* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

czwartek, 31 stycznia 2013

Andrzej Kozioł: Gorąc

WAM, Kraków 2012.

Zmysły dzieciństwa

W tej książce Andrzeja Kozioła znajdują odzwierciedlenie „zmysłowe” poszukiwania pamięci przeszłości. Autor chętnie przedstawiał smaki i zapachy zapamiętane z dzieciństwa, elementy najbardziej ulotne i jednocześnie najbardziej osobiste, właściwie pozbawione pamięci wspólnoty, chociaż powtarzalne. I w „Gorącu” utrzymuje się tendencja do odbudowywania minionego efemerycznymi wrażeniami – tyle że opowieść zmienia formę. Zamiast eseju pojawiają się tu bardzo krótkie opowiadania lub obrazki rodzajowe pozbawione fabuły, a układające się w mikropowieść. Wszystko przybiera kształt podróży – jedno wspomnienie natychmiast rozbudza następne, łańcuchowo połączone ze sobą migawki z lat powojennych służą przede wszystkim wskrzeszeniu pamięci – odzyskaniu świata, którego młodzi nie będą chcieli (i zapewne umieli) zrozumieć.

Bo „Gorąc” to przede wszystkim książka-sentyment, niby poetycka wyprawa do tego, co obiektywnie nie miałoby większej wartości, ale stanowi skarb jednego człowieka. To metaforyczna podróż do dzieciństwa – i ów zabieg usprawiedliwia wszystkie późniejsze decyzje autora. „Gorąc” to mikroświat widziany oczami dziecka – mały Maciek wyjeżdża właśnie na wakacje do babci, opuszcza Warszawę i trafia do niewielkiej mieściny. W niekończącym się upale dokonuje całej serii odkryć i sprawdza wszystkie zapachy i smaki, rozkoszuje się egzotyką najbliższego otoczenia, ale spotyka też (czasami tylko w opowieściach dorosłych) niezwykłych ludzi. Wie, że w lesie mieszka partyzant „Dzik”, z kolei sad babci daje schronienie pewnemu Żydowi, któremu wojna pomieszała zmysły. Jest milicjant Kossobudzki, jest pan Kuryłło, który na pamięć zna całe książki z przepisami kulinarnymi. Przez karty tej niepozornej objętościowo książeczki przewija się wiele postaci – a wszystkie są równie nieprawdopodobne – albo równie prawdopodobne – dla małego Maćka, który zdaje się chłonąć świat wszystkimi zmysłami. Miasteczko przedstawiane jest z perspektywy dziecka, a raczej precyzyjnie odtwarzane ze wspomnień i odarte z tej wiedzy, której kilkulatek mieć nie mógł. Jawi się zatem bardzo tajemniczo i bardzo niezwyczajnie, choć w rzeczywistości Kozioł przekazuje historię, jakich zapewne wiele.

Autor ogranicza akcję na rzecz migawek z „gorąca”. Każdy minirozdziałek dotyczy jednej kwestii związanej z życiem z dala od wielkiego miasta. To powrót do korzeni, sposób na oderwanie się od zabiegania i przypomnienie tego, co było ważne kiedyś. W oczach dziecka zwyczajność zyskuje magiczną atmosferę, a Andrzej Kozioł dba o to, by ta oprawa jednoczyła odbiorców w lekturze – i snuciu własnych synestezyjnych wspomnień. Stawia na proste przyjemności i zachwyty, na które nigdy nie pozwoliliby sobie dorośli. A dokładniej – przyjemnością jest w tej książce niespodziewany powrót do tego, co fascynowało kiedyś, do świata, na który dzisiaj nie ma już miejsca.

W pełnej niedopowiedzeń, bo przefiltrowanej przez dziecięcy umysł, narracji Kozioł nie musi bawić się w komplikowanie fabuły. Stawia na prostotę i w sferze wydarzeń, i w sferze języka, co sprawia, że całość nabiera nieco poetyckiego charakteru. Ta książka powstała po to, by przypominać, by wskrzesić rzeczywistość z dzieciństwa, a może też i po to, żeby sprawdzić ożywianą w esejach moc zmysłów. To miniaturka, która sprzeciwia się rozwojowi cywilizacyjnemu i konsumpcyjnemu trybowi życia. Autor sugeruje w niej rozmaite tęsknoty i uroki nieświadomej błogości dzieciństwa.

środa, 30 stycznia 2013

Karolina Prewęcka: Stanisława Celińska. Niejedno przeszłam

Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.

Spowiedź

Opowieści znanych ludzi, którzy wyszli z nałogu lub poświęcili się ratowaniu bezdomnych zwierząt zawsze mają w sobie pewien boleśnie powtarzalny element: trudno dowiedzieć się czegoś nowego czy oryginalnego, co więcej – trudno nawet przedrzeć się przez światopogląd niedopuszczający odmiennych opinii. A że Stanisława Celińska należy do tych aktorek, których życiem w pewnym momencie zawładnął alkohol, pewne było, że temat będzie powracał w wywiadzie-rzece. Na szczęście dla czytelników – nie jest to powracanie obsesyjne – być może zasługa w tym Karoliny Prewęckiej. Do wywiadu dołączone są też drobne „rozmowy” aktorki z psem – jednozdaniowe, wyróżnione kursywą wstawki sporo powiedzą o stosunku Celińskiej do zwierząt – a nie powinny męczyć.

Chociaż wydawałoby się, że jest to kolejny szablonowy wywiad z rozpoznawaną postacią, dość szybko wychodzą na jaw kolejne różnice. Przede wszystkim widoczne jest tu wyraźne rozdzielenie życia prywatnego i zawodowego, a potem połączenie tych sfer za sprawą konkretnej, jasno określonej hierarchii wartości. Celińska decyduje się na ogromną szczerość i otwartość, sama dotyka spraw bolesnych czy trudnych – ale równie chętnie przechodzi w anegdotę. Dokonuje przeglądu – nie tyle ról, co pracy pod okiem różnych reżyserów i w różnych teatrach. A jednocześnie wciąga Karolinę Prewęcką w rozmowę, chce poznać jej opinie, czasem – wspomnienia czy doświadczenia. To nie jest wywiad z gwiazdą, raczej przekrojowa rozmowa o życiu. Uderza w tomie zwyczajność Celińskiej – nie skromność, raczej świadomość, że istnieją sprawy ważniejsze niż popularność.

Jak w przypadku wielu wywiadów-rzek, i tutaj pojawiają się krótkie wypowiedzi na temat bohaterki tomu. Zwykle to wypowiedzi kolegów po fachu, sław, głośnych nazwisk, które spieszą z zapewnieniem przyjaźni, szacunku, podziwu czy zawodowej zazdrości, wspominają przygody na planie i w garderobach i sprowadzają znajomość do kilku żartów. W książce „Niejedno przeszłam” na temat Stanisławy Celińskiej wypowiadają się m.in. „złota rączka” – spec od remontów, zaufany taksówkarz, koleżanka, sąsiadka, ksiądz, charakteryzatorka, weterynarz, dzieci… owszem, opinie aktorów i reżyserów też się tu znalazły, ale znacznie dalej – i często okazują się mniej trafne niż portrety stworzone przez anonimowych dla szerokiej publiczności ludzi. Ten pomysł pozwala na zbudowanie wielowymiarowego obrazu, pokazanie różnych oblicz aktorki i uzupełnienie jej opowieści. Wreszcie widać znaną z filmów, seriali i teatru postać nie przez pryzmat przyjaciół-celebrytów, a uchwyconą w zwyczajnym życiu, z dala od reflektorów i fleszy. To spodoba się czytelnikom zmęczonym wywiadami spod znaku pop – wywiad ze Stanisławą Celińską jest inny, bardziej szczery, czasem gorzki, niekiedy zabarwiony śmiechem – ale daleki od wielkiego świata sław.

Kończy tę książkę równie ciekawy jak dodanie opinii bliskich zabieg – to jest zestaw szeptanych minirecenzji. Prewęcka przez rok oglądała Stanisławę Celińską na scenie w różnych spektaklach i wystawiała jej własne oceny: nie są to teksty profesjonalne, a kilkuzdaniowe rejestry wrażeń, próby odnotowania, co obecność Celińskiej wniosła do przedstawienia. Ten motyw również wpisuje się w konwencję całego tomu, prywatne uwagi będą dla zwykłych czytelników mieć podobną wartość co wypowiedzi nieznanych ludzi – ale sporej części odbiorców uświadomią też, że Celińska pojawia się dzisiaj nie tylko w serialach obyczajowych.

wtorek, 29 stycznia 2013

Red. Gene Stone: Widelec zamiast noża. Droga do zdrowia usłana roślinami

Galaktyka, Łódź 2012.

Zdrowa dieta

Są chorzy, którzy szans na leczenie upatrują w osiągnięciach farmaceutyki i medycyny, są i tacy, którzy wierzą w potęgę odpowiedniego trybu życia. Pierwszych tom „Widelec zamiast noża” prawdopodobnie tylko zirytuje, dla drugich może stać się niemal biblią i sposobem na życie. U innych odbiorców wywoła skrajnie różne reakcje, a to ze względu na styl, jakim książka została napisana. Autorzy najwyraźniej nie potrafili się zdecydować, czy postawić na racjonalne argumenty czy na emocjonalną retorykę – a połączenie tych postaw i przedstawianie rzeczowych argumentów w prawie fanatyczny chwilami sposób niekoniecznie przypadnie do gustu nieprzekonanym. Inna rzecz, że „Widelec zamiast noża” to pozycja kierowana przede wszystkim do chcących zmienić tryb życia i zdecydowanych na przejście na roślinną dietę – a tym odbiorcom nachalne przekonywanie przeszkadzać nie powinno.

„Widelec zamiast noża” składa się z trzech części. Najobszerniejszą stanowią przepisy kulinarne na zdrowe i sycące dania: śniadania, zupy, dania główne, dodatki i desery, które nikomu nie zaszkodzą, a przyczynią się do poprawy stanu zdrowia. Zaczerpnięte są z różnych źródeł i czasem opatrywane drobnymi komentarzami, w których autorzy zachwalają swoje potrawy i jeszcze raz starają się zdobyć uwagę oraz zaufanie czytelników. Przepisy składają się z podania ilości porcji, zestawu potrzebnych składników, sposobu wykonania oraz – sporadycznie – modyfikacji (gdy jakiś składnik jest niedostępny w Polsce, w przypisach podaje się jego zamiennik). Nie ma informacji o stopniu trudności wykonania czy o zawartości kalorii – nic nie powinno zniechęcać do eksperymentowania w kuchni. Część „Twarze” oraz „Niezwykłe rezultaty” to krótkie (nieprzekraczające dwóch stron) portrety ludzi, którzy za sprawą roślinnej diety odmienili swoje życie. Są tu sylwetki lekarzy i byłych chorych, pojawiają się krótkie życiorysy i informacje o przyczynie kulinarnych wyborów, a także opisy zbawiennych skutków diety, czasem – ze zdjęciami. To jeden ze sposobów na przekonanie czytelników do zmian. Pierwsza część tomu, najbardziej nieobojętna stylistycznie, wzbudzić może najwięcej kontrowersji. Autorzy próbują tu wyliczyć choroby wynikające ze złej diety, przypominają o interesach koncernów farmaceutycznych, grają na emocjach odbiorców (pożywienie, które „nigdy nie posiadało ani twarzy, ani matki”) i rozwiewają ewentualne wątpliwości. Po pierwszej fazie przekonywania przychodzi czas na drugie uderzenie: tym razem od strony krzywdy, jaką wyrządza się zwierzętom hodowlanym. Czytelnicy muszą być przygotowani na zestaw okrucieństw, a przy okazji i zachowań w konsekwencji tragicznych dla środowiska. O stawianiu retoryki nad argumentami świadczy najlepiej rozdział „Czytanie etykiet” – zamiast rozszyfrowywania symboli i ich wpływu na zdrowie pojawią się tam tylko motywy z poprzedniego rozdziału, ogólniki i próby przekonywania do zdrowej diety.

Sama idea zdrowego odżywiania się jest jak najbardziej godna pochwały, podobnie zresztą jak sprzeciwianie się bestialskim praktykom w hodowlach zwierząt. Jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że nieprzezroczystym językiem i obfitością emocjonalnych quasi-argumentów autorzy podkopują swój autorytet i tracą szansę na dotarcie do części odbiorców. Zaangażowanie uczuciowe nie wychodzi im na dobre i mogą uzyskać efekt odwrotny do zamierzonego. Ale kto postanowił już przejść na dietę roślinną, może przyjrzeć się zawartym w tomie przepisom.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Michael Langford, Anna Fox, Richard Sawdon Smith: Fotografia według Langforda dla fotografów, czyli jak opanować tę sztukę

(współpraca: Peter Renn, Christian Nolle)

Wydawnictwo Wojciech Marzec, Warszawa 2012.

Tajniki fotografii

„Fotografia według Langforda dla fotografów, czyli jak opanować tę sztukę” to obszerny podręcznik należący już – przynajmniej w oryginale (pierwsze wydanie ujrzało światło dzienne w 1965 roku) – do klasyki literatury przedmiotu, ale uzupełniany wraz z rozwojem myśli technicznej oraz ewolucją aparatów cyfrowych. Zgodnie z tytułem to tom, który na wiele nie przyda się przypadkowym pstrykaczom chcącym uatrakcyjnić rodzinne albumy fotograficzne – za to da solidne podstawy tym, którzy fotografii chcieliby się poświęcić. „Fotografia według Langforda” stanowi niemal biblię dla czytelników i użytkowników – znaleźć tu można odpowiedzi na wszystkie pytania nurtujące artystów i rzemieślników – jedynie poza zagadnieniem, co właściwie uwieczniać w kadrze. Nie jest to bowiem podręcznik kreatywności, a zestaw informacji na powiązane z fotografią tematy. Pojawiają się tu klasyczne aparaty (także te służące do tworzenia fitografii otworkowej) oraz lustrzanki cyfrowe, wywoływanie filmów i opracowywanie plików graficznych – wszystko ma na celu rozwiewanie wątpliwości odbiorców lub wskazanie im twórczego potencjału na etapie obróbki zdjęć. Podręcznikowy charakter sprawia, że tom można czytać od deski do deski (choć nie będzie to lektura rozrywkowa, jak w przypadku rozmaitych tematycznych albumów), lub kierować się od razu do odpowiedniego działu – nawigację ułatwi przejrzysty system odnośników i szczegółowy spis treści.

Pierwsze trzydzieści stron zajmują ogólne wiadomości na temat fotografii, osiągnięć, historii jej rozwoju (skróconej tak, by nie znużyć czytelników, ale ich zainteresować; bardziej szczegółowe kalendarium znalazło się na końcu książki), zapiski o znaczeniu kompozycji lub niebezpieczeństwach i zaletach płynących z własnego stylu. Dziś taki przegląd wydawać się może raczej konwencjonalny, ale stanowi dobre wprowadzenie do tematu i parę rzeczy odbiorcom uświadomi. Autorzy na początku rozprawiają się też z kwestiami fizyki światła – by potem nie rozpraszać się na elementarnych wywodach. Rozdział poświęcony obiektywom pomaga zrozumieć (tym, którzy jeszcze nie znają pojęć), czym jest wartość przysłony, na czym polega głębia ostrości czy – jak dbać o obiektyw. Autorzy przybliżają też budowę aparatów fotograficznych, analizują sprzęt oświetleniowy (bez zbytniego rozwodzenia się nad jego możliwościami w kształtowaniu atmosfery zdjęcia). Uczą, jak dokonywać pomiaru światła i ustawiać ekspozycję. Niewielki rozdział dotyczy komponowania kadru – i wskazuje na pułapki, których trzeba unikać. Dalsza część książki poświęcona jest już pracy z filmami: podręcznik pozwala na przygotowanie ciemni i wywoływanie różnych rodzajów filmów (kolorowe odbitki fotograficzne to temat następnego tomu z cyklu), wyjaśnia cechy papieru fotograficznego i techniki przygotowywania czarno-białych odbitek, zasady retuszu, uczy obróbki cyfrowej oraz przedstawia sposoby prezentacji własnych prac – można więc powiedzieć, że kompleksowo ujmuje niemal cały warsztat fotografa. Jeśli odbiorcy inspiracji i podpowiedzi tematycznych szukać będą gdzie indziej, tu zawsze wrócą – by rozwiać wątpliwości, opanować nowe umiejętności czy znaleźć błędy w swoim postępowaniu.

Z książki można jednak korzystać nie tylko jako ze źródła wiedzy i przydatnych (załączniki!) tabel i treści. Każdy rozdział bowiem kończy się na wzór poppublikacji, punktowym podsumowaniem oraz zestawem propozycji ćwiczeń. Nie są to przeważnie zadania, które da się wykonać szybko i od niechcenia, wymagają wkładu pracy, która bez wątpienia zaprocentuje poprawą jakości wykonywanych zdjęć. Autorzy w ćwiczeniach podsuwają nie tylko pomysły na fotograficzne wyzwania – ale również nazwiska fotografów, z których pracami warto się zapoznać. W tych miejscach podręcznik zamienia się w dobry przewodnik po intrygującym świecie fotografii i daje szansę na dokonywanie własnych ważnych odkryć, które nie pozostaną bez wpływu na sposób oglądania świata. Innym elementem wzbogacania wyobraźni odbiorców są fotografie. W tej książce nie pełnią one funkcji artystycznej, a są ilustracjami omawianych zjawisk – bywa, że i w nich skrywają się cenne wskazówki i drogi poszukiwań dla fotografów korzystających z tomu.

Stale aktualizowany podręcznik nie starzeje się zbyt szybko między innymi z powodu rezygnacji z omawiania konkretnego rodzaju sprzętu. Tu liczy się bardziej sam sposób powstawania i opracowywania fotografii, sedno tej sztuki, a nie zestaw marek i firm. „Fotografia według Langforda” gromadzi w jednym miejscu najważniejsze informacje przydające się specjalistom, ale i cenne dla laików. Rzeczowy język i sposób kondensowania wiadomości sprawiają, że można tu szybko odnaleźć potrzebne treści. W książce nie traci się czasu na pustosłowie, przegadanie czy fotograficzne anegdoty, nie ma zwierzeń fotografów ani drobiazgowego analizowania konkretnych dzieł. To tom, do którego będzie się często zaglądać – powinien znaleźć się w biblioteczce każdego fotografa.

niedziela, 27 stycznia 2013

Arthur Gordon: Przypływ zachwytu

WAM, Kraków 2012.

Piękno drobiazgów

Drobne scenki i oryginalne (lub nieprzewidywalne) historyjki z życia wzięte ubarwiają zwykle każdą powieść, zapadają w pamięć i umilają lekturę, choć dla fabuły mają dalszoplanowe znaczenie. Trudno sobie wyobrazić, by z takich drobiazgów udało się stworzyć całą książkę – a jednak Arthurowi Gordonowi za „Przypływ zachwytu” należą się wyrazy uznania. Efektu nie psuje ani nieco egzaltowany tytuł, ani podział na rozdziały „dary”. Bez żadnych zastrzeżeń przyjmą tom ci odbiorcy, którzy poszukują duchowych wskazówek, życiowych mądrości i podpowiedzi, jak reagować w określonych sytuacjach. Można „Przypływ zachwytu” potraktować jako przewodnik czy pomoc w samorozwoju – ale wcale nie trzeba tego robić, by dalej cieszyć się ciekawą lekturą. Niewykluczone, że i sceptycy znajdą tu fragmenty, do których zechcą wracać: pomocna w tym będzie tematyczna różnorodność, a i sposób wtopienia w tekst filozoficznych refleksji o człowieku.

Arthur Gordon przyjmuje w narracji strategię zwierzenia. Stara się wprowadzić czytelników we własny świat, w którym pojawiało się mnóstwo wartych opisania przypadków. Szczególny urodzaj na ludzi wygłaszających wartościowe uwagi czy wręcz życiowe mądrości pozwoliłby z łatwością podważyć prawdopodobieństwo relacji – ale przecież przyjęta konwencja umożliwia też odrzucenie nachalnej retoryki. Ton zwierzenia sprzyja zadumie – więc autor bez trudu osiągnąć może swój cel. Jego książka pozwala wierzyć w bezinteresowną dobroć i prawdziwe uczucia, osiąga mniej więcej to samo, co agresywnie promowane podręczniki samorozwoju – lecz zupełnie innymi chwytami. Tam pojawia się krzyk, tutaj – szept. Tam – natrętnie powtarzane frazy, których nie można poddać krytyce, tutaj – punkt wyjścia do zastanowienia się nad kolorami życia. Autor odwołuje się do swoich doświadczeń: krzepiących, dodających otuchy, optymistycznych, budzących nadzieję, czasem smutnych za to cennych… Przytacza kolejne historie osnute na konkretnych wydarzeniach, pokazując, jak łatwo w życiu o niezwykłość. Część opowieści zawiera ukryte, a część całkiem jawne przesłania dla wszystkich. Porady zostają niekiedy rozwinięte (jak w przypadku listu ze wskazówkami dla chrześniaka, chociaż to przykład ekstremalny) tak, by każdy, nawet pozbawiony potrzeby rozmyślania nad tekstem, pojął sens przesłań i spostrzeżeń autora; czasem są te porady wyróżnione w tekście dużymi literami, a czasem ukrywane w rodzajowych scenkach.

Ale Arthur Gordon daleki jest od mnożenia prostych zachwytów i skłania innych do wzruszeń. Pisze rzeczowo, jakby chciał opowiedzieć wydarzenie a nie wywołać emocje. Jest skoncentrowany na drobnych „akcjach” poszczególnych tekstów, za to nie próbuje zarzucać czytelników własnymi przeżyciami – ani tym bardziej przekonywać ich do podobnych postaw i reakcji. Unika egzaltacji i kaznodziejstwa, nic nie chce perswadować. W „Przypływie zachwytu” jest miejsce wyłącznie na drobne scenki połączone ze wspomnieniami autora – oraz na porady zwykle jemu udzielane. Te porady zyskują jednak rzadko spotykany w rubrykach psychologów kształt, są konkretne i spójne – i czasem chce się je wypróbować od razu, z czystej ciekawości. W taki właśnie sposób Gordon może dotrzeć do swoich odbiorców. Oczywiście czytelnicy o naturach romantyków czy idealistów, rozmiłowani w poezji i lubujący się w pięknie, zachwycać się też będą liryczną stroną tej narracji oraz wrażliwością autora – bo to zjawiska, których nie sposób pominąć w czytaniu. Arthur Gordon wydaje się być w swojej książce szczery – i to sprawia, że może sobie pozwolić na sugerowanie czytelnikom lekcji życia.

sobota, 26 stycznia 2013

Anna Czeplińska: Miłość - przed użyciem wstrząsnąć

Zysk i S-ka, Poznań 2012.

Młodzieżowy trop

Na intrygę rodem z powieści dla młodzieży zdecydowała się Anna Czeplińska, uznając zapewne, że dorosłym odbiorczyniom przyda się trochę romantycznych (ale bez przesady) przygód. Typowych dla baśni marzeń, wrzuconych w prozaiczną codzienność. I tak „Miłość – przed użyciem wstrząsnąć” sięga po odrzucaną już konwencję i proponuje czytelniczkom historię o poszukiwaniu skarbów oraz życiowego partnera. Żeby nie było zbyt infantylnie, autorka odrabia lekcje z powieściowego świata, próbuje zgłębić tajniki pracy w redakcji kobiecego pisma, motyw nurkowania, temat zamków na Dolnym Śląsku czy sferę więzienną – wszystko po to, by urzeczywistnić historię pewnego związku.

W „Miłości” od początku daje się wyczuć specyficzną fabularną nerwowość. Jest tu Ola próbująca realizować dziennikarskie pasje w mało ambitnym periodyku, pojawia się i Kuba, życiowy nieudacznik. Tych dwoje miałoby się ku sobie od początku, gdyby nie cała seria przeszkód. Różnią się od siebie tak bardzo, że to aż dziwne, że zwrócili na siebie uwagę. Jednak autorka-demiurg nie zamierza nikomu ułatwiać zadania, zapewne w obawie przed powielaniem wzorców z łzawych romansideł. W związku z tym „Miłość” przeradza się w powieść akcji – z motywem poszukiwania skarbów. Czeplińska robi dużo, żeby oddalić się od schematów z popularnych czytadeł, nie chce być kojarzona z modnymi tematami czy fabułami, jej bohaterowie nie są idealni, nie radzą sobie ze zwyczajnym życiem. Ucieczką od codzienności będzie dopiero zagłębienie się w przeszłość. Tu Czeplińska robi jedyne ustępstwo na rzecz trendów w obyczajówkach: nawiązuje do sag czy powieści historycznych. Cofa się do powstania styczniowego i ukazuje zagmatwane losy przodków postaci. W końcu Ola i Kuba, by móc zacząć sobie radzić, muszą znaleźć punkt oparcia – najlepiej w dziejach, bo biegu historii nic już nie zmieni. W związku z tym rozdziały o perypetiach dwojga ludzi zagubionych w świecie przecinają obyczajowe doświadczenia przedstawicieli ich rodów. Kryje się w tym tajemnica do rozwiązania.

Mimo dość głębokich tematycznych analiz narracja Czeplińskiej okazuje się dosyć surowa. Po pierwsze – nie ma tu mowy o żadnych stylizacjach, a gdy takie mają szansę zaistnieć (rozmowy przestępców) – automatycznie przekreślają wiarygodność kreacji. Trzyma się więc raczej autorka jednego stylu i na dobre jej to wychodzi, chociaż partie historyczne wybrzmiewają przez to mniej przekonująco. Po drugie – opowieść prowadzona jest w czasie teraźniejszym. Zwiększa to jej dynamikę i pozwala skupić się na rozwoju akcji, ale też zamienia książkę w sensacyjno-obyczajowy filmik. Autorka stara się nie pozostawiać czasu na psychologiczne analizy czy szukanie podobieństw do bohaterów świata pop, narzuca szybkie tempo – bo tylko tak może przykuć uwagę odbiorczyń zmęczonych stereotypami. A że swoich bohaterów musi chronić przed złem i nieszczęściami, bo inaczej złamałaby reguły obyczajówek wzorowanych na komediach romantycznych, całość nabiera posmaku dawnych powieści przygodowych z literatury czwartej. Okazuje się, że i w takiej tradycji można umieścić historię o miłości. Bo jednak – mimo wątku szukania skarbów czy miłości, która pokona każdą przeszkodę. Anna Czeplińska daje swoim czytelniczkom narrację gęstą. Tu dzieje się wiele i właściwie bez przerwy – taki sposób znalazła autorka na historię mającą dostarczać rozrywki. A w końcu kto zabroni trzydziestolatkom przeżywać emocje właściwe dotąd ludziom o połowę od nich młodszym? Ta powieść nie wymaga od odbiorczyń zaangażowania emocjonalnego – w końcu już tytuł zapowiada rozwój wypadków. W trakcie lektury można domyślać się, co się stanie z bohaterami – i być może dlatego Czeplińska szuka scen mrożących krew w żyłach, by urozmaicić fabułę. Jednak i to nie wywoła większego wrażenia na zajętych śledzeniem historii odbiorczyniach.

piątek, 25 stycznia 2013

John Green: Gwiazd naszych wina

Bukowy Las, Wrocław 2013.

Instytucja do spełniania życzeń

Opowieści o walkach z chorobą – zwłaszcza jeśli dotyczą młodych ludzi – poruszają masową wyobraźnię i stanowią dzisiaj gwarancję emocjonalnego odbioru. Przy prostej, zerojedynkowej konstrukcji, liczy się w nich pomysł na rozwój fabuły – nawet mniej niż sam sposób opisu. Ale John Green tomem „Gwiazd naszych wina” rzuca wyzwanie wszystkim autorom i naśladowcom poruszającym się w ramach kuszącego subgatunku. Jeśli masowej publiczności wystarczą proste historie z ckliwymi zakończeniami, Green zapewnia swoim czytelnikom znacznie więcej. Nie odrzuca konwencji literackiej, chociaż czyni z niej momentami powód drwin i obiekt ironii – istniejąc w centrum subgatunkowego nurtu literatury „szpitalnej” czy literatury chorych, daje odbiorcom więcej, niż ci mogliby się spodziewać. Zdecydowanie „Gwiazd naszych wina” nie jest tanim wyciskaczem łez, ale trudno będzie tę książkę czytać z chłoną obojętnością.

Green nie wychodzi poza świat ludzi chorych. Narratorką jest szesnastoletnia Hazel, której rak zaatakował płuca. Dziewczyna znalazła eksperymentalny lek hamujący postęp nowotworu, ale nie może poruszać się bez butli z tlenem. W grupie wsparcia, do której musi uczęszczać Hazel mimo sztucznej atmosfery i małej przydatności spotkań, pojawia się Isaac – on w wyniku choroby stracił jedno oko, a wkrótce zostanie pozbawiony możliwości widzenia. Ale najważniejszy jest Augustus, siedemnastolatek z protezą nogi. To on jest najlepszym przyjacielem Isaaca, wsparciem w najcięższych chwilach i uosobieniem niezależności. Triumf nad chorobą obwieszcza światu paleniem niezapalonego papierosa. To Augustus zakochuje się w Hazel i zmienia jej życie.

Dostrzega John Green wszystkie powtarzalne punkty z opowieści o nieuleczalnie chorych dzieciach. Bohaterowie sami kpią ze swoich przywilejów („Bonusów Rakowych”) czy z motywu Ostatniego Dobrego Dnia. Ze świadomością konwencji robią wszystko, by zasmakować życia – a przez chorobę wzrasta nie tylko ich determinacja, lecz i siła wpływu na otoczenie. Odbijają się w sobie jak w lustrze – i dlatego u Greena liczy się nie dążenie do normalności, a troska o uczucia bliskich. W standardowych powieściach zbliżonych tematyką do „Gwiazd” zwykli ludzie istnieją po to, by pomagać w spełnianiu części pragnień bliskim. W tej książce jednak zmagania z chorobą zmuszają samych chorych do ogromnych wyrzeczeń. Autor ułatwia postaciom porozumienie.: każdy jest okaleczony i każdy zmaga się z różnymi problemami – skupienie na sobie oznaczałoby licytację w poziomie poczucia krzywdy i cierpieniu – skupienie na innych pozwala dostrzec prawdziwy heroizm. O którym, zresztą, otwarcie nie ma tu mowy, uniemożliwia jego komentowanie ironia.

Hazel i Augustus niemal żyją literaturą – i z literatury wypływa ich najśmielszy pomysł. Choroba nie może zatem do końca zdominować fabuły. Podstawą jest tu piękno pierwszej prawdziwej miłości, która rozkwita bez względu na niekorzystne warunki. Motyw miłości ukierunkowanej chorobą byłby tendencyjny, gdyby nie kreacja bohaterów. Augustus i Hazel to postacie nietuzinkowe – trudno przewidzieć ich pomysły i czyny, a zwłaszcza uczucia. Oboje kpiąco i z dystansem spoglądają na rzeczywistość, znajdują sobie płaszczyznę porozumienia niedostępną innym ludziom. Ich związek w niczym nie przypomina kiczowatych relacji z masowych powieści. Sam w sobie staje się interesujący – a to nie jedyne, co Green ofiaruje czytelnikom. Wzbogaca książkę o elementy typowe dla młodzieżowych historii (bunt, nieporozumienia z rodzicami), ale i o sceny, których długo się nie zapomni (Dzień Niszczenia Pucharów jako kwintesencja mądrej przyjaźni). Autor pokazuje, jak rozwiewają się złudzenia, ale też – jaką siłę potrafi dać obecność drugiego człowieka. Pisze tak, że okładkowy komentarz „absolutnie genialna” okazuje się jak najbardziej uzasadniony.

Przy tym nie troszczy się Green zupełnie o uwiarygodnienie postaci na planie języka (a czasem i postępków). Nastolatki wyrażają się kwieciście i mądrze, filozoficznie, wygłaszają trudne prawdy o życiu i porozumiewają się prawie książkowo. Augustus lubuje się w teatralnych gestach, oboje chętnie przerzucają się cytatami z sobie znanej książki. Green doskonale wie, że za nim przemawiać będzie potęga uczucia i świadomość choroby. Nie chce litości dla bohaterów – a oni jej wcale nie potrzebują.

Można tę książkę przedstawiać w samych superlatywach – ale i bez tego stanie się modna. Ważna jest już. Zasługuje na to, żeby dokonać kolejnej literackiej rewolucji w świecie pop. Masom da wzruszenia. Ale części odbiorców także refleksję.

czwartek, 24 stycznia 2013

Sam Kashner, Nancy Schoenberger: Romans stulecia. Elizabeth Taylor & Richard Burton

Wydawnictwo Wojciech Marzec, Warszawa 2012.

Spełniona baśń

Ta książka nie jest typową plotkarską publikacją ani powierzchowną podwójną biografią. Nie ma w sobie nic z szablonowych historii o życiu gwiazd. Choć to rzetelna i dogłębna analiza faktów, czyta się ją jak beletrystykę i równie silnie przeżywa ze względu na emocjonujące opisy i odpowiednio zaprezentowany temat. Tu nie ma miejsca na obojętność, nieważne, czy jest się czytelnikiem zainteresowanym historią filmowych i teatralnych ról bohaterów, czy szuka się po prostu ciekawej lektury. „Romans stulecia” niebezpiecznie wciąga, wprowadzając odbiorców w intymne relacje między Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem. Jednocześnie, jak przyznają autorzy, jest hołdem złożonym niezwykłej parze. Przedstawia triumf pożądania, przywiązania i miłości, która niemal nie miała prawa zdarzyć się w filmowym świecie.

Sam Kashner i Nancy Schoenberger przyjrzeli się fascynującemu masową publiczność związkowi i dali mu się prowadzić – książka rozpoczyna się od pierwszego spotkania i pierwszego spojrzenia, a potem nigdy nie oddala się od najważniejszego tematu. W centrum uwagi są tu niezmiennie Elizabeth Taylor i Richard Burton. Cała reszta – przygotowania do filmów, dzieci, prywatny jacht, klejnoty, gaże aktorskie, nałogi, przyjaciele, pomysły ludzi z branży filmowej – schodzi na dalszy plan i służy przede wszystkim zobrazowaniu nienasyconego uczucia. Autorzy śledzą historię Taylor i Burtona od rozstania z dotychczasowymi małżonkami. Spojrzenia w przeszłość będą się pojawiały z czasem, chronologia istotna jest tylko w przedstawianiu ewolucji najsławniejszego „romansu”. Do obszernego tomu trafiło to wszystko, na co zwykle nie ma miejsca w prasowych artykułach. Wydaje się niemal, że autorzy przez cały czas dyskretnie towarzyszą parze, znają każdy gest swoich bohaterów i w dodatku potrafią go przekazać tak, by odbiorcy mieli wrażenie pełnego uczestniczenia w sytuacji. Gdzie to tylko możliwe, przełączają narrację na bezpośrednie wypowiedzi Taylor i Burtona – krótkie cytaty jeszcze bardziej angażują odbiorców w historię. Kashner i Schoenberger zdają się nie pomijać żadnego spotkania, by przedstawić rozwój uczucia. Sprawdzają każdą chwilę, by zaspokoić ciekawość czytelników. Zachowują w tym jednak umiar, jeśli chodzi o intymne zbliżenia pary. Wzajemne pożądanie Taylor i Burtona czasem zostaje przedstawiane ich własnymi słowami, a stale jest wyczuwalne w sferze narracji – nie ma więc potrzeby dodatkowego jego akcentowania. Autorzy dobrze to rozumieją i nie spłycają treści voyeurystycznymi zapędami, czym zresztą dodają jeszcze pikanterii książce. Bez wątpienia udaje im się oddać siłę i potęgę romansu – a przy tym sprawiają, że przez pięćset stron opowieści o wielkiej miłości odbiorcy nie mają kiedy się znudzić czy zniechęcić. Tu nie używa się wielkich słów, nie ma przesłodzenia i sentymentów. Taylor i Burton pokazani są jako para, która lubi awantury i burzliwe sceny, nie stroni od kieliszka i ceni sobie luksus, obdarowuje się drogimi prezentami i obrzuca wyzwiskami, które pełnią rolę afrodyzjaków – to związek wolny od rutyny, a przez stałą obecność mediów niemal pozbawiony prywatności i monotonii.

„Romans” opisany został szczegółowo i z uwzględnieniem prac przy kolejnych produkcjach: do wielkiej miłości dołączają się niebotyczne gaże i gwiazdorskie zachcianki – ale autorzy przedstawiają również normalność bohaterów, ich pomysły na codzienne życie, problemy oraz troski. Imponować może drobiazgowość w odtwarzaniu konkretnych reakcji i zachowań: pojawiają się w tomie nie tylko bezpośrednie wypowiedzi aktorskiej pary, ale i fragmenty listów, zapiski z dzienników, oświadczenia prasowe czy zachowania odtwarzane przez wspomnienia ekip z planów. Przy obszernym materiale źródłowym nie ma jednak wrażenia kolażowości tekstu. Momentami przypomina on filmową opowieść, a zawsze jest spójny, wiarygodny i nieprzerysowany – a także wolny od odautorskich komentarzy czy emocji. To rejestr faktów z interpretacją pozostawioną czytelnikom. A że fakty są niezwykłe i często brzmią jak wyjęte z baśni dla dorosłych – to tylko uprzyjemnia lekturę.

Tematem tej książki jest miłość, która właściwie nie miała prawa się zdarzyć. To uczucie zostało zaprezentowane z pomysłem i wyraźną fascynacją. Znalazło się tu też miejsce na przedstawianie zawodowych ambicji i podejmowanych w pracy decyzji – ale autorom udało się dokładnie połączyć sferę prywatną i publiczną tak, by ta pierwsza stale dominowała. Na uwagę zasługuje też naprawdę dobra narracja – głęboka a jednocześnie dyskretna, przenosząca opowieść a nie narzucająca jej własnych ocen (szkoda natomiast, że korekta zawiodła zwłaszcza w konsekwentnej pisowni produktów marek z dużej litery…). „Romans stulecia” przez długi czas jest baśnią, która miała szansę zaistnieć w rzeczywistości. Czytelnicy będą więc śledzić relacje między Taylor i Burtonem ze świadomością, że czasem nawet najśmielsze marzenia mogą się spełnić.

środa, 23 stycznia 2013

Siri Mitchell: Piękna debiutantka

WAM, Kraków 2012.

Gra pozorów

Dość długo wydaje się być „Piękna debiutantka” powieścią jednotorową i zbudowaną ze zbanalizowanych już schematów literackich. Siri Mitchell cofa się do XIX wieku, by przedstawić siedemnastolatkę, która właśnie ma zadebiutować na salonach. Tyle że dziewczyna, zamiast zgłębiać tajniki flirtu, tańca i języka wachlarza, woli uczyć się matematyki, włoskiego i łaciny. Musi jednak podporządkować się woli ojca i surowej ciotki – i zdobyć serce dziedzica. Klara przechodzi zatem przyspieszony kurs towarzyskiej ogłady. Wraz z nią na salony wchodzi też Lizzie, jej najlepsza przyjaciółka, która też walczyć ma o względy najlepszego kandydata na męża.

Mitchell początkowo nie chce zrezygnować z wygodnego oparcia, jakie zapewniają jej literackie wyeksploatowane motywy. Przez wpatrzenie w nie tworzy autorka powieść prostą, młodzieżową w duchu – i powoli rozwija to, co czytelnicy odgadują już po drobnych sygnałach. Bardzo powoli wprowadza lekkie pęknięcia do skostniałej struktury: konwencję rozbija przyjaźń z Lizzie (i szczerość, na jaką mogą sobie pozwolić niepilnowane bohaterki), a potem także kontakty z wielbicielami. Siri Mitchell włącza do fabuły książkę o dzielnicach biedoty – i tak zarysowuje tajemnicę, jaką przed Klarą mają dorośli. Powieść nie zmieni się nagle w wielopłaszczyznową, ale przestanie się toczyć w łatwym do przewidzenia kierunku, przynajmniej jeśli chodzi o pozaromansowe wątki.

Historyczna obyczajówka poprowadzona została prostym językiem, niemal kontrastującym z dziewiętnastowiecznymi narracjami. Tu dominują krótkie i pełne treści zdania, nie ma miejsca ani na rozbudowane opisy, ani na uwiarygodnienie przestrzeni. Odbiorcy otrzymują rzeczywistość przefiltrowaną już przez logicznie myślącą bohaterkę – która nie czuje się dobrze wśród sztywnych zasad. Paradoksalnie ten zabieg przysłużył się sugerowaniu kolorytu lokalnego i pozwala też dobrze scharakteryzować samą Klarę. Nie ma potrzeby kwestionować otoczenia – jego istnienie staje się bardzo wyraźne przez bunt i dystans postaci. Siri Mitchell zależy za to na tym, by zakwestionować sens etykiety: przez cały sprawiający wrażenie raczej infantylnego wstęp gra ironią, odsuwa wszelkie tekstowe ozdobniki po to tylko, by silniej wybrzmiała niechęć dziewczyny do jej współczesnej obyczajowości. W ten sposób każdy, kto zechce wyłamać się z tego świata, stanie się automatycznie sojusznikiem – i Klary, i czytających.

„Piękna debiutantka” daje się odczytywać jako powieść o obłudzie. Siedemnastolatka nie pasuje do zakłamanego świata: nie rozumie istoty polowania na męża, nie podoba jej się gra, jaką trzeba toczyć. W jej życiu wszystko jest na pokaz i po to, by nie dać ludziom powodów do plotek – kłóci się to z obecnością kronik towarzyskich i opłacanych suto dziennikarzy, którzy kreują modę i wyznaczają oceny debiutantek. Do tego dziecięce złudzenia nie wytrzymują konfrontacji z rzeczywistością, a fasada pozorów w każdej chwili może runąć. Siri Mitchell nie pozwala sobie na idealizowanie opowieści w każdym wątku – zdarzają się jej całkiem spore odejścia od konwencji – i zwłaszcza dla tych pomysłów czyta się „Pomysłową debiutantkę” aż do końca. Książka mogła mieć inne proporcje (mniej wprowadzania w świat salonów, za to wydłużony motyw szarlatanerii) – ale wtedy trudniej byłoby autorce uzyskać spójność przedstawianego czasu i charakterów. Jest to nie bardzo skomplikowana ale niezła powieść historyczno-obyczajowa.

wtorek, 22 stycznia 2013

Sune Persson: Białe autobusy

PWN, Warszawa 2013.

Wojna inaczej

Motyw Białych Autobusów – konwoju, który miał uratować przed zagładą więźniów z obozów koncentracyjnych – stanowi mniej znany wątek historii II wojny światowej i może rozbudzać ciekawość odbiorców. W tomie „Białe autobusy” przedstawiony został podręcznikowo, to jest sprowadzony do faktów i dokumentów, za to pozbawiony emocji reportażowych ujęć. Sune Persson zdecydował się na czysto naukowe podejście – odrzuca jednostkowe historie ocalonych, koncentrując się na samym przygotowaniu i przebiegu akcji. Najmniej w jego pracy liczy się to, co w dziejopisarstwie nieistotne – przeżycia konkretnych ludzi. Dlatego też styl „Białych autobusów” może wydawać się suchy i chłodny. Niewątpliwie na motywach z tomu można by stworzyć (lub odtworzyć) niejedną opowieść fabularyzowaną, bogatą w prywatne tragedie i szczęścia – ale Sune Persson nie tworzy literatury a relacjonuje historię. Wielką historię, w której człowiek liczy się tylko wtedy, gdy ma wpływ na losy bezimiennych mas.

Rozpoczyna się ta książka od… skrótowego przeglądu przebiegu II wojny światowej, co odbiorcom świadomym ogromnego wyboru tytułów poświęconych temu zagadnieniu może w pierwszym momencie wydać się dziwne. Jednak Persson do tematu podchodzi metodycznie, chce nakreślić kontekst, by dla czytelników oczywiste stały się później opisywane decyzje i trudności. Skrupulatność w tworzeniu struktury tomu widać potem także w dokładnych analizach sytuacji w poszczególnych krajach Skandynawii. Autor proponuje beznamiętne analizy, wyraźnie unika oceniania, wybiera ton obiektywny, a od czasu do czasu przypomina sobie również o mniej zorientowanych w temacie II wojny światowej i stara się podsunąć im ogólniejsze wiadomości o wojnie. Ponieważ Białe Autobusy uwalniać miały żydowskich więźniów pochodzących ze Skandynawii, przygląda się sytuacji Żydów w Danii, Norwegii i Szwecji.

Sam motyw białych autobusów oraz ludzi bezpośrednio zaangażowanych w akcję nie zajmuje więc całej książki, jest skondensowany, ale niepozbawiony szczegółów. Autor opisuje techniki negocjacyjne z Niemcami i sposób transportowania uwolnionych, stosunki z więźniami oraz – z oficerami gestapo. Kilka razy zaledwie zbliża się do jednostek, zwykle stara się w narracji zachować naukowy dystans – jedynie w obszernych cytatach ze wspomnień uwalnianych znajduje się miejsce na emocje i przeżycia: takie wypowiedzi nie są natomiast opatrywane komentarzem. Na wprowadzenie siebie do narracji Persson pozwala sobie tylko wtedy, gdy musi wytłumaczyć dobór materiałów źródłowych. Nie chce uprawiać beletrystyki. Każdą relację dokładnie sprawdza w raportach czy notatkach, a jeśli potwierdzenie zdarzenia okazuje się niemożliwe, autor wyraźnie zaznacza to w tekście. Sięga po statystyki i dokumenty – nie te interesujące z perspektywy zwykłego (czy nawet przypadkowego) odbiorcy, ale te ważne dla wielkiej historii.

Są „Białe autobusy” – mimo poważnego naukowego tonu i dyscypliny myślowej, która nie pozwala na nawiązanie kontaktu z czytelnikiem – tomem atrakcyjnym, bo ujmującym wycinek zagadnienia II wojny światowej z nieznanej dotąd strony. Autor nie posługuje się schematami u nas popularyzowanymi przez literaturę, wspomnienia czy filmy – dlatego też ciekawe będzie jego spojrzenie na temat wojny, inny sposób kondensowania znanych treści.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Kevyn Aucoin: Makijaż. Sztuka przemiany

Galaktyka, Łódź 2012.

Odkrywanie piękna

Trudno powiedzieć, czy album „Makijaż. Sztuka przemiany” jest poradnikiem dotyczącym makijażu, czy bardziej reklamą i artystycznym portfolio Kevyna Aucoina – można go traktować i tak i tak. Mimo mocno ograniczonej ilości tekstu Aucoin decyduje się na narrację mocno osobistą: przyznaje się do homoseksualizmu i fascynacji kosmetykami od najmłodszych lat. Opowiada o tym, jak wprawiał się w sztuce stylizacji na siostrze, a potem i na koleżankach ze szkoły – osobach, których nikt nie uważał za piękności. Ostatecznym argumentem i dowodem na niewątpliwy talent autora jako wizażysty są zestawienia zdjęć siostry: zwykłe, wykonywane w szkole fotografie, oraz zdjęcia z sesji domowych. Te metamorfozy przekonają do korzystania z książki i podpowiedzi Aucoina.

Na początku autor skupia się na „przygotowaniu” twarzy – prezentuje rodzaje podkładów, zasady aplikowania pudru i różu, eyeliner czy korektor, dość skrótowo i bez rozwodzenia się nad oczywistościami. Pokazuje też, jak kształt brwi wpływa na wyraz twarzy – i poświęca trochę miejsca na opowieść o ich regulowaniu. To zaledwie krótki wstęp do tego, co będzie dalej. Kevyn Aucoin daleki jest od budowania kompleksowego poradnika, uporządkowanego i nudnego. Woli wyjaśniać, jakie możliwości w kształtowaniu wizerunku daje makijaż. Przez chwilę zajmuje się make-upowymi „efektami”: prostotą, stylem glamour, zmysłowością czy makijażem klasycznym, ale zdecydowanie woli opisywać konkretne przykłady. Środkowa część tomu będzie również dla odbiorczyń najbardziej ciekawa – przypomina bowiem stylizacje zwykłych czytelniczek kolorowych magazynów, tyle że efekty są o niebo lepsze. Przede wszystkim Aucoin nie psuje dla wyraźniejszego kontrastu wyjściowych wizerunków modelek (i modeli): pozwala im przyjść w ulubionym makijażu i w ulubionych ubraniach. Dokonuje cudownych metamorfoz i ich olśniewające rezultaty prezentuje na wielkoformatowych zdjęciach. Do tego dodaje krótkie opisy zastosowanych makijażowych sztuczek. Rzecz ważna: Aucoin nie koncentruje się tylko na młodych kobietach. Maluje także kobiety w średnim wieku i panie dojrzałe (radząc, co w ich wypadku sprawdzi się najlepiej), maluje nastolatki a nawet mężczyzn (także starszych). Z każdego z prezentowanych bohaterów sesji potrafi wydobyć naturalne piękno – rezultaty upiększających działań robią duże wrażenie.

Ostatnią część książki stanowi przegląd konkretnych stylizacji. Autor proponuje m.in. wersję wampa, kusicielki, bohaterki, podlotka, divy, showgirl, imprezowiczki czy minimalistki – tak, by każda z odbiorczyń mogła zastanowić się nad stylem na określoną okazję i podejrzeć zasady robienia makijażu najpierw na pełnostronicowym zdjęciu, a potem na serii rysunków prezentujących przygotowanie detali.

Aucoin nie dba o zasady wpajane z reguły przez wizażystów czy poradniki do makijażu, odrzuca standardowo powtarzane zalecenia. Nie uważa, że pewne typy makijażu pasują tylko do pewnych typów urody, zachęca za to do eksperymentowania i szukania inspiracji. Jego książka nie przyda się więc tym czytelniczkom, które potrzebują podstawowych porad – za to zaawansowanym w sztuce robienia makijażu pozwoli jeszcze bardziej rozwinąć umiejętności. W „Makijażu” tekst liczy się najmniej – ważne są porady rysunkowe, czytelne dla wszystkich schematy oraz przykuwające wzrok fotografie – to tłumaczy albumowy sposób wydania tomu.

niedziela, 20 stycznia 2013

Olga Rudnicka: Drugi przekręt Natalii

Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.

Śledztwo zwielokrotnione

Właściwie kiedy Natalie osiągną wiek dojrzały, z powodzeniem będą mogły zastąpić harpie Joanny Chmielewskiej. Już teraz nic im nie brakuje – swoim zachowaniem mogą wprawiać w osłupienie śledczych i nieznajomych. Tylko ukochani sióstr próbują znaleźć najlepszy sposób na okiełznanie żywiołu – ale czy mają jakiekolwiek szanse w konfrontacji z energicznymi i impulsywnymi kobietami, które zachowują się prawie jak siostry syjamskie? Olga Rudnicka wróciła do pomysłu-samograja z tomu „Natalii 5” i w „Drugim przekręcie Natalii” znów bawi czytelników chaotycznym kobiecym śledztwem. Zachowuje się trochę jak Joanna Chmielewska, ale nie naśladuje niewolniczo swojej ulubionej pisarki, chociaż punkty wspólne bez trudu da się wyznaczyć. Rudnicka łączy oryginalne (przez co niezbyt życiowe, za to ciekawe) pomysły z tradycjami gatunku, a wszystko okrasza szybką narracją pochodzącą z humorystycznych obyczajówek. Bez trudu snuje całą intrygę i jako jedyna w pełni panuje nad bohaterkami (które, jak i u Chmielewskiej, robią, co chcą).

Pięć Natalii Sucharskich, córek jednego ojca, mieszka w odziedziczonym po tymże ojcu domu. Kobiety odkrywają, że zniknął bliski im człowiek, dawny przyjaciel ojca. W jego mieszkaniu znajdują się tylko tajemnicze zwłoki bez głowy – za to Natalie otrzymują kolejny spadek. Wolą jednak rozwikłać tajemnicę i angażują się we własne śledztwo. Rywalizują w ten sposób z policją – chociaż kilka sióstr wiąże się ze stróżami prawa… Olga Rudnicka postawiła w tej książce na kontrolowany chaos – nad pięcioma Nataliami nikt nie jest w stanie sprawować władzy. Bohaterki stale się kłócą, kłamią, jeśli uznają to za konieczne, wybierają niekonwencjonalne sposoby zdobywania wiadomości i nikomu nie pozwalają się zdominować. Kiedy sobie dokuczają, robią to inteligentnie i dowcipnie. Wiadomo przecież, że w trudnych chwilach mogą na siebie liczyć.

Kreacje postaci budzą tu podziw. Każda z bohaterek ma inny charakter, każda prezentuje typowy dla siebie zestaw zachowań (przy jednoczesnej wspólnej skłonności do niepotrzebnych dyskusji) – i rozróżnienie między Natą, Natką i Natalią będzie tylko na początku nieco trudne. Każda z sióstr ma absztyfikanta, a każdy absztyfikant – swoje poglądy na życie. Do tego dochodzą przedsiębiorcze i pomysłowe dzieci Natalii, a także cały szereg postaci niezwiązanych bezpośrednio z prywatnym życiem pięciu Natalii. A jednak autorka nie gubi się w gąszczu różnych charakterów i, co więcej, sprawia, że nie pogubią się również odbiorcy – a powieść zyskuje na wiarygodności (to znaczy akcja nie wydaje się wyizolowana z budowanej przestrzeni). Dialogi brzmią wdzięcznie, lekko i dowcipnie – nie są wymuszane ani przewidywalne, nie służą też odwróceniu uwagi od fabuły, bo tę Rudnicka konstruuje precyzyjnie i bez zbędnych uproszczeń. Jedną z wielu zalet opowieści jest jej naturalność – obecna jakby na przekór nieprawdopodobnym bohaterkom i ich działaniom. Pięć Natalii wymusza wielogłosowość tomu i różne kierunki akcji – z takimi charakterami mogłaby się już Rudnicka nie troszczyć o warstwę kryminalną – ale autorka pilnuje każdej sfery historii.

Kluczem do tej powieści jest humor. Nie dowcipy, które powodowałyby wybuchy śmiechu czytelników, ale stały humor pozwalający na wcielenie w książkowe życie nawet najbardziej nieprawdopodobnych historii. „Drugi przekręt Natalii” to kryminał napisany z przymrużeniem oka – lektura dla tych wszystkich, którzy cenią sobie poczucie humoru, lekkość stylu i wielowątkową opowieść przynoszącą rozrywkę. Ta książka wprawia w dobry nastrój, ale też potrafi trzymać w napięciu.


sobota, 19 stycznia 2013

Iwona Wilmowska: Pogromcy nudy

WAM, Kraków 2012.

Baśń ze schematu

„Pogromcy nudy” Iwony Wilmowskiej to sprawnie opowiedziana historyjka dla młodszych dzieci, mocno czerpiąca z baśniowych schematów konstrukcyjnych i miejscami lekko zahaczająca o parodię. Świat, który szybko znudziłby dorosłych, przede wszystkim powtarzalnością pomysłów, dzieciom może się spodobać ze względu na jasno wytyczone cele i próby ożywienia klasycznej akcji drobnymi niespodziankami.

W Milandii pewien kot zapadł na dziwną chorobę. Podobne objawy ma miejscowa czarodziejka. Wieść o dziwnej epidemii szerzy się za sprawą największych plotkar i nic dziwnego, że detektyw Fidrygał chciałby zbadać sprawę. Do Fidrygała szybko dołącza Leszek Bez Szpady, błędny rycerz i karykatura literackich pierwowzorów, cechujący się przede wszystkim brakiem szpady. Skład najpierw uzupełnia krasnal z rozdwojoną osobowością, a potem inne, równie barwne postacie. Wszyscy stać się muszą pogromcami Nudy – w tym celu mają pokonać trzy siostry, zdobyć trzy magiczne przedmioty i zdjąć wiszący nad Milandią czas. Liczyć się będzie odwaga i współpraca.

Kolejne punkty tej książki przypominają układankę z już istniejących motywów: autorka postępuje według zasad kreatywnego pisania (przynajmniej – ma je zawsze w pamięci) i nie pozwala sobie na odchodzenie od założonego planu. Rozpoczyna tak, by zaintrygować czytelników i w dodatku zasugerować im istnienie tajemnicy odrealnionej. Uspokaja kreacją Milandii oraz jej swojskich mieszkańców, a wprowadza niepokój istnieniem czarnych chmur i niewytłumaczalnym letargiem „zarażonych”. To wstęp zgodny z zaleceniami dla piszących. Chwilę potem już Wilmowska przenosi się na inną kalkę: rozpoczyna motyw wędrówki (i dobierania się nietypowej – przez co jak najbardziej typowej – ekipy). Tu próbuje grać przerysowaniem („wierzchowce” bohaterów, rycerz-oferma) i włącza też motyw dobra i zła zaklętych w jednej postaci – co ma wzmóc nieprzewidywalność. Bez względu na przebieg drogi oraz samych spotkań z siostrami strzegącymi „skarbów” i bez względu na wymyślność przedmiotów do zdobycia – w tej, centralnej, partii książki Iwona Wilmowska jest całkowicie wpatrzona w przeszłość literatury czwartej i ani na krok nie odchodzi od szablonu baśniowego, nie próbuje go też komplikować przez dodawanie innych płaszczyzn opowieści lub gmatwanie losów bohaterów (którzy przez całą książkę nie przechodzą praktycznie żadnej metamorfozy). Wiadomo, że trzy przedmioty trzeba zdobyć, wiadomo, że to się musi udać, wiadomo, że Wilmowska z własnej woli wpadnie w koleiny, z których nie będzie miała ochoty się wydostać – i dlatego to książka przeznaczona, mimo swojej objętości, dla młodszych czytelników: starsze dzieci oczekiwałyby zapewne żywszej akcji czy zmian w charakterystycznej strukturze.

Autorka umie opowiadać, stara się nawet wpleść do tomu dowcip – ale zbyt kurczowo trzyma się klasycznego scenariusza. Gdyby pozwoliła wyobraźni na odejście od stereotypowych baśniowych obrazków, książka mogłaby wiele zyskać – przede wszystkim w planie treści. Tymczasem Iwona Wilmowska stara się ożywić poszczególne punkty akcji i nadać im nowe – atrakcyjne – kształty – co nie zmienia faktu, że cała fabuła przebiega tak, jak się tego będą spodziewać odbiorcy. Sytuację w oczach najmłodszych ratować będzie fakt powoływania do życia bohaterów charakterystycznych – a także brak rozbudowanej świadomości literackiej u grupy docelowej.

piątek, 18 stycznia 2013

Václav Čtvrtek: Cypisek. Czyta Wiktor Zborowski

Świat Książki, Warszawa 2012.

Przygody rozbójników

„Smok rośnie szybciej niż na przykład komar” – można się dowiedzieć z „Cypiska”. Przygody małego synka rozbójnika Rumcajsa są pełne baśniowych istot – raz po raz przewijają się przez historie rusałki, jest groźny Ognipiór, przyjaciel Cypiska – wodnik Olszynek, i wiele innych nierzeczywistych stworzeń. Tymczasem Cypisek najpierw próbuje udowodnić, że poradzi sobie z wyzwaniami, jakie niesie rozbójnickie życie, a potem sam lub z pomocą Rumcajsa rozwiązuje problemy wszystkich pokrzywdzonych, którzy trafili do rzaholeckiego lasu. Bo podstawowa zasada, jaką wpaja Cypiskowi Rumcajs, brzmi: walcz z niesprawiedliwością. Hanka – jak to zwykle Hanka – przeważnie stoi na uboczu, lub zajęta jest gotowaniem siedmiokrotnej zbójnickiej polewki. Zdarza się, że zasłoni Cypiska spódnicą, albo będzie zła na księżną panią, która chciałaby, aby Cypisek jej służył, ale czasem sama wygania swoich mężczyzn z jaskini, by wyruszali na pomoc pokrzywdzonym. Cypisek początkowo życiowe lekcje otrzymuje w Jiczinie, gdzie musi spełniać absurdalne życzenia księżnej pani. Ale z czasem i on nauczy się, jak skutecznie zatruć egzystencję wrogom. A wtedy wróci do lasu, by pomagać Rumcajsowi w utrzymywaniu porządku.

Obecność Cypiska pozwala autorowi odejść od wielkiej polityki (cesarz pojawia się na końcu i znów przegrywa w starciu z Rumcajsem), a także od poważnych konfliktów – bo wrogiem dla Cypiska stanie się raczej księżna pani niż książę pan, spory zatem nie mogą zagrozić dziecku. Potem Václav Čtvrtek ma szansę przejść do krainy baśniowych przygód. Charakterystyczne w „Cypisku” jest łączenie tych przygód w drobne serie – przez kilka kolejnych rozdziałów ważne są rusałki, potem – Ognipiór. Przygody z różnymi bohaterami nie mieszają się raczej – ale też nie przynoszą wrażenia monotonii, zwłaszcza że nie ma tu bajek, które można by szybko streścić. Pierwsze rozdziały są krótsze, następne już stopniowo się wydłużają – jakby wraz z dojrzewaniem młodego bohatera, który da radę coraz więcej osiągnąć. Charakterystyczna jest dla kolejnych opowieści wielowymiarowa konstrukcja. Tytuły zapowiadają, co uda się osiągnąć Cypiskowi (bądź Cypiskowi i Rumcajsowi), ale nie zdradzają całej serii przygód rozgrywających się po drodze. Tymczasem w relacji zmieniają się miejsca akcji i postacie, w walkach i potyczkach zawsze rodzaj broni dostosowany jest do przeciwnika. Chociaż Cypisek otrzymuje zwykle prostsze zadania do samodzielnej realizacji, zawsze musi wykazywać się odwagą i sprytem. Tam, gdzie potrzeba siły – lub gdzie niebezpieczeństwo jest zbyt duże – z dzieckiem wyrusza Rumcajs – i zawsze ma dla synka odpowiedzialne role.

Przy słuchaniu „Cypiska można naprawdę docenić aktorski warsztat lektora, Wiktora Zborowskiego, który już nawet nie odczytuje kwestii kolejnych postaci, a wciela się w bohaterów. Z francuskim akcentem naigrawa się z księżnej pani, raz jest delikatną rusałką, raz groźnym olbrzymem lub smokiem. Inaczej brzmi tu nauczyciel Oczko, a jeszcze inaczej każdy wodnik. Dzieci zatem razem z Cypiskiem przeżywać będą kolejne bajkowe spotkania – do tak przygotowanego audiobooka będzie się chętnie wracać. Tu niepotrzebne są dodatkowe atrakcje.

W trzydziestu czterech przygodach nie ma miejsca na powtarzalność schematów – w precyzyjnie skonstruowanym świecie dzieje się bardzo wiele i bohaterowie nie będą się tutaj nudzić. Rozwiązywanie problemów wymaga zawsze intelektualnego wysiłku, a Cypisek i Rumcajs występują w obronie słabszych i skrzywdzonych. Dziś w bajkach nie ma miejsca na tak szczegółowe i wewnętrznie skomplikowane opowieści – a przecież nikt nie będzie mieć problemu z wejściem do rzaholeckiego lasu.

czwartek, 17 stycznia 2013

Władysław Mickiewicz: Pamiętniki

Iskry, Warszawa 2012.

Syn wieszcza

W pewnym momencie Władysław Mickiewicz wtrąceniem w cytowany tekst przeprasza co wrażliwszych czytelników za (nie własne) porównanie – zbyt rubaszne, wręcz wulgaryzujące – chociaż z dzisiejszej perspektywy przyznać można, że komiczne, a w obliczu produkcji rozrywkowych także delikatne. Ten drobiazg w liczącym blisko tysiąc stron tekście „Pamiętników” dobrze pokazuje przeznaczenie dzieła i świadomość literacko-społeczną piszącego, najstarszego z synów Adama Mickiewicza. Dzięki Iskrom odbiorcy otrzymują trzy tomy „Pamiętników” wraz z oryginalną przedmową i takim posłowiem, w jednej książce – w edycji przystosowanej do wygody czytelników. Rzadko się zdarza, by komentarz edytorski dostarczał szeregu prawdziwych ciekawostek – tu czyta się go z zainteresowaniem.

„Pamiętniki” to dzieło przemyślane i skończone; ich autor podczas pisania i komponowania tych zapisków stale miał na uwadze swoich przyszłych odbiorców. Dbał o to, by dostarczyć im wiadomości, rejestr własnych przeżyć oraz całkiem sporo rozrywki. W mniejszym natomiast stopniu zajmowało Władysława Mickiewicza pisanie o ojcu oraz o założonej przez siebie rodzinie. „Pamiętniki” dotyczą raczej innych sfer egzystencji i działalności. Rozpoczynają się długą prezentacją przyjaciół domu – ale Mickiewicz nie układa małych portretów poznanych osobistości. Charakteryzuje kolejne postacie drobnymi scenkami, a bardzo często także komicznymi do teraz anegdotami, co pozytywnie nastroi do lektury nawet obojętnych (o ile tych nie przerazi objętość tomu). Z czasem zaczynają się na kartach „Pamiętników” pojawiać podróże i prezentacja napotykanych na miejscu nastrojów, deklaracji, towarzystw i zwyczajów. W dalszym ciągu Władysława Mickiewicza intrygują ludzie, ale tym razem już bardziej od strony społecznej, nie – jednostki. Notuje autor, kogo odwiedzał i jakie dyskusje toczył – a że żywo zainteresowany jest polityką, dba o to, by skrupulatnie nakreślić sprawy nurtujące rodaków na obczyźnie; także z wyprawy do Polski zdaje dokładną relację. Pisze o trudach wypraw, aresztowaniach, niebezpieczeństwach, ale i małych zachwytach. Chociaż posługuje się niekiedy obiegowymi sądami, to po to, by móc je zweryfikować w odpowiedniej chwili. Po powrocie do Francji zajmuje się obserwowaniem życia emigracji – oraz analizowaniem polityki – aż do wybuchu powstania styczniowego w Polsce (tu w „Pamiętnikach” pojawia się dodatkowo korespondencja na ten temat). Od 1870 roku opisuje sytuację Francji (z uwzględnieniem losów mieszkających tam polskich emigrantów). Kiedy w 1877 roku udaje się w podróż do Rzymu, tony narracji lekko stygną (ale nie tracą na wartości). Coraz częściej odwołuje się autor do cytatów, a Włochy ogląda w „Pamiętnikach” oczami córki, której powierzył relacjonowanie wyprawy w listach do rodziny. Szeregi zachwytów mieszają się tu więc z komentarzami ojca. Adam Mickiewicz, wcześniej powracający bardzo rzadko i w krótkich wzmiankach, zdominuje „Pamiętniki” tylko raz, kiedy syn opisze przenoszenie szczątków ojca do Polski. Po politycznych analizach przyjdzie czas na autotematyczne refleksje.

Władysław Mickiewicz spisywał swoje wspomnienia po francusku, przekładało je dwoje tłumaczy, a potem jeszcze tekst został wygładzony – nie ma sensu szukać w nim indywidualnego stylu autora, przynajmniej na planie językowym. Ów styl uwidoczni się natomiast w konstrukcji tekstu i doborze tematów. Widać u Władysława Mickiewicza spore poczucie humoru, dyscyplinę myślową oraz skłonność do znajdowania logicznych argumentów. Przy tym ma też autor świadomość oczekiwań czytelników – dlatego też nie rezygnuje z wrażeń, rejestrowanych „na gorąco” opinii. Nie biega za sensacjami, ale gdy usłyszy zgrabną anegdotę, przytacza ją chętnie i z gawędziarskim wdziękiem. Pamięć o odbiorcach sprawia, że tom mimo czasowego dystansu i nastawienia na sprawy społeczno-polityczne nie będzie nużyć i dzisiaj: dobrze się go czyta, nie tylko ze względu na wygładzenie stylistyki – ale z uwagi na jego wewnętrzny rytm i dobrze przemyślaną konstrukcję. Zwłaszcza zainteresowani historią oraz dawną obyczajowością będą usatysfakcjonowani lekturą; także poszukiwaczom żartu książka przyniesie sporo radości.

środa, 16 stycznia 2013

Robert Penn: Przepis na rower

Galaktyka, Łódź 2012.

Rower marzeń

Pytanie z cyklu „jak to jest zrobione”, ogromna pasja, wyzwanie rzucone konsumpcyjnemu stylowi życia, dobra zabawa, reportaż i trochę historii ze specjalistycznej dziedziny, wolność i dążenie do perfekcji – tak w skrócie prezentuje się „Przepis na rower”, opowieść dla rowerowych maniaków i ludzi ciekawych cudzych pasji. Robert Penn postanawia bowiem stworzyć swój rower marzeń – z najlepszych części wykonywanych przez największych fachowców. Rower idealny i na całe życie. Wcześniej miał już kilkanaście jednośladów, ale ten rower ma być naprawdę wyjątkowy. „Przepis na rower” jest opowieścią o spełnieniu tego nietypowego marzenia.

Robert Penn na papierze rozważa wady i zalety kolejnych decyzji, pokazuje, przed jakimi wyborami miał stawać i prezentuje głęboką wiedzę na temat rowerów, popartą jeszcze sporym doświadczeniem. W opowieściach sięga do początków roweru, przywołuje rozmaite anegdoty i zestawia to wszystko z rowerami dzisiaj. Ale niewątpliwie najciekawszą częścią historii (albo – najbardziej intrygującą dla zwykłych odbiorców) będzie reportaż z wypraw po fragmenty wymarzonego roweru. Robert Penn opisuje spotkania z fachowcami gawędziarsko i z humorem. Traktowany jest przez nich – za sprawą wspólnej pasji – jak stary znajomy, któremu pozwala się uczestniczyć w tworzeniu sprzętu (chociaż czasami z uwagi na tajemnice i patenty firm musi zostać przed drzwiami). W kolejnych miejscach Penn dowiaduje się, że na poszczególne elementy roweru uzyska nawet dożywotnią gwarancję, wiele razy ma też okazję wybrać się na rowerowe eskapady z tymi, którzy pilnie obserwują jego postawę i dopasują części roweru idealnie do klienta. Penn udowadnia, jak bardzo różni się indywidualne podejście do chcącego mieć najlepszy rower od strategii w masowej sprzedaży – a przy tym dobrze się bawi i bez przerwy znajduje coś atrakcyjnego w swojej przygodzie, zamieniając ją stopniowo w rowerową przygodę życia. Wszystkie jego decyzje są dokładnie przemyślane i uargumentowane. Nie brakuje w książce i danych technicznych, rysunków, wymiarów i skomplikowanych wyjaśnień – by każdy mógł zorientować się, że tworzenie roweru marzeń to nie wynik chwilowego kaprysu, a naturalna konsekwencja stałego poszerzania pasji. Penn doświadcza tego, na co większość odbiorców nie mogłaby sobie pozwolić – przeprowadza więc czytelników przez strefę właściwie nieosiągalną. Nie zachowuje się jednak jak typowy reporter; jest tak bardzo zaangażowany w temat, prezentuje chwilami niemal dziecięcą radość z tego, co udaje mu się osiągnąć.

„Przepis na rower” prowadzony jest na dwóch płaszczyznach: czytelnicy otrzymują sporą dawkę historii roweru (myśli technicznej, sposobów jazdy, postaci związanych z zagadnieniem, czasem słynnych tras) oraz opowieść z tu i teraz – mogą bowiem towarzyszyć autorowi w kompletowaniu najważniejszych części, a przy okazji dowiedzieć się, jak dziś buduje się rowery – i co cechuje poszczególne materiały. Widać, że to książka stworzona przez zapalonego hobbystę, człowieka, który chciałby dowiedzieć się wszystkiego o rowerach. I dlatego to pozycja przede wszystkim dla podobnych jemu rowerowych maniaków, tych, dla których rower jest czymś więcej niż tylko środkiem transportu – bo sposobem na życie. Zwykli odbiorcy najprawdopodobniej odrzucą „techniczne” wyjaśnienia – ale i oni mogą zatopić się w subiektywnych przeżyciach i migawkach z przeszłości – bo chociaż autor całkowicie zagłębia się w swojej pasji, nie zapomina o pisaniu z uśmiechem. Lekki styl sprawia, że można mu towarzyszyć w nietypowej wyprawie.

wtorek, 15 stycznia 2013

Klaus W. Schneider: Sztuka pozytywnego myślenia

WAM, Kraków 2012.

Choroby i myśl

Pozytywne myślenie w dalszym ciągu traktowane jest jako magiczne hasło mające moc przekształcania rzeczywistości, fraza-klucz, źródło sukcesów i spełnianych marzeń. Autorzy poradników z tej dziedziny prześcigają się w wymyślaniu (lub powtarzaniu) porad – jak wywołać w sobie stan szczęścia. Tytuł tomiku opublikowanego, a teraz wznowionego przez WAM sugeruje, że „Sztuka pozytywnego myślenia” wtopi się w szereg podobnych książek. Tymczasem dla autora znacznie ważniejsze okazuje się przekonanie odbiorców do tego, że nastawienie do świata może kształtować rzeczywistość. Tyle że Schneider koncentruje się, jakby na przekór wydawniczym modom, bardziej na przykrych następstwach myślenia negatywnego. Mnoży przykłady, które mają udowodnić, że ludzie sami, często nieświadomie, wpływają na własny los – a ich myśli mogą mieć siłę destrukcyjną. Te opowieści powinny też uświadamiać odbiorcom, że samospełniające się przepowiednie działają równie dobrze w drugą stronę: kiedy człowiek zaprogramuje się na sukces. Tyle że Klaus W. Schneider chwilami zdaje się zapominać, że czarnowidztwo ma w wielu społeczeństwach niekiedy większą siłę przebicia niż wiara w zwycięstwo.

W kolejnych rozdziałach książki łatwo zatem znaleźć historie o tym, jak złe myśli w skrajnych przypadkach doprowadzić mogą do śmierci (chociaż autor nie chce podkreślać, że to zjawiska ekstremalne), jak stają się przyczyną rozmaitych chorób, a także – jak wywołują oznaki starzenia się organizmu. To tematy, które w takim natężeniu nie trafiają zwykle do huraoptymistycznych poradników – ale Schneider zwraca w swoim tomie uwagę na wydarzenia, których część czytelników nie powiązałaby z brakiem umiejętności pozytywnego myślenia. Zamiast przekonywać pustymi sloganami do zmiany nastawienia, Schneider pokazuje, jak niszcząco działa przygnębienie czy rezygnacja. Nie zachęca do amerykańskiego „keep smiling”, nie namawia też do okłamywania siebie czy do stosowania mantr. Woli wybrać pełne przekonanie do bardziej atrakcyjnego trybu życia, dlatego też przytacza szereg sytuacji, w których brak optymizmu przyczynił się do powstania poważnych problemów. Co ważne – pokazuje też znaczenie opinii innych ludzi w kształtowaniu własnego samopoczucia.

Autor poszukuje obiektywnego przepisu na szczęście, jest zwolennikiem tezy, że wiara w pecha tego pecha przyciąga i potęguje. Pozytywne myślenie nie jest dla niego modnym terminem, a zjawiskiem silnie warunkującym codzienne działania. Chociaż Schneider dąży do uogólniania swoich spostrzeżeń, wybiera w opisach przykłady (obok, rzecz jasna, ekstremalnych) najczęściej powracające w obiegowych twierdzeniach. Na ich podstawie objaśnia mechanizmy działania człowieka. Zamiast trudnych do zrealizowania i udziwnianych podpowiedzi decyduje się na stałe odnoszenie się do zwyczajnego życia i zwyczajnych trosk, a także podstawowych lęków. Nie nawiązuje do odkryć psychologów, zależy mu na dotarciu do jak najszerszej grupy odbiorców – i dlatego tę książkę czyta się jak prosty wykład o sile i ukrytym działaniu myśli. Na początku autor odwołuje się jeszcze do kwestii wiary, cytatów i frazeologizmów, które mają udowadniać wpływ nastawienia na zdrowie. Opowiada nie tylko o zwykłym życiu, ale i o śrubowaniu sportowych rekordów. Pozytywne myślenie okazuje się tu rzeczywiście sztuką – jednak sztuką mającą realny wpływ na życie, a przy tym wymagającą znacznie więcej wysiłku niż obiecują kolorowe magazyny.


poniedziałek, 14 stycznia 2013

Nono Dragović, Katarzyna Dragović: Reżyseria filmu reklamowego

Wydawnictwo Wojciech Marzec, Warszawa 2012.

Esencja reklamy

Z treścią tego podręcznika powinien zapoznać się każdy początkujący filmowiec, nie tylko odbiorca zainteresowany reżyserowaniem filmów reklamowych. Trudno jednak byłoby z sześćsetstronicowej „Reżyserii filmu reklamowego” robić notatki – treść została maksymalnie skondensowana, a często przyjmuje formę uporządkowanych i przejrzystych punktów. CO pewien czas pojawiają się krótkie anegdoty z planów, a także – zwłaszcza na początku – wypowiedzi największych autorytetów (lub indywidualistów) z branży. Nono Dragović i Katarzyna Dragović dzielą się pracą i narracją, co oznacza, że w tekście bez uprzedzenia zmieniać się będzie „wykładowca”. W pierwszym momencie to trochę wybija z rytmu lektury, ale potem przestaje mieć znaczenie.

Autorzy chcą w tomie napisać o wszystkim, co związane z tworzeniem reklam od strony techniczno-filmowej, jednocześnie rozwiać wątpliwości początkujących oraz zupełnych laików, ale i dać parę wskazówek osobom dobrze orientującym się w temacie. Taka postawa może spotkać się z krytyką – ale zwłaszcza pierwsza grupa odbiorców sporo na lekturze może skorzystać, bo „Reżyseria filmu reklamowego” to również rodzaj przewodnika po świecie niedostępnym przeciętnemu zjadaczowi chleba. Od nieśmiertelnego pytania, jak zacząć – czyli jak wejść w świat filmu reklamowego – rozpoczynają autorzy. Podpowiadają, co i jak przygotować, ale też rozwiewają złudzenia, zdradzając częste praktyki agencji reklamowych. W ten sposób dość szybko rozwiewa się nadzieja na zarobienie szybko dużych i łatwych pieniędzy. Autorzy zresztą chętnie prezentują najczarniejsze z możliwych scenariuszy – nie żeby odstraszyć przypadkowych odbiorców, ale by móc w pełni ukazać specyfikę zawodu.

Tom składa się z dwóch nierównych objętościowo, ale zbliżonych wagowo części. W pierwszej mówi się o reklamie z perspektywy dyrektora kreatywnego, w drugiej temat zmienia się na bardziej ogólny: nie chodzi już tak bardzo o samą reklamę, a o podstawowe zasady reżyserowania filmów. Tu znajdzie się między innymi bardzo szczegółowa i specjalistyczna analiza kolorów, motyw pracy ze światłem i dźwiękiem, porady, jak pracować z aktorami oraz amatorami na planie, jak unikać pułapek w „trudnych” scenach. Czytelnicy poznają też podstawowe zasady montażu, rodzaje ujęć, możliwe perspektywy filmowania czy komponowania kadrów. Do ciekawostek należy opowieść o tworzeniu animacji komputerowej na przykładzie dobrze znanej reklamy. Autorzy zwracają uwagę na rozmaite przeszkody i przestrzegają przed błędnymi decyzjami, które podjąć może reżyser. Przez cały czas także odnoszą się do oceny pracy z perspektywy agencji reklamowej: uczą, jak się zachować w kontakcie z klientem oraz – co zrobić, by uniknąć przykrych niespodzianek po zakończeniu zdjęć. Można by jeszcze długo wyliczać, co znajduje się wśród tematów w tej części tomu – ale każde zdanie ma tu wartość, każde przyda się czytelnikom. Oczywiste jest, że przy ogromnej rozpiętości tematów nie ma możliwości potraktowania każdego z nich dogłębnie – ale Nono Dragović i Katarzyna Dragović wyłuskują najważniejsze informacje i kondensują je w przystępnych wyliczeniach. Ich porady są fachowe i trafiają w sedno – jeśli chodzi o warsztatowe podstawy. Autorzy nie podają jednak przepisu na dobrą reklamę – to nie ich zadanie. Wręczają odbiorcom narzędzia, z którymi można przystąpić do pracy – oraz wskazują drogę w świecie filmów reklamowych – a to dla chcących zrealizować swoje marzenia o pracy w reklamie nieoceniona pomoc. Pierwsza – krótsza – część książki pozwala zorientować się w tej dziedzinie twórczości. Zawiera szereg pytań, które pomogą w wymyślaniu reklamy, wzór harmonogramu i kosztorysu, wyjaśnienia, kto jest kim, a wreszcie pokazuje kolejne etapy produkcji reklamy. Ważne będą i przykłady – okrzyki reżysera, próbki shootingboardów, rysunki i zdjęcia planów scenograficznych itp.

Ale na tym nie kończy się tom. Ciekawą lekturą będzie analiza prac studentów: pojawiają się tu dwa pomysły na reklamy: opisy, scenariusze, shootingboardy aż wreszcie – wybrane kadry ze zrealizowanych obrazów. Do tego dołączona została wymiana maili między studentką i wykładowcą – dobrze widać tu celne spostrzeżenia, pytania, które każdy twórca powinien umieć sobie zadawać, wskazówki i przydatne podpowiedzi. Całość uzupełnia jeszcze spis osób, które spotkać można na planie filmowym, a także słowniczek pojęć. Książka jest przydatna i ciekawa, nie ma w niej marnowania czasu czytelników czy powielania treści. Autorzy pamiętają, dla kogo piszą – i też potrafią rozwiać wszelkie wątpliwości zanim takie się pojawią. Tom ma tylko jedną wadę – niezbyt istotną w obliczu merytorycznych wiadomości, ale jednak trzeba ją odnotować – słabą korektę. Widać to zwłaszcza w swobodnym traktowaniu myślników i łączników – zdarzają się też literówki. Prawdopodobnie większość odbiorców, do których książka jest kierowana, nie zwróci na to uwagi – co nie zmienia faktu, że wyczulonych na poprawność tekstu miejscami błędy rozdrażnią.

Książka jest bogato ilustrowana, a rysunki i zdjęcia pełnią tu rolę przykładów albo dopowiedzeń do tekstu. Nie ma natomiast wrażenia, że grafika sztucznie rozdmuchuje objętość – to istotna pomoc i nieodłączna część wywodów. Wywodów logicznych i interesujących. Oby jak najwięcej takich publikacji.

niedziela, 13 stycznia 2013

Agnieszka Wolny-Hamkało: Inicjał z offu

Iskry, Warszawa 2012.

Czytanie czytania

Z setek tomików i dziesiątek tysięcy wierszy wyłuskuje pojedyncze. Przedłuża im żywot i skazuje na zagładę w trakcie lektury. Przygląda się autorom mianowanym na poetów przez nich samych i przez środowiska polonistyki, twórcom zdziwionym, że mimo starań czyta ich tylko garstka, a w księgarniach króluje Rowling. Czyta tych, którzy ugrzęźli w młodzieńczym poetyckim buncie i nie zwracają uwagi na upływ czasu, przekonani, że jeszcze nadejdzie moment ich literackiego triumfu. Wskrzesza przegranych niby-beatników po to, by ich dobić świeższym pomysłem, komentarzem chłonącym uwagę czytelników o wiele prędzej niż punkt zaczepienia – wiersz.

Interpretacja nikogo dzisiaj nie obchodzi. Nikogo, poza autorem, krytykiem i garstką zapaleńców, którzy kłócić się lubią o słowa dla samej możliwości odniesienia zwycięstwa w walce o nic. Interpretacja to zawsze domena nudnych nauczycieli i krytyków, którzy – jeśli skrytykują – usłyszą od obrażonych autorów, że nie dorośli. Interpretacja to instrukcja obsługi, której nikt nie przeczyta, żeby udowodnić sobie, że potrafi sam rozwiązać autorską zagadkę. Chyba że jest to interpretacja twórcza, wariacja na temat, bodziec do stworzenia następnego dzieła – taka literacka gra jest jak najbardziej pożądana. I taką najwyraźniej podejmuje Agnieszka Wolny-Hamkało, gdy do wybranych wierszy współczesnych poetów, obrazków niezgody na świat, dorabia poetycko-logoreiczne ramki – niejednokrotnie bardziej z punktu widzenia czytelnika atrakcyjne niż liryki, do których się odnoszą: przynajmniej wolne od zadęcia i pogardy.

W obronie współczesnej poezji autorka próbuje dokonać przekładu uniwersalnych wspomnień i przeżyć na zalewające słowem miniatury, do których wplata wiersze. W wierszach tych odciśnięta ma być pamięć przeżyć większości czytelników. Pojawia się tu zatem ciekawe rozedrganie – szlifowanie każdej frazy wiersza i doprowadzanie spostrzeżeń do skondensowanej lirycznej formy przeciwstawia się artystycznemu komentarzowi, w którym zamiast skrótu i rzeczowości Wolny-Hamkało wybiera mnożenie metafor i językową nieprzezroczystość. Chce odejść od tradycyjnego sposobu tłumaczenia wierszy, ma dosyć dociekania, co poeta miał na myśli, więc próbuje przetworzyć jego obraz na swoją wyobraźnię, a tę wyobraźnię z kolei ująć w prozie, której magnetyzm polega na niedookreśloności, braku pewności siebie i bezustannym krążeniu po orbicie luźnych skojarzeń. Takie tłumaczenie niczego nie tłumaczy wprost, za to dopiero zaczyna fascynować, pozwala zagłębić się w ignorowany wcześniej przekaz, ujrzeć go z zupełnie innej strony i narzucić na niego siatkę własnych obserwacji, niekoniecznie w dodatku wyrażanych w tym samym stylu. O poezji nie trzeba mówić po belfersku, nareszcie ktoś wyraża to głośno – i dobrze, że Iskry taki tomik wydały.

W „Inicjale z offu” pobrzmiewają też echa literackich parodii i testowania wytrzymałości języka. Odrobinę tylko mi szkoda, że autorka nie oderwała się zupełnie od prób bezpośredniego wyjaśniania, o co jej naprawdę chodzi – oraz od dążeń do przekładania wiersza na potoczny obrazek. Gdyby usunęła wszystkie filologiczne naleciałości, imitacje klasycznych interpretacji, gdyby wykreśliła – owszem, pełniące funkcję ironiczną, ale zbyt czytelne – podpowiedzi dotyczące samego procesu czytania wiersza, gdyby w pełni dała się ponieść literackiej fantazji przy odczytywaniu wierszy – byłaby jeszcze lepsza i właściwie w czytelniczym triumfie nie do pokonania.

Tylko czy czytelnicy byliby na to przygotowani?


sobota, 12 stycznia 2013

Jonasz Kofta: Jej portret. Najpiękniejsze wiersze i piosenki

Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.

Liryki uniwersalne

Dwa oblicza Jonasza Kofty znać mogą odbiorcy. Po pierwsze to poeta, autor pięknych piosenek o miłości i rozstaniach. Po drugie – humorysta i żartowniś, niezapomniany „docent” i wciąż uśmiechnięty brat-łata. W pięknym kolekcjonerskim tomiku „Jej portret” przeważa pierwszy wizerunek, tu Kofta najwięcej mówi o zwyczajnej miłości – bez wielkich słów i wielkich czynów, bez nadziei, za to z ideałami. Z rzadka przewijają się teksty budowane na fundamentach żartu – i przeważnie są one też nawiązaniem do lirycznych wyznań i zwierzeń.

Sam tomik – wpisujący się w serię „najpiękniejszych wierszy i piosenek” – przypomina wydany kilka lat wcześniej przez Muzę zbiór „Piosenek prawie wszystkich” Przybory – ma nawet podobne rozmiary, choć wytłaczana okładka sugeruje klasykę i większą ekskluzywność niż w przypadku książki Pana B. I jeszcze – tam był zbiór dążący do kompletności, tu – wybór rozbudzający apetyty, obszerny, ale jednak wybór: bo w końcu Kofta w Prószyńskim doczekał się i edycji dzieł zebranych. „Jej portret” to preludium do większej lektury, przedsmak tego, co czeka czytelników, gdy ci zdecydują się na odkrywanie twórczości jednego z wybitniejszych naszych poetów piosenki. Zdaję sobie sprawę, że to, co teraz napiszę, trąci banałem, ale dla masowej publiczności literackiej „Jej portret” w tym kształcie i tej edycji może się jawić jako najpiękniejsze wyznanie miłości – pod tym względem tomik nikogo nie rozczaruje.

A przecież czytanie Kofty przez pryzmat różnych ujęć związku dwojga ludzi nie wyczerpuje możliwości lekturowych. Jonasz Kofta nie musi obawiać się spłycenia tematu: najpierw odziera go z charakterystycznej dla Przybory frywolności i seksualnej dwuznaczności, potem odrzuca infantylizm Agnieszki Osieckiej, jeszcze później realizm Wojciecha Młynarskiego uzupełnia o marzenia możliwe do ziszczenia – i tak tworzy wiersze i piosenki trafne, szczere oraz ponadczasowe. Nie zawsze uczucie jest tu w stanie rozkwitu, czasem właśnie wygasa, innym razem jeszcze się nie narodziło. Nie ma miejsca na trzecią osobę, to, co rozgrywa się w utworach, jest sferą sacrum dwojga, celebrowanym pięknym – nawet jeśli gorzkim – przeżyciem. W „Jej portrecie” miłosne i postmiłosne wyznania dominują, a obok nich pojawiają się i próby flirtu, i poszukiwania radości, i zanurzanie się w ciszy. To pozornie niewielka rozpiętość barw-tematów, ale niezliczona ilość odcieni emocji.

Wiele tekstów z tego tomiku funkcjonuje nadal jako piosenki śpiewane przez wybitnych artystów – warto więc przyjrzeć się od strony tekstowej romantycznym balladom oraz evergreenom – „Jej portret” to umożliwia. Największym sukcesem Kofty staje się natomiast docieranie do ważnych życiowych prawd oraz przekazywanie ich bez patosu czy rzewnej melancholii. Tomik z każdym utworem i każdą lekturą przynosi nowe celne uwagi, staje się jednym wielkim dziełem o potędze międzyludzkich relacji. Gdy zaskrzy się dowcipem – cieszy ze względu na oryginalność spojrzenia, za to stale uświadamia, jak powtarzalne uczucie można zaprezentować w prostych słowach, równie prostych obrazach i jednocześnie z dala od schematów. Ten tomik przypomina szerszej publiczności o istnieniu Jonasza Kofty – i o jego stałej obecności w gronie najlepszych polskich twórców. Tym, którzy kochają twórczość Kofty za to daje szansę szybkiego docierania do najważniejszych tekstów.

piątek, 11 stycznia 2013

Kaya Mirecka-Ploss: Kobieta, która widziała za dużo

Świat Książki, Warszawa 2012.

Bez rutyny

Kaya Mirecka-Ploss swoją książką „Kobieta, która widziała za dużo” zapewnia sporo rozrywki i emocji. To dobra powieść kryminalna oparta na faktach – chociaż w te fakty trudno podczas lektury uwierzyć. Liczy się natomiast sposób konstruowania intrygi oraz sylwetek bohaterów. Tytułem nawiązuje Mirecka-Ploss do skandynawskich kryminałów, akcję tomu przenosi do Ameryki a żywiołowości i tempa wydarzeń pozazdrościć jej może wielu. Nie sam sposób opisu rzeczywistości jest tu istotny, a fabuła i ogrom emocji – w kryminale możliwy do uzyskania tylko wtedy, gdy bohater prowadzący opowieść staje się literackim alter ego autora. Tak jest tym razem.

Kaya Mirecka-Ploss prowadzi historię z energią tak wielką, że zapomina się szybko i o czasie akcji (1977 rok), i o wieku bohaterki (która już przekroczyła pięćdziesiąty rok życia). Kaya Ploss to postać, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Rozmawia ze zmarłymi, ale tego wątku autorka nie rozwija (nie pasowałby zresztą do konwencji przemyślanego kryminału). Ważniejsze jest to, że w życiu kobiety pojawia się barwna osobowość, agent nieruchomości. Ów agent ma być zamieszany w tajemnicze morderstwo i Kaya Ploss z różnych powodów stara się poznać prawdę. Żeby umożliwić jej prowadzenie własnego śledztwa, autorka nakazuje pisanie książki o życiu oskarżonego o zbrodnię agenta – z takim uzasadnieniem powieściowa Kaya Ploss może dotrzeć wszędzie i zapytać o wszystko, siłą rzeczy pozostając w centrum zagmatwanych wydarzeń. Owszem, nie pozna faktów, dopóki nie opowiedzą jej o nich świadkowie (lub sprawcy), ale Kaya Mirecka-Ploss stawia w książce na czyn: poza zwykłymi trybami śledztw pojawiają się groźby i zastraszenia, a także pułapki. Kaya Ploss musi wykazać się nie lada odwagą, by stawić czoła przestępcom. Mąż bohaterki – cichy i zdystansowany – stanowi najczęściej wsparcie psychiczne dla samodzielnej i nieznającej strachu kobiety. O czasie akcji przypomina najbardziej motyw obozu koncentracyjnego, w którym Kaya znalazła się w młodości. Autorka stopniowo prezentuje migawki z tamtego życia, jakby chciała bez komplikacji uzasadnić odwagę, a nawet brawurę bohaterki.

Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie – Kaya koncentruje się na faktach, niespecjalnie chce zagłębiać się we własne przeżycia, w najbardziej ekstremalnych momentach zagrożenia krzyczy, mdleje lub wymiotuje – i to zastępuje analizy psychologiczne. Ta fabuła sprawdza się w działaniu. Niechęć do tworzenia rozbudowanych opisów przejawia się również w dłuższych partiach dialogowych – kiedy autorka musi przytoczyć rozmowę, woli jej „dramatyczny” zapis, podział na role zamiast literackich komentarzy. Tym środkiem posługuje się co pewien czas. I w krótszych scenkach, które nie wymagają wymiany informacji, wybiera dialog. Poza tym posługuje się krótkimi zdaniami z niemal filmową wyobraźnią. To z pewnością tom dobry dla tych, którzy lubią książki szybkie, a przy tym pełne treści, dopracowane bez pośpiechu, za to z lekką narracją.

Wielowymiarowe relacje i bohaterowie skonstruowani z pomysłem – to wyróżniki tej opowieści, dalekiej od akcji standardowych kryminałów, a przecież także wykorzystującej schematy literackie tego gatunku.


czwartek, 10 stycznia 2013

Oscar Brenifier: Uczucia. Co to takiego?

Zakamarki, Poznań 2012.

Pytania najważniejsze

Dzieci dzisiaj wręcz bombardowane są rozmaitymi rozrywkami. Tym cenniejsze są zatem próby nakłonienia maluchów do samodzielnego myślenia i zastanawiania się nad rozmaitymi sprawami. Jedną z lektur stawiających przed odbiorcami takie zadanie jest tom wydany w serii „Dzieci Filozofują” – „Uczucia. Co to takiego?”. To książka, która nawet dorosłych zmusi do zastanowienia się nad fundamentalnymi sprawami – a dzieciom pokaże, że nie wszystko jest takie oczywiste, jak się czasem wydaje.

Role się odwracają. Zwykle to kilkulatki swoją dociekliwością męczą rodziców i opiekunów. Teraz autor – Oscar Brenifier – nie pozwala dzieciom na intelektualny odpoczynek i bezlitośnie pokazuje błędy w rozumowaniu. Zadaje kilka pytań dotyczących uczuć zrozumiałych dla dziecka – na przykład „skąd wiesz, że rodzice cię kochają?” czy „dlaczego kłócisz się z tymi, których kochasz?”. Na tak postawione pytania szczegółowe nie da się udzielić prostych i krótkich, a przy tym jednoznacznie pewnych odpowiedzi, ale autor przedstawia po parę do każdej kwestii. Przyjmuje przy tym punkt widzenia dziecka i wzoruje swoje wersje wyjaśnień na faktycznych wypowiedziach dzieci. Zwięzłe i rzeczowe odpowiedzi powinny zamknąć dyskusję, przynajmniej w oczach pytanych. Tymczasem ustosunkowanie się do zagadnienia dopiero rozpoczyna właściwą część filozofowania. Bo nagle oczywistości przestają być oczywiste. Opierając się na udzielonej odpowiedzi, Oscar Brenifier buduje całą serię pytań, które każą zweryfikować początkowo przekonujące wyjaśnienie. Autor obnaża słabe punkty stwierdzenia i przedstawia rozmaite drogi alternatywne. Doprecyzowuje tym samym pytanie i ukazuje całą jego złożoność, a małym odbiorcom zapewnia serię wątpliwości, które wcale nie tak łatwo rozstrzygnąć. W dodatku pytania pomocnicze nie zyskują już kolejnych odpowiedzi, a jedynie dopowiedzenie w postaci rysunku. Tu odpowiedzi należy szukać w sobie, a tłumaczenia nie przyjdą bez problemu. Dorośli będą mieli szansę przekonania dzieci do snucia głębokich rozważań i na pewno niejednokrotnie zostaną przez swoje pociechy zaskoczeni. Ale sami także wiele razy podczas lektury zaczną się zastanawiać nad poruszanymi tematami i prawdopodobnie dojdą do wniosku, że nie da się w kilku słowach ująć istoty zagadnienia. Żeby i dzieci nie pozostawiać z fundamentalnymi kwestiami, Brenifier każdy rozdział-pytanie kończy krótkim wyjaśnieniem uczuć i stanów emocjonalnych oraz… rejestrem korzyści, które przynosi refleksja nad danym zagadnieniem. Dzięki temu maluchy nie zniechęcą się do czytania, a rodzice zyskają choćby drobną pomoc.

Serge Bloch proponuje do książki drobne ilustracje – charakterystyczni bohaterowie mają niewielkie ciałka i olbrzymie nosy, poza tym wyróżnia ich jeszcze fakt, że potrafią bardzo przekonująco prezentować uczucia, także te ekstremalne. Rysunki dopowiadają to, czego w pytaniach nie ma powiedzianego wprost i są dla najmłodszych dobrą wskazówką do zrozumienia istoty zagadnienia. Do tego dochodzą jeszcze zdjęcia min dzieci, ozdabiane rozmaitymi „gryzmołkami” – całość dobrze się ze sobą komponuje, a fotografie przypominają, że temat uczuć dotyczy nie wymyślonych bajkowych postaci, a ludzi.

środa, 9 stycznia 2013

Andrzej Poniedzielski: Szumi czas. 2013

Jednocześnie, 2012.

Nowe znaczenia

„Szumi czas” – terminarz z lirykami Andrzeja Poniedzielskiego – powraca w 2013 roku. W nowej oprawie graficznej (bardzo udane pomysły Michała Poniedzielskiego) i z nowym zestawem utworów. Stara pozostaje materiałowa twarda okładka i wszyta zakładka (oraz kredowy papier, bardziej kojarzący się z albumowymi wydawnictwami niż ze zwykłym terminarzem). Pozostaje też tytuł – „Szumi czas” – bo, jak twierdzi autor podczas promującego książkę recitalu „Jednocześnie”, stary tytuł się sprawdził, więc po co go zmieniać. Ale kalendarz i upływający czas to tylko pretekst do przedstawienia 53 tekstów, poetyckich refleksji na każdy tydzień roku.

Dla tych, którzy twórczość Andrzeja Poniedzielskiego znają, tomik nie będzie zaskoczeniem. Mało tego, podczas lektury często trudno się powstrzymać od nucenia kolejnych utworów – ni to poetyckich żartów, ni to faktycznych piosenek, które autor wykorzystuje w swoich programach raz jako przełamanie komizmu, raz jako podsycenie humoru. „Szumi czas” przynosi teksty barda, miniaturowe rymowane filozofie, a i piosenki zabawy, literackie zaprzeczenia powagi życia. Obok niepublikowanych dotąd pomysłów, trafiły do tej edycji „terminarza” i piosenki, które ponad dekadę temu składały się na niedostępny od lat tomik z Biblioteki Bardów – co jest ukłonem zwłaszcza w stronę młodszej publiczności, ale też dowodem na ponadczasowość spostrzeżeń autora. Ciekawy kontrast zapewnia zestawienie ulotnego kalendarza i uniwersalnych obserwacji zawartych w wierszach.

Andrzej Poniedzielski liryczny smutek obecny w tak wielu jego utworach chętnie przełamuje pozornymi błahostkami. Wprowadza odbiorców w świat poważnych i „wielkich” tematów, stale odkrywanych na nowo, by za moment melancholię rozproszyć uśmiechem biorącym się niemal znikąd. W ten sposób odrzuca patos i tony nieznoszącej sprzeciwu powagi, unika stanowiska mentora i doradcy. Na granicy między potęgą tematów a dowcipem i radością drobiazgów pojawia się tak charakterystyczny (i chyba niemożliwy do podrobienia, bo wzmocniony jeszcze siłą scenicznej osobowości) humor.

W tomiku „Szumi czas” czytelnicy zauważyć mogą jeszcze inny kontrast – między odpowiedzialnością za słowo i zabawą tym słowem. Wyraźny jest szacunek do materii języka, odpowiedzialność za to, co wypowiedziane, i zaufanie do treści, także zawartej w konstrukcji wyrazów. A jednocześnie autor traktuje słowa jak zabawki, które z ciekawością rozkręca, by znaleźć ignorowane przez innych elementy i doszukać się w nich przesłania, które zmieni interpretację całości. Takich zabaw w tomie znajdzie się sporo.

„Szumi czas. 2013” pozwala odpocząć od proponowanego przez masowe programy rozrywkowe rechotu i taniego banału. Żeby w pełni cieszyć się lekturą i smakować wszystkie zamknięte w niej lingwistyczne i filozoficzne zabaw, potrzeba wyciszenia. Twórczość Andrzeja Poniedzielskiego łączy satyrę z poezją – ale często też przypomina zabawę dziecka, z ufnością i naiwnością spoglądającego na rzeczywistość. Właśnie dlatego autor może obserwować odwieczne uczucia – miłość, samotność, strach przed przemijaniem, czy po prostu egzystencję – i dostrzegać to, co nie zostało jeszcze uchwycone i zanalizowane. Poniedzielski potrafi w najbardziej wyeksploatowanych tematach znaleźć nowe, nieodkryte jeszcze znaczenia i relacje. Z opowieści o tym składa się „Szumi czas”.

wtorek, 8 stycznia 2013

Wzory irlandzkie. Robótki na drutach. Swetry, czapki, płaszcze, torby, getry

Świat Książki, Warszawa 2012.

Świat dzianin

Z tego poradnika ucieszą się panie, które szczególnie lubią dzianiny o wyrazistych i mocnych wzorach o klasycznym uroku. „Wzory irlandzkie” zawierają 25 wzorów i modeli przeróżnych części garderoby – od wełnianego rozkloszowanego płaszcza przez swetry, sweterki, tuniki, czapki, szaliki, getry i mitenki – aż po torbę na ramię. Różnorodności ubrań towarzyszy także zróżnicowanie przeznaczenia dzianinowych wyrobów: panie znajdą tu propozycje dla siebie, pomysły na eleganckie dodatki lub prezenty, wzory swetrów dla mężczyzn i dzieci – w ten sposób autorzy chcą poszerzyć krąg odbiorczyń i przydatność samego tomu – chociaż doświadczone w robótkach na drutach panie nie będą miały problemu z wykorzystaniem upatrzonego wzoru w dowolny sposób. Liczba przywoływanych tu modeli niespecjalnie imponuje, ale nie w tym siła książki.

Autorzy przyjęli tradycyjny układ sprawdzony już w czasopismach z wzorami – najpierw pojawiają się zdjęcia kolejnych wyrobów, prezentowane przez modeli i wzbogacone o bardzo krótkie reklamowe komentarze. Przypomina to nieco katalogi z ofertą odzieżową, zdarza się też, że jeden sweter prezentowany jest z kilku ujęć, by odbiorczynie mogły dokładnie go obejrzeć. Po czterdziestu stronach prezentacji zaczyna się część praktyczna i warte pochwały elementy. Przede wszystkim „Wzory irlandzkie”, choć wyglądają na skomplikowane ze względu na swoją efektowność, może wykonać każdy przy odrobinie wprawy. Część praktyczną zatem otwiera garść porad dla początkujących dziergaczy – między innymi jak sprawdzać rozmiar oraz jak i dlaczego wykonywać próbki przed rozpoczęciem właściwej pracy. Nie ma natomiast nauki robienia na drutach – to znaczy – trzeba przynajmniej wiedzieć, jak przerabia się oczka prawe i lewe, żeby zrozumieć opisy. Warte uwagi są schematy: poza doborem grubości drutów i standardowymi opisami wykonania (to już wskazówki dla wtajemniczonych, w dziewiarstwie nie ma miejsca na rozwlekłe wyjaśnienia, liczą się skróty i symbole) pojawiają się rozszyfrowywane ściegi używane w projekcie – co pozwala szybko zorientować się, jaki będzie stopień trudności pracy – oraz schematy gotowych części ubrań. Najlepsze są tu jednak schematy samych wzorów, wykorzystywanych w poszczególnych wyrobach. W odróżnieniu od gazet, w których schematy te są mikroskopijne, tu przyjmują postać dużych i czytelnych wzorów: z pewnością nikt nie pomyli się przy liczeniu kratek czy przy odczytywaniu szczegółów; to duża wygoda i ułatwienie zwłaszcza dla osób ze słabszym wzrokiem – oraz dla tych, mniej wprawnych w sztuce dziergania.

Warkocze, kłosy, grochy, romby i listki – mnóstwo tu wzorów o przyjemnej fakturze i robiących duże wrażenie. Te wyraziste kształty najlepiej sprawdzają się na jednokolorowych swetrach czy czapkach - w całych „Wzorach irlandzkich” nie ma ani eksperymentowania z barwami, ani też włóczek oryginalnych – wielokolorowych, cieniowanych czy o zmieniającej się grubości. Tu ozdobą mają być same tradycyjnie wykonywane wzory – to spodoba się miłośniczkom klasyki. Pomysłowe połączenia faktur przyciągają wzrok – odbiorczynie na pewno nie będą zawiedzione zawartością tomu, chociaż trochę szkoda, że nie ma tych wzorów jeszcze więcej. Na szczęście poszczególne pomysły dają się wykorzystać w nowych konfiguracjach i zestawieniach – wystarczy tylko wprawa i trochę wyobraźni.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Tim Birkhead: Sekrety ptaków. Fascynujący świat ptasich zmysłów

Galaktyka, Łódź 2012.

Ptaki i ludzie

Tim Birkhead w książce „Sekrety ptaków. Fascynujący świat ptasich zmysłów” pokazuje, że nie wystarczy odpowiedzieć na pytanie „czy” – naprawdę dociekliwi badacze powinni też chcieć sprawdzać „jak”, bo dopiero tu kryje się całe mnóstwo ciekawych zjawisk. Birkhead podąża tropem ptasich zmysłów i próbuje zestawić je ze sposobami, w jakie człowiek odbiera świat. Wiele jest elementów nieporównywalnych, ale autor stara się dotrzeć do wspólnych odczuć, czasem przytaczając metody badaczy. Te, chociaż nie zdziwią weterynarzy, dla zwykłych odbiorców mogą być niekiedy szokiem (rozcinanie oczu, by dowiedzieć się, jak przekazują obraz) – ale Birkhead poza wyjaśnianiem, jak funkcjonuje świat ptasich zmysłów, chce też uświadomić czytelnikom, jak doszło do określonych odkryć – pragnie więc zaspokoić ich ciekawość również na płaszczyźnie metody badawczej.

Trzeba zaznaczyć, że autor nie generalizuje – podobieństwa i różnice w działaniu zmysłów przedstawia na przykładach różnych gatunków ptaków, bywa, że celowo wybiera te najciekawsze, by nie zanudzić i nie zniechęcić odbiorców do lektury. Taki tryb wprawdzie zrodzi kolejne pytania i głód wiedzy, ale przypomina też konstrukcję telewizyjnych programów przyrodniczych, w których ciekawostki są niezbędne, by zdobyć i utrzymać uwagę widzów. Poszczególne opowieści brzmią też dosyć atrakcyjnie – z uwagi na malowniczość narracji. Birkhead chętnie odwołuje się do wyobraźni czytelników, stosuje wyraziste porównania i robi wiele, by jego tłumaczenie zapadało w pamięć. Sam zafascynowany jest tematem i swoim entuzjazmem chce zarażać odbiorców – z powodzeniem. Cały czas utrzymuje z nimi kontakt, punktem odniesienia jest dla niego przecież sposób, w jaki postrzegają świat ludzie. Stąd biorą się rozmaite „przeliczniki” czy odniesienia do tego, co znane czytelnikom.

Poza tym, że jest Birkhead uzdolnionym przewodnikiem po świecie ptasich zmysłów, potrafi też zaintrygować samym przebiegiem badań. Ujęcia z innych perspektyw wzbogacają tekst i pozwalają odbiorcom zorientować się, jakie drogi doprowadzały do biologicznych odkryć. Do tego dochodzi jeszcze naturalne a nie pozorowane zaangażowanie autora w temat – skontrastowane z niekiedy bezdusznymi doświadczeniami przeprowadzanymi po to, by poznać i zrozumieć zachowania ptaków. Opisy niektórych doświadczeń będą budziły sprzeciw, a jednak miłośników ptaków ta książka usatysfakcjonuje jako źródło intrygujących faktów i ciekawostek. Tim Birkhead występuje tu nie tylko jako badacz i niezrównany gawędziarz, ale też jako człowiek, który kocha ptaki i je podziwia. To odzwierciedla się w narracji – entuzjastycznej i pełnej szacunku, głębokiej a przy tym lekkiej.

Analizowane tutaj fakty zwykle funkcjonują jako poboczne ciekawostki w popularnonaukowych publikacjach – w „Sekretach ptaków” zostały rozbudowane i przedstawione z różnych stron. Autor opowiada o zmyśle wzroku, słuchu, dotyku, smaku i węchu, do tego dokłada zmysł magnetyczny ptaków oraz rozdział poświęcony uczuciom i emocjom u ptaków. Ale naprawdę przez całą książkę próbuje nawiązywać do uczuć i odczuć ptaków, odczytuje ich zachowania przez pryzmat ludzkich przeżyć, co pozwala odbiorcom lepiej uzmysłowić sobie, jak wiele tajemnic skrywa ptasi świat. Tim Birkhead przyjął najlepszy sposób dotarcia do szerokiej publiczności literackiej – nawiązuje do tego, co dla zwyczajnych odbiorców zachwycające i zagadkowe.

niedziela, 6 stycznia 2013

Ryszard Żelichowski: Gibraltar

Trio, Instytut Studiów Politycznych PAN, Warszawa 2012.

Polityka zakątka

To niezbyt duży objętościowo tom – w dodatku skupia się przede wszystkim na historii najnowszej i polityce „miasta pod Skałą”, a w żadnym wypadku nie porusza tematyki społeczno-obyczajowej, czyli tego, co dla zwykłych czytelników i zapalonych podróżników stanowiłoby atut. Tom „Gibraltar” Ryszarda Żelichowskiego otwiera serię „Europa w skali mikro” – ma przybliżać wiadomości na temat miejsca, a przy okazji i zainteresować odbiorców rejonem, który zdaje się funkcjonować poza wielką polityką. To badanie prowadzone niemal pod politologicznym mikroskopem – zawiera bowiem między innymi fakty i komentarze, które historia powszechna odrzuci, dziś żywe, w przyszłości sprowadzane do ogólników lub w ogóle pomijane.

W tej książce liczy się przede wszystkim polityka dotycząca Gibraltaru. Autor referuje rozmaite wystąpienia i reakcje na nie, dokładnie przygląda się politycznym dyskusjom (a czasem przytacza je w niemal fabularyzowany sposób, do wskazań rozmówców dodając ich emocje i postawy – czyli skupiając się na tym, co historia wkrótce zobojętni). Interesują go – co oczywiste – dwie strefy wpływów na Gibraltar, postawy Wielkiej Brytanii i Hiszpanii – próbuje więc pokazać, jak na przestrzeni lat w XXI wieku (po II wojnie światowej) układały się stosunki Gibraltaru z tymi państwami. Szczegółowo nakreśla obraz rządu Gibraltaru i odnotowuje istotne w skali mikro wydarzenia. Ważnym punktem książki staje się też pytanie o kierunki rozwoju „miasta pod Skałą” praz o przyszłość Gibraltaru z perspektywy polityki brytyjskiej i hiszpańskiej. Autor porusza również temat kontrolowania przepływu ludności, próbując odpowiedzieć na pytanie, czy mieszkańcy Gibraltaru tworzą własny odrębny naród – zastanawia się zatem nad kwestiami równie ważnymi co trudnymi do rozwiązania, ale osiąga cel – to jest po pierwsze, pozwala czytelnikom wypracować własne stanowisko na temat życia politycznego „miasta pod Skałą”, a po drugie – wskazuje ciekawy, a ledwo zbadany obszar Europy. Kilka razy autor zahacza też o kwestie związane z Polską, zwłaszcza na początku tomu – by zachęcić czytelników do uważnej lektury.

Uderza podczas czytania ogrom materiałów czerpanych z internetu. Literatura na temat Gibraltaru nie należy do szczególnie rozbudowanych, o czym Żelichowski na początku uprzedza. A potem wiele razy odwołuje się do Wikipedii (czasem weryfikując podawane tam informacje), z internetu czerpie też artykuły z gibraltarskich mediów, wypowiedzi polityków i oceny części wydarzeń. To zjawisko jeszcze do niedawna omijało publikacje historyczno-politologiczne, ale przecież autor odnosi się do historii najmłodszej. Na starszych czytelnikach zwłaszcza dziwne wrażenie sprawiać będą zdjęcia w dużej liczbie ściągnięte z internetu. Jednak „Gibraltar” ma również pomóc w uporządkowaniu dostępnych materiałów – nie ma w książce ani poznawczego chaosu, ani przesytu informacjami.

Rezygnacja z pozapolitologicznych analiz sprawia, że zwykłym odbiorcom trudno będzie czasem zrozumieć, jaki wpływ na życie codzienne mieszkańców miały konkretne konflikty czy decyzje. Polityka wypreparowana z egzystencji ludzi nadal pozostaje zjawiskiem wartym zbadania, wydaje się jednak być uboższa o istotną a zlekceważoną sferę. Ryszard Żelichowski przytacza fakty bez ich społecznego oddźwięku, jakby próbował osiągnąć laboratoryjnie czyste rządy. Być może politologom takie stanowisko najbardziej odpowiada – lecz mimo wszystko zabrakło w całości pierwiastka „ludzkiego”.

sobota, 5 stycznia 2013

Santa Montefiore: Dom nad morzem

Świat Książki, Warszawa 2012.

Recepta na kłopoty

Santa Montefiore konwencję romansu ze sporą dawką wzruszeń oraz obowiązkowym happy endem próbuje przełamywać nawiązaniami do tajemnic z przeszłości bohaterów. Ten pomysł automatycznie zamienia prostą i naiwną historię w masowe czytadło dla pań. Odbiorczynie śledzą równolegle prowadzone wątki, świadome, że w pewnym momencie autorka je połączy i wyjaśni wszystkie sekrety, jak w kryminale. Tyle że Santa Montefiore wybiera uczucia, jak zniechęcająco by to nie brzmiało.

W „Domu nad morzem” fabuła jest niespecjalnie skomplikowana, chociaż w książce dzieje się dużo. Marina szuka malarza, który w wakacje uczyłby gości jej pensjonatu tworzenia obrazów. Gdy spotyka Rafę, wie już, że tego człowieka potrzebowała. Bardzo przystojny Argentyńczyk przyciąga uwagę kobiet w każdym wieku. Santa Montefiore tradycyjnie już zaczyna od nakreślenia sytuacji, która w przeciętnym harlequinie potoczyłaby się w wiadomym kierunku. To jednak powieść mająca dostarczać lekturowej przyjemności, więc fabuła rozwija się inaczej. Marina ma problemy z płynnością finansową, z dorosłą pasierbicą i z własną przeszłością, o której nie wie nawet kochający mąż. Pasierbica z kolei zakochuje się w Rafaelu, ale swoje postępowanie podporządkowuje jednemu celowi: buntowi wobec Mariny. Życie wielu postaci bardzo się komplikuje, a sposób zaradzenia większości kłopotów zna tylko jedna osoba.

Autorka z lubością mnoży wątki i charaktery. Motyw pensjonatu służy jej do literackiego popisywania się zmysłem obserwacji – przez dom nad morzem przewijają się rozmaici ludzie, trafnie i przekonująco nakreśleni. Montefiore stara się unikać jednoznacznych ocen – i mimo że kieruje postacie w określone strony, niemal u każdej dostrzega rysę, wątek odsuwający podejrzenia o papierowość czy nieszczerość bohaterów. Chętnie buduje także pensjonatową codzienność: w tle przewija się zagadnienie dziwnego włamywacza, związek Clemmie, relacje między pensjonatowymi gośćmi – chodzi o to, by działo się dużo i aby uczucia nie zostały przypadkiem wyizolowane z powieściowej rzeczywistości.

Stałym odbiorczyniom książek Montefiore może przeszkadzać świadomość powtarzanych tekstowych i konstrukcyjnych zabiegów – w „przeszłości” toczy się prosta historia o przewidywalnym przebiegu – a ponieważ musi ona zlać się w jedno z teraźniejszością – sekret bohaterki przedwcześnie wychodzi na jaw i nie pomoże nawet obłożenie go kolejnymi niespodziankami. Jasne, że przy operowaniu wielkimi uczuciami tego typu niedoskonałości schodzą na dalszy plan, ale jednak chciałoby się, by płynnej narracji towarzyszyła równie udana i przemyślana historia. „Dom nad morzem” ma w sobie trochę za dużo naiwnej ufności w niedomyślność odbiorczyń – i nawet jeśli pasuje to do konwencji, Santa Montefiore potrafi przecież znacznie lepiej maskować fabularne szwy.

To powieść obyczajowo-romansowa w stylu klasycznym, bliższa dziewiętnastowiecznym narracjom niż współczesnej pornografii – Montefiore trafia tylko do jasno określonej grupy odbiorczyń i pisze dokładnie tak, by zaspokoić oczekiwania tej grupy. „Dom nad morzem” to wymarzona historia dla tych pań, które lubią sentymentalne opowieści o wielkich i idealizowanych uczuciach, z posmakiem tajemnicy i zadowalającym wszystkich finałem.