W.A.B., Warszawa 2018.
Poznawanie siebie
Niby zmieniają się czasy i obyczaje, niby w relacjach rodziców i dzieci seks nie jest już od dawna tematem tabu, niby rośnie edukacja seksualna młodego pokolenia. A jednak często spotyka się młodzież przerażająco wręcz nieświadomą w “tych” sprawach, popełniającą głupoty z niewiedzy bądź wiary w stereotypy. I takim nastolatkom z pomocą przychodzi Anja Rubik. Wykorzystuje status osoby rozpoznawalnej, a jednocześnie młodej i postępowej - żeby dotrzeć do młodych czytelników. Jej tom “#sexedpl” powinien stać się lekturą obowiązkową dla nastolatków - a dotyczy sfery, której w okresie dojrzewania pominąć się po prostu nie da. Anja Rubik nie opowiada o seksie sama – zaprasza do rozmów specjalistów, osoby, które dotrą do czytelników, bo nie dość, że mówią przystępnym językiem, to jeszcze wiedzą, na jakie kwestie w pierwszej kolejności zwrócić uwagę. Autorka nie zamierza nikogo nudzić, stawia na praktyczne informacje. Zadaje takie pytania, jakie mogliby zadawać odbiorcy – udowadnia, że dobrze ich rozumie. Nie dość, że wywiady są lekkie w tonie, momentami nawet wręcz frywolne (jedna z rozmówczyń nie lubi określenia wagina i proponuje inne), na pewno nie medyczne czy podręcznikowe - to jeszcze odnoszą się do zagadnień interesujących dla targetu tomu. Ponadto autorka rozrzedza je jeszcze olbrzymią dawką zdjęć, na których pokazuje się namiętności młodych ludzi, fascynację ciałem, ale też wizję piękna pierwszych miłości oraz... niedoskonałość. Młodzi bohaterowie tych kadrów nie są zwykle idealni, to nie modele przygotowani w programie graficznym - znów chodzi o utrwalanie wiedzy na temat cielesności. Zdjęcia pasują do stylu pop, uzupełniają rozmowy. Dorosłym wydałyby się zbędnym ozdobnikiem, ale tu mają swoją rolę do spełnienia. To styl do zaakceptowania przez nastolatki, wzbudzi ich zaufanie.
W tomie “#sexedpl” tematy wynikają z siebie logicznie. Najpierw jest mowa o poznawaniu własnego ciała, o zmianach powodowanych dojrzewaniem. Później - o odkrywaniu seksualności. To również moment na opowiedzenie o płciach i upodobaniach seksualnych, w tym – o związkach homoseksualnych, które nie powinny być piętnowane (to przy okazji pokazanie, jak traktować tych, którzy zdecydują się na coming out). Kiedy już podstawy zostaną ustalone, rozmówcy zaczną poruszać inne tematy. Oczywiste – jest antykoncepcja czy wiadomości o chorobach wenerycznych (w obu przypadkach pojawiają się czytelne dla wszystkich tabele i zestawienia) - po prostu musiały tu trafić. Ale autorzy skupiają się również na kwestiach psychicznych – na przykład gotowości na ten pierwszy raz. Podpowiadają, jak się przygotować, jaką bieliznę wybrać i czego się spodziewać. Piszą o tym, czego nie znajdzie się w filmach. Odnoszą się i do pornografii, do masturbacji jako sposobu poznawania ciała i jego potrzeb. Rozwiewają kolejne wątpliwości młodzieży i rzeczywiście mogą przygotowywać na łóżkowe spotkania. Anja Rubik dzięki temu uczy seksu – bez prawienia nastolatkom morałów. W tym tomie nikt nie zastanawia się nad budowaniem trwałych związków (zresztą, dla równowagi, nie ma też zachęcania do rozwiązłości). Kwestie etyczne i pozaerotyczne nie mają w tej narracji racji bytu. To tematy na zupełnie inne rozmowy. “#sexedpl” jest publikacją dla tych czytelników, który s już zdecydowani na rozpoczęcie współżycia, ale potrzebują podpowiedzi w podstawowych sprawach. Anja Rubik jest tu jak przyjaciółka, która doradzi i nie skrytykuje. Zdobywa zaufanie czytelników, trafia do nich momentalnie i przez formę, i przez styl – oraz przez zakres zagadnień. W tej publikacji w każdym elemencie myśli się o docelowych odbiorcach, nie o tym, jakie zrobić wrażenie na ich rodzicach. Dzięki temu Rubik może trafić do nastolatków. Ta książka na rynku bardzo się przyda i zrobi sporo dobrego. Lepiej zawczasu podsuwać ją młodym odbiorcom.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
środa, 31 października 2018
wtorek, 30 października 2018
John Douglas, Mark Olshaker: Mindhunter. Podróż w ciemność
Znak, Kraków 2018.
Umysł mordercy
To jest opasły tom i właściwie tylko dla ludzi o mocnych nerwach (z drugiej strony jednak również dla tych, którzy szukają dobrej lektury). Wprawdzie istnieje całkiem spora grupa fanów brutalnych kryminałów albo mocnych thrillerów, ale co innego, gdy wie się, że to fikcja literacka i wybujała wyobraźnia twórcy, a co innego, gdy czyta się o wydarzeniach prawdziwych, świadczących o istnieniu w społecznościach (nawet tych najlepiej zorganizowanych) psychopatycznych morderców, seryjnych gwałcicieli albo przestępców, którzy zachowują się po prostu nieobliczalnie i w zależności od okoliczności mogą uruchomić ukryte pragnienia. John Douglas to profiler: współpracuje ze śledczymi i przygotowuje prawdopodobne sylwetki psychologiczne sprawców przestępstw: na podstawie “wiadomości” pozostawionych przez nich na miejscu zbrodni. Pomaga mu w tym Mark Olshaker, ghostwriter. Drobiazgowo autor analizuje nawet najmniejsze ślady. Ogląda zwłoki, by na tej podstawie wysnuć wnioski co do tożsamości mordercy. Teraz zwierza się z tajników zawodu odbiorcom w tomie “Mindhunter. Podróż w ciemność”. Co bardziej brutalne i przerażające sprawy - przykuwające uwagę odbiorców - grupuje pod kątem podobieństw i układa w rozbudowane rozdziały. Zajmuje się też czasem pojedynczymi kwestiami: sprawa Sue Blue zajmuje aż dwa duże rozdziały. Osobno omawia między innymi brodnie dokonywane na dzieciach, osobno – ataki o podłożu seksualnym. Raz przygląda się działaniom seryjnego mordercy, raz interesują go ofiary i ich rodziny. W każdy temat mocno się angażuje i sprawia, że równie mocno zaangażują się czytelnicy. To zresztą element niezbędny do pracy, nie da się obojętnie podejść do oceniania sytuacji. Autor zdradza czasami niekonwencjonalne metody działania, pokazuje, jak można prowokować podejrzanych albo drażnić, żeby przyznali się do winy lub zaczęli popełniać błędy. Stosuje niebanalne pułapki i podpowiada je śledczym - ale to działania na marginesie dedukcji. Najważniejsze w pracy profilera jest opracowywanie prawdopodobnej sylwetki przestępcy. Niekiedy to przydatne, żeby oczyścić z podejrzeń oskarżonego - częściej jednak pozwala wybrać z grona podejrzanych tego, któremu należy uważniej się przyjrzeć.
Opracowanie takiego profilu pozwala określić wiek mordercy, rasę, relacje rodzinne, czasem zawód - a do tego niedawno przeżyte wstrząsy i traumy. Profiler ze śladów wyczytuje precyzyjne wiadomości: oczywiście w tym tomie autor nie zajmuje się porażkami lub popełnianymi na etapie wnioskowania błędami, przedstawia się niemal jako wizjoner, który się nigdy nie myli. Mocno ułatwia zadanie śledczym, niemal podaje im na tacy właściwego podejrzanego, a do tego jest w stanie też przewidzieć jego reakcje w określonych okolicznościach. Pracę bardzo sobie ceni. Może w końcu nie tylko robić coś dobrego dla społeczeństwa, w tym dla własnej rodziny, ale też ciągle testować umysł. W tej publikacji przekona do siebie Douglas czytelników również osobistym podejściem do części tematów. Kiedy krzywda spotyka dzieci, autor zestawia odczucia z myślą o swoich pociechach, zwierza się z lęku o nie i prób wszczepienia im zasad bezpieczeństwa. Zdaje sobie sprawę z tego, że odbiorcy również będą bać się o swoje rodziny – dlatego wprowadza do tomu zestaw wskazówek, jak uczyć maluchy nieufności do obcych, ale też umiejętności szukania pomocy. Warto choćby dla tych podpowiedzi sięgnąć po tom. Ale narracja jest tu prowadzona bez zarzutu, książkę czyta się jak powieść. Autor opowiada o wydarzeniach bardzo szczegółowo, co oznacza też dokładne oględziny zwłok i odtwarzanie przedśmiertnych tortur – ale inaczej nie dałoby się omówić wyciąganych wniosków. Rozwijają się te relacje jak powieść, zwłaszcza że Douglas skupia się na profilach przestępców i proponuje dla nich literacką oprawę. Odnosi się do zagadnień nośnych medialnie, ale nie w tonie sensacji. Próbuje pokazać, jak funkcjonuje umysł seryjnego mordercy. Przekona do siebie wszystkich, ale dostarczy też adrenaliny.
Umysł mordercy
To jest opasły tom i właściwie tylko dla ludzi o mocnych nerwach (z drugiej strony jednak również dla tych, którzy szukają dobrej lektury). Wprawdzie istnieje całkiem spora grupa fanów brutalnych kryminałów albo mocnych thrillerów, ale co innego, gdy wie się, że to fikcja literacka i wybujała wyobraźnia twórcy, a co innego, gdy czyta się o wydarzeniach prawdziwych, świadczących o istnieniu w społecznościach (nawet tych najlepiej zorganizowanych) psychopatycznych morderców, seryjnych gwałcicieli albo przestępców, którzy zachowują się po prostu nieobliczalnie i w zależności od okoliczności mogą uruchomić ukryte pragnienia. John Douglas to profiler: współpracuje ze śledczymi i przygotowuje prawdopodobne sylwetki psychologiczne sprawców przestępstw: na podstawie “wiadomości” pozostawionych przez nich na miejscu zbrodni. Pomaga mu w tym Mark Olshaker, ghostwriter. Drobiazgowo autor analizuje nawet najmniejsze ślady. Ogląda zwłoki, by na tej podstawie wysnuć wnioski co do tożsamości mordercy. Teraz zwierza się z tajników zawodu odbiorcom w tomie “Mindhunter. Podróż w ciemność”. Co bardziej brutalne i przerażające sprawy - przykuwające uwagę odbiorców - grupuje pod kątem podobieństw i układa w rozbudowane rozdziały. Zajmuje się też czasem pojedynczymi kwestiami: sprawa Sue Blue zajmuje aż dwa duże rozdziały. Osobno omawia między innymi brodnie dokonywane na dzieciach, osobno – ataki o podłożu seksualnym. Raz przygląda się działaniom seryjnego mordercy, raz interesują go ofiary i ich rodziny. W każdy temat mocno się angażuje i sprawia, że równie mocno zaangażują się czytelnicy. To zresztą element niezbędny do pracy, nie da się obojętnie podejść do oceniania sytuacji. Autor zdradza czasami niekonwencjonalne metody działania, pokazuje, jak można prowokować podejrzanych albo drażnić, żeby przyznali się do winy lub zaczęli popełniać błędy. Stosuje niebanalne pułapki i podpowiada je śledczym - ale to działania na marginesie dedukcji. Najważniejsze w pracy profilera jest opracowywanie prawdopodobnej sylwetki przestępcy. Niekiedy to przydatne, żeby oczyścić z podejrzeń oskarżonego - częściej jednak pozwala wybrać z grona podejrzanych tego, któremu należy uważniej się przyjrzeć.
Opracowanie takiego profilu pozwala określić wiek mordercy, rasę, relacje rodzinne, czasem zawód - a do tego niedawno przeżyte wstrząsy i traumy. Profiler ze śladów wyczytuje precyzyjne wiadomości: oczywiście w tym tomie autor nie zajmuje się porażkami lub popełnianymi na etapie wnioskowania błędami, przedstawia się niemal jako wizjoner, który się nigdy nie myli. Mocno ułatwia zadanie śledczym, niemal podaje im na tacy właściwego podejrzanego, a do tego jest w stanie też przewidzieć jego reakcje w określonych okolicznościach. Pracę bardzo sobie ceni. Może w końcu nie tylko robić coś dobrego dla społeczeństwa, w tym dla własnej rodziny, ale też ciągle testować umysł. W tej publikacji przekona do siebie Douglas czytelników również osobistym podejściem do części tematów. Kiedy krzywda spotyka dzieci, autor zestawia odczucia z myślą o swoich pociechach, zwierza się z lęku o nie i prób wszczepienia im zasad bezpieczeństwa. Zdaje sobie sprawę z tego, że odbiorcy również będą bać się o swoje rodziny – dlatego wprowadza do tomu zestaw wskazówek, jak uczyć maluchy nieufności do obcych, ale też umiejętności szukania pomocy. Warto choćby dla tych podpowiedzi sięgnąć po tom. Ale narracja jest tu prowadzona bez zarzutu, książkę czyta się jak powieść. Autor opowiada o wydarzeniach bardzo szczegółowo, co oznacza też dokładne oględziny zwłok i odtwarzanie przedśmiertnych tortur – ale inaczej nie dałoby się omówić wyciąganych wniosków. Rozwijają się te relacje jak powieść, zwłaszcza że Douglas skupia się na profilach przestępców i proponuje dla nich literacką oprawę. Odnosi się do zagadnień nośnych medialnie, ale nie w tonie sensacji. Próbuje pokazać, jak funkcjonuje umysł seryjnego mordercy. Przekona do siebie wszystkich, ale dostarczy też adrenaliny.
poniedziałek, 29 października 2018
Jakub Żulczyk: Zrób mi jakąś krzywdę
Świat Książki, Warszawa 2018. (wznowienie)
Definicja miłości
Żeby mówić o miłości, nie trzeba wpadać w patos. Można też uniknąć tanich sentymentów i całej romansowej otoczki. Żeby mówić o miłości, trzeba mieć pomysł, a to nie każdemu artyście wartość dana. Jakub Żulczyk pomysł ma i potrafi go zrealizować tak, że teraz „Zrób mi jakąś krzywdę” co pewien czas wraca na rynek wydawniczy i urzeka kolejne grupy odbiorców z różnych pokoleń. W ramach fabuły wcale dużo się tu nie dzieje, Żulczyk opiera się na schemacie powieści drogi, trochę odświeża motyw, który pojawia się często w historiach dla nastolatków: młodość to najlepszy czas na szaleństwa, nie będzie już później szans na brawurę i realizowanie wspólnych wygłupów. Trzeba się nacieszyć beztroską i naiwnością, popełnić własne błędy, sprawdzić, ile sensu mają przestrogi starszych. Teraz: cudowny, nieodpowiedzialny czas, który – zdaniem nastolatków – trwać będzie wiecznie. Dawidowi akurat udaje się na przekór zdrowemu rozsądkowi i wszelkim przesłankom przedłużyć okres sielskiej młodości, a to przez nieoczekiwaną miłość. Mężczyzna zakochuje się w piętnastoletniej siostrze kumpla. Kaśka – młodsza od niego o dekadę – wydaje się przynajmniej początkowo obojętna na porywy uczuć. Stopniowo jednak coraz bardziej angażuje się w relację, przypominając Dawidowi, jakie są przywileje młodości. Oboje rzucają się w wir przygód i imprez, spędzają ze sobą czas i coraz lepiej się poznają. Nie zabraknie tu ani doznań zmysłowych, ani portretów psychologicznych. To Dawid relacjonuje wydarzenia – ale on przefiltrowuje je zawsze przez własne emocje. Do już piorunującej mieszanki dokłada jeszcze nastawienie na melodię słów. „Zrób mi jakąś krzywdę” to nie pomysł w sferze akcji, a przede wszystkim literacki popis. Tutaj elementem przykuwającym uwagę odbiorców staje się warstwa narracji: precyzyjnej, a jednocześnie mocno indywidualizowanej. Żulczyk zamienia się w wirtuoza słowa, proponując… rockandrollową i uniwersalną opowieść.
Ten autor w relacji zatrzymuje się nad każdym detalem, obserwacjami spowalnia akcję, pozwala czytelnikom na rozkoszowanie się rytmem prozy, nieważne, co opowiada – ważne jak. Imponuje pomysłowością w dziedzinie opisów, szuka oryginalnych porównań i skojarzeń, które dopiero w wartkiej, potoczystej opowieści zyskują znaczenie. To powieść pełna językowych ozdobników, ale nie ma w niej wrażenia barokowego przepychu, przeciwnie – Jakub Żulczyk zyskuje automatycznie ucieczkę od banałów i oczywistości. Nawet najbardziej podstawowe skojarzenia uszlachetnia swoimi metodami na prowadzenie opowieści. Porywa czytelników, każe im w pełni zanurzyć się w prezentowanym świecie, przejmować emocje postaci i kibicować Dawidowi w walce o serce nastolatki. Ta miłość okazuje się czysta (mimo że często podlewana alkoholem lub w oparach marihuany), uwznioślona i szlachetna, piękna w swoim niespełnieniu. „Zrób mi jakąś krzywdę” to triumf umiejętnie poprowadzonej narracji nad zwykłością. Atmosfera ciągłej imprezy pomaga bohaterowi w zdefiniowaniu uczuć, ale i w zaprezentowaniu całego zestawu komplikacji obyczajowych. Odnajdą się tu młodzi zbuntowani, a i idealiści. Jakub Żulczyk stawia na estetyczne dokonania odbiorców, zaprasza ich do odbycia intelektualnej podróży. Unika opowiadania wprost, rozciąga w czasie opowieść. Umożliwia bohaterowi snucie przemyśleń, funduje niekończący się strumień świadomości. A to wszystko jest tak precyzyjne i trafne, że trudno się będzie od lektury oderwać – kolejne wznowienie tej historii tylko to potwierdza. „Zrób mi jakąś krzywdę” dostarcza wielu silnych wrażeń, pozwala docenić samą warstwę językową.
Definicja miłości
Żeby mówić o miłości, nie trzeba wpadać w patos. Można też uniknąć tanich sentymentów i całej romansowej otoczki. Żeby mówić o miłości, trzeba mieć pomysł, a to nie każdemu artyście wartość dana. Jakub Żulczyk pomysł ma i potrafi go zrealizować tak, że teraz „Zrób mi jakąś krzywdę” co pewien czas wraca na rynek wydawniczy i urzeka kolejne grupy odbiorców z różnych pokoleń. W ramach fabuły wcale dużo się tu nie dzieje, Żulczyk opiera się na schemacie powieści drogi, trochę odświeża motyw, który pojawia się często w historiach dla nastolatków: młodość to najlepszy czas na szaleństwa, nie będzie już później szans na brawurę i realizowanie wspólnych wygłupów. Trzeba się nacieszyć beztroską i naiwnością, popełnić własne błędy, sprawdzić, ile sensu mają przestrogi starszych. Teraz: cudowny, nieodpowiedzialny czas, który – zdaniem nastolatków – trwać będzie wiecznie. Dawidowi akurat udaje się na przekór zdrowemu rozsądkowi i wszelkim przesłankom przedłużyć okres sielskiej młodości, a to przez nieoczekiwaną miłość. Mężczyzna zakochuje się w piętnastoletniej siostrze kumpla. Kaśka – młodsza od niego o dekadę – wydaje się przynajmniej początkowo obojętna na porywy uczuć. Stopniowo jednak coraz bardziej angażuje się w relację, przypominając Dawidowi, jakie są przywileje młodości. Oboje rzucają się w wir przygód i imprez, spędzają ze sobą czas i coraz lepiej się poznają. Nie zabraknie tu ani doznań zmysłowych, ani portretów psychologicznych. To Dawid relacjonuje wydarzenia – ale on przefiltrowuje je zawsze przez własne emocje. Do już piorunującej mieszanki dokłada jeszcze nastawienie na melodię słów. „Zrób mi jakąś krzywdę” to nie pomysł w sferze akcji, a przede wszystkim literacki popis. Tutaj elementem przykuwającym uwagę odbiorców staje się warstwa narracji: precyzyjnej, a jednocześnie mocno indywidualizowanej. Żulczyk zamienia się w wirtuoza słowa, proponując… rockandrollową i uniwersalną opowieść.
Ten autor w relacji zatrzymuje się nad każdym detalem, obserwacjami spowalnia akcję, pozwala czytelnikom na rozkoszowanie się rytmem prozy, nieważne, co opowiada – ważne jak. Imponuje pomysłowością w dziedzinie opisów, szuka oryginalnych porównań i skojarzeń, które dopiero w wartkiej, potoczystej opowieści zyskują znaczenie. To powieść pełna językowych ozdobników, ale nie ma w niej wrażenia barokowego przepychu, przeciwnie – Jakub Żulczyk zyskuje automatycznie ucieczkę od banałów i oczywistości. Nawet najbardziej podstawowe skojarzenia uszlachetnia swoimi metodami na prowadzenie opowieści. Porywa czytelników, każe im w pełni zanurzyć się w prezentowanym świecie, przejmować emocje postaci i kibicować Dawidowi w walce o serce nastolatki. Ta miłość okazuje się czysta (mimo że często podlewana alkoholem lub w oparach marihuany), uwznioślona i szlachetna, piękna w swoim niespełnieniu. „Zrób mi jakąś krzywdę” to triumf umiejętnie poprowadzonej narracji nad zwykłością. Atmosfera ciągłej imprezy pomaga bohaterowi w zdefiniowaniu uczuć, ale i w zaprezentowaniu całego zestawu komplikacji obyczajowych. Odnajdą się tu młodzi zbuntowani, a i idealiści. Jakub Żulczyk stawia na estetyczne dokonania odbiorców, zaprasza ich do odbycia intelektualnej podróży. Unika opowiadania wprost, rozciąga w czasie opowieść. Umożliwia bohaterowi snucie przemyśleń, funduje niekończący się strumień świadomości. A to wszystko jest tak precyzyjne i trafne, że trudno się będzie od lektury oderwać – kolejne wznowienie tej historii tylko to potwierdza. „Zrób mi jakąś krzywdę” dostarcza wielu silnych wrażeń, pozwala docenić samą warstwę językową.
niedziela, 28 października 2018
Ewa Sułek: Chłopak z pianinem. O sztuce i wojnie na Ukrainie
PWN, Warszawa 2018.
Walka sztuką
W doniesieniach medialnych, w podręcznikach do historii, ale i w społecznym postrzeganiu sztuka nie idzie w parze z polityką. Ewa Sułek stara się udowodnić czytelnikom, że jest inaczej: manifesty artystyczne mogą być wykorzystywane jako metoda wyrażania stosunku do władzy lub sytuacji politycznej. Walczyć można na różne sposoby, a sztuka pozwala dotrzeć do szerokiego grona odbiorców. Bywa też bardziej przejmująca niż „zwykła” walka. Tam, gdzie krzyk i przemoc już nie pomagają, akty twórcze zyskują nieoczekiwanie siłę wyrazu i stają się potęgą. W tomie „Chłopak z pianinem” autorka przygląda się wydarzeniom na Ukrainie – pod kątem działań artystów i performerów. Przygląda się reportażowo, nie stara się interpretować danych, ale oddaje głos ludziom stającym na barykadach z muzyką, malarstwem albo literaturą. Tym, którzy całe przemarsze podporządkowują ideom z happeningów i idą z pustymi transparentami albo zasłoniętymi oczami. Tym, którzy bez broni stają naprzeciwko uzbrojonych oddziałów policji i wojska. Autorka przedstawia w każdym rozdziale kilka sylwetek, żeby zdynamizować opowieść: przeplata pojedyncze relacje, urywa, by przejść do fragmentu innej narracji. Dzięki temu tworzy patchwork całkiem nieźle oddający istotę rzeczy. Stopniuje ciekawość odbiorców, zmusza do kibicowania kilku postaciom równocześnie.
Zwierzają się autorce różni rozmówcy: wszystkich łączy to, że nagle wielka polityka wdarła się w ich codzienność i wywróciła porządek świata. Ewa Sułek sprawdza przede wszystkim, dlaczego w ogóle interlokutorzy zdecydowali się na reakcję – i jak wyglądały ich początkowe zachowania w obliczu rewolucji. Pyta o członków rodziny. Obserwuje bohaterów w momencie zbliżającego się zagrożenia. Oczywiście odnotowuje też reakcje i odczucia z centrum wydarzeń, ale nie zależy jej na dokumentowaniu akcji społecznych, wybiera subiektywne spojrzenie. Pozwala rozmówcom zwierzać się z lęków lub brawury. Wreszcie przychodzi moment na opowieści o sztuce na barykadach. Ktoś tworzy wymowne murale, ktoś inny stawia pianino na placu, na którym gromadzą się protestujący, ktoś inny tworzy kolaże, zakrywając ciała zabitych żołnierzy na zdjęciach wykonanych telefonem… płatkami złota. Sztuka to obrazy i dźwięki, ale również zachowania odpowiednio pokierowanych mas. Wystarcza ktoś, kto zarazi entuzjazmem żądny zmian tłum – i nagle może stać się przywódcą, artystą słuchanym i poważanym. Ewa Sułek zbiera wyznania, a i artystyczne przekonania. Sprawdza, co jej rozmówcy chcieli osiągnąć i jak rodziły się spontaniczne pomysły na akcje. Umożliwia im opowiedzenie o stosowanych rozwiązaniach, wie, że to najlepiej przybliży czytelnikom sens działań, a dodatkowo wprowadzi jeszcze zestaw biograficznych ciekawostek, które do zwykłych interpretacji by nie trafiły. I tak ocala coś, co nie mogłoby przetrwać w beznamiętnych historycznych zapiskach. Przy okazji udowadnia też, jak wiele wymiarów może mieć sztuka. To sztuka jest właściwym bohaterem tej książki. Ewa Sułek nie tylko opowiada: przytacza tu mnóstwo zdjęć i reprodukcji obrazów, pozwala od razu obejrzeć to, o czym jest mowa. Tak zachęci do wnikliwego przyglądania się innej stronie rewolucji. Co ciekawe, nie tłumaczy zawiłości polityki – jej tom stanowi dopowiedzenie do kronik czy doniesień medialnych. Zajmuje się autorka tym, co pozostawione na marginesie, przywraca miejsce i rangę tym, którzy w walce o uwagę mediów mogliby zbyt łatwo przegrać. Pisze Ewa Sułek książkę, która przetrwa – na marginesie relacji społeczno-politycznej, utrwala w tomie zjawiska, które przeminą i które bez kontekstu nie przekonywałyby tak dobrze szerokiego grona odbiorców. Oczywiście przy mówieniu o sztuce może autorka poruszyć też szereg innych ważnych społecznie kwestii. „Chłopak z pianinem” to publikacja zaangażowana, zwraca uwagę na jeden z aspektów sztuki i inspiracji artystycznej.
Walka sztuką
W doniesieniach medialnych, w podręcznikach do historii, ale i w społecznym postrzeganiu sztuka nie idzie w parze z polityką. Ewa Sułek stara się udowodnić czytelnikom, że jest inaczej: manifesty artystyczne mogą być wykorzystywane jako metoda wyrażania stosunku do władzy lub sytuacji politycznej. Walczyć można na różne sposoby, a sztuka pozwala dotrzeć do szerokiego grona odbiorców. Bywa też bardziej przejmująca niż „zwykła” walka. Tam, gdzie krzyk i przemoc już nie pomagają, akty twórcze zyskują nieoczekiwanie siłę wyrazu i stają się potęgą. W tomie „Chłopak z pianinem” autorka przygląda się wydarzeniom na Ukrainie – pod kątem działań artystów i performerów. Przygląda się reportażowo, nie stara się interpretować danych, ale oddaje głos ludziom stającym na barykadach z muzyką, malarstwem albo literaturą. Tym, którzy całe przemarsze podporządkowują ideom z happeningów i idą z pustymi transparentami albo zasłoniętymi oczami. Tym, którzy bez broni stają naprzeciwko uzbrojonych oddziałów policji i wojska. Autorka przedstawia w każdym rozdziale kilka sylwetek, żeby zdynamizować opowieść: przeplata pojedyncze relacje, urywa, by przejść do fragmentu innej narracji. Dzięki temu tworzy patchwork całkiem nieźle oddający istotę rzeczy. Stopniuje ciekawość odbiorców, zmusza do kibicowania kilku postaciom równocześnie.
Zwierzają się autorce różni rozmówcy: wszystkich łączy to, że nagle wielka polityka wdarła się w ich codzienność i wywróciła porządek świata. Ewa Sułek sprawdza przede wszystkim, dlaczego w ogóle interlokutorzy zdecydowali się na reakcję – i jak wyglądały ich początkowe zachowania w obliczu rewolucji. Pyta o członków rodziny. Obserwuje bohaterów w momencie zbliżającego się zagrożenia. Oczywiście odnotowuje też reakcje i odczucia z centrum wydarzeń, ale nie zależy jej na dokumentowaniu akcji społecznych, wybiera subiektywne spojrzenie. Pozwala rozmówcom zwierzać się z lęków lub brawury. Wreszcie przychodzi moment na opowieści o sztuce na barykadach. Ktoś tworzy wymowne murale, ktoś inny stawia pianino na placu, na którym gromadzą się protestujący, ktoś inny tworzy kolaże, zakrywając ciała zabitych żołnierzy na zdjęciach wykonanych telefonem… płatkami złota. Sztuka to obrazy i dźwięki, ale również zachowania odpowiednio pokierowanych mas. Wystarcza ktoś, kto zarazi entuzjazmem żądny zmian tłum – i nagle może stać się przywódcą, artystą słuchanym i poważanym. Ewa Sułek zbiera wyznania, a i artystyczne przekonania. Sprawdza, co jej rozmówcy chcieli osiągnąć i jak rodziły się spontaniczne pomysły na akcje. Umożliwia im opowiedzenie o stosowanych rozwiązaniach, wie, że to najlepiej przybliży czytelnikom sens działań, a dodatkowo wprowadzi jeszcze zestaw biograficznych ciekawostek, które do zwykłych interpretacji by nie trafiły. I tak ocala coś, co nie mogłoby przetrwać w beznamiętnych historycznych zapiskach. Przy okazji udowadnia też, jak wiele wymiarów może mieć sztuka. To sztuka jest właściwym bohaterem tej książki. Ewa Sułek nie tylko opowiada: przytacza tu mnóstwo zdjęć i reprodukcji obrazów, pozwala od razu obejrzeć to, o czym jest mowa. Tak zachęci do wnikliwego przyglądania się innej stronie rewolucji. Co ciekawe, nie tłumaczy zawiłości polityki – jej tom stanowi dopowiedzenie do kronik czy doniesień medialnych. Zajmuje się autorka tym, co pozostawione na marginesie, przywraca miejsce i rangę tym, którzy w walce o uwagę mediów mogliby zbyt łatwo przegrać. Pisze Ewa Sułek książkę, która przetrwa – na marginesie relacji społeczno-politycznej, utrwala w tomie zjawiska, które przeminą i które bez kontekstu nie przekonywałyby tak dobrze szerokiego grona odbiorców. Oczywiście przy mówieniu o sztuce może autorka poruszyć też szereg innych ważnych społecznie kwestii. „Chłopak z pianinem” to publikacja zaangażowana, zwraca uwagę na jeden z aspektów sztuki i inspiracji artystycznej.
Jessica Townsend: Nevermoor. Przypadki Morrigan Crow
Media Rodzina, Poznań 2018.
Ocalenie
Od razu można się poczuć jak w starych historiach – tylko... bardziej. Zaczyna się bowiem od tego, że wszyscy mieszkańcy miastecka, nie wyłączając rodziny, czekają na śmierć Morrigan Crow. Wprawdzie Morrigan jest tylko małą dziewczynką, ale za jej sprawą ludzi dotykają kolejne nieszczęścia. Wystarczy, że Morrigan zwróci na kogoś uwagę, albo się grzecznie ukłoni lub życzy miłego dnia. Nawet najdrobniejszy gest, pełen życzliwości i radości, oznacza, że adresat w najbliższym czasie może rozstać się ze światem. Morrigan zdaje sobie sprawę z tej przypadłości i bardzo stara się zachowywać jak niewidzialna. Jednak to nie przynosi spodziewanych efektów: dopiero kiedy bohaterka umrze, jej otoczenie odetchnie z ulgą. Ten wyjściowy pomysł przypomina scenariusze dawnych baśni i wierzeń, tyle że odwrócone. Tu postać nie zostaje osierocona – sama ma usunąć się ze świata - ale konsekwencje są identyczne. Oto Morrigan w dalszą drogę wyrusza już bez towarzystwa rodziców. Bo przecież nie można najważniejszej bohaterki uśmiercić na początku tomu (zapowiadającego cykl). Dzieci, które nie mają takich “talentów” do rozsiewania pecha jak Morrigan, po osiągnięciu pewnego wieku i zakończeniu szkoły podstawowej otrzymują oferty dotyczące dalszej edukacji. Na Morrigan nikt nie poświęci czasu, przynajmniej tak się bohaterce wydaje. Bo oto zyskuje szansę, żeby przechytrzyć śmierć. Ceną będzie rozłąka z rodziną, lecz tu dziewczynka i tak została spisana na straty – nikt za nią nie zatęskni. Morrigan trafia do krainy Nevermoor, do szkoły, w której będzie musiała udowodnić swoją wartość i odkryć wrodzony talent. Z pewnością jakiś ma, skoro otrzymała ofertę. Czeka ją jednak sporo ciężkiej pracy i prób charakteru.
Jessica Townsend sięga po czarny humor. Nie boi się przełamywania tematów tabu, zwłaszcza tych związanych z odchodzeniem ze świata. Rozśmiesza czytelników odejściem od poprawności politycznej i uciekaniem od oczywistości. Umiejętnie buduje atmosferę grozy i tajemniczości, żeby za chwilę wyrównać ją stabilizacją dla bohaterki, która niczego już od życia nie oczekiwała. Humor jest zresztą stałym składnikiem historii, bez przerwy autorka szuka rozwiązań i urozmaiceń akcji budowanych na komizmie. Wprowadza stereotypowe charaktery i silne reakcje, przekomarzanki słowne i niespodzianki. Stara się, żeby akcja była mocno zdynamizowana: przy krótkich rozdziałach wypełnionych szalonymi przypadkami mali odbiorcy nie będą się już nudzić. I chociaż w podstawie historii jest stały motyw powieści fantasy dla dzieci - szkoła magów, która przyczynia się też do odnalezienia tożsamości czy roli w społeczeństwie - to Jessica Townsend wygrywa na rynku bezkompromisowością i chęcią sięgania po niewyeksploatowane dowcipy. Świat Morrigan Crow jest światem w krzywym zwierciadle, pełnym dziwactw i motywów z horrorów, ale tym razem służących śmiechowi. Morrigan musi odzyskać poczucie własnej wartości i zrozumieć, dlaczego zasłużyła na ocalenie od okrutnego losu. “Nevermoor” staje się zatem zalążkiem obiecującej serii. Nie wiadomo, na jak długo autorce wystarczy pomysłów i wyobraźni (już teraz przy szkolnych perypetiach akcja powieści trochę siada – wygodne schematy sprawiają, że autorka traci rozmach i tempo - ale i tak ma do opowiedzenia całkiem zgrabną historię). Młodzi ludzie, którzy lubią wszelkiego rodzaju bunty i odejścia od norm będą usatysfakcjonowani.
Ocalenie
Od razu można się poczuć jak w starych historiach – tylko... bardziej. Zaczyna się bowiem od tego, że wszyscy mieszkańcy miastecka, nie wyłączając rodziny, czekają na śmierć Morrigan Crow. Wprawdzie Morrigan jest tylko małą dziewczynką, ale za jej sprawą ludzi dotykają kolejne nieszczęścia. Wystarczy, że Morrigan zwróci na kogoś uwagę, albo się grzecznie ukłoni lub życzy miłego dnia. Nawet najdrobniejszy gest, pełen życzliwości i radości, oznacza, że adresat w najbliższym czasie może rozstać się ze światem. Morrigan zdaje sobie sprawę z tej przypadłości i bardzo stara się zachowywać jak niewidzialna. Jednak to nie przynosi spodziewanych efektów: dopiero kiedy bohaterka umrze, jej otoczenie odetchnie z ulgą. Ten wyjściowy pomysł przypomina scenariusze dawnych baśni i wierzeń, tyle że odwrócone. Tu postać nie zostaje osierocona – sama ma usunąć się ze świata - ale konsekwencje są identyczne. Oto Morrigan w dalszą drogę wyrusza już bez towarzystwa rodziców. Bo przecież nie można najważniejszej bohaterki uśmiercić na początku tomu (zapowiadającego cykl). Dzieci, które nie mają takich “talentów” do rozsiewania pecha jak Morrigan, po osiągnięciu pewnego wieku i zakończeniu szkoły podstawowej otrzymują oferty dotyczące dalszej edukacji. Na Morrigan nikt nie poświęci czasu, przynajmniej tak się bohaterce wydaje. Bo oto zyskuje szansę, żeby przechytrzyć śmierć. Ceną będzie rozłąka z rodziną, lecz tu dziewczynka i tak została spisana na straty – nikt za nią nie zatęskni. Morrigan trafia do krainy Nevermoor, do szkoły, w której będzie musiała udowodnić swoją wartość i odkryć wrodzony talent. Z pewnością jakiś ma, skoro otrzymała ofertę. Czeka ją jednak sporo ciężkiej pracy i prób charakteru.
Jessica Townsend sięga po czarny humor. Nie boi się przełamywania tematów tabu, zwłaszcza tych związanych z odchodzeniem ze świata. Rozśmiesza czytelników odejściem od poprawności politycznej i uciekaniem od oczywistości. Umiejętnie buduje atmosferę grozy i tajemniczości, żeby za chwilę wyrównać ją stabilizacją dla bohaterki, która niczego już od życia nie oczekiwała. Humor jest zresztą stałym składnikiem historii, bez przerwy autorka szuka rozwiązań i urozmaiceń akcji budowanych na komizmie. Wprowadza stereotypowe charaktery i silne reakcje, przekomarzanki słowne i niespodzianki. Stara się, żeby akcja była mocno zdynamizowana: przy krótkich rozdziałach wypełnionych szalonymi przypadkami mali odbiorcy nie będą się już nudzić. I chociaż w podstawie historii jest stały motyw powieści fantasy dla dzieci - szkoła magów, która przyczynia się też do odnalezienia tożsamości czy roli w społeczeństwie - to Jessica Townsend wygrywa na rynku bezkompromisowością i chęcią sięgania po niewyeksploatowane dowcipy. Świat Morrigan Crow jest światem w krzywym zwierciadle, pełnym dziwactw i motywów z horrorów, ale tym razem służących śmiechowi. Morrigan musi odzyskać poczucie własnej wartości i zrozumieć, dlaczego zasłużyła na ocalenie od okrutnego losu. “Nevermoor” staje się zatem zalążkiem obiecującej serii. Nie wiadomo, na jak długo autorce wystarczy pomysłów i wyobraźni (już teraz przy szkolnych perypetiach akcja powieści trochę siada – wygodne schematy sprawiają, że autorka traci rozmach i tempo - ale i tak ma do opowiedzenia całkiem zgrabną historię). Młodzi ludzie, którzy lubią wszelkiego rodzaju bunty i odejścia od norm będą usatysfakcjonowani.
sobota, 27 października 2018
Joanna Ostrowska: Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej
Marginesy, Warszawa 2018.
Cena wojny
Nie jest to łatwa książka, nie tylko ze względu na wymagający temat. Joanna Ostrowska zajęła się kwestią “seksualnej pracy przymusowej w czasie II wojny światowej” i publikacja “Przemilczane” dotyczy jednej z nielicznych odsłon wojny, o których się nie mówi. Mało tego: motyw burdeli w obozach koncentracyjnych w II połowie XX wieku stał się silnie stabuizowany: do tego stopnia, że nie zachowały się niemal żadne ślady informacji na temat werbowanych do nich kobiet. Nie ma relacji bezpośrednich, rodziny unikają podawania wiadomości na temat swoich matek czy babć - nie tylko ze względu na ewentualny społeczny ostracyzm, ale i z powodu niewiedzy: przymusowe prostytutki rzadko zwierzały się z wojennych doświadczeń. Joanna Ostrowska szuka więc strzępków informacji, pojedynczych wzmianek w rozmaitych wspomnieniach. Resztę dopełnia zestawami regulacji, dokumentów i suchymi faktami. “Przemilczane” dzisiaj mogłyby prezentować losy ludzi – zamiast tego autorka musi skupiać się na budynkach i organizacji życia, bez akcentowania tego, co działo się z jednostkami. Trochę w pewnym momencie sama sobie zaczyna Joanna Ostrowska zaprzeczać: z jednej strony walczy o to, żeby przywrócić świadomość społeczną i pokazać odbiorcom dramaty konkretnych kobiet, uważa, że anonimowość to dalszy ciąg stygmatyzowania, z drugiej strony – nadaje bohaterkom tomu pseudonimy lub zmienia im “przynajmniej nazwiska”, żeby nie zostały rozpoznane. Nawet jeśli przez całą książkę przedstawia przymusowe prostytutki jako ofiary i budzi dla nich współczucie, nawet jeśli walczy o powrót tematu do publicznej dyskusji – wie, że o pewnych postaciach może mówić wyłącznie anonimowo.
“Przemilczane” to zatem tom, który staje się rejestrem wiadomości na temat domów publicznych podczas drugiej wojny światowej, przede wszystkim puffów obozowych, w których wizyty były obowiązkową nagrodą dla wyróżniających się więźniów. Wśród tematów poruszanych przez Ostrowską pojawiają się te związane z przeznaczeniem domów publicznych, z postawami więźniów wobec kobiet (tu w dwóch wymiarach: klientów puffów oraz współwięźniarek tych kobiet, które zdecydowały się za obietnicę lżejszej pracy i chleba oddawać innym), ze sposobami werbowania przyszłych prostytutek (oraz z metodami unikania takiego losu przez panie, którym on groził). Autorka przytacza zasady budowania i funkcjonowania domów publicznych, zajmuje się również tematem higieny i zdrowia (chociaż tu część zaleceń pozostawała wyłącznie w teorii): odnosi się i do chorób wenerycznych, i do kar za zarażenie niemieckiego żołnierza. Ale przywołuje również inne scenki: kiedy w burdelu rodzi się prawdziwa miłość, albo kiedy więzień przychodzi tylko na rozmowę i tym samym zapewnia chwilę bezpieczeństwa oraz wytchnienia. Tego typu wiadomości dużo łatwiej znaleźć w zapiskach z czasów wojny lub we wspomnieniach: pokazują wiarę w drugiego człowieka, a nie zdegenerowany świat. Joanna Ostrowska w “Przemilczanych” z konieczności nie może zająć się samymi pracownicami przymusowymi: ich doświadczenia to jedynie margines opowieści. Autorka obserwuje natomiast funkcjonowanie domów publicznych w wojennych warunkach. Nie ocenia, próbuje za to odtworzyć sytuację zwykłych kobiet, tych, które przed wojną nie trudniły się nierządem: zawodowe prostytutki niemal całkowicie pomija: znów z racji braku dokumentów i wiadomości bezpośrednich - i to coś, czego można w lekturze żałować: że fragment historii został najpierw potraktowany jako zbyt wstydliwy, żeby mówić o nim głośno, a później uległ zapomnieniu i zatarciu w świadomości społecznej.
Brandon Mull: Pięć Królestw. Skoczkowie w czasie
Egmont, Warszawa 2018.
Na finał
Najwyższy czas na to, żeby ostatecznie rozwiązać problemy Obrzeży. Cole, który trafił tu bardzo dawno na skutek przypadku, teraz doskonale orientuje się w zasadach rządzących krainą i w sposobach prowadzenia walk. Ponadto dzięki nawiązywanym relacjom, a także podejściu do innych – ma już potężną grupę sprzymierzeńców, może się również powoływać na najważniejsze postacie z okolicy. To oczywiście nie zapewnia mu stuprocentowej ochrony. Wiadomo, że Cole ani na chwilę nie może stracić czujności. Nie dość, że musi cały czas panować nad magicznymi talentami, czasem też odzyskiwać artefakty służące do zwielokrotnienia umiejętności, to jeszcze ma zachowywać czujność i dowodzić wyprawą. Teraz do Cole’a dołącza Violet, dziewczynka, która nie jest zachwycona koniecznością współpracy z kimś bardzo młodym, ale która dzięki mocom Cole’a potrafi otwierać niemal wszystkie portale. Pokonanie tego utrudnienia prowadzić będzie w prosty sposób do przyspieszenia wydarzeń: dzieci nie tracą już energii na przeskakiwanie między światami, mogą skoncentrować się na misji.
Pod tym względem zresztą Brandon Mull trochę zawodzi. W piątym i ostatnim tomie cyklu przestaje się przejmować konstrukcją powieści. Stawia na najbardziej typowy i charakterystyczny dla publikacji spod znaku pop styl - fabułę osnutą na kanwie wędrówki. Upodabnia powieść do komputerowej zręcznościówki - nie będzie się tu działo nic poza sferą doświadczeń postaci, a owe doświadczenia prowadzą wyłącznie do zaprogramowanego na początku celu. Gdzieś w tle rozprawia się autor z dawnymi przyjaźniami czy miłościami bohaterów, gdzieś pozwala się nowej ekipie dotrzeć. Sportretuje czasem Cole’a od ludzkiej strony – misja może poczekać, kiedy w perspektywie jest pyszne śniadanie. Ale w tym wszystkim staje się autor trochę bezduszny, jakby sam męczył się już historią, którą trzeba skończyć. Nie angażuje się już tak mocno w losy postaci, sięga do funkcjonujących w cyklu rodzajów magii i na ich podstawie wzmacnia świat przedstawiony – za to nie szuka sposobów zaimponowania czytelnikom, jakby uznał, że piątą częścią pięcioksięgu nowych fanów zdobywać nie musi. Nonszalancja w konstrukcji przenosi się również na formę w obrębie rozdziałów, bo Brandon Mull sporo wiadomości zwyczajnie upycha w dialogach. Niekończące się rozmowy zwalniają go z układania opisów, których młodzi czytelnicy i tak przecież nie lubią. W efekcie “Skoczkowie w czasie” nie imponują już ani stylistycznym rozmachem, ani szkieletem. Oczywiście poniżej pewnego poziomu Mull nie schodzi, dalej wybija się nad autorów poppowieści z zakresu fantastyki, ale w narracji wyczuwa się znużenie tematem.
Jest ta seria próbą stworzenia dla odbiorców nowej przestrzeni, punktu odniesienia. Literacki popis i rozmach to zjawiska dostrzegalne na początku cyklu, potem autor wytraca impet i zamienia się w rzemieślnika - ale to już kiedy ma pewność, że jego czytelnicy będą chcieli sprawdzać, co dzieje się u Cole’a i jak chłopiec radzi sobie z wyzwaniami ponad siły. Problem w tym, że na początku opiera historię na elemencie zaskoczenia i niepewności, a tego z czasem już niczym nie potrafi zastąpić. Brandon Mull porwał się na kolejny monumentalny cykl fantasy, ale kiedy już go zamknął, może dostarczać odbiorcom czegoś innego.
Na finał
Najwyższy czas na to, żeby ostatecznie rozwiązać problemy Obrzeży. Cole, który trafił tu bardzo dawno na skutek przypadku, teraz doskonale orientuje się w zasadach rządzących krainą i w sposobach prowadzenia walk. Ponadto dzięki nawiązywanym relacjom, a także podejściu do innych – ma już potężną grupę sprzymierzeńców, może się również powoływać na najważniejsze postacie z okolicy. To oczywiście nie zapewnia mu stuprocentowej ochrony. Wiadomo, że Cole ani na chwilę nie może stracić czujności. Nie dość, że musi cały czas panować nad magicznymi talentami, czasem też odzyskiwać artefakty służące do zwielokrotnienia umiejętności, to jeszcze ma zachowywać czujność i dowodzić wyprawą. Teraz do Cole’a dołącza Violet, dziewczynka, która nie jest zachwycona koniecznością współpracy z kimś bardzo młodym, ale która dzięki mocom Cole’a potrafi otwierać niemal wszystkie portale. Pokonanie tego utrudnienia prowadzić będzie w prosty sposób do przyspieszenia wydarzeń: dzieci nie tracą już energii na przeskakiwanie między światami, mogą skoncentrować się na misji.
Pod tym względem zresztą Brandon Mull trochę zawodzi. W piątym i ostatnim tomie cyklu przestaje się przejmować konstrukcją powieści. Stawia na najbardziej typowy i charakterystyczny dla publikacji spod znaku pop styl - fabułę osnutą na kanwie wędrówki. Upodabnia powieść do komputerowej zręcznościówki - nie będzie się tu działo nic poza sferą doświadczeń postaci, a owe doświadczenia prowadzą wyłącznie do zaprogramowanego na początku celu. Gdzieś w tle rozprawia się autor z dawnymi przyjaźniami czy miłościami bohaterów, gdzieś pozwala się nowej ekipie dotrzeć. Sportretuje czasem Cole’a od ludzkiej strony – misja może poczekać, kiedy w perspektywie jest pyszne śniadanie. Ale w tym wszystkim staje się autor trochę bezduszny, jakby sam męczył się już historią, którą trzeba skończyć. Nie angażuje się już tak mocno w losy postaci, sięga do funkcjonujących w cyklu rodzajów magii i na ich podstawie wzmacnia świat przedstawiony – za to nie szuka sposobów zaimponowania czytelnikom, jakby uznał, że piątą częścią pięcioksięgu nowych fanów zdobywać nie musi. Nonszalancja w konstrukcji przenosi się również na formę w obrębie rozdziałów, bo Brandon Mull sporo wiadomości zwyczajnie upycha w dialogach. Niekończące się rozmowy zwalniają go z układania opisów, których młodzi czytelnicy i tak przecież nie lubią. W efekcie “Skoczkowie w czasie” nie imponują już ani stylistycznym rozmachem, ani szkieletem. Oczywiście poniżej pewnego poziomu Mull nie schodzi, dalej wybija się nad autorów poppowieści z zakresu fantastyki, ale w narracji wyczuwa się znużenie tematem.
Jest ta seria próbą stworzenia dla odbiorców nowej przestrzeni, punktu odniesienia. Literacki popis i rozmach to zjawiska dostrzegalne na początku cyklu, potem autor wytraca impet i zamienia się w rzemieślnika - ale to już kiedy ma pewność, że jego czytelnicy będą chcieli sprawdzać, co dzieje się u Cole’a i jak chłopiec radzi sobie z wyzwaniami ponad siły. Problem w tym, że na początku opiera historię na elemencie zaskoczenia i niepewności, a tego z czasem już niczym nie potrafi zastąpić. Brandon Mull porwał się na kolejny monumentalny cykl fantasy, ale kiedy już go zamknął, może dostarczać odbiorcom czegoś innego.
piątek, 26 października 2018
Bartow J. Elmore: Obywatel Coke
Rebis, Poznań 2018.
Zawsze marka
Marka, którą zna każdy, w różnych momentach rozwoju firmy kojarzona z różnymi aspektami życia społecznego. Bez trudu rozpoznawana, ale wciąż budząca ciekawość. Bartow J. Elmore przygląda się funkcjonowaniu Coca-Coli na światowych rynkach, sprawdza przeszłość - od początku działania firmy przez wizjonerskie posunięcia, stawianie czoła licznym wyzwaniom związanym albo z niezbędnymi surowcami, albo z problemami natury ekologicznej... “Obywatel Coke” to między innymi opowieść o poszukiwaniu idealnej receptury i o wpływie poszczególnych składników na zdrowie konsumentów. Nie ma tu mowy o uzależniających właściwościach tego, co stanowi o smaku coca-coli (koka i kofeina traktowane są jak stymulatory, ale nigdy – substancje kojarzone z używkami, chociaż ich dostępność z tego względu bywa ograniczona, cukier również nie zostaje w żaden sposób “oskarżany” o zły wpływ na organizmy konsumentów). Z drugiej strony Elmore nie interesuje się wizerunkiem marki jako takiej, a przynajmniej nie na tyle, żeby szeroko uśmiechnięci amerykańscy żołnierze lub świąteczne ciężarówki i sam Święty Mikołaj w wersji skomercjalizowanej zaprzątali jego uwagę na dłużej niż drobną wzmiankę. “Obywatel Coke” to publikacja reportażowa z naciskiem na rozwiązania w zarządzie firmy. Jednocześnie jest to kolejna książka po opowieści Raya Kroca o McDonald’s, która odwołuje się do symboli konsumpcjonizmu: monografia marki, zestaw ciekawostek dla klientów. W naturalny sposób po tę publikację sięgać będą rozsmakowani w coca-coli, jak i ci, którzy napoju próbować nie chcą, ekolodzy oraz czytelnicy spragnieni skandali. Wiadomo, że Bartow J. Elmore nie wystąpi przeciwko gigantowi na rynku, przyjrzy się natomiast co bardziej ciekawym mechanizmom funkcjonowania Coca-Coli i pokonywaniu trudności w rodzaju rosnących cen składników czy ataków konkurencji. Jest w “Obywatelu Coke” całkiem słuszny podziw dla twórców marki, jest też poszukiwanie przepisu na sukces i to już coś, czego autor nie będzie w stanie do końca odtworzyć. Rezygnuje bowiem z tego, co dla zwykłych czytelników byłoby niestrawne, czyli z różnego rodzaju decyzji osób zarządzających firmą, zabiegów dyplomatycznych czy negocjacji. Woli od razu przechodzić do faktów i przyglądać się skutkom działań. Odwołuje się do liczb i statystyk, ale zawsze o wiele lepiej czuje się, gdy może pokazywać firmę przez pryzmat konkretnych ludzi. W pełni to zrozumiałe, dzięki podobnym chwytom przybliża historię Coca-Coli i porusza wyobraźnię.
Wybiera sobie Elmore konkretne tematy, żeby nadać barw rozdziałom. Osobno zajmuje się motywem pozyskiwania koki i kofeiny, osobno kwestią wody (nie do pojęcia jest, że na początku coca-cola miała być leczniczym syropem do rozcieńczania przez poszczególnych sprzedawców - trudno w ogóle uwierzyć, że w taki sposób można było zbudować zaufanie do marki). Kiedy Coca-Cola na jakimś terenie spotka się z protestami, odnotowuje je autor, ale nie przykłada do nich większej wagi, nie wdaje się w polemiki ani próby zbijania argumentów drugiej strony, czasami tylko zaznacza, że mimo tworzenia wielu miejsc pracy czy zachęcania klientów do dbania o środowisko, Coca-Cola wciąż dużo zabiera. Dyskusyjne wydają się zwłaszcza fabryki w miejscach ubogich w wodę (z drugiej strony w części świata bezpieczniej jest pić coca-colę niż wodę). Dylematy nie do rozstrzygnięcia są tu wplatane w narrację, ale to czytelnicy mogą się nad nimi zastanowić. Autor nie stroni od podawania kontrowersyjnych wiadomości (cząsteczki mocznika w produkcji), ale też nie szuka w nich samych sensacji, raczej próbuje stworzyć w miarę pełny obraz firmy. Jest to książka atrakcyjna, dobrze napisana, chociaż momentami zestaw danych może aż przytłoczyć. Elmore przeprowadza odbiorców przez najciekawsze tematy dotyczące Coca-Coli (jako firmy) oraz coca-coli (produktu, który dzisiaj zna chyba każdy). Tworzy publikację od strony korporacyjnej, nie od konsumenckiej – ale proponuje też książkę, która będzie towarzyszyć firmie, stanie się jej portretem.
Zawsze marka
Marka, którą zna każdy, w różnych momentach rozwoju firmy kojarzona z różnymi aspektami życia społecznego. Bez trudu rozpoznawana, ale wciąż budząca ciekawość. Bartow J. Elmore przygląda się funkcjonowaniu Coca-Coli na światowych rynkach, sprawdza przeszłość - od początku działania firmy przez wizjonerskie posunięcia, stawianie czoła licznym wyzwaniom związanym albo z niezbędnymi surowcami, albo z problemami natury ekologicznej... “Obywatel Coke” to między innymi opowieść o poszukiwaniu idealnej receptury i o wpływie poszczególnych składników na zdrowie konsumentów. Nie ma tu mowy o uzależniających właściwościach tego, co stanowi o smaku coca-coli (koka i kofeina traktowane są jak stymulatory, ale nigdy – substancje kojarzone z używkami, chociaż ich dostępność z tego względu bywa ograniczona, cukier również nie zostaje w żaden sposób “oskarżany” o zły wpływ na organizmy konsumentów). Z drugiej strony Elmore nie interesuje się wizerunkiem marki jako takiej, a przynajmniej nie na tyle, żeby szeroko uśmiechnięci amerykańscy żołnierze lub świąteczne ciężarówki i sam Święty Mikołaj w wersji skomercjalizowanej zaprzątali jego uwagę na dłużej niż drobną wzmiankę. “Obywatel Coke” to publikacja reportażowa z naciskiem na rozwiązania w zarządzie firmy. Jednocześnie jest to kolejna książka po opowieści Raya Kroca o McDonald’s, która odwołuje się do symboli konsumpcjonizmu: monografia marki, zestaw ciekawostek dla klientów. W naturalny sposób po tę publikację sięgać będą rozsmakowani w coca-coli, jak i ci, którzy napoju próbować nie chcą, ekolodzy oraz czytelnicy spragnieni skandali. Wiadomo, że Bartow J. Elmore nie wystąpi przeciwko gigantowi na rynku, przyjrzy się natomiast co bardziej ciekawym mechanizmom funkcjonowania Coca-Coli i pokonywaniu trudności w rodzaju rosnących cen składników czy ataków konkurencji. Jest w “Obywatelu Coke” całkiem słuszny podziw dla twórców marki, jest też poszukiwanie przepisu na sukces i to już coś, czego autor nie będzie w stanie do końca odtworzyć. Rezygnuje bowiem z tego, co dla zwykłych czytelników byłoby niestrawne, czyli z różnego rodzaju decyzji osób zarządzających firmą, zabiegów dyplomatycznych czy negocjacji. Woli od razu przechodzić do faktów i przyglądać się skutkom działań. Odwołuje się do liczb i statystyk, ale zawsze o wiele lepiej czuje się, gdy może pokazywać firmę przez pryzmat konkretnych ludzi. W pełni to zrozumiałe, dzięki podobnym chwytom przybliża historię Coca-Coli i porusza wyobraźnię.
Wybiera sobie Elmore konkretne tematy, żeby nadać barw rozdziałom. Osobno zajmuje się motywem pozyskiwania koki i kofeiny, osobno kwestią wody (nie do pojęcia jest, że na początku coca-cola miała być leczniczym syropem do rozcieńczania przez poszczególnych sprzedawców - trudno w ogóle uwierzyć, że w taki sposób można było zbudować zaufanie do marki). Kiedy Coca-Cola na jakimś terenie spotka się z protestami, odnotowuje je autor, ale nie przykłada do nich większej wagi, nie wdaje się w polemiki ani próby zbijania argumentów drugiej strony, czasami tylko zaznacza, że mimo tworzenia wielu miejsc pracy czy zachęcania klientów do dbania o środowisko, Coca-Cola wciąż dużo zabiera. Dyskusyjne wydają się zwłaszcza fabryki w miejscach ubogich w wodę (z drugiej strony w części świata bezpieczniej jest pić coca-colę niż wodę). Dylematy nie do rozstrzygnięcia są tu wplatane w narrację, ale to czytelnicy mogą się nad nimi zastanowić. Autor nie stroni od podawania kontrowersyjnych wiadomości (cząsteczki mocznika w produkcji), ale też nie szuka w nich samych sensacji, raczej próbuje stworzyć w miarę pełny obraz firmy. Jest to książka atrakcyjna, dobrze napisana, chociaż momentami zestaw danych może aż przytłoczyć. Elmore przeprowadza odbiorców przez najciekawsze tematy dotyczące Coca-Coli (jako firmy) oraz coca-coli (produktu, który dzisiaj zna chyba każdy). Tworzy publikację od strony korporacyjnej, nie od konsumenckiej – ale proponuje też książkę, która będzie towarzyszyć firmie, stanie się jej portretem.
czwartek, 25 października 2018
Mariusz Urbanek: Profesor Weigl i karmiciele wszy
Iskry, Warszawa 2018.
Szczepionka
Mariusz Urbanek wyrasta na czołowego biografa Iskier, każda jego kolejna książka przekonuje odbiorców i zasługuje na pochwały oraz nagrody. Przybliża ten autor sylwetki znanych, ale również zapomnianych. Teraz na warsztat wziął postać, która wiele razy w historii budziła kontrowersje i różnie w różnych czasach była oceniana. “Profesor Weigl i karmiciele wszy” to tytuł, który może budzić zainteresowanie, ale i... obrzydzenie, przynajmniej miejscami. Nie da się ukryć, że ta publikacja, zwłaszcza w pierwszej fazie, apetyczna nie jest. W końcu żeby zrozumieć znaczenie odkryć Weigla, trzeba przyjrzeć się działaniom, które prowadziły do pozyskiwania szczepionki na tyfus. Niezbędne substancje bohater pozyskiwał z wszy, z kolei żeby owe wszy utrzymać przy życiu tak długo, jak były potrzebne - należało je karmić. Rudolf Weigl, profesjonalista i majsterkowicz, sam wymyślił klateczki, w których owady przytykało się do nóg i rąk karmicieli. Wśród tych karmicieli - zwłaszcza podczas drugiej wojny światowej - znalazło się wielu przedstawicieli inteligencji czy zawodów artystycznych, ale także ci, którzy uciekli przed śmiercią. Gabinet Weigla dawał schronienie – bo Niemcy panicznie bali się tyfusu i nie mogli przeprowadzać drobiazgowych kontroli w zakładzie. Jednocześnie potrzebowali szczepionek, cenili zatem profesora.
Na początku Mariusz Urbanek dość drobiazgowo analizuje przygotowywanie remedium na groźną chorobę, nie pomija żadnego elementu, nawet najbardziej turpistycznego. Chodzi o to, żeby czytelnicy zaznajomili się z tematem i przygotowali na dalsze rewelacje. Zaczyna autor dość tradycyjnie 0 od omówienia pochodzenia bohatera tomu, jednak później życie prywatne coraz bardziej będzie ustępować miejsca pracy. Nie oznacza to, że autor odrzuci akcenty komiczne: profesor Weigl stał się bohaterem licznych anegdot, część zresztą sam miał na swój temat wymyślać. I z takich drobnych puent Urbanek buduje cały rozdział. Później powraca między innymi do kwestii kobiet w życiu profesora, przedstawia jego żony i syna, który również mógł rzucić światło na wydarzenia w pracowni. Bolesną kwestią staje się narodowa tożsamość. Profesor Weigl to Austriak, który jednak wybrał na swoją ojczyznę Polskę w 1918 roku – i tej decyzji już nie zmienił, mimo że kosztowało go to wiele wyrzeczeń. O problemach związanych z pochodzeniem trochę tu Urbanek napisze. Relację będzie przetykać komentarzami pracowników Weigla i jego przyjaciół, zaprezentuje specyfikę pracy w laboratorium - i podział zadań, opowie o zagrożeniach, ale i o sposobach sabotowania Niemców (czasami odnosi się do zagadnień, które dzisiaj budzą zdziwienie: na przykład, dlaczego Weigl przygotowywał szczepionki również dla wrogów). Oskarżenia o kolaborację, jakie pojawiały się w powojennych plotkach, trzeba odpowiedni skomentować, tak, żeby bohaterstwo Weigla dzisiaj nie budziło wątpliwości.
Jak zwykle Mariusz Urbanek zachwyca narracją. Wie, jak rozkładać akcenty w opowieści i na które elementy zwracać większą uwagę. Wyszukuje ciekawostki, nie skupia się wyłącznie na życiorysie Weigla - to byłoby nieco nużące. Znajduje za to miejsce na przedstawianie jego pracowników oraz “karmicieli wszy” (w tym pierwszym przypadku motywem refrenowym okazuje się “zakładówka”, tyfus, który przechodzi każdy zatrudniony u Weigla, niezależnie od szczepionek, w drugim - reakcje organizmu, ale i podejście do zajęcia, które ratuje innym życie, a wydaje się przerażające. Jakby tego było mało, zbiera Urbanek rozmaite niemieckie plakaty propagandowe związane z informowaniem o chorobie, przytacza je jako ilustracje do opowieści. “Profesor Weigl i karmiciele wszy” to publikacja poruszająca oryginalny temat - już z tego powodu zdobędzie uznanie czytelników. Prezentuje fragment historii z perspektywy niemal prywatnej. Pomaga dowiedzieć się czegoś na temat odkryć naukowych, które zrewolucjonizowały świat. Nie ma tutaj szansy na zamęczenie tematem - chociaż książka, w odróżnieniu od innych pozycji Urbanka, nie nadaje się do czytania przy jedzeniu.
Szczepionka
Mariusz Urbanek wyrasta na czołowego biografa Iskier, każda jego kolejna książka przekonuje odbiorców i zasługuje na pochwały oraz nagrody. Przybliża ten autor sylwetki znanych, ale również zapomnianych. Teraz na warsztat wziął postać, która wiele razy w historii budziła kontrowersje i różnie w różnych czasach była oceniana. “Profesor Weigl i karmiciele wszy” to tytuł, który może budzić zainteresowanie, ale i... obrzydzenie, przynajmniej miejscami. Nie da się ukryć, że ta publikacja, zwłaszcza w pierwszej fazie, apetyczna nie jest. W końcu żeby zrozumieć znaczenie odkryć Weigla, trzeba przyjrzeć się działaniom, które prowadziły do pozyskiwania szczepionki na tyfus. Niezbędne substancje bohater pozyskiwał z wszy, z kolei żeby owe wszy utrzymać przy życiu tak długo, jak były potrzebne - należało je karmić. Rudolf Weigl, profesjonalista i majsterkowicz, sam wymyślił klateczki, w których owady przytykało się do nóg i rąk karmicieli. Wśród tych karmicieli - zwłaszcza podczas drugiej wojny światowej - znalazło się wielu przedstawicieli inteligencji czy zawodów artystycznych, ale także ci, którzy uciekli przed śmiercią. Gabinet Weigla dawał schronienie – bo Niemcy panicznie bali się tyfusu i nie mogli przeprowadzać drobiazgowych kontroli w zakładzie. Jednocześnie potrzebowali szczepionek, cenili zatem profesora.
Na początku Mariusz Urbanek dość drobiazgowo analizuje przygotowywanie remedium na groźną chorobę, nie pomija żadnego elementu, nawet najbardziej turpistycznego. Chodzi o to, żeby czytelnicy zaznajomili się z tematem i przygotowali na dalsze rewelacje. Zaczyna autor dość tradycyjnie 0 od omówienia pochodzenia bohatera tomu, jednak później życie prywatne coraz bardziej będzie ustępować miejsca pracy. Nie oznacza to, że autor odrzuci akcenty komiczne: profesor Weigl stał się bohaterem licznych anegdot, część zresztą sam miał na swój temat wymyślać. I z takich drobnych puent Urbanek buduje cały rozdział. Później powraca między innymi do kwestii kobiet w życiu profesora, przedstawia jego żony i syna, który również mógł rzucić światło na wydarzenia w pracowni. Bolesną kwestią staje się narodowa tożsamość. Profesor Weigl to Austriak, który jednak wybrał na swoją ojczyznę Polskę w 1918 roku – i tej decyzji już nie zmienił, mimo że kosztowało go to wiele wyrzeczeń. O problemach związanych z pochodzeniem trochę tu Urbanek napisze. Relację będzie przetykać komentarzami pracowników Weigla i jego przyjaciół, zaprezentuje specyfikę pracy w laboratorium - i podział zadań, opowie o zagrożeniach, ale i o sposobach sabotowania Niemców (czasami odnosi się do zagadnień, które dzisiaj budzą zdziwienie: na przykład, dlaczego Weigl przygotowywał szczepionki również dla wrogów). Oskarżenia o kolaborację, jakie pojawiały się w powojennych plotkach, trzeba odpowiedni skomentować, tak, żeby bohaterstwo Weigla dzisiaj nie budziło wątpliwości.
Jak zwykle Mariusz Urbanek zachwyca narracją. Wie, jak rozkładać akcenty w opowieści i na które elementy zwracać większą uwagę. Wyszukuje ciekawostki, nie skupia się wyłącznie na życiorysie Weigla - to byłoby nieco nużące. Znajduje za to miejsce na przedstawianie jego pracowników oraz “karmicieli wszy” (w tym pierwszym przypadku motywem refrenowym okazuje się “zakładówka”, tyfus, który przechodzi każdy zatrudniony u Weigla, niezależnie od szczepionek, w drugim - reakcje organizmu, ale i podejście do zajęcia, które ratuje innym życie, a wydaje się przerażające. Jakby tego było mało, zbiera Urbanek rozmaite niemieckie plakaty propagandowe związane z informowaniem o chorobie, przytacza je jako ilustracje do opowieści. “Profesor Weigl i karmiciele wszy” to publikacja poruszająca oryginalny temat - już z tego powodu zdobędzie uznanie czytelników. Prezentuje fragment historii z perspektywy niemal prywatnej. Pomaga dowiedzieć się czegoś na temat odkryć naukowych, które zrewolucjonizowały świat. Nie ma tutaj szansy na zamęczenie tematem - chociaż książka, w odróżnieniu od innych pozycji Urbanka, nie nadaje się do czytania przy jedzeniu.
środa, 24 października 2018
Robert Ziółkowski: Karamoja. Ostatni wojownicy
Zysk i S-ka, Poznań 2018.
Krew i kości
Robert Ziółkowski wraca do Afryki co jakiś czas, gnany nieokreśloną tęsknotą czy nostalgią. Ma tu sporo do odkrycia, ale chce też odwiedzić swoich przyjaciół, uciec od cywilizacji, wybrać się na prawdziwą przygodę, męską i pozbawioną ułatwień znanych każdemu z codzienności. Do tego ma żyłkę podróżnika i pisarza: swoje obserwacje natychmiast przelewa na papier, zapełnia całe zeszyty notatkami i uwagami, które później zamieniają się w wartką opowieść podróżniczą, znacznie lepszą niż większość blogerskich publikacji – i właściwie niemal klasyczną. Do tego nie boi się wyzwań, chce przetestować sposoby na życie prezentowane przez jego znajomych w tubylczych plemionach. Chociaż to czasami wymaga poświęceń lub radykalnych czynów, nie do pomyślenia w Polsce – i tak jest odpoczynkiem od wspomnień z pracy w policji. Robert Ziółkowski rozczulać się nad sobą nie będzie, pójdzie wszędzie tam, gdzie czeka przygoda. Razem z nim podąża Michał, kompan i jeszcze większy ryzykant, zdolny do realizowania swoich potrzeb natychmiast, bez względu na konsekwencje. Nie ma tu zatem sztucznych ograniczeń płynących z kultury czy obyczajów... a właściwie jest jedno, trochę trudno się przyjaciołom rozebrać wtedy, gdy wszyscy wojownicy podczas święta paradują nago i nie krępują się przy gościach. Poza tym jednak – to wyprawa dla prawdziwych twardzieli. Czy przyjdzie zabić w ofierze jakiegoś zwierzaka, czy uczestniczyć w rytuale pasowania chłopców na mężczyzn - przy wszystkim Ziółkowski jest, działa i nie przymyka oczu na to, co przez “cywilizowany świat” zostałoby natychmiast skrytykowane. Sam stara się zrozumieć postawy tubylców, a na pewno nie próbuje ich odrzucać. Docenia pomysłowość (jak motyw zmiany wiary został automatycznie wykorzystany przy obejściu zasad postu) i bawi się zjawiskami niewytłumaczalnymi (kiedy miejscowy szaman swoją potęgą wyciągnie samochód z błota). Do wszystkiego podchodzi z humorem i ciekawością. Udaje mu się dogadać z miejscowymi za sprawą przekładania w wyobraźni osiągnięć cywilizacyjnych na metafory zrozumiałe dla ludów bardziej prymitywnych: sprzęt nagrywający “uczy się” miejscowych pieśni, a aparat zapamiętuje twarze. To sposób na utrwalenie tego, co już wymiera, ocalenie fragmentów dawnych kultur. Robert Ziółkowski może nie podchodzi do sprawy metodycznie, nie ma zamiaru zostać badaczem, ale jako podróżnik zbiera cenne doświadczenia i wiadomości, by przekuć je na zgrabną opowieść. “Karamoja. Ostatni wojownicy” to publikacja pod tym kątem bardzo udana. Do przygód związanych z życiem wioski autor dokłada naturalnie szereg własnych przeżyć (oraz pomysłów Michała, czasami dość kontrowersyjnych, a czasami po prostu kłopotliwych), odnotowuje obecność białych w tym środowisku i próbuje pokazać różnorodność kulturową miejsca, co oznacza, że będzie przedstawiać i egzystencję w miastach, i sytuację w wioskach, które zachowały jeszcze plemienne struktury.
Pisze obrazowo i ciekawie, momentami bardzo naturalistycznie, ale i tak udaje mu się zaangażować odbiorców w relację. Jest ta książka wypełniona cennymi obserwacjami, a do tego zawiera całe mnóstwo zdjęć, które pokazują codzienność w Afryce – i to w pełnym wymiarze. Fotografie nie zawsze imponują jakością, bywają tu kadry po prostu dla udokumentowania czegoś, zdjęcia niedoświetlone albo o zbyt niskiej rozdzielczości - jednak stanowią mniejszość wśród imponujących ujęć. Robert Ziółkowski dostarcza zatem opowieści pełnej i wielowymiarowej. Chociaż faszeruje tom obrazami, zwraca też uwagę na to, żeby dostarczyć czytelnikom dobrej lektury. Mógłby tylko nie spolszczać zagranicznych imion, bo to trochę dziwnie wypada w relacji.
Krew i kości
Robert Ziółkowski wraca do Afryki co jakiś czas, gnany nieokreśloną tęsknotą czy nostalgią. Ma tu sporo do odkrycia, ale chce też odwiedzić swoich przyjaciół, uciec od cywilizacji, wybrać się na prawdziwą przygodę, męską i pozbawioną ułatwień znanych każdemu z codzienności. Do tego ma żyłkę podróżnika i pisarza: swoje obserwacje natychmiast przelewa na papier, zapełnia całe zeszyty notatkami i uwagami, które później zamieniają się w wartką opowieść podróżniczą, znacznie lepszą niż większość blogerskich publikacji – i właściwie niemal klasyczną. Do tego nie boi się wyzwań, chce przetestować sposoby na życie prezentowane przez jego znajomych w tubylczych plemionach. Chociaż to czasami wymaga poświęceń lub radykalnych czynów, nie do pomyślenia w Polsce – i tak jest odpoczynkiem od wspomnień z pracy w policji. Robert Ziółkowski rozczulać się nad sobą nie będzie, pójdzie wszędzie tam, gdzie czeka przygoda. Razem z nim podąża Michał, kompan i jeszcze większy ryzykant, zdolny do realizowania swoich potrzeb natychmiast, bez względu na konsekwencje. Nie ma tu zatem sztucznych ograniczeń płynących z kultury czy obyczajów... a właściwie jest jedno, trochę trudno się przyjaciołom rozebrać wtedy, gdy wszyscy wojownicy podczas święta paradują nago i nie krępują się przy gościach. Poza tym jednak – to wyprawa dla prawdziwych twardzieli. Czy przyjdzie zabić w ofierze jakiegoś zwierzaka, czy uczestniczyć w rytuale pasowania chłopców na mężczyzn - przy wszystkim Ziółkowski jest, działa i nie przymyka oczu na to, co przez “cywilizowany świat” zostałoby natychmiast skrytykowane. Sam stara się zrozumieć postawy tubylców, a na pewno nie próbuje ich odrzucać. Docenia pomysłowość (jak motyw zmiany wiary został automatycznie wykorzystany przy obejściu zasad postu) i bawi się zjawiskami niewytłumaczalnymi (kiedy miejscowy szaman swoją potęgą wyciągnie samochód z błota). Do wszystkiego podchodzi z humorem i ciekawością. Udaje mu się dogadać z miejscowymi za sprawą przekładania w wyobraźni osiągnięć cywilizacyjnych na metafory zrozumiałe dla ludów bardziej prymitywnych: sprzęt nagrywający “uczy się” miejscowych pieśni, a aparat zapamiętuje twarze. To sposób na utrwalenie tego, co już wymiera, ocalenie fragmentów dawnych kultur. Robert Ziółkowski może nie podchodzi do sprawy metodycznie, nie ma zamiaru zostać badaczem, ale jako podróżnik zbiera cenne doświadczenia i wiadomości, by przekuć je na zgrabną opowieść. “Karamoja. Ostatni wojownicy” to publikacja pod tym kątem bardzo udana. Do przygód związanych z życiem wioski autor dokłada naturalnie szereg własnych przeżyć (oraz pomysłów Michała, czasami dość kontrowersyjnych, a czasami po prostu kłopotliwych), odnotowuje obecność białych w tym środowisku i próbuje pokazać różnorodność kulturową miejsca, co oznacza, że będzie przedstawiać i egzystencję w miastach, i sytuację w wioskach, które zachowały jeszcze plemienne struktury.
Pisze obrazowo i ciekawie, momentami bardzo naturalistycznie, ale i tak udaje mu się zaangażować odbiorców w relację. Jest ta książka wypełniona cennymi obserwacjami, a do tego zawiera całe mnóstwo zdjęć, które pokazują codzienność w Afryce – i to w pełnym wymiarze. Fotografie nie zawsze imponują jakością, bywają tu kadry po prostu dla udokumentowania czegoś, zdjęcia niedoświetlone albo o zbyt niskiej rozdzielczości - jednak stanowią mniejszość wśród imponujących ujęć. Robert Ziółkowski dostarcza zatem opowieści pełnej i wielowymiarowej. Chociaż faszeruje tom obrazami, zwraca też uwagę na to, żeby dostarczyć czytelnikom dobrej lektury. Mógłby tylko nie spolszczać zagranicznych imion, bo to trochę dziwnie wypada w relacji.
wtorek, 23 października 2018
Monika Parkinson, Shirley Reynolds: Depresja u nastolatka. Poradnik dla rodziców
Rebis, Poznań 2018.
Na smutki
Jeszcze nie tak dawno motyw depresji nastolatków właściwie w dyskursie publicznym nie istniał. Zwykło się sądzić, że ta choroba dotykać może wyłącznie dorosłych. Tom “Depresja u nastolatków. Poradnik dla rodziców” wyczula, czasem nawet przesadnie, na kwestie wiążące się ze spadkiem nastroju, frustracją czy zmęczeniem. Dla Moniki Parkinson i Shirley Reynolds nie istnieje coś takiego jak trudy wieku dojrzewania czy burze hormonalne. Wszelkiego rodzaju nieporozumienia z rówieśnikami, rozregulowany dobowy cykl biologiczny, zaburzenia łaknienia, lęki itp.., wrzucają autorki do jednego worka z napisem depresja – i równolegle pokazują rodzicom, jak w takich wypadkach pomagać. W efekcie ich książka może być właściwie kierowana do wszystkich rodziców - a już na pewno część sięgnie po nią na wyrost, przy pierwszych standardowych problemach z nastolatkiem. Nie wszystkie symptomy mogą być zalążkiem depresji – ale z drugiej strony autorki proponują zestaw wskazówek dla rodziców - przyjęty rytm działania zaszkodzić nie może, a ma szansę nawet przyczynić się do poprawienia relacji z nastolatkiem lub odbudowywania więzi rodzinnych.
Najpierw kwestia leków: według autorek tylko jeden specyfik może być przepisywany nastolatkom. Informacje o tym, gdzie szukać pomocy lekarskiej i jak wygląda praca z terapeutą to już zawartość aneksów. W większej części tomu liczy się to, jak do pomocy dziecku włączyć się mogą rodzice. W książce znalazło się mnóstwo kwestionariuszy, ankiet, tabelek do wypełnienia, miejsc na zapiski i kontrolowanie postępów - każdy zatroskany dorosły może natychmiast przystąpić do analizowania zachowań nastolatka. Wprawdzie wydaje się, że czasami autorki przesadzają i wciągają do opisów nawet te typowe dla wieku dojrzewania postawy i stany – ale lepiej pozostać nadwrażliwym i przesadnie wyczulonym na wysyłane przez dziecko sygnały niż coś zaniedbać i stracić szansę na uratowanie pociechy. Żeby zadania wypełniało się łatwiej, autorki przyglądają się trzem domowym scenkom, sytuacjom, w których dzieci typowo zamykają się w sobie i przestają szukać porozumienia. W tych rodzajowych obrazkach jeden nastolatek nie dostał się do drużyny sportowej, a do tego przeżywa rozstanie z dziewczyną, jedna dziewczyna jest prześladowana przez grupę popularniejszych w szkole koleżanek (do których chciałaby dołączyć), inna przeprowadziła się z rodzicami i tęskni za przyjaciółmi. To sytuacje, które w pewnych okolicznościach mogą przerodzić się w depresję. Dla autorek istotne jest kilka kwestii w pracy nad nastolatkiem – pierwsza, której poświęcają dużo uwagi – dotyczy aktywności fizycznej. Dalej będzie między innymi prowadzenie dziennika wydarzeń, praca nad nastawieniem i kontrolowanie myśli, ustalanie faktów czy relacje w rodzinie. To wszystko wydaje się kroplą w morzu potrzeb, jeśli ma się do czynienia z rzeczywistą depresją - ale w przypadku spadków nastroju czy chandr sprawdzi się doskonale. Poza tym pokaże rodzicom, że można szukać porozumienia nawet z wycofanym i naburmuszonym nastolatkiem – z kolei młodym ludziom uświadomi, że mają w rodzinie wsparcie. Autorki zadbają i o to, żeby nie interioryzować problemów, żeby rodzice nie zarażali się złym humorem pociech. I to wszystko przełoży się na całkiem przydatny poradnik – przydatny nie tylko przy podejrzeniu depresji albo przy braku kontaktów z pociechą. “Depresja u nastolatka” to budzenie czujności, przygotowanie na wyzwania i zjawiska, których nie należy ignorować”. Zbiór podpowiedzi, wskazujących działania, jakie na pewno dziecku nie zaszkodzą.
Na smutki
Jeszcze nie tak dawno motyw depresji nastolatków właściwie w dyskursie publicznym nie istniał. Zwykło się sądzić, że ta choroba dotykać może wyłącznie dorosłych. Tom “Depresja u nastolatków. Poradnik dla rodziców” wyczula, czasem nawet przesadnie, na kwestie wiążące się ze spadkiem nastroju, frustracją czy zmęczeniem. Dla Moniki Parkinson i Shirley Reynolds nie istnieje coś takiego jak trudy wieku dojrzewania czy burze hormonalne. Wszelkiego rodzaju nieporozumienia z rówieśnikami, rozregulowany dobowy cykl biologiczny, zaburzenia łaknienia, lęki itp.., wrzucają autorki do jednego worka z napisem depresja – i równolegle pokazują rodzicom, jak w takich wypadkach pomagać. W efekcie ich książka może być właściwie kierowana do wszystkich rodziców - a już na pewno część sięgnie po nią na wyrost, przy pierwszych standardowych problemach z nastolatkiem. Nie wszystkie symptomy mogą być zalążkiem depresji – ale z drugiej strony autorki proponują zestaw wskazówek dla rodziców - przyjęty rytm działania zaszkodzić nie może, a ma szansę nawet przyczynić się do poprawienia relacji z nastolatkiem lub odbudowywania więzi rodzinnych.
Najpierw kwestia leków: według autorek tylko jeden specyfik może być przepisywany nastolatkom. Informacje o tym, gdzie szukać pomocy lekarskiej i jak wygląda praca z terapeutą to już zawartość aneksów. W większej części tomu liczy się to, jak do pomocy dziecku włączyć się mogą rodzice. W książce znalazło się mnóstwo kwestionariuszy, ankiet, tabelek do wypełnienia, miejsc na zapiski i kontrolowanie postępów - każdy zatroskany dorosły może natychmiast przystąpić do analizowania zachowań nastolatka. Wprawdzie wydaje się, że czasami autorki przesadzają i wciągają do opisów nawet te typowe dla wieku dojrzewania postawy i stany – ale lepiej pozostać nadwrażliwym i przesadnie wyczulonym na wysyłane przez dziecko sygnały niż coś zaniedbać i stracić szansę na uratowanie pociechy. Żeby zadania wypełniało się łatwiej, autorki przyglądają się trzem domowym scenkom, sytuacjom, w których dzieci typowo zamykają się w sobie i przestają szukać porozumienia. W tych rodzajowych obrazkach jeden nastolatek nie dostał się do drużyny sportowej, a do tego przeżywa rozstanie z dziewczyną, jedna dziewczyna jest prześladowana przez grupę popularniejszych w szkole koleżanek (do których chciałaby dołączyć), inna przeprowadziła się z rodzicami i tęskni za przyjaciółmi. To sytuacje, które w pewnych okolicznościach mogą przerodzić się w depresję. Dla autorek istotne jest kilka kwestii w pracy nad nastolatkiem – pierwsza, której poświęcają dużo uwagi – dotyczy aktywności fizycznej. Dalej będzie między innymi prowadzenie dziennika wydarzeń, praca nad nastawieniem i kontrolowanie myśli, ustalanie faktów czy relacje w rodzinie. To wszystko wydaje się kroplą w morzu potrzeb, jeśli ma się do czynienia z rzeczywistą depresją - ale w przypadku spadków nastroju czy chandr sprawdzi się doskonale. Poza tym pokaże rodzicom, że można szukać porozumienia nawet z wycofanym i naburmuszonym nastolatkiem – z kolei młodym ludziom uświadomi, że mają w rodzinie wsparcie. Autorki zadbają i o to, żeby nie interioryzować problemów, żeby rodzice nie zarażali się złym humorem pociech. I to wszystko przełoży się na całkiem przydatny poradnik – przydatny nie tylko przy podejrzeniu depresji albo przy braku kontaktów z pociechą. “Depresja u nastolatka” to budzenie czujności, przygotowanie na wyzwania i zjawiska, których nie należy ignorować”. Zbiór podpowiedzi, wskazujących działania, jakie na pewno dziecku nie zaszkodzą.
poniedziałek, 22 października 2018
Pan Buk, Pani Bukowa: Wielki ogarniacz życia we 2, czyli jak być razem i się nie pozabijać
Gandalf.com.pl
Flow Books, Kraków 2018.
W związku ze związkiem
W internecie Pani Bukowa robi zawrotną karierę - ostatnio podbija też rynek wydawniczy. “Wielki ogarniacz życia we 2, czyli jak być razem i się nie pozabijać” to humorystyczny obraz związku. Bez sentymentów, bez tkliwości - za to z ogromnymi pokładami ironii. Drobne scenki z codzienności rozpisywane czasami na dwa głosy, do tego komiczne “aforyzmy” oraz zestaw rysunków satyrycznych z mocnymi puentami na temat wspólnego życia. Kiedy Pani Bukowa – Beata – poznaje Adriana, wie, że nic już nie będzie takie samo. Zaprasza odbiorców do swojej codzienności i prezentuje absurdy płynące z odmiennego postrzegania tych samych wydarzeń. Adrian Las zamieni się w Pana Buka (w końcu nazwisko Bukowy-Las to już żart losu), ale zanim do tego dojdzie, trzeba będzie sporo uporządkować. Pani Bukowa zabiera więc czytelników na pierwsze randki, na których popełnia wiele gaf, na zakupy (doskonały test cierpliwości dla partnera), na wieczór panieński, w podróż... przeżywa decyzję o zamieszkaniu razem, pierwszą poważną kłótnię czy ataki zazdrości. Pan Buk wtrąca się ze swoimi komentarzami, albo z inną wersją wydarzeń - i wtedy odbiorcy mają szansę przekonać się, na czym polega konflikt płci, gdzie rodzą się nieporozumienia. Jedni nauczą się prawić komplementy, inni - kupować sprzęt przez internet, jeszcze inni - łagodzić domowe konflikty. Życiowych porad będzie tu mnóstwo, a wszystkie zamknięte w zgrabnych scenkach, wyostrzonych na potrzeby żartów. Pani Bukowej i Panu Bukowi daleko do ideału - ale są dla siebie stworzeni i świetnie się w swoim towarzystwie czują. Sedno ich związku przemyca się w krótkich felietonowych opowiastkach. W “Wielkim ogarniaczu życia we 2” wiele będzie pobrzmiewających znajomo kwestii, ale wszystkie staną się podstawami żartów i śmiechu. Tu nie chodzi o pokazywanie rutyny, raczej o podkreślenie tego, jak dwoje ludzi dogada się ze sobą na bazie podobnego poczucia humoru. A w ogóle to najbardziej chodzi o rozrywkę.
Felietony są krótkie, nawet po sparowaniu – jak to blogowe notki. Do tego odbiorcy otrzymują zestaw rysunków satyrycznych prezentujących codzienność Pani Bukowej i jej ukochanego (w tym liczne dowcipy “łóżkowe”). Aforystyczne żarty to z reguły proste prawdy na temat sedna damsko-męskich relacji. Pojawiają się jeszcze listy – zbiorki wypunktowanych i bardzo skrótowych porad dotyczących budowania relacji w związku. To wskazówka, jak zorganizować randkę czy jak wyrazić miłość przez gesty – ale też znalazło się tu trochę antyporad: jak zepsuć wspólny wieczór, co ją lub jego najbardziej w rozmowach zirytuje.
Chociaż humor z reguły potrzebuje dystansu, tutaj nie ma o nim mowy, czytelnicy zaangażują się w losy tej zabawnej pary, autoironia w tekście to coś, co zawsze przyciąga masy odbiorców, zwłaszcza że dotyczy spraw bliskich każdemu. Pan Buk i Pani Bukowa nie należą do ideałów i nie są wzorami do naśladowania - jednak pokazują na opisywanych stereotypowych scenkach, jakich błędów w związku unikać i jak zrozumieć drugą połowę. Uciekają od moralizowania, doskonale się bawią kolejnymi historyjkami. Sami siebie wpędzają w tarapaty – i to się doskonale w lekturze sprawdza. Jest “Wielki ogarniacz życia we 2” książką do przeczytania na szybko - ale sprawi, że Pani Bukowej przybędzie jeszcze fanów. I słusznie, bo mimo że temat wydaje się do granic możliwości wyeksploatowany, to jednak jego realizacja nadaje mu blasku. Pani Bukowa zadziała jak terapeutka i kabareciarz w jednym. A właściwie we 2.
Flow Books, Kraków 2018.
W związku ze związkiem
W internecie Pani Bukowa robi zawrotną karierę - ostatnio podbija też rynek wydawniczy. “Wielki ogarniacz życia we 2, czyli jak być razem i się nie pozabijać” to humorystyczny obraz związku. Bez sentymentów, bez tkliwości - za to z ogromnymi pokładami ironii. Drobne scenki z codzienności rozpisywane czasami na dwa głosy, do tego komiczne “aforyzmy” oraz zestaw rysunków satyrycznych z mocnymi puentami na temat wspólnego życia. Kiedy Pani Bukowa – Beata – poznaje Adriana, wie, że nic już nie będzie takie samo. Zaprasza odbiorców do swojej codzienności i prezentuje absurdy płynące z odmiennego postrzegania tych samych wydarzeń. Adrian Las zamieni się w Pana Buka (w końcu nazwisko Bukowy-Las to już żart losu), ale zanim do tego dojdzie, trzeba będzie sporo uporządkować. Pani Bukowa zabiera więc czytelników na pierwsze randki, na których popełnia wiele gaf, na zakupy (doskonały test cierpliwości dla partnera), na wieczór panieński, w podróż... przeżywa decyzję o zamieszkaniu razem, pierwszą poważną kłótnię czy ataki zazdrości. Pan Buk wtrąca się ze swoimi komentarzami, albo z inną wersją wydarzeń - i wtedy odbiorcy mają szansę przekonać się, na czym polega konflikt płci, gdzie rodzą się nieporozumienia. Jedni nauczą się prawić komplementy, inni - kupować sprzęt przez internet, jeszcze inni - łagodzić domowe konflikty. Życiowych porad będzie tu mnóstwo, a wszystkie zamknięte w zgrabnych scenkach, wyostrzonych na potrzeby żartów. Pani Bukowej i Panu Bukowi daleko do ideału - ale są dla siebie stworzeni i świetnie się w swoim towarzystwie czują. Sedno ich związku przemyca się w krótkich felietonowych opowiastkach. W “Wielkim ogarniaczu życia we 2” wiele będzie pobrzmiewających znajomo kwestii, ale wszystkie staną się podstawami żartów i śmiechu. Tu nie chodzi o pokazywanie rutyny, raczej o podkreślenie tego, jak dwoje ludzi dogada się ze sobą na bazie podobnego poczucia humoru. A w ogóle to najbardziej chodzi o rozrywkę.
Felietony są krótkie, nawet po sparowaniu – jak to blogowe notki. Do tego odbiorcy otrzymują zestaw rysunków satyrycznych prezentujących codzienność Pani Bukowej i jej ukochanego (w tym liczne dowcipy “łóżkowe”). Aforystyczne żarty to z reguły proste prawdy na temat sedna damsko-męskich relacji. Pojawiają się jeszcze listy – zbiorki wypunktowanych i bardzo skrótowych porad dotyczących budowania relacji w związku. To wskazówka, jak zorganizować randkę czy jak wyrazić miłość przez gesty – ale też znalazło się tu trochę antyporad: jak zepsuć wspólny wieczór, co ją lub jego najbardziej w rozmowach zirytuje.
Chociaż humor z reguły potrzebuje dystansu, tutaj nie ma o nim mowy, czytelnicy zaangażują się w losy tej zabawnej pary, autoironia w tekście to coś, co zawsze przyciąga masy odbiorców, zwłaszcza że dotyczy spraw bliskich każdemu. Pan Buk i Pani Bukowa nie należą do ideałów i nie są wzorami do naśladowania - jednak pokazują na opisywanych stereotypowych scenkach, jakich błędów w związku unikać i jak zrozumieć drugą połowę. Uciekają od moralizowania, doskonale się bawią kolejnymi historyjkami. Sami siebie wpędzają w tarapaty – i to się doskonale w lekturze sprawdza. Jest “Wielki ogarniacz życia we 2” książką do przeczytania na szybko - ale sprawi, że Pani Bukowej przybędzie jeszcze fanów. I słusznie, bo mimo że temat wydaje się do granic możliwości wyeksploatowany, to jednak jego realizacja nadaje mu blasku. Pani Bukowa zadziała jak terapeutka i kabareciarz w jednym. A właściwie we 2.
niedziela, 21 października 2018
Izabella Frączyk: Wszystko nie tak!
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Wodze fantazji
Z krytyką spotykają się często autorki kobiecych obyczajówek, które zamiast szukać nowych pomysłów i rozwiązań powielają wciąż jednakowe pomysły fabularne (choćby do znudzenia ograny schemat o ucieczce na wieś i zwolnieniu tempa życia. Męczące są te historie, w których bohaterki obowiązkowo są dziennikarkami, obowiązkowo po przejściach w związku - wiadomo, jak się zacznie i wiadomo, jak się skończy. Ale nie za dobrze jest również, gdy autorkę w ramach konwencji obyczajówki - choćby i krzepiącej, z romansem na horyzoncie - wyobraźnia poniesie za daleko. Izabella Frączyk postanowiła dodać do swojej opowieści trochę kryminału i zaplanowała... porwanie bohaterki. Porwanie nieudolne: pierwszą akcję mężczyzny, który chciałby zrobić karierę jako detektyw i potrzebuje rozgłosu w mediach (a wymyślił sobie sposób na darmową reklamę) oraz jego poczciwego brata. Ofiarą takiego to tandemu pada Ewa, kobieta niewyróżniająca się niczym szczególnym, za to tuż po sercowych przejściach. Ewa zachowała się jak naiwna nastolatka, wyruszając za swoim ukochanym w podróż do Hiszpanii - tylko po to, by tam odkryć, że wybranek ma rodzinę (piękną żonę i dzieci), do których nie zamierzał się przyznawać. Nie ma to dla akcji większego znaczenia, poza tym, że w Hiszpanii bohaterka poznaje mężczyznę, który zostanie jej przyjacielem - i miłością jej najlepszej przyjaciółki Moniki, należy więc ten rozpaczliwy początek przypisać autorce jako próbę przyciągnięcia czytelniczek do "życiowej" historii. Bo dalej będzie już nieżyciowo: pewien facet porywa Ewę (omyłkowo biorąc ją za inną kobietę) i zamyka w swoim pięknym domu. Troszczy się o więźniarkę, nie robi jej żadnej krzywdy i w zasadzie pobyt w odosobnieniu Ewa może potraktować jak nietypowe wakacje, zwłaszcza że kidnaper dba nawet o jej rozrywki. Monika staje na głowie, żeby dowiedzieć się, co się stało. A Ewa - trafia na kolejną sercową przygodę. Zakochuje się w swoim porywaczu.
Tak zaczyna się "Wszystko nie tak!" Izabelli Frączyk i trudno będzie czytelniczkom raczej uwierzyć w szczerość uczuć postaci, zwłaszcza że sama bohaterka nie jest przekonana, czy realizowanie scenariusza syndromu sztokholmskiego ma w tym wypadku sens. Tomasz wprawdzie okazuje się facetem na poziomie – ale niczym autorka nie tłumaczy namiętności, jaka między postaciami się rodzi. Na szczęście ma jeszcze w zanadrzu humor - nieodzowną karę za porwanie. I na tym może zbudować przynajmniej częściowo porozumienie z odbiorczyniami. Świetnie odmalowuje sceny, w których do wypieszczonego domu sprowadza się wiejska rodzina z całym inwentarzem – i w których zabiegi dyplomatyczne przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. To element, dla którego warto sięgnąć po “Wszystko nie tak!”, skoro schemat romansowy zawodzi. Nie dlatego zresztą, że jest nieoryginalny, tylko - ponieważ nie ma siły przebicia, nie przekonuje, wydaje się za bardzo wymuszony, żeby cieszyć. Izabella Frączyk do tej pory dość dobrze sprawdzała się w powieściach obyczajowych, dopiero od drugiej części Śnieżnej Grani zaczęła eksperymentować z wątkami sensacyjnymi i trudno jej do tego przekonać czytelniczki. Znacznie lepiej było pozostać przy normalności, wiarygodnej (nawet jeśli baśniowej w elementach romansu). Tym razem wygrywa trochę rozbawianiem odbiorczyń i pomysłami w dziedzinie poza związkami. Nie ma sensu aż tak oddalać się od fabułek, choćby i przewidywalnych - nie na tym gatunek polega.
Wodze fantazji
Z krytyką spotykają się często autorki kobiecych obyczajówek, które zamiast szukać nowych pomysłów i rozwiązań powielają wciąż jednakowe pomysły fabularne (choćby do znudzenia ograny schemat o ucieczce na wieś i zwolnieniu tempa życia. Męczące są te historie, w których bohaterki obowiązkowo są dziennikarkami, obowiązkowo po przejściach w związku - wiadomo, jak się zacznie i wiadomo, jak się skończy. Ale nie za dobrze jest również, gdy autorkę w ramach konwencji obyczajówki - choćby i krzepiącej, z romansem na horyzoncie - wyobraźnia poniesie za daleko. Izabella Frączyk postanowiła dodać do swojej opowieści trochę kryminału i zaplanowała... porwanie bohaterki. Porwanie nieudolne: pierwszą akcję mężczyzny, który chciałby zrobić karierę jako detektyw i potrzebuje rozgłosu w mediach (a wymyślił sobie sposób na darmową reklamę) oraz jego poczciwego brata. Ofiarą takiego to tandemu pada Ewa, kobieta niewyróżniająca się niczym szczególnym, za to tuż po sercowych przejściach. Ewa zachowała się jak naiwna nastolatka, wyruszając za swoim ukochanym w podróż do Hiszpanii - tylko po to, by tam odkryć, że wybranek ma rodzinę (piękną żonę i dzieci), do których nie zamierzał się przyznawać. Nie ma to dla akcji większego znaczenia, poza tym, że w Hiszpanii bohaterka poznaje mężczyznę, który zostanie jej przyjacielem - i miłością jej najlepszej przyjaciółki Moniki, należy więc ten rozpaczliwy początek przypisać autorce jako próbę przyciągnięcia czytelniczek do "życiowej" historii. Bo dalej będzie już nieżyciowo: pewien facet porywa Ewę (omyłkowo biorąc ją za inną kobietę) i zamyka w swoim pięknym domu. Troszczy się o więźniarkę, nie robi jej żadnej krzywdy i w zasadzie pobyt w odosobnieniu Ewa może potraktować jak nietypowe wakacje, zwłaszcza że kidnaper dba nawet o jej rozrywki. Monika staje na głowie, żeby dowiedzieć się, co się stało. A Ewa - trafia na kolejną sercową przygodę. Zakochuje się w swoim porywaczu.
Tak zaczyna się "Wszystko nie tak!" Izabelli Frączyk i trudno będzie czytelniczkom raczej uwierzyć w szczerość uczuć postaci, zwłaszcza że sama bohaterka nie jest przekonana, czy realizowanie scenariusza syndromu sztokholmskiego ma w tym wypadku sens. Tomasz wprawdzie okazuje się facetem na poziomie – ale niczym autorka nie tłumaczy namiętności, jaka między postaciami się rodzi. Na szczęście ma jeszcze w zanadrzu humor - nieodzowną karę za porwanie. I na tym może zbudować przynajmniej częściowo porozumienie z odbiorczyniami. Świetnie odmalowuje sceny, w których do wypieszczonego domu sprowadza się wiejska rodzina z całym inwentarzem – i w których zabiegi dyplomatyczne przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. To element, dla którego warto sięgnąć po “Wszystko nie tak!”, skoro schemat romansowy zawodzi. Nie dlatego zresztą, że jest nieoryginalny, tylko - ponieważ nie ma siły przebicia, nie przekonuje, wydaje się za bardzo wymuszony, żeby cieszyć. Izabella Frączyk do tej pory dość dobrze sprawdzała się w powieściach obyczajowych, dopiero od drugiej części Śnieżnej Grani zaczęła eksperymentować z wątkami sensacyjnymi i trudno jej do tego przekonać czytelniczki. Znacznie lepiej było pozostać przy normalności, wiarygodnej (nawet jeśli baśniowej w elementach romansu). Tym razem wygrywa trochę rozbawianiem odbiorczyń i pomysłami w dziedzinie poza związkami. Nie ma sensu aż tak oddalać się od fabułek, choćby i przewidywalnych - nie na tym gatunek polega.
Megan McDonald: Hania Humorek i herbatka u królowej
Egmont, Warszawa 2018.
Zabawa w koronie
Z Hanią Humorek jest tak, że kiedy dziewczynka podchwytuje nowy temat, angażuje się w niego bez reszty, czasami ku irytacji jej rodziny czy kolegów. Bohaterka zawsze dowiaduje się czegoś nowego na marginesie działań, zdobywa wiedzę, przede wszystkim jednak bawi się doskonale. Megan McDonald to autorka, która podpowiada dzieciom kreatywne sposoby spędzania wolnego czasu. Owszem, bohaterowie lubią popularne rozrywki, chcą skakać na dmuchanym zamku i jeść słodycze – ale kiedy wskaże się im nowe zagadnienia, chętnie je przetestują. Tym razem Hania Humorek ma przygotować drzewo genealogiczne. Szuka informacji o swoich przodkach, wypytuje rodzinę o pamiątki i zdjęcia. Dociera do faktów, które mogą fascynować: ma korzenie w Anglii, jeden z jej przodków zginął na Titaniku, inny przebywał w twierdzy Tower. Hani to wystarczy: zaczyna fantazjować na temat swojego pokrewieństwa z królową. Pisze do niej list, prosząc o odpowiedź na nurtujące ją kwestie. Dziewczynka zaczyna żyć wyobraźnią – bez oparcia w źródłach. Buduje niestworzone historie o królewskim pochodzeniu. To wszystko prowadzi szybko do zabawy w królową: Hania wydaje rozkazy swojemu bratu, Smrodkowi, nadaje królewskie tytuły i prezentuje wybrane motywy z życia królowej. Smrodek trochę się nudzi, ale w ogólnym wymiarze dzieci mają sporo powodów do śmiechu. Wzbogacają codzienność. Zdarza się wprawdzie, że wpadają na pomysły kontrowersyjne: Hania wpuszcza do wykopanej przez siebie fosy ukochaną rybkę Smrodka. Szkoda, że Megan McDonald nie uprzedza odbiorców, że podobne zabawy mogą się dla domowych zwierząt źle skończyć: tu przydałoby się podkreślenie niebezpieczeństwa. Wszystko, co dzieje się w ramach akcji przez większą część książki, odbywa się poza szkołą i dotyczy domowych rozrywek. Bo kiedy Hania pójdzie już na lekcje, przekona się, że nie można zmyślać. Dokona też wielkiego odkrycia wspólnie z prymuską Julką Wróbel. To Julka zamiast bezustannie się bawić, rzetelnie gromadzi informacje. Traf chce, że podobne do tych z bajek Hani Humorek. Kto tak naprawdę miał przodków na królewskim dworze i kto zasługuje na uwagę – wyjaśni się w szkole. Hania Humorek jednak zdąży się sporo dowiedzieć o zwyczajach królowej. A i też podsunie najmłodszym sporo pomysłów na zabawy. Zabawy w stylu królowej – to zachęta do czytania tomiku. Wiadomo, że Hania Humorek ma już stałe grono fanów, ale podobnymi przygodami skusi również nowych czytelników.
Jak zwykle u Megan McDonald są tu dowcipy słowne (dla odbiorców spoza grupy docelowej – niezbyt zachęcające, jednak dzieciom bardzo się spodobają). Prawdziwa siła książki polega na dowcipie sytuacyjnym. Autorka, świadoma zasad przyciągania uwagi dzieci, każdy drobny rozdział zamyka puentą do śmiechu, zaprasza do lektury przez komizm. Dorośli w tej książce raczej się nie liczą: jeśli wkraczają do opowieści, to wyłącznie dlatego, by ułatwić dziecięcym bohaterom konkretne zadania. Hania może działać według własnego uznania, a wyobraźnię ma nieposkromioną. Dla dzieci będzie to pokazanie, jak wiele różnorodnych zabaw czeka na nie na wyciągnięcie ręki: trzeba tylko odejść od rutyny i uruchomić fantazję. Chociaż tomik przygód Hani Humorek przygotowany został jako rozrywkowy – jego przesłania bardzo się przydadzą. Dla maluchów będzie to wskazówka działania, zestaw informacji do wykorzystania. Megan McDonald wie, jak do lektury przekonywać. A jeśli udowodni dzieciom, że można czytać dla rozrywki – przekona je i do lektury jako takiej. Robi zatem wiele dobrego dla szerzenia i promowania czytelnictwa. Hania Humorek i Smrodek nie zawodzą – to te postacie, które pociągają za sobą tłumy maluchów.
Zabawa w koronie
Z Hanią Humorek jest tak, że kiedy dziewczynka podchwytuje nowy temat, angażuje się w niego bez reszty, czasami ku irytacji jej rodziny czy kolegów. Bohaterka zawsze dowiaduje się czegoś nowego na marginesie działań, zdobywa wiedzę, przede wszystkim jednak bawi się doskonale. Megan McDonald to autorka, która podpowiada dzieciom kreatywne sposoby spędzania wolnego czasu. Owszem, bohaterowie lubią popularne rozrywki, chcą skakać na dmuchanym zamku i jeść słodycze – ale kiedy wskaże się im nowe zagadnienia, chętnie je przetestują. Tym razem Hania Humorek ma przygotować drzewo genealogiczne. Szuka informacji o swoich przodkach, wypytuje rodzinę o pamiątki i zdjęcia. Dociera do faktów, które mogą fascynować: ma korzenie w Anglii, jeden z jej przodków zginął na Titaniku, inny przebywał w twierdzy Tower. Hani to wystarczy: zaczyna fantazjować na temat swojego pokrewieństwa z królową. Pisze do niej list, prosząc o odpowiedź na nurtujące ją kwestie. Dziewczynka zaczyna żyć wyobraźnią – bez oparcia w źródłach. Buduje niestworzone historie o królewskim pochodzeniu. To wszystko prowadzi szybko do zabawy w królową: Hania wydaje rozkazy swojemu bratu, Smrodkowi, nadaje królewskie tytuły i prezentuje wybrane motywy z życia królowej. Smrodek trochę się nudzi, ale w ogólnym wymiarze dzieci mają sporo powodów do śmiechu. Wzbogacają codzienność. Zdarza się wprawdzie, że wpadają na pomysły kontrowersyjne: Hania wpuszcza do wykopanej przez siebie fosy ukochaną rybkę Smrodka. Szkoda, że Megan McDonald nie uprzedza odbiorców, że podobne zabawy mogą się dla domowych zwierząt źle skończyć: tu przydałoby się podkreślenie niebezpieczeństwa. Wszystko, co dzieje się w ramach akcji przez większą część książki, odbywa się poza szkołą i dotyczy domowych rozrywek. Bo kiedy Hania pójdzie już na lekcje, przekona się, że nie można zmyślać. Dokona też wielkiego odkrycia wspólnie z prymuską Julką Wróbel. To Julka zamiast bezustannie się bawić, rzetelnie gromadzi informacje. Traf chce, że podobne do tych z bajek Hani Humorek. Kto tak naprawdę miał przodków na królewskim dworze i kto zasługuje na uwagę – wyjaśni się w szkole. Hania Humorek jednak zdąży się sporo dowiedzieć o zwyczajach królowej. A i też podsunie najmłodszym sporo pomysłów na zabawy. Zabawy w stylu królowej – to zachęta do czytania tomiku. Wiadomo, że Hania Humorek ma już stałe grono fanów, ale podobnymi przygodami skusi również nowych czytelników.
Jak zwykle u Megan McDonald są tu dowcipy słowne (dla odbiorców spoza grupy docelowej – niezbyt zachęcające, jednak dzieciom bardzo się spodobają). Prawdziwa siła książki polega na dowcipie sytuacyjnym. Autorka, świadoma zasad przyciągania uwagi dzieci, każdy drobny rozdział zamyka puentą do śmiechu, zaprasza do lektury przez komizm. Dorośli w tej książce raczej się nie liczą: jeśli wkraczają do opowieści, to wyłącznie dlatego, by ułatwić dziecięcym bohaterom konkretne zadania. Hania może działać według własnego uznania, a wyobraźnię ma nieposkromioną. Dla dzieci będzie to pokazanie, jak wiele różnorodnych zabaw czeka na nie na wyciągnięcie ręki: trzeba tylko odejść od rutyny i uruchomić fantazję. Chociaż tomik przygód Hani Humorek przygotowany został jako rozrywkowy – jego przesłania bardzo się przydadzą. Dla maluchów będzie to wskazówka działania, zestaw informacji do wykorzystania. Megan McDonald wie, jak do lektury przekonywać. A jeśli udowodni dzieciom, że można czytać dla rozrywki – przekona je i do lektury jako takiej. Robi zatem wiele dobrego dla szerzenia i promowania czytelnictwa. Hania Humorek i Smrodek nie zawodzą – to te postacie, które pociągają za sobą tłumy maluchów.
sobota, 20 października 2018
Sofia Lundberg: Czerwony notes
W.A.B., Warszawa 2018.
Zapiski z życia
W tej powieści na dalszy plan schodzą damsko-męskie relacje. Najsilniejsza jest miłość, jaką żywi siostrzenica Jenny do swojej ciotki Doris. Doris wkrótce umrze. Już teraz jest jej trudno wykonywać codzienne czynności, potrzebuje opieki i pomocy w najprostszych sprawach. W duszy może być młoda, ale o przemijaniu bezlitośnie przypomina jej czerwony notes - pełen wykreślonych nazwisk. Przy niemal każdym nazwisku powtarza się adnotacja “zmarł”. Dla Doris zestaw nazwisk to jednak zestaw wspomnień, skojarzeń bardzo silnych i niejednoznacznych, składających się na kronikę życia. Bohaterka chciałaby ocalić swoje doświadczenia, utrwalić je dla jedynej żyjącej krewnej. Wie, że dzięki takim opowieściom Jenny zyska wgląd w jej egzystencję, a może i kilka wskazówek dla siebie. Sama Doris w prowadzeniu pamiętnika dostrzega też szansę na ocalenie części siebie. I na ostateczne rozliczenie się z przeszłością.
Bohaterka sięga wspomnieniami do czasów, kiedy jako nastolatka przeżyła śmierć ojca i przez matkę została wysłana na służbę. Przedstawia swoje losy, tułaczkę po świecie ogarniętym wojną, uciekanie się do różnych sztuczek i zabiegów, byle tylko móc poprawić warunki bytu. Opisuje mężczyzn, którzy byli jej przyjaciółmi i wspierali w najtrudniejszych momentach, ale i tych, którzy zawsze występowali z pozycji siły i doprowadzali na skraj rozpaczy. Miłości ora przyjaźnie, poświęcenie i zaufanie, instynkt przetrwania. W pewnym momencie do zwierzeń wprowadza też swoją siostrę, matkę Jenny – opowiada siostrzenicy o scenach, których ta poznać nie mogła. Wyznaje swoje błędy i prezentuje motywacje – nie po to, żeby się usprawiedliwiać czy uzyskać wybaczenie, ale dla spokoju własnego sumienia. Nie chce, żeby burzliwa historia przepadła razem z nią.
Refrenem staje się tu czerwony notes i rejestr nazwisk – to on wyznacza retrospekcje i kierunki opowieści, zabiera odbiorców w przeszłość, która na nowo ożywa. Koleje losu Doris zrobią wrażenie na czytelnikach - zwłaszcza że nie ma tu taryfy ulgowej dla bohaterki, wszystko rozgrywa się z całą intensywnością. Ale równie ważna okazuje się teraźniejszość postaci. Doris, która trafia do szpitala, Doris, która posługuje się komputerem, żeby móc porozmawiać z Jenny. Potem Jenny walcząca o spełnienie ostatniego marzenia umierającej ciotki - gotowość do poświęcenia wszystkiego, żeby odwdzięczyć się za całą miłość. Sceny wzruszające i filmowe, może i naiwne – ale autorce łatwo ową naiwność wybaczyć dzięki potędze uczuć.
“Czerwony notes” to powieściowy debiut Sofii Lundberg – i jak na debiut to tom wyjątkowo udany. Powieść zmysłowa i przykuwająca uwagę nastawieniem na uczucia poza schematami. Autorka zadbała o to, żeby odmalować różnorodne doświadczenia i międzyludzkie relacje, pokazała bez prawienia morałów, co w życiu jest naprawdę ważne i jak zadbać o swoich bliskich, żeby rutyna nie zniszczyła piękna miłości. Ucieka autorka od schematów scenariuszowych, ale też i od realizacji często zalecanych na kursach kreatywnego pisania. Unika monotonii w narracji, a pry tym nastawiona jest na rejestrowanie zmysłowych doznań. Przekonuje do siebie – wyczuleniem na subtelności, umiejętnością prowadzenia wciągającej relacji. Sięga po tematy mniej oczywiste, może zepchnięte na margines w literaturze popularnej – a przecież wartościowe. Celnie je opisuje, “Czerwony notes” może się podobać.
Zapiski z życia
W tej powieści na dalszy plan schodzą damsko-męskie relacje. Najsilniejsza jest miłość, jaką żywi siostrzenica Jenny do swojej ciotki Doris. Doris wkrótce umrze. Już teraz jest jej trudno wykonywać codzienne czynności, potrzebuje opieki i pomocy w najprostszych sprawach. W duszy może być młoda, ale o przemijaniu bezlitośnie przypomina jej czerwony notes - pełen wykreślonych nazwisk. Przy niemal każdym nazwisku powtarza się adnotacja “zmarł”. Dla Doris zestaw nazwisk to jednak zestaw wspomnień, skojarzeń bardzo silnych i niejednoznacznych, składających się na kronikę życia. Bohaterka chciałaby ocalić swoje doświadczenia, utrwalić je dla jedynej żyjącej krewnej. Wie, że dzięki takim opowieściom Jenny zyska wgląd w jej egzystencję, a może i kilka wskazówek dla siebie. Sama Doris w prowadzeniu pamiętnika dostrzega też szansę na ocalenie części siebie. I na ostateczne rozliczenie się z przeszłością.
Bohaterka sięga wspomnieniami do czasów, kiedy jako nastolatka przeżyła śmierć ojca i przez matkę została wysłana na służbę. Przedstawia swoje losy, tułaczkę po świecie ogarniętym wojną, uciekanie się do różnych sztuczek i zabiegów, byle tylko móc poprawić warunki bytu. Opisuje mężczyzn, którzy byli jej przyjaciółmi i wspierali w najtrudniejszych momentach, ale i tych, którzy zawsze występowali z pozycji siły i doprowadzali na skraj rozpaczy. Miłości ora przyjaźnie, poświęcenie i zaufanie, instynkt przetrwania. W pewnym momencie do zwierzeń wprowadza też swoją siostrę, matkę Jenny – opowiada siostrzenicy o scenach, których ta poznać nie mogła. Wyznaje swoje błędy i prezentuje motywacje – nie po to, żeby się usprawiedliwiać czy uzyskać wybaczenie, ale dla spokoju własnego sumienia. Nie chce, żeby burzliwa historia przepadła razem z nią.
Refrenem staje się tu czerwony notes i rejestr nazwisk – to on wyznacza retrospekcje i kierunki opowieści, zabiera odbiorców w przeszłość, która na nowo ożywa. Koleje losu Doris zrobią wrażenie na czytelnikach - zwłaszcza że nie ma tu taryfy ulgowej dla bohaterki, wszystko rozgrywa się z całą intensywnością. Ale równie ważna okazuje się teraźniejszość postaci. Doris, która trafia do szpitala, Doris, która posługuje się komputerem, żeby móc porozmawiać z Jenny. Potem Jenny walcząca o spełnienie ostatniego marzenia umierającej ciotki - gotowość do poświęcenia wszystkiego, żeby odwdzięczyć się za całą miłość. Sceny wzruszające i filmowe, może i naiwne – ale autorce łatwo ową naiwność wybaczyć dzięki potędze uczuć.
“Czerwony notes” to powieściowy debiut Sofii Lundberg – i jak na debiut to tom wyjątkowo udany. Powieść zmysłowa i przykuwająca uwagę nastawieniem na uczucia poza schematami. Autorka zadbała o to, żeby odmalować różnorodne doświadczenia i międzyludzkie relacje, pokazała bez prawienia morałów, co w życiu jest naprawdę ważne i jak zadbać o swoich bliskich, żeby rutyna nie zniszczyła piękna miłości. Ucieka autorka od schematów scenariuszowych, ale też i od realizacji często zalecanych na kursach kreatywnego pisania. Unika monotonii w narracji, a pry tym nastawiona jest na rejestrowanie zmysłowych doznań. Przekonuje do siebie – wyczuleniem na subtelności, umiejętnością prowadzenia wciągającej relacji. Sięga po tematy mniej oczywiste, może zepchnięte na margines w literaturze popularnej – a przecież wartościowe. Celnie je opisuje, “Czerwony notes” może się podobać.
piątek, 19 października 2018
Stefan Stern, Cary Cooper: Mity zarządzania. Czego nie rozumieją szefowie?
PWN, Warszawa 2018.
Rozwiewanie wątpliwości
Zarządzanie to nie jest dziedzina, która podlegałaby stałym wytycznym i dawała się łatwo dookreślać. Tam, gdzie pojawiają się - nieprzewidywalni – ludzie, tam wszelkie teorie przestają mieć znaczenie. Przekonują się o tym podczas pracy, obserwacji, ale i rozmów z fachowcami w tej dziedzinie Stefan Stern i Cary Cooper, autorzy tomu “Mity zarządzania”, który ma odrobinę podważyć wszelkie “pewniki” w sferze korporacyjnej codzienności. Autorzy nie strzelają z armat do wróbli, raczej po prostu sięgają po kolejne tematy, które w krótkich - niemal felietonowych - rozdziałach przedefiniowują i reinterpretują, uzmysławiając czytelnikom, jakie błędy najczęściej pojawiają się w myśleniu o procesie zarządzania. “Mitów” znajdują 44, z czego ostatni wyraźnie pokazuje, że to wcale nie koniec – ale jasny staje się cały mechanizm i odbiorcom łatwiej będzie przełożyć tok myślenia na podważanie następnych zagadnień. Żeby przekonać do siebie, autorzy traktują szefów i menadżerów z przymrużeniem oka, bawią się schematami i wynaturzają typowe korporacyjne sytuacje. Sprawdzają, jak powinien zachowywać się lider, a na jakie pomyłki pozwalać sobie nie może, jak budować autorytet, kto ma najłatwiejszą, a kto najtrudniejszą pracę, czym kończy się otaczanie podobnymi ludźmi, czy nadgodziny prowadzą do lepszych efektów, czy wręcz przeciwnie, jak wygląda w firmie przepływ informacji, po co są oceny roczne, gdzie w firmie jest miejsce dla kobiet, czy można zmieniać poglądy i nie stracić przy tym twarzy, co daje wiedza o wszystkim w firmie, czy należy ukrywać wysokość zarobków, czym jest strategia, czy w korporacjach ważne są uczucia, co z autentycznością, jak funkcjonują uprzedzenia, jakie są podstawowe motywacje pracowników... Długo jeszcze można by wyliczać, niemal każdy temat, który trafił już do stereotypowego postrzegania pracowników korporacji, tutaj znajduje swoje rozwinięcie i omówienie w zgrabnym tekście. Przy okazji autorzy mogą powiedzieć, co sądzą o hermetycznym języku w obrębie firmy czy o lęku przed zmianami. W tym wszystkim nie ma może miejsca na drobiazgowe rozpatrywanie każdego kolejnego zagadnienia – ale Stern i Cooper piszą wystarczająco obrazowo, żeby dać odbiorcom obraz pełnych poglądów na “mity zarządzania”. Piszą lekko i przekonująco, odwołują się do czytelnych przykładów, a każdy rozdział jeszcze osobno dzielą na mniejsze części, w których podtytuły stanowią kolejne hasła i przesłania. Tak podawana wiedza łatwiej zapadnie w pamięć, a i przyczyni się do lepszego rozumienia specyfiki dużych firm w kontekście zarządzania.
Jednak Stefan Stern i Cary Cooper nie chcą być traktowani jak wyrocznie w kwestii strategii dla szefów i menadżerów, dlatego też przeprowadzają szereg rozmów z “wybitnymi specjalistami zarządzania” - wypytują o ich filozofię zarządzania ludźmi i podejście do poruszanych w tomie tematów, wysłuchują wyników badań i zbierają przydatne komentarze, które da się przekuwać na porady dla bezpośrednio zaangażowanych w te kwestie. “Mity zarządzania” to książka, której podstawową siłą jest prosty język i świadomość siły przekazu. Tu nikt nie stara się uciekać w niezrozumiały żargon ani nadawać objętości za pomocą napuszonych opisów: wszystko da się przekazać jasno i z dużą dawką humoru. W związku z tym proponują autorzy lekturę, jaka idealnie wpasowuje się w rynek dla masowego odbiorcy. Szukają rozwiązań poza typowymi ocenami, dbają o przekonujące argumenty i spostrzeżenia, a do tego podsuwają czytelnikom książkę dobrze napisaną.
Rozwiewanie wątpliwości
Zarządzanie to nie jest dziedzina, która podlegałaby stałym wytycznym i dawała się łatwo dookreślać. Tam, gdzie pojawiają się - nieprzewidywalni – ludzie, tam wszelkie teorie przestają mieć znaczenie. Przekonują się o tym podczas pracy, obserwacji, ale i rozmów z fachowcami w tej dziedzinie Stefan Stern i Cary Cooper, autorzy tomu “Mity zarządzania”, który ma odrobinę podważyć wszelkie “pewniki” w sferze korporacyjnej codzienności. Autorzy nie strzelają z armat do wróbli, raczej po prostu sięgają po kolejne tematy, które w krótkich - niemal felietonowych - rozdziałach przedefiniowują i reinterpretują, uzmysławiając czytelnikom, jakie błędy najczęściej pojawiają się w myśleniu o procesie zarządzania. “Mitów” znajdują 44, z czego ostatni wyraźnie pokazuje, że to wcale nie koniec – ale jasny staje się cały mechanizm i odbiorcom łatwiej będzie przełożyć tok myślenia na podważanie następnych zagadnień. Żeby przekonać do siebie, autorzy traktują szefów i menadżerów z przymrużeniem oka, bawią się schematami i wynaturzają typowe korporacyjne sytuacje. Sprawdzają, jak powinien zachowywać się lider, a na jakie pomyłki pozwalać sobie nie może, jak budować autorytet, kto ma najłatwiejszą, a kto najtrudniejszą pracę, czym kończy się otaczanie podobnymi ludźmi, czy nadgodziny prowadzą do lepszych efektów, czy wręcz przeciwnie, jak wygląda w firmie przepływ informacji, po co są oceny roczne, gdzie w firmie jest miejsce dla kobiet, czy można zmieniać poglądy i nie stracić przy tym twarzy, co daje wiedza o wszystkim w firmie, czy należy ukrywać wysokość zarobków, czym jest strategia, czy w korporacjach ważne są uczucia, co z autentycznością, jak funkcjonują uprzedzenia, jakie są podstawowe motywacje pracowników... Długo jeszcze można by wyliczać, niemal każdy temat, który trafił już do stereotypowego postrzegania pracowników korporacji, tutaj znajduje swoje rozwinięcie i omówienie w zgrabnym tekście. Przy okazji autorzy mogą powiedzieć, co sądzą o hermetycznym języku w obrębie firmy czy o lęku przed zmianami. W tym wszystkim nie ma może miejsca na drobiazgowe rozpatrywanie każdego kolejnego zagadnienia – ale Stern i Cooper piszą wystarczająco obrazowo, żeby dać odbiorcom obraz pełnych poglądów na “mity zarządzania”. Piszą lekko i przekonująco, odwołują się do czytelnych przykładów, a każdy rozdział jeszcze osobno dzielą na mniejsze części, w których podtytuły stanowią kolejne hasła i przesłania. Tak podawana wiedza łatwiej zapadnie w pamięć, a i przyczyni się do lepszego rozumienia specyfiki dużych firm w kontekście zarządzania.
Jednak Stefan Stern i Cary Cooper nie chcą być traktowani jak wyrocznie w kwestii strategii dla szefów i menadżerów, dlatego też przeprowadzają szereg rozmów z “wybitnymi specjalistami zarządzania” - wypytują o ich filozofię zarządzania ludźmi i podejście do poruszanych w tomie tematów, wysłuchują wyników badań i zbierają przydatne komentarze, które da się przekuwać na porady dla bezpośrednio zaangażowanych w te kwestie. “Mity zarządzania” to książka, której podstawową siłą jest prosty język i świadomość siły przekazu. Tu nikt nie stara się uciekać w niezrozumiały żargon ani nadawać objętości za pomocą napuszonych opisów: wszystko da się przekazać jasno i z dużą dawką humoru. W związku z tym proponują autorzy lekturę, jaka idealnie wpasowuje się w rynek dla masowego odbiorcy. Szukają rozwiązań poza typowymi ocenami, dbają o przekonujące argumenty i spostrzeżenia, a do tego podsuwają czytelnikom książkę dobrze napisaną.
czwartek, 18 października 2018
Thomas Erikson: Mój szef jest idiotą
Wielka Litera, Warszawa 2018.
Praca w stereotypach
Ta książka furorę może zrobić za sprawą nośnego tytułu: dla sfrustrowanych pracowników będzie świetnym sposobem na odstresowanie się albo zamanifestowanie poglądów. Rozładowuje napięcie i przynosi rozrywkę. Może się sprawdzić podczas promocji w mediach społecznościowych. Wywoła całkiem sporo pozytywnych reakcji jeszcze przed właściwą lekturą – mało która książka może się poszczycić takim potencjałem. „Mój szef jest idiotą” to po prostu marketingowy strzał w dziesiątkę. A na tym rzecz się nie kończy. Autor – Thomas Erikson – postanawia bowiem przyjrzeć się przyczynom takich ocen. Interesuje go, dlaczego ludzie nie znajdują porozumienia, skąd bierze się w ogóle konflikt, w którym ocenia się na podstawie emocji innych. Konflikt, co należy dodać, bardzo częsty i w niektórych przypadkach wręcz stereotypowy. Ten tom kierowany jest, wbrew pozorom, nie tylko do pracowników – autor podzielił go na dwie części, pierwszą kieruje do pracowników, drugą – do szefów. Żeby bowiem popracować nad relacjami w firmie, trzeba kompromisu. Obie strony muszą jednak wiedzieć, na jakie ustępstwa iść – i po co: co jest do uzyskania, na jakie poświęcenia trzeba się będzie zdobyć. To nie zawsze oczywiste. W dodatku spostrzeżenia pomagają w budowaniu zespołu – przyda się zatem publikacja przedstawicielom korporacji.
Multiplikowana sylwetka szefa-idioty w czterech kolorach na okładce to nie nawiązanie do pop-artowych zabaw. Cztery kolory oznaczają tu cztery podstawowe typy charakterów, osobowości najczęściej spotykane. To portrety szefów – albo też ich podwładnych. Jeśli ktoś jest odważny, szybko podejmuje decyzje, ale zachowuje się czasem jak choleryk – przypisany mu zostanie kolor czerwony. Zielony jest dla tych, którzy stawiają na empatię oraz na relacje w zespole. Całość autor analizuje bardzo szczegółowo, od początku rozpisuje w tabelkach typy ludzi, cechy charakteru i konsekwencje ich w pracy. Nie tylko definiuje, ale niemal natychmiast przekłada te definicje na codzienność, na praktykę dla odbiorców: nie trzeba zatem przesadnie się wysilać, żeby pojąć zasady. Wszystko zostało przejrzyście opisane, przeanalizowane na różne sposoby i rozłożone na czynniki pierwsze. Autor bardzo pilnuje swojej teorii, dba o to, żeby była zrozumiała dla wszystkich. Jednocześnie we wstępie ostrzega, że nie zaproponuje czytelnikom prostego poradnika. Rzeczywiście, trzeba będzie poświęcić trochę energii na sprawdzenie przesłań tomu. W pewnym momencie zresztą portrety wyimaginowanych szefów zaczną funkcjonować jak zbiory stereotypów, ale zanim do tego dojdzie, trzeba będzie po prostu podążać za autorem i sprawdzać jego argumentację. Znajdzie się tu miejsce na budowanie profilu osobowościowego („czyste” typy prawie w naturze nie występują) i na porównywanie zachowania w pracy i życiu prywatnym. Najważniejsze staje się jednak odczytywanie tego, co dzieje się w zespole – przez pryzmat wyodrębnianych sylwetek. Autor tłumaczy, kto z kim znajdzie wspólny język i dlaczego nie należy budować zespołu z osób podobnych, co dla kreatywności grupy zapewniają poszczególne typy osobowości. Wyjaśnia, jak dogadywać się z szefem – które jego reakcje można zbagatelizować, a jakie uwagi brać sobie do serca. To całkiem przydatna książka, jeśli chce się poprawić relacje w miejscu pracy. Atmosfera nie zależy tylko od szefa i warto o tym pamiętać.
„Mój szef jest idiotą” to książka, która została bardzo starannie przygotowana. Wszystko jest tu czytelne, nie budzi wątpliwości. Oddala się od medialnego tytułu treścią tak bardzo, jak to tylko możliwe – uwodzi za to perfekcjonizmem w przedstawianiu kolejnych argumentów. To publikacja, której nie powinno się pomijać, jeśli chce się pracować nad kontaktami interpersonalnymi w grupie, która ma odnosić sukcesy na rynku. Może naprawdę pomóc odbiorcom.
Praca w stereotypach
Ta książka furorę może zrobić za sprawą nośnego tytułu: dla sfrustrowanych pracowników będzie świetnym sposobem na odstresowanie się albo zamanifestowanie poglądów. Rozładowuje napięcie i przynosi rozrywkę. Może się sprawdzić podczas promocji w mediach społecznościowych. Wywoła całkiem sporo pozytywnych reakcji jeszcze przed właściwą lekturą – mało która książka może się poszczycić takim potencjałem. „Mój szef jest idiotą” to po prostu marketingowy strzał w dziesiątkę. A na tym rzecz się nie kończy. Autor – Thomas Erikson – postanawia bowiem przyjrzeć się przyczynom takich ocen. Interesuje go, dlaczego ludzie nie znajdują porozumienia, skąd bierze się w ogóle konflikt, w którym ocenia się na podstawie emocji innych. Konflikt, co należy dodać, bardzo częsty i w niektórych przypadkach wręcz stereotypowy. Ten tom kierowany jest, wbrew pozorom, nie tylko do pracowników – autor podzielił go na dwie części, pierwszą kieruje do pracowników, drugą – do szefów. Żeby bowiem popracować nad relacjami w firmie, trzeba kompromisu. Obie strony muszą jednak wiedzieć, na jakie ustępstwa iść – i po co: co jest do uzyskania, na jakie poświęcenia trzeba się będzie zdobyć. To nie zawsze oczywiste. W dodatku spostrzeżenia pomagają w budowaniu zespołu – przyda się zatem publikacja przedstawicielom korporacji.
Multiplikowana sylwetka szefa-idioty w czterech kolorach na okładce to nie nawiązanie do pop-artowych zabaw. Cztery kolory oznaczają tu cztery podstawowe typy charakterów, osobowości najczęściej spotykane. To portrety szefów – albo też ich podwładnych. Jeśli ktoś jest odważny, szybko podejmuje decyzje, ale zachowuje się czasem jak choleryk – przypisany mu zostanie kolor czerwony. Zielony jest dla tych, którzy stawiają na empatię oraz na relacje w zespole. Całość autor analizuje bardzo szczegółowo, od początku rozpisuje w tabelkach typy ludzi, cechy charakteru i konsekwencje ich w pracy. Nie tylko definiuje, ale niemal natychmiast przekłada te definicje na codzienność, na praktykę dla odbiorców: nie trzeba zatem przesadnie się wysilać, żeby pojąć zasady. Wszystko zostało przejrzyście opisane, przeanalizowane na różne sposoby i rozłożone na czynniki pierwsze. Autor bardzo pilnuje swojej teorii, dba o to, żeby była zrozumiała dla wszystkich. Jednocześnie we wstępie ostrzega, że nie zaproponuje czytelnikom prostego poradnika. Rzeczywiście, trzeba będzie poświęcić trochę energii na sprawdzenie przesłań tomu. W pewnym momencie zresztą portrety wyimaginowanych szefów zaczną funkcjonować jak zbiory stereotypów, ale zanim do tego dojdzie, trzeba będzie po prostu podążać za autorem i sprawdzać jego argumentację. Znajdzie się tu miejsce na budowanie profilu osobowościowego („czyste” typy prawie w naturze nie występują) i na porównywanie zachowania w pracy i życiu prywatnym. Najważniejsze staje się jednak odczytywanie tego, co dzieje się w zespole – przez pryzmat wyodrębnianych sylwetek. Autor tłumaczy, kto z kim znajdzie wspólny język i dlaczego nie należy budować zespołu z osób podobnych, co dla kreatywności grupy zapewniają poszczególne typy osobowości. Wyjaśnia, jak dogadywać się z szefem – które jego reakcje można zbagatelizować, a jakie uwagi brać sobie do serca. To całkiem przydatna książka, jeśli chce się poprawić relacje w miejscu pracy. Atmosfera nie zależy tylko od szefa i warto o tym pamiętać.
„Mój szef jest idiotą” to książka, która została bardzo starannie przygotowana. Wszystko jest tu czytelne, nie budzi wątpliwości. Oddala się od medialnego tytułu treścią tak bardzo, jak to tylko możliwe – uwodzi za to perfekcjonizmem w przedstawianiu kolejnych argumentów. To publikacja, której nie powinno się pomijać, jeśli chce się pracować nad kontaktami interpersonalnymi w grupie, która ma odnosić sukcesy na rynku. Może naprawdę pomóc odbiorcom.
środa, 17 października 2018
Anne Lene Johnsen: Rusz głową! Gimnastyka mózgu dla dzieci. Zabawne i mądre łamigłówki dla ciekawskich dzieciaków
PWN, Warszawa 2018.
Gry na inteligencję
Wprawdzie komputery i inne media elektroniczne nie są złe, potrafią nawet wyćwiczyć umiejętności przydatne w pewnych zawodach, jednak Anne Lene Johnsen radzi, żeby traktować je jako dodatek do zabaw, a nie sposób na rozrywkę. W zamian proponuje publikację, która przyciągnie na długo i dostarczy zróżnicowanych bodźców dziecku. “Rusz głową! Gimnastyka mózgu dla dzieci” to niezawodny sposób na wychowanie małych geniuszy – z odpowiednimi wskazówkami dla dorosłych, którzy zyskają pewność, jak postępować z pociechami. Książka zawiera, jak głosi podtytuł, “zabawne i mądre łamigłówki dla ciekawskich dzieciaków”, ale nie tylko. Każdy z dziesięciu rozdziałów rozpoczyna się zestawem porad i wyjaśnień kierowanych do dorosłych (wskazuje na to zresztą czcionka, średnio wygodna dla dzieci). Do tego autorka dodaje dziesięć sprytnych pomysłów dla rodziców, czyli znów zestaw poleceń i porad dotyczących organizowania maluchowi jak najlepszych warunków do pracy (są tu oczywistości w rodzaju odpowiedniej diety i dawki ruchu czy stanowiska “pracy”, miejsca, w którym dziecko w każdej chwili może przystąpić do twórczego działania, ale też i mniej stereotypowe podpowiedzi: stymulujące otoczenie czy pozytywne myślenie o działaniach pociech). Autorka próbuje objaśnić dorosłym, jak najmłodsi uczą się postrzegania świata, na jakie kategorie powinni zwracać uwagę i w jaki sposób ukierunkować kilkulatki na logiczne myślenie. Zachęca do wykonywania kolejnych prób, do eksperymentowania i poszukiwania coraz to nowych wyzwań. Nie zanudza, to ważne, zwłaszcza że dzieci czeka spory myślowy wysiłek. Już pierwsza część - zadania do przeanalizowania – to miniwersja testów na inteligencję: kształty i tabelki, w których “coś” nie pasuje, porównywanki, uzupełnianie wzorów (najpierw należy dostrzec prawidłowość, by uzupełnić zadanie). Łączenie kształtów i kolorów to z kolei zabawa dla całej rodziny, można wykorzystywać do tego klocki, z których każdy będzie układać swoją budowlę. Proste pytania i zestaw rysunków, wśród których trzeba wskazać ten właściwy - na tym polega praca dzieci. Czasami warto przeprowadzić eksperyment – to przyda się później w nauce: dziecko musi wymyślić, jak zachowywać się będzie sznurek przyczepiony do haczyka, a jak woda w naczyniu. W dalszej części przychodzi czas na rebusy, odbicia lustrzane, kierunki, znane gry (domino lub clustered, prawda czy fałsz), mierzenie temperatury, ćwiczenia na wiedzę i zdobywanie wiadomości. Pojawi się zestaw “układanek” - dopasowywania kształtów do określonej podstawy. Autorka świetnie wie, co spodoba się dzieciom, sięga więc i po szyfry czy ślady - i po tradycyjne zabawy z literami (lekcje czytania mogą być znacznie ciekawsze, kiedy wie się o palindromach. Jest tu i część matematyczna, i “kreatywna” - sposób na wyzwalanie pomysłów w szeregu urozmaiconych gier. Dla rodziców będą jeszcze wskazówki dotyczące właściwego doboru posiłków czy – typowych dla niektórych dzieci problemów z przyswajaniem wiedzy. Jest to więc książka, która kompleksowo przybliża odbiorcom kwestię zabawy i nauki. Objętościowo dość spora, zmieści się tu zatem wiele zagadek (chociaż autorka nie zachęca do pisania po tomiku, woli, by kserować albo przerysowywać zadania, co jeszcze może przedłużyć żywot publikacji), porady dla dorosłych należą do konkretnych i sensownie przygotowanych. “Rusz głową” przygotowuje maluchy do logicznego myślenia i do szkolnych obowiązków, ale stanowi też rozrywkę w klasycznym stylu - związaną z tym, co dzieci lubią najbardziej. Autorka przypomina dawne gry i pozwala ćwiczyć umysł - to z pewnością zaprocentuje.
Gry na inteligencję
Wprawdzie komputery i inne media elektroniczne nie są złe, potrafią nawet wyćwiczyć umiejętności przydatne w pewnych zawodach, jednak Anne Lene Johnsen radzi, żeby traktować je jako dodatek do zabaw, a nie sposób na rozrywkę. W zamian proponuje publikację, która przyciągnie na długo i dostarczy zróżnicowanych bodźców dziecku. “Rusz głową! Gimnastyka mózgu dla dzieci” to niezawodny sposób na wychowanie małych geniuszy – z odpowiednimi wskazówkami dla dorosłych, którzy zyskają pewność, jak postępować z pociechami. Książka zawiera, jak głosi podtytuł, “zabawne i mądre łamigłówki dla ciekawskich dzieciaków”, ale nie tylko. Każdy z dziesięciu rozdziałów rozpoczyna się zestawem porad i wyjaśnień kierowanych do dorosłych (wskazuje na to zresztą czcionka, średnio wygodna dla dzieci). Do tego autorka dodaje dziesięć sprytnych pomysłów dla rodziców, czyli znów zestaw poleceń i porad dotyczących organizowania maluchowi jak najlepszych warunków do pracy (są tu oczywistości w rodzaju odpowiedniej diety i dawki ruchu czy stanowiska “pracy”, miejsca, w którym dziecko w każdej chwili może przystąpić do twórczego działania, ale też i mniej stereotypowe podpowiedzi: stymulujące otoczenie czy pozytywne myślenie o działaniach pociech). Autorka próbuje objaśnić dorosłym, jak najmłodsi uczą się postrzegania świata, na jakie kategorie powinni zwracać uwagę i w jaki sposób ukierunkować kilkulatki na logiczne myślenie. Zachęca do wykonywania kolejnych prób, do eksperymentowania i poszukiwania coraz to nowych wyzwań. Nie zanudza, to ważne, zwłaszcza że dzieci czeka spory myślowy wysiłek. Już pierwsza część - zadania do przeanalizowania – to miniwersja testów na inteligencję: kształty i tabelki, w których “coś” nie pasuje, porównywanki, uzupełnianie wzorów (najpierw należy dostrzec prawidłowość, by uzupełnić zadanie). Łączenie kształtów i kolorów to z kolei zabawa dla całej rodziny, można wykorzystywać do tego klocki, z których każdy będzie układać swoją budowlę. Proste pytania i zestaw rysunków, wśród których trzeba wskazać ten właściwy - na tym polega praca dzieci. Czasami warto przeprowadzić eksperyment – to przyda się później w nauce: dziecko musi wymyślić, jak zachowywać się będzie sznurek przyczepiony do haczyka, a jak woda w naczyniu. W dalszej części przychodzi czas na rebusy, odbicia lustrzane, kierunki, znane gry (domino lub clustered, prawda czy fałsz), mierzenie temperatury, ćwiczenia na wiedzę i zdobywanie wiadomości. Pojawi się zestaw “układanek” - dopasowywania kształtów do określonej podstawy. Autorka świetnie wie, co spodoba się dzieciom, sięga więc i po szyfry czy ślady - i po tradycyjne zabawy z literami (lekcje czytania mogą być znacznie ciekawsze, kiedy wie się o palindromach. Jest tu i część matematyczna, i “kreatywna” - sposób na wyzwalanie pomysłów w szeregu urozmaiconych gier. Dla rodziców będą jeszcze wskazówki dotyczące właściwego doboru posiłków czy – typowych dla niektórych dzieci problemów z przyswajaniem wiedzy. Jest to więc książka, która kompleksowo przybliża odbiorcom kwestię zabawy i nauki. Objętościowo dość spora, zmieści się tu zatem wiele zagadek (chociaż autorka nie zachęca do pisania po tomiku, woli, by kserować albo przerysowywać zadania, co jeszcze może przedłużyć żywot publikacji), porady dla dorosłych należą do konkretnych i sensownie przygotowanych. “Rusz głową” przygotowuje maluchy do logicznego myślenia i do szkolnych obowiązków, ale stanowi też rozrywkę w klasycznym stylu - związaną z tym, co dzieci lubią najbardziej. Autorka przypomina dawne gry i pozwala ćwiczyć umysł - to z pewnością zaprocentuje.
wtorek, 16 października 2018
Rachel E. Carter: Czarny Mag. Pierwszy rok
Foksal, Warszawa 2018.
Szkoła czarów
Rachel E. Carter to kolejna autorka fantasy, która buduje swoją serię od absolutnych podstaw – czyli od szkoły dla magów. Niby po Harrym Potterze takie tematy mogły się już młodej publiczności przejeść, ale ta autorka całkiem umiejętnie łączy kwestie obyczajowe z “wojennymi”. Młodzi adepci magii doprowadzani są raz za razem na skraj wytrzymałości, dla nikogo nie ma taryfy ulgowej. Dla nauki i ćwiczeń będą stale zarywać noce, okaleczać się, wymiotować ze zmęczenia i wciąż na różne sposoby się poświęcać. To efekt rywalizacji: na pierwszy rok do akademii dostało się ponad sto dwadzieścia osób. Zaledwie piętnastka zyska możliwość dalszego kształcenia się, pozostali stracą szansę na społeczny awans. Do akademii trafiają uczniowie z zamożnych rodzin, przedstawiciele rodów królewskich, ale też ci najbiedniejsi, dla których to jedyna okazja na zmianę społecznego statusu i pomoc najbliższym. Jednak mistrzowie nie kierują się sentymentami. Są nieczuli i okrutni, wyłącznie wymagają i krytykują, zastraszają i zmuszają do niewyobrażalnego wysiłku. Żadne szkolne obowiązki młodych odbiorców nie umywają się do tego, co dzieje się za murami akademii. Tu liczy się tylko determinacja. Kto pozwoli sobie na odpoczynek, ten przegra.
Do akademii udają się bliźniacy. Ona – Ryiah – chce trafić do frakcji bojowej. On – Alex – marzy o karierze uzdrowiciela. Zanim jednak do tego dojdzie, oboje muszą pokazać, na co ich stać. W szkole nawiązują się pierwsze przyjaźnie, ale i pierwsze antypatie. Uczniowie dowiadują się o sobie sporo, nie tylko podczas lekcji, ale i relacji z rówieśnikami. Sprawdzają, komu można zaufać. W tej sferze Carter odwołuje się do typowych szkolnych motywów: jest grupa tych najpopularniejszych, którzy rządzą społecznością - lepiej im nie podpadać. Autorka opowiada i o zazdrości, i o flirtach, pokazuje, jak budują się przyjaźnie i czego można oczekiwać po najbliższych. Stopniowo odsłania zwierzenia bohaterów, pomaga lepiej ich poznać. Podsuwa czytelnikom w zasadzie obraz normalnego życia. Wyostrza obrazy dopiero przy szkolnych obowiązkach, tu zmusza do nadludzkich poświęceń i wyrzeczeń. Nie pozwala na kwestionowanie pomysłów nauczycieli – nawet te najbardziej absurdalne mają głębszy sens i czegoś uczą lub umożliwiają rozwijanie magicznych talentów. Wprawdzie większość uczniów to anonimowa masa, ale kilka postaci autorka przybliża. Jest tu więc irytujący Darren, książę o czerwonych oczach, jego ukochana Priscilla - typ żmii i zazdrośnicy, jest Ella - ideał przyjaciółki. Cały rok w szkole prowadzi do punktu kulminacyjnego - egzaminów, które mają wyłonić szczęśliwą piętnastkę. W ramach konstrukcji tomu autorka zatem nie wprowadzi nic nowego. Zaletą jej historii będzie natomiast trafne prezentowanie relacji międzyludzkich. To nic, że robi ze swoich postaci superbohaterów o nadludzkiej wytrzymałości - często potrzebują oni wsparcia i pomocy przyjaciół, a to wartość cenniejsza niż magia. Rachel E. Carter prowadzi zatem opowieść lekką, rozrywkową i pełną dynamicznych wydarzeń - często brawurowych, a zwykle też i nieprawdopodobnych – ale uwagę czytelników skupiać będzie jednak na zwykłych ludzkich cechach postaci. “Pierwszy rok” to całkiem obiecujący początek serii – i dobre wprowadzenie dla tych odbiorców, którzy nie przepadają za światami konstruowanymi od zera, lubią za to nawiązania do zwyczajności. Fantastykę łączy z narracją charakterystyczną dla obyczajówek. Pisze tak, żeby przekonać do siebie fanki Kiery Cass – tyle że raczej te młodsze. “Pierwszy rok” to zatem powieść, która nowatorska wprawdzie nie jest, ale cieszy dobrą realizacją.
Szkoła czarów
Rachel E. Carter to kolejna autorka fantasy, która buduje swoją serię od absolutnych podstaw – czyli od szkoły dla magów. Niby po Harrym Potterze takie tematy mogły się już młodej publiczności przejeść, ale ta autorka całkiem umiejętnie łączy kwestie obyczajowe z “wojennymi”. Młodzi adepci magii doprowadzani są raz za razem na skraj wytrzymałości, dla nikogo nie ma taryfy ulgowej. Dla nauki i ćwiczeń będą stale zarywać noce, okaleczać się, wymiotować ze zmęczenia i wciąż na różne sposoby się poświęcać. To efekt rywalizacji: na pierwszy rok do akademii dostało się ponad sto dwadzieścia osób. Zaledwie piętnastka zyska możliwość dalszego kształcenia się, pozostali stracą szansę na społeczny awans. Do akademii trafiają uczniowie z zamożnych rodzin, przedstawiciele rodów królewskich, ale też ci najbiedniejsi, dla których to jedyna okazja na zmianę społecznego statusu i pomoc najbliższym. Jednak mistrzowie nie kierują się sentymentami. Są nieczuli i okrutni, wyłącznie wymagają i krytykują, zastraszają i zmuszają do niewyobrażalnego wysiłku. Żadne szkolne obowiązki młodych odbiorców nie umywają się do tego, co dzieje się za murami akademii. Tu liczy się tylko determinacja. Kto pozwoli sobie na odpoczynek, ten przegra.
Do akademii udają się bliźniacy. Ona – Ryiah – chce trafić do frakcji bojowej. On – Alex – marzy o karierze uzdrowiciela. Zanim jednak do tego dojdzie, oboje muszą pokazać, na co ich stać. W szkole nawiązują się pierwsze przyjaźnie, ale i pierwsze antypatie. Uczniowie dowiadują się o sobie sporo, nie tylko podczas lekcji, ale i relacji z rówieśnikami. Sprawdzają, komu można zaufać. W tej sferze Carter odwołuje się do typowych szkolnych motywów: jest grupa tych najpopularniejszych, którzy rządzą społecznością - lepiej im nie podpadać. Autorka opowiada i o zazdrości, i o flirtach, pokazuje, jak budują się przyjaźnie i czego można oczekiwać po najbliższych. Stopniowo odsłania zwierzenia bohaterów, pomaga lepiej ich poznać. Podsuwa czytelnikom w zasadzie obraz normalnego życia. Wyostrza obrazy dopiero przy szkolnych obowiązkach, tu zmusza do nadludzkich poświęceń i wyrzeczeń. Nie pozwala na kwestionowanie pomysłów nauczycieli – nawet te najbardziej absurdalne mają głębszy sens i czegoś uczą lub umożliwiają rozwijanie magicznych talentów. Wprawdzie większość uczniów to anonimowa masa, ale kilka postaci autorka przybliża. Jest tu więc irytujący Darren, książę o czerwonych oczach, jego ukochana Priscilla - typ żmii i zazdrośnicy, jest Ella - ideał przyjaciółki. Cały rok w szkole prowadzi do punktu kulminacyjnego - egzaminów, które mają wyłonić szczęśliwą piętnastkę. W ramach konstrukcji tomu autorka zatem nie wprowadzi nic nowego. Zaletą jej historii będzie natomiast trafne prezentowanie relacji międzyludzkich. To nic, że robi ze swoich postaci superbohaterów o nadludzkiej wytrzymałości - często potrzebują oni wsparcia i pomocy przyjaciół, a to wartość cenniejsza niż magia. Rachel E. Carter prowadzi zatem opowieść lekką, rozrywkową i pełną dynamicznych wydarzeń - często brawurowych, a zwykle też i nieprawdopodobnych – ale uwagę czytelników skupiać będzie jednak na zwykłych ludzkich cechach postaci. “Pierwszy rok” to całkiem obiecujący początek serii – i dobre wprowadzenie dla tych odbiorców, którzy nie przepadają za światami konstruowanymi od zera, lubią za to nawiązania do zwyczajności. Fantastykę łączy z narracją charakterystyczną dla obyczajówek. Pisze tak, żeby przekonać do siebie fanki Kiery Cass – tyle że raczej te młodsze. “Pierwszy rok” to zatem powieść, która nowatorska wprawdzie nie jest, ale cieszy dobrą realizacją.
poniedziałek, 15 października 2018
Jean-Philippe Aumasson: Nowoczesna kryptografia. Praktyczne wprowadzenie do szyfrowania
PWN, Warszawa 2018.
Dzisiejsze szyfrowanie
Wbrew entuzjastycznym zapowiedziom na czwartej stronie okładki, nie jest to książka, która przyda się początkującym i amatorom kryptografii, to raczej zaawansowany poradnik dla tych odbiorców, którzy chcą prześledzić konkretne wyzwania dotyczące szyfrowania za pomocą programów komputerowych. Nie będzie zatem “pirackich” rozwiązań, przyglądania się sztukom kodowania treści sprzed ery komputerów - drobne wzmianki o tym, jak szyfrowało się kiedyś, stanowią jedynie pomysł na element wstępu, koniecznego – ale wcale nie pasjonującego - wprowadzenia do przeglądu obecnych zabiegów. Oczywiście Jean-Philippe Aumasson do tematu podchodzi profesjonalnie i dba o to, by dostarczyć czytelnikom podstawowe informacje, definicje czy wiadomości niezbędne do rozumienia kryptografii – ale czyni to na marginesie bardziej zaawansowanej opowieści o szyfrach. Zapoznaje odbiorców z zasadami działania szyfrów i pokazuje, na czym polega ich zabezpieczanie. Będzie zatem rozwodzić się nad kluczami i nad szyfrowaniem kluczy, omówi systemy oceniania bezpieczeństwa (wzruszająca jest informacja, że jeśli przez kilka lat nie udaje się złamać sposobu kodowania kolejnych liter, to szyfr jest względnie bezpieczny). Zaproponuje czytelnikom zupełnie nową dla nich perspektywę, możliwość wejścia w rzeczywistość komputerową. Nie ma tu szansy na samodzielne tworzenie i łamanie szyfrów, wszystkim zajmują się już maszyny. Autor omawia jednak po kolei zasady działania danego rodzaju szyfru, przykłady oraz słabe i mocne strony. Posługuje się przy tym zestawem wzorów i danych, co zamienia lekturę w podręcznik do matematyki oraz informatyki w jednym. Trzeba będzie sporo samozaparcia i rzeczywistego zaangażowania w temat, żeby prześledzić wszelkie drogi rozumowania i dowody, jakie przeprowadza Aumasson w tej książce - a będzie ich mnóstwo, momentami autor w ogóle przechodzi na język kodów i znaków, odrzucając standardową narrację na rzecz tego, co specjalistom nieobojętne. Wprowadza rysunki i schematy, albo podaje odpowiednie linijki kodu. Z jednej strony chce zatem pokazać, na czym polega proces szyfrowania przez komputer - odnieść się do wyobraźni czytelników i wytłumaczyć im to, czego nie widać - łącznie z ciężarem przesyłanych danych – z drugiej usiłuje nakreślić zasady działania przez obliczenia. Wykazuje słabości szyfrów i sposoby zaradzania im – to wszystko obejmuje już praktykę, nie ma znaczenia dla przypadkowych odbiorców, ale też tacy po tę publikację nie sięgną. Jest to bowiem podręcznik dla zaawansowanych w temacie. Można się podczas lektury przekonać, jak dzisiaj wygląda dbanie o bezpieczeństwo danych – to już nie przesyłanie tajnych wiadomości, a kodowanie połączone z działaniami w świecie elektroniki. Aumasson próbuje usystematyzować wiedzę na temat, dostarcza odbiorcom kompendium, w którym szczegółowo analizuje możliwości w zakresie dzisiejszej kryptografii. “Praktyczne wprowadzenie do szyfrowania” nie będzie jednak oznaczać podnoszenia kwalifikacji w zakresie kodowania treści dla przeciętnego czytelnika. Da się za to skorzystać z tej książki, kiedy chce się zrozumieć, jak funkcjonują programy komputerowe do szyfrowania treści i w jakim kierunku będzie się ta dziedzina nauki rozwijać.
Dzisiejsze szyfrowanie
Wbrew entuzjastycznym zapowiedziom na czwartej stronie okładki, nie jest to książka, która przyda się początkującym i amatorom kryptografii, to raczej zaawansowany poradnik dla tych odbiorców, którzy chcą prześledzić konkretne wyzwania dotyczące szyfrowania za pomocą programów komputerowych. Nie będzie zatem “pirackich” rozwiązań, przyglądania się sztukom kodowania treści sprzed ery komputerów - drobne wzmianki o tym, jak szyfrowało się kiedyś, stanowią jedynie pomysł na element wstępu, koniecznego – ale wcale nie pasjonującego - wprowadzenia do przeglądu obecnych zabiegów. Oczywiście Jean-Philippe Aumasson do tematu podchodzi profesjonalnie i dba o to, by dostarczyć czytelnikom podstawowe informacje, definicje czy wiadomości niezbędne do rozumienia kryptografii – ale czyni to na marginesie bardziej zaawansowanej opowieści o szyfrach. Zapoznaje odbiorców z zasadami działania szyfrów i pokazuje, na czym polega ich zabezpieczanie. Będzie zatem rozwodzić się nad kluczami i nad szyfrowaniem kluczy, omówi systemy oceniania bezpieczeństwa (wzruszająca jest informacja, że jeśli przez kilka lat nie udaje się złamać sposobu kodowania kolejnych liter, to szyfr jest względnie bezpieczny). Zaproponuje czytelnikom zupełnie nową dla nich perspektywę, możliwość wejścia w rzeczywistość komputerową. Nie ma tu szansy na samodzielne tworzenie i łamanie szyfrów, wszystkim zajmują się już maszyny. Autor omawia jednak po kolei zasady działania danego rodzaju szyfru, przykłady oraz słabe i mocne strony. Posługuje się przy tym zestawem wzorów i danych, co zamienia lekturę w podręcznik do matematyki oraz informatyki w jednym. Trzeba będzie sporo samozaparcia i rzeczywistego zaangażowania w temat, żeby prześledzić wszelkie drogi rozumowania i dowody, jakie przeprowadza Aumasson w tej książce - a będzie ich mnóstwo, momentami autor w ogóle przechodzi na język kodów i znaków, odrzucając standardową narrację na rzecz tego, co specjalistom nieobojętne. Wprowadza rysunki i schematy, albo podaje odpowiednie linijki kodu. Z jednej strony chce zatem pokazać, na czym polega proces szyfrowania przez komputer - odnieść się do wyobraźni czytelników i wytłumaczyć im to, czego nie widać - łącznie z ciężarem przesyłanych danych – z drugiej usiłuje nakreślić zasady działania przez obliczenia. Wykazuje słabości szyfrów i sposoby zaradzania im – to wszystko obejmuje już praktykę, nie ma znaczenia dla przypadkowych odbiorców, ale też tacy po tę publikację nie sięgną. Jest to bowiem podręcznik dla zaawansowanych w temacie. Można się podczas lektury przekonać, jak dzisiaj wygląda dbanie o bezpieczeństwo danych – to już nie przesyłanie tajnych wiadomości, a kodowanie połączone z działaniami w świecie elektroniki. Aumasson próbuje usystematyzować wiedzę na temat, dostarcza odbiorcom kompendium, w którym szczegółowo analizuje możliwości w zakresie dzisiejszej kryptografii. “Praktyczne wprowadzenie do szyfrowania” nie będzie jednak oznaczać podnoszenia kwalifikacji w zakresie kodowania treści dla przeciętnego czytelnika. Da się za to skorzystać z tej książki, kiedy chce się zrozumieć, jak funkcjonują programy komputerowe do szyfrowania treści i w jakim kierunku będzie się ta dziedzina nauki rozwijać.
niedziela, 14 października 2018
Marta Guzowska: Detektywi z Tajemniczej 5. Zagadka grobu wampira
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Wampiry w nocy
Mrocznie brzmi tytuł drugiej części serii detektywistycznej dla dzieci przygotowywanej przez Martę Guzowską. „Zagadka grobu wampira” jednak nie będzie wyzwalać w maluchach koszmarów, wręcz przeciwnie, najmłodsza bohaterka, Jaga, wyśmieje strach przed takimi istotami. Za to obecność kości, starego grobowca i niespodzianek skusi wszystkich poszukiwaczy przygód. Anka i Piotrek razem z małą Jagą udają się tym razem na wakacje do wujka. Oczywiście mama Piotrka ma mnóstwo przestróg, oczywiście nikt nie będzie się do nich specjalnie stosował, skoro dzieją się rzeczy niezwykłe. Wujek zabiera dzieci na stanowisko archeologów: uczeni są bardzo podekscytowani, bo właśnie odkopali szkielet wampira – a raczej człowieka oskarżonego o wampiryzm w dalekiej przeszłości. To okazja do porozmawiania o dawnych wierzeniach i o zwyczajach (skąd wiadomo, że w grobie spoczywa rzekomy wampir?), a także do zweryfikowania pseudowiadomości przemycanych w produkcjach popkulturowych. Jednak bardziej liczy się detektywistyczna przygoda. Już w pierwszą noc Piotrek, Anka i Jaga wymykają się przez okno na cmentarz, żeby obejrzeć sobie znalezisko podczas pełni Księżyca. Nie udaje im się zachować wyprawy w tajemnicy, a Piotrek w ogóle skręca nogę w kostce, ale dzieci dowiadują się, że po pierwsze – nie ma się czego bać, a po drugie – ktoś okradł stanowisko. Natychmiast rusza wielkie śledztwo: czaszka wampira to przecież przedmiot, który złodziejowi nie wyda się zbyt cenny, za to potrzebny jest badaczom.
I – naturalnie – nic by się nie udało, gdyby nie zaangażowanie małych detektywów. Piotrek i Anka ochoczo zbierają poszlaki, szukają podejrzanych i sprawdzają, kto mógł zakraść się nocą do grobu. Jaga cały czas im towarzyszy i nawet zdarza się, że pomaga dokonywać ważnych odkryć. Jej rola jest jednak także inna: ta dziewczynka chce się wszystkiego dowiedzieć i bez przerwy zadaje pytania co do znaczenia trudnych wyrazów lub konkretnych czynności. Dzięki temu odpowiednie wyjaśnienia uzyskują też natychmiast czytelnicy i nie ma tu wrażenia, że autorka kogokolwiek chce pouczać: zgrabnie wmanewrowuje w narrację definicje i nowe zwroty, a także wiadomości z historii sztuki. Żaden złodziej nie ma szans przy tak zaangażowanej w śledztwo grupce, a nieobecność dorosłych – wujek przecież się nie liczy, jego współpracownicy tym bardziej nie zatrzymają ambitnych dzieciaków – tylko zwiększa szansę na przygodę. Nie wolno tu przeoczyć żadnych znalezisk, trzeba dokładnie się rozglądać i wyciągać wnioski z każdego odkrycia, nawet jeśli wydaje się nieważne. W pracy detektywów przydaje się jeszcze dobra kondycja: dzieci same zbierają dowody wydarzeń i stosują rozmaite podstępy, żeby dowiedzieć się – na przykład – jaki rozmiar buta ma burmistrz.
Marta Guzowska po części rozdziałów zadaje swoim czytelnikom pytania (które znajdują rozwiązanie od razu w następnym rozdziale), żeby każdy mógł się pobawić w detektywa i wyciągać wnioski na podstawie obserwacji poczynionych przez bohaterów. Daje dzieciom szanse na świetną zabawę w połączeniu z lekturą, angażuje w śledztwo bardzo poważne (w końcu temat ma pokazać odejście od infantylizmu, więc też przekonać do czytania większą część niechętnie nastawionych do takiej rozrywki kilkulatków) i doskonale sprawdza się jako autorka dziecięcych kryminałków. Jej seria zdobędzie wielkie grono fanów. A przy okazji można się dowiedzieć czegoś prawdziwego o wampirach…
Wampiry w nocy
Mrocznie brzmi tytuł drugiej części serii detektywistycznej dla dzieci przygotowywanej przez Martę Guzowską. „Zagadka grobu wampira” jednak nie będzie wyzwalać w maluchach koszmarów, wręcz przeciwnie, najmłodsza bohaterka, Jaga, wyśmieje strach przed takimi istotami. Za to obecność kości, starego grobowca i niespodzianek skusi wszystkich poszukiwaczy przygód. Anka i Piotrek razem z małą Jagą udają się tym razem na wakacje do wujka. Oczywiście mama Piotrka ma mnóstwo przestróg, oczywiście nikt nie będzie się do nich specjalnie stosował, skoro dzieją się rzeczy niezwykłe. Wujek zabiera dzieci na stanowisko archeologów: uczeni są bardzo podekscytowani, bo właśnie odkopali szkielet wampira – a raczej człowieka oskarżonego o wampiryzm w dalekiej przeszłości. To okazja do porozmawiania o dawnych wierzeniach i o zwyczajach (skąd wiadomo, że w grobie spoczywa rzekomy wampir?), a także do zweryfikowania pseudowiadomości przemycanych w produkcjach popkulturowych. Jednak bardziej liczy się detektywistyczna przygoda. Już w pierwszą noc Piotrek, Anka i Jaga wymykają się przez okno na cmentarz, żeby obejrzeć sobie znalezisko podczas pełni Księżyca. Nie udaje im się zachować wyprawy w tajemnicy, a Piotrek w ogóle skręca nogę w kostce, ale dzieci dowiadują się, że po pierwsze – nie ma się czego bać, a po drugie – ktoś okradł stanowisko. Natychmiast rusza wielkie śledztwo: czaszka wampira to przecież przedmiot, który złodziejowi nie wyda się zbyt cenny, za to potrzebny jest badaczom.
I – naturalnie – nic by się nie udało, gdyby nie zaangażowanie małych detektywów. Piotrek i Anka ochoczo zbierają poszlaki, szukają podejrzanych i sprawdzają, kto mógł zakraść się nocą do grobu. Jaga cały czas im towarzyszy i nawet zdarza się, że pomaga dokonywać ważnych odkryć. Jej rola jest jednak także inna: ta dziewczynka chce się wszystkiego dowiedzieć i bez przerwy zadaje pytania co do znaczenia trudnych wyrazów lub konkretnych czynności. Dzięki temu odpowiednie wyjaśnienia uzyskują też natychmiast czytelnicy i nie ma tu wrażenia, że autorka kogokolwiek chce pouczać: zgrabnie wmanewrowuje w narrację definicje i nowe zwroty, a także wiadomości z historii sztuki. Żaden złodziej nie ma szans przy tak zaangażowanej w śledztwo grupce, a nieobecność dorosłych – wujek przecież się nie liczy, jego współpracownicy tym bardziej nie zatrzymają ambitnych dzieciaków – tylko zwiększa szansę na przygodę. Nie wolno tu przeoczyć żadnych znalezisk, trzeba dokładnie się rozglądać i wyciągać wnioski z każdego odkrycia, nawet jeśli wydaje się nieważne. W pracy detektywów przydaje się jeszcze dobra kondycja: dzieci same zbierają dowody wydarzeń i stosują rozmaite podstępy, żeby dowiedzieć się – na przykład – jaki rozmiar buta ma burmistrz.
Marta Guzowska po części rozdziałów zadaje swoim czytelnikom pytania (które znajdują rozwiązanie od razu w następnym rozdziale), żeby każdy mógł się pobawić w detektywa i wyciągać wnioski na podstawie obserwacji poczynionych przez bohaterów. Daje dzieciom szanse na świetną zabawę w połączeniu z lekturą, angażuje w śledztwo bardzo poważne (w końcu temat ma pokazać odejście od infantylizmu, więc też przekonać do czytania większą część niechętnie nastawionych do takiej rozrywki kilkulatków) i doskonale sprawdza się jako autorka dziecięcych kryminałków. Jej seria zdobędzie wielkie grono fanów. A przy okazji można się dowiedzieć czegoś prawdziwego o wampirach…
Grzegorz Kasdepke: Bodzio i Pulpet
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018. (wznowienie)
Wyobraźnia i radość
Bodzio i Pulpet, dwaj mali przyjaciele, świetnie wiedzą, że nie wolno rozmawiać z obcymi. Ale z Obcymi – to już coś zupełnie innego. Kosmitów spotykają na każdym kroku, dzięki czemu mają wyjątkowo barwną codzienność. Trudno, żeby było inaczej. Obcym jest na przykład paprotka albo kałuża. Ciężko się z nimi porozumieć – ale i tak można włączyć do codziennych zabaw. Wprawdzie dorośli nie bardzo rozumieją, co wyczyniają dzieci – ale dorośli zwykle niewiele rozumieją, nie ma się czym przejmować. Poza Obcymi z przedmiotów, roślin lub zjawisk atmosferycznych pojawiają się w świecie Bodzia i Pulpeta również istoty z wyobraźni. Niejeden kosmita utknie przy piorunochronie lub zaklinuje się na trzepaku. Różnie wtedy bywa z ich gotowością do zabaw.
„Bodzio i Pulpet” to zbiór opowiadań, którymi Grzegorz Kasdepke rozśmiesza i poucza najmłodszych. Po raz drugi wraca na rynek wydawniczy, teraz w serii Poczytam ci, mamo, co ma zachęcać dzieci do ćwiczenia tej umiejętności. Opowiadania są w sam raz na czytankowe wysiłki: krótkie, zabawne i oparte na dziecięcej beztroskiej wyobraźni. Sporo w nich absurdu (dozorca, który świecił przez kilka dni), a i komizmu sytuacyjnego: Kasdepke wie, jak trafić do kilkulatków. Wykorzystuje znane dzieciom sytuacje i akcje: Bodzio i Pulpet uczą się przechodzić przez ulicę, lepią bałwana (śnieg to także Obcy), biorą udział w akcji sprzątania świata (rywalizacja w tej dziedzinie bywa niebezpieczna przy pomysłowych dzieciakach). Sytuacje ze szkoły przenoszą na domowe zabawy, nie lubią robić porządków (chociaż w tomie pełno jest Obcych, to krasnoludków, jak na złość, się nie znajdzie, a przydałyby się w okiełznaniu bałaganu). Bohaterowie potrafią konstruować rozmaite wynalazki, czasami też się kłócą, a wtedy pogodzić ich może tylko prawdziwy autorytet. Do tego świata dorośli mają wstęp rzadko, co w pełni zrozumiałe: nauczycielka najchętniej udawałaby, że jest chora, kiedy musi zmierzyć się z maluchami.
Kasdepke chętnie poucza. Wplata w historyjki informacje o tym, kiedy należy, a kiedy nie wolno przechodzić przez ulicę, o tym, że nie można rozmawiać z nieznajomymi. Przypomina, żeby nie śmiecić, uprawiać sporty, nie zakłócać spokoju. Dobrze rozumie świat dzisiejszych maluchów, wie, że dla dzieci rozrywką na ferie są gry komputerowe a nie prawdziwe uprawianie sportów. Bodzio i Pulpet nie muszą być idealni, wypadają dzięki temu bardzo wiarygodnie. Tomik „Bodzio i Pulpet” jest lekturową przygodą dla kilkulatków: autor zdaje sobie sprawę z tego, że powinien raczej budować drobne scenki i obrazki a nie fabuły – nie wymaga od odbiorców wielkiego skupienia na dłuższych partiach tekstu. Te historie spokojnie można dawkować i traktować jako czytanki przed snem lub ćwiczenia do kontrolowania postępów w czytaniu. Przygody Bodzia i Pulpeta ilustruje Daniel de Latour, autor, który dobrze czuje się w kreskówkowym absurdzie, więc chętnie sportretuje bogatą galerię Obcych. Wykorzystuje komiksowe chwyty i uśmiech, zachęcając tym samym maluchy do czytania. Tomik ten z innych względów przypadnie do gustu dzieciom, a z innych – ich rodzicom – dzisiaj już powinien być uznany za klasykę opowieści dla najmłodszych. Grzegorz Kasdepke przypomina, co znaczy wyobraźnia i radość, udaje mu się zaprosić dzieci do świata, w którym nuda nie istnieje.
Wyobraźnia i radość
Bodzio i Pulpet, dwaj mali przyjaciele, świetnie wiedzą, że nie wolno rozmawiać z obcymi. Ale z Obcymi – to już coś zupełnie innego. Kosmitów spotykają na każdym kroku, dzięki czemu mają wyjątkowo barwną codzienność. Trudno, żeby było inaczej. Obcym jest na przykład paprotka albo kałuża. Ciężko się z nimi porozumieć – ale i tak można włączyć do codziennych zabaw. Wprawdzie dorośli nie bardzo rozumieją, co wyczyniają dzieci – ale dorośli zwykle niewiele rozumieją, nie ma się czym przejmować. Poza Obcymi z przedmiotów, roślin lub zjawisk atmosferycznych pojawiają się w świecie Bodzia i Pulpeta również istoty z wyobraźni. Niejeden kosmita utknie przy piorunochronie lub zaklinuje się na trzepaku. Różnie wtedy bywa z ich gotowością do zabaw.
„Bodzio i Pulpet” to zbiór opowiadań, którymi Grzegorz Kasdepke rozśmiesza i poucza najmłodszych. Po raz drugi wraca na rynek wydawniczy, teraz w serii Poczytam ci, mamo, co ma zachęcać dzieci do ćwiczenia tej umiejętności. Opowiadania są w sam raz na czytankowe wysiłki: krótkie, zabawne i oparte na dziecięcej beztroskiej wyobraźni. Sporo w nich absurdu (dozorca, który świecił przez kilka dni), a i komizmu sytuacyjnego: Kasdepke wie, jak trafić do kilkulatków. Wykorzystuje znane dzieciom sytuacje i akcje: Bodzio i Pulpet uczą się przechodzić przez ulicę, lepią bałwana (śnieg to także Obcy), biorą udział w akcji sprzątania świata (rywalizacja w tej dziedzinie bywa niebezpieczna przy pomysłowych dzieciakach). Sytuacje ze szkoły przenoszą na domowe zabawy, nie lubią robić porządków (chociaż w tomie pełno jest Obcych, to krasnoludków, jak na złość, się nie znajdzie, a przydałyby się w okiełznaniu bałaganu). Bohaterowie potrafią konstruować rozmaite wynalazki, czasami też się kłócą, a wtedy pogodzić ich może tylko prawdziwy autorytet. Do tego świata dorośli mają wstęp rzadko, co w pełni zrozumiałe: nauczycielka najchętniej udawałaby, że jest chora, kiedy musi zmierzyć się z maluchami.
Kasdepke chętnie poucza. Wplata w historyjki informacje o tym, kiedy należy, a kiedy nie wolno przechodzić przez ulicę, o tym, że nie można rozmawiać z nieznajomymi. Przypomina, żeby nie śmiecić, uprawiać sporty, nie zakłócać spokoju. Dobrze rozumie świat dzisiejszych maluchów, wie, że dla dzieci rozrywką na ferie są gry komputerowe a nie prawdziwe uprawianie sportów. Bodzio i Pulpet nie muszą być idealni, wypadają dzięki temu bardzo wiarygodnie. Tomik „Bodzio i Pulpet” jest lekturową przygodą dla kilkulatków: autor zdaje sobie sprawę z tego, że powinien raczej budować drobne scenki i obrazki a nie fabuły – nie wymaga od odbiorców wielkiego skupienia na dłuższych partiach tekstu. Te historie spokojnie można dawkować i traktować jako czytanki przed snem lub ćwiczenia do kontrolowania postępów w czytaniu. Przygody Bodzia i Pulpeta ilustruje Daniel de Latour, autor, który dobrze czuje się w kreskówkowym absurdzie, więc chętnie sportretuje bogatą galerię Obcych. Wykorzystuje komiksowe chwyty i uśmiech, zachęcając tym samym maluchy do czytania. Tomik ten z innych względów przypadnie do gustu dzieciom, a z innych – ich rodzicom – dzisiaj już powinien być uznany za klasykę opowieści dla najmłodszych. Grzegorz Kasdepke przypomina, co znaczy wyobraźnia i radość, udaje mu się zaprosić dzieci do świata, w którym nuda nie istnieje.
sobota, 13 października 2018
Vitus B. Dröscher: Reguła przetrwania. Jak zwierzęta radzą sobie z niebezpieczeństwami
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Zwierzęta jak ludzie
Autor na okładce jest określany mistrzem gawędy o zwierzętach – nieprzypadkowo, wystarczy zacząć czytanie książki „Reguła przetrwania”, żeby się w nią wciągnąć i śledzić kolejne pomysły natury oraz porównywać zwyczaje różnych gatunków, zestawiając je z ludzkimi sposobami radzenia sobie z codziennością. Na trzy części podzielona została ta obszerna książka, ale przez sposób prowadzenia narracji objętości w ogóle się tu nie zauważa, podobnie jak tego, że to w końcu dzieło popularnonaukowe. Najpierw Vitus B. Dröscher przygląda się zwierzętom w obliczu wyzwań. Tak po prostu. Wyzwaniem może być śmierć lub stosunek do najstarszych osobników, sen – w niektórych okolicznościach zamieniający stworzenie w łatwy łup. Wyzwaniem mogą być choroby i okaleczenia – i tu na uwagę szczególnie zasługuje talent do wykrywania leczniczych roślin albo wód, które mają działanie przyspieszające proces gojenia ran. Przy owych zbiornikach spotykają się na co dzień śmiertelni wrogowie, drapieżniki i ich ofiary – i nie atakują się, pozwalając sobie wzajemnie na regenerację sił. Wreszcie takim wyzwaniem, które może skrócić życie zwierzęcia staje się nieodpowiednia dieta. Te wszystkie tematy są znane również ludziom. Jednak prawdziwe niespodzianki wiążące się z zestawianiem egzystencji człowieka i zwierzęcia szykuje autor na później. W drugiej części książki bowiem podąża na styk cywilizacji i dzikiej przyrody, pokazując, jak zwierzęta wkraczają do ludzkich zbiorowisk, jak zaczynają przystosowywać się do życia wśród gęstych zabudowań i uczą się wykorzystywać produkty człowieka do przetrwania. Nie zawsze są miłymi gośćmi, jednak zwykle w takiej batalii wygrywają i to ludzie muszą się nauczyć radzić sobie z groźnymi czasem gatunkami w najbliższym otoczeniu. Cywilizacja oznacza też przemiany w znanych systemach zachowań. Autor pyta między innymi o masowe samobójstwa w świecie zwierząt: przytacza zaobserwowane przykłady pozbawiania się życia członków całych stad i sprawdza, czy zachowania były podyktowane instynktem, czy może świadome, chce się dowiedzieć, czy zwierzęta mogą planować swoją śmierć. Ostatni wielki temat tomu to zachowania społeczne, czyli zjawiska, które są najbliższe ludzkim zachowaniom i przyzwyczajeniom. Tutaj Dröscher odczytuje znaczenia i potrzeby stworzeń wiążących się w grupy, co znowu przybliża świat zwierząt temu ludzkiemu i pokazuje, jak bardzo pasjonujące jest to środowisko. Niespodzianki przyrody pojawiają się zwykle jako podobieństwa między gatunkami, nieoczekiwane odkrycia budzą podziw i szacunek dla zwierząt, które organizują sobie egzystencję często lepiej niż ludzie. Cała ta książka jest pokazywaniem możliwości i odkryć w tej dziedzinie, a autor posługuje się plastycznym i pełnym konkretów językiem, co wpływa na jakość lektury. Nie zatrzymuje się nad pojedynczymi zjawiskami zbyt długo, udaje mu się zestawiać i przybliżać urozmaicone przykłady, sprawia, że książka jest bardzo dynamiczna. Tom przypomina naprawdę dobry program przyrodniczy, rozbudza ciekawość i podziw dla zwierząt, ale dostarcza też trochę humoru. Bardzo dobrze napisana publikacja jest też sycąca – narracja zbliża się do klasycznej, nie do tych z popopowieści. Ogrom ciekawostek w połączeniu z barwnym językiem, opowieścią żywą i automatycznie budzącą kolejne skojarzenia – to przepis na rynkowy sukces. „Reguła przetrwania” nie opowiada o łańcuchu pokarmowym, a o wszystkich umiejętnościach i zachowaniach, które przydają się w unikaniu niebezpieczeństw. Odbiorcy dowiedzą się, jak zwierzęta radzą sobie z wyzwaniami – i będą mogli podziwiać naprawdę kreatywne podejście do tematu.
Zwierzęta jak ludzie
Autor na okładce jest określany mistrzem gawędy o zwierzętach – nieprzypadkowo, wystarczy zacząć czytanie książki „Reguła przetrwania”, żeby się w nią wciągnąć i śledzić kolejne pomysły natury oraz porównywać zwyczaje różnych gatunków, zestawiając je z ludzkimi sposobami radzenia sobie z codziennością. Na trzy części podzielona została ta obszerna książka, ale przez sposób prowadzenia narracji objętości w ogóle się tu nie zauważa, podobnie jak tego, że to w końcu dzieło popularnonaukowe. Najpierw Vitus B. Dröscher przygląda się zwierzętom w obliczu wyzwań. Tak po prostu. Wyzwaniem może być śmierć lub stosunek do najstarszych osobników, sen – w niektórych okolicznościach zamieniający stworzenie w łatwy łup. Wyzwaniem mogą być choroby i okaleczenia – i tu na uwagę szczególnie zasługuje talent do wykrywania leczniczych roślin albo wód, które mają działanie przyspieszające proces gojenia ran. Przy owych zbiornikach spotykają się na co dzień śmiertelni wrogowie, drapieżniki i ich ofiary – i nie atakują się, pozwalając sobie wzajemnie na regenerację sił. Wreszcie takim wyzwaniem, które może skrócić życie zwierzęcia staje się nieodpowiednia dieta. Te wszystkie tematy są znane również ludziom. Jednak prawdziwe niespodzianki wiążące się z zestawianiem egzystencji człowieka i zwierzęcia szykuje autor na później. W drugiej części książki bowiem podąża na styk cywilizacji i dzikiej przyrody, pokazując, jak zwierzęta wkraczają do ludzkich zbiorowisk, jak zaczynają przystosowywać się do życia wśród gęstych zabudowań i uczą się wykorzystywać produkty człowieka do przetrwania. Nie zawsze są miłymi gośćmi, jednak zwykle w takiej batalii wygrywają i to ludzie muszą się nauczyć radzić sobie z groźnymi czasem gatunkami w najbliższym otoczeniu. Cywilizacja oznacza też przemiany w znanych systemach zachowań. Autor pyta między innymi o masowe samobójstwa w świecie zwierząt: przytacza zaobserwowane przykłady pozbawiania się życia członków całych stad i sprawdza, czy zachowania były podyktowane instynktem, czy może świadome, chce się dowiedzieć, czy zwierzęta mogą planować swoją śmierć. Ostatni wielki temat tomu to zachowania społeczne, czyli zjawiska, które są najbliższe ludzkim zachowaniom i przyzwyczajeniom. Tutaj Dröscher odczytuje znaczenia i potrzeby stworzeń wiążących się w grupy, co znowu przybliża świat zwierząt temu ludzkiemu i pokazuje, jak bardzo pasjonujące jest to środowisko. Niespodzianki przyrody pojawiają się zwykle jako podobieństwa między gatunkami, nieoczekiwane odkrycia budzą podziw i szacunek dla zwierząt, które organizują sobie egzystencję często lepiej niż ludzie. Cała ta książka jest pokazywaniem możliwości i odkryć w tej dziedzinie, a autor posługuje się plastycznym i pełnym konkretów językiem, co wpływa na jakość lektury. Nie zatrzymuje się nad pojedynczymi zjawiskami zbyt długo, udaje mu się zestawiać i przybliżać urozmaicone przykłady, sprawia, że książka jest bardzo dynamiczna. Tom przypomina naprawdę dobry program przyrodniczy, rozbudza ciekawość i podziw dla zwierząt, ale dostarcza też trochę humoru. Bardzo dobrze napisana publikacja jest też sycąca – narracja zbliża się do klasycznej, nie do tych z popopowieści. Ogrom ciekawostek w połączeniu z barwnym językiem, opowieścią żywą i automatycznie budzącą kolejne skojarzenia – to przepis na rynkowy sukces. „Reguła przetrwania” nie opowiada o łańcuchu pokarmowym, a o wszystkich umiejętnościach i zachowaniach, które przydają się w unikaniu niebezpieczeństw. Odbiorcy dowiedzą się, jak zwierzęta radzą sobie z wyzwaniami – i będą mogli podziwiać naprawdę kreatywne podejście do tematu.
Bazy danych. The Manga Guide
PWN, Warszawa 2018.
Lekcja komputerowa
Bo to jest tak. Mangowa księżniczka musi się nauczyć tworzenia i zarządzania bazami danych, to umiejętność niezbędna, żeby zapanować nad tym, co dzieje się w królestwie. Ruruna jest ambitna i pasuje do dzisiejszych wizerunków odważnych i pomysłowych samodzielnych kobiet. Sama jednak nie poradzi sobie z zagadnieniem, nawet jeśli wspierać ją będzie wierny Cain. Tu nie wystarczy poznanie paru definicji czy prześledzenie kilku linijek kodu. Żeby nadrobić informatyczne zaległości, przyda się pomoc w postaci… wróżki. Z podręcznika wyfruwa takowa i staje się najlepszą nauczycielką dla Ruruny i Caina. Jest jednak pewien problem. Wróżki nikt poza tą dwójką nie może zobaczyć. Gdyby na zamku rozeszła się wieść, że księżniczka mówi do siebie… „Bazy danych” to pożenienie przeciwstawnych do tej pory kierunków działań autorów. Z jednej strony rozrywkowa forma, manga, specyficzny rodzaj komiksu i komizmu przy okazji. Fabuła przefiltrowana przez czytelne dla wszystkich stereotypy. Schematy scenariuszowe są tutaj wykorzystywane po przełamaniu, jako czynnik budzenia śmiechu. Księżniczka zakochuje się w mądrym i pracowitym chłopcu, na którego zawsze może liczyć, a książę-laluś, notoryczny podrywacz i narcyz dostaje (zasłużonego) kosza. Ta opowieść w osi fabularnej musi być upraszczana do granic możliwości i nastawiana na śmiech: nie ma miejsca na tworzenie skomplikowanych relacji, zresztą takie nie są w ogóle potrzebne bohaterom ani czytelnikom. Forma w tym wypadku ma tylko uzasadniać aspekt edukacyjny. Bo z drugiej strony czytelnicy otrzymują tu potężną porcję wiadomości na temat baz danych. Wiadomości te są praktyczne i autorom komiksu zależy na tym, by nikt nie miał problemu ze śledzeniem wyjaśnień. Tu schodzą z baśniowych motywów, pojawia się – wciąż pozostający w ramach komiksu rytm pytanie-odpowiedź, ewentualnie wątpliwość-wyjaśnienie. Bohaterowie korzystają z wiedzy wróżki i przejmują postawy odbiorców. Szukają sposobu, żeby dowiedzieć się jak najwięcej, ale w ich pytaniach nie ma chaosu: wszystko zostaje uporządkowane i przygotowane do sprawdzenia, czytelne przykłady służą wprowadzaniu nowych tematów oraz rodzajów działań. Odbiorcy dowiadują się też, po co w ogóle decydować się na korzystanie z baz danych – jak przekłada się to na zarządzanie firmą albo państwem. Wróżka w kolejnych rozdziałach rozbudowuje dane, wprowadza nowe definicje czy polecenia tak, żeby wyjaśnienia zapadły odbiorcom w pamięć. Ponadto po każdym rozdziale znajduje się esencja treści, tym razem już pozbawiony obrazków wyciąg z wiadomości i zarazem powtórzenie najważniejszych informacji. Takie rozwiązanie pozwala utrwalić świeżo zdobytą wiedzę. Odbiorcy mogą się też przekonać, czy bliższe są im podręcznikowe komentarze, czy nieco infantylne w formie – bo wtłoczone w mangowe ramki – takie same wyjaśnienia, ale rozbijane na dialogi. Można śledzić przygody wróżki i zyskać dodatkową płaszczyznę śmiechu – gry z konwencją – albo skupić się na tradycyjnej nauce. Dwutorowość w wyjaśnieniach nie przeszkadza, umożliwia określanie preferencji przy poznawaniu nowych tematów. Oczywiście niemożliwe jest potraktowanie książki jako publikacji czysto rozrywkowej, przygody księżniczki Ruruny nie są aż tak interesujące (mimo że śmieszne), żeby odbiorcy przebrnęli przez zawiłości informatyki – ale jeśli ktoś choćby odrobinę pragnął poznać tajniki baz danych, może wpaść w zachwyt. Nie ze względu na marketingowo nośny pomysł pożenienia komiksu i podręcznika – a przez realizację. Manga kierowana jest nie tylko do dorosłych – może wskazać młodzieży, czym warto się zająć.
Jest to tomik rozbudowany i rzetelnie przygotowywany. Napisany przystępnym językiem, uruchamiający pokłady dowcipu i nienudny w akcji, choć w dużej części oparty na schematach konstrukcyjnych. W sam raz na pierwsze spotkanie z problematyką baz danych.
Lekcja komputerowa
Bo to jest tak. Mangowa księżniczka musi się nauczyć tworzenia i zarządzania bazami danych, to umiejętność niezbędna, żeby zapanować nad tym, co dzieje się w królestwie. Ruruna jest ambitna i pasuje do dzisiejszych wizerunków odważnych i pomysłowych samodzielnych kobiet. Sama jednak nie poradzi sobie z zagadnieniem, nawet jeśli wspierać ją będzie wierny Cain. Tu nie wystarczy poznanie paru definicji czy prześledzenie kilku linijek kodu. Żeby nadrobić informatyczne zaległości, przyda się pomoc w postaci… wróżki. Z podręcznika wyfruwa takowa i staje się najlepszą nauczycielką dla Ruruny i Caina. Jest jednak pewien problem. Wróżki nikt poza tą dwójką nie może zobaczyć. Gdyby na zamku rozeszła się wieść, że księżniczka mówi do siebie… „Bazy danych” to pożenienie przeciwstawnych do tej pory kierunków działań autorów. Z jednej strony rozrywkowa forma, manga, specyficzny rodzaj komiksu i komizmu przy okazji. Fabuła przefiltrowana przez czytelne dla wszystkich stereotypy. Schematy scenariuszowe są tutaj wykorzystywane po przełamaniu, jako czynnik budzenia śmiechu. Księżniczka zakochuje się w mądrym i pracowitym chłopcu, na którego zawsze może liczyć, a książę-laluś, notoryczny podrywacz i narcyz dostaje (zasłużonego) kosza. Ta opowieść w osi fabularnej musi być upraszczana do granic możliwości i nastawiana na śmiech: nie ma miejsca na tworzenie skomplikowanych relacji, zresztą takie nie są w ogóle potrzebne bohaterom ani czytelnikom. Forma w tym wypadku ma tylko uzasadniać aspekt edukacyjny. Bo z drugiej strony czytelnicy otrzymują tu potężną porcję wiadomości na temat baz danych. Wiadomości te są praktyczne i autorom komiksu zależy na tym, by nikt nie miał problemu ze śledzeniem wyjaśnień. Tu schodzą z baśniowych motywów, pojawia się – wciąż pozostający w ramach komiksu rytm pytanie-odpowiedź, ewentualnie wątpliwość-wyjaśnienie. Bohaterowie korzystają z wiedzy wróżki i przejmują postawy odbiorców. Szukają sposobu, żeby dowiedzieć się jak najwięcej, ale w ich pytaniach nie ma chaosu: wszystko zostaje uporządkowane i przygotowane do sprawdzenia, czytelne przykłady służą wprowadzaniu nowych tematów oraz rodzajów działań. Odbiorcy dowiadują się też, po co w ogóle decydować się na korzystanie z baz danych – jak przekłada się to na zarządzanie firmą albo państwem. Wróżka w kolejnych rozdziałach rozbudowuje dane, wprowadza nowe definicje czy polecenia tak, żeby wyjaśnienia zapadły odbiorcom w pamięć. Ponadto po każdym rozdziale znajduje się esencja treści, tym razem już pozbawiony obrazków wyciąg z wiadomości i zarazem powtórzenie najważniejszych informacji. Takie rozwiązanie pozwala utrwalić świeżo zdobytą wiedzę. Odbiorcy mogą się też przekonać, czy bliższe są im podręcznikowe komentarze, czy nieco infantylne w formie – bo wtłoczone w mangowe ramki – takie same wyjaśnienia, ale rozbijane na dialogi. Można śledzić przygody wróżki i zyskać dodatkową płaszczyznę śmiechu – gry z konwencją – albo skupić się na tradycyjnej nauce. Dwutorowość w wyjaśnieniach nie przeszkadza, umożliwia określanie preferencji przy poznawaniu nowych tematów. Oczywiście niemożliwe jest potraktowanie książki jako publikacji czysto rozrywkowej, przygody księżniczki Ruruny nie są aż tak interesujące (mimo że śmieszne), żeby odbiorcy przebrnęli przez zawiłości informatyki – ale jeśli ktoś choćby odrobinę pragnął poznać tajniki baz danych, może wpaść w zachwyt. Nie ze względu na marketingowo nośny pomysł pożenienia komiksu i podręcznika – a przez realizację. Manga kierowana jest nie tylko do dorosłych – może wskazać młodzieży, czym warto się zająć.
Jest to tomik rozbudowany i rzetelnie przygotowywany. Napisany przystępnym językiem, uruchamiający pokłady dowcipu i nienudny w akcji, choć w dużej części oparty na schematach konstrukcyjnych. W sam raz na pierwsze spotkanie z problematyką baz danych.
piątek, 12 października 2018
Agnieszka Wojdowcz: Morze trzcin. Księga życia Hili Campos
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Uczucie
Opowieści żydowskie charakteryzują się pewną melodią języka, której nie sposób podrobić w stylizacjach, zresztą nie ma to najmniejszego sensu, bo automatycznie taki zabieg zamieniłby relację w trudną do zrozumienia i uniemożliwiłby cieszenie się lekturą szerokiemu gronu odbiorców. Agnieszka Wojdowicz prezentuje zatem historię sefardyjskich Żydów - ale w relacji, która po prostu imituje anachroniczną, nie jest przejściem międzykulturowym i nie wymaga przystosowywania się do odkrywania zwrotów i zwyczajów nieznanych w codziennej egzystencji. Autorka przenosi odbiorczynie w przeszłość, do XVII wieku i zakorzenia w Zamościu. Hila to kobieta, która owdowiała (mąż zginął tragicznie) i po stracie ukochanego przez długi czas nie stara się nawet pokonać żałoby i smutku. Nawet dziecko, które rodzi, nie przynosi jej ukojenia po stracie – Hila po prostu uczy się egzystować już bez radości, płynie z prądem i dostosowuje się do tego, co przynosi jej los. Obserwuje też sytuację wśród najbliższych - jako ta, która potrafi dochować tajemnicy, zostaje powiernicą sekretów wielu członków rodziny. Dowiaduje się rzeczy, o których nie można powiedzieć nawet partnerom – i przeżywa je w sobie, nie interweniując nawet wtedy, gdy wydawałoby się to rozsądne. Hila jest postacią, która obserwuje otoczenie i dlatego też zostaje narratorką tomu “Morze trzcin”. Nastawiona na przemyślenia, może przekazywać niewesołe refleksje oraz analizy w niespiesznej relacji. Agnieszka Wojdowicz przeniesieniem opowieści na taką bohaterkę zyskuje po pierwsze spokój, po drugie odejście od trendów w dzisiejszych obyczajówkach zwykle przesyconych urywanymi dialogami. Tu liczą się tradycyjne i rozłożyste opisy, pełne zmysłowych ujęć i przechowywanych odczuć. Nie ma natomiast szaleńczego tempa. To, co rozgrywa się w sferze uczuć, pozostaje zwykle niewypowiedziane, świadomość relacji między bohaterami często buduje się na bazie oglądania ich zachowań oraz reakcji. Utrzymuje się zatem rytm tajemniczości. Zyskuje też autorka odejście od chaosu i powierzchowności - wszystkiego bohaterka może doświadczyć dogłębnie i tak przekazać czytelnikom. Jednak w temacie obyczajów rezygnuje ze ścisłego odtwarzania wiadomości (możliwych przecież do zdobycia i do przetworzenia), interesuje ją bardziej układanie uniwersalnych międzyludzkich kontaktów. Liczą się tu związki rodzinne, stosunek do ukochanych, a także rytm przyrody, który - jako jedyny – ma wpływ na wszelkie układy i umowy. Hila sama przeżywa porywy serca, chociaż jej samej ważniejsze wydają się sceny, które mogą poróżnić bliskie jej osoby. Wie, do czego prowadzi zatajanie ważnych informacji i przekonuje się, jak bardzo potrzebne jest zaufanie. A to wszystko okazuje się w powieści w sposób naturalny, bez zbędnego moralizowania czy prezentowania oczywistości. Stonowana fabuła opiera się w dużej mierze na opisach zwyczajów, posiłków, statycznych scenek z codzienności. Nie ma tutaj dramatycznej akcji ani strachu przed nudą. Wszystko ma swój czas i swój porządek. Wszystko układa się również w sferze językowej. Agnieszka Wojdowicz wyraźnie dobrze czuje się w pisaniu niespiesznym, prowadzeniu opowieści o pozornie nieznaczącej fabule. Odtwarza charaktery i nakazuje ludziom spotykanie się i rozmawianie – na drugi plan spycha dzianie się. I tym będzie hipnotyzować czytelników. Dostarczy im opowieść zakorzenioną w przeszłości, zrozumiałą bez względu na czasy. “Morze trzcin” to pierwszy tom Księgi życia Hili Campos, autorka proponuje ją jednak również jako samodzielną opowieść dla tych, którzy szukają lekturowego wyciszenia.
Uczucie
Opowieści żydowskie charakteryzują się pewną melodią języka, której nie sposób podrobić w stylizacjach, zresztą nie ma to najmniejszego sensu, bo automatycznie taki zabieg zamieniłby relację w trudną do zrozumienia i uniemożliwiłby cieszenie się lekturą szerokiemu gronu odbiorców. Agnieszka Wojdowicz prezentuje zatem historię sefardyjskich Żydów - ale w relacji, która po prostu imituje anachroniczną, nie jest przejściem międzykulturowym i nie wymaga przystosowywania się do odkrywania zwrotów i zwyczajów nieznanych w codziennej egzystencji. Autorka przenosi odbiorczynie w przeszłość, do XVII wieku i zakorzenia w Zamościu. Hila to kobieta, która owdowiała (mąż zginął tragicznie) i po stracie ukochanego przez długi czas nie stara się nawet pokonać żałoby i smutku. Nawet dziecko, które rodzi, nie przynosi jej ukojenia po stracie – Hila po prostu uczy się egzystować już bez radości, płynie z prądem i dostosowuje się do tego, co przynosi jej los. Obserwuje też sytuację wśród najbliższych - jako ta, która potrafi dochować tajemnicy, zostaje powiernicą sekretów wielu członków rodziny. Dowiaduje się rzeczy, o których nie można powiedzieć nawet partnerom – i przeżywa je w sobie, nie interweniując nawet wtedy, gdy wydawałoby się to rozsądne. Hila jest postacią, która obserwuje otoczenie i dlatego też zostaje narratorką tomu “Morze trzcin”. Nastawiona na przemyślenia, może przekazywać niewesołe refleksje oraz analizy w niespiesznej relacji. Agnieszka Wojdowicz przeniesieniem opowieści na taką bohaterkę zyskuje po pierwsze spokój, po drugie odejście od trendów w dzisiejszych obyczajówkach zwykle przesyconych urywanymi dialogami. Tu liczą się tradycyjne i rozłożyste opisy, pełne zmysłowych ujęć i przechowywanych odczuć. Nie ma natomiast szaleńczego tempa. To, co rozgrywa się w sferze uczuć, pozostaje zwykle niewypowiedziane, świadomość relacji między bohaterami często buduje się na bazie oglądania ich zachowań oraz reakcji. Utrzymuje się zatem rytm tajemniczości. Zyskuje też autorka odejście od chaosu i powierzchowności - wszystkiego bohaterka może doświadczyć dogłębnie i tak przekazać czytelnikom. Jednak w temacie obyczajów rezygnuje ze ścisłego odtwarzania wiadomości (możliwych przecież do zdobycia i do przetworzenia), interesuje ją bardziej układanie uniwersalnych międzyludzkich kontaktów. Liczą się tu związki rodzinne, stosunek do ukochanych, a także rytm przyrody, który - jako jedyny – ma wpływ na wszelkie układy i umowy. Hila sama przeżywa porywy serca, chociaż jej samej ważniejsze wydają się sceny, które mogą poróżnić bliskie jej osoby. Wie, do czego prowadzi zatajanie ważnych informacji i przekonuje się, jak bardzo potrzebne jest zaufanie. A to wszystko okazuje się w powieści w sposób naturalny, bez zbędnego moralizowania czy prezentowania oczywistości. Stonowana fabuła opiera się w dużej mierze na opisach zwyczajów, posiłków, statycznych scenek z codzienności. Nie ma tutaj dramatycznej akcji ani strachu przed nudą. Wszystko ma swój czas i swój porządek. Wszystko układa się również w sferze językowej. Agnieszka Wojdowicz wyraźnie dobrze czuje się w pisaniu niespiesznym, prowadzeniu opowieści o pozornie nieznaczącej fabule. Odtwarza charaktery i nakazuje ludziom spotykanie się i rozmawianie – na drugi plan spycha dzianie się. I tym będzie hipnotyzować czytelników. Dostarczy im opowieść zakorzenioną w przeszłości, zrozumiałą bez względu na czasy. “Morze trzcin” to pierwszy tom Księgi życia Hili Campos, autorka proponuje ją jednak również jako samodzielną opowieść dla tych, którzy szukają lekturowego wyciszenia.
czwartek, 11 października 2018
Jacek Hołub: Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci
Czarne, Wołowiec 2018.
Niezwyczajność
Każda z matek niepełnosprawnego dziecka zastanawia się nad przyszłością i nad tym, kto zajmie się chorym, gdy jej zabraknie. Jedne zawczasu prowadzą odpowiednie rozmowy z członkami rodziny, inne kategorycznie zabraniają bliskim organizowania sobie życia tak, by opiekować się niepełnosprawnym krewnym i przyzwyczajają do myśli o specjalnych ośrodkach. Żadna z pięciu rozmówczyń, które do stworzenia książki zaprosił Jacek Hołub, nie rozważała aborcji (jednak drobne różnice pojawiają się w stosunku do tego tematu i do kobiet, które takie rozwiązanie by wybrały, gdyby odpowiednio wcześnie znały zagrożenie i wiążące się z nim konsekwencje). „Żeby umarło przede mną” to reportaż rozpisany na pięć głosów – o tym, jak wygląda zwyczajne życie z niepełnosprawnym dzieckiem (a czasami – dwojgiem niepełnosprawnych dzieci). Różne są stopnie zaawansowania chorób, pojawiają się bardzo rzadkie schorzenia i wyzwania, na jakie nikt nie jest przygotowany. Wszystko po to, by pokazać siłę matek – z różnych środowisk i z różnych domów. Jedna z kobiet pochodzi ze wsi i borykać się musi z dziwnymi czasem postawami sąsiadów, a także z potęgą opinii w małej społeczności. Inna sama jest niepełnosprawna, więc nie daje rady wykonywać przy dziecku niektórych czynności i potrzebuje wsparcia – ale rzuca się w wir pracy i staje prawdziwą bizneswoman. Jedna zostanie sama, bo mąż nie wytrzyma presji i ciężaru zobowiązań, inna ma wprawdzie partnera, ale ów partner zamyka się w sobie i dystansuje od problemu, jakim są codzienne walki o dobro dziecka. Jacek Hołub sprawdza, jak wygląda życie w takich rodzinach, wysłuchuje zwierzeń dotyczących przebiegu ciąży, pierwszych niepokojących sygnałów w zachowaniu niemowlęcia, poszukiwania pomocy u różnych lekarzy – aż po poznanie diagnozy. Drugim etapem, który opisuje za każdym razem jest przejście do normalności, próba wypracowania sobie odpowiednich rytuałów lub sposobów na pogodzenie się ze świadomością, że tak już będzie „zawsze”. Znajduje autor miejsce na wyliczanie drobnych radości, sygnałów, że kierunek postępowania jest dobry: uśmiechu dziecka albo dźwięku, w którym dopatrzyć się można próby komunikacji. Matki opowiadają o poświęceniu i o postawie członków bliższej i dalszej rodziny, analizują, co straciły, a co zyskały przez opiekę nad niepełnosprawnym dzieckiem. Podsumowują również własne siły czy wytrzymałość w nierównej walce. Osobny temat do poruszenia stanowią kwestie finansowe: Hołub sprawdza, ile kosztują leki lub sprzęty do rehabilitacji, jak wygląda pomoc od państwa czy zarobki matek. Zestawia tu konkretne kwoty: część rozmówczyń próbuje uświadomić czytelnikom, że o każdy grosz trzeba walczyć, część – znajduje tu kolejny motyw do rozpatrywania na forum publicznym. Żadna z kobiet się nie skarży i żadna nie prosi o pomoc, zresztą pomoc matkom to w ogóle osobne zagadnienie, tylko czasami przemycane między wierszami: wcale nie chodzi o dzielenie się dobrami materialnymi, a wsparciem w codziennych trudach. Jacek Hołub porusza też kwestię wiary i religijności (to drugi po podejściu do aborcji temat, który pokazuje jednokierunkowość w doborze rozmówczyń). Wyraźnie chce wzruszać, ale nie za sprawą oczywistych scenek.
Indywidualizuje autor odrobinę język zwierzeń, układa z rozmów pełne wywody, bez ingerencji dziennikarskich (przynajmniej: bez zaznaczanych ingerencji), chce oddać głos matkom-bohaterkom. Dzięki temu unika też ocen oraz podkreślania tematów szokujących, bo i takich tu przecież nie brakuje. Jest tom „Żeby umarło przede mną” reportażem z zarysowaną tezą: szkoda, że autor nie pokusił się o zróżnicowanie tematyczne, a z chętnych do podzielenia się swoją historią wybrał te kobiety, które pasowały do pewnego szablonu. Mimo tego książkę czyta się dobrze, to pełen emocji reportaż o zwyczajności w niezwyczajnych sytuacjach.
Niezwyczajność
Każda z matek niepełnosprawnego dziecka zastanawia się nad przyszłością i nad tym, kto zajmie się chorym, gdy jej zabraknie. Jedne zawczasu prowadzą odpowiednie rozmowy z członkami rodziny, inne kategorycznie zabraniają bliskim organizowania sobie życia tak, by opiekować się niepełnosprawnym krewnym i przyzwyczajają do myśli o specjalnych ośrodkach. Żadna z pięciu rozmówczyń, które do stworzenia książki zaprosił Jacek Hołub, nie rozważała aborcji (jednak drobne różnice pojawiają się w stosunku do tego tematu i do kobiet, które takie rozwiązanie by wybrały, gdyby odpowiednio wcześnie znały zagrożenie i wiążące się z nim konsekwencje). „Żeby umarło przede mną” to reportaż rozpisany na pięć głosów – o tym, jak wygląda zwyczajne życie z niepełnosprawnym dzieckiem (a czasami – dwojgiem niepełnosprawnych dzieci). Różne są stopnie zaawansowania chorób, pojawiają się bardzo rzadkie schorzenia i wyzwania, na jakie nikt nie jest przygotowany. Wszystko po to, by pokazać siłę matek – z różnych środowisk i z różnych domów. Jedna z kobiet pochodzi ze wsi i borykać się musi z dziwnymi czasem postawami sąsiadów, a także z potęgą opinii w małej społeczności. Inna sama jest niepełnosprawna, więc nie daje rady wykonywać przy dziecku niektórych czynności i potrzebuje wsparcia – ale rzuca się w wir pracy i staje prawdziwą bizneswoman. Jedna zostanie sama, bo mąż nie wytrzyma presji i ciężaru zobowiązań, inna ma wprawdzie partnera, ale ów partner zamyka się w sobie i dystansuje od problemu, jakim są codzienne walki o dobro dziecka. Jacek Hołub sprawdza, jak wygląda życie w takich rodzinach, wysłuchuje zwierzeń dotyczących przebiegu ciąży, pierwszych niepokojących sygnałów w zachowaniu niemowlęcia, poszukiwania pomocy u różnych lekarzy – aż po poznanie diagnozy. Drugim etapem, który opisuje za każdym razem jest przejście do normalności, próba wypracowania sobie odpowiednich rytuałów lub sposobów na pogodzenie się ze świadomością, że tak już będzie „zawsze”. Znajduje autor miejsce na wyliczanie drobnych radości, sygnałów, że kierunek postępowania jest dobry: uśmiechu dziecka albo dźwięku, w którym dopatrzyć się można próby komunikacji. Matki opowiadają o poświęceniu i o postawie członków bliższej i dalszej rodziny, analizują, co straciły, a co zyskały przez opiekę nad niepełnosprawnym dzieckiem. Podsumowują również własne siły czy wytrzymałość w nierównej walce. Osobny temat do poruszenia stanowią kwestie finansowe: Hołub sprawdza, ile kosztują leki lub sprzęty do rehabilitacji, jak wygląda pomoc od państwa czy zarobki matek. Zestawia tu konkretne kwoty: część rozmówczyń próbuje uświadomić czytelnikom, że o każdy grosz trzeba walczyć, część – znajduje tu kolejny motyw do rozpatrywania na forum publicznym. Żadna z kobiet się nie skarży i żadna nie prosi o pomoc, zresztą pomoc matkom to w ogóle osobne zagadnienie, tylko czasami przemycane między wierszami: wcale nie chodzi o dzielenie się dobrami materialnymi, a wsparciem w codziennych trudach. Jacek Hołub porusza też kwestię wiary i religijności (to drugi po podejściu do aborcji temat, który pokazuje jednokierunkowość w doborze rozmówczyń). Wyraźnie chce wzruszać, ale nie za sprawą oczywistych scenek.
Indywidualizuje autor odrobinę język zwierzeń, układa z rozmów pełne wywody, bez ingerencji dziennikarskich (przynajmniej: bez zaznaczanych ingerencji), chce oddać głos matkom-bohaterkom. Dzięki temu unika też ocen oraz podkreślania tematów szokujących, bo i takich tu przecież nie brakuje. Jest tom „Żeby umarło przede mną” reportażem z zarysowaną tezą: szkoda, że autor nie pokusił się o zróżnicowanie tematyczne, a z chętnych do podzielenia się swoją historią wybrał te kobiety, które pasowały do pewnego szablonu. Mimo tego książkę czyta się dobrze, to pełen emocji reportaż o zwyczajności w niezwyczajnych sytuacjach.
środa, 10 października 2018
Diane Coyle: PKB. Krótka, lecz emocjonująca historia
PWN, Warszawa 2018.
Gospodarka w pigułce
Diane Coyle jest autorką, która - jako jedna z nielicznych - podejmuje się niezwykle trudnego zadania wyjaśnienia czytelnikom, czym jest kategoria stale powracająca w dyskursach polityków i specjalistów od ekonomii. Produkt Krajowy Brutto – PKB – to hasło, które powraca w mediach i jest wygodnym narzędziem do podawania informacji o wzroście gospodarczym, ewentualnie – o zmianach, jakie zaszły w ostatnim czasie w tym temacie. Tyle tylko, że większości zwykłych odbiorców hasło PKB, mimo że znane, niewiele w rzeczywistości mówi: to termin pozbawiony realnego znaczenia, a nawet - możliwości porównań. Staje się zatem pustym skrótowcem. Diane Coyle zdaje sobie sprawę z takiego stanu rzeczy i od tego wychodzi w swojej krótkiej publikacji “PKB. Krótka, lecz emocjonująca historia” - w nadziei, że przekona czytelników do tego pojęcia i przyczyni się w efekcie do lepszego zrozumienia doniesień medialnych. Stara się uwzględnić wartość PKB w zwyczajnym życiu, pokazać, jak przekłada się na codzienność - i udowodnić odbiorcom, że warto zaangażować się w poznawanie tajników PKB. Definicję oczywiście podaje na początku, uwzględniając rozmaite jej modyfikacje i dodatkowe objaśnienia: będzie tu autorka działać jak nauczyciel, tłumacząc zasady i związane z PKB kategorie. Świetnie zdaje sobie sprawę z rozmaitych zawiłości wokół terminu i jego interpretacji, pozwala zatem przyjrzeć się szczegółom. Odpowiada na niezadane pytania, rozwiewa wątpliwości. Odnosi się też do innych kategorii, zwłaszcza wprowadzanych w ostatnich latach medialnych próbach mierzenia poziomu szczęśliwości - i porównuje je z PKB.
Narracja jest przeglądem roli PKB od czasów sprzed stuleci. Takie podejście zapewnia Coyle brak zapętlania się na regułach i definicjach: autorka może przedstawiać zmiany i modyfikacje w obrębie PKB, a więc rodzaj ciekawostek, drogi, jaką przechodzili ekonomiści, żeby dochodzić do coraz lepszych rezultatów. Przyglądanie się gospodarkom z perspektywy PKB prowadzi do zadawania nośnych medialnie pytań (“czy Afryka jest biedna”). Podróż przez historię to analiza różnych kryzysów i wzlotów, ale i podejścia do statystyk czy gromadzenia danych. Autorka przygląda się zestawieniom PKB w różnych krajach, żeby uświadomić czytelnikom błędy w stosowaniu prostej arytmetyki do skomplikowanych ocen. Przy okazji niejako może odnotowywać, jak przemiany społeczne, kulturowe bądź historyczne wpływały na statystyki PKB, żeby odkryć, co powoduje jego wzrost. Zdarza się, że omawia różnice między oficjalnymi danymi a rzeczywistością. Właściwie nawet nie sam temat PKB pasjonuje ją najbardziej, co przyglądanie się przemianom gospodarczym: wykorzystuje PKB jako pretekst, żeby zatrzymać się nad wzajemnymi relacjami między zmianami w codzienności a gospodarką. Pisze prostym językiem i stawia na krótkie rozdziały (dzielone na jeszcze mniejsze części), nie zarzuca czytelników danymi liczbowymi, woli opisowość. Z rzadka posługuje się metaforami czy sformułowaniami z innych dziedzin, jeśli potrzebuje obrazowo opisać konkretną sytuację - z reguły wystarczają jej krótkie podsumowania i wyjaśnienia pozbawione przegadania. Jest ta publikacja precyzyjną opowieścią popularyzującą wiedzę o kategorii, która jest stale obecna w dyskursie publicznym, jednak przeciętnemu człowiekowi zwykle nie ujawnia swojego znaczenia. Oczywiście trudno tu mówić o “pasji” w samej lekturze, jednak jeśli ktoś potrzebuje informacji na temat istnienia PKB w gospodarce, znajdzie tu sporo wiadomości dostosowanych do lektury masowej.
Gospodarka w pigułce
Diane Coyle jest autorką, która - jako jedna z nielicznych - podejmuje się niezwykle trudnego zadania wyjaśnienia czytelnikom, czym jest kategoria stale powracająca w dyskursach polityków i specjalistów od ekonomii. Produkt Krajowy Brutto – PKB – to hasło, które powraca w mediach i jest wygodnym narzędziem do podawania informacji o wzroście gospodarczym, ewentualnie – o zmianach, jakie zaszły w ostatnim czasie w tym temacie. Tyle tylko, że większości zwykłych odbiorców hasło PKB, mimo że znane, niewiele w rzeczywistości mówi: to termin pozbawiony realnego znaczenia, a nawet - możliwości porównań. Staje się zatem pustym skrótowcem. Diane Coyle zdaje sobie sprawę z takiego stanu rzeczy i od tego wychodzi w swojej krótkiej publikacji “PKB. Krótka, lecz emocjonująca historia” - w nadziei, że przekona czytelników do tego pojęcia i przyczyni się w efekcie do lepszego zrozumienia doniesień medialnych. Stara się uwzględnić wartość PKB w zwyczajnym życiu, pokazać, jak przekłada się na codzienność - i udowodnić odbiorcom, że warto zaangażować się w poznawanie tajników PKB. Definicję oczywiście podaje na początku, uwzględniając rozmaite jej modyfikacje i dodatkowe objaśnienia: będzie tu autorka działać jak nauczyciel, tłumacząc zasady i związane z PKB kategorie. Świetnie zdaje sobie sprawę z rozmaitych zawiłości wokół terminu i jego interpretacji, pozwala zatem przyjrzeć się szczegółom. Odpowiada na niezadane pytania, rozwiewa wątpliwości. Odnosi się też do innych kategorii, zwłaszcza wprowadzanych w ostatnich latach medialnych próbach mierzenia poziomu szczęśliwości - i porównuje je z PKB.
Narracja jest przeglądem roli PKB od czasów sprzed stuleci. Takie podejście zapewnia Coyle brak zapętlania się na regułach i definicjach: autorka może przedstawiać zmiany i modyfikacje w obrębie PKB, a więc rodzaj ciekawostek, drogi, jaką przechodzili ekonomiści, żeby dochodzić do coraz lepszych rezultatów. Przyglądanie się gospodarkom z perspektywy PKB prowadzi do zadawania nośnych medialnie pytań (“czy Afryka jest biedna”). Podróż przez historię to analiza różnych kryzysów i wzlotów, ale i podejścia do statystyk czy gromadzenia danych. Autorka przygląda się zestawieniom PKB w różnych krajach, żeby uświadomić czytelnikom błędy w stosowaniu prostej arytmetyki do skomplikowanych ocen. Przy okazji niejako może odnotowywać, jak przemiany społeczne, kulturowe bądź historyczne wpływały na statystyki PKB, żeby odkryć, co powoduje jego wzrost. Zdarza się, że omawia różnice między oficjalnymi danymi a rzeczywistością. Właściwie nawet nie sam temat PKB pasjonuje ją najbardziej, co przyglądanie się przemianom gospodarczym: wykorzystuje PKB jako pretekst, żeby zatrzymać się nad wzajemnymi relacjami między zmianami w codzienności a gospodarką. Pisze prostym językiem i stawia na krótkie rozdziały (dzielone na jeszcze mniejsze części), nie zarzuca czytelników danymi liczbowymi, woli opisowość. Z rzadka posługuje się metaforami czy sformułowaniami z innych dziedzin, jeśli potrzebuje obrazowo opisać konkretną sytuację - z reguły wystarczają jej krótkie podsumowania i wyjaśnienia pozbawione przegadania. Jest ta publikacja precyzyjną opowieścią popularyzującą wiedzę o kategorii, która jest stale obecna w dyskursie publicznym, jednak przeciętnemu człowiekowi zwykle nie ujawnia swojego znaczenia. Oczywiście trudno tu mówić o “pasji” w samej lekturze, jednak jeśli ktoś potrzebuje informacji na temat istnienia PKB w gospodarce, znajdzie tu sporo wiadomości dostosowanych do lektury masowej.
wtorek, 9 października 2018
Sylwia Zientek: Hotel Varsovie. Bunt chimery
W.A.B., Warszawa 2018.
Podglądanie
Postacie, które Sylwia Zientek wprowadziła w pierwszym tomie cyklu Hotel Varsovie powracają w drugiej części tylko w tle, jako elementy kontekstu. Inni bohaterowie zaprzątają teraz głowę autorki (która jednak zapewnia w posłowiu, że trzecia powieść z serii przyniesie upragnione odpowiedzi i rozwiązania konkretnych wątków). “Bunt chimery” pokazuje jednak jasno, że Sylwia Zientek sagę napisać potrafi. Nie ucieka, wzorem wielu autorek, w niekończące się rozmowy postaci. Zna bohaterów doskonale i jest w stanie przybliżać nie tylko ich aktualne doświadczenia oraz emocje, ale również całą bujną przeszłość. Nie ma w tej historii papierowych albo jednowymiarowych charakterów, Zientek dostarcza czytelnikom sylwetki pełnokrwiste i przekonujące. Mimo że czasami w swoich działaniach przełamujące ogólnie przyjęte normy. Hotel Varsovie stanowi tu ostoję dla bohaterów, stały punkt w zmieniającej się historii. Autorka przedstawia wydarzenia z początku XIX wieku i czasy Napoleona, odwołuje się do romantyzmu i Młodej Polski. I jest równie przekonująca, gdy opisuje rzeczywistość z 1801 roku, jak i tę z 1906. Drobnym dodatkiem do tej podróży w czasie będzie gwałtowny przeskok do 2017 roku, ale tu nie zatrzyma się Sylwia Zientek zbyt długo, rozsmakowana już w zamierzchłej przeszłości.
Karmi się ta autorka skandalami na miarę czasów. I tak portretuje między innymi kazirodcy związek, erotyczną relację między bratem i siostrą - pożądanie zakazane, ale nie do powstrzymania. Odnotowuje kolejne wzloty i upadki tej pary, przedstawia szereg sposobów, jakimi ludzie mogą ranić się nawzajem. W tym układzie rozstania jedynie podsycają namiętność, czas nie może ułatwić rezygnacji z uczucia. I chociaż czytelnikom trudno będzie zrozumieć postawy bohaterów, Sylwia Zientek nie boi się prezentowani takiej opowieści, jednej z wielu składających się na codzienność w Hotelu Varsovie. Innym wyrazistym obrazem jest portret wyzwolonej malarki, podkochującej się bezsensownie w Pokowińskim. Kobieta nie może zaznać szczęścia ani zdobyć sławy. Chociaż nie boi się żyć i tworzyć po swojemu, społeczeństwo jej nie akceptuje. W tomie pojawi się wiele ważnych i mniej ważnych międzyludzkich relacji, we wszystkich uderza jedno: ogromna zależność od opinii ludzi i od konwenansów. Tu nikt nie może decydować o sobie – a przemiany obyczajowe dla odważnych jednostek zwykle przychodzą za późno. Sylwia Zientek bardzo dba o to, żeby bohaterom nigdy nie było zbyt dobrze – albo będą przeżywać dylematy sercowe (lub fizyczne niespełnienie), albo wciągnie ich wir historii. Jednych pokonają choroby weneryczne, innych - upór rodziny, jeszcze innych potęgujące się szaleństwo. Wszystko jednak okazuje się prawdziwe i szczere.
“Bunt chimery” to prozatorski popis, do którego autorka bardzo chętnie włącza wiadomości z epok, fragmenty utworów ważnych dla postaci, opowieści o modach i zwyczajach. Nikogo nie zdziwią intertekstualne nawiązania: służą one uwiarygodnieniu akcji. Charakterów uprawdopodabniać już nie trzeba, Sylwia Zientek do nich bez trudu przekonuje. “Bunt chimery” to część mocno zakorzeniona w przeszłości, ale też ładnie pokazująca przeplatanie się różnych rzeczywistości. To proza sycąca i wypełniona dobrymi pomysłami na kreacje nawet najmniej istotnych postaci – autorka dostarcza niebanalnej powieści historyczno-obyczajowej dla koneserów. Rzuca wyzwanie twórcom pop: u niej nie ma półśrodków ani fabularnych naiwności. Hotel Varsovie jest zbiorem bardzo udanych opowieści.
Podglądanie
Postacie, które Sylwia Zientek wprowadziła w pierwszym tomie cyklu Hotel Varsovie powracają w drugiej części tylko w tle, jako elementy kontekstu. Inni bohaterowie zaprzątają teraz głowę autorki (która jednak zapewnia w posłowiu, że trzecia powieść z serii przyniesie upragnione odpowiedzi i rozwiązania konkretnych wątków). “Bunt chimery” pokazuje jednak jasno, że Sylwia Zientek sagę napisać potrafi. Nie ucieka, wzorem wielu autorek, w niekończące się rozmowy postaci. Zna bohaterów doskonale i jest w stanie przybliżać nie tylko ich aktualne doświadczenia oraz emocje, ale również całą bujną przeszłość. Nie ma w tej historii papierowych albo jednowymiarowych charakterów, Zientek dostarcza czytelnikom sylwetki pełnokrwiste i przekonujące. Mimo że czasami w swoich działaniach przełamujące ogólnie przyjęte normy. Hotel Varsovie stanowi tu ostoję dla bohaterów, stały punkt w zmieniającej się historii. Autorka przedstawia wydarzenia z początku XIX wieku i czasy Napoleona, odwołuje się do romantyzmu i Młodej Polski. I jest równie przekonująca, gdy opisuje rzeczywistość z 1801 roku, jak i tę z 1906. Drobnym dodatkiem do tej podróży w czasie będzie gwałtowny przeskok do 2017 roku, ale tu nie zatrzyma się Sylwia Zientek zbyt długo, rozsmakowana już w zamierzchłej przeszłości.
Karmi się ta autorka skandalami na miarę czasów. I tak portretuje między innymi kazirodcy związek, erotyczną relację między bratem i siostrą - pożądanie zakazane, ale nie do powstrzymania. Odnotowuje kolejne wzloty i upadki tej pary, przedstawia szereg sposobów, jakimi ludzie mogą ranić się nawzajem. W tym układzie rozstania jedynie podsycają namiętność, czas nie może ułatwić rezygnacji z uczucia. I chociaż czytelnikom trudno będzie zrozumieć postawy bohaterów, Sylwia Zientek nie boi się prezentowani takiej opowieści, jednej z wielu składających się na codzienność w Hotelu Varsovie. Innym wyrazistym obrazem jest portret wyzwolonej malarki, podkochującej się bezsensownie w Pokowińskim. Kobieta nie może zaznać szczęścia ani zdobyć sławy. Chociaż nie boi się żyć i tworzyć po swojemu, społeczeństwo jej nie akceptuje. W tomie pojawi się wiele ważnych i mniej ważnych międzyludzkich relacji, we wszystkich uderza jedno: ogromna zależność od opinii ludzi i od konwenansów. Tu nikt nie może decydować o sobie – a przemiany obyczajowe dla odważnych jednostek zwykle przychodzą za późno. Sylwia Zientek bardzo dba o to, żeby bohaterom nigdy nie było zbyt dobrze – albo będą przeżywać dylematy sercowe (lub fizyczne niespełnienie), albo wciągnie ich wir historii. Jednych pokonają choroby weneryczne, innych - upór rodziny, jeszcze innych potęgujące się szaleństwo. Wszystko jednak okazuje się prawdziwe i szczere.
“Bunt chimery” to prozatorski popis, do którego autorka bardzo chętnie włącza wiadomości z epok, fragmenty utworów ważnych dla postaci, opowieści o modach i zwyczajach. Nikogo nie zdziwią intertekstualne nawiązania: służą one uwiarygodnieniu akcji. Charakterów uprawdopodabniać już nie trzeba, Sylwia Zientek do nich bez trudu przekonuje. “Bunt chimery” to część mocno zakorzeniona w przeszłości, ale też ładnie pokazująca przeplatanie się różnych rzeczywistości. To proza sycąca i wypełniona dobrymi pomysłami na kreacje nawet najmniej istotnych postaci – autorka dostarcza niebanalnej powieści historyczno-obyczajowej dla koneserów. Rzuca wyzwanie twórcom pop: u niej nie ma półśrodków ani fabularnych naiwności. Hotel Varsovie jest zbiorem bardzo udanych opowieści.
Subskrybuj:
Posty (Atom)