Rebis, Poznań 2016.
Smaki
Gotujący blogerzy to zjawisko coraz częściej obecne na ladach księgarskich. Ci, którzy zdobywają popularność w internecie za sprawą swoich refleksji połączonych z przepisami, mają wierne grono odbiorców, grono, któremu zmiana medium na tradycyjną książkę nie przeszkodzi. Czytelnicy blogów staną się klientami – działają jak fani – więc nie ma co się dziwić, że kulinarni blogerzy podbijają teraz rynek wydawniczy. Jedynym problemem staje się znalezienie wyróżnika, motywu, który wybije publikację ponad inne.
Zosia Cudny proponuje odbiorcom już drugą książkę, „Razem w kuchni”. Dla niej takim wyznacznikiem – magnesem na odbiorców – będzie gotowanie z dzieckiem. Przeważnie taki motyw zakłada liczne uproszczenia, ale Zosia Cudny wcale nie zamierza ułatwiać nikomu zadania ani infantylizować treści. Próbuje uzmysłowić czytelnikom, że wspólne gotowanie to szansa na poszerzenie jadłospisu. Do tego autorka skłania się ku kulinarnym modom – ogranicza słodycze i gluten, proponuje własne wersje przekąsek (chociaż trudno będzie raczej przekonać dzieci do chipsów z liści). Tu maluchy mogą zostać włączone w świat dorosłych pod względem posiłków – i wziąć udział choćby w mieszaniu składników. Trzeba do tego trochę wyrozumiałości i cierpliwości, ale wspólnie spędzony w kuchni czas zaprocentuje. Zosia Cudny nie podporządkowuje gotowania dzieciom – w niektórych przepisach sygnalizuje, jak jej zaangażować do pomocy, ale nie ma też obowiązku włączania ich do prac. Autorka unika jednoznacznego adresowania książki i skorzystać z niej mogą również rodzice, których pociechy garną się do pomagania w kucharzeniu.
„Razem w kuchni” to książka, która przynosi po kilka receptur na różne okazje: kilka przepisów na pożywne śniadania, na zupy czy na przyjęcia urodzinowe, przekąski na podwieczorek, napoje, dania obiadowe czy desery. Zosia Cudny odnosi się do powracających mód (nowy sposób na owsiankę) lub podsuwa zdrowsze wersje smakołyków. Raz wywoła apetyt na szarlotkę z papierówek, a raz przyrządzi pierożki z wołowiną z ciasta francuskiego – nie ma ograniczeń.
Indywidualizuje autorka książkę w drobnych wprowadzeniach. Przed każdym przepisem stara się uchwycić nastrój chwili, zaproponować okołoliterackie refleksje o charakterze osobistym. Wskazuje, kiedy korzysta z danego przepisu lub z czym kojarzy jej się potrawa, opowiada, co lubi i przy czym przyda się pomoc małych kucharzy. Podsuwa dodatki i odnosi się do własnych wspomnień. Wszystko po to, by nawiązać nić porozumienia z odbiorcami, wciągnąć ich do swojego świata i zapewnić atmosferę familiarności. Te krótkie wstawki nie są zbyt konkretne i można by się bez nich obejść, ale Zosia Cudny buduje nimi charakter tomu, stosuje je w celach autoprezentacji. To niby zachęta do wypróbowania przepisów.
I tu już szaleństw narracyjnych nie będzie. Składniki podawane są na marginesie i z dużą dokładnością. W sposobie przyrządzenia autorka stosuje podział na dość rozbudowane punkty – kolejne etapy działania. Każdy przepis opatrzony jest artystyczną fotografią gotowego produktu, a na zdjęciach pojawia się też dziecko przy radosnym pomaganiu (pochłonięte pracą), koty czy psy. W ten sposób blogerka może podkreślać „naturalność” swoich podpowiedzi, przypominać, że gotowanie powinno zbliżać domowników i dostarczać satysfakcji. Tom został wydany albumowo (ma nawet wszytą zakładkę) i zasila półki z kulinarnymi publikacjami według indywidualnych wyborów i upodobań. „Razem w kuchni” to zestaw przepisów, a i zachęta do wspólnego działania.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
środa, 30 listopada 2016
wtorek, 29 listopada 2016
Beata Bochińska: Zacznij kochać dizajn. Jak kolekcjonować polską sztukę użytkową
Marginesy, Warszawa 2016.
Dzieła
PO co zaczynać kochać dizajn? Na pewno nie z powodu przelotnych mód czy odgrzebywania skarbów z przeszłości. Powód jest o wiele bardziej prozaiczny – dla zarobku. Beata Bochińska tłumaczy, że na kolekcjach odpowiednio przygotowanych można przede wszystkim zyskać, a poza korzyściami finansowymi zdobyć też całą gamę przeżyć właściwych kolekcjonerom – uruchomić zmysł łowcy, doświadczać radości, gdy uda się znaleźć rzadki przedmiot i kupić go w okazyjnej scenie, przeżywać złość, gdy nieświadomy wartości zdobyczy sprzedawca źle zapakuje przesyłkę i przyczyni się do jej zniszczenia. „Zacznij kochać dizajn” to publikacja dla ciekawych rynku – i dla tych, którzy chcieliby zacząć kolekcjonerską przygodę pod okiem sprawnego przewodnika. Autorka zawęża temat do polskiej sztuki użytkowej, co z jednej strony oznacza sentymentalny powrót do PRL-u, a z drugiej – więcej możliwości dla dzisiejszych zbieraczy: w końcu do gromadzenia kolekcji potrzeba przestrzeni. Bochińska proponuje więc zbiory, które nie zabierają zbyt dużo miejsca: zajmuje się między innymi artystycznymi wyrobami ze szkła lub… meblościankami, które do dzisiaj budzą zachwyt użytkowników w zwykłych domach. Niekiedy opowiada też o przedmiotach użytkowych o większych gabarytach: potrafi choćby zachwycać się krzesłami. To wszystko zdobycze, które zmieszczą się w zwykłym domu i nie trzeba zbytnio modyfikować przestrzeni życiowej, żeby cieszyć się z oryginalnego hobby. „Zacznij kochać dizajn” to książka, która podpowiada, dlaczego i jak zabrać się do dzieła.
Beata Bochińska działalność kolekcjonera opisuje w przejrzystych i dość osobistych rozdziałach. Tłumaczy, dlaczego ważna jest wiedza na temat upatrzonego przedmiotu, czym są serie limitowane i prototypy, czym różnią się od produkcji masowej. Opowiada o różnicach w cenie i o samym wskazywaniu wartości przedmiotu, ale zajmuje się też tematem projektowania i projektantów (w tym ujęciu artystami są nie tylko autorzy pojedynczych dzieł, ale i ci, którzy muszą wymyślić przedmiot przeznaczony do seryjnego wytwarzania, uwzględniając niskie koszty procesu produkcji, wytrzymałość, wygodę dla odbiorców i praktyczność). Po takiej historii wszyscy czytelnicy nauczą się kochać dizajn, pojmą, że warto sprawdzić wartość zestawów domowych serwisów służących jeszcze poprzednim pokoleniom, skarbów z kredensów babć. Książka Bochińskiej pojawia się teraz, kiedy rynek zalała już chińska tandeta – tym bardziej można docenić dawne propozycje ozdobno-użytkowe. Lektura jest wygodna nie tylko ze względu na nieformalny styl pisania i wiedzą autorki, ale i z uwagi na mnogość zdjęć prezentujących wyroby artystyczne. Beata Bochińska opowiada o tworzeniu własnych kolekcji i część odbiorców być może pójdzie w jej ślady, zwłaszcza że dzięki internetowi rynek coraz bardziej się przybliża.
„Zacznij kochać dizajn” nie jest kioskowym poradnikiem z listami zachowań i kolejnych kroków działania. Bochińska raczej wzbudzi zainteresowanie tematem i da impuls do działania (w tym – pogłębiania wiedzy) niż rzeczywiście pokieruje chętnymi do tworzenia własnych kolekcji. Pokazuje jednak, jak rozumieć ten rodzaj pasji, jak traktować dawne masowe wyroby, które z czasem tylko zyskują na wartości. To również książka o tworzeniu – o wymyślaniu i przygotowywaniu projektów, które przydatne na co dzień mogą też cieszyć oczy co bardziej wrażliwych na sztukę i piękno. A skoro autorka zawęża swoje poszukiwania do rodzimej produkcji, wpisuje się też w modę na PRL – sentymentalne powroty do dawnych stylistyk, wcale nie tak okropnych, jak sugerują przeciwnicy mód.
Dzieła
PO co zaczynać kochać dizajn? Na pewno nie z powodu przelotnych mód czy odgrzebywania skarbów z przeszłości. Powód jest o wiele bardziej prozaiczny – dla zarobku. Beata Bochińska tłumaczy, że na kolekcjach odpowiednio przygotowanych można przede wszystkim zyskać, a poza korzyściami finansowymi zdobyć też całą gamę przeżyć właściwych kolekcjonerom – uruchomić zmysł łowcy, doświadczać radości, gdy uda się znaleźć rzadki przedmiot i kupić go w okazyjnej scenie, przeżywać złość, gdy nieświadomy wartości zdobyczy sprzedawca źle zapakuje przesyłkę i przyczyni się do jej zniszczenia. „Zacznij kochać dizajn” to publikacja dla ciekawych rynku – i dla tych, którzy chcieliby zacząć kolekcjonerską przygodę pod okiem sprawnego przewodnika. Autorka zawęża temat do polskiej sztuki użytkowej, co z jednej strony oznacza sentymentalny powrót do PRL-u, a z drugiej – więcej możliwości dla dzisiejszych zbieraczy: w końcu do gromadzenia kolekcji potrzeba przestrzeni. Bochińska proponuje więc zbiory, które nie zabierają zbyt dużo miejsca: zajmuje się między innymi artystycznymi wyrobami ze szkła lub… meblościankami, które do dzisiaj budzą zachwyt użytkowników w zwykłych domach. Niekiedy opowiada też o przedmiotach użytkowych o większych gabarytach: potrafi choćby zachwycać się krzesłami. To wszystko zdobycze, które zmieszczą się w zwykłym domu i nie trzeba zbytnio modyfikować przestrzeni życiowej, żeby cieszyć się z oryginalnego hobby. „Zacznij kochać dizajn” to książka, która podpowiada, dlaczego i jak zabrać się do dzieła.
Beata Bochińska działalność kolekcjonera opisuje w przejrzystych i dość osobistych rozdziałach. Tłumaczy, dlaczego ważna jest wiedza na temat upatrzonego przedmiotu, czym są serie limitowane i prototypy, czym różnią się od produkcji masowej. Opowiada o różnicach w cenie i o samym wskazywaniu wartości przedmiotu, ale zajmuje się też tematem projektowania i projektantów (w tym ujęciu artystami są nie tylko autorzy pojedynczych dzieł, ale i ci, którzy muszą wymyślić przedmiot przeznaczony do seryjnego wytwarzania, uwzględniając niskie koszty procesu produkcji, wytrzymałość, wygodę dla odbiorców i praktyczność). Po takiej historii wszyscy czytelnicy nauczą się kochać dizajn, pojmą, że warto sprawdzić wartość zestawów domowych serwisów służących jeszcze poprzednim pokoleniom, skarbów z kredensów babć. Książka Bochińskiej pojawia się teraz, kiedy rynek zalała już chińska tandeta – tym bardziej można docenić dawne propozycje ozdobno-użytkowe. Lektura jest wygodna nie tylko ze względu na nieformalny styl pisania i wiedzą autorki, ale i z uwagi na mnogość zdjęć prezentujących wyroby artystyczne. Beata Bochińska opowiada o tworzeniu własnych kolekcji i część odbiorców być może pójdzie w jej ślady, zwłaszcza że dzięki internetowi rynek coraz bardziej się przybliża.
„Zacznij kochać dizajn” nie jest kioskowym poradnikiem z listami zachowań i kolejnych kroków działania. Bochińska raczej wzbudzi zainteresowanie tematem i da impuls do działania (w tym – pogłębiania wiedzy) niż rzeczywiście pokieruje chętnymi do tworzenia własnych kolekcji. Pokazuje jednak, jak rozumieć ten rodzaj pasji, jak traktować dawne masowe wyroby, które z czasem tylko zyskują na wartości. To również książka o tworzeniu – o wymyślaniu i przygotowywaniu projektów, które przydatne na co dzień mogą też cieszyć oczy co bardziej wrażliwych na sztukę i piękno. A skoro autorka zawęża swoje poszukiwania do rodzimej produkcji, wpisuje się też w modę na PRL – sentymentalne powroty do dawnych stylistyk, wcale nie tak okropnych, jak sugerują przeciwnicy mód.
poniedziałek, 28 listopada 2016
Izabela Pietrzyk: Lepsza połowa
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Związek
O tym, że Marta nie ma lekkiego życia, czytelniczki bardzo szybko się przekonają. Mąż-obibok i samolubny dorosły syn przejmują się tylko własnymi potrzebami. Nie interesuje ich, że kobieta po pracy musi jeszcze posprzątać cały dom i przygotowywać posiłki na każde żądanie. Nie pomagają w żaden sposób – ani przy przyniesieniu zakupów, ani przy drobnych domowych pracach remontowych (syn musi się uczyć, w końcu jest studentem, a mąż, gdy tylko weźmie do ręki jakieś narzędzie, natychmiast się nim kaleczy i musi trafić na pogotowie). Nic dziwnego, że Marta jest coraz bardziej sfrustrowana i zgorzkniała. Owszem, widzi swoją godną pożałowania sytuację. Nawet głośno mówi o tym, co jej się nie podoba. Urządza swoim ukochanym mężczyznom wielkie awantury, ale to nie pomaga, skoro i tak jest na każde ich skinienie. Tak zaczyna się „Lepsza połowa” Izabeli Pietrzyk i… tak trwa aż do połowy opasłego tomu. Autorka przełamuje konwencję obyczajówek, zamiast dać bohaterce impuls do zmiany, zmusza ją do trwania w mało komfortowej relacji zbyt długo. Czytelniczki poznają właściwie tylko jedną stronę medalu – mają trzymać z Martą, kibicować jej, by wreszcie radykalnie odmieniła swoje życie. Z rzadka dochodzi do głosu punkt widzenia męża – ten wie, że nie ma co się wysilać, bo czego by nie zrobił, żona będzie niezadowolona i zacznie gderać. Tu już szanse porozumienia dawno spadły do zera.
Druga część książki jeszcze bardziej zadziwia wyborami fabularnymi. W końcu musi dojść do rozstania, to jest jasne od początku. Ale teraz Izabela Pietrzyk odwraca perspektywę. Wysyła Martę do sądu i do psychoterapeutki i pokazuje błędy w jej postawie. Nagle to bohaterka okazuje się oprawcą, niszczącą siłą odpowiedzialną za rozpad rodziny. Autorce zależy na tym, żeby Marta nie była postrzegana jako męczennica bez skazy. Dopiero teraz przestaje bohaterka wydawać się idealna, wina leży również po jej stronie. Czytelniczkom od początku nastawionym przeciwko mężowi trudno będzie zmienić perspektywę – i o taki wysiłek najbardziej w lekturze chodzi. „Lepsza połowa” to analiza nieudanego związku w taki sposób, żeby odbiorcy, bez względu na to, czyj punkt widzenia przyjmą, wyciągnęli wnioski na przyszłość. Każdy tutaj ma swoje racje, nawet jeśli w gniewie lub wycofaniu nie chce uznać opinii drugiej strony. Pietrzyk demaskuje też część porad psychologów: czasami rozmowa już do niczego nie doprowadzi, zwłaszcza że nie da się jej wyprać z emocji zaciemniających obraz całości.
Bardzo dużo jest w „Lepszej połowie” – w drugiej części – fachowych komentarzy lub interpretacji ubranych w prawniczy żargon. Autorka nie wychodzi zbyt daleko poza salę sądową, zatrzymuje odbiorczynie przy bohaterce, która, choć do tej pory w sytuacji nie do pozazdroszczenia, traci swój mikroświat i jeszcze musi znieść przekonanie innych, że to jej wina. Izabela Pietrzyk nie chce tworzyć fałszywego szczęścia w pogodnej obyczajówce, przez długi czas męczy i drażni, żeby uświadomić czytelniczkom niewybaczalne błędy w związku. A przecież nie załatwia tego w krótkiej i przewidywalnej historii, bardzo rozwleka relację z domu Marty i później z jej wędrówki po specjalistach. „Lepsza połowa” nie jest dla tych, którzy szukają w powieściach optymizmu i łatwej radości. Izabela Pietrzyk zmusza do refleksji i porusza niewygodny temat bez tendencyjnych tonów. Rezygnuje z wielu motywów charakterystycznych dla babskich czytadeł, ucieka od kolein fabularnych. „Lepsza połowa” to psychologiczne spojrzenie na małżeńskie dramaty.
Związek
O tym, że Marta nie ma lekkiego życia, czytelniczki bardzo szybko się przekonają. Mąż-obibok i samolubny dorosły syn przejmują się tylko własnymi potrzebami. Nie interesuje ich, że kobieta po pracy musi jeszcze posprzątać cały dom i przygotowywać posiłki na każde żądanie. Nie pomagają w żaden sposób – ani przy przyniesieniu zakupów, ani przy drobnych domowych pracach remontowych (syn musi się uczyć, w końcu jest studentem, a mąż, gdy tylko weźmie do ręki jakieś narzędzie, natychmiast się nim kaleczy i musi trafić na pogotowie). Nic dziwnego, że Marta jest coraz bardziej sfrustrowana i zgorzkniała. Owszem, widzi swoją godną pożałowania sytuację. Nawet głośno mówi o tym, co jej się nie podoba. Urządza swoim ukochanym mężczyznom wielkie awantury, ale to nie pomaga, skoro i tak jest na każde ich skinienie. Tak zaczyna się „Lepsza połowa” Izabeli Pietrzyk i… tak trwa aż do połowy opasłego tomu. Autorka przełamuje konwencję obyczajówek, zamiast dać bohaterce impuls do zmiany, zmusza ją do trwania w mało komfortowej relacji zbyt długo. Czytelniczki poznają właściwie tylko jedną stronę medalu – mają trzymać z Martą, kibicować jej, by wreszcie radykalnie odmieniła swoje życie. Z rzadka dochodzi do głosu punkt widzenia męża – ten wie, że nie ma co się wysilać, bo czego by nie zrobił, żona będzie niezadowolona i zacznie gderać. Tu już szanse porozumienia dawno spadły do zera.
Druga część książki jeszcze bardziej zadziwia wyborami fabularnymi. W końcu musi dojść do rozstania, to jest jasne od początku. Ale teraz Izabela Pietrzyk odwraca perspektywę. Wysyła Martę do sądu i do psychoterapeutki i pokazuje błędy w jej postawie. Nagle to bohaterka okazuje się oprawcą, niszczącą siłą odpowiedzialną za rozpad rodziny. Autorce zależy na tym, żeby Marta nie była postrzegana jako męczennica bez skazy. Dopiero teraz przestaje bohaterka wydawać się idealna, wina leży również po jej stronie. Czytelniczkom od początku nastawionym przeciwko mężowi trudno będzie zmienić perspektywę – i o taki wysiłek najbardziej w lekturze chodzi. „Lepsza połowa” to analiza nieudanego związku w taki sposób, żeby odbiorcy, bez względu na to, czyj punkt widzenia przyjmą, wyciągnęli wnioski na przyszłość. Każdy tutaj ma swoje racje, nawet jeśli w gniewie lub wycofaniu nie chce uznać opinii drugiej strony. Pietrzyk demaskuje też część porad psychologów: czasami rozmowa już do niczego nie doprowadzi, zwłaszcza że nie da się jej wyprać z emocji zaciemniających obraz całości.
Bardzo dużo jest w „Lepszej połowie” – w drugiej części – fachowych komentarzy lub interpretacji ubranych w prawniczy żargon. Autorka nie wychodzi zbyt daleko poza salę sądową, zatrzymuje odbiorczynie przy bohaterce, która, choć do tej pory w sytuacji nie do pozazdroszczenia, traci swój mikroświat i jeszcze musi znieść przekonanie innych, że to jej wina. Izabela Pietrzyk nie chce tworzyć fałszywego szczęścia w pogodnej obyczajówce, przez długi czas męczy i drażni, żeby uświadomić czytelniczkom niewybaczalne błędy w związku. A przecież nie załatwia tego w krótkiej i przewidywalnej historii, bardzo rozwleka relację z domu Marty i później z jej wędrówki po specjalistach. „Lepsza połowa” nie jest dla tych, którzy szukają w powieściach optymizmu i łatwej radości. Izabela Pietrzyk zmusza do refleksji i porusza niewygodny temat bez tendencyjnych tonów. Rezygnuje z wielu motywów charakterystycznych dla babskich czytadeł, ucieka od kolein fabularnych. „Lepsza połowa” to psychologiczne spojrzenie na małżeńskie dramaty.
niedziela, 27 listopada 2016
Antoni Kroh: Za tamtą górą
Iskry, Warszawa 2016.
O kulturę
Trochę ponad dwie dekady doświadczeń Łemków – w drugiej połowie XX wieku – opisuje Antoni Kroh w tomie „Za tamtą górą”, a sprawi przez to, że tematem zainteresują się nawet kompletnie przypadkowi odbiorcy. Tę publikację mocno się przeżywa, zarówno w gorzkich momentach, jak i w tych najśmieszniejszych, bo i takich nie brakuje. Ale przede wszystkim Kroh zajmuje się motywem ojczyzny, poczucia wspólnoty, kultury, tradycji czy tożsamości narodowej. Do Łemków odnosi się z wielką sympatią, znajduje też miejsce na krytykę tych, którzy niszczą indywidualizm tej grupy ludzi. Antoni Kroh trochę działa jak badacz, walczy o ocalenie wiedzy i pamięci o co barwniejszych postaciach – a trochę funkcjonuje jak przyjaciel Łemków, człowiek zafascynowany tym regionem. Oczywiście ta druga postawa kłóci się z tą pierwszą – ale w tomie wydanym przez Iskry udaje się je zestawić dzięki przeplataniu faktów osobistymi wspomnieniami i uwagami na tematy „pozapodręcznikowe”, niemieszczące się zwykle w sferze zainteresowań uczuciowych. Antoni Kroh nie boi się uczuć, ujawnia je bez oporów i ze świadomością, że tylko tak zaangażuje czytelników w omawiane sprawy. A to zaangażowanie jest potrzebne, nawet nie po to, by zająć stanowisko w sprawie Łemków, ale żeby umieć oceniać pojawiające się w mediach informacje, pojąć tych, którzy walczą o zachowanie tradycji i zwyczajów.
Historia Łemków obfituje w dramaty i o ciemnych stronach przeszłości Antoni Kroh opowiada. Traktuje je jako niezbędną bazę dla czytelników, zbiór danych, bez których nie da się zrozumieć sensu przywiązania do małej ojczyzny, ani – książkowej relacji o subiektywnym wydźwięku. Kroh ubolewa nad ogromem zniszczeń, nad decyzjami politycznymi prowadzącymi do usuwania tego, co indywidualne (właściwe dla regionu i cenne nie tylko z punktu widzenia etnografów), wylicza kolejne metody prześladowań i wyrazy lekceważenia dla lokalnej kultury. „Za tamtą górą” mieści w sobie wiele żalu – a przecież Kroh nie jest Łemkiem, mało tego, jak sam przyznaje, na początku nie zamierzał nawet zajmować się takim zagadnieniem – ale stał się miłośnikiem tej mniejszości i postarał się dobrze ją poznać. Skoro zatem zapewnia spojrzenie z zewnątrz, łatwiej mu dotrzeć do odbiorców. Na tyle też zagłębił się w kwestię Łemków, że może rzeczowo i z wyczuciem o nich opowiadać.
Obok motywu historycznych krzywd Kroh zabiera się do charakteryzowania lokalnej twórczości, spotkań, wydarzeń ważnych dla społeczeństwa. Sięga dla równowagi po obrazki krzepiące: tu katolicki ksiądz zabiera się za odbudowywanie kolejnych cerkwi, a na Watry ściągają tysiące miłośników Łemkowszczyzny. Autor zagląda do prasy Łemków, przytacza co ciekawsze fakty czy fragmenty artykułów, gromadzi żarty z rysunków satyrycznych. Przedstawia prawdziwych Łemków, ale znajduje też trochę miejsca dla tych, którzy robią coś dla regionu. Potrafi segregować dostępny materiał: czasem koryguje błędy, czasem w ogóle sugeruje, by pewnych rzeczy nie czytać. Staje się przewodnikiem po kulturze, ale i – przy okazji – po bibliografii. Przytacza cytaty w oryginale (bywa, że i w wersji odautorskiej, bez poprawek nadgorliwych redaktorów) – ale zależy mu przede wszystkim na szczerości przekazu i prawdzie. Odrzuca to, co płytkie, oparte na przelotnej modzie czy chęci łatwego wybicia się, przygotowywane pod publiczkę. Kroh poznaje region przez mieszkańców – zawiera fantastyczne przyjaźnie i jest w stanie z całą delikatnością scharakteryzować swoich rozmówców. Tak, że odbiorcy bez trudu pojmą nie tylko postawy, ale i wartość zdobywanych tak wiadomości. Autor pozwala niemal zaprzyjaźnić się z sobie bliskimi przedstawicielami Łemków (lub znawcami tamtejszej kultury).
Mimo wagi tematu i ogólnej, dość przejmującej, wymowy tomu, Kroh znajduje miejsce – dużo miejsca – na rozrywkę. Bardzo chętnie odnotowuje rozmaite absurdy, puenty w dialogach lub w sytuacjach podsuwanych przez życie. Bywa, że to śmiech przez łzy, ale często zależy autorowi po prostu na podzieleniu się smakowitą anegdotą. Gromadzi ich sporo – i zapewnia w ten sposób wyrazisty przerywnik poważnych spraw. Warto też podkreślić, że Antoni Kroh w dalszym ciągu pisze pięknie: ze starannie przemyślanymi punktami kulminacyjnymi, z typowym dla siebie rytmem prozy, swobodnie, ale bez męczących dygresji, z humorem, a bez podlizywania się czytelnikom. Swoją relację ozdabia licznymi zdjęciami, które też lepiej niż kiedykolwiek pokazują niszczenie kultury. W opowieści o Łemkach nie ma miejsca na półtony, konstrukcja książki sprawia, że odbiorcy zyskują uporządkowane wiadomości wzbogacane jeszcze o prywatne uwagi autora. To pozycja ciekawa ze względów badawczych i reportażowych, nie tylko dla zaangażowanych w temat.
O kulturę
Trochę ponad dwie dekady doświadczeń Łemków – w drugiej połowie XX wieku – opisuje Antoni Kroh w tomie „Za tamtą górą”, a sprawi przez to, że tematem zainteresują się nawet kompletnie przypadkowi odbiorcy. Tę publikację mocno się przeżywa, zarówno w gorzkich momentach, jak i w tych najśmieszniejszych, bo i takich nie brakuje. Ale przede wszystkim Kroh zajmuje się motywem ojczyzny, poczucia wspólnoty, kultury, tradycji czy tożsamości narodowej. Do Łemków odnosi się z wielką sympatią, znajduje też miejsce na krytykę tych, którzy niszczą indywidualizm tej grupy ludzi. Antoni Kroh trochę działa jak badacz, walczy o ocalenie wiedzy i pamięci o co barwniejszych postaciach – a trochę funkcjonuje jak przyjaciel Łemków, człowiek zafascynowany tym regionem. Oczywiście ta druga postawa kłóci się z tą pierwszą – ale w tomie wydanym przez Iskry udaje się je zestawić dzięki przeplataniu faktów osobistymi wspomnieniami i uwagami na tematy „pozapodręcznikowe”, niemieszczące się zwykle w sferze zainteresowań uczuciowych. Antoni Kroh nie boi się uczuć, ujawnia je bez oporów i ze świadomością, że tylko tak zaangażuje czytelników w omawiane sprawy. A to zaangażowanie jest potrzebne, nawet nie po to, by zająć stanowisko w sprawie Łemków, ale żeby umieć oceniać pojawiające się w mediach informacje, pojąć tych, którzy walczą o zachowanie tradycji i zwyczajów.
Historia Łemków obfituje w dramaty i o ciemnych stronach przeszłości Antoni Kroh opowiada. Traktuje je jako niezbędną bazę dla czytelników, zbiór danych, bez których nie da się zrozumieć sensu przywiązania do małej ojczyzny, ani – książkowej relacji o subiektywnym wydźwięku. Kroh ubolewa nad ogromem zniszczeń, nad decyzjami politycznymi prowadzącymi do usuwania tego, co indywidualne (właściwe dla regionu i cenne nie tylko z punktu widzenia etnografów), wylicza kolejne metody prześladowań i wyrazy lekceważenia dla lokalnej kultury. „Za tamtą górą” mieści w sobie wiele żalu – a przecież Kroh nie jest Łemkiem, mało tego, jak sam przyznaje, na początku nie zamierzał nawet zajmować się takim zagadnieniem – ale stał się miłośnikiem tej mniejszości i postarał się dobrze ją poznać. Skoro zatem zapewnia spojrzenie z zewnątrz, łatwiej mu dotrzeć do odbiorców. Na tyle też zagłębił się w kwestię Łemków, że może rzeczowo i z wyczuciem o nich opowiadać.
Obok motywu historycznych krzywd Kroh zabiera się do charakteryzowania lokalnej twórczości, spotkań, wydarzeń ważnych dla społeczeństwa. Sięga dla równowagi po obrazki krzepiące: tu katolicki ksiądz zabiera się za odbudowywanie kolejnych cerkwi, a na Watry ściągają tysiące miłośników Łemkowszczyzny. Autor zagląda do prasy Łemków, przytacza co ciekawsze fakty czy fragmenty artykułów, gromadzi żarty z rysunków satyrycznych. Przedstawia prawdziwych Łemków, ale znajduje też trochę miejsca dla tych, którzy robią coś dla regionu. Potrafi segregować dostępny materiał: czasem koryguje błędy, czasem w ogóle sugeruje, by pewnych rzeczy nie czytać. Staje się przewodnikiem po kulturze, ale i – przy okazji – po bibliografii. Przytacza cytaty w oryginale (bywa, że i w wersji odautorskiej, bez poprawek nadgorliwych redaktorów) – ale zależy mu przede wszystkim na szczerości przekazu i prawdzie. Odrzuca to, co płytkie, oparte na przelotnej modzie czy chęci łatwego wybicia się, przygotowywane pod publiczkę. Kroh poznaje region przez mieszkańców – zawiera fantastyczne przyjaźnie i jest w stanie z całą delikatnością scharakteryzować swoich rozmówców. Tak, że odbiorcy bez trudu pojmą nie tylko postawy, ale i wartość zdobywanych tak wiadomości. Autor pozwala niemal zaprzyjaźnić się z sobie bliskimi przedstawicielami Łemków (lub znawcami tamtejszej kultury).
Mimo wagi tematu i ogólnej, dość przejmującej, wymowy tomu, Kroh znajduje miejsce – dużo miejsca – na rozrywkę. Bardzo chętnie odnotowuje rozmaite absurdy, puenty w dialogach lub w sytuacjach podsuwanych przez życie. Bywa, że to śmiech przez łzy, ale często zależy autorowi po prostu na podzieleniu się smakowitą anegdotą. Gromadzi ich sporo – i zapewnia w ten sposób wyrazisty przerywnik poważnych spraw. Warto też podkreślić, że Antoni Kroh w dalszym ciągu pisze pięknie: ze starannie przemyślanymi punktami kulminacyjnymi, z typowym dla siebie rytmem prozy, swobodnie, ale bez męczących dygresji, z humorem, a bez podlizywania się czytelnikom. Swoją relację ozdabia licznymi zdjęciami, które też lepiej niż kiedykolwiek pokazują niszczenie kultury. W opowieści o Łemkach nie ma miejsca na półtony, konstrukcja książki sprawia, że odbiorcy zyskują uporządkowane wiadomości wzbogacane jeszcze o prywatne uwagi autora. To pozycja ciekawa ze względów badawczych i reportażowych, nie tylko dla zaangażowanych w temat.
Katarzyna Marciniak: Moja pierwsza mitologia. Księga II
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Bestie i bóstwa
Pierwsza część mitologii dla dzieci okazała się wielkim sukcesem wydawniczym. Katarzyna Marciniak proponuje więc odbiorcom drugą dawkę opowieści o starożytnych bogach, herosach i potworach. „Moja pierwsza mitologia. Księga II” to publikacja złożona z trzech części, z których każda ma osobnego narratora-przewodnika. Owidiusz, poeta piszący dzieło o przemianach, ma zaszczyt poznawać świat bogów. Kolejne postacie dość cierpliwie uzupełniają jego wiedzę i tłumaczą, jakie wydarzenia prowadzą do rozmaitych metamorfoz. Owidiusz trochę już wie, ale wiele kwestii jest dla niego nowych, więc uważnie przysłuchuje się kolejnym historiom. Poznaje klasyfikację nimf, mit o Narcyzie, losy Dedala i Ikara czy przekleństwo Midasa. Druga część tomu to bestiariusz – tutaj przewodnikiem jest centaur Chiron, a skoro jego wygląd nikogo nie dziwi (jako narrator wypada całkiem naturalnie), to łatwiej jest automatycznie przyjąć i innych przedstawicieli tego świata. Sfinks, giganci, Pan czy Pegaz – to istoty, o których trzeba wiedzieć. Na koniec małych odbiorców czeka jeszcze wyprawa do Hadesu i tutaj przewodniczką staje się Sybilla. Ostrzega, żeby niczego na miejscu nie jeść i zamienia się w prawdziwego opowiadacza wycieczek, z tym tylko zastrzeżeniem, że to wyprawa tylko dla odważnych dzieci i dorosłych. Oczywiście to mocna zachęta do działania, czytelnicy dadzą się więc zabrać na wyprawę do Królestwa Umarłych – równie bogatego w wyzwania i ciekawe postacie jak poprzednie.
Katarzyna Marciniak sięga do znanych i mniej znanych mitów i przygotowuje je dla dzieci, dla których Parandowski, chociaż kuszący, jest jeszcze za trudny. Nadaje opowieściom formę bajki, w której liczy się potęga wyobraźni i siła uczuć. Często bohaterami, którzy dziwią się mitom, są dzieci (albo naiwni dorośli, jak w przypadku Owidiusza), wtedy też pojawia się miejsce na uzasadnienie co trudniejszych fragmentów. Autorka może więc poruszać najróżniejsze tematy, od miłości silniejszej niż śmierć po zbrodnie. Mimo stałej obecności śmierci w mitologii nie ma tu straszenia odbiorców, wszystko zyskuje logiczne uzasadnienie. Autorka wie, jak łagodzić atmosferę opisami, imponuje też wiele razy sposobem ujęcia tematu. Sprawia, że sytuacje z mitów staną się dla dzieci zrozumiałe.
Czasami po opowieści pojawia się jeszcze krótki komentarz bajkowy na temat zwrotu, który przeszedł do języka. Bywa, że Katarzyna Marciniak wybiera dwie drogi wyjaśniania sensu. Najpierw nakreśla sytuację z odniesieniem do postaci z mitologii – pokazuje znaczenie dosłownie i w przenośni jednocześnie, oswaja z brzmieniem frazeologizmu i łączy go z wybraną postacią lub wydarzeniem. Często jednak od razu po opowieści o micie przeskakuje do znanej czytelnikom rzeczywistości (w grafice sygnalizuje to strzałka z napisem „dziś”) i przytacza bardzo krótką, zwykle półstronicową, rodzajową scenkę domową. Prowadzi nowych bohaterów do użycia określonego związku frazeologicznego w sytuacji, którą najlepiej on komentuje. W ten sposób udowadnia małym czytelnikom, że echa mitów wciąż są obecne – nie tylko w kulturze, ale nawet w potocznych rozmowach. Pozwala tym samym zrozumieć znaczenie niektórych zwrotów i wskazać źródłosłów. Jeśli odwoła się do kwestii, której odbiorcy nie znali, poszerza ich słownik, innym razem po prostu wyjaśnia pochodzenie. Drugą część cyklu zilustrowała Marta Kurczewska, która dobrze czuje się w połączeniu bajkowych motywów z wyobrażeniami antycznych bóstw i bestii. Nie straszy dzieci, za to sugeruje im przejście do oryginalnego świata fantazji i opowieści, jakich dziś już nie ma. „Moja pierwsza mitologia. Księga II” to znakomity sposób na oswojenie najmłodszych z wierzeniami starożytnej Grecji i Rzymu.
Bestie i bóstwa
Pierwsza część mitologii dla dzieci okazała się wielkim sukcesem wydawniczym. Katarzyna Marciniak proponuje więc odbiorcom drugą dawkę opowieści o starożytnych bogach, herosach i potworach. „Moja pierwsza mitologia. Księga II” to publikacja złożona z trzech części, z których każda ma osobnego narratora-przewodnika. Owidiusz, poeta piszący dzieło o przemianach, ma zaszczyt poznawać świat bogów. Kolejne postacie dość cierpliwie uzupełniają jego wiedzę i tłumaczą, jakie wydarzenia prowadzą do rozmaitych metamorfoz. Owidiusz trochę już wie, ale wiele kwestii jest dla niego nowych, więc uważnie przysłuchuje się kolejnym historiom. Poznaje klasyfikację nimf, mit o Narcyzie, losy Dedala i Ikara czy przekleństwo Midasa. Druga część tomu to bestiariusz – tutaj przewodnikiem jest centaur Chiron, a skoro jego wygląd nikogo nie dziwi (jako narrator wypada całkiem naturalnie), to łatwiej jest automatycznie przyjąć i innych przedstawicieli tego świata. Sfinks, giganci, Pan czy Pegaz – to istoty, o których trzeba wiedzieć. Na koniec małych odbiorców czeka jeszcze wyprawa do Hadesu i tutaj przewodniczką staje się Sybilla. Ostrzega, żeby niczego na miejscu nie jeść i zamienia się w prawdziwego opowiadacza wycieczek, z tym tylko zastrzeżeniem, że to wyprawa tylko dla odważnych dzieci i dorosłych. Oczywiście to mocna zachęta do działania, czytelnicy dadzą się więc zabrać na wyprawę do Królestwa Umarłych – równie bogatego w wyzwania i ciekawe postacie jak poprzednie.
Katarzyna Marciniak sięga do znanych i mniej znanych mitów i przygotowuje je dla dzieci, dla których Parandowski, chociaż kuszący, jest jeszcze za trudny. Nadaje opowieściom formę bajki, w której liczy się potęga wyobraźni i siła uczuć. Często bohaterami, którzy dziwią się mitom, są dzieci (albo naiwni dorośli, jak w przypadku Owidiusza), wtedy też pojawia się miejsce na uzasadnienie co trudniejszych fragmentów. Autorka może więc poruszać najróżniejsze tematy, od miłości silniejszej niż śmierć po zbrodnie. Mimo stałej obecności śmierci w mitologii nie ma tu straszenia odbiorców, wszystko zyskuje logiczne uzasadnienie. Autorka wie, jak łagodzić atmosferę opisami, imponuje też wiele razy sposobem ujęcia tematu. Sprawia, że sytuacje z mitów staną się dla dzieci zrozumiałe.
Czasami po opowieści pojawia się jeszcze krótki komentarz bajkowy na temat zwrotu, który przeszedł do języka. Bywa, że Katarzyna Marciniak wybiera dwie drogi wyjaśniania sensu. Najpierw nakreśla sytuację z odniesieniem do postaci z mitologii – pokazuje znaczenie dosłownie i w przenośni jednocześnie, oswaja z brzmieniem frazeologizmu i łączy go z wybraną postacią lub wydarzeniem. Często jednak od razu po opowieści o micie przeskakuje do znanej czytelnikom rzeczywistości (w grafice sygnalizuje to strzałka z napisem „dziś”) i przytacza bardzo krótką, zwykle półstronicową, rodzajową scenkę domową. Prowadzi nowych bohaterów do użycia określonego związku frazeologicznego w sytuacji, którą najlepiej on komentuje. W ten sposób udowadnia małym czytelnikom, że echa mitów wciąż są obecne – nie tylko w kulturze, ale nawet w potocznych rozmowach. Pozwala tym samym zrozumieć znaczenie niektórych zwrotów i wskazać źródłosłów. Jeśli odwoła się do kwestii, której odbiorcy nie znali, poszerza ich słownik, innym razem po prostu wyjaśnia pochodzenie. Drugą część cyklu zilustrowała Marta Kurczewska, która dobrze czuje się w połączeniu bajkowych motywów z wyobrażeniami antycznych bóstw i bestii. Nie straszy dzieci, za to sugeruje im przejście do oryginalnego świata fantazji i opowieści, jakich dziś już nie ma. „Moja pierwsza mitologia. Księga II” to znakomity sposób na oswojenie najmłodszych z wierzeniami starożytnej Grecji i Rzymu.
sobota, 26 listopada 2016
Anna Czerwińska-Rydel: Planety pana Mikołaja. O wielkim astronomie
Egmont, Warszawa 2016.
Odkrycie
Anny Czerwińskiej-Rydel nie trzeba już nikomu przedstawiać, to autorka, która dała się poznać małym odbiorcom dzięki ciekawym biografiom. Teraz trafia do serii Czytam sobie Egmontu na… poziom pierwszy, tomikiem „Planety pana Mikołaja. O wielkim astronomie”. To oznacza, że w bardzo krótkim tekście (do dwustu wyrazów) musi zawrzeć istotę astronomicznego odkrycia i naszkicować dzieciom sylwetkę Mikołaja Kopernika. Anna Czerwińska-Rydel wie, jak przyciągnąć dzieci do lektury – i tym razem się nie myli. Obce jej są standardowe biograficzne i nudne notki. Woli na potrzeby opowieści pokazać drogę do ważnego spostrzeżenia – bez nadmiaru przytłaczających i nudnych faktów, za to z nieco poetyckim rytmem i zmieniającymi się nastrojami. Czerwińska-Rydel chce tylko, żeby maluchy zapamiętały to, co najważniejsze, na pogłębienie tematu przyjdzie czas później. I mimo licznych ograniczeń formalnych, koniecznych uproszczeń i celów edukacyjnych odnosi duży sukces. „Planety pana Mikołaja” to nie prosta czytanka, o której zapomina się natychmiast po przeczytaniu, ale bardzo ciekawy picture book – nawet jeśli z rolą użytkową, to sprawdzający się jako interesująca lektura. To ważne, bo dzieci, które uczą się czytać, potrzebują tak właśnie napisanych książeczek – wciągających, nawet jeśli to czytanki ćwiczeniowe. „Planety pana Mikołaja” to modelowy przykład takiej publikacji i po raz kolejny Czerwińska-Rydel pokaże „fabularny” potencjał życiorysów i biografii.
Tu wszystko prowadzi do odkrycia, że najważniejsze są obroty. I mały Mikołaj, i pan Mikołaj, i nawet jako staruszek, fascynuje się obrotami. Obroty jajka wirującego wokół własnej osi, obroty w tańcu. Wszędzie obroty, to zapowiedź zrozumienia natury planet. Mikołaj uwielbia obserwować. Tak jak astronomowie. W odróżnieniu od chłopca tata Mikołaja nie zna się na obserwacjach, jest kupcem. Ale Mikołaja nic nie zraża. Jako dorosły dokona przełomu. Anna Czerwińska-Rydel rezygnuje ze skomplikowanych tłumaczeń, woli sygnały inności, wystarczające, żeby zaintrygować, a – żeby nikogo nie zniechęcić do sztuki czytania. Umiejętnie odwołuje się do zwyczajności bohatera, pokazuje chwile spędzane z rodzicami i w szkole, tworzy ładną ramę do całej opowieści, a obroty zamienia w ciekawy refren. Prowadzi narrację melodyjnie, momentami niemal wiruje się razem z nią. W końcu to opowieść o obrotach. Oczywiście wymogi serii są w pewnych momentach nie do przejścia – zakazanym słowem jest tu na przykład „słońce” (bo na pierwszym poziomie serii używać można tylko 23 podstawowych liter, więc „ń” nie ma prawa się pojawić). Jak opisać odkrycie Kopernika bez „słońca”? Autorka zamienia je na słonko. Niby w dziecięcej lekturze uprawomocnione, a jednak budzi wątpliwości – przecież „astronom” czy „teoria” mimo braku trudnych głosek to wyrazy bardziej skomplikowane niż znane najmłodszym „słońce”. Od reguły jednak nie może być wyjątków, a autorka i tak znakomicie sobie w narracji radzi.
Przygodę Mikołaja Kopernika zilustrowała Katarzyna Bajerowicz, bezbłędnie udało jej się połączyć sugerowanie dawnych czasów (nie tylko kolorystyka, ale i same naczynia, stroje czy fryzury) z metaforyką (wiry pojawiające się w tle i nadające obrazkom dynamiki) oraz kosmosem. Te ilustracje są inne niż najczęściej spotykane w książeczkach – a przez to bardzo ciekawe. O „Planetach pana Mikołaja” dzieci nie zapomną zbyt szybko także ze względu na warstwę graficzną. Jest to książeczka, która uczy najmłodszych czytania, ale dostarcza im też ważnych wiadomości. W konstrukcji tomiku widać doświadczenie Anny Czerwińskiej-Rydel w szukaniu atrakcyjnych punktów biografii bohaterów. Taki tomik podsunąć można maluchom ciekawym świata, lubiącym zadawać pytania. Znajdą tu bajkowe opracowanie tematu, o którym wszyscy wiedzieć powinni.
Odkrycie
Anny Czerwińskiej-Rydel nie trzeba już nikomu przedstawiać, to autorka, która dała się poznać małym odbiorcom dzięki ciekawym biografiom. Teraz trafia do serii Czytam sobie Egmontu na… poziom pierwszy, tomikiem „Planety pana Mikołaja. O wielkim astronomie”. To oznacza, że w bardzo krótkim tekście (do dwustu wyrazów) musi zawrzeć istotę astronomicznego odkrycia i naszkicować dzieciom sylwetkę Mikołaja Kopernika. Anna Czerwińska-Rydel wie, jak przyciągnąć dzieci do lektury – i tym razem się nie myli. Obce jej są standardowe biograficzne i nudne notki. Woli na potrzeby opowieści pokazać drogę do ważnego spostrzeżenia – bez nadmiaru przytłaczających i nudnych faktów, za to z nieco poetyckim rytmem i zmieniającymi się nastrojami. Czerwińska-Rydel chce tylko, żeby maluchy zapamiętały to, co najważniejsze, na pogłębienie tematu przyjdzie czas później. I mimo licznych ograniczeń formalnych, koniecznych uproszczeń i celów edukacyjnych odnosi duży sukces. „Planety pana Mikołaja” to nie prosta czytanka, o której zapomina się natychmiast po przeczytaniu, ale bardzo ciekawy picture book – nawet jeśli z rolą użytkową, to sprawdzający się jako interesująca lektura. To ważne, bo dzieci, które uczą się czytać, potrzebują tak właśnie napisanych książeczek – wciągających, nawet jeśli to czytanki ćwiczeniowe. „Planety pana Mikołaja” to modelowy przykład takiej publikacji i po raz kolejny Czerwińska-Rydel pokaże „fabularny” potencjał życiorysów i biografii.
Tu wszystko prowadzi do odkrycia, że najważniejsze są obroty. I mały Mikołaj, i pan Mikołaj, i nawet jako staruszek, fascynuje się obrotami. Obroty jajka wirującego wokół własnej osi, obroty w tańcu. Wszędzie obroty, to zapowiedź zrozumienia natury planet. Mikołaj uwielbia obserwować. Tak jak astronomowie. W odróżnieniu od chłopca tata Mikołaja nie zna się na obserwacjach, jest kupcem. Ale Mikołaja nic nie zraża. Jako dorosły dokona przełomu. Anna Czerwińska-Rydel rezygnuje ze skomplikowanych tłumaczeń, woli sygnały inności, wystarczające, żeby zaintrygować, a – żeby nikogo nie zniechęcić do sztuki czytania. Umiejętnie odwołuje się do zwyczajności bohatera, pokazuje chwile spędzane z rodzicami i w szkole, tworzy ładną ramę do całej opowieści, a obroty zamienia w ciekawy refren. Prowadzi narrację melodyjnie, momentami niemal wiruje się razem z nią. W końcu to opowieść o obrotach. Oczywiście wymogi serii są w pewnych momentach nie do przejścia – zakazanym słowem jest tu na przykład „słońce” (bo na pierwszym poziomie serii używać można tylko 23 podstawowych liter, więc „ń” nie ma prawa się pojawić). Jak opisać odkrycie Kopernika bez „słońca”? Autorka zamienia je na słonko. Niby w dziecięcej lekturze uprawomocnione, a jednak budzi wątpliwości – przecież „astronom” czy „teoria” mimo braku trudnych głosek to wyrazy bardziej skomplikowane niż znane najmłodszym „słońce”. Od reguły jednak nie może być wyjątków, a autorka i tak znakomicie sobie w narracji radzi.
Przygodę Mikołaja Kopernika zilustrowała Katarzyna Bajerowicz, bezbłędnie udało jej się połączyć sugerowanie dawnych czasów (nie tylko kolorystyka, ale i same naczynia, stroje czy fryzury) z metaforyką (wiry pojawiające się w tle i nadające obrazkom dynamiki) oraz kosmosem. Te ilustracje są inne niż najczęściej spotykane w książeczkach – a przez to bardzo ciekawe. O „Planetach pana Mikołaja” dzieci nie zapomną zbyt szybko także ze względu na warstwę graficzną. Jest to książeczka, która uczy najmłodszych czytania, ale dostarcza im też ważnych wiadomości. W konstrukcji tomiku widać doświadczenie Anny Czerwińskiej-Rydel w szukaniu atrakcyjnych punktów biografii bohaterów. Taki tomik podsunąć można maluchom ciekawym świata, lubiącym zadawać pytania. Znajdą tu bajkowe opracowanie tematu, o którym wszyscy wiedzieć powinni.
Anne-Cath. Vestly: 8+2 i pierwsze święta
Dwie Siostry, Warszawa 2016.
Czar zwyczajności
Anne-Cath. Vestly jest jak Astrid Lindgren. Zamyka swoich bohaterów w maleńkiej przestrzeni, niemal bez dostępu do cywilizacji. Na odludziu odżywają dawne wartości: przedstawiciele kilku pokoleń mogą spędzać czas razem i cieszyć się wzajemną bliskością. Tu w dodatku zawsze mają towarzyszy zabaw: w domu, poza rodzicami, jest ośmioro dzieci (z imionami na m), babcia i pies Rurek. Panuje atmosfera serdeczności i zrozumienia, a d tego każdy może czuć się ważny. Nikt nie wyśmiewa problemów innych, rodzice pomagają mądrze i dyskretnie, a dzieci mogą spełniać swoje marzenia, nawet te najbardziej baśniowe. Wielki świat nie ma tu dojścia, więc rodzina zyskuje spokój, którego odbiorcy z wielkich miast będą mocno zazdrościć.
Bohaterowie tomiku „8+2 i pierwsze święta” mieszkają w domku w lesie i przeżywają najzwyczajniejsze – egzotyczne przez oddalenie od cywilizacji – przygody w starym stylu. Jedno z dzieci boi się ciemności (i za każdym razem, kiedy musi wyjść do ubikacji, czyli domku z serduszkiem lub po drewno, przeżywa katusze). Problem rozwiązuje babcia – bez wyjaśnień i pogadanek, działaniem, które jej samej ma pomóc. Zresztą w tych historyjkach babcia jest jak kolejne dziecko. Owszem, dorośli darzą ją szacunkiem, ale też uważnie obserwują i z troską pielęgnują, na tyle dyskretnie, by nie zirytować staruszki i nie wytknąć jej zniedołężnienia, ale i by zachować kontrolę nad wydarzeniami. Nie zmienia to faktu, że babcia zaliczy szalony zjazd z góry na nartosankach i musi nauczyć się korzystać z telefonu (który, dopiero co założony, napawa ją wielkim lękiem). Babcia udowadnia maluchom, że nie są same w swoich słabościach, rzadko natomiast wtrąca się w sprawy dorosłych. Rodzice z kolei są bardzo wyczuleni na drobne sygnały wysyłane przez domowników (zwłaszcza pociechy) – reagują odpowiednio i bez zniecierpliwienia.
Życie w domu w lesie przypomina sielankę. Nikt się nie wykłóca o swoje prawa, każdy wypełnia własne obowiązki i nie żąda więcej niż może dostać. Rodzina dobrze czuje się ze sobą i nic dziwnego, że nawet codzienność przypomina tu święto. Dzieci nie zostały zmanierowane przez konsumpcyjny tryb życia – mogą donaszać ubrania po starszym rodzeństwie i nie domagają się coraz to nowych zabawek i rozrywek. Przeżywają za to znacznie ciekawsze przygody niż ich rówieśnicy z miast: pewnego dnia cała ósemka dostanie od właściciela lasu swoje drzewa. Autorka ma do zaproponowania odbiorcom wydarzenia niezwykłe, rozwijające wyobraźnię i bardzo nietypowe. Taka lektura musi się podobać.
Tomik „8+2 i pierwsze święta” tematykę świąt rozciąga daleko poza tradycje. Nie ma tu rozłożonego w czasie oczekiwania na jeden czy dwa wyjątkowe dni w roku. Świętami dla dzieci będzie też oznaczanie drzewek, wyjazd w góry czy przejażdżki ciężarówką. Anne-Cath. Vestly potrafi pisać w sposób niemal magiczny, tak, że mali odbiorcy razem z bohaterami przeżywają każde wydarzenie. Książka składa się z krótkich rozdziałów, które wprawdzie uszeregowane są według bajkowej chronologii, ale stworzone ze względu na tematy. Kilka motywów autorka rozciąga w opowieści, rozkłada na kolejne rozdziały i z rzadka przypomina o postaci narratora. Tworzy Vestly w starym stylu, a efektem jej działania jest publikacja, która urzeka swoim czarem. Zwyczajność jest tu umiejętnie przełożona na atrakcyjne dla dzieci historyjki, bohaterowie mają prawo wstępu do odmiennej i bardzo kuszącej rzeczywistości. Po tomik (i całą serię!) sięgnąć powinni fani klasyki w stylu „Dzieci z Bullerbyn”, ale i wszyscy zmęczeni aktualną ofertą tomików dostępnych na rynku literatury czwartej.
Czar zwyczajności
Anne-Cath. Vestly jest jak Astrid Lindgren. Zamyka swoich bohaterów w maleńkiej przestrzeni, niemal bez dostępu do cywilizacji. Na odludziu odżywają dawne wartości: przedstawiciele kilku pokoleń mogą spędzać czas razem i cieszyć się wzajemną bliskością. Tu w dodatku zawsze mają towarzyszy zabaw: w domu, poza rodzicami, jest ośmioro dzieci (z imionami na m), babcia i pies Rurek. Panuje atmosfera serdeczności i zrozumienia, a d tego każdy może czuć się ważny. Nikt nie wyśmiewa problemów innych, rodzice pomagają mądrze i dyskretnie, a dzieci mogą spełniać swoje marzenia, nawet te najbardziej baśniowe. Wielki świat nie ma tu dojścia, więc rodzina zyskuje spokój, którego odbiorcy z wielkich miast będą mocno zazdrościć.
Bohaterowie tomiku „8+2 i pierwsze święta” mieszkają w domku w lesie i przeżywają najzwyczajniejsze – egzotyczne przez oddalenie od cywilizacji – przygody w starym stylu. Jedno z dzieci boi się ciemności (i za każdym razem, kiedy musi wyjść do ubikacji, czyli domku z serduszkiem lub po drewno, przeżywa katusze). Problem rozwiązuje babcia – bez wyjaśnień i pogadanek, działaniem, które jej samej ma pomóc. Zresztą w tych historyjkach babcia jest jak kolejne dziecko. Owszem, dorośli darzą ją szacunkiem, ale też uważnie obserwują i z troską pielęgnują, na tyle dyskretnie, by nie zirytować staruszki i nie wytknąć jej zniedołężnienia, ale i by zachować kontrolę nad wydarzeniami. Nie zmienia to faktu, że babcia zaliczy szalony zjazd z góry na nartosankach i musi nauczyć się korzystać z telefonu (który, dopiero co założony, napawa ją wielkim lękiem). Babcia udowadnia maluchom, że nie są same w swoich słabościach, rzadko natomiast wtrąca się w sprawy dorosłych. Rodzice z kolei są bardzo wyczuleni na drobne sygnały wysyłane przez domowników (zwłaszcza pociechy) – reagują odpowiednio i bez zniecierpliwienia.
Życie w domu w lesie przypomina sielankę. Nikt się nie wykłóca o swoje prawa, każdy wypełnia własne obowiązki i nie żąda więcej niż może dostać. Rodzina dobrze czuje się ze sobą i nic dziwnego, że nawet codzienność przypomina tu święto. Dzieci nie zostały zmanierowane przez konsumpcyjny tryb życia – mogą donaszać ubrania po starszym rodzeństwie i nie domagają się coraz to nowych zabawek i rozrywek. Przeżywają za to znacznie ciekawsze przygody niż ich rówieśnicy z miast: pewnego dnia cała ósemka dostanie od właściciela lasu swoje drzewa. Autorka ma do zaproponowania odbiorcom wydarzenia niezwykłe, rozwijające wyobraźnię i bardzo nietypowe. Taka lektura musi się podobać.
Tomik „8+2 i pierwsze święta” tematykę świąt rozciąga daleko poza tradycje. Nie ma tu rozłożonego w czasie oczekiwania na jeden czy dwa wyjątkowe dni w roku. Świętami dla dzieci będzie też oznaczanie drzewek, wyjazd w góry czy przejażdżki ciężarówką. Anne-Cath. Vestly potrafi pisać w sposób niemal magiczny, tak, że mali odbiorcy razem z bohaterami przeżywają każde wydarzenie. Książka składa się z krótkich rozdziałów, które wprawdzie uszeregowane są według bajkowej chronologii, ale stworzone ze względu na tematy. Kilka motywów autorka rozciąga w opowieści, rozkłada na kolejne rozdziały i z rzadka przypomina o postaci narratora. Tworzy Vestly w starym stylu, a efektem jej działania jest publikacja, która urzeka swoim czarem. Zwyczajność jest tu umiejętnie przełożona na atrakcyjne dla dzieci historyjki, bohaterowie mają prawo wstępu do odmiennej i bardzo kuszącej rzeczywistości. Po tomik (i całą serię!) sięgnąć powinni fani klasyki w stylu „Dzieci z Bullerbyn”, ale i wszyscy zmęczeni aktualną ofertą tomików dostępnych na rynku literatury czwartej.
piątek, 25 listopada 2016
Kasper Sipowicz, Edyta Najbert, Tadeusz Pietras: Dogoterapia
PWN, Warszawa 2016.
Psi lekarz
Chociaż autorzy tego tomu podkreślają, że nie było do tej pory na rynku tomu poświęconego dogoterapii, ich monografia stanowić może zalążek, punkt wyjścia dla zainteresowanych tematem. „Dogoterapia” bowiem ma wszelkie schematyczne cechy przeciętnej pracy naukowej, pozbawiona jest narracyjnych szlifów i tych przykładów, które ubarwiłyby całość i przyniosły uznanie szerszej publiczności. Kasper Sipowicz, Edyta Najbert i Tadeusz Pietras stanowczo zbyt dużo miejsca poświęcają na definicje i ustalenia dotyczące pojęć podstawowych (w wersji naukowej niepotrzebnie zaciemniają one obraz całości), za to przy najważniejszym zagadnieniu uciekają w ogólniki i klasyfikacje. Wymyka się im istota badań, jakby nie potrafili sobie poradzić z opracowaniem tematu i czuli się ograniczani koniecznością przekazywania podstaw. Tymczasem czytelnikom przydałoby się właściwie bardziej szczegółowe rozwijanie pojedynczych motywów, analizy a nie synteza. Nie pojedyncze akapity poświęcone psom dla niewidomych i dla niesłyszących, a całe rozdział okraszone obrazowymi przykładami. Nie podział zajęć czy rodzajów dogoterapii w jednym wyliczeniu – a całe scenariusze. „Dogoterapia” i tak jest pozycją boleśnie krótką. W dodatku nie zaspokoi ciekawości zwykłych czytelników, bo autorzy najczęściej szukają jak najkrótszej drogi do wniosków. odnosi się wrażenie, że bardzo długo się ten tom zaczyna. Zamiast przejść do sedna, autorzy tomu prezentują historię udomawiania psa, obraz tego zwierzęcia w religiach (coś, co zasługiwałoby zaledwie na wzmiankę, zajmuje cały rozdział) czy… dyscypliny w ramach pedagogiki specjalnej. Być może są to kwestie, które odbiorcy powinni poznać – ale można je było z powodzeniem przenieść do przypisów i zająć się właściwym tematem, porządkować osiągnięcia w ramach początków dogoterapii nie chronologicznie (bo to zbyt luźno powiązane odkrycia), a tematycznie. Wystartować od pierwszych przypadków ratunkowej współpracy psa i człowieka. Przyjrzeć się zasadom szkolenia (bo to zostało w formie szczątkowej). Mniej statystyk, a więcej wyciągania wniosków. Owszem, ma ta publikacja cechy opracowania naukowego, ale zupełnie nie została dostrojona do potrzeb rynku. Autorzy starają się unikać narracyjnego wysiłku: albo uciekają w wyliczenia, albo referują stan badań, przykłady traktują jak zło konieczne, podobnie jak detale. Koncentrują się na dogoterapii jako na zjawisku, ale pomijają jej części składowe, czyli całą relację człowieka i psa. Psy traktuje się tu niemal przedmiotowo. Należałoby pomyśleć przy takiej książce o tych, którzy z dogoterapii mogliby i chcieli skorzystać: tu muszą przedzierać się przez stosy niepotrzebnych informacji, za to potrzebnych mogą nie znaleźć – ta dysproporcja przeszkadza w lekturze nawet bardziej niż suchy styl dysertacji. Plusem w tej sytuacji może być imponująca i wielojęzyczna bibliografia – ale przecież zainteresowani tematem w pierwszej kolejności sięgać będą po „Dogoterapię” i tu powinni znaleźć wyczerpujące odpowiedzi na swoje pytania.
Sięganie do podstaw i opracowywanie wyłącznie ich przy jednoczesnej tendencji do pomijania jednostkowych przypadków to wyznacznik „Dogoterapii”. Sipowicz, Najbert i Pietras zwracają uwagę na to, co w dogoterapii jeszcze niedokładnie omówione, co warto zmienić lub rozwinąć – ale ich publikacja to zaledwie szkic, przedwstęp do prawdziwej monografii, która uwzględniałaby różnorodność pracy z czworonożnym lekarzem-terapeutą, nawet kosztem podsumowań historycznych czy definicyjnych.
Psi lekarz
Chociaż autorzy tego tomu podkreślają, że nie było do tej pory na rynku tomu poświęconego dogoterapii, ich monografia stanowić może zalążek, punkt wyjścia dla zainteresowanych tematem. „Dogoterapia” bowiem ma wszelkie schematyczne cechy przeciętnej pracy naukowej, pozbawiona jest narracyjnych szlifów i tych przykładów, które ubarwiłyby całość i przyniosły uznanie szerszej publiczności. Kasper Sipowicz, Edyta Najbert i Tadeusz Pietras stanowczo zbyt dużo miejsca poświęcają na definicje i ustalenia dotyczące pojęć podstawowych (w wersji naukowej niepotrzebnie zaciemniają one obraz całości), za to przy najważniejszym zagadnieniu uciekają w ogólniki i klasyfikacje. Wymyka się im istota badań, jakby nie potrafili sobie poradzić z opracowaniem tematu i czuli się ograniczani koniecznością przekazywania podstaw. Tymczasem czytelnikom przydałoby się właściwie bardziej szczegółowe rozwijanie pojedynczych motywów, analizy a nie synteza. Nie pojedyncze akapity poświęcone psom dla niewidomych i dla niesłyszących, a całe rozdział okraszone obrazowymi przykładami. Nie podział zajęć czy rodzajów dogoterapii w jednym wyliczeniu – a całe scenariusze. „Dogoterapia” i tak jest pozycją boleśnie krótką. W dodatku nie zaspokoi ciekawości zwykłych czytelników, bo autorzy najczęściej szukają jak najkrótszej drogi do wniosków. odnosi się wrażenie, że bardzo długo się ten tom zaczyna. Zamiast przejść do sedna, autorzy tomu prezentują historię udomawiania psa, obraz tego zwierzęcia w religiach (coś, co zasługiwałoby zaledwie na wzmiankę, zajmuje cały rozdział) czy… dyscypliny w ramach pedagogiki specjalnej. Być może są to kwestie, które odbiorcy powinni poznać – ale można je było z powodzeniem przenieść do przypisów i zająć się właściwym tematem, porządkować osiągnięcia w ramach początków dogoterapii nie chronologicznie (bo to zbyt luźno powiązane odkrycia), a tematycznie. Wystartować od pierwszych przypadków ratunkowej współpracy psa i człowieka. Przyjrzeć się zasadom szkolenia (bo to zostało w formie szczątkowej). Mniej statystyk, a więcej wyciągania wniosków. Owszem, ma ta publikacja cechy opracowania naukowego, ale zupełnie nie została dostrojona do potrzeb rynku. Autorzy starają się unikać narracyjnego wysiłku: albo uciekają w wyliczenia, albo referują stan badań, przykłady traktują jak zło konieczne, podobnie jak detale. Koncentrują się na dogoterapii jako na zjawisku, ale pomijają jej części składowe, czyli całą relację człowieka i psa. Psy traktuje się tu niemal przedmiotowo. Należałoby pomyśleć przy takiej książce o tych, którzy z dogoterapii mogliby i chcieli skorzystać: tu muszą przedzierać się przez stosy niepotrzebnych informacji, za to potrzebnych mogą nie znaleźć – ta dysproporcja przeszkadza w lekturze nawet bardziej niż suchy styl dysertacji. Plusem w tej sytuacji może być imponująca i wielojęzyczna bibliografia – ale przecież zainteresowani tematem w pierwszej kolejności sięgać będą po „Dogoterapię” i tu powinni znaleźć wyczerpujące odpowiedzi na swoje pytania.
Sięganie do podstaw i opracowywanie wyłącznie ich przy jednoczesnej tendencji do pomijania jednostkowych przypadków to wyznacznik „Dogoterapii”. Sipowicz, Najbert i Pietras zwracają uwagę na to, co w dogoterapii jeszcze niedokładnie omówione, co warto zmienić lub rozwinąć – ale ich publikacja to zaledwie szkic, przedwstęp do prawdziwej monografii, która uwzględniałaby różnorodność pracy z czworonożnym lekarzem-terapeutą, nawet kosztem podsumowań historycznych czy definicyjnych.
czwartek, 24 listopada 2016
Susan Herbert: Galeria kotów. Historia sztuki z pazurem
Media Rodzina, Poznań 2016.
Muzeum
Nie trzeba podchodzić do dzieł sztuki z pietyzmem, przekonuje Susan Herbert. Stworzona przez nią galeria kotów, chociaż rozrastać się może już tylko dzięki naśladowcom i fanom, bawi i pokazuje, czym zachwycalibyśmy się w muzeach w alternatywnym świecie. Dialog z historią sztuki to parodystyczna opowieść o kotach – w sam raz dla kociarzy i tych wszystkich, którzy mają uczulenie na powagę i patos. Susan Herbert sięga po najbardziej znane, kojarzone przez wszystkich obrazy (i słynne sceny filmowe), żeby zastąpić sylwetki ludzkie na nich – kocimi. Tak powstaje „Historia sztuki z pazurem”, chociaż trochę szkoda, że koty trafiają tu do malowideł, ale już nie do podpisów i tytułów – warto było rozszerzyć zabawę i o ten aspekt, może mniej czytelny (minimalnie) byłby adres pierwowzoru, za to rozrywka dużo większa – zwłaszcza że i tak pierwowzory po prostu się zna.
W „Galerii kotów” nie ma kompletnie miejsca dla ludzi. Koty zajmują pierwszy plan i zastępują postacie z tła, co jest o tyle ważne, że gdy uwagę przykuje najbardziej istotny bohater, pozostali wyłaniają się po czasie, jako niezbędne i naturalne uzupełnienie. Susan Herbert nie zastanawia się, jak wyglądałby świat mieszany, kocio-ludzki, choćby i z zamianą ról. Tu ludzie po prostu znikają, nie ma ich w starożytności (sarkofag Tutanchamona) ani w mitologii, nie ma ich na freskach i mozaikach z bazylik, nie ma ludzi w średniowiecznych księgach, na malarskich autoportretach, na scenkach biblijnych, malarskich erotykach czy nawiązaniach do dzieł literackich. Ludzie nie istnieją – boskie i mitologiczne istoty tworzone są na podobieństwo kotów, koty wypełniają całe sale i pojawiają się nawet jako gipsowe pomniki. A przy tym całym przejściu na kocią rzeczywistość bohaterowie pozostają ludźmi w strojach i postawach czy zachowaniach. Autorka zmienia im tylko ciała, nie ingeruje w dodatki. To wyśmianie antropocentryzmu, bo koty w ludzkich kontekstach zawsze te konteksty ośmieszają i deprecjonują. Herbert żartuje sobie z napuszoności, wprowadza komizm jako broń przeciwko nadmiernej powadze i ucina wszelkie krytyczne spory na temat kolejnych dzieł. Koty pozwalają na rozrywkę bez uczonych analiz czy opowiadania się za konkretnym kierunkiem w sztuce, po prostu są i to wystarcza. Dodatkowo śmiech pojawia się jako efekt absurdalnych skojarzeń – można sobie wyobrazić „Damę z gronostajem” w kociej wersji (kolejny argument za łączeniem światów!). W drugiej części tomu koty zastępują sławnych aktorów w sławnych scenach i znów wyśmianiu ulegają ludzkie emocje. To, co budzi zachwyt, grozę lub pożądanie, w kociej wersji zupełnie się zmienia. Aktorka może przedefiniować osiągnięcia kultury masowej, zapytać o możliwości tworzenia i granice ludzkiego poznania. Koty zapewniają świeże spojrzenie, przypominają też o sile parodii i pastiszu.
„Galeria kotów” to album, który stoi w opozycji do prawdziwych książek o malarstwie. Koty stają się w tym wypadku władcami świata, bez nich żadna historia i żaden kadr nie może się obejść. Autorka pokazuje, że zabawa stylami malarskimi (w mniejszym stopniu) i tematami to sposób na inteligentny humor. Przez temat nie wyklucza nawet najmłodszych odbiorców – dla dzieci przygodą może okazać się wyszukiwanie oryginałów i porównywanie ich z pomysłami Herbert. Susan Herbert dokonuje szybkiego przeglądu dzieł, zaprasza na błyskawiczną wycieczkę po kocim muzeum. Może w ten sposób zachęcać do zwiedzania galerii i interesowania się sztuką, ale równie dobrze może po prostu dostarczyć rozrywki i przypomnieć, że zabawa to także wartość. „Historia sztuki z pazurem” to przede wszystkim wariacje na temat znanych wszystkim dzieł i kadrów – coś dla miłośników kotów i koneserów absurdu.
Muzeum
Nie trzeba podchodzić do dzieł sztuki z pietyzmem, przekonuje Susan Herbert. Stworzona przez nią galeria kotów, chociaż rozrastać się może już tylko dzięki naśladowcom i fanom, bawi i pokazuje, czym zachwycalibyśmy się w muzeach w alternatywnym świecie. Dialog z historią sztuki to parodystyczna opowieść o kotach – w sam raz dla kociarzy i tych wszystkich, którzy mają uczulenie na powagę i patos. Susan Herbert sięga po najbardziej znane, kojarzone przez wszystkich obrazy (i słynne sceny filmowe), żeby zastąpić sylwetki ludzkie na nich – kocimi. Tak powstaje „Historia sztuki z pazurem”, chociaż trochę szkoda, że koty trafiają tu do malowideł, ale już nie do podpisów i tytułów – warto było rozszerzyć zabawę i o ten aspekt, może mniej czytelny (minimalnie) byłby adres pierwowzoru, za to rozrywka dużo większa – zwłaszcza że i tak pierwowzory po prostu się zna.
W „Galerii kotów” nie ma kompletnie miejsca dla ludzi. Koty zajmują pierwszy plan i zastępują postacie z tła, co jest o tyle ważne, że gdy uwagę przykuje najbardziej istotny bohater, pozostali wyłaniają się po czasie, jako niezbędne i naturalne uzupełnienie. Susan Herbert nie zastanawia się, jak wyglądałby świat mieszany, kocio-ludzki, choćby i z zamianą ról. Tu ludzie po prostu znikają, nie ma ich w starożytności (sarkofag Tutanchamona) ani w mitologii, nie ma ich na freskach i mozaikach z bazylik, nie ma ludzi w średniowiecznych księgach, na malarskich autoportretach, na scenkach biblijnych, malarskich erotykach czy nawiązaniach do dzieł literackich. Ludzie nie istnieją – boskie i mitologiczne istoty tworzone są na podobieństwo kotów, koty wypełniają całe sale i pojawiają się nawet jako gipsowe pomniki. A przy tym całym przejściu na kocią rzeczywistość bohaterowie pozostają ludźmi w strojach i postawach czy zachowaniach. Autorka zmienia im tylko ciała, nie ingeruje w dodatki. To wyśmianie antropocentryzmu, bo koty w ludzkich kontekstach zawsze te konteksty ośmieszają i deprecjonują. Herbert żartuje sobie z napuszoności, wprowadza komizm jako broń przeciwko nadmiernej powadze i ucina wszelkie krytyczne spory na temat kolejnych dzieł. Koty pozwalają na rozrywkę bez uczonych analiz czy opowiadania się za konkretnym kierunkiem w sztuce, po prostu są i to wystarcza. Dodatkowo śmiech pojawia się jako efekt absurdalnych skojarzeń – można sobie wyobrazić „Damę z gronostajem” w kociej wersji (kolejny argument za łączeniem światów!). W drugiej części tomu koty zastępują sławnych aktorów w sławnych scenach i znów wyśmianiu ulegają ludzkie emocje. To, co budzi zachwyt, grozę lub pożądanie, w kociej wersji zupełnie się zmienia. Aktorka może przedefiniować osiągnięcia kultury masowej, zapytać o możliwości tworzenia i granice ludzkiego poznania. Koty zapewniają świeże spojrzenie, przypominają też o sile parodii i pastiszu.
„Galeria kotów” to album, który stoi w opozycji do prawdziwych książek o malarstwie. Koty stają się w tym wypadku władcami świata, bez nich żadna historia i żaden kadr nie może się obejść. Autorka pokazuje, że zabawa stylami malarskimi (w mniejszym stopniu) i tematami to sposób na inteligentny humor. Przez temat nie wyklucza nawet najmłodszych odbiorców – dla dzieci przygodą może okazać się wyszukiwanie oryginałów i porównywanie ich z pomysłami Herbert. Susan Herbert dokonuje szybkiego przeglądu dzieł, zaprasza na błyskawiczną wycieczkę po kocim muzeum. Może w ten sposób zachęcać do zwiedzania galerii i interesowania się sztuką, ale równie dobrze może po prostu dostarczyć rozrywki i przypomnieć, że zabawa to także wartość. „Historia sztuki z pazurem” to przede wszystkim wariacje na temat znanych wszystkim dzieł i kadrów – coś dla miłośników kotów i koneserów absurdu.
środa, 23 listopada 2016
Zofia Stanecka: W kraju Polan. O dawnej Polsce
Egmont, Warszawa 2016.
Historia
Chyba tylko w tej serii dla dzieci średniowieczny bohater może mieć na imię Zbylut – chociaż nie kojarzy się to ze znanymi dzisiaj imionami. A przecież „W kraju Polan” to tomik na pierwszym poziomie serii Czytam sobie wydawnictwa Egmont, czyli publikacja dla maluchów, które przygodę z czytaniem dopiero zaczynają. Jednak Zofia Stanecka nie boi się wyzwań i – na szczęście – wysoko stawia poprzeczkę małym odbiorcom. Oprócz Zbyluta będzie tu parę utrudnień lekturowych (hitem jest arcybiskupstwo jako ostatnie słowo czytanki – przynajmniej nie zniechęci). Autorka poza historią Zbyluta, syna kowala, przedstawia dzieciom odrobinę historii terenów obecnej Polski. Przenosi odbiorców do średniowiecznego grodu, opowiada, jak takie miejsce wyglądało oraz czym zajmowali się mieszkańcy. Sprawdza, co jedli Polanie i jak urządzali swoje domostwa, napomyka też o wierze w wielu bogów. Zbylut ma szczęście, bo może zobaczyć przyjazd Mieszka I z Dobrawą (z konieczności książę przedstawiany jest tylko jako „władca”, dwuznak w imieniu wyklucza pojawienie się słowa w książce). W ten sposób autorka nawiązuje do powstania Polski – a dzieciom zapewnia egzotyczną podróż w czasie.
W kraju Polan wszystko jest inne, ciekawe i dziwne. Z każdą stroną dzieci otrzymywać będą nowe informacje, czasami dostaną proste zadania (trzeba między innymi nazwać przedmioty stworzone przez kowala). Na górze pojawia się przeliterowane wybrane słowo, ale najmłodsi mogą na nie nawet nie zwrócić uwagi, zaabsorbowani faktami z codzienności Zbyluta. Zofia Stanecka proponuje podstawę pod legendy i przekazy: nie tworzy bajki, a zaznajamia maluchy z realiami obyczajowymi z zamierzchłych czasów. To przydatne rozwiązanie, a i pomysł na rozwinięcie serii. Coraz bardziej ekspansywne w Czytam sobie, i to na każdym poziomie, są motywy edukacyjne. Tutaj Stanecka rozrywkę splata nierozerwalnie z wiadomościami. Tym samym rozbudza ciekawość dzieci i zachęca je do czytania, ale i zapewnia wiedzę, która przyda się w szkole. „W kraju Polan” to picture book z tekstem ograniczanym do 200 wyrazów. A jednak to, że każda strona przynosi inną scenkę, niemal historyjkę w miniaturze, nasyca mocno tomik treścią.
Magda Kozieł-Nawat zajęła się tu opracowaniem graficznym. Jej ilustracje są cytatami z dawnego malarstwa, trochę – z dzisiejszych kreskówek, do tego zawierają zdobienia i motywy, które kojarzą się z twórczością ludową (zwłaszcza liście i rośliny). Ilustratorka zwraca uwagę na specyficzne fryzury oraz stroje Polan, ale sprawia też, że ich świat staje się bajecznie kolorowy. Tu natura i osady ludzkie wypadają bardzo malowniczo, cieszy zatem już oglądanie tomiku. To ważne, bo chociaż przygotowany został dla kilkulatków jako wprawka do samodzielnego czytania, może przecież dostarczać rozrywki i młodszym dzieciom.
„W kraju Polan. O dawnej Polsce” to propozycja ważna na rynku. Pozwala wzbudzić zainteresowanie przeszłością i obyczajowością, odbyć wspaniałą podróż w czasie i przyjrzeć się niezwykłym według dzisiejszych maluchów zajęciom. To lektura prosta, ale pełna informacji, w sam raz dla dzieci, które lubią zadawać pytania. Sprawdza się jako książeczka obrazkowa. Zofia Stanecka to autorka, która wie, jak pisać dla najmłodszych czytelników. Tutaj wprawdzie nie może rozwijać skrzydeł w klasycznej narracji, ale radzi sobie z wyzwaniem mistrzowsko. Jej tomik to dobre uzupełnienie wiadomości przekazywanych pierwszakom, przygoda na marginesie ludowych podań. Można z tą książeczką rozpocząć poznawanie lektur dawnych, można potraktować ją jako uzupełnienie pogadanek z historii. „W kraju Polan” na pierwszym poziomie serii Czytam sobie jest ważną pozycją.
Historia
Chyba tylko w tej serii dla dzieci średniowieczny bohater może mieć na imię Zbylut – chociaż nie kojarzy się to ze znanymi dzisiaj imionami. A przecież „W kraju Polan” to tomik na pierwszym poziomie serii Czytam sobie wydawnictwa Egmont, czyli publikacja dla maluchów, które przygodę z czytaniem dopiero zaczynają. Jednak Zofia Stanecka nie boi się wyzwań i – na szczęście – wysoko stawia poprzeczkę małym odbiorcom. Oprócz Zbyluta będzie tu parę utrudnień lekturowych (hitem jest arcybiskupstwo jako ostatnie słowo czytanki – przynajmniej nie zniechęci). Autorka poza historią Zbyluta, syna kowala, przedstawia dzieciom odrobinę historii terenów obecnej Polski. Przenosi odbiorców do średniowiecznego grodu, opowiada, jak takie miejsce wyglądało oraz czym zajmowali się mieszkańcy. Sprawdza, co jedli Polanie i jak urządzali swoje domostwa, napomyka też o wierze w wielu bogów. Zbylut ma szczęście, bo może zobaczyć przyjazd Mieszka I z Dobrawą (z konieczności książę przedstawiany jest tylko jako „władca”, dwuznak w imieniu wyklucza pojawienie się słowa w książce). W ten sposób autorka nawiązuje do powstania Polski – a dzieciom zapewnia egzotyczną podróż w czasie.
W kraju Polan wszystko jest inne, ciekawe i dziwne. Z każdą stroną dzieci otrzymywać będą nowe informacje, czasami dostaną proste zadania (trzeba między innymi nazwać przedmioty stworzone przez kowala). Na górze pojawia się przeliterowane wybrane słowo, ale najmłodsi mogą na nie nawet nie zwrócić uwagi, zaabsorbowani faktami z codzienności Zbyluta. Zofia Stanecka proponuje podstawę pod legendy i przekazy: nie tworzy bajki, a zaznajamia maluchy z realiami obyczajowymi z zamierzchłych czasów. To przydatne rozwiązanie, a i pomysł na rozwinięcie serii. Coraz bardziej ekspansywne w Czytam sobie, i to na każdym poziomie, są motywy edukacyjne. Tutaj Stanecka rozrywkę splata nierozerwalnie z wiadomościami. Tym samym rozbudza ciekawość dzieci i zachęca je do czytania, ale i zapewnia wiedzę, która przyda się w szkole. „W kraju Polan” to picture book z tekstem ograniczanym do 200 wyrazów. A jednak to, że każda strona przynosi inną scenkę, niemal historyjkę w miniaturze, nasyca mocno tomik treścią.
Magda Kozieł-Nawat zajęła się tu opracowaniem graficznym. Jej ilustracje są cytatami z dawnego malarstwa, trochę – z dzisiejszych kreskówek, do tego zawierają zdobienia i motywy, które kojarzą się z twórczością ludową (zwłaszcza liście i rośliny). Ilustratorka zwraca uwagę na specyficzne fryzury oraz stroje Polan, ale sprawia też, że ich świat staje się bajecznie kolorowy. Tu natura i osady ludzkie wypadają bardzo malowniczo, cieszy zatem już oglądanie tomiku. To ważne, bo chociaż przygotowany został dla kilkulatków jako wprawka do samodzielnego czytania, może przecież dostarczać rozrywki i młodszym dzieciom.
„W kraju Polan. O dawnej Polsce” to propozycja ważna na rynku. Pozwala wzbudzić zainteresowanie przeszłością i obyczajowością, odbyć wspaniałą podróż w czasie i przyjrzeć się niezwykłym według dzisiejszych maluchów zajęciom. To lektura prosta, ale pełna informacji, w sam raz dla dzieci, które lubią zadawać pytania. Sprawdza się jako książeczka obrazkowa. Zofia Stanecka to autorka, która wie, jak pisać dla najmłodszych czytelników. Tutaj wprawdzie nie może rozwijać skrzydeł w klasycznej narracji, ale radzi sobie z wyzwaniem mistrzowsko. Jej tomik to dobre uzupełnienie wiadomości przekazywanych pierwszakom, przygoda na marginesie ludowych podań. Można z tą książeczką rozpocząć poznawanie lektur dawnych, można potraktować ją jako uzupełnienie pogadanek z historii. „W kraju Polan” na pierwszym poziomie serii Czytam sobie jest ważną pozycją.
wtorek, 22 listopada 2016
Dariusz Tuzimek: Neymar. Czarodziej futbolu
Egmont, Warszawa 2016.
Ojciec
Dariusz Tuzimek proponuje dzieciom kolejną sportową biografię w serii stworzonej przez Yvette Żółtowską-Darską, tym razem pisząc o Neymarze, mistrzu dryblingu. W serii piłkarskich historii to kolejna atrakcyjna opowieść niepozbawiona morałów dla najmłodszych. Tu zresztą Tuzimek okazuje się dużo słabszy niż Żółtowska-Darska – o ile potrafi komentować fragmenty spotkań, o tyle kompletnie nie radzi sobie z subtelnym i dyskretnym pouczaniem małych odbiorców – jego morały są zbyt dosłowne i zbyt męczące, żeby mogły przynieść skutek i być pożyteczne. Autor wciela się w dobrotliwego ojca, który udaje groźnego i narzuca dzieciom pewne postawy, stawiając za wzór bohatera tomu i w konkretnej sytuacji.
„Neymar. Czarodziej futbolu” to historia piłkarza, który sporo zawdzięcza ojcu – nie tylko talent do gry, ale i mądre prowadzenie, aż po menedżerskie obowiązki. To ojciec wybiera dla Neymara najlepszy klub, dbając o finanse, poprawia byt całej rodziny. Peany na temat rodzica (i młodego talentu) przerywa Tuzimek opowieściami ku przestrodze – na przykład tą, gdy bohater książki wpadł w szał na boisku i pokłócił się z trenerem (który w konsekwencji stracił pracę). Kiedy autor przedstawia taką sytuację, w niechlubnym świetle stawiającą piłkarza, wykorzystuje ją jako inspirację do przestróg i życiowych wskazówek. Każe dzieciom uczyć się na błędach (w tym wypadku na błędach Nemara) i tłumaczy, jak nie postępować. Takie pogadanki mogą zepsuć najlepszą nawet lekturę, Tuzimek w podobnych momentach psuje wrażenie, które buduje, trzymając się wyznaczników serii. Dzieci traktuje z poczuciem wyższości czy pobłażliwością i to wrażenie aż bije z kart tomu, oddalając radość czytania. Nikt nie chce przecież uciekać od codziennych połajanek rodziców w świat książek, żeby tam znaleźć standardowe rodzicielskie upomnienia.
Poza sportowymi osiągnięciami w biografii Neymara znalazł się między innymi wątek tatuaży i ich znaczeń dla bohatera książki, czy motyw syna, z którym piłkarz chętnie spędza czas. Pisze Tuzimek o transferach, piłkarskich marzeniach i o… fryzurze. Neymar ma być dowodem na to, że piłka nożna pozwala spełniać marzenia i stanowi szansę nawet dla biednych dzieci z najgorszych dzielnic. Od gry na ulicach do występów na największych stadionach – to droga, która pobudza wyobraźnię. Jak zawsze w serii, tak i tu tom został ozdobiony wieloma barwnymi fotografiami. Te z boisk opatrzone są zabawnymi komentarzami postaci, dialogami, które niewiele mają wspólnego z sytuacją na boisku i emocjami sportowców. Te z miast przypominają foldery reklamowe – w podpisach mają za to sporo wiadomości z przewodników. Biografia Neymara – jak wcześniej życiorysy innych piłkarzy – służy prezentowaniu krajów czy klubów związanych z postacią.
Ta książka to krótkie rozdziały tematyczne (poszczególne etapy życia Neymara oddzielane są zdjęciowymi przerywnikami i informacjami). Autor dba o to, żeby doświadczenia piłkarza potraktować wychowawczo, to jest przepuścić przez pedagogiczne napomnienia i wykorzystać jako morały dla maluchów. Zapomina, że biografie sportowe służyć mają w pierwszej kolejności rozrywce i nie powinny odstraszać nadmiernym moralizatorstwem. Biografia piłkarza – idola nie tylko maluchów – może być dobrym sposobem na zachęcenie dzieci do czytania. Pozwala urozmaicić oglądanie meczy, daje kilkulatkom tom, który z chęcią będą przeglądać i czytać.
Ojciec
Dariusz Tuzimek proponuje dzieciom kolejną sportową biografię w serii stworzonej przez Yvette Żółtowską-Darską, tym razem pisząc o Neymarze, mistrzu dryblingu. W serii piłkarskich historii to kolejna atrakcyjna opowieść niepozbawiona morałów dla najmłodszych. Tu zresztą Tuzimek okazuje się dużo słabszy niż Żółtowska-Darska – o ile potrafi komentować fragmenty spotkań, o tyle kompletnie nie radzi sobie z subtelnym i dyskretnym pouczaniem małych odbiorców – jego morały są zbyt dosłowne i zbyt męczące, żeby mogły przynieść skutek i być pożyteczne. Autor wciela się w dobrotliwego ojca, który udaje groźnego i narzuca dzieciom pewne postawy, stawiając za wzór bohatera tomu i w konkretnej sytuacji.
„Neymar. Czarodziej futbolu” to historia piłkarza, który sporo zawdzięcza ojcu – nie tylko talent do gry, ale i mądre prowadzenie, aż po menedżerskie obowiązki. To ojciec wybiera dla Neymara najlepszy klub, dbając o finanse, poprawia byt całej rodziny. Peany na temat rodzica (i młodego talentu) przerywa Tuzimek opowieściami ku przestrodze – na przykład tą, gdy bohater książki wpadł w szał na boisku i pokłócił się z trenerem (który w konsekwencji stracił pracę). Kiedy autor przedstawia taką sytuację, w niechlubnym świetle stawiającą piłkarza, wykorzystuje ją jako inspirację do przestróg i życiowych wskazówek. Każe dzieciom uczyć się na błędach (w tym wypadku na błędach Nemara) i tłumaczy, jak nie postępować. Takie pogadanki mogą zepsuć najlepszą nawet lekturę, Tuzimek w podobnych momentach psuje wrażenie, które buduje, trzymając się wyznaczników serii. Dzieci traktuje z poczuciem wyższości czy pobłażliwością i to wrażenie aż bije z kart tomu, oddalając radość czytania. Nikt nie chce przecież uciekać od codziennych połajanek rodziców w świat książek, żeby tam znaleźć standardowe rodzicielskie upomnienia.
Poza sportowymi osiągnięciami w biografii Neymara znalazł się między innymi wątek tatuaży i ich znaczeń dla bohatera książki, czy motyw syna, z którym piłkarz chętnie spędza czas. Pisze Tuzimek o transferach, piłkarskich marzeniach i o… fryzurze. Neymar ma być dowodem na to, że piłka nożna pozwala spełniać marzenia i stanowi szansę nawet dla biednych dzieci z najgorszych dzielnic. Od gry na ulicach do występów na największych stadionach – to droga, która pobudza wyobraźnię. Jak zawsze w serii, tak i tu tom został ozdobiony wieloma barwnymi fotografiami. Te z boisk opatrzone są zabawnymi komentarzami postaci, dialogami, które niewiele mają wspólnego z sytuacją na boisku i emocjami sportowców. Te z miast przypominają foldery reklamowe – w podpisach mają za to sporo wiadomości z przewodników. Biografia Neymara – jak wcześniej życiorysy innych piłkarzy – służy prezentowaniu krajów czy klubów związanych z postacią.
Ta książka to krótkie rozdziały tematyczne (poszczególne etapy życia Neymara oddzielane są zdjęciowymi przerywnikami i informacjami). Autor dba o to, żeby doświadczenia piłkarza potraktować wychowawczo, to jest przepuścić przez pedagogiczne napomnienia i wykorzystać jako morały dla maluchów. Zapomina, że biografie sportowe służyć mają w pierwszej kolejności rozrywce i nie powinny odstraszać nadmiernym moralizatorstwem. Biografia piłkarza – idola nie tylko maluchów – może być dobrym sposobem na zachęcenie dzieci do czytania. Pozwala urozmaicić oglądanie meczy, daje kilkulatkom tom, który z chęcią będą przeglądać i czytać.
poniedziałek, 21 listopada 2016
Małgorzata Garkowska: Układanka z uczuć
Zysk i S-ka, Poznań 2016.
Kombinacje
Zwykły schemat, który może przerodzić się w małżeński dramat proponuje Małgorzata Garkowska w tomie „Układanka z uczuć”. W debiucie powieściowym autorka nie szarżuje z pomysłami, jedynie wyostrza i wyolbrzymia to, co się dzieje, doprowadza do skrajności, żeby bohaterowie stracili oparcie i zaufanie. Od początku Garkowska towarzyszy w małżeństwie Agnieszce, nieśmiałej, cichej i ufnej kobiecie. Wiejska dziewczyna wyszła za mąż za bogatego i pewnego siebie Pawła, nie znając nawet jego prawdziwych intencji. Dla ukochanego porzuciła swoje zasady, narażając się na olbrzymi gniew matki. Ale teraz Agnieszka stopniowo odkrywa, że nie ma prawa głosu w związku. Paweł nie liczy się z jej opiniami, narzuca swoje poglądy i właściwie zamyka w złotej klatce. Bohaterka czuje się coraz bardziej nieszczęśliwa. A że nie potrafi mówić o uczuciach, naraża się na gniew męża – który widzi tylko wiecznie zapłakaną i niezadowoloną kobietę.
Dalej autorka podąża utartymi szlakami. Skoro mąż czuje się winny sytuacji w domu, pocieszenia (i ucieczki od kłopotów) szuka w ramionach wyuzdanej kochanki. Skoro żona czuje się zaniedbana i pragnie czułości… i na to znajdzie się recepta. Ale Garkowska nie tworzy komedii romantycznej, w ogóle ucieka od takich konwencji. W idealnym świecie oboje znaleźliby idealnych partnerów i wyzwolili z toksycznej relacji. Tu jest inaczej i przez to znacznie ciekawiej, mimo oparcia się na schemacie. Akcja toczy się dość wolno. Między innymi dlatego, żeby autorka zdążyła nakreślić domową atmosferę, żeby wszyscy zrozumieli relację między postaciami. Antyutopia najlepiej rozwija się w niespiesznej fabule i temu rytmowi podporządkowuje wydarzenia. Niewiele ich, zwłaszcza na początku, ale tu ważniejsze są uczucia i niewypowiedziane pretensje.
Skoro w akcji następuje spowolnienie historii, autorka wyrównuje tempo wyborem sposobu prowadzenia narracji. Posługuje się czasem teraźniejszym, co wzmaga niepokój i daje wrażenie bezpośredniej obserwacji, zapewnia też brak podejrzeń narratora co do najbliższej przyszłości. Już bardziej emocjonalnie się nie da: narrator, który opowiada o faktach na bieżąco, nie może podawać dodatkowych wniosków czy sugerować ocen (jedyne ustępstwo to dostęp do myśli postaci). Czytelnicy zostają sami, w intymnych spotkaniach ludzi, których życie rozczarowało. Poznają najbardziej skrywane uczucia postaci i są w zasadzie intruzami w tym małżeństwie. Małgorzata Garkowska nie zmierza w stronę powieści psychologicznej: kiedy już uda jej się precyzyjnie określić stany emocjonalne pary, skupia się na wydarzeniach zmieniających codzienność. Można wręcz rozrysować sieć zależności i problemów. Jedna linia przebiega między mężem i żoną, ale natychmiast pojawia się nie mniej ostry konflikt między Agnieszką i jej matką. Ta kwestia dominuje nawet nad tradycyjnym obrazkiem wyniosłej teściowej i nigdy dość dobrej synowej. DO tego dochodzą nowe potencjalne związki. Garkowska bardzo rzadko zajmuje się pozytywnymi wzmocnieniami i chociaż Pawłowi przyjaciel raczej dość dużo psuje, Anita jako wsparcie dla Agnieszki sprawdza się znakomicie, mimo że to świeża znajomość. Ponieważ fabuła ma tylko kilka mocniejszych punktów rysujących stabilizację codzienności, zasady porozumiewania się postaci stają się bardzo ważne. W pewnym momencie jednak autorka popełnia błąd – skręca w melodramat i zmusza do przedefiniowania dotychczasowych ocen. Tu już nie pozostawia miejsca na wątpliwości, czytelny zaczyna być finał – i lektura ogólnie traci na jakości. Za bardzo Garkowska się stara, żeby usprawiedliwić wybory bohaterów, przekreśla całą nabudowaną wcześniej atmosferę.
Jest „Układanka z uczuć” rozwiązaniem dla miłośników obyczajówek, którzy jednak nie przepadają za cukierkowym optymizmem i wiarą w człowieka (oraz w miłość przezwyciężającą trudności). Autorka szkicuje inną relację, chociaż punkt wyjścia wspólny jest i dla popularnych czytadeł. Dla odbiorców liczyć się będzie klimat książki, sama odwaga potrzebna do opuszczenia sprawdzonych relacji. Początkowa tajemnica (a i zestaw potencjalnych konfliktogennych tematów) dobrze nastraja do lektury, w samej narracji autorka nie popełnia większych błędów. Odcina się od pozycji z serii lekkich, łatwych i przyjemnych czytadeł. Tak stworzy sobie wierne grono odbiorców.
Kombinacje
Zwykły schemat, który może przerodzić się w małżeński dramat proponuje Małgorzata Garkowska w tomie „Układanka z uczuć”. W debiucie powieściowym autorka nie szarżuje z pomysłami, jedynie wyostrza i wyolbrzymia to, co się dzieje, doprowadza do skrajności, żeby bohaterowie stracili oparcie i zaufanie. Od początku Garkowska towarzyszy w małżeństwie Agnieszce, nieśmiałej, cichej i ufnej kobiecie. Wiejska dziewczyna wyszła za mąż za bogatego i pewnego siebie Pawła, nie znając nawet jego prawdziwych intencji. Dla ukochanego porzuciła swoje zasady, narażając się na olbrzymi gniew matki. Ale teraz Agnieszka stopniowo odkrywa, że nie ma prawa głosu w związku. Paweł nie liczy się z jej opiniami, narzuca swoje poglądy i właściwie zamyka w złotej klatce. Bohaterka czuje się coraz bardziej nieszczęśliwa. A że nie potrafi mówić o uczuciach, naraża się na gniew męża – który widzi tylko wiecznie zapłakaną i niezadowoloną kobietę.
Dalej autorka podąża utartymi szlakami. Skoro mąż czuje się winny sytuacji w domu, pocieszenia (i ucieczki od kłopotów) szuka w ramionach wyuzdanej kochanki. Skoro żona czuje się zaniedbana i pragnie czułości… i na to znajdzie się recepta. Ale Garkowska nie tworzy komedii romantycznej, w ogóle ucieka od takich konwencji. W idealnym świecie oboje znaleźliby idealnych partnerów i wyzwolili z toksycznej relacji. Tu jest inaczej i przez to znacznie ciekawiej, mimo oparcia się na schemacie. Akcja toczy się dość wolno. Między innymi dlatego, żeby autorka zdążyła nakreślić domową atmosferę, żeby wszyscy zrozumieli relację między postaciami. Antyutopia najlepiej rozwija się w niespiesznej fabule i temu rytmowi podporządkowuje wydarzenia. Niewiele ich, zwłaszcza na początku, ale tu ważniejsze są uczucia i niewypowiedziane pretensje.
Skoro w akcji następuje spowolnienie historii, autorka wyrównuje tempo wyborem sposobu prowadzenia narracji. Posługuje się czasem teraźniejszym, co wzmaga niepokój i daje wrażenie bezpośredniej obserwacji, zapewnia też brak podejrzeń narratora co do najbliższej przyszłości. Już bardziej emocjonalnie się nie da: narrator, który opowiada o faktach na bieżąco, nie może podawać dodatkowych wniosków czy sugerować ocen (jedyne ustępstwo to dostęp do myśli postaci). Czytelnicy zostają sami, w intymnych spotkaniach ludzi, których życie rozczarowało. Poznają najbardziej skrywane uczucia postaci i są w zasadzie intruzami w tym małżeństwie. Małgorzata Garkowska nie zmierza w stronę powieści psychologicznej: kiedy już uda jej się precyzyjnie określić stany emocjonalne pary, skupia się na wydarzeniach zmieniających codzienność. Można wręcz rozrysować sieć zależności i problemów. Jedna linia przebiega między mężem i żoną, ale natychmiast pojawia się nie mniej ostry konflikt między Agnieszką i jej matką. Ta kwestia dominuje nawet nad tradycyjnym obrazkiem wyniosłej teściowej i nigdy dość dobrej synowej. DO tego dochodzą nowe potencjalne związki. Garkowska bardzo rzadko zajmuje się pozytywnymi wzmocnieniami i chociaż Pawłowi przyjaciel raczej dość dużo psuje, Anita jako wsparcie dla Agnieszki sprawdza się znakomicie, mimo że to świeża znajomość. Ponieważ fabuła ma tylko kilka mocniejszych punktów rysujących stabilizację codzienności, zasady porozumiewania się postaci stają się bardzo ważne. W pewnym momencie jednak autorka popełnia błąd – skręca w melodramat i zmusza do przedefiniowania dotychczasowych ocen. Tu już nie pozostawia miejsca na wątpliwości, czytelny zaczyna być finał – i lektura ogólnie traci na jakości. Za bardzo Garkowska się stara, żeby usprawiedliwić wybory bohaterów, przekreśla całą nabudowaną wcześniej atmosferę.
Jest „Układanka z uczuć” rozwiązaniem dla miłośników obyczajówek, którzy jednak nie przepadają za cukierkowym optymizmem i wiarą w człowieka (oraz w miłość przezwyciężającą trudności). Autorka szkicuje inną relację, chociaż punkt wyjścia wspólny jest i dla popularnych czytadeł. Dla odbiorców liczyć się będzie klimat książki, sama odwaga potrzebna do opuszczenia sprawdzonych relacji. Początkowa tajemnica (a i zestaw potencjalnych konfliktogennych tematów) dobrze nastraja do lektury, w samej narracji autorka nie popełnia większych błędów. Odcina się od pozycji z serii lekkich, łatwych i przyjemnych czytadeł. Tak stworzy sobie wierne grono odbiorców.
Tris Dixon: Floyd Mayweather. Najdroższe pięści świata
SQN, Kraków 2016.
„Floyd Mayweather. Najdroższe pięści świata” to biografia sportowa, która pokazuje wyczyny legendy ringu. Tris Dixon wziął się za opisywanie dokonań człowieka, którego walki wielokrotnie komentował – a już na początku tomu sugeruje, jaką stronę w ocenie pięściarza wybierze. Floyd Mayweather bowiem, jak wielu sportowców, budzi kontrowersje. Potrafi przepuścić fortunę na swoje kaprysy (wyliczenie samochodów, jakie są w jego posiadaniu, zajmuje spory kawałek wstępu), ma też rozmaite wady, których opinia publiczna nie wybacza. Dixon natomiast chce widzieć przede wszystkim boksera dobrego i utalentowanego, odważnego i hojnego, kiedy trzeba komuś pomóc. Celowo zatem zaznacza pomoc finansową dla znajomych w potrzebie, relacje z ojcem czy wysiłki na ringu. W tej książce Mayweather nie jest rozkapryszonym gwiazdorem, a autentycznym talentem.
Co ciekawe, Dixon prowadzi relację przez pryzmat walk. Na początku przez chwilę zatrzymuje się na temacie trudnego dzieciństwa, dorastania w świecie przemocy i narkotyków (odwołuje się do scen szokujących zwykłego czytelnika, bardziej pasujących do filmów sensacyjnych niż do rzeczywistego życiorysu). Przypomina, skąd bohater tomu musiał się wyrwać, żeby zostać kimś. Podsuwa też oczywiste wytłumaczenie determinacji czy pasji. Ze spraw osobistych bohatera tomu na początku Dixon nakreśla jeszcze relację z ojcem. Ojciec-trener, ojciec-menadżer, ale i ojciec-wróg pojawiają się w tych migawkach. Owszem, senior wie, jak pokierować karierą młodej gwiazdy, ale nie zawsze ma na uwadze dobro syna. Tris Dixon prędko przechodzi do spraw zawodowych: dużo wygodniej mu omawiać strategie kolejnych walk czy relacje z rywalami na ringu niż analizować rodzinne spory i przyznawać rację jednej ze stron. Nie pomija tu chorób, kontuzji ani gier psychologicznych, nie ucieka od tematu pieniędzy, największej machiny napędowej „akcji”. W relacjach z poszczególnych walk zaczyna się rysować charakterystyka stylu. Żeby nie zanudzać odbiorców przebiegiem walk, autor odnosi się bardziej do relacji i do komentarzy zaangażowanych, do zestawu emocji sportowych i pozasportowych. Przypomina również o rozmaitych rankingach czy możliwościach działania dla chcących piąć się w górę w bokserskim świecie. Od czasu do czasu Dixon przemyca drobne wzmianki o życiu rodzinnym Mayweathera.
Z upływem czasu opowieść w oczywisty sposób się zmienia: pojawia się dostęp do kolejnych pokus, błędy, za które słono się płaci. Nadchodzi też temat wielkiego bogactwa i fanaberii. To bardziej obrazowe niż same walki (przynajmniej w tekście), ale Dixon pilnuje narracji. Skandale i wydarzenia niechlubne trochę tu przepadają w obliczu sportowych wyzwań, autor zawsze daje bokserowi szansę wytłumaczenia się, nie krytykuje też jego linii obrony, chociaż doskonale wie, że bohater tomu nie zawsze ma rację. W tej biografii to dokonania sportowe stawiane są na pierwszym planie. Dixon sięga po medialny wizerunek boksera (wzbogacając go o kwestie, które stawiają Mayweathera w dobrym świetle, a mogły nie zostać dostatecznie wyeksponowane), niemal całkowicie pomijając jego prywatność. Pokazuje, na czym polega kreowanie siebie – i przygotowywanie drogi do ogromnych pieniędzy – ale kulisy dotyczą tu wyłącznie sportowych relacji. Tak jest Dixonowi najwygodniej, tak zresztą książka najlepiej trafi do kibiców. Tris Dixon ze znawstwem analizuje wydarzenia z ringu (i sam wybór rywali), proponując czytelnikom kawałek historii boksu z perspektywy sławnego pięściarza.
„Floyd Mayweather. Najdroższe pięści świata” to biografia sportowa, która pokazuje wyczyny legendy ringu. Tris Dixon wziął się za opisywanie dokonań człowieka, którego walki wielokrotnie komentował – a już na początku tomu sugeruje, jaką stronę w ocenie pięściarza wybierze. Floyd Mayweather bowiem, jak wielu sportowców, budzi kontrowersje. Potrafi przepuścić fortunę na swoje kaprysy (wyliczenie samochodów, jakie są w jego posiadaniu, zajmuje spory kawałek wstępu), ma też rozmaite wady, których opinia publiczna nie wybacza. Dixon natomiast chce widzieć przede wszystkim boksera dobrego i utalentowanego, odważnego i hojnego, kiedy trzeba komuś pomóc. Celowo zatem zaznacza pomoc finansową dla znajomych w potrzebie, relacje z ojcem czy wysiłki na ringu. W tej książce Mayweather nie jest rozkapryszonym gwiazdorem, a autentycznym talentem.
Co ciekawe, Dixon prowadzi relację przez pryzmat walk. Na początku przez chwilę zatrzymuje się na temacie trudnego dzieciństwa, dorastania w świecie przemocy i narkotyków (odwołuje się do scen szokujących zwykłego czytelnika, bardziej pasujących do filmów sensacyjnych niż do rzeczywistego życiorysu). Przypomina, skąd bohater tomu musiał się wyrwać, żeby zostać kimś. Podsuwa też oczywiste wytłumaczenie determinacji czy pasji. Ze spraw osobistych bohatera tomu na początku Dixon nakreśla jeszcze relację z ojcem. Ojciec-trener, ojciec-menadżer, ale i ojciec-wróg pojawiają się w tych migawkach. Owszem, senior wie, jak pokierować karierą młodej gwiazdy, ale nie zawsze ma na uwadze dobro syna. Tris Dixon prędko przechodzi do spraw zawodowych: dużo wygodniej mu omawiać strategie kolejnych walk czy relacje z rywalami na ringu niż analizować rodzinne spory i przyznawać rację jednej ze stron. Nie pomija tu chorób, kontuzji ani gier psychologicznych, nie ucieka od tematu pieniędzy, największej machiny napędowej „akcji”. W relacjach z poszczególnych walk zaczyna się rysować charakterystyka stylu. Żeby nie zanudzać odbiorców przebiegiem walk, autor odnosi się bardziej do relacji i do komentarzy zaangażowanych, do zestawu emocji sportowych i pozasportowych. Przypomina również o rozmaitych rankingach czy możliwościach działania dla chcących piąć się w górę w bokserskim świecie. Od czasu do czasu Dixon przemyca drobne wzmianki o życiu rodzinnym Mayweathera.
Z upływem czasu opowieść w oczywisty sposób się zmienia: pojawia się dostęp do kolejnych pokus, błędy, za które słono się płaci. Nadchodzi też temat wielkiego bogactwa i fanaberii. To bardziej obrazowe niż same walki (przynajmniej w tekście), ale Dixon pilnuje narracji. Skandale i wydarzenia niechlubne trochę tu przepadają w obliczu sportowych wyzwań, autor zawsze daje bokserowi szansę wytłumaczenia się, nie krytykuje też jego linii obrony, chociaż doskonale wie, że bohater tomu nie zawsze ma rację. W tej biografii to dokonania sportowe stawiane są na pierwszym planie. Dixon sięga po medialny wizerunek boksera (wzbogacając go o kwestie, które stawiają Mayweathera w dobrym świetle, a mogły nie zostać dostatecznie wyeksponowane), niemal całkowicie pomijając jego prywatność. Pokazuje, na czym polega kreowanie siebie – i przygotowywanie drogi do ogromnych pieniędzy – ale kulisy dotyczą tu wyłącznie sportowych relacji. Tak jest Dixonowi najwygodniej, tak zresztą książka najlepiej trafi do kibiców. Tris Dixon ze znawstwem analizuje wydarzenia z ringu (i sam wybór rywali), proponując czytelnikom kawałek historii boksu z perspektywy sławnego pięściarza.
niedziela, 20 listopada 2016
Joanna Jagiełło: Zielone martensy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Samotność
Książki nagradzane w konkursie literackim im. Astrid Lindgren jakiś czas temu wydawał Stentor. Teraz publikacje wyłonione przez jury przedstawia dzieciom Nasza Księgarnia, a to oznacza, że wartościowe historie mają większą szansę na dotarcie do szerokiego grona odbiorców. A że zwycięzcami często są autorzy i tak już znani czytelnikom, nie ma wątpliwości, że warto po ich propozycje sięgnąć. W „Zielonych martensach” Joanny Jagiełło pojawia się motyw eurosierot, dzieci, których rodzice wyjeżdżają do innych krajów w celach zarobkowych. Tak jest przynajmniej, gdy patrzy się na sytuację Feliksa i Wiki z zewnątrz, bo sami bohaterowie nie są wtajemniczeni w zjawisko (ani w jego rozmiar). Wiedzą tylko, że mama opiekuje się w Niemczech starszymi ludźmi – co nie jest do końca prawdą, bo zarabia jako sprzątaczka – i że nie ma jej, gdy jest najbardziej potrzebna. Dziećmi opiekuje się babcia, ale gdy zachoruje, Feliks musi szybko przejąć obowiązki dorosłych – zadbać o dom i młodszą siostrę, nie narobić sobie problemów w szkole i jeszcze zająć się babcią. Feliks chodzi do drugiej klasy gimnazjum i jest introwertykiem, ale smak przyjaźni poznaje dzięki młodszej o rok Opcie.
Opta ma nadwagę i niezmierne pokłady optymizmu. Chociaż jej mama zmarła, a tata angażuje się w związki bez przyszłości z dużo młodszymi paniami, Opta zawsze próbuje być szczęśliwa. Nie przejmuje się nawet docinkami koleżanek: ubiera się w lumpeksach i dumnie prezentuje własny styl. Opta jest wolnością – i receptą dla Feliksa, bo w trudnych chwilach zawsze staje przy nim. Opta to najlepsze, co mogło się zdarzyć Feliksowi w momencie, gdy babcia choruje, a matka nie zamierza przyjeżdżać do dzieci.
Jest jeszcze Wika, dziesięciolatka bardzo podatna na wpływy. Razem z przyjaciółkami zaczepia obcych, marzy o modnych przedmiotach tylko dlatego, że są modne i nie rozumie, że mogłaby jakoś pomóc Feliksowi. Wika wplątuje się w najgroźniejszą sytuację, a Joanna Jagiełło przemyca w książce ważną przestrogę dla małych odbiorców: najłatwiej wpaść w pułapkę, gdy jest się zrozpaczonym i osamotnionym. Wika może i powinna budzić litość, ale jest zbyt samolubna, żeby tak na odbiorców działać.
W „Zielonych martensach” ta trójka na przemian prowadzi opowieści. Feliks przedstawia sytuację w domu, Opta – w swoim (oboje grawitują ku sobie, więc i motyw pierwszej miłości z czasem się ujawni). a Wika – scenki z fałszywymi przyjaciółkami. Każde z bohaterów inaczej przeżywa brak matki i konieczność dorośnięcia, każde też inaczej radzi sobie z sytuacją. Autorka podkreśla, że nawet najbardziej zaradne dzieci potrzebują uwagi i czułości: Feliks w milczeniu cierpi, bo wie, że choćby najbardziej się starał, nie usłyszy od matki pochwały. Joanna Jagiełło porusza tu delikatne tematy z wielką wprawą, na pierwszym planie jest atrakcyjna dla młodych czytelników opowieść, a psychologiczne interpretacje to dodatek do fabuły. Autorka przekonująco odnotowuje potrzeby bohaterów i wie, jak zapewnić sobie uwagę odbiorców. Wywołuje skrajnie różne emocje – pojawi się tu i złość na matkę, i wzruszenie, i podziw (w przypadku odpowiedzialności Feliksa), strach i szczęście. „Zielone martensy” to powieść dość krótka, do szybkiej lektury – ale z głębokimi i ważnymi znaczeniami. Jagiełło prowadzi akcję tak, że problemy bohaterów, chociaż ogromne, nie przygnębiają, ale zachęcają do działania. Uświadamia, że w najtrudniejszej sytuacji można sobie poradzić dzięki determinacji i odwadze. Prezentuje siłę postaci, które w normalnych warunkach nie podejrzewałyby siebie o podobną wytrzymałość. „Zielone martensy”, powieść, która zdobyła drugą nagrodę w swojej kategorii, przynosi odbiorcom sporo tematów do przemyśleń, ale zapewnia też i rozrywkę. To ważna i mądra książka.
Samotność
Książki nagradzane w konkursie literackim im. Astrid Lindgren jakiś czas temu wydawał Stentor. Teraz publikacje wyłonione przez jury przedstawia dzieciom Nasza Księgarnia, a to oznacza, że wartościowe historie mają większą szansę na dotarcie do szerokiego grona odbiorców. A że zwycięzcami często są autorzy i tak już znani czytelnikom, nie ma wątpliwości, że warto po ich propozycje sięgnąć. W „Zielonych martensach” Joanny Jagiełło pojawia się motyw eurosierot, dzieci, których rodzice wyjeżdżają do innych krajów w celach zarobkowych. Tak jest przynajmniej, gdy patrzy się na sytuację Feliksa i Wiki z zewnątrz, bo sami bohaterowie nie są wtajemniczeni w zjawisko (ani w jego rozmiar). Wiedzą tylko, że mama opiekuje się w Niemczech starszymi ludźmi – co nie jest do końca prawdą, bo zarabia jako sprzątaczka – i że nie ma jej, gdy jest najbardziej potrzebna. Dziećmi opiekuje się babcia, ale gdy zachoruje, Feliks musi szybko przejąć obowiązki dorosłych – zadbać o dom i młodszą siostrę, nie narobić sobie problemów w szkole i jeszcze zająć się babcią. Feliks chodzi do drugiej klasy gimnazjum i jest introwertykiem, ale smak przyjaźni poznaje dzięki młodszej o rok Opcie.
Opta ma nadwagę i niezmierne pokłady optymizmu. Chociaż jej mama zmarła, a tata angażuje się w związki bez przyszłości z dużo młodszymi paniami, Opta zawsze próbuje być szczęśliwa. Nie przejmuje się nawet docinkami koleżanek: ubiera się w lumpeksach i dumnie prezentuje własny styl. Opta jest wolnością – i receptą dla Feliksa, bo w trudnych chwilach zawsze staje przy nim. Opta to najlepsze, co mogło się zdarzyć Feliksowi w momencie, gdy babcia choruje, a matka nie zamierza przyjeżdżać do dzieci.
Jest jeszcze Wika, dziesięciolatka bardzo podatna na wpływy. Razem z przyjaciółkami zaczepia obcych, marzy o modnych przedmiotach tylko dlatego, że są modne i nie rozumie, że mogłaby jakoś pomóc Feliksowi. Wika wplątuje się w najgroźniejszą sytuację, a Joanna Jagiełło przemyca w książce ważną przestrogę dla małych odbiorców: najłatwiej wpaść w pułapkę, gdy jest się zrozpaczonym i osamotnionym. Wika może i powinna budzić litość, ale jest zbyt samolubna, żeby tak na odbiorców działać.
W „Zielonych martensach” ta trójka na przemian prowadzi opowieści. Feliks przedstawia sytuację w domu, Opta – w swoim (oboje grawitują ku sobie, więc i motyw pierwszej miłości z czasem się ujawni). a Wika – scenki z fałszywymi przyjaciółkami. Każde z bohaterów inaczej przeżywa brak matki i konieczność dorośnięcia, każde też inaczej radzi sobie z sytuacją. Autorka podkreśla, że nawet najbardziej zaradne dzieci potrzebują uwagi i czułości: Feliks w milczeniu cierpi, bo wie, że choćby najbardziej się starał, nie usłyszy od matki pochwały. Joanna Jagiełło porusza tu delikatne tematy z wielką wprawą, na pierwszym planie jest atrakcyjna dla młodych czytelników opowieść, a psychologiczne interpretacje to dodatek do fabuły. Autorka przekonująco odnotowuje potrzeby bohaterów i wie, jak zapewnić sobie uwagę odbiorców. Wywołuje skrajnie różne emocje – pojawi się tu i złość na matkę, i wzruszenie, i podziw (w przypadku odpowiedzialności Feliksa), strach i szczęście. „Zielone martensy” to powieść dość krótka, do szybkiej lektury – ale z głębokimi i ważnymi znaczeniami. Jagiełło prowadzi akcję tak, że problemy bohaterów, chociaż ogromne, nie przygnębiają, ale zachęcają do działania. Uświadamia, że w najtrudniejszej sytuacji można sobie poradzić dzięki determinacji i odwadze. Prezentuje siłę postaci, które w normalnych warunkach nie podejrzewałyby siebie o podobną wytrzymałość. „Zielone martensy”, powieść, która zdobyła drugą nagrodę w swojej kategorii, przynosi odbiorcom sporo tematów do przemyśleń, ale zapewnia też i rozrywkę. To ważna i mądra książka.
Joanna Olech: Bal piłkarzy
Egmont, Warszawa 2016.
Puchar
Po raz kolejny młodzi detektywi ze szkoły Emila Wykopka mają do rozwiązania zagadkę kryminalną. Teraz jednak nie jest to już egzamin dla absolwentów: rzecz dzieje się naprawdę. Bohaterowie na balu piłkarza są świadkami przykrego wydarzenia. Podczas imprezy gaśnie światło i… znika puchar wygrany przez lokalną drużynę. Na balu są obecni kibice przeciwników, zawodnicy i ich rodziny… nie brakuje motywacji, żeby przywłaszczyć sobie puchar lub… pozbawić zwycięzców nagrody i triumfu. Bal piłkarza nie jest wyłącznie spotkaniem towarzyskim. To okazja do manifestowania siły. Na balu obecne są Misia i Wisia, Kordula oraz Benio i Maurycy. Żadne z nich nie może zapobiec zuchwałej kradzieży, żadne też nie jest przygotowane na prowadzenie śledztwa, ale przecież nie na darmo szkolili się u Emila Wykopka. Potrafią obserwować i wyciągać wnioski, nawet gdyby nie miało się to im do niczego przydać. Tym razem współpraca jest konieczna – każdy z bohaterów przebywa w innym miejscu i każdy może dowiedzieć się czegoś innego o gościach na balu. Połączenie spostrzeżeń da pełny obraz sytuacji i umożliwi odkrycie prawdy.
Joanna Olech po rozbiegówce w „Porwaniu” teraz stawia na prawdziwy kryminał w starym stylu. Jest tu wszystko, co w opowieści detektywistycznej potrzebne, ale autorka trochę inaczej niż choćby Martin Widmark podchodzi do tematu pracy odbiorców. Bohaterowie tomu dokonują odkryć, ale nie ujawniają ich od razu, czekają na stosowny moment. Dlatego też mali czytelnicy nie wyprzedzą postaci w procesie dedukcji, nie uda im się wcześniej wykryć sprawcy kradzieży. Muszą poczekać aż poinformuje ich o tym autorka. „Bal piłkarzy” jest więc książką wymuszającą na czytelnikach tak duże skupienie, jak w wypadku kryminałów „interaktywnych”: Joanna Olech traci zatem szansę na ćwiczenie w dzieciach umiejętności logicznego myślenia. Zyskuje za to nieprzewidywalność akcji, sprawia, że mali odbiorcy będą chcieli sprawdzać, co stanie się dalej, potraktują tom jako lekturową przygodę. Mimo oparcia na stereotypach, „Bal piłkarzy” nie jest tendencyjny. Autorka wprawdzie odnosi się do najbardziej kryminalnogennej sytuacji, ale dba o dobre uzasadnienia wydarzeń. Detektywi nie trafiliby na bal, gdyby Misia i Wisia nie uratowały młodego piłkarza, później każdy może wyczerpać swoją pulę szczęścia i przypadku dzięki rozproszeniu: jeden detektyw nie dałby rady zdobyć informacji o wszystkich potrzebnych w śledztwie detalach, drobne odkrycia każdego z uczniów Wykopka składają się w sensowną całość. Autorka udowadnia tym samym, że grupowy proces dedukcji również ma sens i znajduje zadania dla poszczególnych postaci. Pokazuje, że grupie łatwiej rozwiązywać problemy, a klasyczna burza mózgów przynosi szereg odpowiedzi na wątpliwości. W zawodzie detektywa współpraca jest równie ważna jak przenikliwy umysł.
„Bal piłkarzy” to oczywiście kryminał dostosowany do dziecięcego odbioru. Autorka nie rozbudowuje zanadto opisów, tworząc bardziej powieść dla kilkulatków niż młodzieżówkę. Podsuwa lekturę, którą dzieci będą chciały czytać samodzielnie i mnoży przesłanki bardziej dla budowania nastroju niż podpowiedzi detektywistycznych: kryminały i historie detektywistyczne cieszą się dużym powodzeniem, więc Joanna Olech czerpie z gatunku i proponuje maluchom rozrywkową narrację.
Ta autorka – jak zawsze – pisze z humorem. Stawia na indywidualizm, pozwala bohaterom przedziwnie się wystroić na bal, ale przedstawia też ciekawe charaktery (dziarska staruszka, która wykorzystuje stereotypy dla zafałszowania oceny swojego stanu). „Bal piłkarzy” to powieść krótka i do szybkiego przeczytania, ale zabawna i zdynamizowana, w sam raz dla dzieci, które nie lubią długich i drobiazgowych fabuł. Joanna Olech sprawdza się w gatunku.
Puchar
Po raz kolejny młodzi detektywi ze szkoły Emila Wykopka mają do rozwiązania zagadkę kryminalną. Teraz jednak nie jest to już egzamin dla absolwentów: rzecz dzieje się naprawdę. Bohaterowie na balu piłkarza są świadkami przykrego wydarzenia. Podczas imprezy gaśnie światło i… znika puchar wygrany przez lokalną drużynę. Na balu są obecni kibice przeciwników, zawodnicy i ich rodziny… nie brakuje motywacji, żeby przywłaszczyć sobie puchar lub… pozbawić zwycięzców nagrody i triumfu. Bal piłkarza nie jest wyłącznie spotkaniem towarzyskim. To okazja do manifestowania siły. Na balu obecne są Misia i Wisia, Kordula oraz Benio i Maurycy. Żadne z nich nie może zapobiec zuchwałej kradzieży, żadne też nie jest przygotowane na prowadzenie śledztwa, ale przecież nie na darmo szkolili się u Emila Wykopka. Potrafią obserwować i wyciągać wnioski, nawet gdyby nie miało się to im do niczego przydać. Tym razem współpraca jest konieczna – każdy z bohaterów przebywa w innym miejscu i każdy może dowiedzieć się czegoś innego o gościach na balu. Połączenie spostrzeżeń da pełny obraz sytuacji i umożliwi odkrycie prawdy.
Joanna Olech po rozbiegówce w „Porwaniu” teraz stawia na prawdziwy kryminał w starym stylu. Jest tu wszystko, co w opowieści detektywistycznej potrzebne, ale autorka trochę inaczej niż choćby Martin Widmark podchodzi do tematu pracy odbiorców. Bohaterowie tomu dokonują odkryć, ale nie ujawniają ich od razu, czekają na stosowny moment. Dlatego też mali czytelnicy nie wyprzedzą postaci w procesie dedukcji, nie uda im się wcześniej wykryć sprawcy kradzieży. Muszą poczekać aż poinformuje ich o tym autorka. „Bal piłkarzy” jest więc książką wymuszającą na czytelnikach tak duże skupienie, jak w wypadku kryminałów „interaktywnych”: Joanna Olech traci zatem szansę na ćwiczenie w dzieciach umiejętności logicznego myślenia. Zyskuje za to nieprzewidywalność akcji, sprawia, że mali odbiorcy będą chcieli sprawdzać, co stanie się dalej, potraktują tom jako lekturową przygodę. Mimo oparcia na stereotypach, „Bal piłkarzy” nie jest tendencyjny. Autorka wprawdzie odnosi się do najbardziej kryminalnogennej sytuacji, ale dba o dobre uzasadnienia wydarzeń. Detektywi nie trafiliby na bal, gdyby Misia i Wisia nie uratowały młodego piłkarza, później każdy może wyczerpać swoją pulę szczęścia i przypadku dzięki rozproszeniu: jeden detektyw nie dałby rady zdobyć informacji o wszystkich potrzebnych w śledztwie detalach, drobne odkrycia każdego z uczniów Wykopka składają się w sensowną całość. Autorka udowadnia tym samym, że grupowy proces dedukcji również ma sens i znajduje zadania dla poszczególnych postaci. Pokazuje, że grupie łatwiej rozwiązywać problemy, a klasyczna burza mózgów przynosi szereg odpowiedzi na wątpliwości. W zawodzie detektywa współpraca jest równie ważna jak przenikliwy umysł.
„Bal piłkarzy” to oczywiście kryminał dostosowany do dziecięcego odbioru. Autorka nie rozbudowuje zanadto opisów, tworząc bardziej powieść dla kilkulatków niż młodzieżówkę. Podsuwa lekturę, którą dzieci będą chciały czytać samodzielnie i mnoży przesłanki bardziej dla budowania nastroju niż podpowiedzi detektywistycznych: kryminały i historie detektywistyczne cieszą się dużym powodzeniem, więc Joanna Olech czerpie z gatunku i proponuje maluchom rozrywkową narrację.
Ta autorka – jak zawsze – pisze z humorem. Stawia na indywidualizm, pozwala bohaterom przedziwnie się wystroić na bal, ale przedstawia też ciekawe charaktery (dziarska staruszka, która wykorzystuje stereotypy dla zafałszowania oceny swojego stanu). „Bal piłkarzy” to powieść krótka i do szybkiego przeczytania, ale zabawna i zdynamizowana, w sam raz dla dzieci, które nie lubią długich i drobiazgowych fabuł. Joanna Olech sprawdza się w gatunku.
sobota, 19 listopada 2016
Jerzy Bralczyk, Jan Miodek, Andrzej Markowski: Trzy po 33
Agora, Warszawa 2016.
Słowa, słowa, słowa
Ta forma jest już znana – i z prasowych felietonów, i z książkowych publikacji. Autorytety w dziedzinie języka w krótkich tekstach dzielą się uwagami na temat lingwistycznych przemian i słownikowych zabaw. Odwołują się do trendów w mowie potocznej, sprawdzają, jak zmieniają się znaczenia i jakie wyrazy trafiają do powszechnego użycia. W tomie „Trzy po 33” spotyka się trzech znanych językoznawców. Jerzy Bralczyk, Jan Miodek i Andrzej Markowski przyglądają się z uwagą językowi i jego przeobrażeniom. Komentują językową rzeczywistość z poczuciem humoru i wrażliwością na brzmienia czy sensy. Sięgają po narzędzia publicystów, chociaż ich walka skazana jest na porażkę – trudno przecież przeciwstawiać się tłumom przyzwyczajonym już do „modnych”, więc i wszechobecnych sformułowań.
Pomysł na „Trzy po 33” jest prosty: kolejne rozdziały książki składają się z drobnych i zabawnych omówień wybranych słów: czasem kolokwializmów, czasem zapożyczeń, mądrych określeń, które zmieniły status z naukowego na potoczny. Trzej badacze języka przysłuchują się społeczeństwu, wybierając co bardziej intrygujące przykłady językowych przemian. Za każdym razem sięgają po jedno słowo, zamieniają je w bohatera felietonu i tworzą zgrabną opowiastkę z przykładami użycia, różnymi znaczeniami czy wyrazami pokrewnymi. Pokazują, w jaki sposób kontekst wpływa na semantykę i sposób odczytania danego zwrotu. Jednocześnie uzyskują czytelny przykład i żart. Felietony nie tylko prezentują lingwistyczny obraz świata – czasami przypominają o pochodzeniu tępionej struktury („i to by było na tyle”), czasami wyjaśniają, dlaczego określenie zdobyło ogromną popularność na przekór słownikom.
Przede wszystkim zapewnia ta publikacja refleksję nad codziennymi rozmowami i słownikowymi wyborami. To, co przychodzi zawsze bez zastanowienia, pod wpływem mediów, sąsiadów czy grup rówieśniczych, nagle zyskuje specjalny komentarz. Markowski, Bralczyk i Miodek nie popadają w mentorskie tony. Bawią się słowami, tworzą teksty rozrywkowe: można tę książkę czytać dla przyjemności, a przy okazji chłonąć mądrości na temat rozwoju języka (albo degrengolady, zależy, na jaki felieton i motyw się akurat trafi). Zwracają uwagę na słowa nie jako nośniki treści, a rodzaj autoprezentacji. „Trzy po 33” to także podpowiedź, jak wybierać ze słownika odpowiednie dla siebie zwroty. Edukacja społeczeństwa staje się tutaj dodatkiem do rozrywki, „Trzy po 33” to w żadnym wypadku akademicka publikacja. Przystosowana do wymogów masowych czytelników książka urzeka lekkością i erudycją. Trzej uczeni traktują felietony jak satyryczne wyzwanie. Udowadniają, że przedmiotem nauki można się bawić i to tak, żeby tą radością dzielić się z innymi, dostarczać im zabawy i rozbudzać ciekawość.
Słowa są niebywale plastyczne, można z nimi zrobić wiele, zwłaszcza jeśli do pracy wezmą się fachowcy. W „Trzy po 33” śmiech wywołuje się między innymi przez zderzanie wzorcowego użycia słowa z jego nowymi zastosowaniami, autorzy pokazują przejścia między sensami, wpływy mód i drogi, jakie przechodzą kolejne określenia. Umożliwiają odbiorcom zetknięcie się z językoznawczymi tajemnicami, przynoszą sporo ciekawostek, które zwykle pozostają w cieniu zainteresowań zwykłych odbiorców. „Trzy po 33” to próba przekazania innym zabaw lingwistycznych – i sporej części odbiorców taka forma opowiadania o semantyce i uzusie bardzo przypadnie do gustu. W dodatku autorzy z tej książki dali się już poznać jako badacze obdarzeni nieprzeciętnym poczuciem humoru. Nie inaczej jest i w tym tomie, wciąż brylują dowcipem, a to najlepszy sposób, żeby przemycić też dawkę wiedzy. Żart zamiast moralizowania to przepis na sukces.
Warto też podkreślić, że „Trzy po 33” nie jest tomem do przeczytania na jeden raz. Jak to się często zdarza w przypadku esencjonalnych felietonów, należy ich lekturę rozdzielić na drobne fragmenty, żeby jak najwięcej korzyści z czytania odnieść. Ułatwia takie podejście ujednolicona forma – wymusza na czytelnikach wzmożoną uwagę. Tylko na końcu książki pojawia się mała niespodzianka (i test uważności dla czytelników): badacze tworzą minidialogi wykorzystujące słowa z kolejnych tekstów, bawią się obcymi dla swojej roli społecznej kontekstami czy sformułowaniami. „Trzy po 33” pokazuje potencjał komiczny języka, ale ponadto po prostu cieszy , nawet w zwyczajnej lekturze.
Słowa, słowa, słowa
Ta forma jest już znana – i z prasowych felietonów, i z książkowych publikacji. Autorytety w dziedzinie języka w krótkich tekstach dzielą się uwagami na temat lingwistycznych przemian i słownikowych zabaw. Odwołują się do trendów w mowie potocznej, sprawdzają, jak zmieniają się znaczenia i jakie wyrazy trafiają do powszechnego użycia. W tomie „Trzy po 33” spotyka się trzech znanych językoznawców. Jerzy Bralczyk, Jan Miodek i Andrzej Markowski przyglądają się z uwagą językowi i jego przeobrażeniom. Komentują językową rzeczywistość z poczuciem humoru i wrażliwością na brzmienia czy sensy. Sięgają po narzędzia publicystów, chociaż ich walka skazana jest na porażkę – trudno przecież przeciwstawiać się tłumom przyzwyczajonym już do „modnych”, więc i wszechobecnych sformułowań.
Pomysł na „Trzy po 33” jest prosty: kolejne rozdziały książki składają się z drobnych i zabawnych omówień wybranych słów: czasem kolokwializmów, czasem zapożyczeń, mądrych określeń, które zmieniły status z naukowego na potoczny. Trzej badacze języka przysłuchują się społeczeństwu, wybierając co bardziej intrygujące przykłady językowych przemian. Za każdym razem sięgają po jedno słowo, zamieniają je w bohatera felietonu i tworzą zgrabną opowiastkę z przykładami użycia, różnymi znaczeniami czy wyrazami pokrewnymi. Pokazują, w jaki sposób kontekst wpływa na semantykę i sposób odczytania danego zwrotu. Jednocześnie uzyskują czytelny przykład i żart. Felietony nie tylko prezentują lingwistyczny obraz świata – czasami przypominają o pochodzeniu tępionej struktury („i to by było na tyle”), czasami wyjaśniają, dlaczego określenie zdobyło ogromną popularność na przekór słownikom.
Przede wszystkim zapewnia ta publikacja refleksję nad codziennymi rozmowami i słownikowymi wyborami. To, co przychodzi zawsze bez zastanowienia, pod wpływem mediów, sąsiadów czy grup rówieśniczych, nagle zyskuje specjalny komentarz. Markowski, Bralczyk i Miodek nie popadają w mentorskie tony. Bawią się słowami, tworzą teksty rozrywkowe: można tę książkę czytać dla przyjemności, a przy okazji chłonąć mądrości na temat rozwoju języka (albo degrengolady, zależy, na jaki felieton i motyw się akurat trafi). Zwracają uwagę na słowa nie jako nośniki treści, a rodzaj autoprezentacji. „Trzy po 33” to także podpowiedź, jak wybierać ze słownika odpowiednie dla siebie zwroty. Edukacja społeczeństwa staje się tutaj dodatkiem do rozrywki, „Trzy po 33” to w żadnym wypadku akademicka publikacja. Przystosowana do wymogów masowych czytelników książka urzeka lekkością i erudycją. Trzej uczeni traktują felietony jak satyryczne wyzwanie. Udowadniają, że przedmiotem nauki można się bawić i to tak, żeby tą radością dzielić się z innymi, dostarczać im zabawy i rozbudzać ciekawość.
Słowa są niebywale plastyczne, można z nimi zrobić wiele, zwłaszcza jeśli do pracy wezmą się fachowcy. W „Trzy po 33” śmiech wywołuje się między innymi przez zderzanie wzorcowego użycia słowa z jego nowymi zastosowaniami, autorzy pokazują przejścia między sensami, wpływy mód i drogi, jakie przechodzą kolejne określenia. Umożliwiają odbiorcom zetknięcie się z językoznawczymi tajemnicami, przynoszą sporo ciekawostek, które zwykle pozostają w cieniu zainteresowań zwykłych odbiorców. „Trzy po 33” to próba przekazania innym zabaw lingwistycznych – i sporej części odbiorców taka forma opowiadania o semantyce i uzusie bardzo przypadnie do gustu. W dodatku autorzy z tej książki dali się już poznać jako badacze obdarzeni nieprzeciętnym poczuciem humoru. Nie inaczej jest i w tym tomie, wciąż brylują dowcipem, a to najlepszy sposób, żeby przemycić też dawkę wiedzy. Żart zamiast moralizowania to przepis na sukces.
Warto też podkreślić, że „Trzy po 33” nie jest tomem do przeczytania na jeden raz. Jak to się często zdarza w przypadku esencjonalnych felietonów, należy ich lekturę rozdzielić na drobne fragmenty, żeby jak najwięcej korzyści z czytania odnieść. Ułatwia takie podejście ujednolicona forma – wymusza na czytelnikach wzmożoną uwagę. Tylko na końcu książki pojawia się mała niespodzianka (i test uważności dla czytelników): badacze tworzą minidialogi wykorzystujące słowa z kolejnych tekstów, bawią się obcymi dla swojej roli społecznej kontekstami czy sformułowaniami. „Trzy po 33” pokazuje potencjał komiczny języka, ale ponadto po prostu cieszy , nawet w zwyczajnej lekturze.
Zofia Stanecka: Fredek i koło fortuny
Egmont, Warszawa 2016.
Koła
Sympatyczne grono: Marek, Wacek, Jagoda oraz Fryderyk Epsilon Dwudziesty powiększa się o Igora, syna policjanta. Chłopak ma dość siedzenia w domu i szukania kur, które gdzieś uciekły, nie chce tak spędzać wakacji. Kiedy więc nadarza się okazja, bierze udział w rozmaitych zabawach z przybyszem z innej planety. Razem z rodzeństwem zajmuje się grami, budowaniem ścigacza czy zjadaniem pysznych trójkątnych tostów (w domu Jagody dużo czasu spędza się przy stole, być może Zofia Stanecka rozprawia się w ten sposób z niejadkami, przekonując dzieci do ulubionych potraw kosmity). To wszystko jest o wiele ciekawsze niż szukanie niosek. Tam, gdzie przebywa Fryderyk Epsilon Dwudziesty, nudno nigdy nie będzie.
Tomik „Fredek i koło fortuny” to kolejna publikacja w serii Czytam główkuję i dodatkowo – kolejna porcja przygód Fryderyka i Jagody. Zofia Stanecka na razie pozostaje na Ziemi, bo po lądowaniu Fredka na wysypisku zrobiło się tu wystarczająco egzotycznie. Dzieciom w zabawach (i posiłkach) towarzyszą rodzice, można więc osiągnąć jeszcze więcej niż się zakładało. Lekturę Zofia Stanecka prowadzi tak, żeby maluchy dobrze się bawiły – od czasu do czasu narrację przerywa zabawa związana z treścią bajki – kolorowanka czy łamigłówka. W ten sposób każdy maluch zostaje już wciągnięty w historyjkę. Stanecka pozwala na tej bajce ćwiczyć czytanie – zdania nie są skomplikowane, a akcja budzi ciekawość na tyle, by nie opuszczać świata Jagody przed czasem. Ograniczenia tekstowe wynikają też z pomysłu na całą serię. Nie tylko o lekcję czytania tu chodzi – i nie tylko o znane wszystkim zabawy. Przygody Fredka to okazja do zmierzenia się z matematyką w pozaszkolnym wymiarze. Tu na każdej rozkładówce dolna część stron to miejsce na kolejne zadanie.
Zadania matematyczne przygotowuje Maria Środoń i bardzo dba o to, by nie kojarzyły się z tymi szkolnymi. Przede wszystkim dobry efekt uzyskuje dzięki nawiązaniom do historyjki. Odrywa się od narracji, ale nie od sytuacji, w których bohaterowie uczestniczą. „Fredek i koło fortuny” to sposób na zaznajomienie maluchów z geometrią. Czasami trzeba znaleźć przedmioty o określonym kształcie, czasami stworzyć korale lub podzielić połówki tostów na głodnych domowników. Środoń zachęca też do dodawania, łączenia w pary i porządkowania. Do niektórych zadań dzieci będą mogły użyć otrzymanych z tomikiem naklejek, w innych wystarczą kredki czy ołówek. Z prostych figur geometrycznych budowane są tu całe obrazki, figury geometryczne pojawiają się na boisku do piłki nożnej i w bramkach. Zadań jest dużo, a wszystkie ciekawe i zapraszające dzieci do zabawy razem z bohaterami. „Fredek i koło fortuny” to publikacja, która pozwala nauczyć dzieci, czym jest trójkąt, kwadrat czy koło – i natychmiast sprawdza te umiejętności w praktyce. A praktyka to czysta przyjemność, bo oznacza szereg rozrywek. W tym cyklu matematyka funkcjonuje jako zaproszenie do zabaw, które dzieci lubią. Warto więc odpowiednio wcześnie zaproponować maluchom taką książeczkę – żeby nie miały problemów na lekcjach w szkole. Marta Szudyga ilustruje przygody Fredka, skupiając się przede wszystkim na przedmiotach i trochę na emocjach postaci. Sprawia, że tomik jest kolorowy i będzie się przyjemnie małym odbiorcom kojarzył. Czytam główkuję to rzeczywiście więcej niż czytanie – i to dużo więcej. „Fredek i koło fortuny” to propozycja dla tych wszystkich czytelników, którzy lubią drobne wyzwania, zadania przynoszące rozrywkę. Do tego zestaw przygód i dziwnych wypadków, w sam raz dla tych kilkulatków, które lubią łamigłówki.
Koła
Sympatyczne grono: Marek, Wacek, Jagoda oraz Fryderyk Epsilon Dwudziesty powiększa się o Igora, syna policjanta. Chłopak ma dość siedzenia w domu i szukania kur, które gdzieś uciekły, nie chce tak spędzać wakacji. Kiedy więc nadarza się okazja, bierze udział w rozmaitych zabawach z przybyszem z innej planety. Razem z rodzeństwem zajmuje się grami, budowaniem ścigacza czy zjadaniem pysznych trójkątnych tostów (w domu Jagody dużo czasu spędza się przy stole, być może Zofia Stanecka rozprawia się w ten sposób z niejadkami, przekonując dzieci do ulubionych potraw kosmity). To wszystko jest o wiele ciekawsze niż szukanie niosek. Tam, gdzie przebywa Fryderyk Epsilon Dwudziesty, nudno nigdy nie będzie.
Tomik „Fredek i koło fortuny” to kolejna publikacja w serii Czytam główkuję i dodatkowo – kolejna porcja przygód Fryderyka i Jagody. Zofia Stanecka na razie pozostaje na Ziemi, bo po lądowaniu Fredka na wysypisku zrobiło się tu wystarczająco egzotycznie. Dzieciom w zabawach (i posiłkach) towarzyszą rodzice, można więc osiągnąć jeszcze więcej niż się zakładało. Lekturę Zofia Stanecka prowadzi tak, żeby maluchy dobrze się bawiły – od czasu do czasu narrację przerywa zabawa związana z treścią bajki – kolorowanka czy łamigłówka. W ten sposób każdy maluch zostaje już wciągnięty w historyjkę. Stanecka pozwala na tej bajce ćwiczyć czytanie – zdania nie są skomplikowane, a akcja budzi ciekawość na tyle, by nie opuszczać świata Jagody przed czasem. Ograniczenia tekstowe wynikają też z pomysłu na całą serię. Nie tylko o lekcję czytania tu chodzi – i nie tylko o znane wszystkim zabawy. Przygody Fredka to okazja do zmierzenia się z matematyką w pozaszkolnym wymiarze. Tu na każdej rozkładówce dolna część stron to miejsce na kolejne zadanie.
Zadania matematyczne przygotowuje Maria Środoń i bardzo dba o to, by nie kojarzyły się z tymi szkolnymi. Przede wszystkim dobry efekt uzyskuje dzięki nawiązaniom do historyjki. Odrywa się od narracji, ale nie od sytuacji, w których bohaterowie uczestniczą. „Fredek i koło fortuny” to sposób na zaznajomienie maluchów z geometrią. Czasami trzeba znaleźć przedmioty o określonym kształcie, czasami stworzyć korale lub podzielić połówki tostów na głodnych domowników. Środoń zachęca też do dodawania, łączenia w pary i porządkowania. Do niektórych zadań dzieci będą mogły użyć otrzymanych z tomikiem naklejek, w innych wystarczą kredki czy ołówek. Z prostych figur geometrycznych budowane są tu całe obrazki, figury geometryczne pojawiają się na boisku do piłki nożnej i w bramkach. Zadań jest dużo, a wszystkie ciekawe i zapraszające dzieci do zabawy razem z bohaterami. „Fredek i koło fortuny” to publikacja, która pozwala nauczyć dzieci, czym jest trójkąt, kwadrat czy koło – i natychmiast sprawdza te umiejętności w praktyce. A praktyka to czysta przyjemność, bo oznacza szereg rozrywek. W tym cyklu matematyka funkcjonuje jako zaproszenie do zabaw, które dzieci lubią. Warto więc odpowiednio wcześnie zaproponować maluchom taką książeczkę – żeby nie miały problemów na lekcjach w szkole. Marta Szudyga ilustruje przygody Fredka, skupiając się przede wszystkim na przedmiotach i trochę na emocjach postaci. Sprawia, że tomik jest kolorowy i będzie się przyjemnie małym odbiorcom kojarzył. Czytam główkuję to rzeczywiście więcej niż czytanie – i to dużo więcej. „Fredek i koło fortuny” to propozycja dla tych wszystkich czytelników, którzy lubią drobne wyzwania, zadania przynoszące rozrywkę. Do tego zestaw przygód i dziwnych wypadków, w sam raz dla tych kilkulatków, które lubią łamigłówki.
piątek, 18 listopada 2016
Ela Piotrowska, Marta Lipecka: Ranczo. Kulisy serialu
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Z telewizora
Dziesięć sezonów spędzonych w Wilkowyjach i decyzja o zakończeniu produkcji to dobry moment na podsumowania. Dla fanów serialu „Ranczo” tom przygotowany przez Elę Piotrowską i Martę Lipecką to pozycja obowiązkowa, inni odbiorcy mogą się natomiast przekonać, dlaczego ten akurat cykl uznawany jest za ważny i uznany, jak niewiele telewizyjnych produkcji obecnie. „Ranczo. Kulisy serialu wszech czasów” to właśnie próba odnotowania tej wyjątkowości, a i sprawdzenie, jak ekipa filmowa zmieniała oblicze Jeruzala, telewizyjnej wsi Wilkowyje.
Od początku wiadomo, że będzie to publikacja pisana z perspektywy fanów i z wielkim uznaniem dla miłośników serialu, zwanych Ranczersami. Zresztą autorki sprawiedliwie dzielą uwagę między aktorów i twórców – a fanów czy mieszkańców wsi. Sięgają po rozmaite fragmenty maili scenarzystów, zapiski scenariuszowe czy wypowiedzi z wywiadów i komentarze grających. Z tego, co widzą autorzy, budują jedną część tomu (drobne fragmenty dialogów to już raczej ozdobnik i wynotowywanie co ciekawszych puent do opowieści). Drugą, nie mniej ważną część stanowi zdanie fanów. Ranczersi czują się silni – to dzięki ich zdecydowanym akcjom serial mógł być kontynuowany po pierwszej serii, wydaje się, że oni chcą rządzić widzami na planie. Mają coś do powiedzenia na temat każdego z ekipy filmowej, pojawiają się w różnych odcinkach jako statyści i bardzo przeżywają udział w serialu. Za ich sprawą odbiorcy zyskują dodatkowe spojrzenie na kulisy „Rancza”, chociaż jest to spojrzenie bezkrytyczne i oparte na zachwytach z każdego elementu pracy.
Autorki tomu sprawdzają, jak dzięki serialowi zmieniał się Jeruzal i jego mieszkańcy. Tu stawiają na reportaż- rozmawiają z ludźmi, wynajdują anegdoty, tropią metamorfozy. Filmowcy czasami pomagali niektórym rodzinom (i po zakończonych zdjęciach nie przywracali obejścia do pierwotnego stanu), a początkowo nieufni miejscowi z czasem zaczęli doceniać ekipę i ułatwiać jej pracę. Przez lata wszyscy zżyli się ze sobą i to książka ciekawie pokazuje (oczywiście chciałoby się poznać i drugą stronę medalu, ale na to w tym wypadku nie ma co liczyć). W tomie „Ranczo” znajduje się trochę wiadomości ważnych dla fanów, kilka „sztuczek” czy komplikacji. Autorki podkreślają sposób filmowania i przygotowywania autorów – precyzję w odwzorowywaniu kostiumów czy… filmową biografię wsi.
W tej książce znalazło się też miejsce na tropienie związków serialu z rzeczywistością – cieszą zwłaszcza przypadkowe (niemal wizjonerskie) pomysły związane z polityką czy lokalnymi odkryciami. Jest mowa o łamaniu ciszy wyborczej, o poruszaniu tematów społecznych i „misyjności”, ale i o życzliwej pomocy miejscowego proboszcza. Sympatycznym akcentem stają się wzmianki o wpływie serialu na odbiorców: czasami pomysły scenarzystów pozwalały widzom znaleźć rozwiązanie własnych problemów. To dowód, że warto starannie przygotowywać tego rodzaju produkcje.
Piotrowska i Lipecka nie szukają przyczyn fenomenu „Rancza”, wolą za to pokazywać, jak wspaniała atmosfera panowała na planie i wśród ekipy oraz naturszczyków. Tu wszyscy się nawzajem chwalą i wystawiają sobie laurki, od czasu do czasu rzucą anegdotą. Niczego innego nie można się zresztą po takiej publikacji spodziewać, fanom serialu, czyli odbiorcom historii, to oczywiście wystarczy – będą mogli raz jeszcze przenieść się w wilkoryjską rzeczywistość i dać się oczarować opowieści o serialu, który gromadził przed telewizorami tłumy.
Z telewizora
Dziesięć sezonów spędzonych w Wilkowyjach i decyzja o zakończeniu produkcji to dobry moment na podsumowania. Dla fanów serialu „Ranczo” tom przygotowany przez Elę Piotrowską i Martę Lipecką to pozycja obowiązkowa, inni odbiorcy mogą się natomiast przekonać, dlaczego ten akurat cykl uznawany jest za ważny i uznany, jak niewiele telewizyjnych produkcji obecnie. „Ranczo. Kulisy serialu wszech czasów” to właśnie próba odnotowania tej wyjątkowości, a i sprawdzenie, jak ekipa filmowa zmieniała oblicze Jeruzala, telewizyjnej wsi Wilkowyje.
Od początku wiadomo, że będzie to publikacja pisana z perspektywy fanów i z wielkim uznaniem dla miłośników serialu, zwanych Ranczersami. Zresztą autorki sprawiedliwie dzielą uwagę między aktorów i twórców – a fanów czy mieszkańców wsi. Sięgają po rozmaite fragmenty maili scenarzystów, zapiski scenariuszowe czy wypowiedzi z wywiadów i komentarze grających. Z tego, co widzą autorzy, budują jedną część tomu (drobne fragmenty dialogów to już raczej ozdobnik i wynotowywanie co ciekawszych puent do opowieści). Drugą, nie mniej ważną część stanowi zdanie fanów. Ranczersi czują się silni – to dzięki ich zdecydowanym akcjom serial mógł być kontynuowany po pierwszej serii, wydaje się, że oni chcą rządzić widzami na planie. Mają coś do powiedzenia na temat każdego z ekipy filmowej, pojawiają się w różnych odcinkach jako statyści i bardzo przeżywają udział w serialu. Za ich sprawą odbiorcy zyskują dodatkowe spojrzenie na kulisy „Rancza”, chociaż jest to spojrzenie bezkrytyczne i oparte na zachwytach z każdego elementu pracy.
Autorki tomu sprawdzają, jak dzięki serialowi zmieniał się Jeruzal i jego mieszkańcy. Tu stawiają na reportaż- rozmawiają z ludźmi, wynajdują anegdoty, tropią metamorfozy. Filmowcy czasami pomagali niektórym rodzinom (i po zakończonych zdjęciach nie przywracali obejścia do pierwotnego stanu), a początkowo nieufni miejscowi z czasem zaczęli doceniać ekipę i ułatwiać jej pracę. Przez lata wszyscy zżyli się ze sobą i to książka ciekawie pokazuje (oczywiście chciałoby się poznać i drugą stronę medalu, ale na to w tym wypadku nie ma co liczyć). W tomie „Ranczo” znajduje się trochę wiadomości ważnych dla fanów, kilka „sztuczek” czy komplikacji. Autorki podkreślają sposób filmowania i przygotowywania autorów – precyzję w odwzorowywaniu kostiumów czy… filmową biografię wsi.
W tej książce znalazło się też miejsce na tropienie związków serialu z rzeczywistością – cieszą zwłaszcza przypadkowe (niemal wizjonerskie) pomysły związane z polityką czy lokalnymi odkryciami. Jest mowa o łamaniu ciszy wyborczej, o poruszaniu tematów społecznych i „misyjności”, ale i o życzliwej pomocy miejscowego proboszcza. Sympatycznym akcentem stają się wzmianki o wpływie serialu na odbiorców: czasami pomysły scenarzystów pozwalały widzom znaleźć rozwiązanie własnych problemów. To dowód, że warto starannie przygotowywać tego rodzaju produkcje.
Piotrowska i Lipecka nie szukają przyczyn fenomenu „Rancza”, wolą za to pokazywać, jak wspaniała atmosfera panowała na planie i wśród ekipy oraz naturszczyków. Tu wszyscy się nawzajem chwalą i wystawiają sobie laurki, od czasu do czasu rzucą anegdotą. Niczego innego nie można się zresztą po takiej publikacji spodziewać, fanom serialu, czyli odbiorcom historii, to oczywiście wystarczy – będą mogli raz jeszcze przenieść się w wilkoryjską rzeczywistość i dać się oczarować opowieści o serialu, który gromadził przed telewizorami tłumy.
czwartek, 17 listopada 2016
Nikola Kucharska: Podróż dookoła świata. Północ - południe, wschód - zachód
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Zwiedzanie
Drugą rozkładaną mapę proponuje dzieciom Nasza Księgarnia. Teraz Nikola Kucharska zabiera małych odbiorców w „Podróż dookoła świata”. Duży tom można oglądać klasycznie przewracając kartki, lub rozłożyć harmonijkową stronę i uzyskać ogromną mapę. W tomiku przedstawione są podróże dwóch rodzin. Ania, Arek, Marcel (i papuga Werter) to rodzina globtroterów. Oszczędności pozwalają im teraz zwiedzić świat, przemierzając trasę z północy na południe. Z kolei Marek, Ewa, Ernest oraz Karol i Mania to turyści. Tata wygrał podróż dookoła świata dla całej rodziny, przemierzają więc kolejne kontynenty ze wschodu na zachód. W efekcie dzieci uzyskują dwie mapy, poziomą i pionową. Ale chociaż tomik pełen jest nazw geograficznych, zabytków lub charakterystycznych miejsc, ciekawych budowli i innych niespodzianek (pojawiają się nawet odpowiednio umiejscowieni bohaterowie literaccy!), zabawa nie polega na zwykłym oglądaniu bajkowej mapy.
Nikola Kucharska wysyła bohaterów w podróż: na każdej stornie przynajmniej w kilku miejscach pokazuje migawki z pobytu rodziny. Ujmuje postacie komiksowo, więc naturalnym rozwiązaniem stają się wypowiedzi w dymkach. Tu autorka tworzy satyrę na podróżników (i zwykłych ludzi) – akcentuje ich wady, oczywiście w komiczny sposób, prezentuje sprzeczność poglądów lub niezgodność oczekiwań z rzeczywistością, odnosi się do typowych zachowań. W przypadku dzieci śmieje się z bezustannych kłótni i docinków czy dąsów, zakończonych nieodmiennie wzywaniem na pomoc mamy. Zawsze warto szukać rodziny na wielkich ilustracjach, by sprawdzić, co tym razem się wydarzyło. W obrazkach ze zwiedzania dominuje śmiech, a to może przyczynić się do lepszego zapamiętywania miejsc. Nie koniec jednak na tym.
Rozkładówka z prezentacją rodziny (są dwie, na początku i na końcu tomu, czyli tak naprawdę na dwóch osobnych początkach historii) to zestaw zadań dla dzieci. Kiedy bohaterowie mówią o swoich marzeniach, oznacza to, że odbiorcy będą sprawdzać, czy udało się je zrealizować. To zawoalowane zagadki i przedsmak komplikacji, które nastąpią za moment. Bo autorka mnóstwo detali na stronie opatruje dodatkowym komentarzem z poleceniem. Trzeba między innymi spróbować odszukać 21 kotów, zabłąkanego rekina, stwory mitologiczne lub sławnych piosenkarzy. Trzeba sprawdzić, co wysypuje się z ciężarówek, wskazać indiańskie ludy i… odszukać wędki. To zadania, które na całe godziny zaabsorbują dzieci (czasem rodziców też). A jest ich tak dużo, że na kilkukrotnym oglądaniu tomiku się nie skończy.
Nikola Kucharska korzysta zatem z okazji, że dzieci będą uważnie studiować mapy. Wprowadza wiele danych i ciekawostek. Oprócz nazw miejsc (i krajów) są też chociażby miejscowe przysmaki, rodzaje upraw, podróżnicy i odkrywcy, dawni władcy, najwyższe szczyty, instrumenty ludowe, elementy strojów… Każdy podpis jest tu osobną informacją, najmłodsi wiele z takiego oglądania mogą zapamiętać, zwłaszcza że nie są zmuszani do czytania nudnego podręcznika, a bawią się w rozwiązywanie zagadek. Nikola Kucharska wszystko przesyca humorem, tym przyjemniej będzie przemierzać świat razem z bohaterami. Co ciekawe, autorka skupia się na miejscach, ale nie na czasie (co najwyżej zaznacza odniesienia do konkretnego wieku). Woli, żeby odbiorcy potrafili umiejscowić motyw na mapie, kojarzyli charakterystyczne zwierzęta, zjawiska czy wytwory człowieka z konkretnym rejonem. Zabawa z tą książką sporo najmłodszych nauczy. Pokaże też rodzicom, że nauka może być pasjonująca i zupełnie oderwana od szkolnych standardów. „Podróż dookoła świata” – zgodnie z zapowiedzią na czwartej stronie okładki – zafascynuje dzieci i pokaże im, dlaczego warto zwiedzać różne kraje.
Zwiedzanie
Drugą rozkładaną mapę proponuje dzieciom Nasza Księgarnia. Teraz Nikola Kucharska zabiera małych odbiorców w „Podróż dookoła świata”. Duży tom można oglądać klasycznie przewracając kartki, lub rozłożyć harmonijkową stronę i uzyskać ogromną mapę. W tomiku przedstawione są podróże dwóch rodzin. Ania, Arek, Marcel (i papuga Werter) to rodzina globtroterów. Oszczędności pozwalają im teraz zwiedzić świat, przemierzając trasę z północy na południe. Z kolei Marek, Ewa, Ernest oraz Karol i Mania to turyści. Tata wygrał podróż dookoła świata dla całej rodziny, przemierzają więc kolejne kontynenty ze wschodu na zachód. W efekcie dzieci uzyskują dwie mapy, poziomą i pionową. Ale chociaż tomik pełen jest nazw geograficznych, zabytków lub charakterystycznych miejsc, ciekawych budowli i innych niespodzianek (pojawiają się nawet odpowiednio umiejscowieni bohaterowie literaccy!), zabawa nie polega na zwykłym oglądaniu bajkowej mapy.
Nikola Kucharska wysyła bohaterów w podróż: na każdej stornie przynajmniej w kilku miejscach pokazuje migawki z pobytu rodziny. Ujmuje postacie komiksowo, więc naturalnym rozwiązaniem stają się wypowiedzi w dymkach. Tu autorka tworzy satyrę na podróżników (i zwykłych ludzi) – akcentuje ich wady, oczywiście w komiczny sposób, prezentuje sprzeczność poglądów lub niezgodność oczekiwań z rzeczywistością, odnosi się do typowych zachowań. W przypadku dzieci śmieje się z bezustannych kłótni i docinków czy dąsów, zakończonych nieodmiennie wzywaniem na pomoc mamy. Zawsze warto szukać rodziny na wielkich ilustracjach, by sprawdzić, co tym razem się wydarzyło. W obrazkach ze zwiedzania dominuje śmiech, a to może przyczynić się do lepszego zapamiętywania miejsc. Nie koniec jednak na tym.
Rozkładówka z prezentacją rodziny (są dwie, na początku i na końcu tomu, czyli tak naprawdę na dwóch osobnych początkach historii) to zestaw zadań dla dzieci. Kiedy bohaterowie mówią o swoich marzeniach, oznacza to, że odbiorcy będą sprawdzać, czy udało się je zrealizować. To zawoalowane zagadki i przedsmak komplikacji, które nastąpią za moment. Bo autorka mnóstwo detali na stronie opatruje dodatkowym komentarzem z poleceniem. Trzeba między innymi spróbować odszukać 21 kotów, zabłąkanego rekina, stwory mitologiczne lub sławnych piosenkarzy. Trzeba sprawdzić, co wysypuje się z ciężarówek, wskazać indiańskie ludy i… odszukać wędki. To zadania, które na całe godziny zaabsorbują dzieci (czasem rodziców też). A jest ich tak dużo, że na kilkukrotnym oglądaniu tomiku się nie skończy.
Nikola Kucharska korzysta zatem z okazji, że dzieci będą uważnie studiować mapy. Wprowadza wiele danych i ciekawostek. Oprócz nazw miejsc (i krajów) są też chociażby miejscowe przysmaki, rodzaje upraw, podróżnicy i odkrywcy, dawni władcy, najwyższe szczyty, instrumenty ludowe, elementy strojów… Każdy podpis jest tu osobną informacją, najmłodsi wiele z takiego oglądania mogą zapamiętać, zwłaszcza że nie są zmuszani do czytania nudnego podręcznika, a bawią się w rozwiązywanie zagadek. Nikola Kucharska wszystko przesyca humorem, tym przyjemniej będzie przemierzać świat razem z bohaterami. Co ciekawe, autorka skupia się na miejscach, ale nie na czasie (co najwyżej zaznacza odniesienia do konkretnego wieku). Woli, żeby odbiorcy potrafili umiejscowić motyw na mapie, kojarzyli charakterystyczne zwierzęta, zjawiska czy wytwory człowieka z konkretnym rejonem. Zabawa z tą książką sporo najmłodszych nauczy. Pokaże też rodzicom, że nauka może być pasjonująca i zupełnie oderwana od szkolnych standardów. „Podróż dookoła świata” – zgodnie z zapowiedzią na czwartej stronie okładki – zafascynuje dzieci i pokaże im, dlaczego warto zwiedzać różne kraje.
środa, 16 listopada 2016
Beata Tadla: Czego oczy nie widzą. Opowieści z życia (poza) telewizyjnego
Rebis, Poznań 2016.
Sekrety
Beata Tadla tworzy książkę, w której plotkarsko-anegdotyczna forma kontrastuje z autobiograficzną treścią. „Czego oczy nie widzą” to zestaw komentarzy zakulisowych, dotyczących pracy w radiu i telewizji, zwłaszcza w tych punktach, w których rodzą się niezdrowe domysły czy fałszywe przekonania części odbiorców. Beata Tadla sama czasami łapie się za głowę, gdy dociera do niej, jak dalecy od prawdy mogą być ludzie. Tom układa więc z bardzo krótkich rozdziałów wyjaśniających – hurtem – wiele niedomówień. Ponadto autorka przekonuje też swoich czytelników, że praca prezentera telewizyjnego nie polega na czytaniu tekstu z promptera (w wersji damskiej – w makijażu, w wersji męskiej pod warstwą pudru).Zabiera odbiorców do swoich najtrudniejszych wyzwań: jeszcze raz będzie tu mowa o katastrofie smoleńskiej czy o krwawych wydarzeniach na Ukrainie, innym razem zaistnieje relacja z wręczania Oscarów. Dużo w tej książce polityki. Tadla czasami przytacza anegdoty o spotkaniach na wizji i poza nią przedstawicieli przeciwnych ugrupowań, to znowu dla równowagi opowiada o postawach ludzi nauki. Przy okazji polityki może raz jeszcze przedstawiać siebie: odnieść się do zarzutów sympatyzowania z niektórymi partiami czy do komentarzy o nadmiernej surowości wobec polityków na wizji. Bywa zabawnie, ale i przerażająco. Autorka stosunkowo często pisze o próbach wpływania na treści prezentowane w programach – i podkreśla własną nieustępliwość w tym temacie. Zwykłym odbiorcom nie jest to potrzebne, u rozpolitykowanych i tak nie wpłynie na zmianę zdania – ale składa się na obraz pracy w mediach. Zamyka tę publikację motyw czystek w mediach publicznych i tu też najsilniej odzywają się emocje, czemu trudno się dziwić.
Tadla łączy w swojej opowieści niemal dwie skrajne postawy, jak dwa różne charaktery. Z jednej strony przedstawia siebie jako profesjonalistkę, która świat mediów poznaje od drugiej klasy liceum, nie boi się ciężkiej pracy, trudnych warunków ani wyzwań. Podporządkowuje się pracy, co zresztą owocuje niegroźnym na szczęście udarem, żyje mediami i potrafi wytłumaczyć w przystępny sposób, jak cała telewizyjna machina działa. Z drugiej strony wyłania się kobieta niemal bezbronna, wrażliwa na krzywdy i niesprawiedliwości, często płacząca czy poruszona. Dwie Tadle, w efekcie ta pierwsza może zaliczać na wizji drobne wpadki (do których teraz się odnosi), a ta druga nabiera stopniowo życiowej mądrości. Owszem, w „Czego oczy nie widzą” Beata Tadla za każdym razem znajduje sobie usprawiedliwienie i ripostę dla krytyków czy krzykaczy, ale ma do tego pełne prawo, w końcu to jej książka, z subiektywnym, co oczywiste, punktem widzenia i jednostronnymi wspomnieniami.
Nie ucichną po takiej książce pieniacze i awanturnicy, ci, którzy nie pozwalają dziennikarzom czy prezenterom na najmniejsze błędy i nie wybaczają pomyłek – to byłoby zbyt piękne. Ale zwykli odbiorcy być może zyskają nieco szerszą perspektywę lub nowe spojrzenie na trudności zawodu i będą traktować goszczonych prawie codziennie w domach za pośrednictwem telewizji z większą dozą wyrozumiałości, z sympatią czy życzliwością. „Czego oczy nie widzą” to tom napisany „normalnie”, właściwie potocznie, brzmi jak relacja koleżanki, nawet mimo tonów goryczy jest lekki i bardzo szybko się go czyta. Beata Tadla trafi nim nie tylko do swoich fanów – spotka się również z wszystkimi zainteresowanymi kulisami pracy w mediach. Przynosi ta książka sporo śmiechu, ale i obawy co do kształtu programów informacyjnych zdominowanych przez rządzących.
Sekrety
Beata Tadla tworzy książkę, w której plotkarsko-anegdotyczna forma kontrastuje z autobiograficzną treścią. „Czego oczy nie widzą” to zestaw komentarzy zakulisowych, dotyczących pracy w radiu i telewizji, zwłaszcza w tych punktach, w których rodzą się niezdrowe domysły czy fałszywe przekonania części odbiorców. Beata Tadla sama czasami łapie się za głowę, gdy dociera do niej, jak dalecy od prawdy mogą być ludzie. Tom układa więc z bardzo krótkich rozdziałów wyjaśniających – hurtem – wiele niedomówień. Ponadto autorka przekonuje też swoich czytelników, że praca prezentera telewizyjnego nie polega na czytaniu tekstu z promptera (w wersji damskiej – w makijażu, w wersji męskiej pod warstwą pudru).Zabiera odbiorców do swoich najtrudniejszych wyzwań: jeszcze raz będzie tu mowa o katastrofie smoleńskiej czy o krwawych wydarzeniach na Ukrainie, innym razem zaistnieje relacja z wręczania Oscarów. Dużo w tej książce polityki. Tadla czasami przytacza anegdoty o spotkaniach na wizji i poza nią przedstawicieli przeciwnych ugrupowań, to znowu dla równowagi opowiada o postawach ludzi nauki. Przy okazji polityki może raz jeszcze przedstawiać siebie: odnieść się do zarzutów sympatyzowania z niektórymi partiami czy do komentarzy o nadmiernej surowości wobec polityków na wizji. Bywa zabawnie, ale i przerażająco. Autorka stosunkowo często pisze o próbach wpływania na treści prezentowane w programach – i podkreśla własną nieustępliwość w tym temacie. Zwykłym odbiorcom nie jest to potrzebne, u rozpolitykowanych i tak nie wpłynie na zmianę zdania – ale składa się na obraz pracy w mediach. Zamyka tę publikację motyw czystek w mediach publicznych i tu też najsilniej odzywają się emocje, czemu trudno się dziwić.
Tadla łączy w swojej opowieści niemal dwie skrajne postawy, jak dwa różne charaktery. Z jednej strony przedstawia siebie jako profesjonalistkę, która świat mediów poznaje od drugiej klasy liceum, nie boi się ciężkiej pracy, trudnych warunków ani wyzwań. Podporządkowuje się pracy, co zresztą owocuje niegroźnym na szczęście udarem, żyje mediami i potrafi wytłumaczyć w przystępny sposób, jak cała telewizyjna machina działa. Z drugiej strony wyłania się kobieta niemal bezbronna, wrażliwa na krzywdy i niesprawiedliwości, często płacząca czy poruszona. Dwie Tadle, w efekcie ta pierwsza może zaliczać na wizji drobne wpadki (do których teraz się odnosi), a ta druga nabiera stopniowo życiowej mądrości. Owszem, w „Czego oczy nie widzą” Beata Tadla za każdym razem znajduje sobie usprawiedliwienie i ripostę dla krytyków czy krzykaczy, ale ma do tego pełne prawo, w końcu to jej książka, z subiektywnym, co oczywiste, punktem widzenia i jednostronnymi wspomnieniami.
Nie ucichną po takiej książce pieniacze i awanturnicy, ci, którzy nie pozwalają dziennikarzom czy prezenterom na najmniejsze błędy i nie wybaczają pomyłek – to byłoby zbyt piękne. Ale zwykli odbiorcy być może zyskają nieco szerszą perspektywę lub nowe spojrzenie na trudności zawodu i będą traktować goszczonych prawie codziennie w domach za pośrednictwem telewizji z większą dozą wyrozumiałości, z sympatią czy życzliwością. „Czego oczy nie widzą” to tom napisany „normalnie”, właściwie potocznie, brzmi jak relacja koleżanki, nawet mimo tonów goryczy jest lekki i bardzo szybko się go czyta. Beata Tadla trafi nim nie tylko do swoich fanów – spotka się również z wszystkimi zainteresowanymi kulisami pracy w mediach. Przynosi ta książka sporo śmiechu, ale i obawy co do kształtu programów informacyjnych zdominowanych przez rządzących.
Papcio Chmiel: Tytus, Romek i A'Tomek poznają historię hymnu Polski z wyobraźni Papcia Chmiela narysowani
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
W rytmie
Papcio Chmiel działa prężnie nie tylko w obszarze rozrywki: dba też o edukację swoich odbiorców i wpisuje się w tematy, które pomagają uzupełniać podręcznikową wiedzę. Wykorzystuje fakt, że Tytusa de Zoo oraz Romka i A’Tomka kochają czytelnicy różnych pokoleń – nie musi więc tak naprawdę zastanawiać się nad targetem. Wśród fanów nowego albumu znaleźć się mogą najmłodsi i najstarsi – ci pierwsi otrzymają solidną dawkę wiedzy z historii, wzbogaconą humorem, który ułatwia zapamiętywanie. Ci drudzy docenią przede wszystkim intertekstualne zabawy i operowanie światem bajkowym – wyobraźniowym – na równi z rzeczywistością Polski. A ponieważ bohaterowie posiadają „aparacik”, który umożliwia przenoszenie się w czasie, Papcio Chmiel może zajrzeć do różnych punktów przeszłości bez obaw o nierealną konstrukcję książki.
Tym razem komiks zamienia się w album. Duży format książki, twarde okładki i grube kredowe kartki zapewniają wagę odpowiadającą wadze tematu. Żeby jeszcze wzmocnić wrażenie ekskluzywności – przeciwnego bieguna dla zwykłych popularnych zeszytów komiksowych – kartki zadrukowane są jednostronnie (i poziomo – to rozwiązanie może i utrudni nieco klasyczną lekturę, ale bardzo tu pasuje, przypomina bowiem oglądanie edukacyjnych plansz lub pojedynczych historii z równoległymi narracjami). To wszystko stanowi grunt do opowieści o hymnie Polski – z włączonymi w relację sławnymi bohaterami z kompletnie innej przestrzeni. Tytus, Romek i A’Tomek śledzą kolejne fakty, komentują je lub uczestniczą w akcji, ale – dość nietypowo.
Opowieść prezentowana jest na dwa sposoby, obrazkowo i słownie. Centrum strony zajmuje jeden duży kadr przedstawiający określony motyw, moment historyczny lub dążenie do zmiany. Tu pojawiają się bohaterowie znani z przeszłości, wymieniani w podręcznikach i obecni w zbiorowej świadomości. Papcio Chmiel przygląda się im w jednej krótkiej chwili, bywa, że posiłkuje się czytelnym cytatem, ale czasami po prostu nawiązuje do tego, co za moment się zdarzy – pamięta, że jego odbiorcy przeważnie są już zbrojni w wiadomości z lekcji historii lub bez trudu do faktów dotrą. Korzysta zatem ze wspólnego kontekstu historyczno-kulturowego. Do postaci żyjących naprawdę dołącza przedstawicieli rzeczywistości bajkowej, bohaterów, których sam powołał do istnienia (i którzy prawem czytelników funkcjonują właściwie jak prawdziwi, bo przecież istota tak wyrazista jak Tytus de Zoo nie może być jedynie wytworem wyobraźni!). Tytus, Romek i A’Tomek wchodzą w dialogi z postaciami historycznymi, żartują sobie z nimi i nawet… próbują swoich sił w pisaniu kolejnych zwrotek hymnu – bo to o genezę i znaczenie Mazurka Dąbrowskiego w tomie chodzi. Czytelnicy dostaną więc przegląd wyjaśnień, Papcio Chmiel nie zamienia się jednak w mentora, uczy po swojemu, czyli – ze śmiechem. Sympatia do bohaterów przekłada się na drobne absurdy i przekomarzanki, coś w sam raz dla fanów. Do tego autor prowadzi drugą, bardziej szczegółową i też bardziej linearną narrację w tekście na marginesie. Tu żartuje sobie z odautorskich pomysłów (żeby zwłaszcza młodym czytelnikom łatwiej było oddzielić fikcję od prawdy), wysuwa przypuszczenia co do intencji Papcia Chmiela i komentuje postawy Tytusa, jeszcze bardziej utwierdzając wszystkich w przekonaniu, że ta postać istnieje. W wykonaniu Papcia Chmiela galopada przez historię okazuje się nader wdzięczna, przesycona ironią i w pełni wykorzystująca komiczny potencjał. A może autor doprowadzi do tego, że każdy odbiorca przypomni sobie – i wbije w pamięć – nie jedną, a cztery zwrotki hymnu narodowego. Pomysł na taką edukację dobrze się sprawdza. Album historyczny pozwoli inaczej spojrzeć na (nie)zwyczajne wydarzenia.
W rytmie
Papcio Chmiel działa prężnie nie tylko w obszarze rozrywki: dba też o edukację swoich odbiorców i wpisuje się w tematy, które pomagają uzupełniać podręcznikową wiedzę. Wykorzystuje fakt, że Tytusa de Zoo oraz Romka i A’Tomka kochają czytelnicy różnych pokoleń – nie musi więc tak naprawdę zastanawiać się nad targetem. Wśród fanów nowego albumu znaleźć się mogą najmłodsi i najstarsi – ci pierwsi otrzymają solidną dawkę wiedzy z historii, wzbogaconą humorem, który ułatwia zapamiętywanie. Ci drudzy docenią przede wszystkim intertekstualne zabawy i operowanie światem bajkowym – wyobraźniowym – na równi z rzeczywistością Polski. A ponieważ bohaterowie posiadają „aparacik”, który umożliwia przenoszenie się w czasie, Papcio Chmiel może zajrzeć do różnych punktów przeszłości bez obaw o nierealną konstrukcję książki.
Tym razem komiks zamienia się w album. Duży format książki, twarde okładki i grube kredowe kartki zapewniają wagę odpowiadającą wadze tematu. Żeby jeszcze wzmocnić wrażenie ekskluzywności – przeciwnego bieguna dla zwykłych popularnych zeszytów komiksowych – kartki zadrukowane są jednostronnie (i poziomo – to rozwiązanie może i utrudni nieco klasyczną lekturę, ale bardzo tu pasuje, przypomina bowiem oglądanie edukacyjnych plansz lub pojedynczych historii z równoległymi narracjami). To wszystko stanowi grunt do opowieści o hymnie Polski – z włączonymi w relację sławnymi bohaterami z kompletnie innej przestrzeni. Tytus, Romek i A’Tomek śledzą kolejne fakty, komentują je lub uczestniczą w akcji, ale – dość nietypowo.
Opowieść prezentowana jest na dwa sposoby, obrazkowo i słownie. Centrum strony zajmuje jeden duży kadr przedstawiający określony motyw, moment historyczny lub dążenie do zmiany. Tu pojawiają się bohaterowie znani z przeszłości, wymieniani w podręcznikach i obecni w zbiorowej świadomości. Papcio Chmiel przygląda się im w jednej krótkiej chwili, bywa, że posiłkuje się czytelnym cytatem, ale czasami po prostu nawiązuje do tego, co za moment się zdarzy – pamięta, że jego odbiorcy przeważnie są już zbrojni w wiadomości z lekcji historii lub bez trudu do faktów dotrą. Korzysta zatem ze wspólnego kontekstu historyczno-kulturowego. Do postaci żyjących naprawdę dołącza przedstawicieli rzeczywistości bajkowej, bohaterów, których sam powołał do istnienia (i którzy prawem czytelników funkcjonują właściwie jak prawdziwi, bo przecież istota tak wyrazista jak Tytus de Zoo nie może być jedynie wytworem wyobraźni!). Tytus, Romek i A’Tomek wchodzą w dialogi z postaciami historycznymi, żartują sobie z nimi i nawet… próbują swoich sił w pisaniu kolejnych zwrotek hymnu – bo to o genezę i znaczenie Mazurka Dąbrowskiego w tomie chodzi. Czytelnicy dostaną więc przegląd wyjaśnień, Papcio Chmiel nie zamienia się jednak w mentora, uczy po swojemu, czyli – ze śmiechem. Sympatia do bohaterów przekłada się na drobne absurdy i przekomarzanki, coś w sam raz dla fanów. Do tego autor prowadzi drugą, bardziej szczegółową i też bardziej linearną narrację w tekście na marginesie. Tu żartuje sobie z odautorskich pomysłów (żeby zwłaszcza młodym czytelnikom łatwiej było oddzielić fikcję od prawdy), wysuwa przypuszczenia co do intencji Papcia Chmiela i komentuje postawy Tytusa, jeszcze bardziej utwierdzając wszystkich w przekonaniu, że ta postać istnieje. W wykonaniu Papcia Chmiela galopada przez historię okazuje się nader wdzięczna, przesycona ironią i w pełni wykorzystująca komiczny potencjał. A może autor doprowadzi do tego, że każdy odbiorca przypomni sobie – i wbije w pamięć – nie jedną, a cztery zwrotki hymnu narodowego. Pomysł na taką edukację dobrze się sprawdza. Album historyczny pozwoli inaczej spojrzeć na (nie)zwyczajne wydarzenia.
wtorek, 15 listopada 2016
Dorota Suwalska: Czarne jeziora
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Osamotnienie
Magda prowadzi dziennik, tak zresztą jak niemal wszystkie nastolatki. Magda swoje przemyślenia zapisuje w pliku na komputerze i opatruje je etykietami na wzór bloga, chociaż nie zamierza upubliczniać przemyśleń. Dziennik jest dla niej formą terapii i artystycznego wyżywania się. Terapii – bo rok temu dziewczyna dowiedziała się o sobie czegoś ważnego i nie wie, dlaczego matka tak długo nie potrafiła przeprowadzić szczerej rozmowy. Poza tym Magda ma ambicje literackie, chce piać artykuły lub tworzyć, a dziennik pomaga w wypracowaniu stylu. „Czarne jeziora” toczą się więc w rytmie dziennikowych wpisów, co daje Dorocie Suwalskiej olbrzymią swobodę w budowaniu napięcia. Może na przykład autorka doprowadzić swoją bohaterkę na skraj wyznania ważnego lub przełomowego, by nagle urwać (i później nie pozwalać Magdzie znaleźć pierwotnego nastroju do zwierzeń przez jakiś czas). Ten zabieg Suwalska bardzo lubi – ale nie trzeba się za bardzo przejmować, bo zasadnicza tajemnica trafia do okładkowej notki i staje się podstawowym tematem promocyjnym książki. Chodzi o to, że Magda od urodzenia żyje z HIV, zakażona przez matkę.
HIV w temacie to dodatek. Magda bardziej przeżywa bunt wobec rodzicielki (zawsze postępującej źle), fascynację znanym pisarzem, którego poznaje na zajęciach klubu literackiego (poza autorytetem w dziedzinie pisania spotyka tu wiele interesujących osób), spotyka się ze znajomymi, zastanawia nad internetowym i rzeczywistym wizerunkiem jednego z kolegów – a problemami dzieli się z przyjaciółką poznaną na obozie dla zakażonych nastolatków. Esencję tomu stanowią zagadnienia zwyczajności. W ogóle Dorota Suwalska trochę boi się mocniej poruszyć temat AIDS. Łagodzi stan Magdy, wskazując na minimalną obecność wirusa, więc i prawie zerowe ryzyko zakażenia innych, stabilizację lekami. Z drugiej strony HIV to temat tabu, wywołuje społeczny strach i uniemożliwia szerzenie wiedzy o chorobie. W szkole Magdy nastolatki zachowują się jak dzieci, odsuwając się (w teorii) od rówieśników z AIDS i wykorzystując chorobę do tworzenia przezwisk. Ponieważ Magda podpiera się ogólnymi informacjami (przez normalne życie z zakażonym nie można zachorować), powieść mimo rzadkiego zagadnienia nie staje się obyczajówką o nastolatce z HIV, a obyczajówką o osamotnieniu.
Dorota Suwalska nakreśla zwłaszcza konflikt dziewczyny z matką, próbuje trochę wytłumaczyć starsze pokolenie, a trochę uświadomić, jakie błędy wywołują lawinę konsekwencji. Magda zajmująca się pisaniem potrafi wskazać i nazwać źródła problemów w codziennej komunikacji, a jej nastawienie na wyszukiwanie potknięć matki bierze się z dawnej nieszczerości. Równolegle bohaterka pokazuje szereg utrudnień i uciążliwości, jakich niezakażeni nie poznają: wizyta u dentysty zamienia się w logistyczną wyprawę, cień prawdy w plotce oznaczać będzie przeprowadzkę i ucieczkę od społecznego ostracyzmu. Magda wyobcowuje się ze środowiska jak wiele nastolatek – ale ma do takiej postawy więcej powodów, a jeśli sama pozostałaby otwarta, istnieje duże ryzyko, że to społeczeństwo odrzuci ją. Dorota Suwalska trudny temat wykorzystała, żeby zaproponować młodzieży ładną powieść o dojrzewaniu, odpowiedzialności i prawdzie. „Czarne jeziora” to historia niezwykła. Na pewno jest to powieść, która – bez względu na wąski temat choroby – zjednoczy młode odbiorczynie, w końcu autorka odwołuje się do kwestii samotności, niezrozumienia czy konfliktów z rodzicami. Tłumaczy, jak ważne jest zachowanie własnego ja, samoświadomość – niezależnie od sytuacji „wyjściowej”. Udowadnia, że każdy przechodzi rozmaite kryzysy i dostarcza odbiorczyniom ciekawej historii.
Osamotnienie
Magda prowadzi dziennik, tak zresztą jak niemal wszystkie nastolatki. Magda swoje przemyślenia zapisuje w pliku na komputerze i opatruje je etykietami na wzór bloga, chociaż nie zamierza upubliczniać przemyśleń. Dziennik jest dla niej formą terapii i artystycznego wyżywania się. Terapii – bo rok temu dziewczyna dowiedziała się o sobie czegoś ważnego i nie wie, dlaczego matka tak długo nie potrafiła przeprowadzić szczerej rozmowy. Poza tym Magda ma ambicje literackie, chce piać artykuły lub tworzyć, a dziennik pomaga w wypracowaniu stylu. „Czarne jeziora” toczą się więc w rytmie dziennikowych wpisów, co daje Dorocie Suwalskiej olbrzymią swobodę w budowaniu napięcia. Może na przykład autorka doprowadzić swoją bohaterkę na skraj wyznania ważnego lub przełomowego, by nagle urwać (i później nie pozwalać Magdzie znaleźć pierwotnego nastroju do zwierzeń przez jakiś czas). Ten zabieg Suwalska bardzo lubi – ale nie trzeba się za bardzo przejmować, bo zasadnicza tajemnica trafia do okładkowej notki i staje się podstawowym tematem promocyjnym książki. Chodzi o to, że Magda od urodzenia żyje z HIV, zakażona przez matkę.
HIV w temacie to dodatek. Magda bardziej przeżywa bunt wobec rodzicielki (zawsze postępującej źle), fascynację znanym pisarzem, którego poznaje na zajęciach klubu literackiego (poza autorytetem w dziedzinie pisania spotyka tu wiele interesujących osób), spotyka się ze znajomymi, zastanawia nad internetowym i rzeczywistym wizerunkiem jednego z kolegów – a problemami dzieli się z przyjaciółką poznaną na obozie dla zakażonych nastolatków. Esencję tomu stanowią zagadnienia zwyczajności. W ogóle Dorota Suwalska trochę boi się mocniej poruszyć temat AIDS. Łagodzi stan Magdy, wskazując na minimalną obecność wirusa, więc i prawie zerowe ryzyko zakażenia innych, stabilizację lekami. Z drugiej strony HIV to temat tabu, wywołuje społeczny strach i uniemożliwia szerzenie wiedzy o chorobie. W szkole Magdy nastolatki zachowują się jak dzieci, odsuwając się (w teorii) od rówieśników z AIDS i wykorzystując chorobę do tworzenia przezwisk. Ponieważ Magda podpiera się ogólnymi informacjami (przez normalne życie z zakażonym nie można zachorować), powieść mimo rzadkiego zagadnienia nie staje się obyczajówką o nastolatce z HIV, a obyczajówką o osamotnieniu.
Dorota Suwalska nakreśla zwłaszcza konflikt dziewczyny z matką, próbuje trochę wytłumaczyć starsze pokolenie, a trochę uświadomić, jakie błędy wywołują lawinę konsekwencji. Magda zajmująca się pisaniem potrafi wskazać i nazwać źródła problemów w codziennej komunikacji, a jej nastawienie na wyszukiwanie potknięć matki bierze się z dawnej nieszczerości. Równolegle bohaterka pokazuje szereg utrudnień i uciążliwości, jakich niezakażeni nie poznają: wizyta u dentysty zamienia się w logistyczną wyprawę, cień prawdy w plotce oznaczać będzie przeprowadzkę i ucieczkę od społecznego ostracyzmu. Magda wyobcowuje się ze środowiska jak wiele nastolatek – ale ma do takiej postawy więcej powodów, a jeśli sama pozostałaby otwarta, istnieje duże ryzyko, że to społeczeństwo odrzuci ją. Dorota Suwalska trudny temat wykorzystała, żeby zaproponować młodzieży ładną powieść o dojrzewaniu, odpowiedzialności i prawdzie. „Czarne jeziora” to historia niezwykła. Na pewno jest to powieść, która – bez względu na wąski temat choroby – zjednoczy młode odbiorczynie, w końcu autorka odwołuje się do kwestii samotności, niezrozumienia czy konfliktów z rodzicami. Tłumaczy, jak ważne jest zachowanie własnego ja, samoświadomość – niezależnie od sytuacji „wyjściowej”. Udowadnia, że każdy przechodzi rozmaite kryzysy i dostarcza odbiorczyniom ciekawej historii.
poniedziałek, 14 listopada 2016
Lechosław Herz: Podróże po Mazowszu
Iskry, Warszawa 2016.
Wędrówka
Nie pierwszy raz Lechosław Herz zabiera czytelników w literacko-historyczną podróż, ale teraz skupia się na terenach sobie najbliższych – to jest na Mazowszu. Ubolewa nad tym, że ten region jest traktowany po macoszemu przez literatów, przegrywa w walce o uwagę jako dodatek do Warszawy, ale nie doczekał się własnego kronikarza, a po połowie XX wieku w ogóle przestał być zauważany przez pisarzy czy poetów. Mazowsze w poezji kończy się na Broniewskim, Herz chce teraz przeprowadzić czytelników po terenach, które sam doskonale zna i bardzo ceni. Problemy z literaturą akcentuje wiele regionów, wszystkim wydaje się, że ich akurat w twórczości jest za mało. Lechosław Herz jednak zamierza wypełnić lukę i stworzyć przedziwny bedeker z dala od przewodników i mód.
Mazowsze to cały zestaw małych wsi i miejscowości, które nie zapadają w pamięć nawet przypadkowym turystom. Ale Herz nie zamierza budować całych opowieści na atmosferze i pięknie krajobrazów. Sięga głęboko do historii i wynajduje anegdoty oraz fakty na tyle szczegółowe, że przeważnie nie trafiają do podręczników historii. Autor sięga do źródeł i wie, gdzie szukać tematów do zapisków. Odnotowuje drobiazgi, z których następnie zbudować – czy raczej odtworzyć – może kawałek przeszłości, może nieważnej w skali kraju, za to istotnej dla regionu, a przynajmniej składającej się na jego specyfikę. Przypomina dawne plotki i skandaliki lub elementy normalności wpisujące się w zainteresowania kronikarzy. Dzięki olbrzymiej pracy, jaką Herz wkłada w odszukiwanie danych, czytelnicy przekonają się, dlaczego warto zwrócić uwagę na Mazowsze i dostrzegać w nim coś więcej niż tylko dodatek do Warszawy. A że autor prezentuje swoje odkrycia smakowicie, trudno się oprzeć przechodzeniu szlaków z tą właśnie publikacją. „Podróże po Mazowszu” to z jednej strony zbiór odnalezionych w archiwach faktów, z drugiej – czysta przyjemność dla czytelników rozmiłowanych w literaturze faktu. Herz pisze piękną melodyjną polszczyzną, dzisiaj już klasyczną i rzadko spotykaną. Sprawia, że opowieść toczy się płynnie i angażuje nie tylko bezpośrednio zaangażowanych. Herz trochę przypomina, jak można wykorzystywać materiały źródłowe, żeby ułożyć na ich podstawie wartką i barwną opowieść. Tu nie ma znaczenia, że bohaterowie wydarzeń pochodzą z zamierzchłej przeszłości: liczą się oryginalne charaktery i sytuacje będące znakami czasów.
To podróż po znanych autorowi szlakach. W związku z tym Herz chętnie dzieli się obserwacjami i wiedzą wędrowca, tą, której nie da się nauczyć z książek. Kieruje odbiorców na własne ślady, wystawia minirecenzje, potrafi wskazać największą wartość czy moment, który warto uchwycić. Całe „Podróże po Mazowszu” przesycone są takim prywatnym podejściem, specyficznym subiektywnym zaangażowaniem i jednocześnie precyzją przy wskazywaniu dróg. Herz pokazuje się jako doskonały przewodnik: znający wszelkie tajniki miejsc, aktualne i te przeszłe, równie interesujące. Herz ma do nich sentymentalny stosunek, czemu zresztą trudno się dziwić, kiedy prześledzi się choćby fragmenty relacji z wędrówek. Mazowsze zyskuje swoje miejsce w literaturze. Autor starannie wynotowuje również akcenty regionalne w literaturze – ale więcej miejsca poświęca jednak historii.
Są „Podróże po Mazowszu” w narracji prawdziwym popisem literackim. Herzowi posługiwanie się staranną i klasyczną polszczyzną przychodzi naturalnie. To zamienia opowieść „użytkową” w prozę z prawdziwego zdarzenia, wyrazistą i głęboką, o przyjemnym brzmieniu, w sam raz dla koneserów. To literatura faktu, ale bardzo zwraca uwagę na ten pierwszy człon nazwy gatunkowej. Herz dba o kształt narracji w stopniu obecnie niespotykanym, słowa mają dla niego wielką wartość. Dzięki temu „Podróże po Mazowszu” zaintrygują nie tylko mieszkańców regionu czy miłośników banalnych badań. Herz tworzy bedeker odpowiedni także do czytania, do przeznaczenia lekturowego, a nie tylko użytkowego. Nie pierwsza to tego typu publikacja Herza, więc żadnych zaskoczeń nie będzie – fani zyskają za to kolejne omówienie mniej kojarzonego zakątka Polski.
Wzruszeń przyniesie ten tom wiele, obudzi też zainteresowanie losami małych miejscowości o bogatej historii. Lechosław Herz to przewodnik i gawędziarz jednocześnie, autor, który zdaje sobie sprawę ze znaczenia małych ojczyzn i proponuje czytelnikom piękną podróż przez wieki i tereny sobie bliskie. Warto za nim podążać, a na pewno śledzić efekty takich wypraw.
Wędrówka
Nie pierwszy raz Lechosław Herz zabiera czytelników w literacko-historyczną podróż, ale teraz skupia się na terenach sobie najbliższych – to jest na Mazowszu. Ubolewa nad tym, że ten region jest traktowany po macoszemu przez literatów, przegrywa w walce o uwagę jako dodatek do Warszawy, ale nie doczekał się własnego kronikarza, a po połowie XX wieku w ogóle przestał być zauważany przez pisarzy czy poetów. Mazowsze w poezji kończy się na Broniewskim, Herz chce teraz przeprowadzić czytelników po terenach, które sam doskonale zna i bardzo ceni. Problemy z literaturą akcentuje wiele regionów, wszystkim wydaje się, że ich akurat w twórczości jest za mało. Lechosław Herz jednak zamierza wypełnić lukę i stworzyć przedziwny bedeker z dala od przewodników i mód.
Mazowsze to cały zestaw małych wsi i miejscowości, które nie zapadają w pamięć nawet przypadkowym turystom. Ale Herz nie zamierza budować całych opowieści na atmosferze i pięknie krajobrazów. Sięga głęboko do historii i wynajduje anegdoty oraz fakty na tyle szczegółowe, że przeważnie nie trafiają do podręczników historii. Autor sięga do źródeł i wie, gdzie szukać tematów do zapisków. Odnotowuje drobiazgi, z których następnie zbudować – czy raczej odtworzyć – może kawałek przeszłości, może nieważnej w skali kraju, za to istotnej dla regionu, a przynajmniej składającej się na jego specyfikę. Przypomina dawne plotki i skandaliki lub elementy normalności wpisujące się w zainteresowania kronikarzy. Dzięki olbrzymiej pracy, jaką Herz wkłada w odszukiwanie danych, czytelnicy przekonają się, dlaczego warto zwrócić uwagę na Mazowsze i dostrzegać w nim coś więcej niż tylko dodatek do Warszawy. A że autor prezentuje swoje odkrycia smakowicie, trudno się oprzeć przechodzeniu szlaków z tą właśnie publikacją. „Podróże po Mazowszu” to z jednej strony zbiór odnalezionych w archiwach faktów, z drugiej – czysta przyjemność dla czytelników rozmiłowanych w literaturze faktu. Herz pisze piękną melodyjną polszczyzną, dzisiaj już klasyczną i rzadko spotykaną. Sprawia, że opowieść toczy się płynnie i angażuje nie tylko bezpośrednio zaangażowanych. Herz trochę przypomina, jak można wykorzystywać materiały źródłowe, żeby ułożyć na ich podstawie wartką i barwną opowieść. Tu nie ma znaczenia, że bohaterowie wydarzeń pochodzą z zamierzchłej przeszłości: liczą się oryginalne charaktery i sytuacje będące znakami czasów.
To podróż po znanych autorowi szlakach. W związku z tym Herz chętnie dzieli się obserwacjami i wiedzą wędrowca, tą, której nie da się nauczyć z książek. Kieruje odbiorców na własne ślady, wystawia minirecenzje, potrafi wskazać największą wartość czy moment, który warto uchwycić. Całe „Podróże po Mazowszu” przesycone są takim prywatnym podejściem, specyficznym subiektywnym zaangażowaniem i jednocześnie precyzją przy wskazywaniu dróg. Herz pokazuje się jako doskonały przewodnik: znający wszelkie tajniki miejsc, aktualne i te przeszłe, równie interesujące. Herz ma do nich sentymentalny stosunek, czemu zresztą trudno się dziwić, kiedy prześledzi się choćby fragmenty relacji z wędrówek. Mazowsze zyskuje swoje miejsce w literaturze. Autor starannie wynotowuje również akcenty regionalne w literaturze – ale więcej miejsca poświęca jednak historii.
Są „Podróże po Mazowszu” w narracji prawdziwym popisem literackim. Herzowi posługiwanie się staranną i klasyczną polszczyzną przychodzi naturalnie. To zamienia opowieść „użytkową” w prozę z prawdziwego zdarzenia, wyrazistą i głęboką, o przyjemnym brzmieniu, w sam raz dla koneserów. To literatura faktu, ale bardzo zwraca uwagę na ten pierwszy człon nazwy gatunkowej. Herz dba o kształt narracji w stopniu obecnie niespotykanym, słowa mają dla niego wielką wartość. Dzięki temu „Podróże po Mazowszu” zaintrygują nie tylko mieszkańców regionu czy miłośników banalnych badań. Herz tworzy bedeker odpowiedni także do czytania, do przeznaczenia lekturowego, a nie tylko użytkowego. Nie pierwsza to tego typu publikacja Herza, więc żadnych zaskoczeń nie będzie – fani zyskają za to kolejne omówienie mniej kojarzonego zakątka Polski.
Wzruszeń przyniesie ten tom wiele, obudzi też zainteresowanie losami małych miejscowości o bogatej historii. Lechosław Herz to przewodnik i gawędziarz jednocześnie, autor, który zdaje sobie sprawę ze znaczenia małych ojczyzn i proponuje czytelnikom piękną podróż przez wieki i tereny sobie bliskie. Warto za nim podążać, a na pewno śledzić efekty takich wypraw.
niedziela, 13 listopada 2016
Mark Webber: Moja Formuła 1
SQN, Kraków 2016.
Na torze
„Moja Formuła 1” to kolejna autobiografia sportowa, chociaż może należałoby jednak powiedzieć, że biografia, bo Mark Webber tworzy ją dzięki pracy nieobecnego na okładce ghosta, Stuarta Sykesa. To on porządkował informacje, doszukiwał się w archiwach wydarzeń, na które trzeba zwrócić uwagę i sprawił, że książka jest rzeczowa i pełna szczegółów, a do tego też bardzo osobista. Mark Webber z kolei opowiada o tym, czego zwykli odbiorcy i widzowie nawet sobie nie wyobrażają: tłumaczy, jak klaustrofobiczne wrażenia zapewnia kombinezon i kask rajdowca oraz konstrukcja samego pojazdu, dlaczego kierowcy niezbędna jest kondycja, jakich obrażeń można się nabawić podczas wyścigu (i to bez wypadku), co czuje człowiek, którego samochód ulega poważnej kraksie. Na początku Mark Webber przedstawia drogę z Australii do Formuły 1, sprawdza, jak talent i marzenia przełożyć na rzeczywiste osiągnięcia na torze oraz karierę. To, co zwykle w tego typu historiach bagatelizowane, tu okazuje się bardzo ważne – gdyby Webber podążał utartymi szlakami, być może przegapiłby „swój” moment. Dobry plan, mądra menedżerka i partnerka życiowa kierowcy oraz determinacja to czynniki, które pozwoliły Markowi Webberowi dostać się na szczyt.
Potem pojawia się komentarz do konkretnych torów i wyścigów, autor często wraca na przykład do charakterystycznego ulicznego wyścigu w Monako. Zajmuje się też problemami konstrukcyjnymi – porównuje samochody, wskazuje wady niektórych bolidów i za każdym razem wyjaśnia czytelnikom, jak pozornie nieważne czynniki wpływają na osiągnięcia w tym sporcie. Odnosi się i do warunków pogodowych, i do rodzaju „rozgrzewki”, i do monotonii toru czy do procesu tankowania. Pozwala zjeżdżać do pit-stopu (bywa, że to chwile dramatyczne), przeżywać przeciążenia na zakrętach i przesyłać komunikaty przez radio. Czasem opowiada o rywalach i ma dla nich (na przykład dla Roberta Kubicy) więcej życzliwości niż dla partnerów z zespołu. Trzecia część tomu to już niemal opowieść zdominowana przez konflikt z Sebastianem Vettelem, zestaw pretensji, rozczarowań lub komentarzy, których widzowie – kibice – nie poznawali w odpowiednim czasie. Tom z czasem dąży do rozgoryczenia, ale nie zmienia to faktu, że autor dzieli się z czytelnikami wiedzą „tajemną”, wprowadza ich do swojego świat a i oferuje wycieczkę po torach rajdowych. Dla kibiców to wielka frajda.
Jest ten tom napisany z ogromną dbałością o detale. Mark Webber nie musi wysilać pamięci, skoro wszystkie informacje może odtwarzać ghostwriter. Praca, jaką wykonuje, jest olbrzymia – i sprawia, że tą książką można się posługiwać również jako źródłem wiedzy. Oznacza to, że w lekturze pojawią się całe fragmenty „techniczne”, oczywiście przystosowane do wymogów publikacji masowej, ale i tak dla bardzo zainteresowanych tym akurat sportem. Webber wynagradza nadmiar danych przez skupienie się na emocjach, nie dla wszystkich naturalnych. Ta autobiografia dotyczy w pierwszej kolejności tematów sportowych i zawodowych – kwestie prywatne schodzą w niej na dalszy plan, ale są obecne, mimo że w tle. Webber natomiast skupia się na tych aspektach działalności, z których i tak dał się poznać widzom – stawia na sport i przybliżanie zasad Formuły 1. Chociaż minęły już czasy Roberta Kubicy, zainteresowanym Formułą 1 taka opowieść się przyda jako dodatek do opowieści komentatorów.
Na torze
„Moja Formuła 1” to kolejna autobiografia sportowa, chociaż może należałoby jednak powiedzieć, że biografia, bo Mark Webber tworzy ją dzięki pracy nieobecnego na okładce ghosta, Stuarta Sykesa. To on porządkował informacje, doszukiwał się w archiwach wydarzeń, na które trzeba zwrócić uwagę i sprawił, że książka jest rzeczowa i pełna szczegółów, a do tego też bardzo osobista. Mark Webber z kolei opowiada o tym, czego zwykli odbiorcy i widzowie nawet sobie nie wyobrażają: tłumaczy, jak klaustrofobiczne wrażenia zapewnia kombinezon i kask rajdowca oraz konstrukcja samego pojazdu, dlaczego kierowcy niezbędna jest kondycja, jakich obrażeń można się nabawić podczas wyścigu (i to bez wypadku), co czuje człowiek, którego samochód ulega poważnej kraksie. Na początku Mark Webber przedstawia drogę z Australii do Formuły 1, sprawdza, jak talent i marzenia przełożyć na rzeczywiste osiągnięcia na torze oraz karierę. To, co zwykle w tego typu historiach bagatelizowane, tu okazuje się bardzo ważne – gdyby Webber podążał utartymi szlakami, być może przegapiłby „swój” moment. Dobry plan, mądra menedżerka i partnerka życiowa kierowcy oraz determinacja to czynniki, które pozwoliły Markowi Webberowi dostać się na szczyt.
Potem pojawia się komentarz do konkretnych torów i wyścigów, autor często wraca na przykład do charakterystycznego ulicznego wyścigu w Monako. Zajmuje się też problemami konstrukcyjnymi – porównuje samochody, wskazuje wady niektórych bolidów i za każdym razem wyjaśnia czytelnikom, jak pozornie nieważne czynniki wpływają na osiągnięcia w tym sporcie. Odnosi się i do warunków pogodowych, i do rodzaju „rozgrzewki”, i do monotonii toru czy do procesu tankowania. Pozwala zjeżdżać do pit-stopu (bywa, że to chwile dramatyczne), przeżywać przeciążenia na zakrętach i przesyłać komunikaty przez radio. Czasem opowiada o rywalach i ma dla nich (na przykład dla Roberta Kubicy) więcej życzliwości niż dla partnerów z zespołu. Trzecia część tomu to już niemal opowieść zdominowana przez konflikt z Sebastianem Vettelem, zestaw pretensji, rozczarowań lub komentarzy, których widzowie – kibice – nie poznawali w odpowiednim czasie. Tom z czasem dąży do rozgoryczenia, ale nie zmienia to faktu, że autor dzieli się z czytelnikami wiedzą „tajemną”, wprowadza ich do swojego świat a i oferuje wycieczkę po torach rajdowych. Dla kibiców to wielka frajda.
Jest ten tom napisany z ogromną dbałością o detale. Mark Webber nie musi wysilać pamięci, skoro wszystkie informacje może odtwarzać ghostwriter. Praca, jaką wykonuje, jest olbrzymia – i sprawia, że tą książką można się posługiwać również jako źródłem wiedzy. Oznacza to, że w lekturze pojawią się całe fragmenty „techniczne”, oczywiście przystosowane do wymogów publikacji masowej, ale i tak dla bardzo zainteresowanych tym akurat sportem. Webber wynagradza nadmiar danych przez skupienie się na emocjach, nie dla wszystkich naturalnych. Ta autobiografia dotyczy w pierwszej kolejności tematów sportowych i zawodowych – kwestie prywatne schodzą w niej na dalszy plan, ale są obecne, mimo że w tle. Webber natomiast skupia się na tych aspektach działalności, z których i tak dał się poznać widzom – stawia na sport i przybliżanie zasad Formuły 1. Chociaż minęły już czasy Roberta Kubicy, zainteresowanym Formułą 1 taka opowieść się przyda jako dodatek do opowieści komentatorów.
Moni Nilsson: Zlatko, Beza i złodziej
Zakamarki, Poznań 2016.
Dom
Moni Nilsson jest tą autorką, która w lekturach chce rzucać dzieci na głęboką wodę i zderzać je także w bajkach z sytuacjami właściwymi dorosłemu światu. Nie ma dla niej tematów tabu: wie, że maluchy mogą stykać się z motywem rozstania rodziców i nowymi ich partnerami, z ubóstwem czy złem. Świat najmłodszych przez media elektroniczne przestał być sielanką – wiele historii już kilkulatki usłyszą w telewizji, w domach czy na podwórkach. W związku z tym nie ma sensu ukrywać prawdy i udawać w tekstach idylli. Dzieci z Raju na co dzień mierzą się z wyzwaniami ponad ich zdolności pojmowania. Tomik „Zlatko, Beza i złodziej”, kolejny w serii, to publikacja, w której autorka zajmuje się motywem bezdomności, biedy i uczciwości.
Podczas zabawy chłopcy z Raju trafiają na kryjówkę Śruby. Śruba jest bezdomnym, a kilkulatkom nie mieści się w głowach, że można żyć bez mamy, łóżka czy dachu nad głową, po prostu na kocu w krzakach. Nie wszyscy potrafią jednak współczuć miejscowemu włóczędze: Erik zamierza zabrać jego zbiór puszek i sprzedać. To rodzi najpierw burzliwą dyskusję o uczciwości, a później – pomysł, jak pomóc Śrubie. Dzieci przy drobnym wsparciu tatuażysty (kolejna postać, od której rodzice woleliby daleko trzymać swoje pociechy) przynoszą z domu różne niepotrzebne im przedmioty, które choć trochę umilą egzystencję Śruby. Bo przecież noce nie wydają się tak przerażające, kiedy śpi się w namiocie – w lecie brzmi to jak najlepsza przygoda – a stare radio dostarczy odrobiny rozrywki. Zamiast kradzieży „dobytku” w postaci puszek, mali bohaterowie wybierają wsparcie na miarę własnych możliwości. Ale jeśli liczą na wdzięczność Śruby, srodze się rozczarują, co też Moni Nilsson zaznacza. Bo tutaj, mimo rajskiego tytułu, wszystko okazuje się rzeczywistością, a ta rzadko bogata jest w bajkowe rozwiązania i baśniowe finały.
„Zlatko, Beza i złodziej” to krótka opowieść o skomplikowanych sprawach. Moni Nilsson stara się w pierwszej kolejności grać na emocjach bohaterów (więc i odbiorców) – nie trzeba rozumieć sytuacji Śruby, żeby nauczyć się mu współczuć, nawet kogoś, kto nie ma domu, nie wolno okradać ani krzywdzić, bo każdy człowiek zasługuje na szacunek. Dzieci są bezwzględne: najpierw Erik zamienia się niemal w oprawcę – nie słucha głosu rozsądku wprowadzanego przez kolegów, a zamierza przywłaszczyć sobie zebrane przez Śrubę puszki, później Erik staje się ofiarą zmuszonych do gwałtownej (a płynącej ze strachu przed łamaniem tabu) reakcji rówieśników. Diametralnie zmienia swoją postawę, kiedy Zlatko i Beza wymyślają, jak mogą być współczesnymi Robin Hoodami. To sygnał, że każdy błąd można naprawić.
Część pouczeń i wskazówek skrywa się tu pod ekscytacją wywoływaną śmiałym i niecodziennym planem. Dzieci starannie obmyślają swoje działania, sprawdzają, co mogą zrobić i wciągają w komitywę tatuażystę, aby ten zajął się przez jakiś czas Śrubą i pozwolił zrealizować plany. Doświadczają radości oczekiwania i przyjemności płynącej z pomagania innym. Moni Nilsson wie, jak rozbudzić w najmłodszych ciekawość. Erin Lindell opowiada tę historię obrazkami. Ponieważ tomik jest niewielki, przyda się jako pomoc w ćwiczeniu samodzielnego czytania – chociaż autorka umożliwia też inicjowanie rozmów na temat biedy, bezdomności czy uczciwego podejścia lub współczucia i pomagania innym. „Zlatko, Beza i złodziej” to mocna w swojej wymowie historyjka o szacunku dla drugiego człowieka – każdego.
Dom
Moni Nilsson jest tą autorką, która w lekturach chce rzucać dzieci na głęboką wodę i zderzać je także w bajkach z sytuacjami właściwymi dorosłemu światu. Nie ma dla niej tematów tabu: wie, że maluchy mogą stykać się z motywem rozstania rodziców i nowymi ich partnerami, z ubóstwem czy złem. Świat najmłodszych przez media elektroniczne przestał być sielanką – wiele historii już kilkulatki usłyszą w telewizji, w domach czy na podwórkach. W związku z tym nie ma sensu ukrywać prawdy i udawać w tekstach idylli. Dzieci z Raju na co dzień mierzą się z wyzwaniami ponad ich zdolności pojmowania. Tomik „Zlatko, Beza i złodziej”, kolejny w serii, to publikacja, w której autorka zajmuje się motywem bezdomności, biedy i uczciwości.
Podczas zabawy chłopcy z Raju trafiają na kryjówkę Śruby. Śruba jest bezdomnym, a kilkulatkom nie mieści się w głowach, że można żyć bez mamy, łóżka czy dachu nad głową, po prostu na kocu w krzakach. Nie wszyscy potrafią jednak współczuć miejscowemu włóczędze: Erik zamierza zabrać jego zbiór puszek i sprzedać. To rodzi najpierw burzliwą dyskusję o uczciwości, a później – pomysł, jak pomóc Śrubie. Dzieci przy drobnym wsparciu tatuażysty (kolejna postać, od której rodzice woleliby daleko trzymać swoje pociechy) przynoszą z domu różne niepotrzebne im przedmioty, które choć trochę umilą egzystencję Śruby. Bo przecież noce nie wydają się tak przerażające, kiedy śpi się w namiocie – w lecie brzmi to jak najlepsza przygoda – a stare radio dostarczy odrobiny rozrywki. Zamiast kradzieży „dobytku” w postaci puszek, mali bohaterowie wybierają wsparcie na miarę własnych możliwości. Ale jeśli liczą na wdzięczność Śruby, srodze się rozczarują, co też Moni Nilsson zaznacza. Bo tutaj, mimo rajskiego tytułu, wszystko okazuje się rzeczywistością, a ta rzadko bogata jest w bajkowe rozwiązania i baśniowe finały.
„Zlatko, Beza i złodziej” to krótka opowieść o skomplikowanych sprawach. Moni Nilsson stara się w pierwszej kolejności grać na emocjach bohaterów (więc i odbiorców) – nie trzeba rozumieć sytuacji Śruby, żeby nauczyć się mu współczuć, nawet kogoś, kto nie ma domu, nie wolno okradać ani krzywdzić, bo każdy człowiek zasługuje na szacunek. Dzieci są bezwzględne: najpierw Erik zamienia się niemal w oprawcę – nie słucha głosu rozsądku wprowadzanego przez kolegów, a zamierza przywłaszczyć sobie zebrane przez Śrubę puszki, później Erik staje się ofiarą zmuszonych do gwałtownej (a płynącej ze strachu przed łamaniem tabu) reakcji rówieśników. Diametralnie zmienia swoją postawę, kiedy Zlatko i Beza wymyślają, jak mogą być współczesnymi Robin Hoodami. To sygnał, że każdy błąd można naprawić.
Część pouczeń i wskazówek skrywa się tu pod ekscytacją wywoływaną śmiałym i niecodziennym planem. Dzieci starannie obmyślają swoje działania, sprawdzają, co mogą zrobić i wciągają w komitywę tatuażystę, aby ten zajął się przez jakiś czas Śrubą i pozwolił zrealizować plany. Doświadczają radości oczekiwania i przyjemności płynącej z pomagania innym. Moni Nilsson wie, jak rozbudzić w najmłodszych ciekawość. Erin Lindell opowiada tę historię obrazkami. Ponieważ tomik jest niewielki, przyda się jako pomoc w ćwiczeniu samodzielnego czytania – chociaż autorka umożliwia też inicjowanie rozmów na temat biedy, bezdomności czy uczciwego podejścia lub współczucia i pomagania innym. „Zlatko, Beza i złodziej” to mocna w swojej wymowie historyjka o szacunku dla drugiego człowieka – każdego.
sobota, 12 listopada 2016
Anna Dąbrowska: Nakarmię cię miłością
Zysk i S-ka, Poznań 2016.
Romans
Anna Dąbrowska dostarcza swoim odbiorczyniom „powieść pisaną emocjami”, bajkę, w której piękna miłość z obowiązkowym happy endem wpisana jest w fabułę i pochłania wielkie problemy codzienności. „Nakarmię cię miłością” to historia rodem z marzeń nastolatek – i tak zachowuje się też bohaterka, Laura. Zresztą nie tylko ona, skoro jej już-zaraz-ukochany, Tobiasz, myśli o tym, że okolice trzydziestki to najwyższy czas, żeby się ustatkować. O budowaniu związku z prawdziwego zdarzenia właściwie nie ma tutaj mowy, bo postacie skupiają się na rosnącym pożądaniu. Autorka operuje stereotypem niegrzecznego chłopca (który nie wierzy w romantyzm i nie chce miłości) i poszkodowanej w nieudanym związku romantyczki. Życie Laury i Tobiasza zmienia się po jednym z koncertów. On śpiewa i gra na gitarze w zespole, ona ma wykonać szalone zadania na wieczorze panieńskim przyjaciółki. Po pierwszym pocałunku nie mogą się od siebie oderwać.
W fabule tej powieści Anna Dąbrowska przygotowuje kilka „niespodzianek”: przede wszystkim zapewnia sobie dynamikę dzięki przyjaciółkom Laury – Iza przeżywa zdrady i wybuchy namiętności narzeczonego, Kaśka może iść do łóżka z każdym (a za jej zachowaniem kryje się dość ckliwa historia z przeszłości i oczywista obawa przed zranieniem). Poza tym konsekwentnie buduje wizerunek Tobiasza skrzywdzonego przez byłą partnerkę (i te demony w odpowiednim momencie zostaną wypuszczone, żeby wystawić związek na próbę). Tobiasz miał problemy z alkoholem i narkotykami, zresztą wcale z nałogami nie zerwał, ale Laurze wydaje się idealny. Autorka do opowieści dodaje kilka scenek, które mają uświadomić postaciom, że nie mogą już bez siebie żyć – i tak toczy się ta historia, właściwie od schematu do schematu, w oparciu o najbardziej oczywiste romantyczno-idealistyczne scenariusze. Jedyne, co tu narasta, to ogrom miłości wbrew wszystkiemu.
Autorka nie zajmuje się psychologią postaci. Funduje im po jednej zmianie: Laura kończy z swoim facetem, który i tak nie uszczęśliwiał jej w żaden sposób, Tobiasz kończy z egzystencją donżuana i rockandrollowca. Wystarczy miłość, na początku jeszcze mieszana z pożądaniem, żeby oboje zerwali ze starymi przyzwyczajeniami i całkowicie się zmienili. Mocno to wymuszone, a w dodatku mało przekonujące – tyle że autorka nie pracuje nad postaciami, pozwala im po prostu działać i nie wprowadza ani nieufności, ani wątpliwości. Miłość ma wygrać, zdrowego rozsądku próżno tu szukać.
Narrację prowadzą na zmianę Laura i Tobiasz. Jest to o tyle wygodne, że każde z nich ma dostęp do tej sfery informacji, do której to drugie ze względu na krótki staż związku nie zostało jeszcze dopuszczone. W efekcie czytelnicy otrzymują w miarę pełny ogląd sytuacji i wyrabiają sobie zdanie, którego bohaterowie nie mogą mieć. Ale jeśli podwojenie narracji ułatwia Annie Dąbrowskiej prowadzenie historii, ma też wadę: zaburza obraz językowy bohaterów. Autorka nie indywidualizuje stylu. O ile w przypadku Laury jest dosyć przekonująca i sprawdza się w „kobiecej” opowieści naiwnej, o tyle w przypadku Tobiasza nijak nie udaje jej się wstrzelić w męski styl. Tobiasz analizuje swoje emocje jak nastolatka, popada w egzaltację, mówi (w monologach wewnętrznych) o tym, co powinno płynąć z wniosków odbiorców, zdobywa się na niepotrzebne analizy i równie zbędne sentymenty. To kłóci się z kreacją niegrzecznego chłopca, którą autorka usiłuje przemycić w faktach z przeszłości. Jest więc „Nakarmię cię miłością” dosyć tendencyjnym romansem napisanym zgodnie z oczekiwaniami naiwnych fanek komedii romantycznych. Można przeczytać, pamiętając o schematach fabularnych i oczywistym finale – więc tylko raz.
Romans
Anna Dąbrowska dostarcza swoim odbiorczyniom „powieść pisaną emocjami”, bajkę, w której piękna miłość z obowiązkowym happy endem wpisana jest w fabułę i pochłania wielkie problemy codzienności. „Nakarmię cię miłością” to historia rodem z marzeń nastolatek – i tak zachowuje się też bohaterka, Laura. Zresztą nie tylko ona, skoro jej już-zaraz-ukochany, Tobiasz, myśli o tym, że okolice trzydziestki to najwyższy czas, żeby się ustatkować. O budowaniu związku z prawdziwego zdarzenia właściwie nie ma tutaj mowy, bo postacie skupiają się na rosnącym pożądaniu. Autorka operuje stereotypem niegrzecznego chłopca (który nie wierzy w romantyzm i nie chce miłości) i poszkodowanej w nieudanym związku romantyczki. Życie Laury i Tobiasza zmienia się po jednym z koncertów. On śpiewa i gra na gitarze w zespole, ona ma wykonać szalone zadania na wieczorze panieńskim przyjaciółki. Po pierwszym pocałunku nie mogą się od siebie oderwać.
W fabule tej powieści Anna Dąbrowska przygotowuje kilka „niespodzianek”: przede wszystkim zapewnia sobie dynamikę dzięki przyjaciółkom Laury – Iza przeżywa zdrady i wybuchy namiętności narzeczonego, Kaśka może iść do łóżka z każdym (a za jej zachowaniem kryje się dość ckliwa historia z przeszłości i oczywista obawa przed zranieniem). Poza tym konsekwentnie buduje wizerunek Tobiasza skrzywdzonego przez byłą partnerkę (i te demony w odpowiednim momencie zostaną wypuszczone, żeby wystawić związek na próbę). Tobiasz miał problemy z alkoholem i narkotykami, zresztą wcale z nałogami nie zerwał, ale Laurze wydaje się idealny. Autorka do opowieści dodaje kilka scenek, które mają uświadomić postaciom, że nie mogą już bez siebie żyć – i tak toczy się ta historia, właściwie od schematu do schematu, w oparciu o najbardziej oczywiste romantyczno-idealistyczne scenariusze. Jedyne, co tu narasta, to ogrom miłości wbrew wszystkiemu.
Autorka nie zajmuje się psychologią postaci. Funduje im po jednej zmianie: Laura kończy z swoim facetem, który i tak nie uszczęśliwiał jej w żaden sposób, Tobiasz kończy z egzystencją donżuana i rockandrollowca. Wystarczy miłość, na początku jeszcze mieszana z pożądaniem, żeby oboje zerwali ze starymi przyzwyczajeniami i całkowicie się zmienili. Mocno to wymuszone, a w dodatku mało przekonujące – tyle że autorka nie pracuje nad postaciami, pozwala im po prostu działać i nie wprowadza ani nieufności, ani wątpliwości. Miłość ma wygrać, zdrowego rozsądku próżno tu szukać.
Narrację prowadzą na zmianę Laura i Tobiasz. Jest to o tyle wygodne, że każde z nich ma dostęp do tej sfery informacji, do której to drugie ze względu na krótki staż związku nie zostało jeszcze dopuszczone. W efekcie czytelnicy otrzymują w miarę pełny ogląd sytuacji i wyrabiają sobie zdanie, którego bohaterowie nie mogą mieć. Ale jeśli podwojenie narracji ułatwia Annie Dąbrowskiej prowadzenie historii, ma też wadę: zaburza obraz językowy bohaterów. Autorka nie indywidualizuje stylu. O ile w przypadku Laury jest dosyć przekonująca i sprawdza się w „kobiecej” opowieści naiwnej, o tyle w przypadku Tobiasza nijak nie udaje jej się wstrzelić w męski styl. Tobiasz analizuje swoje emocje jak nastolatka, popada w egzaltację, mówi (w monologach wewnętrznych) o tym, co powinno płynąć z wniosków odbiorców, zdobywa się na niepotrzebne analizy i równie zbędne sentymenty. To kłóci się z kreacją niegrzecznego chłopca, którą autorka usiłuje przemycić w faktach z przeszłości. Jest więc „Nakarmię cię miłością” dosyć tendencyjnym romansem napisanym zgodnie z oczekiwaniami naiwnych fanek komedii romantycznych. Można przeczytać, pamiętając o schematach fabularnych i oczywistym finale – więc tylko raz.
Złota księga bajek. Przygody Tomka i przyjaciół
Egmont, Warszawa 2016.
Na torach
Kreskówka „Tomek i przyjaciele” szybko stała się hitem wśród najmłodszych, a twórcom bajek udowodniła, że dziecięca wyobraźnia nie zna granic. Gadające lokomotywy mogą być tak samo dobrymi bohaterami prostych historyjek jak zwierzęta – zwłaszcza że i tak część maluchów w codziennych zabawach antropomorfizuje swoje zabawki, także te z grupy pojazdów czy maszyn. Tomek i jego przyjaciele mają łagodne twarze doklejone do mechanicznych korpusów, tak, by dawało się bardziej plastycznie odzwierciedlać ich emocje. Teraz bohater powraca w wersji książkowej w zbiorku „Złota księga bajek” – w sam raz na lekturę przed snem lub zamiast ciągłego oglądania telewizji. Tu historyjki są bardzo krótkie, przypominają wręcz treści z picture booków – wyróżniają się także ogromną naiwnością i nastawieniem na cele wychowawcze.
Akcja dzieje się na wyspie Sodor. Tutaj mieszkają wszystkie lokomotywy, maszyny załadunkowe, dźwigi, samochody, ale i zwykli ludzie – zawiadowcy czy maszyniści, gospodarze. Na wyspę bardzo często przybywają osoby z zewnątrz – i to one pozwalają bohaterom zrozumieć rozmaite wady czy niewłaściwość postępowania. Bo lokomotywy z tych bajek wcale nie są idealne. Często chcą się popisać, wypaść jako te lepsze, najmądrzejsze czy najbardziej przydatne, innym razem porzucają swoje obowiązki lub przeszkadzają kolegom, wpędzając ich w niemałe tarapaty. Zazwyczaj z opresji może ich uratować tylko wsparcie przyjaciela, który w dodatku nie obrazi się, gdy coś pójdzie nie po jego myśli. Z każdej szybkiej przygody płynie wyrazisty morał, bohaterowie bez przerwy dostają nauczkę. Przekonują się, jak ważne jest wspólne działanie, wzajemna życzliwość i pomoc. Pycha zawsze zostaje ukarana, lekceważenie ostrzegawczych sygnałów nie prowadzi do niczego dobrego. Lokomotywy jednak zachowują się jak dzieci, zwykle popisują się niefrasobliwością i lekceważeniem ewentualnych konsekwencji. Przy tym, co wyprawiają, dzieci będą mieć sporo śmiechu, a i adrenaliny. Co prawda dorośli w „Tomku i przyjaciołach” nie znajdą dla siebie zupełnie nic atrakcyjnego, ale kilkulatki mocno zaangażują się w bajkę. Przydatne w tym celu staje się między innymi nadawanie zdrobniałych imion postaciom: są tu Piotruś, Kamuś, Gabryś, Żurawek czy Emilka. Dla małych odbiorców ważny będzie zwłaszcza świat emocji: chociaż wydarzenia dotyczą lokomotyw, uczucia daje się bez trudu przenieść na ludzką rzeczywistość – relacje między Tomkiem i jego przyjaciółmi to kalka relacji z grupy rówieśniczej maluchów. Wydarzenia ze stacji zamieniają się w pedagogiczne pogadanki dla najmłodszych. Bywa, że lokomotywy nie słuchają dobrych rad i potem muszą przyznać się do błędu zanim przystąpią do naprawiania szkód, ktoś wyśmiewany lub wpadający w kompleksy może stać się prawdziwym bohaterem. Czasami lokomotywa musi znaleźć sposób pomocy innym, czasami ma pojąć, że głośnym zachowaniem i brakiem taktu płoszy zwierzęta. Raz bajka dotyczy kwestii technicznych (elektromagnes do podnoszenia ciężkich metalowych prętów), raz – przyrodniczych (Tomek wiozący pszczoły) – to motywy istotne dla fabuły i przyciągania do tomiku dzieci, bo ostatecznie i tak liczą się po prostu przesłania opowiastek.
„Złota księga bajek. Przygody Tomka i przyjaciół” to krótkie i bogato ilustrowane (komputerowymi trójwymiarowymi grafikami z całym szeregiem uproszczeń) bajki dla dzieci. Można je czytać dziecku i pokazywać sytuacje na rysunkach lub pozwolić, by za którymś razem maluch sam odtwarzał sobie przebieg wydarzeń. Opowiastki obliczane są na wywołanie silnych emocji u dzieci (zawierają też mocno tendencyjne w oczach dorosłych trywialne pouczenia, morały, wskazówki i komentarze). Część lekcji wypływa bezpośrednio z akcji, części należy się przyjrzeć jako alegoriom. Tomik staje się uzupełnieniem telewizyjnej serii i prezentem dla fanów.
Na torach
Kreskówka „Tomek i przyjaciele” szybko stała się hitem wśród najmłodszych, a twórcom bajek udowodniła, że dziecięca wyobraźnia nie zna granic. Gadające lokomotywy mogą być tak samo dobrymi bohaterami prostych historyjek jak zwierzęta – zwłaszcza że i tak część maluchów w codziennych zabawach antropomorfizuje swoje zabawki, także te z grupy pojazdów czy maszyn. Tomek i jego przyjaciele mają łagodne twarze doklejone do mechanicznych korpusów, tak, by dawało się bardziej plastycznie odzwierciedlać ich emocje. Teraz bohater powraca w wersji książkowej w zbiorku „Złota księga bajek” – w sam raz na lekturę przed snem lub zamiast ciągłego oglądania telewizji. Tu historyjki są bardzo krótkie, przypominają wręcz treści z picture booków – wyróżniają się także ogromną naiwnością i nastawieniem na cele wychowawcze.
Akcja dzieje się na wyspie Sodor. Tutaj mieszkają wszystkie lokomotywy, maszyny załadunkowe, dźwigi, samochody, ale i zwykli ludzie – zawiadowcy czy maszyniści, gospodarze. Na wyspę bardzo często przybywają osoby z zewnątrz – i to one pozwalają bohaterom zrozumieć rozmaite wady czy niewłaściwość postępowania. Bo lokomotywy z tych bajek wcale nie są idealne. Często chcą się popisać, wypaść jako te lepsze, najmądrzejsze czy najbardziej przydatne, innym razem porzucają swoje obowiązki lub przeszkadzają kolegom, wpędzając ich w niemałe tarapaty. Zazwyczaj z opresji może ich uratować tylko wsparcie przyjaciela, który w dodatku nie obrazi się, gdy coś pójdzie nie po jego myśli. Z każdej szybkiej przygody płynie wyrazisty morał, bohaterowie bez przerwy dostają nauczkę. Przekonują się, jak ważne jest wspólne działanie, wzajemna życzliwość i pomoc. Pycha zawsze zostaje ukarana, lekceważenie ostrzegawczych sygnałów nie prowadzi do niczego dobrego. Lokomotywy jednak zachowują się jak dzieci, zwykle popisują się niefrasobliwością i lekceważeniem ewentualnych konsekwencji. Przy tym, co wyprawiają, dzieci będą mieć sporo śmiechu, a i adrenaliny. Co prawda dorośli w „Tomku i przyjaciołach” nie znajdą dla siebie zupełnie nic atrakcyjnego, ale kilkulatki mocno zaangażują się w bajkę. Przydatne w tym celu staje się między innymi nadawanie zdrobniałych imion postaciom: są tu Piotruś, Kamuś, Gabryś, Żurawek czy Emilka. Dla małych odbiorców ważny będzie zwłaszcza świat emocji: chociaż wydarzenia dotyczą lokomotyw, uczucia daje się bez trudu przenieść na ludzką rzeczywistość – relacje między Tomkiem i jego przyjaciółmi to kalka relacji z grupy rówieśniczej maluchów. Wydarzenia ze stacji zamieniają się w pedagogiczne pogadanki dla najmłodszych. Bywa, że lokomotywy nie słuchają dobrych rad i potem muszą przyznać się do błędu zanim przystąpią do naprawiania szkód, ktoś wyśmiewany lub wpadający w kompleksy może stać się prawdziwym bohaterem. Czasami lokomotywa musi znaleźć sposób pomocy innym, czasami ma pojąć, że głośnym zachowaniem i brakiem taktu płoszy zwierzęta. Raz bajka dotyczy kwestii technicznych (elektromagnes do podnoszenia ciężkich metalowych prętów), raz – przyrodniczych (Tomek wiozący pszczoły) – to motywy istotne dla fabuły i przyciągania do tomiku dzieci, bo ostatecznie i tak liczą się po prostu przesłania opowiastek.
„Złota księga bajek. Przygody Tomka i przyjaciół” to krótkie i bogato ilustrowane (komputerowymi trójwymiarowymi grafikami z całym szeregiem uproszczeń) bajki dla dzieci. Można je czytać dziecku i pokazywać sytuacje na rysunkach lub pozwolić, by za którymś razem maluch sam odtwarzał sobie przebieg wydarzeń. Opowiastki obliczane są na wywołanie silnych emocji u dzieci (zawierają też mocno tendencyjne w oczach dorosłych trywialne pouczenia, morały, wskazówki i komentarze). Część lekcji wypływa bezpośrednio z akcji, części należy się przyjrzeć jako alegoriom. Tomik staje się uzupełnieniem telewizyjnej serii i prezentem dla fanów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)