącej doskonale doradzić w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Niekonwencjonalne metody działania sprawdzają się jej na godzinie wychowawczej – i nie tylko. Rozwiązanie kryminalnej kwestii rozłożone na raty prowadzi automatycznie do osłabienia jej wymowy. Coś, co na początku urasta do rangi problemu nie do przejścia, pod koniec zostaje skwitowane jednym zdaniem: „Gdy zabłyśnie światło” to całkiem sporo pytań o wybory autorskie. A jednak Joanna Sykat podsuwa czytelniczkom powieść, którą można chcieć czytać i śledzić, żeby dowiedzieć się, jak potoczą się losy bohaterki. Adriana musi opanować kilka dziedzin życia. Kończy właśnie terapię, korzystała z profesjonalnej pomocy psychologicznej, ale aktualnie jej nie potrzebuje. Ma kochającego partnera, udaje jej się znaleźć drogę do dziecka. Były mąż przewija się przez jej życie w takim zakresie, jakiego potrzeba, żeby przypominać o przeszłości. Codzienność udaje się autorce odmalowywać precyzyjnie i przekonująco: nie ma przesłodzenia, chociaż zmienny rytm może niekiedy zaskakiwać. „Gdy zabłyśnie światło” to powieść rozrywkowa, nie chodzi tu o wypracowywanie odruchów w konkretnych międzyludzkich sytuacjach, a o odpowiednie nabudowanie emocji. Joanna Sykat pisze dość swobodnie. Tym przekonuje do siebie: nawet jeśli nie ma do opowiedzenia historii olśniewającej czy bardzo zabawnej. Jest to powieść, która zadaje pytania o własne granice i o to, jak najbliżsi mogą wykorzystywać sytuację, żeby zrealizować swoje cele. Nie ma tu przesadnego optymizmu ani obietnic, że wszystko się jakoś ułoży. Przekonanie, że wszystko powinno być jednoznaczne i prowadzić do jasnych odpowiedzi na pytania tu traci rację bytu. Na szczęście.
czwartek, 23 września 2021
Lydia Pyne: Prawdziwe fałszerstwa. Kilka niesamowitych historii o podrabianiu
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2021.
(Nie)prawdziwość
Kolejny świetny tom w serii #nauka dotyczy dzisiejszego podejścia do autentyczności. Wprawdzie Lydia Pyne nie odwołuje się do symulakrów, jednak bez wątpienia udaje jej się uchwycić sedno problemu, który może doprowadzić do zmiany sposobu myślenia o sztuce i sztuczności. „Prawdziwe fałszerstwa” to wielowątkowa opowieść o tym, jak ludzie usiłują naśladować coś, co już zaistniało, tworząc idealne kopie lub – przez podróbki – nową jakość. Autorka nie zamyka się w kręgu sztuki, choć początek na to by wskazywał. W ramach działań artystycznych analizuje jedynie przypadek Hiszpańskiego Fałszerza – i już samo to uzmysłowi czytelnikom, jak wiele do odkrycia mają choćby w samej przestrzeni fałszowania arcydzieł lub w wiedzy z zakresu historii sztuki. Temat fałszerstw wypływać może przy okazji kolekcjonerskich zapędów albo programów telewizyjnych popularyzujących wiadomości na temat znajdowanych w domach antyków – jednak Lydia Pyne sięga znacznie głębiej. Pokazuje, co dzieje się, kiedy fałszerstwa nie są jedynie produkowaniem kopii, a wprowadzają nową jakość do sztuki. Tropienie Hiszpańskiego Fałszerza zaostrza apetyty na zagadnienie autentyczności obrazów, zresztą jeszcze wróci Lydia Pyne do kręgu zainteresowań z początku tomu, kiedy przyjrzy się dziełu Banksy'ego i stworzy dzięki niemu zgrabną klamrę kompozycyjną dla całej opowieści. Ale szybko przechodzi autorka do zagadnień z diametralnie różnych dziedzin. Między innymi zabiera czytelników do atrapy jaskini z malowidłami naskalnymi: w oryginalnym miejscu nie można zbyt długo przebywać, bo tłumy turystów i badaczy mogą doprowadzić do zniszczenia bezcennych prac. To rodzi pytanie o rodzaj przeżyć, jakie można zafundować sobie podczas obcowania z duplikatem. Nie podkreśla wprawdzie Pyne obecności nieuchwytnego, tego, czego nie da się skopiować – ale daje czytelnikom szansę zastanowienia się nad istotą poszukiwań. Analizuje sposoby przybliżania odbiorcom wiadomości, których inaczej nie mieliby okazji zdobyć: czasami trzeba „sztuczności”, żeby w ogóle doprowadzić do realizacji śmiałych projektów, jak w przypadku publicznego prezentowania szkieletu płetwala błękitnego. Osobną kwestię stanowią też syntetyczne aromaty, cząsteczki uzyskiwane chemicznie, a identyczne z naturalnymi – to zagadnienie wywołuje zupełnie inne reakcje niż podrabianie dzieł sztuki. Pojawi się jeszcze między innymi opowieść o tworzeniu diamentów, o filmach przyrodniczych czy o autentyku wziętym za falsyfikat. Każdy rozdział to osobny temat.
Lydia Pyne śledzi bardzo urozmaicone działania człowieka prowadzące do naśladowania – czy to natury, czy artefaktów – nie po to, żeby zastanawiać się nad znaczeniem autentyczności i nad podejściem do niej odbiorców – ale żeby pokazać, że coraz bardziej zaciera się granica między tym, co prawdziwe i tym, co sztuczne – do tego stopnia, że trudno już o jednoznaczne oceny. W ślad za przemianami kulturalnymi idzie modyfikowanie sposobu myślenia – i zaakcentowanie tego faktu udaje się w książce bardzo dobrze. Jak zawsze w serii, mamy tu do czynienia z wartościową i reportażową narracją, wypełnioną także osobistymi uwagami, tak, żeby przyciągnąć do lektury możliwie najszerszą grupę odbiorców.
(Nie)prawdziwość
Kolejny świetny tom w serii #nauka dotyczy dzisiejszego podejścia do autentyczności. Wprawdzie Lydia Pyne nie odwołuje się do symulakrów, jednak bez wątpienia udaje jej się uchwycić sedno problemu, który może doprowadzić do zmiany sposobu myślenia o sztuce i sztuczności. „Prawdziwe fałszerstwa” to wielowątkowa opowieść o tym, jak ludzie usiłują naśladować coś, co już zaistniało, tworząc idealne kopie lub – przez podróbki – nową jakość. Autorka nie zamyka się w kręgu sztuki, choć początek na to by wskazywał. W ramach działań artystycznych analizuje jedynie przypadek Hiszpańskiego Fałszerza – i już samo to uzmysłowi czytelnikom, jak wiele do odkrycia mają choćby w samej przestrzeni fałszowania arcydzieł lub w wiedzy z zakresu historii sztuki. Temat fałszerstw wypływać może przy okazji kolekcjonerskich zapędów albo programów telewizyjnych popularyzujących wiadomości na temat znajdowanych w domach antyków – jednak Lydia Pyne sięga znacznie głębiej. Pokazuje, co dzieje się, kiedy fałszerstwa nie są jedynie produkowaniem kopii, a wprowadzają nową jakość do sztuki. Tropienie Hiszpańskiego Fałszerza zaostrza apetyty na zagadnienie autentyczności obrazów, zresztą jeszcze wróci Lydia Pyne do kręgu zainteresowań z początku tomu, kiedy przyjrzy się dziełu Banksy'ego i stworzy dzięki niemu zgrabną klamrę kompozycyjną dla całej opowieści. Ale szybko przechodzi autorka do zagadnień z diametralnie różnych dziedzin. Między innymi zabiera czytelników do atrapy jaskini z malowidłami naskalnymi: w oryginalnym miejscu nie można zbyt długo przebywać, bo tłumy turystów i badaczy mogą doprowadzić do zniszczenia bezcennych prac. To rodzi pytanie o rodzaj przeżyć, jakie można zafundować sobie podczas obcowania z duplikatem. Nie podkreśla wprawdzie Pyne obecności nieuchwytnego, tego, czego nie da się skopiować – ale daje czytelnikom szansę zastanowienia się nad istotą poszukiwań. Analizuje sposoby przybliżania odbiorcom wiadomości, których inaczej nie mieliby okazji zdobyć: czasami trzeba „sztuczności”, żeby w ogóle doprowadzić do realizacji śmiałych projektów, jak w przypadku publicznego prezentowania szkieletu płetwala błękitnego. Osobną kwestię stanowią też syntetyczne aromaty, cząsteczki uzyskiwane chemicznie, a identyczne z naturalnymi – to zagadnienie wywołuje zupełnie inne reakcje niż podrabianie dzieł sztuki. Pojawi się jeszcze między innymi opowieść o tworzeniu diamentów, o filmach przyrodniczych czy o autentyku wziętym za falsyfikat. Każdy rozdział to osobny temat.
Lydia Pyne śledzi bardzo urozmaicone działania człowieka prowadzące do naśladowania – czy to natury, czy artefaktów – nie po to, żeby zastanawiać się nad znaczeniem autentyczności i nad podejściem do niej odbiorców – ale żeby pokazać, że coraz bardziej zaciera się granica między tym, co prawdziwe i tym, co sztuczne – do tego stopnia, że trudno już o jednoznaczne oceny. W ślad za przemianami kulturalnymi idzie modyfikowanie sposobu myślenia – i zaakcentowanie tego faktu udaje się w książce bardzo dobrze. Jak zawsze w serii, mamy tu do czynienia z wartościową i reportażową narracją, wypełnioną także osobistymi uwagami, tak, żeby przyciągnąć do lektury możliwie najszerszą grupę odbiorców.
środa, 22 września 2021
Katarzyna Olkowicz: Nietypowy mundurowy. Psy do zadań specjalnych
Rebis, Poznań 2021.
Najlepszy przyjaciel
W tej książce jeden refren jest obowiązkowy: pies, który pracuje w służbach mundurowych, jest bardzo związany ze swoim przewodnikiem: traktuje się go jako członka rodziny i nie ma mowy o rezygnacji z przyjaźni, gdy nadejdzie czas psiej emerytury. A przecież najczęściej już mocno schorowanym czworonogiem trzeba się opiekować z dużym poświęceniem i oddaniem, zapewniać i specjalną karmę, i dostęp do leków. Rozmówcy Katarzyny Olkowicz nie mają wątpliwości: dla wiernych towarzyszy zrobią wszystko. "Nietypowy mundurowy. Psy do zadań specjalnych" to książka, w której autorka przedstawia dane liczbowe: uświadamia czytelnikom, jak wygląda skala tematu, ile psów służy w jakich formacjach i do czego czworonogi są wykorzystywane. Następnie przechodzi jednak do prezentowania wybranych par: przewodnika i jego psiego asystenta (a czasami kilku). Dzięki takim prezentacjom można się przekonać, na czym polega praca z psem przy szukaniu narkotyków (upada tu mit o faszerowaniu zwierząt środkami pobudzającymi, by były "na głodzie"), wykrywaniu materiałów wybuchowych czy przy poszukiwaniu ludzi (żywych lub martwych). Przewodnicy mówią o sposobach wybierania psów, decydowania się na konkretne rasy, o szkoleniach i o ćwiczeniach, które pozwalają zwierzęciu zachować nabyte umiejętności. Często podkreślają również porozumienie ponad komendami i poleceniami: opowiadają o drobnych sygnałach widocznych i czytelnych tylko dla opiekuna, a pozwalających na odniesienie sukcesu. Rozmówcy Katarzyny Olkowicz mówią o tym, jak nagradzają psy za wykonywanie obowiązków, jak przygotowują im nagrody, żeby zwierzęta nie były rozczarowane, jeśli nie uda im się znaleźć poszukiwanego obiektu (i dlaczego to robią). Tu już nie ma miejsca na bezduszne przepisy: owszem, od czasu do czasu pojawiają się wzmianki na temat komplikacji czy ułatwień dla właścicieli psów służących w służbach specjalnych - ale tylko na marginesie opowieści. Najważniejsza jest więź. Każdy rozmówca chętnie dzieli się anegdotami dotyczącymi podopiecznego - każdy też chce pochwalić się charakterem psa czy wzajemnymi relacjami. Rodziny schodzą na dalszy plan, liczą się tylko wtedy, gdy mogą pomóc w scharakteryzowaniu czworonoga. Bo to psy są naprawdę wyjątkowe i przyciągają całą uwagę. Będzie tu zatem wiele osobistych wspomnień, wzruszających scenek, pożegnań, które zawsze przychodzą za wcześnie i dumy z wybitnych zwierząt. "Nietypowy mundurowy" to książka, która spodoba się psiarzom, ale także wszystkim zainteresowanym niezwykłą współpracą ludzi i psów. Katarzyna Olkowicz dba o to, żeby poza prywatnymi komentarzami przewodników przedstawić też odbiorcom fakty z życia na służbie i żeby pokazać, jak w praktyce przydają się wielkie umiejętności zwierząt: wplata do opowieści informacje o miejscach, w których psy znajdowały niebezpieczne przedmioty lub ślady narkotyków, opowiada o próbach przechytrzania zwierząt i ludzi. Tworzy dzięki temu relację wielowymiarową i rozbudzającą ciekawość. Potrafi zatrzymać przy lekturze na długo i może przy tym zająć się tłumaczeniem, dlaczego ludzie sami nie poradziliby sobie z zadaniami przejmowanymi przez psy na służbie. "Nietypowy mundurowy" to książka rozrywkowa, która przynosi sporo wiadomości i ciekawostek.
Najlepszy przyjaciel
W tej książce jeden refren jest obowiązkowy: pies, który pracuje w służbach mundurowych, jest bardzo związany ze swoim przewodnikiem: traktuje się go jako członka rodziny i nie ma mowy o rezygnacji z przyjaźni, gdy nadejdzie czas psiej emerytury. A przecież najczęściej już mocno schorowanym czworonogiem trzeba się opiekować z dużym poświęceniem i oddaniem, zapewniać i specjalną karmę, i dostęp do leków. Rozmówcy Katarzyny Olkowicz nie mają wątpliwości: dla wiernych towarzyszy zrobią wszystko. "Nietypowy mundurowy. Psy do zadań specjalnych" to książka, w której autorka przedstawia dane liczbowe: uświadamia czytelnikom, jak wygląda skala tematu, ile psów służy w jakich formacjach i do czego czworonogi są wykorzystywane. Następnie przechodzi jednak do prezentowania wybranych par: przewodnika i jego psiego asystenta (a czasami kilku). Dzięki takim prezentacjom można się przekonać, na czym polega praca z psem przy szukaniu narkotyków (upada tu mit o faszerowaniu zwierząt środkami pobudzającymi, by były "na głodzie"), wykrywaniu materiałów wybuchowych czy przy poszukiwaniu ludzi (żywych lub martwych). Przewodnicy mówią o sposobach wybierania psów, decydowania się na konkretne rasy, o szkoleniach i o ćwiczeniach, które pozwalają zwierzęciu zachować nabyte umiejętności. Często podkreślają również porozumienie ponad komendami i poleceniami: opowiadają o drobnych sygnałach widocznych i czytelnych tylko dla opiekuna, a pozwalających na odniesienie sukcesu. Rozmówcy Katarzyny Olkowicz mówią o tym, jak nagradzają psy za wykonywanie obowiązków, jak przygotowują im nagrody, żeby zwierzęta nie były rozczarowane, jeśli nie uda im się znaleźć poszukiwanego obiektu (i dlaczego to robią). Tu już nie ma miejsca na bezduszne przepisy: owszem, od czasu do czasu pojawiają się wzmianki na temat komplikacji czy ułatwień dla właścicieli psów służących w służbach specjalnych - ale tylko na marginesie opowieści. Najważniejsza jest więź. Każdy rozmówca chętnie dzieli się anegdotami dotyczącymi podopiecznego - każdy też chce pochwalić się charakterem psa czy wzajemnymi relacjami. Rodziny schodzą na dalszy plan, liczą się tylko wtedy, gdy mogą pomóc w scharakteryzowaniu czworonoga. Bo to psy są naprawdę wyjątkowe i przyciągają całą uwagę. Będzie tu zatem wiele osobistych wspomnień, wzruszających scenek, pożegnań, które zawsze przychodzą za wcześnie i dumy z wybitnych zwierząt. "Nietypowy mundurowy" to książka, która spodoba się psiarzom, ale także wszystkim zainteresowanym niezwykłą współpracą ludzi i psów. Katarzyna Olkowicz dba o to, żeby poza prywatnymi komentarzami przewodników przedstawić też odbiorcom fakty z życia na służbie i żeby pokazać, jak w praktyce przydają się wielkie umiejętności zwierząt: wplata do opowieści informacje o miejscach, w których psy znajdowały niebezpieczne przedmioty lub ślady narkotyków, opowiada o próbach przechytrzania zwierząt i ludzi. Tworzy dzięki temu relację wielowymiarową i rozbudzającą ciekawość. Potrafi zatrzymać przy lekturze na długo i może przy tym zająć się tłumaczeniem, dlaczego ludzie sami nie poradziliby sobie z zadaniami przejmowanymi przez psy na służbie. "Nietypowy mundurowy" to książka rozrywkowa, która przynosi sporo wiadomości i ciekawostek.
wtorek, 21 września 2021
Claudia Hammond: Sztuka odpoczynku
Czarna Owca, Warszawa 2021.
Zwolnić tempo
Claudia Hammond zaczyna swoją opowieść o odpoczynku od ankiety: wprowadza skojarzenia, które podawali jej respondenci w związku ze sposobami spędzania wolnego czasu. Nie jest to może najbardziej przekonująca metoda zapraszania do lektury, na szczęście później autorka rezygnuje z podpierania się uwagami przypadkowych rozmówców i kieruje się wynikami badań, analizowanymi kolejno najlepszymi wyborami jeśli chodzi o odpoczynek. Odróżnia Claudia Hammond odpoczynek od modnych haseł i działań, do których przekonuje się odbiorców - odpoczynek to coś, do czego ludzie dzisiaj odmawiają sobie prawa. Co ciekawe, trudno jest znaleźć usprawiedliwienie dla konieczności zwolnienia tempa życia, a jednocześnie daje to znakomite efekty, wpływa na kreatywność czy na skuteczność w rozwiązywaniu problemów. Claudia Hammond zamierza zatem przekonać odbiorców, że odpoczynek jest potrzebny: wprowadza ten termin do świadomości czytelników i próbuje zachęcić do świadomego odpoczywania. Wśród tematów, jakie autorka porusza w książce - w ramach przedstawiania możliwości odpoczynku - znajduje się między innymi spacerowanie czy czytanie książek, Nie zabraknie i oglądania telewizji, i kąpieli czy słuchania muzyki. Autorka przygląda się kolejnym sposobom odpoczywania, oceniając ich wady i zalety. Dzięki temu może zareklamować pewne relaksacyjne działania, dostępne każdemu i bez specjalnych przygotowań. Może też przestrzec przed niektórymi czynnościami - nieprzynoszącymi spektakularnych efektów.
Sięga autorka do rozmaitych lektur, czerpie z własnego poczucia humoru, tak, żeby narracja nie nudziła się czytelnikom i żeby rzeczywiście dostarczała przydatnych wskazówek. Niby umiejętność odpoczywania nie jest tajemnicą: jednak dzisiaj, w czasach wyścigu szczurów, trzeba czasami przypominać o podstawowych prawdach. "Sztuka odpoczynku" oddala wyrzuty sumienia związane z nicnierobieniem: podsuwa za to zestaw argumentów za tym, by pozwalać sobie na słodkie nieróbstwo i cieszyć się efektami relaksu. Autorka unika tematów kontrowersyjnych czy wymagających większego zaangażowania; nie chce, żeby odpoczynek kojarzył się czytelnikom z wcześniejszym wysiłkiem. Jest za to przekonana, że nawet lektura tej pozycji to szansa na odpoczynek - dba o to, by nie zawieść czytelników. Jest tu zbiór zgrabnych podsumowań, omówień dotyczących zachowania zdrowia przy minimalnym wkładzie własnym. Claudia Hammond wie, że sam wypoczynek nie rozwiąże wszystkich problemów odbiorców w magiczny sposób, ale też zdaje sobie świetnie sprawę z tego, że jeśli czytelnicy zapomną o tym, jak odpoczywać, sprowadzą na siebie szereg nieszczęść. Jest "Sztuka odpoczynku" ciekawym poradnikiem psychologicznym, kolejnym tomem, który pasuje do idei slow-life i pozwala wyciszyć emocje. Coś, co kiedyś nie podlegało dyskusji, dzisiaj musi zostać obudowane teoriami i zaproponowane jako moda - żeby było konkurencyjne na rynku. Bez odpoczynku nie da się zachować zdrowia, ale to prawda objawiona, którą Claudia Hammond musi dopiero wdrukować czytelnikom. Faktem jest, że przy "Sztuce odpoczynku" można spokojnie odpoczywać - czego i sama autorka jest świadoma. Sposób prowadzenia narracji w tej książce cieszy.
Zwolnić tempo
Claudia Hammond zaczyna swoją opowieść o odpoczynku od ankiety: wprowadza skojarzenia, które podawali jej respondenci w związku ze sposobami spędzania wolnego czasu. Nie jest to może najbardziej przekonująca metoda zapraszania do lektury, na szczęście później autorka rezygnuje z podpierania się uwagami przypadkowych rozmówców i kieruje się wynikami badań, analizowanymi kolejno najlepszymi wyborami jeśli chodzi o odpoczynek. Odróżnia Claudia Hammond odpoczynek od modnych haseł i działań, do których przekonuje się odbiorców - odpoczynek to coś, do czego ludzie dzisiaj odmawiają sobie prawa. Co ciekawe, trudno jest znaleźć usprawiedliwienie dla konieczności zwolnienia tempa życia, a jednocześnie daje to znakomite efekty, wpływa na kreatywność czy na skuteczność w rozwiązywaniu problemów. Claudia Hammond zamierza zatem przekonać odbiorców, że odpoczynek jest potrzebny: wprowadza ten termin do świadomości czytelników i próbuje zachęcić do świadomego odpoczywania. Wśród tematów, jakie autorka porusza w książce - w ramach przedstawiania możliwości odpoczynku - znajduje się między innymi spacerowanie czy czytanie książek, Nie zabraknie i oglądania telewizji, i kąpieli czy słuchania muzyki. Autorka przygląda się kolejnym sposobom odpoczywania, oceniając ich wady i zalety. Dzięki temu może zareklamować pewne relaksacyjne działania, dostępne każdemu i bez specjalnych przygotowań. Może też przestrzec przed niektórymi czynnościami - nieprzynoszącymi spektakularnych efektów.
Sięga autorka do rozmaitych lektur, czerpie z własnego poczucia humoru, tak, żeby narracja nie nudziła się czytelnikom i żeby rzeczywiście dostarczała przydatnych wskazówek. Niby umiejętność odpoczywania nie jest tajemnicą: jednak dzisiaj, w czasach wyścigu szczurów, trzeba czasami przypominać o podstawowych prawdach. "Sztuka odpoczynku" oddala wyrzuty sumienia związane z nicnierobieniem: podsuwa za to zestaw argumentów za tym, by pozwalać sobie na słodkie nieróbstwo i cieszyć się efektami relaksu. Autorka unika tematów kontrowersyjnych czy wymagających większego zaangażowania; nie chce, żeby odpoczynek kojarzył się czytelnikom z wcześniejszym wysiłkiem. Jest za to przekonana, że nawet lektura tej pozycji to szansa na odpoczynek - dba o to, by nie zawieść czytelników. Jest tu zbiór zgrabnych podsumowań, omówień dotyczących zachowania zdrowia przy minimalnym wkładzie własnym. Claudia Hammond wie, że sam wypoczynek nie rozwiąże wszystkich problemów odbiorców w magiczny sposób, ale też zdaje sobie świetnie sprawę z tego, że jeśli czytelnicy zapomną o tym, jak odpoczywać, sprowadzą na siebie szereg nieszczęść. Jest "Sztuka odpoczynku" ciekawym poradnikiem psychologicznym, kolejnym tomem, który pasuje do idei slow-life i pozwala wyciszyć emocje. Coś, co kiedyś nie podlegało dyskusji, dzisiaj musi zostać obudowane teoriami i zaproponowane jako moda - żeby było konkurencyjne na rynku. Bez odpoczynku nie da się zachować zdrowia, ale to prawda objawiona, którą Claudia Hammond musi dopiero wdrukować czytelnikom. Faktem jest, że przy "Sztuce odpoczynku" można spokojnie odpoczywać - czego i sama autorka jest świadoma. Sposób prowadzenia narracji w tej książce cieszy.
poniedziałek, 20 września 2021
Małgorzata Starosta: Wina wina
W.A.B., Warszawa 2021.
Tajemnica w winnicy
Autorki pogodnych kryminałów nie muszą się nawet otwarcie przyznawać do wpatrzenia w Joannę Chmielewską, bo to bardzo dobrze widać w fabułach i wyborach rozwiązań tekstowych. Małgorzata Starosta dąży do tego, żeby czytelników rozbawiać i przynosić im kolejne zaskoczenia. Niespecjalnie zajmuje się rozwijaniem fabuły: zbiera grupę ludzi razem, doprowadza do kilku morderstw, tak, żeby podejrzani byli wszyscy, którzy pozostali przy życiu. Śledztwo toczy się w sposób naturalny - przez fachowców, ale też w rozmowach zwykłych uczestników wydarzeń. "Wina wina. Komedia kryminalna" to książka wypełniona drobnymi dowcipami. Dzieje się tu niezbyt dużo, można zatem skupić się na portretach osobowych bohaterów. W centrum wydarzeń pozostaje Agata Sródka, kobieta inteligentna i przedsiębiorcza. Zamierza ona poszerzyć swoją działalność o stworzenie winnicy. Na razie święci triumfy jako właścicielka pałacu. Hotelowi goście, którzy trafiają na imprezę, nie wiedzą jeszcze, z jakimi wyzwaniami przyjdzie się im mierzyć. Najpierw ginie były mąż Agaty, później - jego druga żona, w odróżnieniu od Agaty, mało bystra. A to nie koniec trupów. Sytuacji nie ułatwia fakt, że wielu potencjalnych świadków nadużyło alkoholu, więc niezbyt poradzi sobie z precyzyjnym myśleniem. Zagadkę trzeba jednak rozwiązać, i to - zanim dojdzie do kolejnych morderstw. Agata Śródka to kobieta o silnej psychice, to jednak nie ma większego znaczenia, gdy w jej otoczeniu pojawiają się bardzo barwne osobowości.
To prawdziwy pojedynek charakterów. Nie ma mowy o sojuszach albo o testowaniu przyjaźni. Relacje w grupie są złożone i czasami sięgają dalekiej przeszłości - jak w przypadku głównej bohaterki i Madziaczka, obecnie bestsellerowej autorki powieści erotycznych. Nie ma miejsca na romanse, Małgorzata Starosta pozwala Agacie odpocząć od sercowych problemów, zwłaszcza że zachowanie byłego męża pozostawia wiele do życzenia. Wielu gości ma swoje tajemnice, wielu gości potrzebuje azylu - i niespecjalnie chce zdradzać swoje intencje. Należy nie tylko odkryć, kto im zagraża, ale też - na kogo poluje morderca. "Wina wina" to książka, w której opowieść toczy się gładko. Nie ma potrzeby udziwniania relacji, autorka koncentruje się najbardziej na wizerunkach. To one stanowią katalizator opowieści - sama akcja wydaje się trochę statyczna, ale nie ma w tym nic dziwnego: to konsekwencja przyjętego rodzaju fabuły. Małgorzata Starosta dobrze się bawi, snując tę historię. Nie odbiera radości z rozrywkowej lektury, ale też nie akcentuje przesadnie kolejnych śmierci: chodzi tylko o to, żeby znaleźć punkt startu do następnej sekwencji wydarzeń. "Wina wina" to powieść kryminalna na wesoło, lekka i wypełniona drobnymi ciekawostkami. Można cieszyć się tutaj pozorną zwyczajnością: Agata Śródka to postać dość mocno inspirowana Joanną Chmielewską, takie same źródła zapożyczeń znaleźć można także w konkretnych momentach książki. A jednak to tylko przyciągnie czytelników.
Tajemnica w winnicy
Autorki pogodnych kryminałów nie muszą się nawet otwarcie przyznawać do wpatrzenia w Joannę Chmielewską, bo to bardzo dobrze widać w fabułach i wyborach rozwiązań tekstowych. Małgorzata Starosta dąży do tego, żeby czytelników rozbawiać i przynosić im kolejne zaskoczenia. Niespecjalnie zajmuje się rozwijaniem fabuły: zbiera grupę ludzi razem, doprowadza do kilku morderstw, tak, żeby podejrzani byli wszyscy, którzy pozostali przy życiu. Śledztwo toczy się w sposób naturalny - przez fachowców, ale też w rozmowach zwykłych uczestników wydarzeń. "Wina wina. Komedia kryminalna" to książka wypełniona drobnymi dowcipami. Dzieje się tu niezbyt dużo, można zatem skupić się na portretach osobowych bohaterów. W centrum wydarzeń pozostaje Agata Sródka, kobieta inteligentna i przedsiębiorcza. Zamierza ona poszerzyć swoją działalność o stworzenie winnicy. Na razie święci triumfy jako właścicielka pałacu. Hotelowi goście, którzy trafiają na imprezę, nie wiedzą jeszcze, z jakimi wyzwaniami przyjdzie się im mierzyć. Najpierw ginie były mąż Agaty, później - jego druga żona, w odróżnieniu od Agaty, mało bystra. A to nie koniec trupów. Sytuacji nie ułatwia fakt, że wielu potencjalnych świadków nadużyło alkoholu, więc niezbyt poradzi sobie z precyzyjnym myśleniem. Zagadkę trzeba jednak rozwiązać, i to - zanim dojdzie do kolejnych morderstw. Agata Śródka to kobieta o silnej psychice, to jednak nie ma większego znaczenia, gdy w jej otoczeniu pojawiają się bardzo barwne osobowości.
To prawdziwy pojedynek charakterów. Nie ma mowy o sojuszach albo o testowaniu przyjaźni. Relacje w grupie są złożone i czasami sięgają dalekiej przeszłości - jak w przypadku głównej bohaterki i Madziaczka, obecnie bestsellerowej autorki powieści erotycznych. Nie ma miejsca na romanse, Małgorzata Starosta pozwala Agacie odpocząć od sercowych problemów, zwłaszcza że zachowanie byłego męża pozostawia wiele do życzenia. Wielu gości ma swoje tajemnice, wielu gości potrzebuje azylu - i niespecjalnie chce zdradzać swoje intencje. Należy nie tylko odkryć, kto im zagraża, ale też - na kogo poluje morderca. "Wina wina" to książka, w której opowieść toczy się gładko. Nie ma potrzeby udziwniania relacji, autorka koncentruje się najbardziej na wizerunkach. To one stanowią katalizator opowieści - sama akcja wydaje się trochę statyczna, ale nie ma w tym nic dziwnego: to konsekwencja przyjętego rodzaju fabuły. Małgorzata Starosta dobrze się bawi, snując tę historię. Nie odbiera radości z rozrywkowej lektury, ale też nie akcentuje przesadnie kolejnych śmierci: chodzi tylko o to, żeby znaleźć punkt startu do następnej sekwencji wydarzeń. "Wina wina" to powieść kryminalna na wesoło, lekka i wypełniona drobnymi ciekawostkami. Można cieszyć się tutaj pozorną zwyczajnością: Agata Śródka to postać dość mocno inspirowana Joanną Chmielewską, takie same źródła zapożyczeń znaleźć można także w konkretnych momentach książki. A jednak to tylko przyciągnie czytelników.
niedziela, 19 września 2021
Paulina Młynarska: Moja lewa joga
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Dla duszy
Paulina Młynarska, która jogi od pewnego czasu uczy, nie zgadza się na sprowadzanie jej do trendu dla celebrytek i do bezmyślnego wykonywania efektownych ćwiczeń. Proponuje książkę, która jest jednocześnie osobistym wyznaniem, zestawem wskazówek, ale i zbiorem przestróg. Do tej pory w publikacjach tej autorki przewijały się drobne ostrzeżenia albo wręcz zakazy, rozproszone w różnych miejscach uwagi miały pokazać czytelniczkom, czego się wystrzegać w poszukiwaniach własnego mistrza jogi. Tom "Moja lewa joga" przynosi odpowiedzi na liczne pytania i rozwiewa wątpliwości - a do tego przynosi wytchnienie. Oczywiście nie zabraknie tutaj i elementów felietonowych, a czasem ostrych i zdecydowanych reakcji na to, co dzieje się w kraju i na świecie: książka powstawała w trakcie lockdownów, zbiegła się w czasie także z wielkimi wyzwaniami w życiu samej autorki. Do tego nie mogła Paulina Młynarska pominąć milczeniem sytuacji kobiet w Polsce - pojawia się w kluczowej partii tomu kilka tekstów mocno zaangażowanych, kilka kwestii, których nie da się odsunąć na dalszy plan. Ale i one w tle mają jogę - jako sposób na życie, możliwość zachowania wewnętrznej siły i spokoju w warunkach pozornie uniemożliwiających stoicyzm.
Do jogi Paulina Młynarska przygotowuje na dwa sposoby, chociaż nie zamierza proponować czytelniczkom prostego poradnika. Raczej dzieli się własnymi przemyśleniami, od czasu do czasu sięga po lektury fachowe, żeby uporządkować wiadomości, częściej jednak zwraca się do tych odbiorczyń, które o jodze słyszą ze wszystkich stron, ale nie wiedzą, na czym ona powinna polegać i jak przygotować się do jej ćwiczenia. Pierwszy nurt dotyczy praktykowania jogi, a zaczyna się od ostrzeżenia przed agresywnym konsumpcjonizmem i marketingowymi sztuczkami. Dla autorki nie jest ważne, jakie zestawy ćwiczeń będą czytelniczki wykonywały - przypomina jednak, na co zwracać uwagę przy wyborze nauczyciela i co jest faktyczną istotą jogi. Nie będzie zatem prowadzić do stereotypowo jodze przypisywanych umiejętności - ograniczenia ciała i chęć ich pokonywania to nie to, co Paulina Młynarska w tej książce eksponuje. O wiele bardziej liczy się umiejętność dokonywania odpowiednich wyborów, szukania sobie instruktora, który mądrze poprowadzi przez kolejne tematy. Drugim sposobem postrzegania jogi jest tu bowiem kwestia przeżyć duchowych, a dokładniej to, co rozgrywa się w sferze umysłu. Radzenie sobie z traumami, wypracowywanie siły na trudne chwile, świadomość własnej mocy i pokonywanie bezradności - to w tym ma pomagać joga. W ujęciu Pauliny Młynarskiej wszystko wydaje się oczywiste i łatwe do przyswojenia - autorka jednak przypomina, że chętnych czeka potężna praca nad sobą. "Moja lewa joga" to książka, której nie da się traktować jak poradnika w "kioskowym" stylu. To bardziej ochrona przed produkcjami nastawionymi wyłącznie na zysk. Już sama lektura może prowadzić do wyciszenia i do refleksji owocujących głębszą samoświadomością - a przecież nie tylko o to tu chodzi.
Dla duszy
Paulina Młynarska, która jogi od pewnego czasu uczy, nie zgadza się na sprowadzanie jej do trendu dla celebrytek i do bezmyślnego wykonywania efektownych ćwiczeń. Proponuje książkę, która jest jednocześnie osobistym wyznaniem, zestawem wskazówek, ale i zbiorem przestróg. Do tej pory w publikacjach tej autorki przewijały się drobne ostrzeżenia albo wręcz zakazy, rozproszone w różnych miejscach uwagi miały pokazać czytelniczkom, czego się wystrzegać w poszukiwaniach własnego mistrza jogi. Tom "Moja lewa joga" przynosi odpowiedzi na liczne pytania i rozwiewa wątpliwości - a do tego przynosi wytchnienie. Oczywiście nie zabraknie tutaj i elementów felietonowych, a czasem ostrych i zdecydowanych reakcji na to, co dzieje się w kraju i na świecie: książka powstawała w trakcie lockdownów, zbiegła się w czasie także z wielkimi wyzwaniami w życiu samej autorki. Do tego nie mogła Paulina Młynarska pominąć milczeniem sytuacji kobiet w Polsce - pojawia się w kluczowej partii tomu kilka tekstów mocno zaangażowanych, kilka kwestii, których nie da się odsunąć na dalszy plan. Ale i one w tle mają jogę - jako sposób na życie, możliwość zachowania wewnętrznej siły i spokoju w warunkach pozornie uniemożliwiających stoicyzm.
Do jogi Paulina Młynarska przygotowuje na dwa sposoby, chociaż nie zamierza proponować czytelniczkom prostego poradnika. Raczej dzieli się własnymi przemyśleniami, od czasu do czasu sięga po lektury fachowe, żeby uporządkować wiadomości, częściej jednak zwraca się do tych odbiorczyń, które o jodze słyszą ze wszystkich stron, ale nie wiedzą, na czym ona powinna polegać i jak przygotować się do jej ćwiczenia. Pierwszy nurt dotyczy praktykowania jogi, a zaczyna się od ostrzeżenia przed agresywnym konsumpcjonizmem i marketingowymi sztuczkami. Dla autorki nie jest ważne, jakie zestawy ćwiczeń będą czytelniczki wykonywały - przypomina jednak, na co zwracać uwagę przy wyborze nauczyciela i co jest faktyczną istotą jogi. Nie będzie zatem prowadzić do stereotypowo jodze przypisywanych umiejętności - ograniczenia ciała i chęć ich pokonywania to nie to, co Paulina Młynarska w tej książce eksponuje. O wiele bardziej liczy się umiejętność dokonywania odpowiednich wyborów, szukania sobie instruktora, który mądrze poprowadzi przez kolejne tematy. Drugim sposobem postrzegania jogi jest tu bowiem kwestia przeżyć duchowych, a dokładniej to, co rozgrywa się w sferze umysłu. Radzenie sobie z traumami, wypracowywanie siły na trudne chwile, świadomość własnej mocy i pokonywanie bezradności - to w tym ma pomagać joga. W ujęciu Pauliny Młynarskiej wszystko wydaje się oczywiste i łatwe do przyswojenia - autorka jednak przypomina, że chętnych czeka potężna praca nad sobą. "Moja lewa joga" to książka, której nie da się traktować jak poradnika w "kioskowym" stylu. To bardziej ochrona przed produkcjami nastawionymi wyłącznie na zysk. Już sama lektura może prowadzić do wyciszenia i do refleksji owocujących głębszą samoświadomością - a przecież nie tylko o to tu chodzi.
sobota, 18 września 2021
Edward Stachura: Cała jaskrawość i inne utwory
Iskry, Warszawa 2021.
Wrażliwość na świat
Każdy pretekst do powracania do literatury pięknej jest dobry, fani Edwarda Stachury mają powody do świętowania z racji pojawienia się na rynku tomu "Cała jaskrawość i inne utwory". Obszerna książka, w której nacisk kładzie się na prozę (chociaż piosenki, poematy i wiersze zajmują prawie dwieście stron) to okazja do przypomnienia sobie najpiękniejszych utworów Steda. Książka ma charakter popularyzatorski, kierowana jest do szerokiego grona odbiorców, może funkcjonować jako uzupełnienie biblioteczki (jak zawsze w Iskrach - i tutaj wydanie jest ekskluzywne, a spory druk sprawia, że łatwiej będzie przekonać się do lektury starszym fanom tej twórczości). Przyjęty rytm prezentowania tekstów pozwala na jak najpełniejsze zapoznanie się ze stylistyką Steda i z jego sposobem widzenia świata.
Tu nie ma mowy o narracji, która byłaby przezroczysta i nastawiona na odwzorowywanie rzeczywistości - jeśli już, to nakierowuje się ona na przeżycia i wyznania osobiste, przenosi zestaw emocji i podbarwia nawet zwyczajne doznania. U Stachury proste tematy są najbardziej odkrywcze i prowadzą do lepszego samopoznania w odbiorze. Sięganie po gatunki konfesyjne umożliwia jeszcze większe zaangażowanie się w lekturę. Stachura ma dar precyzyjnego wychwytywania spostrzeżeń o proweniencji aforystycznej, potrafi zaskakiwać czytelników puentami i przedstawiać im nieoczywiste na pierwszy rzut oka prawdy w pozornie banalnych scenkach. Zwraca na siebie uwagę za sprawą celności, ale też jest w stanie przyciągnąć do siebie przez wizerunek wagabundy. Jest w tych utworach obserwatorem, który poszukuje prawdy i piękna, a jednocześnie wie, że nie zawsze jest to możliwe do uzyskania. Nie rezygnuje jednak z tworzenia notatek z ulotnych doznań - zupełnie jakby mogły one doprowadzić autora do odkrywania wielkich prawd o człowieku. Edward Stachura może bawić się stylizacjami i przenosić przede wszystkim do prozy zarejestrowane sytuacje. Jest mistrzem w odmalowywaniu obyczajowych scenek z różnych warstw społecznych, a przecież ucieka od tego w stronę poetyckości i filozoficzności. Dzięki oryginalnym pomysłom fabularnym może przyciągnąć do książki młode pokolenia odbiorców. Ale to specyficzna wrażliwość sprawia, że "Cała jaskrawość i inne utwory" to książka ważna - mimo upływu czasu te teksty nie tracą na jakości, wciąż spotykają się z uznaniem czytelników i przynoszą sporo powodów do refleksji.
Jest ta publikacja kopalnią cytatów dla czytelników, którzy poszukują prostych i zgrabnych sformułowań określających życiowe wybory - jest tu jednak także literatura, nad którą warto się pochylić. Edward Stachura przypomniany - na nowo wybrzmiewa z pełną mocą i sprawia, że czytelnicy chcą poznawać jego pomysły. "Cała jaskrawość i inne utwory" to zatem szansa na literackie wartościowe przeżycia.
Wrażliwość na świat
Każdy pretekst do powracania do literatury pięknej jest dobry, fani Edwarda Stachury mają powody do świętowania z racji pojawienia się na rynku tomu "Cała jaskrawość i inne utwory". Obszerna książka, w której nacisk kładzie się na prozę (chociaż piosenki, poematy i wiersze zajmują prawie dwieście stron) to okazja do przypomnienia sobie najpiękniejszych utworów Steda. Książka ma charakter popularyzatorski, kierowana jest do szerokiego grona odbiorców, może funkcjonować jako uzupełnienie biblioteczki (jak zawsze w Iskrach - i tutaj wydanie jest ekskluzywne, a spory druk sprawia, że łatwiej będzie przekonać się do lektury starszym fanom tej twórczości). Przyjęty rytm prezentowania tekstów pozwala na jak najpełniejsze zapoznanie się ze stylistyką Steda i z jego sposobem widzenia świata.
Tu nie ma mowy o narracji, która byłaby przezroczysta i nastawiona na odwzorowywanie rzeczywistości - jeśli już, to nakierowuje się ona na przeżycia i wyznania osobiste, przenosi zestaw emocji i podbarwia nawet zwyczajne doznania. U Stachury proste tematy są najbardziej odkrywcze i prowadzą do lepszego samopoznania w odbiorze. Sięganie po gatunki konfesyjne umożliwia jeszcze większe zaangażowanie się w lekturę. Stachura ma dar precyzyjnego wychwytywania spostrzeżeń o proweniencji aforystycznej, potrafi zaskakiwać czytelników puentami i przedstawiać im nieoczywiste na pierwszy rzut oka prawdy w pozornie banalnych scenkach. Zwraca na siebie uwagę za sprawą celności, ale też jest w stanie przyciągnąć do siebie przez wizerunek wagabundy. Jest w tych utworach obserwatorem, który poszukuje prawdy i piękna, a jednocześnie wie, że nie zawsze jest to możliwe do uzyskania. Nie rezygnuje jednak z tworzenia notatek z ulotnych doznań - zupełnie jakby mogły one doprowadzić autora do odkrywania wielkich prawd o człowieku. Edward Stachura może bawić się stylizacjami i przenosić przede wszystkim do prozy zarejestrowane sytuacje. Jest mistrzem w odmalowywaniu obyczajowych scenek z różnych warstw społecznych, a przecież ucieka od tego w stronę poetyckości i filozoficzności. Dzięki oryginalnym pomysłom fabularnym może przyciągnąć do książki młode pokolenia odbiorców. Ale to specyficzna wrażliwość sprawia, że "Cała jaskrawość i inne utwory" to książka ważna - mimo upływu czasu te teksty nie tracą na jakości, wciąż spotykają się z uznaniem czytelników i przynoszą sporo powodów do refleksji.
Jest ta publikacja kopalnią cytatów dla czytelników, którzy poszukują prostych i zgrabnych sformułowań określających życiowe wybory - jest tu jednak także literatura, nad którą warto się pochylić. Edward Stachura przypomniany - na nowo wybrzmiewa z pełną mocą i sprawia, że czytelnicy chcą poznawać jego pomysły. "Cała jaskrawość i inne utwory" to zatem szansa na literackie wartościowe przeżycia.
Antonina Kasprzak: Wiłka, smocza dziewczynka
Bis, Warszawa 2020.
Nowa przyjaciółka
Trochę dziwią niektóre rozwiązania z książki Antoniny Kasprzak "Wiłka, smocza dziewczynka". Zwłaszcza te rozwiązania, które dotyczą świata realnego i pokazują trudy codzienności. Dwie małe bohaterki - Pola i Klara, zwana - dość męcząco - Bułką albo Bułeczką - trafiają przypadkiem na trop prawdziwej przygody. Zanim to jednak nastąpi, autorka zajmuje się przedstawianiem tych postaci. Oto bowiem w codzienności Poli i jej młodszej siostry pojawiają się poważne zmiany: mama dziewczynek spodziewa się kolejnego dziecka (nie takiej informacji z kolei oczekuje Pola, która widzi, że rodzice coraz częściej się kłócą i są sobą wzajemnie zmęczeni). Mama trafia do szpitala i musi walczyć o utrzymanie ciąży, tata wciąż wyjeżdża w delegacje, a ciotka, która nie ma dzieci i nie do końca wie, jak się nimi opiekować, pozostawia bohaterkom sporo swobody. Dlatego kiedy Pola znajduje przedmiot należący do dziwnej koleżanki (która uczy się w domu), postanawia rozwiązać zagadkę Wiłki. Może to zrobić: traktowana jest jak detektyw, wszystko zawsze znajduje i o wszystkim pamięta. W przeciwieństwie do Klary: ta bez przerwy coś gubi i o wszystkim zapomina (nikt nie interesuje się tymi problemami dziewczynki, wskazują one jednak na coś więcej niż tylko zwykłe roztargnienie). Na marginesie: w portrecie Klary widnieje poważna niekonsekwencja, dziewczynka ma nie wymawiać r, chyba że akurat autorce potrzebna jest przejrzystość przekazu. Pola i Klara pewnego razu spotykają Wiłkę - i od tej pory ich życie się zmienia. Wiłka to istota nie z tego świata, jednak ma zupełnie przyziemne problemy: musi uczyć się trudnego tańca, żeby wziąć udział w zawodach. Mama Wiłki zmusza ją do ciągłych ćwiczeń, a kiedy dziewczynka nie wykona jakiejś akrobacji - przypala ją ogniem. Wiłka jest bowiem córką "smoczycy", a właściwie - wiły, istoty z ludowych wierzeń. Bohaterki bulwersuje wiadomość, że ktoś znęca się nad ich koleżanką: bez względu na gatunek, żadne dziecko nie powinno cierpieć, a żaden rodzic nie może tak surowo karać swojej pociechy. Zaczyna się walka o normalność.
Antonina Kasprzak szuka przejawów tajemniczości i baśniowości, zamierza uwieść dzieci nietypowym światem. Przejście do Wiłki odbywa się przez sklep z dywanami, egzotyczny przez właścicieli-obcokrajowców. Chodzi o to, żeby jak najtrudniej było dotrzeć do nietypowej bohaterki - i żeby nikt niepowołany zbyt szybko nie odkrył tajemnicy dzieci. Liczy się tu aura niezwykłości i poczucie, że ratuje się świat (zwłaszcza Pola bierze na siebie zbyt wielką odpowiedzialność, chce wszystkich ratować, bez względu na to, czy faktycznie potrzebują pomocy). "Wiłka, smocza dziewczynka" to lektura baśniowa i wypełniona trudnymi zagadnieniami - ale dzieci muszą radzić sobie same z wszelkimi troskami, na dorosłych nie ma co liczyć - albo są nieobecni, albo nie można ich wtajemniczać w najtrudniejsze sprawy. I Antonina Kasprzak może gdzieś wzbudzić zainteresowanie tematami z wierzeń i bajań ludowych, ale bardziej intrygująca - i to raczej dorosłych, a nie dzieci - będzie warstwa psychologiczna tomu.
Nowa przyjaciółka
Trochę dziwią niektóre rozwiązania z książki Antoniny Kasprzak "Wiłka, smocza dziewczynka". Zwłaszcza te rozwiązania, które dotyczą świata realnego i pokazują trudy codzienności. Dwie małe bohaterki - Pola i Klara, zwana - dość męcząco - Bułką albo Bułeczką - trafiają przypadkiem na trop prawdziwej przygody. Zanim to jednak nastąpi, autorka zajmuje się przedstawianiem tych postaci. Oto bowiem w codzienności Poli i jej młodszej siostry pojawiają się poważne zmiany: mama dziewczynek spodziewa się kolejnego dziecka (nie takiej informacji z kolei oczekuje Pola, która widzi, że rodzice coraz częściej się kłócą i są sobą wzajemnie zmęczeni). Mama trafia do szpitala i musi walczyć o utrzymanie ciąży, tata wciąż wyjeżdża w delegacje, a ciotka, która nie ma dzieci i nie do końca wie, jak się nimi opiekować, pozostawia bohaterkom sporo swobody. Dlatego kiedy Pola znajduje przedmiot należący do dziwnej koleżanki (która uczy się w domu), postanawia rozwiązać zagadkę Wiłki. Może to zrobić: traktowana jest jak detektyw, wszystko zawsze znajduje i o wszystkim pamięta. W przeciwieństwie do Klary: ta bez przerwy coś gubi i o wszystkim zapomina (nikt nie interesuje się tymi problemami dziewczynki, wskazują one jednak na coś więcej niż tylko zwykłe roztargnienie). Na marginesie: w portrecie Klary widnieje poważna niekonsekwencja, dziewczynka ma nie wymawiać r, chyba że akurat autorce potrzebna jest przejrzystość przekazu. Pola i Klara pewnego razu spotykają Wiłkę - i od tej pory ich życie się zmienia. Wiłka to istota nie z tego świata, jednak ma zupełnie przyziemne problemy: musi uczyć się trudnego tańca, żeby wziąć udział w zawodach. Mama Wiłki zmusza ją do ciągłych ćwiczeń, a kiedy dziewczynka nie wykona jakiejś akrobacji - przypala ją ogniem. Wiłka jest bowiem córką "smoczycy", a właściwie - wiły, istoty z ludowych wierzeń. Bohaterki bulwersuje wiadomość, że ktoś znęca się nad ich koleżanką: bez względu na gatunek, żadne dziecko nie powinno cierpieć, a żaden rodzic nie może tak surowo karać swojej pociechy. Zaczyna się walka o normalność.
Antonina Kasprzak szuka przejawów tajemniczości i baśniowości, zamierza uwieść dzieci nietypowym światem. Przejście do Wiłki odbywa się przez sklep z dywanami, egzotyczny przez właścicieli-obcokrajowców. Chodzi o to, żeby jak najtrudniej było dotrzeć do nietypowej bohaterki - i żeby nikt niepowołany zbyt szybko nie odkrył tajemnicy dzieci. Liczy się tu aura niezwykłości i poczucie, że ratuje się świat (zwłaszcza Pola bierze na siebie zbyt wielką odpowiedzialność, chce wszystkich ratować, bez względu na to, czy faktycznie potrzebują pomocy). "Wiłka, smocza dziewczynka" to lektura baśniowa i wypełniona trudnymi zagadnieniami - ale dzieci muszą radzić sobie same z wszelkimi troskami, na dorosłych nie ma co liczyć - albo są nieobecni, albo nie można ich wtajemniczać w najtrudniejsze sprawy. I Antonina Kasprzak może gdzieś wzbudzić zainteresowanie tematami z wierzeń i bajań ludowych, ale bardziej intrygująca - i to raczej dorosłych, a nie dzieci - będzie warstwa psychologiczna tomu.
piątek, 17 września 2021
Joyce Carol Oates: Blondynka. Powieść
Marginesy, Warszawa 2021.
Gwiazda
Ta powieść jest potężna - ogromne rozmiary idą w parze z wciągającą treścią. Fakty z życia Marilyn Monroe, obiegowe opinie i osądy, wydarzenia, które doprowadziły do ukształtowania się przyszłej gwiazdy - przede wszystkim sprawy prywatne, a wręcz intymne - wykorzystała Joyce Carol Oates, żeby stworzyć "Blondynkę". Monumentalna historia pełna jest osobistych komentarzy. Nie da się przejść obok tej lektury obojętnie. Autorka prowadzi przez dzieciństwo Normy Jeane, jej trudne relacje z niezrównoważoną psychicznie matką. Później przedstawia pierwsze doświadczenia seksualne, związki, na których bohaterka książki uczyła się dojrzałości i życiowej mądrości, nagie zdjęcia, filmy i ciągłe komplikacje zawodowe. Nie ma tu sensu streszczanie biografii Marilyn Monroe i wymienianie źródeł inspiracji - niemal każdy, kto fascynuje się tą postacią, znajdzie tu własne tropy, które warto prześledzić. Joyce Carol Oates dąży przede wszystkim do zrozumienia swojej bohaterki. Chce się dowiedzieć, dlaczego Norma Jeane zachowywała się w określony sposób - kogo próbowała naśladować, a kogo unikała. Ale dla czytelników szybko staną się jasne pułapki, w jakie wciągali bohaterkę ludzie stający na jej drodze. Wiele razy nieszczęście czaić się będzie za rogiem (i udaje się autorce to odwzorować, akcentując emocje zupełnie niezależnie od znajomości biografii Marilyn Monroe, jaką cechują się odbiorcy) - to nadaje ton publikacji. W "Blondynce" najbardziej liczą się silne uczucia. Autorka stawia na zapierające dech w piersiach sceny, lubuje się w akcentowaniu tego, co graniczne i decydujące o dalszych losach bohaterki. Bezbłędnie wymienia to wszystko, co Normę Jeane zmieniało i kształtowało, funduje czytelnikom emocjonalną huśtawkę, nie oszczędzając bohaterki. Dobrze rozumie jej psychikę i mentalność, a ponadto jest w stanie także przekonująco naświetlać kontekst kolejnych wydarzeń. Marilyn Monroe staje się tu bezbronną ofiarą, bezwolną i skazaną na pomysły silniejszych partnerów. Nie chodzi wcale o budzenie współczucia albo o poszukiwanie przepisu na sławę - raczej o prezentowanie kobiety, której marzenia nie przetrwały konfrontacji z brutalną rzeczywistością.
To powieść polifoniczna, autorka co pewien czas zmienia style, wtrąca wyznania bohaterki albo modyfikuje język tak, by pokazać jej najskrytsze myśli. Różnicuje relację, żeby zapewnić sobie uwagę czytelników - a przecież i tak ma w zanadrzu sporo niespodzianek i tematów, które przyciągają i zatrzymują przy lekturze. Nie jest to ani zwykła biografia, ani - prosta beletrystyka. Bardzo szczegółowa, staranna i wyczulona na emocje narracja musi się spodobać nie tylko fanom Marilyn Monroe. To opowieść o kobiecie zamienionej w symbol seksu i kreowanej na gwiazdę czasem wbrew własnej woli. O kobiecie, która zbyt często staje się zabawką w rękach mężczyzn - i o kobiecie, która nie wie, jak wcielić w życie pomysł na siebie. Chociaż kanwą jest prawdziwa historia, Joyce Carol Oates zamienia tę opowieść w literacką przygodę. Zdarza się nawet, że wydarzenia ustępują samej narracji i to język staje się bohaterem opowieści - z różnych powodów będą odbiorcy chcieli śledzić tę relację, a Joyce Carol Oates dostarczy im wielu wrażeń.
Gwiazda
Ta powieść jest potężna - ogromne rozmiary idą w parze z wciągającą treścią. Fakty z życia Marilyn Monroe, obiegowe opinie i osądy, wydarzenia, które doprowadziły do ukształtowania się przyszłej gwiazdy - przede wszystkim sprawy prywatne, a wręcz intymne - wykorzystała Joyce Carol Oates, żeby stworzyć "Blondynkę". Monumentalna historia pełna jest osobistych komentarzy. Nie da się przejść obok tej lektury obojętnie. Autorka prowadzi przez dzieciństwo Normy Jeane, jej trudne relacje z niezrównoważoną psychicznie matką. Później przedstawia pierwsze doświadczenia seksualne, związki, na których bohaterka książki uczyła się dojrzałości i życiowej mądrości, nagie zdjęcia, filmy i ciągłe komplikacje zawodowe. Nie ma tu sensu streszczanie biografii Marilyn Monroe i wymienianie źródeł inspiracji - niemal każdy, kto fascynuje się tą postacią, znajdzie tu własne tropy, które warto prześledzić. Joyce Carol Oates dąży przede wszystkim do zrozumienia swojej bohaterki. Chce się dowiedzieć, dlaczego Norma Jeane zachowywała się w określony sposób - kogo próbowała naśladować, a kogo unikała. Ale dla czytelników szybko staną się jasne pułapki, w jakie wciągali bohaterkę ludzie stający na jej drodze. Wiele razy nieszczęście czaić się będzie za rogiem (i udaje się autorce to odwzorować, akcentując emocje zupełnie niezależnie od znajomości biografii Marilyn Monroe, jaką cechują się odbiorcy) - to nadaje ton publikacji. W "Blondynce" najbardziej liczą się silne uczucia. Autorka stawia na zapierające dech w piersiach sceny, lubuje się w akcentowaniu tego, co graniczne i decydujące o dalszych losach bohaterki. Bezbłędnie wymienia to wszystko, co Normę Jeane zmieniało i kształtowało, funduje czytelnikom emocjonalną huśtawkę, nie oszczędzając bohaterki. Dobrze rozumie jej psychikę i mentalność, a ponadto jest w stanie także przekonująco naświetlać kontekst kolejnych wydarzeń. Marilyn Monroe staje się tu bezbronną ofiarą, bezwolną i skazaną na pomysły silniejszych partnerów. Nie chodzi wcale o budzenie współczucia albo o poszukiwanie przepisu na sławę - raczej o prezentowanie kobiety, której marzenia nie przetrwały konfrontacji z brutalną rzeczywistością.
To powieść polifoniczna, autorka co pewien czas zmienia style, wtrąca wyznania bohaterki albo modyfikuje język tak, by pokazać jej najskrytsze myśli. Różnicuje relację, żeby zapewnić sobie uwagę czytelników - a przecież i tak ma w zanadrzu sporo niespodzianek i tematów, które przyciągają i zatrzymują przy lekturze. Nie jest to ani zwykła biografia, ani - prosta beletrystyka. Bardzo szczegółowa, staranna i wyczulona na emocje narracja musi się spodobać nie tylko fanom Marilyn Monroe. To opowieść o kobiecie zamienionej w symbol seksu i kreowanej na gwiazdę czasem wbrew własnej woli. O kobiecie, która zbyt często staje się zabawką w rękach mężczyzn - i o kobiecie, która nie wie, jak wcielić w życie pomysł na siebie. Chociaż kanwą jest prawdziwa historia, Joyce Carol Oates zamienia tę opowieść w literacką przygodę. Zdarza się nawet, że wydarzenia ustępują samej narracji i to język staje się bohaterem opowieści - z różnych powodów będą odbiorcy chcieli śledzić tę relację, a Joyce Carol Oates dostarczy im wielu wrażeń.
czwartek, 16 września 2021
P. L. Travers: Mary Poppins
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Samolubna niania
Mary Poppins - jak niewiele bohaterek z literatury czwartej - pokazuje, że dzieci można traktować poważnie. Ta niania, która potrafi wykorzystywać magię w swojej codzienności, pewnego dnia trafia na ulicę Czereśniową i zaczyna się zajmować czworgiem dzieci państwa Banksów. Błyskawicznie staje się jasne, że Mary Poppins nie zamierza się nikomu podporządkowywać - ustawia sobie nawet pracodawców, co oznacza, że z ich pociechami także nie będzie miała żadnych problemów. Dzieci są zafascynowane postacią, która pojawiła się w ich domu - i która najwyraźniej zna mnóstwo sztuczek magicznych. Ale niania nie zamierza się z nikim bratać. Żyje po swojemu i nie przejmuje się tym, co myślą o niej podopieczni. Nie walczy o ich uznanie, nie szuka drogi do dialogu. Jeśli ktoś za nią nie nadąży - to jego problem. Mary Poppins jest szorstka, opryskliwa i często wręcz nieprzyjemna - a jednak dzieci ją uwielbiają.
Powraca na rynek kolejne wydanie książki "Mary Poppins" P. L. Travers, tym razem - z oryginalnymi ilustracjami Mary Shepard i w formacie wskazującym na "poważną" literaturę. Ten skarb z klasycznej biblioteczki może się spodobać kolejnym pokoleniom odbiorców, chociaż sam motyw niani i odległych emocjonalnie rodziców odchodzi w niepamięć. Tu jednak liczy się przygoda w starym stylu, bez rodziców (odsuniętych na margines) i bez pouczeń. Niania powinna wprawdzie zająć się wychowywaniem dzieci, ale ta nie zaprząta sobie tym głowy. Wyznaje zasadę, że dzieci sobie poradzą - strofowane i upominane od czasu do czasu, zyskują też szansę na zabawę, jakiej się nie spodziewały. Mali bohaterowie sami muszą wyśledzić to, czym zajmuje się niania, kiedy ma wychodne, albo - kim są jej nietypowi znajomi. Mary Poppins zna drogę do świata czarów, przyjaźni się z osobami, które zadziwiają swoimi umiejętnościami. Ale w bajce nic nikogo nie zdziwi - trzeba tylko uwierzyć i poddać się biegowi wydarzeń. Dzieci z ulicy Czereśniowej uwielbiają Mary Poppins - czytelnicy pokochają ją już choćby za to, że ta bohaterka nie traktuje najmłodszych jak podrzędnych sobie, nie zamierza im niczego ułatwiać ani pochylać się nad nimi. W dobie cmokania nad kilkulatkami - to może przynieść nawet powiew nowości. Książka nie ma jednej fabuły, chociaż akcja zamyka się w czasie pobytu Mary Poppins w domu Banksów. Każdy rozdział to odrębna przygoda, opowieść, w której dzieje się coś nowego i nieprzewidywalnego. Dzieci mogą zatem podążać za bohaterką i sprawdzać, co ma do zaoferowania (a ma sporo). Tu rozrywka liczy się bardziej niż jakiekolwiek wskazówki dla najmłodszych - Mary Poppins sama w sobie nie może być wzorem do naśladowania, tak samo jak jej podopieczni - ma sporo wad, tyle tylko, że w tym świecie nikt nie zwróci jej uwagi. Można po tę książkę sięgnąć dla rozrywki albo przypomnienia sobie klasycznych fabuł.
Samolubna niania
Mary Poppins - jak niewiele bohaterek z literatury czwartej - pokazuje, że dzieci można traktować poważnie. Ta niania, która potrafi wykorzystywać magię w swojej codzienności, pewnego dnia trafia na ulicę Czereśniową i zaczyna się zajmować czworgiem dzieci państwa Banksów. Błyskawicznie staje się jasne, że Mary Poppins nie zamierza się nikomu podporządkowywać - ustawia sobie nawet pracodawców, co oznacza, że z ich pociechami także nie będzie miała żadnych problemów. Dzieci są zafascynowane postacią, która pojawiła się w ich domu - i która najwyraźniej zna mnóstwo sztuczek magicznych. Ale niania nie zamierza się z nikim bratać. Żyje po swojemu i nie przejmuje się tym, co myślą o niej podopieczni. Nie walczy o ich uznanie, nie szuka drogi do dialogu. Jeśli ktoś za nią nie nadąży - to jego problem. Mary Poppins jest szorstka, opryskliwa i często wręcz nieprzyjemna - a jednak dzieci ją uwielbiają.
Powraca na rynek kolejne wydanie książki "Mary Poppins" P. L. Travers, tym razem - z oryginalnymi ilustracjami Mary Shepard i w formacie wskazującym na "poważną" literaturę. Ten skarb z klasycznej biblioteczki może się spodobać kolejnym pokoleniom odbiorców, chociaż sam motyw niani i odległych emocjonalnie rodziców odchodzi w niepamięć. Tu jednak liczy się przygoda w starym stylu, bez rodziców (odsuniętych na margines) i bez pouczeń. Niania powinna wprawdzie zająć się wychowywaniem dzieci, ale ta nie zaprząta sobie tym głowy. Wyznaje zasadę, że dzieci sobie poradzą - strofowane i upominane od czasu do czasu, zyskują też szansę na zabawę, jakiej się nie spodziewały. Mali bohaterowie sami muszą wyśledzić to, czym zajmuje się niania, kiedy ma wychodne, albo - kim są jej nietypowi znajomi. Mary Poppins zna drogę do świata czarów, przyjaźni się z osobami, które zadziwiają swoimi umiejętnościami. Ale w bajce nic nikogo nie zdziwi - trzeba tylko uwierzyć i poddać się biegowi wydarzeń. Dzieci z ulicy Czereśniowej uwielbiają Mary Poppins - czytelnicy pokochają ją już choćby za to, że ta bohaterka nie traktuje najmłodszych jak podrzędnych sobie, nie zamierza im niczego ułatwiać ani pochylać się nad nimi. W dobie cmokania nad kilkulatkami - to może przynieść nawet powiew nowości. Książka nie ma jednej fabuły, chociaż akcja zamyka się w czasie pobytu Mary Poppins w domu Banksów. Każdy rozdział to odrębna przygoda, opowieść, w której dzieje się coś nowego i nieprzewidywalnego. Dzieci mogą zatem podążać za bohaterką i sprawdzać, co ma do zaoferowania (a ma sporo). Tu rozrywka liczy się bardziej niż jakiekolwiek wskazówki dla najmłodszych - Mary Poppins sama w sobie nie może być wzorem do naśladowania, tak samo jak jej podopieczni - ma sporo wad, tyle tylko, że w tym świecie nikt nie zwróci jej uwagi. Można po tę książkę sięgnąć dla rozrywki albo przypomnienia sobie klasycznych fabuł.
środa, 15 września 2021
Antoni Wit w rozmowie z Agnieszką Malatyńską-Stankiewicz: Dyrygowanie. Sprawa życia i śmierci
Czytelnik, Warszawa 2021.
Przed orkiestrą
Poważnie brzmi tytuł tej potężnej książki. "Dyrygowanie. Sprawa życia i śmierci" to wywiad-rzeka z Antonim Witem. Zaproszona do współpracy - w rzeczywistości do pomocy przy porządkowaniu wspomnień - Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz schodzi tu na daleki plan, jest od tego, żeby słuchać konkretnych opowieści, nie nadawać im ton. Antoni Wit dokładnie wie, co chce zaprezentować odbiorcom, równie dobrze poradziłby sobie samodzielnie, ale z powodów wyboru formy tłumaczy się we wstępie. Dla czytelników, którzy zainteresowani są dyrygowaniem, ta opowieść będzie bardzo wciągająca. Autor nie zajmuje się przesadnie własnym życiem pozazawodowym: zależy mu natomiast na zarejestrowaniu i skomentowaniu specyfiki wybranego zajęcia. Dyrygowanie w wielu odsłonach - to coś, co pojawia się w tej publikacji.
Antoni Wit zwraca się ku przeszłości i pokazuje, jakie możliwości zapewniał zawód dyrygenta. Razem z odbiorcami przemieszcza się po kraju, obejmuje prowadzenie różnych orkiestr, z różnymi muzykami pracuje. Zwraca uwagę na organizację pracy, przedstawia też wyzwania wiążące się z dyrygowaniem - często może przez to uświadomić czytelnikom rzeczy, o których ci nie mieli pojęcia. Umiejętnie wplata we wspomnienia elementy z życia społecznego, detale, które wpływać mogą na odczytywanie kontekstu. "Dyrygowanie. Sprawa życia i śmierci" to publikacja cechująca się dużą szczegółowością. Autor zwraca się w pierwszej kolejności do ludzi żywo zainteresowanych jego zajęciem (i nim samym), stara się odchodzić od ogólników na rzecz własnych spraw. Jednocześnie zachowuje wyraźny dystans, nie zamierza sprzedawać wszystkiego czy podporządkowywać się obecnymwiwisekcyjnym trendom. Ten dystans sprawia, że tom wydaje się jeszcze dokładniej przygotowany: tu nie ma miejsca na odchodzenie od wcześniej zaplanowanych kwestii, na improwizacje czy podążanie za skojarzeniami. Wszystko musi wypływać z wcześniejszych uwag. Antoni Wit przedstawia swoich mentorów czy inspiracje, oddaje hołd tym, dzięki którym znalazł się na szczycie. Podkreśla, jakie aspekty pracy były dla niego istotne i czym kierował się, gdy trzeba było podjąć radykalne decyzje. Dzięki niemu czytelnicy dowiedzą się czegoś o kulisach pracy w orkiestrze czy o wyjazdach zagranicznych. Pojawi się tu kwestia języków obcych i konkursów, w których dyrygent może pomóc uczestnikowi. Im bardziej w stronę pracy przechodzi Antoni Wit, tym więcej ciekawostek do zaprezentowania czytelnikom znajduje. "Dyrygowanie. Sprawa życia i śmierci" to książka, która rzuci nowe światło na zawód dyrygenta. Czytelnicy przekonają się, że nie ma tu mowy o rutynie i że trzeba łączyć rozmaite umiejętności, żeby w ogóle dać sobie radę z kolejnymi wyzwaniami. Antoni Wit zaprasza odbiorców do swojego świata - i w pewnym momencie przekonuje się, że warto dzielić się osobistymi komentarzami związanymi z pracą. Dzięki temu książka zaczyna funkcjonować nie tylko jako autoprezentacja, ale jako ciekawa dla szerokiego grona odbiorców lektura. Sam autor znajduje tu okazję do zweryfikowania niektórych obiegowych poglądów, udziela wyjaśnień, które pomogą w zrozumieniu rzeczywistości dawnych lat. Ale ponad wszystkim: zajmuje się przedstawianiem zawodu, który dla wielu wydaje się egzotyczny (albo przynajmniej bardzo niszowy).
Przed orkiestrą
Poważnie brzmi tytuł tej potężnej książki. "Dyrygowanie. Sprawa życia i śmierci" to wywiad-rzeka z Antonim Witem. Zaproszona do współpracy - w rzeczywistości do pomocy przy porządkowaniu wspomnień - Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz schodzi tu na daleki plan, jest od tego, żeby słuchać konkretnych opowieści, nie nadawać im ton. Antoni Wit dokładnie wie, co chce zaprezentować odbiorcom, równie dobrze poradziłby sobie samodzielnie, ale z powodów wyboru formy tłumaczy się we wstępie. Dla czytelników, którzy zainteresowani są dyrygowaniem, ta opowieść będzie bardzo wciągająca. Autor nie zajmuje się przesadnie własnym życiem pozazawodowym: zależy mu natomiast na zarejestrowaniu i skomentowaniu specyfiki wybranego zajęcia. Dyrygowanie w wielu odsłonach - to coś, co pojawia się w tej publikacji.
Antoni Wit zwraca się ku przeszłości i pokazuje, jakie możliwości zapewniał zawód dyrygenta. Razem z odbiorcami przemieszcza się po kraju, obejmuje prowadzenie różnych orkiestr, z różnymi muzykami pracuje. Zwraca uwagę na organizację pracy, przedstawia też wyzwania wiążące się z dyrygowaniem - często może przez to uświadomić czytelnikom rzeczy, o których ci nie mieli pojęcia. Umiejętnie wplata we wspomnienia elementy z życia społecznego, detale, które wpływać mogą na odczytywanie kontekstu. "Dyrygowanie. Sprawa życia i śmierci" to publikacja cechująca się dużą szczegółowością. Autor zwraca się w pierwszej kolejności do ludzi żywo zainteresowanych jego zajęciem (i nim samym), stara się odchodzić od ogólników na rzecz własnych spraw. Jednocześnie zachowuje wyraźny dystans, nie zamierza sprzedawać wszystkiego czy podporządkowywać się obecnymwiwisekcyjnym trendom. Ten dystans sprawia, że tom wydaje się jeszcze dokładniej przygotowany: tu nie ma miejsca na odchodzenie od wcześniej zaplanowanych kwestii, na improwizacje czy podążanie za skojarzeniami. Wszystko musi wypływać z wcześniejszych uwag. Antoni Wit przedstawia swoich mentorów czy inspiracje, oddaje hołd tym, dzięki którym znalazł się na szczycie. Podkreśla, jakie aspekty pracy były dla niego istotne i czym kierował się, gdy trzeba było podjąć radykalne decyzje. Dzięki niemu czytelnicy dowiedzą się czegoś o kulisach pracy w orkiestrze czy o wyjazdach zagranicznych. Pojawi się tu kwestia języków obcych i konkursów, w których dyrygent może pomóc uczestnikowi. Im bardziej w stronę pracy przechodzi Antoni Wit, tym więcej ciekawostek do zaprezentowania czytelnikom znajduje. "Dyrygowanie. Sprawa życia i śmierci" to książka, która rzuci nowe światło na zawód dyrygenta. Czytelnicy przekonają się, że nie ma tu mowy o rutynie i że trzeba łączyć rozmaite umiejętności, żeby w ogóle dać sobie radę z kolejnymi wyzwaniami. Antoni Wit zaprasza odbiorców do swojego świata - i w pewnym momencie przekonuje się, że warto dzielić się osobistymi komentarzami związanymi z pracą. Dzięki temu książka zaczyna funkcjonować nie tylko jako autoprezentacja, ale jako ciekawa dla szerokiego grona odbiorców lektura. Sam autor znajduje tu okazję do zweryfikowania niektórych obiegowych poglądów, udziela wyjaśnień, które pomogą w zrozumieniu rzeczywistości dawnych lat. Ale ponad wszystkim: zajmuje się przedstawianiem zawodu, który dla wielu wydaje się egzotyczny (albo przynajmniej bardzo niszowy).
wtorek, 14 września 2021
Helen J. Rolfe: Zaopiekuj się mną
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Trudne decyzje
W tej prostej historii wcale nie chodzi o gorący romans. Chociaż i tak wiadomo, że Maddie i Evan muszą być razem, bez względu na przeciwności losu. W schemacie relacji międzyludzkich Helen J. Rolfe nie szuka komplikacji, co więcej: nie dba nawet o uprawdopodobnienie opowieści w tym zakresie. Maddie znika, kiedy Evan najbardziej potrzebuje wsparcia, normalnie mogłoby to stać się zarzewiem konfliktów i ostatecznym przekreśleniem znajomości. Jednak tu musi wygrać miłość. I to wszyscy przystępujący do lektury "Zaopiekuj się mną" wiedzą. Dla odbiorczyń bardziej istotne będzie jednak mierzenie się z własnymi lękami i obarczanie nimi innych. Bohaterowie są mocno poturbowani przez życie. Maddie straciła ukochanego w zamachu terrorystycznym z 11 września: jej przyszły (i niedoszły) narzeczony zginął w World Trade Center i od tamtej pory Maddie nie jest w stanie oglądać rocznicowych materiałów. Evan właśnie dowiedział się, że musi poddać się operacji usunięcia jądra. Wyczuł w nim guz, a jedyną możliwością, żeby sprawdzić, czy to rak, czy niegroźna zmiana, jest właśnie taki zabieg. Oboje mają zatem ważne powody, żeby nie angażować się w związek. Oboje jednak też czują coś do siebie od pierwszego spotkania - i nie potrafią o sobie zapomnieć. Helen J. Rolfe stawia na samodzielność bohaterów i na niechęć do absorbowania partnera swoimi sprawami. Nie pozwala na pogłębianie relacji, chociaż dba o to, żeby zapewniać postaciom wzajemność i co pewien czas podsycać ich zainteresowanie sobą. Maddie i Evan pocieszenia szukają zatem u znajomych, zwierzają się innym ludziom z własnych problemów i sercowych dylematów. Evan znajduje prawdziwe wsparcie w szwagrze, to dzięki Benowi nie jest sam w najtrudniejszych momentach, a obraz tej relacji bardzo się autorce udał - jest chyba najlepszym tematem w książce. Maddie musi się najpierw pogodzić z losem i przeszłością, a potem nauczyć się, że nie warto bać się przyszłości, trzeba cieszyć się każdą chwilą. Dopiero kiedy dotrze do niej prawda, że przed cierpieniem i tak się nie uchroni, będzie mogła prowadzić satysfakcjonujące życie uczuciowe.
Bardzo stara się Helen J. Rolfe nadać lekkości historii. Robi to przeważnie za sprawą frywolnych motywów: Maddie, która lubi piec ciasta, ozdabia swoje torty penisami z ciasta, motywami biustów i damskich pośladków - to powtarza się co pewien czas w akcji i ma wymiar humorystyczny. Oczywiście to dowcip specyficzny, podobnie jak wzmianki o utracie jądra: to, co Evana najbardziej przeraża, automatycznie zamienia się też w źródło żartów w gronie znajomych. Wydaje się, że Helen J. Rolfe w pierwszej kolejności chce przekonać mężczyzn do badania się. Nawet jeśli na pewien czas będzie Evan musiał zrezygnować z przyjemności, uratuje swoje życie i ochroni się przed znacznie poważniejszymi konsekwencjami: w jego przypadku wczesne wykrycie guza to najlepsze, co mogło się zdarzyć, chociaż aktualnie przeszkadza w budowaniu nowego związku. Gorzej, że mężczyźni raczej do "Zaopiekuj się mną" nie zajrzą. Rolfe z jednej strony pokazuje, jak zmienia się rzeczywistość po diagnozie, z drugiej - przypomina, że lepiej przeżyć to w wersji łagodnej niż zbagatelizować problem i zamknąć sobie szansę na szczęśliwą przyszłość.
Trudne decyzje
W tej prostej historii wcale nie chodzi o gorący romans. Chociaż i tak wiadomo, że Maddie i Evan muszą być razem, bez względu na przeciwności losu. W schemacie relacji międzyludzkich Helen J. Rolfe nie szuka komplikacji, co więcej: nie dba nawet o uprawdopodobnienie opowieści w tym zakresie. Maddie znika, kiedy Evan najbardziej potrzebuje wsparcia, normalnie mogłoby to stać się zarzewiem konfliktów i ostatecznym przekreśleniem znajomości. Jednak tu musi wygrać miłość. I to wszyscy przystępujący do lektury "Zaopiekuj się mną" wiedzą. Dla odbiorczyń bardziej istotne będzie jednak mierzenie się z własnymi lękami i obarczanie nimi innych. Bohaterowie są mocno poturbowani przez życie. Maddie straciła ukochanego w zamachu terrorystycznym z 11 września: jej przyszły (i niedoszły) narzeczony zginął w World Trade Center i od tamtej pory Maddie nie jest w stanie oglądać rocznicowych materiałów. Evan właśnie dowiedział się, że musi poddać się operacji usunięcia jądra. Wyczuł w nim guz, a jedyną możliwością, żeby sprawdzić, czy to rak, czy niegroźna zmiana, jest właśnie taki zabieg. Oboje mają zatem ważne powody, żeby nie angażować się w związek. Oboje jednak też czują coś do siebie od pierwszego spotkania - i nie potrafią o sobie zapomnieć. Helen J. Rolfe stawia na samodzielność bohaterów i na niechęć do absorbowania partnera swoimi sprawami. Nie pozwala na pogłębianie relacji, chociaż dba o to, żeby zapewniać postaciom wzajemność i co pewien czas podsycać ich zainteresowanie sobą. Maddie i Evan pocieszenia szukają zatem u znajomych, zwierzają się innym ludziom z własnych problemów i sercowych dylematów. Evan znajduje prawdziwe wsparcie w szwagrze, to dzięki Benowi nie jest sam w najtrudniejszych momentach, a obraz tej relacji bardzo się autorce udał - jest chyba najlepszym tematem w książce. Maddie musi się najpierw pogodzić z losem i przeszłością, a potem nauczyć się, że nie warto bać się przyszłości, trzeba cieszyć się każdą chwilą. Dopiero kiedy dotrze do niej prawda, że przed cierpieniem i tak się nie uchroni, będzie mogła prowadzić satysfakcjonujące życie uczuciowe.
Bardzo stara się Helen J. Rolfe nadać lekkości historii. Robi to przeważnie za sprawą frywolnych motywów: Maddie, która lubi piec ciasta, ozdabia swoje torty penisami z ciasta, motywami biustów i damskich pośladków - to powtarza się co pewien czas w akcji i ma wymiar humorystyczny. Oczywiście to dowcip specyficzny, podobnie jak wzmianki o utracie jądra: to, co Evana najbardziej przeraża, automatycznie zamienia się też w źródło żartów w gronie znajomych. Wydaje się, że Helen J. Rolfe w pierwszej kolejności chce przekonać mężczyzn do badania się. Nawet jeśli na pewien czas będzie Evan musiał zrezygnować z przyjemności, uratuje swoje życie i ochroni się przed znacznie poważniejszymi konsekwencjami: w jego przypadku wczesne wykrycie guza to najlepsze, co mogło się zdarzyć, chociaż aktualnie przeszkadza w budowaniu nowego związku. Gorzej, że mężczyźni raczej do "Zaopiekuj się mną" nie zajrzą. Rolfe z jednej strony pokazuje, jak zmienia się rzeczywistość po diagnozie, z drugiej - przypomina, że lepiej przeżyć to w wersji łagodnej niż zbagatelizować problem i zamknąć sobie szansę na szczęśliwą przyszłość.
poniedziałek, 13 września 2021
Lechosław Herz: Igrzec. Opowieści mocno osobiste
Iskry, Warszawa 2021.
Własne szlaki
Książki Lechosława Herza charakteryzują się niepowtarzalnym klimatem. Ten autor, niezależnie od tego, czy oprowadza czytelników po różnych szlakach, czy - jak w wypadku "Igrca", decyduje się na sporą dawkę komentarzy z własnego życia, potrafi odbiorców uwieść kojącym rytmem, starannym i dopracowanym stylem i wyczuleniem na brzmienie słów. "Igrzec. Opowieści mocno osobiste" to zestaw tekstów, które układają się w spójną relację, ale są też samodzielnymi tematycznie wspomnieniami czy felietonami bedekerowskimi. Autor bardzo dobrze rejestruje nastroje i dzieli się wspomnieniami czy skojarzeniami. Ocala to, co z pozoru ocalenia niewarte, co bardzo prywatne i co należy do sfery osobistej. Wrażenia ulotne, zapamiętane z konkretnych momentów dzieciństwa czy z późniejszych etapów życia, pozwalają przedstawić nie tylko specyfikę codzienności, ale też wrażliwość, rodzaj wyczulenia na otoczenie. "Igrzec" to połączenie przemyśleń własnych, refleksji i doświadczeń z tym, co istotne dla społeczeństwa. Autor potrafi nie tylko rozwodzić się nad swoimi uwagami - zajmuje się również prezentowaniem czytelnikom tego, co mogło zmieniać perspektywę. Przypomina wiadomości historyczne w takim stopniu, w jakim są potrzebne do zrozumienia zwyczajności bohatera. Na początku dość obszernego tomu (w niewielkim formacie, żeby odróżnić "Igrca" od wędrówkowych publikacji jednoznacznie nastawionych na przemierzanie szlaków) Lechosław Herz zajmuje się wspomnieniami z młodych lat. Przedstawia czytelnikom fragmenty swojej autobiografii, wybiera z przeżyć to, co może zaintrygować i co wydaje się najbardziej atrakcyjne - pamięta o tym, że nie tylko przeglądanie kadrów będzie dla odbiorców satysfakcjonujące, ale też możliwość przeżywania drobnych wydarzeń. Kiedy opisuje jakiś fragment z młodych lat rzeczowo i konkretnie, traktuje go jako trampolinę do przemyśleń, które również wplata w swój wywód. Przechodzi od szczegółu do refleksji bardziej rozbudowanych, filozoficznych wręcz - i w ten sposób napowietrza autobiograficzne zwierzenia. Dba o to, żeby czytelnicy mieli satysfakcję lekturową, pisze w sposób bardzo wyważony, staranny i gęsty. Wie, co chce osiągnąć i dąży do tego. Może dzięki takiemu podejściu pozwolić sobie na trochę sentymentów i nostalgii. Bardzo wciąga czytelników w doświadczenia z własnego życia i z przeszłości - udaje mu się przekonać do czytania bez większego trudu. I kiedy już zyska pewność, że nikt nie odłoży tomu przed czasem, przechodzi do opowieści o odwiedzanych miejscach. I tu już jest autorem, którego odbiorcy doskonale znają z przewodnikowych i nieoczywistych tras. Wspomnienia przechodzą w analizy tego, co najbardziej atrakcyjne (niekoniecznie dla turysty-kolekcjonera wrażeń, raczej dla tego kontemplującego, niespiesznego piechura), w rejestrowanie zachwytów i w dzielenie się wartościowymi adresami. Lechosław Herz przypomina o tym, że można razem z nim wybrać się na wyprawę i odkrywać uroki miejsc nieoczywistych. "Igrzec" to książka wielowymiarowa - napisana w stylu, który dzisiaj wydaje się nieco archaiczny, ale za którym wielu czytelników tęskni w zalewie bylejakości. To publikacja wyjątkowa, zachęcająca do gromadzenia wspomnień i do pielęgnowania ich.
Własne szlaki
Książki Lechosława Herza charakteryzują się niepowtarzalnym klimatem. Ten autor, niezależnie od tego, czy oprowadza czytelników po różnych szlakach, czy - jak w wypadku "Igrca", decyduje się na sporą dawkę komentarzy z własnego życia, potrafi odbiorców uwieść kojącym rytmem, starannym i dopracowanym stylem i wyczuleniem na brzmienie słów. "Igrzec. Opowieści mocno osobiste" to zestaw tekstów, które układają się w spójną relację, ale są też samodzielnymi tematycznie wspomnieniami czy felietonami bedekerowskimi. Autor bardzo dobrze rejestruje nastroje i dzieli się wspomnieniami czy skojarzeniami. Ocala to, co z pozoru ocalenia niewarte, co bardzo prywatne i co należy do sfery osobistej. Wrażenia ulotne, zapamiętane z konkretnych momentów dzieciństwa czy z późniejszych etapów życia, pozwalają przedstawić nie tylko specyfikę codzienności, ale też wrażliwość, rodzaj wyczulenia na otoczenie. "Igrzec" to połączenie przemyśleń własnych, refleksji i doświadczeń z tym, co istotne dla społeczeństwa. Autor potrafi nie tylko rozwodzić się nad swoimi uwagami - zajmuje się również prezentowaniem czytelnikom tego, co mogło zmieniać perspektywę. Przypomina wiadomości historyczne w takim stopniu, w jakim są potrzebne do zrozumienia zwyczajności bohatera. Na początku dość obszernego tomu (w niewielkim formacie, żeby odróżnić "Igrca" od wędrówkowych publikacji jednoznacznie nastawionych na przemierzanie szlaków) Lechosław Herz zajmuje się wspomnieniami z młodych lat. Przedstawia czytelnikom fragmenty swojej autobiografii, wybiera z przeżyć to, co może zaintrygować i co wydaje się najbardziej atrakcyjne - pamięta o tym, że nie tylko przeglądanie kadrów będzie dla odbiorców satysfakcjonujące, ale też możliwość przeżywania drobnych wydarzeń. Kiedy opisuje jakiś fragment z młodych lat rzeczowo i konkretnie, traktuje go jako trampolinę do przemyśleń, które również wplata w swój wywód. Przechodzi od szczegółu do refleksji bardziej rozbudowanych, filozoficznych wręcz - i w ten sposób napowietrza autobiograficzne zwierzenia. Dba o to, żeby czytelnicy mieli satysfakcję lekturową, pisze w sposób bardzo wyważony, staranny i gęsty. Wie, co chce osiągnąć i dąży do tego. Może dzięki takiemu podejściu pozwolić sobie na trochę sentymentów i nostalgii. Bardzo wciąga czytelników w doświadczenia z własnego życia i z przeszłości - udaje mu się przekonać do czytania bez większego trudu. I kiedy już zyska pewność, że nikt nie odłoży tomu przed czasem, przechodzi do opowieści o odwiedzanych miejscach. I tu już jest autorem, którego odbiorcy doskonale znają z przewodnikowych i nieoczywistych tras. Wspomnienia przechodzą w analizy tego, co najbardziej atrakcyjne (niekoniecznie dla turysty-kolekcjonera wrażeń, raczej dla tego kontemplującego, niespiesznego piechura), w rejestrowanie zachwytów i w dzielenie się wartościowymi adresami. Lechosław Herz przypomina o tym, że można razem z nim wybrać się na wyprawę i odkrywać uroki miejsc nieoczywistych. "Igrzec" to książka wielowymiarowa - napisana w stylu, który dzisiaj wydaje się nieco archaiczny, ale za którym wielu czytelników tęskni w zalewie bylejakości. To publikacja wyjątkowa, zachęcająca do gromadzenia wspomnień i do pielęgnowania ich.
niedziela, 12 września 2021
Igor Brejdygant: Wiatr
W.A.B., Warszawa 2021.
Lawina
Igor Brejdygant zna topografię Zakopanego, stara się też uchwycić mentalność miejscowych - ale na tym związek z literaturą górską się kończy. "Wiatr" to kryminał poprowadzony bardzo typowo, jedynie punkt wyjścia wiąże się z górską eskapadą: małżeństwo, które znane jest w okolicy z tego, że stale się kłóci i wraca do siebie, wyrusza w góry i traci życie w wyniku schodzącej lawiny. Niebezpieczeństwo można było przewidzieć, więc decyzja o wyjściu ze schroniska zadziwia postronnych: Agnieszka i Piotr nie byli lekkoduchami ani ludźmi nieobytymi. W ślad za nimi wyrusza zatem Wawrzyniec - i dość szybko zyskuje przekonanie, że lawina nie była dziełem przypadku ani niesprzyjających warunków pogodowych: ktoś ją podciął, tak, żeby stanowiła śmiertelne zagrożenie akurat w momencie, gdy Agnieszka i Piotr nie mogli uciec z jej trasy. Na tym właściwie kończy się motyw górski: Wawrzyniec wychodzi pod Szpiglasową Przełęcz, żeby obejrzeć sobie miejsce powstania lawiny, dochodzi do wniosków, które każą mu prowadzić dalej śledztwo, które toczy się już w samym Zakopanem, przy utyskiwaniu na halny i na ludzi. Niby gromadzi autor informacje potrzebne do tego, żeby nadać inny ton opowieści - a jednak jest tego za mało, żeby czytelników literatury górskiej przyciągnąć. W dodatku wielu twórców uważa, że literatura górska umożliwia przełamywanie konwencji i wprowadzanie trudnych do wytłumaczenia na drodze racjonalnej wątków - i tu też będą odbiorcy mieć z tym zjawiskiem do czynienia, co nie do końca budzi zaufanie do autora.
Igor Brejdgant zdecydowanie lepiej czuje się u podnóża gór. Tu przynajmniej wie, jakimi szlakami podążać. Stawia na gromadzenie wiadomości i na życie intymne swojego bohatera. Będzie wysyłał Wawrzyńca w różne miejsca i każe mu zbierać dane nie tylko metodą dedukcji czy rozmów z innymi: bohater musi trochę podziałać, czasami na granicy prawa lub zdrowego rozsądku, bo inaczej nie uda mu się powiązać faktów. A Igor Brejdygant nie zamierza ułatwiać dostępu do żadnych informacji. Wydaje się zresztą, że ważniejsze niż śledztwo staje się dla niego (i w konsekwencji dla jego bohatera) sprawdzanie łóżkowych możliwości Wawrzyńca. Mężczyzna raz po raz ląduje w łóżku z kolejną ponętną góralką (albo i z dwiema) - i nie wiadomo, czy w ten sposób autor chce podbić serca fanów literatury erotycznej przy okazji mody na ten gatunek, czy też nie wie, jak ocieplić wizerunek Wawrzyńca: bo, tak naprawdę, wychodzi mu bohater dość papierowy i jednowymiarowy. Erotyczne zachcianki w tym wypadku pojawiają się dość często i odwracają uwagę od specyfiki śledztwa, przełamują też konwencję literatury górskiej. "Wiatr" jest zatem kryminałem typowym, nie wyróżnia się specjalnie wśród innych pozycji z tego gatunku - to bardziej zestaw poszukiwań intergenologicznych niż rzeczywisty pomysł na oryginalną akcję. Jednak ponieważ istnieje możliwość przyciągnięcia do tomu fanów różnych opowieści, Brejdygant chce z niej skorzystać i próbuje swoich sił w rejonach jeszcze nie do końca wyeksploatowanych, na pograniczu gatunków.
Lawina
Igor Brejdygant zna topografię Zakopanego, stara się też uchwycić mentalność miejscowych - ale na tym związek z literaturą górską się kończy. "Wiatr" to kryminał poprowadzony bardzo typowo, jedynie punkt wyjścia wiąże się z górską eskapadą: małżeństwo, które znane jest w okolicy z tego, że stale się kłóci i wraca do siebie, wyrusza w góry i traci życie w wyniku schodzącej lawiny. Niebezpieczeństwo można było przewidzieć, więc decyzja o wyjściu ze schroniska zadziwia postronnych: Agnieszka i Piotr nie byli lekkoduchami ani ludźmi nieobytymi. W ślad za nimi wyrusza zatem Wawrzyniec - i dość szybko zyskuje przekonanie, że lawina nie była dziełem przypadku ani niesprzyjających warunków pogodowych: ktoś ją podciął, tak, żeby stanowiła śmiertelne zagrożenie akurat w momencie, gdy Agnieszka i Piotr nie mogli uciec z jej trasy. Na tym właściwie kończy się motyw górski: Wawrzyniec wychodzi pod Szpiglasową Przełęcz, żeby obejrzeć sobie miejsce powstania lawiny, dochodzi do wniosków, które każą mu prowadzić dalej śledztwo, które toczy się już w samym Zakopanem, przy utyskiwaniu na halny i na ludzi. Niby gromadzi autor informacje potrzebne do tego, żeby nadać inny ton opowieści - a jednak jest tego za mało, żeby czytelników literatury górskiej przyciągnąć. W dodatku wielu twórców uważa, że literatura górska umożliwia przełamywanie konwencji i wprowadzanie trudnych do wytłumaczenia na drodze racjonalnej wątków - i tu też będą odbiorcy mieć z tym zjawiskiem do czynienia, co nie do końca budzi zaufanie do autora.
Igor Brejdgant zdecydowanie lepiej czuje się u podnóża gór. Tu przynajmniej wie, jakimi szlakami podążać. Stawia na gromadzenie wiadomości i na życie intymne swojego bohatera. Będzie wysyłał Wawrzyńca w różne miejsca i każe mu zbierać dane nie tylko metodą dedukcji czy rozmów z innymi: bohater musi trochę podziałać, czasami na granicy prawa lub zdrowego rozsądku, bo inaczej nie uda mu się powiązać faktów. A Igor Brejdygant nie zamierza ułatwiać dostępu do żadnych informacji. Wydaje się zresztą, że ważniejsze niż śledztwo staje się dla niego (i w konsekwencji dla jego bohatera) sprawdzanie łóżkowych możliwości Wawrzyńca. Mężczyzna raz po raz ląduje w łóżku z kolejną ponętną góralką (albo i z dwiema) - i nie wiadomo, czy w ten sposób autor chce podbić serca fanów literatury erotycznej przy okazji mody na ten gatunek, czy też nie wie, jak ocieplić wizerunek Wawrzyńca: bo, tak naprawdę, wychodzi mu bohater dość papierowy i jednowymiarowy. Erotyczne zachcianki w tym wypadku pojawiają się dość często i odwracają uwagę od specyfiki śledztwa, przełamują też konwencję literatury górskiej. "Wiatr" jest zatem kryminałem typowym, nie wyróżnia się specjalnie wśród innych pozycji z tego gatunku - to bardziej zestaw poszukiwań intergenologicznych niż rzeczywisty pomysł na oryginalną akcję. Jednak ponieważ istnieje możliwość przyciągnięcia do tomu fanów różnych opowieści, Brejdygant chce z niej skorzystać i próbuje swoich sił w rejonach jeszcze nie do końca wyeksploatowanych, na pograniczu gatunków.
Ruth Spiro: Dotyk!
Harperkids, Warszawa 2021.
Świat zmysłów
Być może samo pranie jako takie nie jest czymś, co dzieci najbardziej intryguje, jednak Ruth Spiro wykorzystuje ten motyw, żeby zaakcentować zmiany, które można odkrywać za pomocą zmysłu dotyku. Po raz kolejny - bo to specyfika serii Bobas odkrywa naukę - bohaterem jest tu pozbawiony w opisie płci "Dzidziuś", z którym mają identyfikować się odbiorcy. Dzidziuś bierze aktywny udział w praniu, przynajmniej jeśli chodzi o pomoc dorosłym. Dzięki temu może się przekonać, co jest twarde, a co miękkie, co jest mokre, a co suche, co jest zimne, a co ciepłe. To nie tylko rozwija słownictwo dzieci i uczy je kojarzenia słów z odczuciami - ale też przydaje się przy opowiedzeniu, czym właściwie jest dotyk. Początkowe zestawienia - zjawiska, które każdy maluch może zaobserwować w swoim otoczeniu, wystarczy, że potowarzyszy przy robieniu prania - nie są jednak sednem książeczki. Ruth Spiro chce natomiast pokazać dzieciom, jak to się dzieje, że można rozróżnić, czy coś jest miękkie, czy suche, czy ciepłe - to wprowadzenie do krótkiej opowieści o receptorach wysyłających do mózgu impuls elektryczny. Być może jest to komentarz zbyt skomplikowany, jednak ma szansę zaspokoić ciekawość dzieci i wprowadzić do ich słowników jeszcze inne, fachowe terminy, a także - zainteresować zdobywaniem wiedzy. Wszystko zostało tu wyjaśnione szybko i prosto, więc jeśli odbiorcy zechcą poznawać świat zmysłów, tu będą mieli na to największą szansę.
Tomik "Dotyk!" jest kolorowym kartonowym picture bookiem. Mała książeczka z zaokrąglonymi rogami prowadzi do poznawania ludzkiego ciała - niesie odpowiedź na pytania, jak to jest, że ludzie potrafią rozpoznawać różne właściwości materiałów. To doskonała propozycja dla dzieci, które uwielbiają pytać o przyczyny. Mały bohater nie zajmuje się niczym innym, dotyk intryguje go najbardziej, więc nic nie odwraca uwagi odbiorców od przesłania. Ruth Spiro z wprawą prowadzi temat - można jej zaufać, wytłumaczy wszystko idealnie. Nierozbudowane komentarze trafiają w punkt, do tego autorka proponuje przykłady wymowne i do przetestowania przez najmłodszych. Dba o rozwój dzieci - do tego ma się przydać lektura. A przecież można też zatrzymać się na śledzeniu obrazków i na cieszeniu się samą "przygodą" dzidziusia. Irene Chan zadbała o to, żeby książeczka urzekała barwami. Grafiki są tu dość proste i komputerowe (ale niepozbawione gry cieni), na uwagę zasługują w nich dodatkowe "komentarze": na przykład niby-termometry do zaznaczania wrażeń dotykowych: dzieci dzięki temu mogą jeszcze nabyć umiejętności określania temperatury. Obrazki są ciekawe, układają się w drobną historyjkę (ubranie, które wrzuca się do prania, po jakimś czasie pojawi się na bohaterze, chociaż w narracji nic na to nie wskazuje). "Dotyk" to książeczka przygotowana do odkrywania przez najmłodszych.
Świat zmysłów
Być może samo pranie jako takie nie jest czymś, co dzieci najbardziej intryguje, jednak Ruth Spiro wykorzystuje ten motyw, żeby zaakcentować zmiany, które można odkrywać za pomocą zmysłu dotyku. Po raz kolejny - bo to specyfika serii Bobas odkrywa naukę - bohaterem jest tu pozbawiony w opisie płci "Dzidziuś", z którym mają identyfikować się odbiorcy. Dzidziuś bierze aktywny udział w praniu, przynajmniej jeśli chodzi o pomoc dorosłym. Dzięki temu może się przekonać, co jest twarde, a co miękkie, co jest mokre, a co suche, co jest zimne, a co ciepłe. To nie tylko rozwija słownictwo dzieci i uczy je kojarzenia słów z odczuciami - ale też przydaje się przy opowiedzeniu, czym właściwie jest dotyk. Początkowe zestawienia - zjawiska, które każdy maluch może zaobserwować w swoim otoczeniu, wystarczy, że potowarzyszy przy robieniu prania - nie są jednak sednem książeczki. Ruth Spiro chce natomiast pokazać dzieciom, jak to się dzieje, że można rozróżnić, czy coś jest miękkie, czy suche, czy ciepłe - to wprowadzenie do krótkiej opowieści o receptorach wysyłających do mózgu impuls elektryczny. Być może jest to komentarz zbyt skomplikowany, jednak ma szansę zaspokoić ciekawość dzieci i wprowadzić do ich słowników jeszcze inne, fachowe terminy, a także - zainteresować zdobywaniem wiedzy. Wszystko zostało tu wyjaśnione szybko i prosto, więc jeśli odbiorcy zechcą poznawać świat zmysłów, tu będą mieli na to największą szansę.
Tomik "Dotyk!" jest kolorowym kartonowym picture bookiem. Mała książeczka z zaokrąglonymi rogami prowadzi do poznawania ludzkiego ciała - niesie odpowiedź na pytania, jak to jest, że ludzie potrafią rozpoznawać różne właściwości materiałów. To doskonała propozycja dla dzieci, które uwielbiają pytać o przyczyny. Mały bohater nie zajmuje się niczym innym, dotyk intryguje go najbardziej, więc nic nie odwraca uwagi odbiorców od przesłania. Ruth Spiro z wprawą prowadzi temat - można jej zaufać, wytłumaczy wszystko idealnie. Nierozbudowane komentarze trafiają w punkt, do tego autorka proponuje przykłady wymowne i do przetestowania przez najmłodszych. Dba o rozwój dzieci - do tego ma się przydać lektura. A przecież można też zatrzymać się na śledzeniu obrazków i na cieszeniu się samą "przygodą" dzidziusia. Irene Chan zadbała o to, żeby książeczka urzekała barwami. Grafiki są tu dość proste i komputerowe (ale niepozbawione gry cieni), na uwagę zasługują w nich dodatkowe "komentarze": na przykład niby-termometry do zaznaczania wrażeń dotykowych: dzieci dzięki temu mogą jeszcze nabyć umiejętności określania temperatury. Obrazki są ciekawe, układają się w drobną historyjkę (ubranie, które wrzuca się do prania, po jakimś czasie pojawi się na bohaterze, chociaż w narracji nic na to nie wskazuje). "Dotyk" to książeczka przygotowana do odkrywania przez najmłodszych.
sobota, 11 września 2021
Anna Bimer: Chciałem być piosenkarzem. Biografia Krzysztofa Krawczyka
Rebis, Poznań 2021.
Portret
Książka, która miała być publikacją uświetniającą 75. urodziny Krzysztofa Krawczyka, musiała się odrobinę zmienić. Do sympatycznej opowieści musiały dojść fragmenty dotyczące sporów rodzinnych po śmierci wokalisty - i widać, że Annie Bimer ten akurat temat niespecjalnie się podoba i najchętniej by z niego zrezygnowała. Jednak ponieważ wkracza na rynek z historią Krzysztofa Krawczyka jako pierwsza, nie może sobie pozwolić na pomijanie pewnych kwestii. Chociaż i tak "Chciałem być piosenkarzem" to nie typowa biografia, a bardziej portret złożony z kilku ważnych zagadnień i opracowany tak, by nie tylko fani mogli do tej książki sięgać. Anna Bimer przede wszystkim chce oglądać Krawczyka jako piosenkarza nietuzinkowego, gotowego na odważne zmiany wizerunkowe i poszukiwania stylu. Takie podejście wymusza na niej trochę zestaw życiowych zakrętów wokalisty i pomysłów, które niekoniecznie przysparzały mu fanów (między innymi - pójście w stronę disco-polo, które jakoś trzeba uzasadnić: nie da się tego wątku przemilczeć, nie da się też go usprawiedliwić, więc Anna Bimer ma dość trudne zadanie).
"Chciałem być piosenkarzem" to tom, w którym życiorysowe motywy są tylko dodatkiem. Autorka nie przygląda się przesadnie życiu prywatnemu ani rodzinnemu, owszem, odnotowuje historię związków (zwłaszcza z Haliną Żytkowiak i z trzecią żoną, Ewą, chociaż to pierwsza żona, czyli Grażyna Krawczyk, dzieli się wspomnieniami na temat Krzysztofa dość obficie. Co ciekawe, Anna Bimer wykorzystuje jeszcze wspomnienia Katarzyny Miller, jednak nie sili się na szukanie innych rozmówców, którzy pozostawali poza branżą muzyczną, a mogli rzucić nowe światło na postać Krawczyka). Woli jednak Anna Bimer zająć się muzyką i poszukiwaniami w obrębie stylu: tu Krzysztof Krawczyk wydaje się najbardziej niezwykłym twórcą. Anna Bimer mocno akcentuje to, co wpływało na ocenę piosenkarza i co świadczyło o jego wyjątkowych umiejętnościach. Zestawia Krawczyka z zagranicznymi twórcami, bez przerwy analizuje możliwości głosowe, sięga po opinie i komentarze artystów (z różnych pokoleń), którzy zdecydowali się na współpracę. Nie pomija oczywiście kariery w Trubadurach, tutaj może przy okazji nakreślić specyfikę ich muzyki na tle mód z lat 60.: i sceniczny wizerunek, i tekstowe wybory wiązały się tutaj z odejściem od oczywistych decyzji twórczych. Całkiem nieźle udaje się to wyeksponować. Krzysztof Krawczyk muzycznie - to kwintesencja tej książki. Można będzie przeglądać ją w rytm charakterystycznych przebojów, czasami uśmiechnąć się nad jakąś anegdotą, innym razem - zastanowić nad konsekwencjami decyzji twórcy. Jest to książka bardzo zgrabnie ułożona, nie pozostawia uczucia niedosytu, chociaż niektóre wątki są tu zaledwie zarysowane. Jednak Anna Bimer wie dobrze, co chce opowiedzieć i w jaki sposób - realizuje zamiary twórcze bez wahania i to przekłada się na dobrą rozrywkową lekturę. Nie ma w niej rzewnych tonów, chociaż wyraźna sympatia do artysty przebija przez relację. "Chciałem być piosenkarzem" to książka, w której nie odczuwa się męki skrótów i omijania mielizn życiorysowych - to dobrze poprowadzona narracja.
Portret
Książka, która miała być publikacją uświetniającą 75. urodziny Krzysztofa Krawczyka, musiała się odrobinę zmienić. Do sympatycznej opowieści musiały dojść fragmenty dotyczące sporów rodzinnych po śmierci wokalisty - i widać, że Annie Bimer ten akurat temat niespecjalnie się podoba i najchętniej by z niego zrezygnowała. Jednak ponieważ wkracza na rynek z historią Krzysztofa Krawczyka jako pierwsza, nie może sobie pozwolić na pomijanie pewnych kwestii. Chociaż i tak "Chciałem być piosenkarzem" to nie typowa biografia, a bardziej portret złożony z kilku ważnych zagadnień i opracowany tak, by nie tylko fani mogli do tej książki sięgać. Anna Bimer przede wszystkim chce oglądać Krawczyka jako piosenkarza nietuzinkowego, gotowego na odważne zmiany wizerunkowe i poszukiwania stylu. Takie podejście wymusza na niej trochę zestaw życiowych zakrętów wokalisty i pomysłów, które niekoniecznie przysparzały mu fanów (między innymi - pójście w stronę disco-polo, które jakoś trzeba uzasadnić: nie da się tego wątku przemilczeć, nie da się też go usprawiedliwić, więc Anna Bimer ma dość trudne zadanie).
"Chciałem być piosenkarzem" to tom, w którym życiorysowe motywy są tylko dodatkiem. Autorka nie przygląda się przesadnie życiu prywatnemu ani rodzinnemu, owszem, odnotowuje historię związków (zwłaszcza z Haliną Żytkowiak i z trzecią żoną, Ewą, chociaż to pierwsza żona, czyli Grażyna Krawczyk, dzieli się wspomnieniami na temat Krzysztofa dość obficie. Co ciekawe, Anna Bimer wykorzystuje jeszcze wspomnienia Katarzyny Miller, jednak nie sili się na szukanie innych rozmówców, którzy pozostawali poza branżą muzyczną, a mogli rzucić nowe światło na postać Krawczyka). Woli jednak Anna Bimer zająć się muzyką i poszukiwaniami w obrębie stylu: tu Krzysztof Krawczyk wydaje się najbardziej niezwykłym twórcą. Anna Bimer mocno akcentuje to, co wpływało na ocenę piosenkarza i co świadczyło o jego wyjątkowych umiejętnościach. Zestawia Krawczyka z zagranicznymi twórcami, bez przerwy analizuje możliwości głosowe, sięga po opinie i komentarze artystów (z różnych pokoleń), którzy zdecydowali się na współpracę. Nie pomija oczywiście kariery w Trubadurach, tutaj może przy okazji nakreślić specyfikę ich muzyki na tle mód z lat 60.: i sceniczny wizerunek, i tekstowe wybory wiązały się tutaj z odejściem od oczywistych decyzji twórczych. Całkiem nieźle udaje się to wyeksponować. Krzysztof Krawczyk muzycznie - to kwintesencja tej książki. Można będzie przeglądać ją w rytm charakterystycznych przebojów, czasami uśmiechnąć się nad jakąś anegdotą, innym razem - zastanowić nad konsekwencjami decyzji twórcy. Jest to książka bardzo zgrabnie ułożona, nie pozostawia uczucia niedosytu, chociaż niektóre wątki są tu zaledwie zarysowane. Jednak Anna Bimer wie dobrze, co chce opowiedzieć i w jaki sposób - realizuje zamiary twórcze bez wahania i to przekłada się na dobrą rozrywkową lekturę. Nie ma w niej rzewnych tonów, chociaż wyraźna sympatia do artysty przebija przez relację. "Chciałem być piosenkarzem" to książka, w której nie odczuwa się męki skrótów i omijania mielizn życiorysowych - to dobrze poprowadzona narracja.
Zofia Stanecka: Basia, Franek i ubieranie
Harperkids, Warszawa 2021.
Śmiech
Przygotowania do wyjścia do przedszkola mogą nie być proste, zwłaszcza kiedy dziecko zamierza udowodnić, że jest samodzielne i chce wszystkie czynności wykonywać bez pomocy. Basia tym razem wciela się w rodziców – nie dlatego, że jest taka dojrzała i odpowiedzialna, ale jako starsza siostra i kompanka zabaw małego Franka. W kartonowej książeczce „Basia, Franek i ubieranie” rzecz dotyczy przygotowań do wyjścia. Franek szykuje się do przedszkola i chce wszystko robić sam, kilkuletnia Basia załamuje ręce i uważa, że przez to nie uda się zdążyć na czas. Jednak pomijając tę nagłą zamianę ról, wszystko rozgrywa się jak w dobrej zabawie. Bo Franek wcale nie musi używać rzeczy zgodnie z ich przeznaczeniem. Majtki najśmieszniej wyglądają na głowie, skarpetki można nosić na rękach, a koszulkę – jako spodnie. Ten pomysł sprawi, że bohaterowie będą bardzo rozśmieszać odbiorców. To, co zwykle irytuje rodziców, tutaj zyskuje inny wymiar – stanowi podstawę wygłupów. Przy ubieraniu się jest mnóstwo śmiechu i mnóstwo eksperymentów, na które zwykle mama nie pozwala. Basia jest inna – przy Basi można się pobawić. Choćby przymierzając ubrania w nietypowy sposób.
„Basia, Franek i ubieranie” to książeczka, dzięki której odbiorcy będą mogli zdecydować się na samodzielność w codziennych czynnościach. Frankowi bardzo zależy na tym, żeby ubierać się bez pomocy innych – a skoro potrafi to już robić najmłodszy z rodziny Basi, to wystarczający impuls, żeby zachęcić do podobnych działań także odbiorców. Mali czytelnicy pójdą chętnie w ślady Franka, zwłaszcza jeśli dostrzegą w jego postawie możliwość wygłupiania się i odkrywania nowych niezwykłych zabaw z ciuchami w roli głównej. Oczywiście rodzice zaczną się zastanawiać, czy nie przyspieszyć procesu ubierania się – jednak z pewnością docenią dążenie bohaterów (i w ślad za nimi odbiorców) do samodzielności w tej dziedzinie. Ubrania jako źródło śmiechu – to prosty i przekonujący pomysł, coś, co spodoba się nie tylko maluchom. Rozśmieszanie dzięki książeczce sprawi, że dzieci wykorzystają pomysł Franka do przebieranek, a przy tym mogą też trenować własne umiejętności. Basia i Franek doskonale się razem bawią – nikt ich nie pogania (sami pilnują czasu!), nikt też nie krytykuje ich pomysłów. I to ważne: bohaterowie pokazują, że nie wszystko jeszcze potrafią (Franek ma problem z wiązaniem butów), ale umiejętności nabywa się z czasem. Książeczka „Basia, Franek i ubieranie” to kolejna obrazkowa propozycja dla najmłodszych – zwłaszcza tych, którzy potrzebują wsparcia w codziennych lekcjach. Udana, pomysłowa, wykorzystująca sporo humoru – Zofia Stanecka wie, jak pisać dla najmłodszych i wychodzi jej to znakomicie.
Śmiech
Przygotowania do wyjścia do przedszkola mogą nie być proste, zwłaszcza kiedy dziecko zamierza udowodnić, że jest samodzielne i chce wszystkie czynności wykonywać bez pomocy. Basia tym razem wciela się w rodziców – nie dlatego, że jest taka dojrzała i odpowiedzialna, ale jako starsza siostra i kompanka zabaw małego Franka. W kartonowej książeczce „Basia, Franek i ubieranie” rzecz dotyczy przygotowań do wyjścia. Franek szykuje się do przedszkola i chce wszystko robić sam, kilkuletnia Basia załamuje ręce i uważa, że przez to nie uda się zdążyć na czas. Jednak pomijając tę nagłą zamianę ról, wszystko rozgrywa się jak w dobrej zabawie. Bo Franek wcale nie musi używać rzeczy zgodnie z ich przeznaczeniem. Majtki najśmieszniej wyglądają na głowie, skarpetki można nosić na rękach, a koszulkę – jako spodnie. Ten pomysł sprawi, że bohaterowie będą bardzo rozśmieszać odbiorców. To, co zwykle irytuje rodziców, tutaj zyskuje inny wymiar – stanowi podstawę wygłupów. Przy ubieraniu się jest mnóstwo śmiechu i mnóstwo eksperymentów, na które zwykle mama nie pozwala. Basia jest inna – przy Basi można się pobawić. Choćby przymierzając ubrania w nietypowy sposób.
„Basia, Franek i ubieranie” to książeczka, dzięki której odbiorcy będą mogli zdecydować się na samodzielność w codziennych czynnościach. Frankowi bardzo zależy na tym, żeby ubierać się bez pomocy innych – a skoro potrafi to już robić najmłodszy z rodziny Basi, to wystarczający impuls, żeby zachęcić do podobnych działań także odbiorców. Mali czytelnicy pójdą chętnie w ślady Franka, zwłaszcza jeśli dostrzegą w jego postawie możliwość wygłupiania się i odkrywania nowych niezwykłych zabaw z ciuchami w roli głównej. Oczywiście rodzice zaczną się zastanawiać, czy nie przyspieszyć procesu ubierania się – jednak z pewnością docenią dążenie bohaterów (i w ślad za nimi odbiorców) do samodzielności w tej dziedzinie. Ubrania jako źródło śmiechu – to prosty i przekonujący pomysł, coś, co spodoba się nie tylko maluchom. Rozśmieszanie dzięki książeczce sprawi, że dzieci wykorzystają pomysł Franka do przebieranek, a przy tym mogą też trenować własne umiejętności. Basia i Franek doskonale się razem bawią – nikt ich nie pogania (sami pilnują czasu!), nikt też nie krytykuje ich pomysłów. I to ważne: bohaterowie pokazują, że nie wszystko jeszcze potrafią (Franek ma problem z wiązaniem butów), ale umiejętności nabywa się z czasem. Książeczka „Basia, Franek i ubieranie” to kolejna obrazkowa propozycja dla najmłodszych – zwłaszcza tych, którzy potrzebują wsparcia w codziennych lekcjach. Udana, pomysłowa, wykorzystująca sporo humoru – Zofia Stanecka wie, jak pisać dla najmłodszych i wychodzi jej to znakomicie.
piątek, 10 września 2021
Adam Umiastowski: Dokąd zmierza czarna wieża. Jak wygrać w szachy z całym światem?
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Lekcja gry
Jeśli ktoś chciałby udoskonalić umiejętności gry w szachy, może skorzystać z podręcznika przygotowanego przez Adama Umiastowskiego, "Dokąd zmierza czarna wieża. Jak wygrać w szachy z całym światem". To książka teoretycznie przygotowana dla dzieci i młodzieży, ale również dorośli grywający amatorsko będą mogli z niej skorzystać. Autor stawia na dokładność i usystematyzowanie wiedzy. Proponuje szereg rozdziałów, które pozwalają zrozumieć, o co chodzi w grze w szachy, ale też - jak odnosić sukcesy czy jak wyglądały historyczne rozgrywki. Za każdym razem autor stosuje czytelny układ. Zaczyna od komentarza tekstowego, niezbyt długiego i wypełnionego wskazówkami, definicjami i uwagami. Zapewnia zatem podstawy i umiejętności w dziedzinie nazewnictwa. Zdarza się, że część tych danych przenosi również do wniosków, czyli do krótkich zakończeń każdego rozdziału. Zasadniczą częścią każdej partii jest tutaj jednak przejście do schematów. Umiastowski prezentuje układy figur na planszy (każdy przykład opatrzony jest osobną szachownicą. Zapewnia symboliczny zapis kolejnych ruchów, ale też krótkie tekstowe omówienie (często jednoakapitowe - jeśli są konieczne dodatkowe wyjaśnienia albo oceny). Podsuwa podpowiedzi, tłumaczy, kiedy dany ruch jest najbardziej sensowny, albo jaka reakcja powinna być zastosowana w odpowiedzi na konkretne zagranie przeciwnika. Cała reszta należeć będzie już do odbiorców: to oni powinni przeanalizować kolejne przykłady i wydobyć z nich strategie najlepsze dla siebie, a następnie ćwiczyć je już w rozegraniach. Adam Umiastowski bardzo dobrze przygotowuje do takich działań, zachęca też do szlifowania umiejętności. Przedstawia między innymi mistrzowskie zagrania, zestawy debiutów, ale i przydatne sztuczki. Jest tu mnóstwo danych - a Umiastowski pamięta, że do jego książki sięgnąć mogą nie tylko ci, którzy już grają, ale też ci, którzy chcieliby się szachów nauczyć. Wspomaga w procesie edukacji, ale kieruje się raczej do zdeterminowanych, tych, którzy faktycznie chcą poprawić technikę - tom wymaga sporo pracy od użytkowników. "Dokąd zmierza czarna wieża" to książka bardzo rozbudowana: na pewno zajmie odbiorców na bardzo długo, a do części informacji czytelnicy będą wielokrotnie wracać. Autor zamierza zarazić miłością do szachów, a jednocześnie unika popularyzatorskiego tonu - stawia na rzeczowe wskazówki i na komentarze, które można od razu przetestować. Nie nadaje się na zwyczajną lekturę - Umiastowski unika zbędnych słów, nie zależy mu na tworzeniu literackich wywodów: wszystko ma prowadzić do szachownicy i do jak najszybszego przejścia od teorii do praktyki. Sama teoria nie zmęczy: ci, którzy są nieco bardziej w szachach zaawansowani, będą mogli od razu przejść do odpowiednich rozdziałów, autor wybiera przejrzystą nawigację. Dba o to, żeby zafunkcjonowały w książce podstawy - na wszelki wypadek, gdyby trafił tu jakiś laik potrzebujący przewodnika po świecie szachów. Ale nie poprzestaje na tym, co oczywiste - prowadzi odbiorców znacznie dalej.
Lekcja gry
Jeśli ktoś chciałby udoskonalić umiejętności gry w szachy, może skorzystać z podręcznika przygotowanego przez Adama Umiastowskiego, "Dokąd zmierza czarna wieża. Jak wygrać w szachy z całym światem". To książka teoretycznie przygotowana dla dzieci i młodzieży, ale również dorośli grywający amatorsko będą mogli z niej skorzystać. Autor stawia na dokładność i usystematyzowanie wiedzy. Proponuje szereg rozdziałów, które pozwalają zrozumieć, o co chodzi w grze w szachy, ale też - jak odnosić sukcesy czy jak wyglądały historyczne rozgrywki. Za każdym razem autor stosuje czytelny układ. Zaczyna od komentarza tekstowego, niezbyt długiego i wypełnionego wskazówkami, definicjami i uwagami. Zapewnia zatem podstawy i umiejętności w dziedzinie nazewnictwa. Zdarza się, że część tych danych przenosi również do wniosków, czyli do krótkich zakończeń każdego rozdziału. Zasadniczą częścią każdej partii jest tutaj jednak przejście do schematów. Umiastowski prezentuje układy figur na planszy (każdy przykład opatrzony jest osobną szachownicą. Zapewnia symboliczny zapis kolejnych ruchów, ale też krótkie tekstowe omówienie (często jednoakapitowe - jeśli są konieczne dodatkowe wyjaśnienia albo oceny). Podsuwa podpowiedzi, tłumaczy, kiedy dany ruch jest najbardziej sensowny, albo jaka reakcja powinna być zastosowana w odpowiedzi na konkretne zagranie przeciwnika. Cała reszta należeć będzie już do odbiorców: to oni powinni przeanalizować kolejne przykłady i wydobyć z nich strategie najlepsze dla siebie, a następnie ćwiczyć je już w rozegraniach. Adam Umiastowski bardzo dobrze przygotowuje do takich działań, zachęca też do szlifowania umiejętności. Przedstawia między innymi mistrzowskie zagrania, zestawy debiutów, ale i przydatne sztuczki. Jest tu mnóstwo danych - a Umiastowski pamięta, że do jego książki sięgnąć mogą nie tylko ci, którzy już grają, ale też ci, którzy chcieliby się szachów nauczyć. Wspomaga w procesie edukacji, ale kieruje się raczej do zdeterminowanych, tych, którzy faktycznie chcą poprawić technikę - tom wymaga sporo pracy od użytkowników. "Dokąd zmierza czarna wieża" to książka bardzo rozbudowana: na pewno zajmie odbiorców na bardzo długo, a do części informacji czytelnicy będą wielokrotnie wracać. Autor zamierza zarazić miłością do szachów, a jednocześnie unika popularyzatorskiego tonu - stawia na rzeczowe wskazówki i na komentarze, które można od razu przetestować. Nie nadaje się na zwyczajną lekturę - Umiastowski unika zbędnych słów, nie zależy mu na tworzeniu literackich wywodów: wszystko ma prowadzić do szachownicy i do jak najszybszego przejścia od teorii do praktyki. Sama teoria nie zmęczy: ci, którzy są nieco bardziej w szachach zaawansowani, będą mogli od razu przejść do odpowiednich rozdziałów, autor wybiera przejrzystą nawigację. Dba o to, żeby zafunkcjonowały w książce podstawy - na wszelki wypadek, gdyby trafił tu jakiś laik potrzebujący przewodnika po świecie szachów. Ale nie poprzestaje na tym, co oczywiste - prowadzi odbiorców znacznie dalej.
czwartek, 9 września 2021
Ałbena Grabowska: Doktor Anna
Marginesy, Warszawa 2021.
Walka o szczęście
"Doktor Anna" to drugi tom w serii Uczniowie Hippokratesa (każdą część można czytać oddzielnie, to samodzielne historie) i tym razem Ałbena Grabowska zajmuje się losami kobiet, które chciały zostać lekarkami. Anna medycynę studiowała w Zurychu i wraca do Polski, żeby móc spełniać się w zawodzie. Jednak zanim to nastąpi, będzie musiała mierzyć się z licznymi uprzedzeniami i krytyką. Nieważne, ile potrafi, nieważne, jak potrzebna jest kobietom - które niekoniecznie chcą o intymnych problemach rozmawiać z lekarzami płci męskiej - spotyka się z ogromem niechęci, a nawet z utrudnieniami na drodze do zawodu. Jednak Anna wie, jak walczyć o swoje. Nie pozwala na przesadną poufałość, rozbija stereotypy i uświadamia kolejnym rozmówcom, że jest wiele warta. Anna to bohaterka, która nawet dzisiaj może być stawiana za wzór tym czytelniczkom, które we własnym otoczeniu mierzą się z nierównościami płciowymi. Jednak niezależnie od przesłań książki i pouczeń kierowanych do odbiorczyń, Anna jest też bohaterką, której losy przyciągają do historii. Ałbena Grabowska pokazuje, jak wyglądał wyjazd lekarki za granicę (tu zwraca uwagę zwłaszcza na postać wiernej i zaradnej służącej, która wiele razy pozwoli Annie wyjść cało z przeróżnych opresji), albo - jak toczyła się jej kariera (motyw egzotyczny zapewnia rola Anny jako lekarki dla członkiń haremu sułtana). Chodzi o to, żeby maksymalnie ożywić fabułę, pokazać czytelniczkom, że to postać z krwi i kości, a nie megafon do wygłaszania antyseksistowskich haseł. Chociaż doskonale widać, co autorka zamierza uzyskać przez treść książki, Anna nie odpycha papierowością czy tendencyjnością - przeżywa rozmaite przygody w swojej drodze do upragnionej kariery.
Wybiera sobie Ałbena Grabowska ciekawostki i tematy, które zahaczają o obyczajowość dawnych czasów, żeby uprawdopodobnić akcję. Interesują ją przede wszystkim relacje międzyludzkie, zachowania płynące wprost z kompleksów czy przyjętych kodeksów wartości: dzięki temu może autorka podkreślać niesprawiedliwość społeczną. Sama medycyna ma w tym wypadku nieco mniejsze znaczenie: przewija się w tle. Anna poza leczeniem ma też życie prywatne i to ono może bardziej przyciągać czytelniczki.
Kolejne części książki poprzedza autorka krótkimi opowieściami o ludziach, bez których rozwój medycyny nie byłby możliwy: tu również stawia na fabularyzowane scenki i opowieści rodzajowe, na tyle atrakcyjne, żeby przyciągnęły odbiorców. Z jednej strony przemyca w ten sposób wiadomości - niezbędne, żeby przypomnieć czytelniczkom, jak wyglądała walka o prawa kobiet obok samego rozwoju medycyny - z drugiej strony może dostarczać smaczków, które nie zmieściłyby się w narracji o Annie. Jest ta książka o wiele lepiej uporządkowana i poprowadzona niż "Doktor Bogumił". Przyciąga i intryguje, czasami budzi odruchowy sprzeciw, jednak przeważnie po prostu pozwala śledzić przeszłość w różnych jej wymiarach.
Walka o szczęście
"Doktor Anna" to drugi tom w serii Uczniowie Hippokratesa (każdą część można czytać oddzielnie, to samodzielne historie) i tym razem Ałbena Grabowska zajmuje się losami kobiet, które chciały zostać lekarkami. Anna medycynę studiowała w Zurychu i wraca do Polski, żeby móc spełniać się w zawodzie. Jednak zanim to nastąpi, będzie musiała mierzyć się z licznymi uprzedzeniami i krytyką. Nieważne, ile potrafi, nieważne, jak potrzebna jest kobietom - które niekoniecznie chcą o intymnych problemach rozmawiać z lekarzami płci męskiej - spotyka się z ogromem niechęci, a nawet z utrudnieniami na drodze do zawodu. Jednak Anna wie, jak walczyć o swoje. Nie pozwala na przesadną poufałość, rozbija stereotypy i uświadamia kolejnym rozmówcom, że jest wiele warta. Anna to bohaterka, która nawet dzisiaj może być stawiana za wzór tym czytelniczkom, które we własnym otoczeniu mierzą się z nierównościami płciowymi. Jednak niezależnie od przesłań książki i pouczeń kierowanych do odbiorczyń, Anna jest też bohaterką, której losy przyciągają do historii. Ałbena Grabowska pokazuje, jak wyglądał wyjazd lekarki za granicę (tu zwraca uwagę zwłaszcza na postać wiernej i zaradnej służącej, która wiele razy pozwoli Annie wyjść cało z przeróżnych opresji), albo - jak toczyła się jej kariera (motyw egzotyczny zapewnia rola Anny jako lekarki dla członkiń haremu sułtana). Chodzi o to, żeby maksymalnie ożywić fabułę, pokazać czytelniczkom, że to postać z krwi i kości, a nie megafon do wygłaszania antyseksistowskich haseł. Chociaż doskonale widać, co autorka zamierza uzyskać przez treść książki, Anna nie odpycha papierowością czy tendencyjnością - przeżywa rozmaite przygody w swojej drodze do upragnionej kariery.
Wybiera sobie Ałbena Grabowska ciekawostki i tematy, które zahaczają o obyczajowość dawnych czasów, żeby uprawdopodobnić akcję. Interesują ją przede wszystkim relacje międzyludzkie, zachowania płynące wprost z kompleksów czy przyjętych kodeksów wartości: dzięki temu może autorka podkreślać niesprawiedliwość społeczną. Sama medycyna ma w tym wypadku nieco mniejsze znaczenie: przewija się w tle. Anna poza leczeniem ma też życie prywatne i to ono może bardziej przyciągać czytelniczki.
Kolejne części książki poprzedza autorka krótkimi opowieściami o ludziach, bez których rozwój medycyny nie byłby możliwy: tu również stawia na fabularyzowane scenki i opowieści rodzajowe, na tyle atrakcyjne, żeby przyciągnęły odbiorców. Z jednej strony przemyca w ten sposób wiadomości - niezbędne, żeby przypomnieć czytelniczkom, jak wyglądała walka o prawa kobiet obok samego rozwoju medycyny - z drugiej strony może dostarczać smaczków, które nie zmieściłyby się w narracji o Annie. Jest ta książka o wiele lepiej uporządkowana i poprowadzona niż "Doktor Bogumił". Przyciąga i intryguje, czasami budzi odruchowy sprzeciw, jednak przeważnie po prostu pozwala śledzić przeszłość w różnych jej wymiarach.
środa, 8 września 2021
Wioletta Piasecka: Przyjdzie pogoda na szczęście
Szara Godzina, Katowice 2021.
Spełnianie marzeń
Czytadło dla pań, które chcą magicznego rozwiązywania wszystkich problemów i wytchnienia przy lekkiej lekturze proponuje Wioletta Piasecka. "Przyjdzie pogoda na szczęście" to książka, po której można się spodziewać optymizmu i pokrzepienia. Bohaterki otrzymują wsparcie zawsze wtedy, kiedy go potrzebują, nawet jeśli wali im się akurat świat, nie pozostaną bez pomocy - i dzięki temu zyskają siły do walki o swoje. Autorka usilnie przypomina, że przyjdzie pogoda na szczęście - używa tej frazy dość często i wprowadza ją do wypowiedzi różnych postaci, nie zastanawiając się nad kwestią indywidualizowania języka. Nie będzie to jednak przeszkadzać, jeśli ktoś zaakceptuje sam scenariusz.
Zaczyna się od Joanny, która wylatuje do Stanów, żeby spotkać się z matką. Matka porzuciła ją, gdy Joanna była malutkim dzieckiem - ale obie kobiety bardzo szybko znajdują wspólny język i nadrabiają zaległości w czułościach, zupełnie jakby nie istniały między nimi żadne pretensje czy niesnaski. Pomaga w tym też aktualny partner Joanny, mężczyzna, który zawsze wie, jak się zachować. Wprawdzie na miejscu czeka na Joannę także siostra, Dżoana, która przeżywa wielki bunt i wprowadza zamęt do relacji, jednak nie będzie przeszkodą w drodze do szczęścia. Zuzanna to gwiazda, która przeżyła medialną nagonkę na siebie. Odpokutowała już za romans z żonatym mężczyzną, ale dawni kochankowie nie dają jej spokoju, podobnie jak dziennikarze. Ci pierwsi szukają zemsty, ci drudzy - sensacji. Zuzanna wie, że długo przyjdzie jej płacić za błędy. To spore utrudnienie, kiedy chciałoby się wejść w nowy związek. Jest tu w ujęciu autorki sporo zaściankowego myślenia i przejmowania się moralnością innych - trochę słabo w narracji uzasadnionego, jednak potrzebne to Wioletcie Piaseckiej dla budowania urozmaiconych emocji. Trzecia bohaterka opowieści to Magda. Magda wyszła ze śpiączki, pokonała raka, teraz mogłaby zacząć normalne życie (chociaż nie umie się pogodzić z utratą piersi i w związku z tym odrzuca zakochanego w niej mężczyznę), jednak na horyzoncie pojawiają się zupełnie niespodziewanie problemy finansowe: ojciec może stracić firmę, którą zadłużył. Na szczęście kobieta ma przy sobie życzliwych znajomych, którzy doradzą, co powinna zrobić i jak rozkręcić biznes, żeby nie tylko zminimalizować straty, ale też - zapewnić sobie przypływ gotówki w niedalekiej przyszłości. Wioletta Piasecka wprowadza problemy wyłącznie po to, żeby je szybko i bez przeszkód rozwiązywać. Pokazuje czytelniczkom wspaniały świat, pełen możliwości. Uczy pozytywnego myślenia i zmusza wręcz do szukania wyjść z najtrudniejszych sytuacji. Przedstawia bohaterki, które stają się silne - żeby zainspirować także odbiorczynie. Niektórych może trochę męczyć tendencyjność tych wysiłków, podobnie jak moralizowanie w pewnych fragmentach opowieści, ale jako czytadło książka może się dość dobrze sprawdzić. Wioletta Piasecka szuka urozmaiceń dzięki trzem różnym życiorysom - przez to poszerza krąg odbiorczyń zainteresowanych historią obyczajową z szansą na szczęście w tle.
Spełnianie marzeń
Czytadło dla pań, które chcą magicznego rozwiązywania wszystkich problemów i wytchnienia przy lekkiej lekturze proponuje Wioletta Piasecka. "Przyjdzie pogoda na szczęście" to książka, po której można się spodziewać optymizmu i pokrzepienia. Bohaterki otrzymują wsparcie zawsze wtedy, kiedy go potrzebują, nawet jeśli wali im się akurat świat, nie pozostaną bez pomocy - i dzięki temu zyskają siły do walki o swoje. Autorka usilnie przypomina, że przyjdzie pogoda na szczęście - używa tej frazy dość często i wprowadza ją do wypowiedzi różnych postaci, nie zastanawiając się nad kwestią indywidualizowania języka. Nie będzie to jednak przeszkadzać, jeśli ktoś zaakceptuje sam scenariusz.
Zaczyna się od Joanny, która wylatuje do Stanów, żeby spotkać się z matką. Matka porzuciła ją, gdy Joanna była malutkim dzieckiem - ale obie kobiety bardzo szybko znajdują wspólny język i nadrabiają zaległości w czułościach, zupełnie jakby nie istniały między nimi żadne pretensje czy niesnaski. Pomaga w tym też aktualny partner Joanny, mężczyzna, który zawsze wie, jak się zachować. Wprawdzie na miejscu czeka na Joannę także siostra, Dżoana, która przeżywa wielki bunt i wprowadza zamęt do relacji, jednak nie będzie przeszkodą w drodze do szczęścia. Zuzanna to gwiazda, która przeżyła medialną nagonkę na siebie. Odpokutowała już za romans z żonatym mężczyzną, ale dawni kochankowie nie dają jej spokoju, podobnie jak dziennikarze. Ci pierwsi szukają zemsty, ci drudzy - sensacji. Zuzanna wie, że długo przyjdzie jej płacić za błędy. To spore utrudnienie, kiedy chciałoby się wejść w nowy związek. Jest tu w ujęciu autorki sporo zaściankowego myślenia i przejmowania się moralnością innych - trochę słabo w narracji uzasadnionego, jednak potrzebne to Wioletcie Piaseckiej dla budowania urozmaiconych emocji. Trzecia bohaterka opowieści to Magda. Magda wyszła ze śpiączki, pokonała raka, teraz mogłaby zacząć normalne życie (chociaż nie umie się pogodzić z utratą piersi i w związku z tym odrzuca zakochanego w niej mężczyznę), jednak na horyzoncie pojawiają się zupełnie niespodziewanie problemy finansowe: ojciec może stracić firmę, którą zadłużył. Na szczęście kobieta ma przy sobie życzliwych znajomych, którzy doradzą, co powinna zrobić i jak rozkręcić biznes, żeby nie tylko zminimalizować straty, ale też - zapewnić sobie przypływ gotówki w niedalekiej przyszłości. Wioletta Piasecka wprowadza problemy wyłącznie po to, żeby je szybko i bez przeszkód rozwiązywać. Pokazuje czytelniczkom wspaniały świat, pełen możliwości. Uczy pozytywnego myślenia i zmusza wręcz do szukania wyjść z najtrudniejszych sytuacji. Przedstawia bohaterki, które stają się silne - żeby zainspirować także odbiorczynie. Niektórych może trochę męczyć tendencyjność tych wysiłków, podobnie jak moralizowanie w pewnych fragmentach opowieści, ale jako czytadło książka może się dość dobrze sprawdzić. Wioletta Piasecka szuka urozmaiceń dzięki trzem różnym życiorysom - przez to poszerza krąg odbiorczyń zainteresowanych historią obyczajową z szansą na szczęście w tle.
wtorek, 7 września 2021
Aleksandra Struska-Musiał: Ulica Pazurkowa. Nowi lokatorzy
Bis, Warszawa 2020.
Gościna
Kot, który przyciągał młodych odbiorców na ulicę Pazurkową, okazał się kotką i wydał na świat kilka kociąt. Ale w drugim tomie przygód lokatorów pewnej kamienicy Aleksandra Struska-Musiał kotami się nie zajmuje. Owszem, istnieją i czasami psocą, ważniejszy jest jednak jeden pies. Wszystko dlatego, że po ślubie na ulicy Pazurkowej jedno z mieszkań stoi puste i wprowadza się tam rodzina z małym chłopcem. Dzieci, które do tej pory szukały zabaw dla całej piątki, chętnie poznałyby rówieśnika i wciągnęły do własnych rozrywek – obecność małego lokatora tylko je cieszy. Tymczasem nowy chłopiec stroni od kontaktów i nie chce wychodzić z domu, a jego rodzice niewiele wyjaśniają.
„Ulica Pazurkowa. Nowi lokatorzy” to opowieść dość zagadkowa przez długi czas. Najpierw podekscytowane maluchy chcą jak najszybciej nawiązać znajomość z nowym, później – zderzają się z odrzuceniem, muszą poprosić o pomoc dorosłych, żeby w ogóle pozwolić się przedstawić nowemu koledze. Nie ma w tym jednak złości, jest tylko zagadka. Lody może przełamać pies, piękny i towarzyszący chłopcu na każdym kroku. Ponieważ lokatorzy kamienicy przy ulicy Pazurkowej wiedzą, że nie ma to jak obowiązkowe dla wszystkich zebrania, zwołują się i zapraszają też małego Karola z jego psem. Dzieci dogadują się już między sobą bez przeszkód.
Karol jest niewidomy, co, jak się okazuje, nie przeszkadza jego nowym towarzyszom w żaden sposób: sprytni bohaterowie szybko wymyślają gry, w których wszyscy będą mieli równe szanse, tak, żeby nikogo nie wykluczać. Aleksandra Struska-Musiał zapewnia tym samym odbiorcom wielką lekcję akceptowania inności: wie, że uprzedzenia i problemy rodzą się przede wszystkim w głowach dorosłych. Co ciekawe, zapewne dla zachowania jednowątkowości fabuły, nie zabrania bohaterom głaskania psa asystenta – chociaż powinna wprowadzić edukacyjną wzmiankę na ten temat w relacji. Nie chodzi tu jednak o psa, na uwagę zasługują relacje między dziećmi. Pisze ta autorka bardzo prosto, stawia na historie naturalne i przekonujące, a przy tym nawiązujące do pomysłów dzieci (jest tu domek na drzewie, który bardzo szybko może stać się domkiem pod drzewem, żeby niewidomy dzieciak mógł dołączyć do zabaw). Nie proponuje fabularnych fajerwerków, bo liczą się emocje i przesłania. Z tej lektury najmłodsi dowiedzą się, że nie wolno nikogo z góry odrzucać: każdy może okazać się znakomitym kompanem do zabaw. Oczywiście uproszczenia od początku pojawiają się także w sferze onomastyki, znaczące nazwiska to jednak nie jest coś, co spędzałoby dzieciom sen z powiek. Przyjemna i krótka historyjka pozwala jeszcze bardziej zaprzyjaźnić się z małymi mieszkańcami kamienicy przy Pazurkowej. Ilustracje Moniki Rejkowskiej pomagają dzieciom zagłębić się w świat bohaterów i przeżywać razem z nimi kolejne przygody.
Gościna
Kot, który przyciągał młodych odbiorców na ulicę Pazurkową, okazał się kotką i wydał na świat kilka kociąt. Ale w drugim tomie przygód lokatorów pewnej kamienicy Aleksandra Struska-Musiał kotami się nie zajmuje. Owszem, istnieją i czasami psocą, ważniejszy jest jednak jeden pies. Wszystko dlatego, że po ślubie na ulicy Pazurkowej jedno z mieszkań stoi puste i wprowadza się tam rodzina z małym chłopcem. Dzieci, które do tej pory szukały zabaw dla całej piątki, chętnie poznałyby rówieśnika i wciągnęły do własnych rozrywek – obecność małego lokatora tylko je cieszy. Tymczasem nowy chłopiec stroni od kontaktów i nie chce wychodzić z domu, a jego rodzice niewiele wyjaśniają.
„Ulica Pazurkowa. Nowi lokatorzy” to opowieść dość zagadkowa przez długi czas. Najpierw podekscytowane maluchy chcą jak najszybciej nawiązać znajomość z nowym, później – zderzają się z odrzuceniem, muszą poprosić o pomoc dorosłych, żeby w ogóle pozwolić się przedstawić nowemu koledze. Nie ma w tym jednak złości, jest tylko zagadka. Lody może przełamać pies, piękny i towarzyszący chłopcu na każdym kroku. Ponieważ lokatorzy kamienicy przy ulicy Pazurkowej wiedzą, że nie ma to jak obowiązkowe dla wszystkich zebrania, zwołują się i zapraszają też małego Karola z jego psem. Dzieci dogadują się już między sobą bez przeszkód.
Karol jest niewidomy, co, jak się okazuje, nie przeszkadza jego nowym towarzyszom w żaden sposób: sprytni bohaterowie szybko wymyślają gry, w których wszyscy będą mieli równe szanse, tak, żeby nikogo nie wykluczać. Aleksandra Struska-Musiał zapewnia tym samym odbiorcom wielką lekcję akceptowania inności: wie, że uprzedzenia i problemy rodzą się przede wszystkim w głowach dorosłych. Co ciekawe, zapewne dla zachowania jednowątkowości fabuły, nie zabrania bohaterom głaskania psa asystenta – chociaż powinna wprowadzić edukacyjną wzmiankę na ten temat w relacji. Nie chodzi tu jednak o psa, na uwagę zasługują relacje między dziećmi. Pisze ta autorka bardzo prosto, stawia na historie naturalne i przekonujące, a przy tym nawiązujące do pomysłów dzieci (jest tu domek na drzewie, który bardzo szybko może stać się domkiem pod drzewem, żeby niewidomy dzieciak mógł dołączyć do zabaw). Nie proponuje fabularnych fajerwerków, bo liczą się emocje i przesłania. Z tej lektury najmłodsi dowiedzą się, że nie wolno nikogo z góry odrzucać: każdy może okazać się znakomitym kompanem do zabaw. Oczywiście uproszczenia od początku pojawiają się także w sferze onomastyki, znaczące nazwiska to jednak nie jest coś, co spędzałoby dzieciom sen z powiek. Przyjemna i krótka historyjka pozwala jeszcze bardziej zaprzyjaźnić się z małymi mieszkańcami kamienicy przy Pazurkowej. Ilustracje Moniki Rejkowskiej pomagają dzieciom zagłębić się w świat bohaterów i przeżywać razem z nimi kolejne przygody.
poniedziałek, 6 września 2021
Aleksander Kamiński: Kamienie na szaniec
(edycja jubileuszowa na stulecie Naszej Księgarni)
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Dodatek
„Kamienie na szaniec” to książka znana powszechnie i nie ma sensu przytaczanie jej treści ani analizowanie stylu, chociaż język, jakim Aleksander Kamiński opowiadał o przygodach Alka, Zośki i Rudego wydaje się już archaiczny i skostniały. Jednak nie to jest ważne w kolejnym – ekskluzywnym i wydanym z okazji stulecia Naszej Księgarni tomie, a cała oprawa i dodatki do klasycznej opowieści. Ci, którzy będą chcieli bliżej poznawać bohaterów książki, mogą sięgnąć właśnie do tej publikacji – żeby uzyskać od razu garść wiadomości, ale też żeby lepiej móc wyobrażać sobie młodych ludzi.
Najpierw Barbara Wachowicz. Wzniosłe tony, mnóstwo cytatów i wypowiedzi młodych czytelników „Kamieni na szaniec” - wszystko, żeby pokazać, jak wielkie wrażenie tom wywierał na odbiorcach przez całe dekady. Pytanie, czy również nie po to, by wskrzesić dawne mocne uczucia, bo dziś zainteresowanie ideałami wyznawanymi przez Zośkę, Alka i Rudego słabnie, zresztą nie pomaga w tym tendencyjność przekazywanych historii. Barbara Wachowicz pragnie przybliżyć czytelnikom sylwetki postaci, obudować je jeszcze kontekstem – pokazać, jak wyglądały domy rodzinne Alka, Zośki i Rudego, jakie mieli relacje z bliskimi, czym się interesowali. Słowem – naprawić to, co Aleksander Kamiński uznawał za nieistotne lub mniej ciekawe niż wychowawcze portrety. Taka lektura wprowadzająca do właściwej opowieści czeka na odbiorców coraz mniej angażujących się w kwestie drugiej wojny światowej – staje się zatem niemal niezbędnym przewodnikiem. „Kamienie na szaniec” funkcjonują jako lektura i to dość skutecznie zniechęca młodzież do sięgania po tom – dlatego też ważną rolę będą tu spełniać fotografie.
Książka została wzbogacona o szereg zdjęć i dokumentów z rodzinnych archiwów. Dzięki nim łatwiej jest sprawdzić choćby słuszność pseudonimu Zośki. Ale przecież nie tylko trzech chłopaków prezentują te zdjęcia – liczą się również ich znajomi, ich ukochane i rodziny. Za każdym zdjęciem kryje się dodatkowa historia, sygnalizowana w rozbudowanych podpisach. Jeśli istnieje dzisiaj dobry sposób na przywrócenie zainteresowania tym tytułem, to prawdopodobnie właśnie taki: zmiana akcentu z długo rozwijającej się relacji na możliwość poznawania bohaterów od strony mniej pomnikowej, a bardziej prywatnej i osobistej.
„Kamienie na szaniec” w wydaniu na stulecie Naszej Księgarni to książka bardzo duża rozmiarami, jej objętość jest rozdmuchana przez skład oraz ogromną liczbę zdjęć. Po tekście właściwym zostały jeszcze dołożone komentarze interpretacyjne, znów – dopowiedzenia dla zainteresowanych, czasem z perspektywy naukowej, czasem – emocjonalnej. Liczy się podkreślanie, jak ważna to opowieść i jaką rolę pełni w procesie edukacji młodzieży. Pomysł na wydanie gwarantuje, że książka przebije się na rynku.
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Dodatek
„Kamienie na szaniec” to książka znana powszechnie i nie ma sensu przytaczanie jej treści ani analizowanie stylu, chociaż język, jakim Aleksander Kamiński opowiadał o przygodach Alka, Zośki i Rudego wydaje się już archaiczny i skostniały. Jednak nie to jest ważne w kolejnym – ekskluzywnym i wydanym z okazji stulecia Naszej Księgarni tomie, a cała oprawa i dodatki do klasycznej opowieści. Ci, którzy będą chcieli bliżej poznawać bohaterów książki, mogą sięgnąć właśnie do tej publikacji – żeby uzyskać od razu garść wiadomości, ale też żeby lepiej móc wyobrażać sobie młodych ludzi.
Najpierw Barbara Wachowicz. Wzniosłe tony, mnóstwo cytatów i wypowiedzi młodych czytelników „Kamieni na szaniec” - wszystko, żeby pokazać, jak wielkie wrażenie tom wywierał na odbiorcach przez całe dekady. Pytanie, czy również nie po to, by wskrzesić dawne mocne uczucia, bo dziś zainteresowanie ideałami wyznawanymi przez Zośkę, Alka i Rudego słabnie, zresztą nie pomaga w tym tendencyjność przekazywanych historii. Barbara Wachowicz pragnie przybliżyć czytelnikom sylwetki postaci, obudować je jeszcze kontekstem – pokazać, jak wyglądały domy rodzinne Alka, Zośki i Rudego, jakie mieli relacje z bliskimi, czym się interesowali. Słowem – naprawić to, co Aleksander Kamiński uznawał za nieistotne lub mniej ciekawe niż wychowawcze portrety. Taka lektura wprowadzająca do właściwej opowieści czeka na odbiorców coraz mniej angażujących się w kwestie drugiej wojny światowej – staje się zatem niemal niezbędnym przewodnikiem. „Kamienie na szaniec” funkcjonują jako lektura i to dość skutecznie zniechęca młodzież do sięgania po tom – dlatego też ważną rolę będą tu spełniać fotografie.
Książka została wzbogacona o szereg zdjęć i dokumentów z rodzinnych archiwów. Dzięki nim łatwiej jest sprawdzić choćby słuszność pseudonimu Zośki. Ale przecież nie tylko trzech chłopaków prezentują te zdjęcia – liczą się również ich znajomi, ich ukochane i rodziny. Za każdym zdjęciem kryje się dodatkowa historia, sygnalizowana w rozbudowanych podpisach. Jeśli istnieje dzisiaj dobry sposób na przywrócenie zainteresowania tym tytułem, to prawdopodobnie właśnie taki: zmiana akcentu z długo rozwijającej się relacji na możliwość poznawania bohaterów od strony mniej pomnikowej, a bardziej prywatnej i osobistej.
„Kamienie na szaniec” w wydaniu na stulecie Naszej Księgarni to książka bardzo duża rozmiarami, jej objętość jest rozdmuchana przez skład oraz ogromną liczbę zdjęć. Po tekście właściwym zostały jeszcze dołożone komentarze interpretacyjne, znów – dopowiedzenia dla zainteresowanych, czasem z perspektywy naukowej, czasem – emocjonalnej. Liczy się podkreślanie, jak ważna to opowieść i jaką rolę pełni w procesie edukacji młodzieży. Pomysł na wydanie gwarantuje, że książka przebije się na rynku.
niedziela, 5 września 2021
Eleonora Szafran: Mistrz. Tadeusz Teddy Pietrzykowski
Ringier Axel Springer, Warszawa 2021.
Walka o życie
Te wspomnienia przez długi czas nie miały szczęścia do wydawców, jednak teraz towarzyszą premierze filmowej i przez to trafić mogą do bardzo szerokiego grona odbiorców. „Mistrz” to książka złożona przez Eleonorę Szafran, córkę bohatera tomu i autora zapisków, Tadeusza „Teddy'ego” Pierzykowskiego. Zestaw opowieści z Auschwitz opatrzony jest jeszcze drobnym komentarzem Eleonory Szafran – dotyczącym życia prywatnego ojca, zwłaszcza jego sformalizowanych związków, co ciekawe, sam autor celowo unika pisania na ten temat, więc najprawdopodobniej zadziałała tu konieczność odpowiedzi na wyimaginowane potrzeby odbiorców. Do tego dochodzi zestaw zdjęć oraz dokumentów z procesu Hössa. W zasadzie nie trzeba wiele tłumaczyć i nawet słownik pojęć czy postaci pojawiający się na końcu książki wydaje się zbędny: trudno wyobrazić sobie osobę, która nie kojarzy wyjaśnianych tu haseł.
Pietrzykowski opowiada o swoim pobycie w obozie, decydując się nie na omawianie całości, a na wybór zagadnień. Koncentruje się przede wszystkim na dwóch kwestiach, na sporcie – od kiedy okazało się, że boks jest dla niego szansą na przetrwanie – oraz na zdobywaniu jedzenia. Zdarza się, że przeżywa coś potwornego, co zostaje mu w pamięci na zawsze – wtedy dzieli się dodatkowo komentarzem. Stara się też, żeby odbiorcy zrozumieli, co przeżywał i jak funkcjonował w obozie. Przedstawia między innymi ojca Kolbe: własną relację z nim oraz scenę bohaterstwa – ze swojej perspektywy. Bywa, że szokuje czytelników decyzjami albo zachowaniami, innym razem jednak przekonuje, że udawało się dzięki pomocy porządnych ludzi zachować wiarę w zwycięstwo. Stosunkowo niewiele jest tu wrażeń z samych walk: Pietrzykowski opowiada o nich tylko wtedy, kiedy są naprawdę istotne dla obozowej hierarchii albo wiążą się z ryzykiem i zagrożeniem śmiercią (w konsekwencji wygranej lub przegranej), nie tworzy lektury sportowej. Przedstawia za to na przykład swoje treningi w obozie: sposób na zachowanie formy. To zadanie wymagało pomysłowości oraz odwagi, a przy tym – nieszablonowego podejścia. Tadeusz Pietrzykowski jednak zrezygnować z ćwiczeń nie mógł, jeśli chciał przetrwać. O tym, co zapewniła mu bokserska kariera, pisze na marginesie wspomnień, zajmuje się bardziej zapamiętaną codziennością. Nie porządkuje jednak samych wrażeń z obozu, to znaczy – nie stara się zarejestrować wszystkiego. Jest „Mistrz” gorzką opowieścią o trudach obozowego życia, zawiera historie przerażające i niosące nadzieję. Widać w książce troskę o dbałość stylistyczną i o ocalanie wspomnień, którymi trzeba się podzielić z potomnymi – jednak nie w kategoriach literackich, ani nawet emocjonalnych, ocenia się ten tom. Tadeusz Pietrzykowski wpisuje się w nurt książek o życiu i śmierci w obozach koncentracyjnych – jednak dzięki nastawieniu na inną niż powszechnie znana strategię może przyciągać uwagę. Tom wyróżnia się właśnie profesją bohatera-opowiadacza, dzięki czemu znajdzie swoje miejsce na przesyconym już wojennymi relacjami rynku.
Walka o życie
Te wspomnienia przez długi czas nie miały szczęścia do wydawców, jednak teraz towarzyszą premierze filmowej i przez to trafić mogą do bardzo szerokiego grona odbiorców. „Mistrz” to książka złożona przez Eleonorę Szafran, córkę bohatera tomu i autora zapisków, Tadeusza „Teddy'ego” Pierzykowskiego. Zestaw opowieści z Auschwitz opatrzony jest jeszcze drobnym komentarzem Eleonory Szafran – dotyczącym życia prywatnego ojca, zwłaszcza jego sformalizowanych związków, co ciekawe, sam autor celowo unika pisania na ten temat, więc najprawdopodobniej zadziałała tu konieczność odpowiedzi na wyimaginowane potrzeby odbiorców. Do tego dochodzi zestaw zdjęć oraz dokumentów z procesu Hössa. W zasadzie nie trzeba wiele tłumaczyć i nawet słownik pojęć czy postaci pojawiający się na końcu książki wydaje się zbędny: trudno wyobrazić sobie osobę, która nie kojarzy wyjaśnianych tu haseł.
Pietrzykowski opowiada o swoim pobycie w obozie, decydując się nie na omawianie całości, a na wybór zagadnień. Koncentruje się przede wszystkim na dwóch kwestiach, na sporcie – od kiedy okazało się, że boks jest dla niego szansą na przetrwanie – oraz na zdobywaniu jedzenia. Zdarza się, że przeżywa coś potwornego, co zostaje mu w pamięci na zawsze – wtedy dzieli się dodatkowo komentarzem. Stara się też, żeby odbiorcy zrozumieli, co przeżywał i jak funkcjonował w obozie. Przedstawia między innymi ojca Kolbe: własną relację z nim oraz scenę bohaterstwa – ze swojej perspektywy. Bywa, że szokuje czytelników decyzjami albo zachowaniami, innym razem jednak przekonuje, że udawało się dzięki pomocy porządnych ludzi zachować wiarę w zwycięstwo. Stosunkowo niewiele jest tu wrażeń z samych walk: Pietrzykowski opowiada o nich tylko wtedy, kiedy są naprawdę istotne dla obozowej hierarchii albo wiążą się z ryzykiem i zagrożeniem śmiercią (w konsekwencji wygranej lub przegranej), nie tworzy lektury sportowej. Przedstawia za to na przykład swoje treningi w obozie: sposób na zachowanie formy. To zadanie wymagało pomysłowości oraz odwagi, a przy tym – nieszablonowego podejścia. Tadeusz Pietrzykowski jednak zrezygnować z ćwiczeń nie mógł, jeśli chciał przetrwać. O tym, co zapewniła mu bokserska kariera, pisze na marginesie wspomnień, zajmuje się bardziej zapamiętaną codziennością. Nie porządkuje jednak samych wrażeń z obozu, to znaczy – nie stara się zarejestrować wszystkiego. Jest „Mistrz” gorzką opowieścią o trudach obozowego życia, zawiera historie przerażające i niosące nadzieję. Widać w książce troskę o dbałość stylistyczną i o ocalanie wspomnień, którymi trzeba się podzielić z potomnymi – jednak nie w kategoriach literackich, ani nawet emocjonalnych, ocenia się ten tom. Tadeusz Pietrzykowski wpisuje się w nurt książek o życiu i śmierci w obozach koncentracyjnych – jednak dzięki nastawieniu na inną niż powszechnie znana strategię może przyciągać uwagę. Tom wyróżnia się właśnie profesją bohatera-opowiadacza, dzięki czemu znajdzie swoje miejsce na przesyconym już wojennymi relacjami rynku.
Zofia Stanecka: Basia, Franek i liczenie
Harperkids, Warszawa 2021.
Cyfry
Ponieważ dzieci uwielbiają Basię i jej młodszego brata, Franka, Zofia Stanecka może wykorzystać tę sympatyczną parę do wychowywania maluchów. Odbiorcy chętnie będą brali przykład z książkowych postaci, a to oznacza, że przez naśladowanie mogą się sporo nauczyć. Tomik „Basia, Franek i liczenie” zapewnia najmłodszym lekcję matematyki – opanowania pierwszych pięciu cyfr – za sprawą zabawy i rozrywek bliskich każdemu kilkulatkowi. Nie ma tu narracji w starym stylu, Basia i Franek zwyczajnie się bawią, czasami wspólnie, czasami – w pojedynkę. Liczba przedmiotów wykorzystywanych do tej zabawy nie jest przypadkowa, chodzi o to, żeby dzieci oswoiły się z daną cyfrą i skojarzyły ją z czymś przyjemnym. I tak pojawia się tu jeden pyszny lód (chociaż Franek uwielbia lody), dwa misie, trzy samochodziki, cztery piłki i pięć figurek zwierząt – mieszkańców Frankowego zoo. To pięć propozycji zabaw czy spędzania czasu – na przyjemnościach. Dzieciom będzie się zatem liczenie dobrze kojarzyć. Dość szybko Zofia Stanecka rozbudzi ciekawość: każdy będzie się chciał przekonać, co przyniesie kolejna rozkładówka i na jaki rodzaj zabawek tym razem autorka postawi. Do tego można też sprawdzać, czy Marianna Oklejak nie pomyliła się w rysowaniu: czy na pewno na obrazku znajduje się tyle elementów, ile powinno. W ten sposób maluchy niepostrzeżenie mogą albo ćwiczyć liczenie, albo poznawać cyfry – i od razu wychwytywać zasady ich stosowania. Każda rozkładówka jest tutaj prezentacją jednej cyfry, ale też – podpowiedzią zabawy. Szybko wyjdzie na jaw, że dzieci chcą naśladować bohaterów i w tych kwestiach, czyli: zachce im się bawić piłkami czy misiami, w ślad za Basią i Frankiem. Każdy będzie mógł też policzyć swoje zabawki i przyjrzeć się stanowi posiadania. Nie trzeba zajmować się wyłącznie tekstem Zofii Staneckiej, prostym z konieczności, ale doskonale dobranym do tematu i do wieku odbiorców. Z taką publikacją łatwiej będzie przymierzyć się do lekcji liczenia, dzieci mogą zostać zaintrygowane i przyciągnięte do zagadnienia. Basia i Franek poznają świat – po to, żeby ułatwić nawigację odbiorcom. Jest to książeczka mała i kartonowa, z zaokrąglonymi rogami – tak, żeby dzieci dzięki ilustracjom same odczytywały właściwy sens historyjki. Obrazki pozwalają przypominać sobie, ile przedmiotów posiadają dzieci, ponadto – rozbudzają wyobraźnię. Zofia Stanecka i Marianna Oklejak nie proponują tu wielkich fabularnych albo opisowych fajerwerków. Trafiają do najmłodszych za sprawą zainteresowań postaci i dzięki precyzji w opisywaniu codzienności bohaterów. Basia i Franek z kolei przyciągają kilkulatki dzięki naturalności. To bohaterowie wyjęci ze zwyczajnego domu, a przez to bardzo interesujący dla dzieci.
Cyfry
Ponieważ dzieci uwielbiają Basię i jej młodszego brata, Franka, Zofia Stanecka może wykorzystać tę sympatyczną parę do wychowywania maluchów. Odbiorcy chętnie będą brali przykład z książkowych postaci, a to oznacza, że przez naśladowanie mogą się sporo nauczyć. Tomik „Basia, Franek i liczenie” zapewnia najmłodszym lekcję matematyki – opanowania pierwszych pięciu cyfr – za sprawą zabawy i rozrywek bliskich każdemu kilkulatkowi. Nie ma tu narracji w starym stylu, Basia i Franek zwyczajnie się bawią, czasami wspólnie, czasami – w pojedynkę. Liczba przedmiotów wykorzystywanych do tej zabawy nie jest przypadkowa, chodzi o to, żeby dzieci oswoiły się z daną cyfrą i skojarzyły ją z czymś przyjemnym. I tak pojawia się tu jeden pyszny lód (chociaż Franek uwielbia lody), dwa misie, trzy samochodziki, cztery piłki i pięć figurek zwierząt – mieszkańców Frankowego zoo. To pięć propozycji zabaw czy spędzania czasu – na przyjemnościach. Dzieciom będzie się zatem liczenie dobrze kojarzyć. Dość szybko Zofia Stanecka rozbudzi ciekawość: każdy będzie się chciał przekonać, co przyniesie kolejna rozkładówka i na jaki rodzaj zabawek tym razem autorka postawi. Do tego można też sprawdzać, czy Marianna Oklejak nie pomyliła się w rysowaniu: czy na pewno na obrazku znajduje się tyle elementów, ile powinno. W ten sposób maluchy niepostrzeżenie mogą albo ćwiczyć liczenie, albo poznawać cyfry – i od razu wychwytywać zasady ich stosowania. Każda rozkładówka jest tutaj prezentacją jednej cyfry, ale też – podpowiedzią zabawy. Szybko wyjdzie na jaw, że dzieci chcą naśladować bohaterów i w tych kwestiach, czyli: zachce im się bawić piłkami czy misiami, w ślad za Basią i Frankiem. Każdy będzie mógł też policzyć swoje zabawki i przyjrzeć się stanowi posiadania. Nie trzeba zajmować się wyłącznie tekstem Zofii Staneckiej, prostym z konieczności, ale doskonale dobranym do tematu i do wieku odbiorców. Z taką publikacją łatwiej będzie przymierzyć się do lekcji liczenia, dzieci mogą zostać zaintrygowane i przyciągnięte do zagadnienia. Basia i Franek poznają świat – po to, żeby ułatwić nawigację odbiorcom. Jest to książeczka mała i kartonowa, z zaokrąglonymi rogami – tak, żeby dzieci dzięki ilustracjom same odczytywały właściwy sens historyjki. Obrazki pozwalają przypominać sobie, ile przedmiotów posiadają dzieci, ponadto – rozbudzają wyobraźnię. Zofia Stanecka i Marianna Oklejak nie proponują tu wielkich fabularnych albo opisowych fajerwerków. Trafiają do najmłodszych za sprawą zainteresowań postaci i dzięki precyzji w opisywaniu codzienności bohaterów. Basia i Franek z kolei przyciągają kilkulatki dzięki naturalności. To bohaterowie wyjęci ze zwyczajnego domu, a przez to bardzo interesujący dla dzieci.
sobota, 4 września 2021
Ruth Spiro: Smak!
Harperkids, Warszawa 2021.
Zmysły
Jedno tylko nie jest udane w książeczkach z Akademii Mądrego Dziecka – podserii Bobas odkrywa naukę autorstwa Ruth Spiro, ale to bardziej za sprawą tłumaczenia: nieudany jest „dzidziuś” jako nazwanie anonimowego i pozbawionego płci bohatera. Takie określenie bardzo infantylizuje postać, która przecież dokonuje ważnych naukowych odkryć i przekonuje się, jak działa organizm człowieka. Przy okazji dzięki temu, co odkrywa, uczy odbiorców i wyczula ich na konkretne bodźce zmysłowe. Bo Ruth Spiro wcale nie zatrzymuje się na tym, co oczywiste i dostępne także dorosłym bez sięgania do fachowych lektur. Na tym polega cała sztuka: żeby przedstawić informacje podręcznikowe w sposób, który trafi do najmłodszych, nawet tych, którzy jeszcze nie potrafią samodzielnie czytać. Na taki krąg odbiorców wskazuje między innymi sposób wydania tomiku: z zaokrąglonymi rogami i kartonowymi stronami, z wyrazistymi ilustracjami Irene Chan na rozkładówkach. Chodzi tu o jak najlepsze wykorzystanie zmysłów dziecka i wykorzystanie mnemotechnicznych funkcji obrazków oraz skondensowanego tekstu.
W „Smaku” Ruth Spiro wysyła dzidziusia do kuchni, by tam odkrywać możliwości jednego ze zmysłów. Zakłada autorka, że każdy maluch uwielbia truskawki (a kiedy może brać udział w przygotowaniu ciasta, będzie próbował takich składników), szybko jednak przechodzi do tłumaczenia, jak to się dzieje, że czujemy smak truskawek. To miejsce na przedstawienie kubków smakowych i receptorów smaku, a nawet na przedstawienie impulsów elektrycznych – to niezwykłości, które już same w sobie brzmią bajkowo i mogą zachęcić dzieci do odkrywania tajemnic ciała oraz nauki. Banalne truskawki zamieniają się w furtkę do wiedzy. Żaden maluch nie przypuszczałby nawet, w momencie przystąpienia do lektury, że autorka zaoferuje aż tak złożone wyjaśnienia – złożone, a jednak przystępne, zrozumiałe dla każdego. Może i trudno byłoby się dzieciom uczyć na takiej publikacji czytania, ze względu na obecność trudniejszych słów nieobecnych w codziennym języku kilkulatka, jednak jeśli liczy się możliwość zrozumienia treści i samych przesłań. Autorka koncentruje się na sprawach trudnych do uchwycenia: opowiada o smaku, musi zatem postawić na konkrety, żeby dotrzeć do dzieci. I udaje jej się ta sztuka, nawet wyjaśnia, dlaczego ludzie potrzebują energii (czerpanej z jedzenia). W efekcie spodziewane wyliczenie smaków pojawia się tu dopiero na przedostatniej rozkładówce, ostatnia jest zachętą do jedzenia (to coś dla rodziców, którzy szukają wsparcia w zachęcaniu niejadków do spożywania pełnowartościowych posiłków i do eksperymentowania w kuchni. Jest to książeczka kolorowa i ciekawa z perspektywy malucha, ale też zapewnia dawkę wiedzy w stopniu wykraczającym poza standardowe opowiastki z picture booków. Propozycja udana, zapewniająca edukację i rozrywkę w jednym.
Zmysły
Jedno tylko nie jest udane w książeczkach z Akademii Mądrego Dziecka – podserii Bobas odkrywa naukę autorstwa Ruth Spiro, ale to bardziej za sprawą tłumaczenia: nieudany jest „dzidziuś” jako nazwanie anonimowego i pozbawionego płci bohatera. Takie określenie bardzo infantylizuje postać, która przecież dokonuje ważnych naukowych odkryć i przekonuje się, jak działa organizm człowieka. Przy okazji dzięki temu, co odkrywa, uczy odbiorców i wyczula ich na konkretne bodźce zmysłowe. Bo Ruth Spiro wcale nie zatrzymuje się na tym, co oczywiste i dostępne także dorosłym bez sięgania do fachowych lektur. Na tym polega cała sztuka: żeby przedstawić informacje podręcznikowe w sposób, który trafi do najmłodszych, nawet tych, którzy jeszcze nie potrafią samodzielnie czytać. Na taki krąg odbiorców wskazuje między innymi sposób wydania tomiku: z zaokrąglonymi rogami i kartonowymi stronami, z wyrazistymi ilustracjami Irene Chan na rozkładówkach. Chodzi tu o jak najlepsze wykorzystanie zmysłów dziecka i wykorzystanie mnemotechnicznych funkcji obrazków oraz skondensowanego tekstu.
W „Smaku” Ruth Spiro wysyła dzidziusia do kuchni, by tam odkrywać możliwości jednego ze zmysłów. Zakłada autorka, że każdy maluch uwielbia truskawki (a kiedy może brać udział w przygotowaniu ciasta, będzie próbował takich składników), szybko jednak przechodzi do tłumaczenia, jak to się dzieje, że czujemy smak truskawek. To miejsce na przedstawienie kubków smakowych i receptorów smaku, a nawet na przedstawienie impulsów elektrycznych – to niezwykłości, które już same w sobie brzmią bajkowo i mogą zachęcić dzieci do odkrywania tajemnic ciała oraz nauki. Banalne truskawki zamieniają się w furtkę do wiedzy. Żaden maluch nie przypuszczałby nawet, w momencie przystąpienia do lektury, że autorka zaoferuje aż tak złożone wyjaśnienia – złożone, a jednak przystępne, zrozumiałe dla każdego. Może i trudno byłoby się dzieciom uczyć na takiej publikacji czytania, ze względu na obecność trudniejszych słów nieobecnych w codziennym języku kilkulatka, jednak jeśli liczy się możliwość zrozumienia treści i samych przesłań. Autorka koncentruje się na sprawach trudnych do uchwycenia: opowiada o smaku, musi zatem postawić na konkrety, żeby dotrzeć do dzieci. I udaje jej się ta sztuka, nawet wyjaśnia, dlaczego ludzie potrzebują energii (czerpanej z jedzenia). W efekcie spodziewane wyliczenie smaków pojawia się tu dopiero na przedostatniej rozkładówce, ostatnia jest zachętą do jedzenia (to coś dla rodziców, którzy szukają wsparcia w zachęcaniu niejadków do spożywania pełnowartościowych posiłków i do eksperymentowania w kuchni. Jest to książeczka kolorowa i ciekawa z perspektywy malucha, ale też zapewnia dawkę wiedzy w stopniu wykraczającym poza standardowe opowiastki z picture booków. Propozycja udana, zapewniająca edukację i rozrywkę w jednym.
Aleksandra Struska-Musiał: Ulica Pazurkowa. Na tropie Ogryzka
Bis, Warszawa 2020.
Koci lokator
Ta opowieść jest ciepła, serdeczna, niepozbawiona elementów dramatycznych, a do tego przyciągnie wszystkie maluchy tematem. Aleksandra Struska-Musiał wybrała bowiem historię kota, który pewnego dnia zamieszkał w rodzinie Kociejków. Kot szybko zyskał nadane przez najmłodszego w domu imię Ogryzek, ale jego obecność nie do końca zachwyciła wszystkich lokatorów kamienicy. I, chociaż takie rzeczy się nie zdarzają, w literaturze czwartej mają prawo zafunkcjonować: mieszkańcy zwołali zebranie, na którym mieli zadecydować o losie kota. Ogryzek naturalnie podbił serca wszystkich, a potem... zniknął. Zaginął wtedy, kiedy mógł już bez przeszkód zamieszkać w prawdziwym domu i korzystać z przywilejów rozpieszczanego przez wszystkich pupila.
Są tu mali bohaterowie: dzieci państwa Kociejków – i to z nimi będą się utożsamiać odbiorcy. Aleksandra Struska-Musiał pisze historię prostą i dla najmłodszych, nie chce przesadnie komplikować języka ani męczyć dzieci zbyt złożoną fabułą. Uwagę koncentruje na kocie – to dzięki temu bohaterowi maluchy mogą spokojnie ćwiczyć na lekturze sztukę czytania. „Ulica Pazurkowa. Na tropie Ogryzka” to opowieść, która dostarczy też mocniejszych wrażeń, zwłaszcza kiedy nie będzie wiadomo, co stało się z kotem. Autorka wcale nie wymyśla wydarzeń bajkowych: skupia się na tym, co znane właścicielom kotów, pokazuje, jak wyglądają codzienne obowiązki przy zwierzęciu (przy czym woli wybierać te mniej oczywiste dla odbiorców, na przykład fakt, że przyniesienie do kuwety piasku z piaskownicy zimą bywa odrobinę skomplikowane, nie można tak łatwo nabrać zamarzniętego piasku do wiaderka jak podczas wakacji). Kot ma swoje upodobania i przyzwyczajenia, trzeba go zaakceptować, a nie przyuczać do innych zachowań. Jednak elementy wychowawcze przy Ogryzku to sprawa marginalna – autorka raczej woli wybierać scenki, które pokazują, jak rodzi się przywiązanie do zwierzęcia. Ogryzek przeżywa swoją przygodę poza wzrokiem czytelników, jednak sprawia, że ludzie się zmieniają. Wszyscy, którzy szukali go przez długie tygodnie, spotykali się w poniedziałki, żeby dzielić się doświadczeniami i odkryciami. To Ogryzek sprawił, że ludzie stali się dla siebie życzliwsi i przekonali się, ile znaczy budowanie lokalnej wspólnoty. Coś, czego nie dało się stworzyć inaczej, dzięki kotu zafunkcjonowało znakomicie: pokazuje, jak rozwiązać problem braku towarzystwa. Dla odbiorców to cenna lekcja empatii. Ale przecież nie tylko: chodzi tu również o rozrywkę, o przekonanie najmłodszych, że książki można czytać dla przyjemności. Kot Ogryzek staje się znakomitym przewodnikiem po ludzkiej rzeczywistości. Chociaż Aleksandra Struska-Musiał sporo upraszcza, liczą się tu przesłania. Miły zwierzęcy bohater zabiera dzieci do swojej rzeczywistości – nie gada, jak to mają w zwyczaju bajkowe koty, a jednak ma moc sprawczą i prowadzi do zmian w myśleniu u kolejnych postaci z tomu. Lektura jest ciekawa i pomysłowa, dlatego można ją z powodzeniem podsunąć dzieciom, zwłaszcza tym, które lubią zwierzęta.
Koci lokator
Ta opowieść jest ciepła, serdeczna, niepozbawiona elementów dramatycznych, a do tego przyciągnie wszystkie maluchy tematem. Aleksandra Struska-Musiał wybrała bowiem historię kota, który pewnego dnia zamieszkał w rodzinie Kociejków. Kot szybko zyskał nadane przez najmłodszego w domu imię Ogryzek, ale jego obecność nie do końca zachwyciła wszystkich lokatorów kamienicy. I, chociaż takie rzeczy się nie zdarzają, w literaturze czwartej mają prawo zafunkcjonować: mieszkańcy zwołali zebranie, na którym mieli zadecydować o losie kota. Ogryzek naturalnie podbił serca wszystkich, a potem... zniknął. Zaginął wtedy, kiedy mógł już bez przeszkód zamieszkać w prawdziwym domu i korzystać z przywilejów rozpieszczanego przez wszystkich pupila.
Są tu mali bohaterowie: dzieci państwa Kociejków – i to z nimi będą się utożsamiać odbiorcy. Aleksandra Struska-Musiał pisze historię prostą i dla najmłodszych, nie chce przesadnie komplikować języka ani męczyć dzieci zbyt złożoną fabułą. Uwagę koncentruje na kocie – to dzięki temu bohaterowi maluchy mogą spokojnie ćwiczyć na lekturze sztukę czytania. „Ulica Pazurkowa. Na tropie Ogryzka” to opowieść, która dostarczy też mocniejszych wrażeń, zwłaszcza kiedy nie będzie wiadomo, co stało się z kotem. Autorka wcale nie wymyśla wydarzeń bajkowych: skupia się na tym, co znane właścicielom kotów, pokazuje, jak wyglądają codzienne obowiązki przy zwierzęciu (przy czym woli wybierać te mniej oczywiste dla odbiorców, na przykład fakt, że przyniesienie do kuwety piasku z piaskownicy zimą bywa odrobinę skomplikowane, nie można tak łatwo nabrać zamarzniętego piasku do wiaderka jak podczas wakacji). Kot ma swoje upodobania i przyzwyczajenia, trzeba go zaakceptować, a nie przyuczać do innych zachowań. Jednak elementy wychowawcze przy Ogryzku to sprawa marginalna – autorka raczej woli wybierać scenki, które pokazują, jak rodzi się przywiązanie do zwierzęcia. Ogryzek przeżywa swoją przygodę poza wzrokiem czytelników, jednak sprawia, że ludzie się zmieniają. Wszyscy, którzy szukali go przez długie tygodnie, spotykali się w poniedziałki, żeby dzielić się doświadczeniami i odkryciami. To Ogryzek sprawił, że ludzie stali się dla siebie życzliwsi i przekonali się, ile znaczy budowanie lokalnej wspólnoty. Coś, czego nie dało się stworzyć inaczej, dzięki kotu zafunkcjonowało znakomicie: pokazuje, jak rozwiązać problem braku towarzystwa. Dla odbiorców to cenna lekcja empatii. Ale przecież nie tylko: chodzi tu również o rozrywkę, o przekonanie najmłodszych, że książki można czytać dla przyjemności. Kot Ogryzek staje się znakomitym przewodnikiem po ludzkiej rzeczywistości. Chociaż Aleksandra Struska-Musiał sporo upraszcza, liczą się tu przesłania. Miły zwierzęcy bohater zabiera dzieci do swojej rzeczywistości – nie gada, jak to mają w zwyczaju bajkowe koty, a jednak ma moc sprawczą i prowadzi do zmian w myśleniu u kolejnych postaci z tomu. Lektura jest ciekawa i pomysłowa, dlatego można ją z powodzeniem podsunąć dzieciom, zwłaszcza tym, które lubią zwierzęta.
piątek, 3 września 2021
Maxime Rovere: Co zrobić z idiotami. I jak samemu nie wyjść na idiotę.
Znak, Kraków 2021.
Dla zirytowanych
Maxime Rovere wybiera sobie chwytliwy tytuł książki: „Co zrobić z idiotami i jak samemu nie wyjść na idiotę” to lektura bardziej filozoficzna niż poradnikowa, autor zatrzymuje się na paradoksach związanych z obecnością idiotów w społeczeństwie i w dobie poprawności politycznej decyduje się poruszyć temat nośny i chwytliwy. Uznaje, że idiotą nie jest się stale, a bywa w określonych okolicznościach (oczywiście niektórym wychodzi to lepiej niż innym), ale zastanawia się też nad tym, jak nie wpaść w pułapkę. Wiadomo bowiem, że kto zadaje się z idiotą, zostaje błyskawicznie sprowadzony do jego poziomu – a w takiej potyczce nie ma dalej szans. Maxime Rovere analizuje znane wszystkim sytuacje, częściej jednak zajmuje się komentowaniem na okrągło przypadku, w którym człowiek myślący zostaje zbity z tropu przez logikę idioty. Notuje błędy w myśleniu o spotkaniach z idiotami, pokazuje, dlaczego ludzie nie potrafią poradzić sobie z tytułowymi bohaterami tomu. Przedstawia mechanizmy funkcjonujące w społeczeństwie. Dzięki temu będzie mógł uświadomić czytelnikom, że emocje, jakie przeżywają podczas takiego spotkania, nie należą do dziwnych czy nienaturalnych – wręcz przeciwnie, składają się na jasno określony schemat, dzięki któremu łatwiej będzie wypracować sobie strategie obronne. Maxime Rovere raczej ucieka od konkretów, jakby bał się, że przedstawianie ich wykluczy część czytelników książki (zupełnie jakby nie wierzył w inteligencję tych czytelników). Krótkie i ogólnikowe rozdziały podsumowuje jedną poradą, za każdym razem odnoszącą się do przeczytanych właśnie treści. W ten sposób próbuje połączyć filozofię i modę na lektury poradnikowe. Daje do myślenia – uczy refleksyjnego podejścia i zapewnia, że temat idiotyzmu wcale nie musi wiązać się ze spłycaniem narracji czy brakiem ambicji. Trzeba jednak lubować się w wywodach filozofów, żeby bezkrytycznie przechodzić przez tę opowieść. Części odbiorców będzie się wydawało, że autor jednak nie uchwycił dobrze zjawiska, części – że posługuje się prostymi chwytami. „Co zrobić z idiotami” to publikacja-przerywnik, książka, która nie wyczerpuje zagadnienia, za to może nasunąć odbiorcom sposoby postępowania w sytuacjach mało komfortowych. Na pewno można traktować tę pozycję jako ciekawostkę, część publiczności literackiej sięgnie po nią ze względu na tytuł (co tylko pokaże skalę zjawiska). Nie ma tu fajerwerków, pojawi się natomiast kilka celnych uwag, nad którymi warto się pochylić. A ponieważ większość ludzi zmęczonych idiotami chciałaby sprawić, żeby zmienili oni swoje postępowanie, Rovere podejmie się i takiego wyzwania, prezentując kilka podpowiedzi. Nie wiadomo, czy będą one skuteczne, ale zapewnią czytelnikom przynajmniej pozorną ochronę. Jedno jest pewne: idioci nie znikną nagle ze świata i trzeba po prostu nauczyć się z nimi żyć i dystansować od ich postaw – a to Maxime Rovere akurat całkiem nieźle komentuje. „Co zrobić z idiotami” to publikacja dla tych, którzy mają dość.
Dla zirytowanych
Maxime Rovere wybiera sobie chwytliwy tytuł książki: „Co zrobić z idiotami i jak samemu nie wyjść na idiotę” to lektura bardziej filozoficzna niż poradnikowa, autor zatrzymuje się na paradoksach związanych z obecnością idiotów w społeczeństwie i w dobie poprawności politycznej decyduje się poruszyć temat nośny i chwytliwy. Uznaje, że idiotą nie jest się stale, a bywa w określonych okolicznościach (oczywiście niektórym wychodzi to lepiej niż innym), ale zastanawia się też nad tym, jak nie wpaść w pułapkę. Wiadomo bowiem, że kto zadaje się z idiotą, zostaje błyskawicznie sprowadzony do jego poziomu – a w takiej potyczce nie ma dalej szans. Maxime Rovere analizuje znane wszystkim sytuacje, częściej jednak zajmuje się komentowaniem na okrągło przypadku, w którym człowiek myślący zostaje zbity z tropu przez logikę idioty. Notuje błędy w myśleniu o spotkaniach z idiotami, pokazuje, dlaczego ludzie nie potrafią poradzić sobie z tytułowymi bohaterami tomu. Przedstawia mechanizmy funkcjonujące w społeczeństwie. Dzięki temu będzie mógł uświadomić czytelnikom, że emocje, jakie przeżywają podczas takiego spotkania, nie należą do dziwnych czy nienaturalnych – wręcz przeciwnie, składają się na jasno określony schemat, dzięki któremu łatwiej będzie wypracować sobie strategie obronne. Maxime Rovere raczej ucieka od konkretów, jakby bał się, że przedstawianie ich wykluczy część czytelników książki (zupełnie jakby nie wierzył w inteligencję tych czytelników). Krótkie i ogólnikowe rozdziały podsumowuje jedną poradą, za każdym razem odnoszącą się do przeczytanych właśnie treści. W ten sposób próbuje połączyć filozofię i modę na lektury poradnikowe. Daje do myślenia – uczy refleksyjnego podejścia i zapewnia, że temat idiotyzmu wcale nie musi wiązać się ze spłycaniem narracji czy brakiem ambicji. Trzeba jednak lubować się w wywodach filozofów, żeby bezkrytycznie przechodzić przez tę opowieść. Części odbiorców będzie się wydawało, że autor jednak nie uchwycił dobrze zjawiska, części – że posługuje się prostymi chwytami. „Co zrobić z idiotami” to publikacja-przerywnik, książka, która nie wyczerpuje zagadnienia, za to może nasunąć odbiorcom sposoby postępowania w sytuacjach mało komfortowych. Na pewno można traktować tę pozycję jako ciekawostkę, część publiczności literackiej sięgnie po nią ze względu na tytuł (co tylko pokaże skalę zjawiska). Nie ma tu fajerwerków, pojawi się natomiast kilka celnych uwag, nad którymi warto się pochylić. A ponieważ większość ludzi zmęczonych idiotami chciałaby sprawić, żeby zmienili oni swoje postępowanie, Rovere podejmie się i takiego wyzwania, prezentując kilka podpowiedzi. Nie wiadomo, czy będą one skuteczne, ale zapewnią czytelnikom przynajmniej pozorną ochronę. Jedno jest pewne: idioci nie znikną nagle ze świata i trzeba po prostu nauczyć się z nimi żyć i dystansować od ich postaw – a to Maxime Rovere akurat całkiem nieźle komentuje. „Co zrobić z idiotami” to publikacja dla tych, którzy mają dość.
Subskrybuj:
Posty (Atom)