Wilga, Warszawa 2017.
Ostatnia wyprawa
Powieść drogi to motyw najbardziej wygodny dla dzisiejszych twórców literatury fantasy – nie trzeba skupiać się na komplikacjach fabularnych, w zamian za to można się zająć zasadami budowanego świata. Zawsze też znajdą się śmiertelni wrogowie czy niebezpieczeństwa, których w podróży do celu nie da się uniknąć. Ostatni, siódmy tom serii Spirit Animals, również z takiej formy korzysta. Tu atrakcje kryją się gdzie indziej, a przynajmniej na pewno wprowadzają nowe szanse marketingowo-promocyjne. Cykl Spirit Animals to bowiem zestaw książek tworzonych przez różnych autorów. Zakończenie opowieści przypadło w udziale Marie Lu: bohaterowie ze swoimi zwierzoduchami muszą po raz ostatni zmierzyć się ze Zdobywcami. Zwycięstwo nie jest pewne – jeśli misja się nie powiedzie, bohaterowie stracą wszystko. Chcieliby pomóc, uratować Meilin, ale i stawić czoła ogromnemu gorylowi, ostatniemu wyzwaniu. Do akcji wyruszają bohaterowie – i ich zwierzoduchy, które nie tylko stanowią wsparcie, ale dają też nadnaturalne moce (na przykład możliwość oglądania otoczenia z góry). Dla dzieci to już bezwzględna gra o wszystko. Z punktu widzenia czytelników stawką będzie istnienie wykreowanej przestrzeni. Ale jeśli weźmie się pod uwagę perspektywę bohaterów, istotniejsze staje się emocjonalne dojrzewanie. Tu pułapki dotyczą nie tylko Żółci, która przejmuje władzę nad psychiką postaci i pcha między innymi do niebezpiecznego lunatykowania. Bohaterowie przekonają się, jak cenna jest przyjaźń czy troska o drugą osobę. Pokażą – na własnych doświadczeniach – na czym polega najtrudniejsza walka. Bo tu nie strach przed bólem czy śmiercią dominuje – a rytm wyprawie nadają innego rodzaju lęki. We „Wszechdrzewie” Marie Lu sprawdza moc przywiązania – obok „stałych” motywów powieści fantasy. Proponuje z jednej strony próbę sił, wykorzystywanie magii i zdobywanych po drodze talizmanów – z drugiej przypomina o stratach, jakie niesie misja i przez cały czas utrzymuje odbiorców w niepewności co do losu poszczególnych postaci. Wyznacza zadania ponad siły dzieci – ale jednocześnie ilustruje ich dojrzewanie i rozwijanie społecznych więzi.
Marie Lu we „Wszechdrzewie” nie zamierza męczyć małych czytelników zbyt rozłożystą narracją. Stawia na szybkie tempo wydarzeń i prostotę opisów, nie rozwodzi się długo nad poszczególnymi scenkami, woli nakreślić sytuację i pozostawić ją wyobraźni dzieci. Wybiera zatem bardziej filmowy czy komputerowy styl (okładkowe porównanie do Narnii jest niestety mocno przesadzone). Jak to z serią bywa – nowym odbiorcom może być trudno wstrzelić się w opowieść właśnie za sprawą tej narracyjnej ascezy. Marie Lu od razu wprowadza szereg postaci – i kolejne w rozmowach – wokół których zaraz będzie budować dynamiczne wydarzenia. To nie sprzyja wprowadzaniu w fantazyjną rzeczywistość – ale też ułatwia lekturę małym odbiorcom potrzebującym wciąż nowych bodźców. Marie Lu we „Wszechdrzewie” nie jest odkrywcza. Sięga po sprawdzone schematy (zarówno w warstwie konstrukcyjnej, jak i w artefaktach) i układa z nich spójną historię dla fanów gatunku (kilku – lub kilkunastoletnich). Przy okazji analizowania międzyludzkich relacji dochodzi do kilku – dość oczywistych – wniosków na temat przywiązania do drugiej osoby i wygłasza je, wtapiając aforystyczne zdania do dialogów lub przemyśleń bohaterów. Nowatorski czy oryginalny ma być tu jedynie pomysł zestawiania różnych autorów (to automatycznie też sposób na wypromowanie Spirit Animals wśród fanów twórczości każdego z nich, a i zapewnienie samodzielnych opowieści). Jednak seria przeznaczona jest do niesienia rozrywki i nadaje się dla tych czytelników, którzy nie przepadają za „cegłami” i wolą szybkie (nierozwadniane przez opisy) zmiany i wyzwania. Chętni znajdą też w tomie… kod do gry, co podkreśla jeszcze związki z komputerowymi zręcznościówkami.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
wtorek, 28 lutego 2017
poniedziałek, 27 lutego 2017
Bartosz Żurawiecki: Do Lolelaj. Gejowska utopia
Szafa, Łódź 2017.
Legenda
Bartosz Żurawiecki nie ma żadnego pomysłu na fabułę. Sam siebie recenzuje najlepiej słowami „przecież w powieści musi być jakaś intryga, jakaś akcja, jakaś wielka miłość. Nikt nie chce czytać powieści bez intryg i bez wielkiej miłości. A tu co? Sami pijacy, seksoholicy i gejowskie drobnomieszczaństwo. A zamiast intryg ploteczki”. Fakt, w „Do Lolelaj” nie pojawia się żadna nadrzędna intryga porządkująca całość. Tom składa się ze scenek z utopijnego (idealnego) gejowskiego klubu i przez bardzo długi czas czytelnikom będzie to wystarczało, bo autor, poza wyobraźnią, popisuje się też sporą dawką ironii i uwodzi odbiorców „homoseksualnym karnawałem”. Jest w tym sporo uroku, Lolelaj to azyl dla spragnionych czułości panów. Wielkiej miłości nikt tu nie szuka, pary kojarzą się choćby na kilka chwil, znikają w darkroomie, żeby zyskać ukojenie. Rzadko udaje się tu nawiązać trwalsze relacje seksualne, ale przyjaźń z Lolelaj jest bezcenna. Wie o tym Mateusz, zblazowany dziennikarz, któremu ten lokal stopniowo zaczyna zastępować cały świat. Tylko w Lolelaj Mateusz czuje, że żyje naprawdę. Powoli wycofuje się ze zwykłego życia, rozkwitając w miejscu, w którym drinki podają nadzy barmani, a napięcie erotyczne pomoże rozładować niemal każdy przybysz. W Lolelaj Mateusz znajdzie akceptację i humor, koledzy podzielą się z nim doświadczeniem życiowym. W Lolelaj wciąż coś się dzieje, lokal obrasta legendą, a z każdego dnia da się wydobyć nowe anegdoty. To ucieczka od marazmu – wyzwolenie, ale i nowe więzienie.
Czynnikiem spajającym historię jest egzystencja Mateusza. Ten bohater nie przejmuje się konwenansami, zresztą w klubie może realizować najśmielsze fantazje. Lolelaj jest jak narkotyk. Mateusz przychodzi tu jako uczestnik erotycznych podbojów – nie stroni od męskich podniet, z jednymi połączy go namiętny seks, z innymi – po prostu głębokie pocałunki. Ale zachowuje się również jak obserwator z zewnątrz, ktoś, kto nie traci głowy z powodu nadmiaru zmysłowych rozkoszy, a jest w stanie precyzyjnie przedstawić fenomen Lolelaj i charakterystyki bywalców. Z własnym życiem Mateusz sobie nie radzi, ale wyjątkowo dokładnie przedstawia to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami gejowskiego klubu. Nie traci ostrości spojrzenia nawet wtedy, gdy analizuje własne przygody. On staje się Lolelaj, a Lolelaj jest nim.
„Do Lolelaj” to książka pisana bez sentymentów i bez niepotrzebnej wulgarności. Nie jest apoteozą homoerotyzmu, ale przedstawieniem seksu – czy popędu płciowego – jako jednej z elementarnych potrzeb człowieka. Żurawiecki nie zamierza ani walczyć o tolerancję (do Lolelaj nie ma wstępu „heteronormatywność”), ani szokować. Piękno rozrywek równoważy śmiechem. Cechą charakterystyczną – bardzo nienaturalną, ale w pełni usprawiedliwioną w gejowskiej utopii – są długie, przegadane wywody uczestników wydarzeń. Tu część wypowiedzi to samodzielne utworki, autor daje się ponieść logoreicznym skojarzeniom i obfitości chwytów oratorskich. Postacie teatralizują się, wpadając w nienaturalne dla karnawałowej rozrywki dyskurs – ale to jedna z wartości „Do Lolelaj”. Autor musi w jakiś sposób przyciągnąć uwagę czytelników i wybiera językowe popisy – zresztą z wyczuciem rytmu. Dowcip jest tu wszechobecny – i specyficzny.
Bartosz Żurawiecki pokazuje, że pisać potrafi – ale samo prowadzenie narracji i gromadzenie anegdot to nie wszystko, przydałby się jeszcze jakiś klucz do tej opowieści. „Do Lolelaj” nie ma szokować ani brzydzić, to lektura, której warto się przyjrzeć – zabrakło jej tylko fabularnego szlifu. W gejowskiej utopii znaleźć można chwilowe oderwanie od przyziemnych trosk – i to bez większego angażowania się w postawy bohaterów, bo też i Bartosz Żurawiecki takiego angażowania się nie wymusza w żaden sposób. To niszowa powieść, ale dzięki temu wolna od schematów.
Legenda
Bartosz Żurawiecki nie ma żadnego pomysłu na fabułę. Sam siebie recenzuje najlepiej słowami „przecież w powieści musi być jakaś intryga, jakaś akcja, jakaś wielka miłość. Nikt nie chce czytać powieści bez intryg i bez wielkiej miłości. A tu co? Sami pijacy, seksoholicy i gejowskie drobnomieszczaństwo. A zamiast intryg ploteczki”. Fakt, w „Do Lolelaj” nie pojawia się żadna nadrzędna intryga porządkująca całość. Tom składa się ze scenek z utopijnego (idealnego) gejowskiego klubu i przez bardzo długi czas czytelnikom będzie to wystarczało, bo autor, poza wyobraźnią, popisuje się też sporą dawką ironii i uwodzi odbiorców „homoseksualnym karnawałem”. Jest w tym sporo uroku, Lolelaj to azyl dla spragnionych czułości panów. Wielkiej miłości nikt tu nie szuka, pary kojarzą się choćby na kilka chwil, znikają w darkroomie, żeby zyskać ukojenie. Rzadko udaje się tu nawiązać trwalsze relacje seksualne, ale przyjaźń z Lolelaj jest bezcenna. Wie o tym Mateusz, zblazowany dziennikarz, któremu ten lokal stopniowo zaczyna zastępować cały świat. Tylko w Lolelaj Mateusz czuje, że żyje naprawdę. Powoli wycofuje się ze zwykłego życia, rozkwitając w miejscu, w którym drinki podają nadzy barmani, a napięcie erotyczne pomoże rozładować niemal każdy przybysz. W Lolelaj Mateusz znajdzie akceptację i humor, koledzy podzielą się z nim doświadczeniem życiowym. W Lolelaj wciąż coś się dzieje, lokal obrasta legendą, a z każdego dnia da się wydobyć nowe anegdoty. To ucieczka od marazmu – wyzwolenie, ale i nowe więzienie.
Czynnikiem spajającym historię jest egzystencja Mateusza. Ten bohater nie przejmuje się konwenansami, zresztą w klubie może realizować najśmielsze fantazje. Lolelaj jest jak narkotyk. Mateusz przychodzi tu jako uczestnik erotycznych podbojów – nie stroni od męskich podniet, z jednymi połączy go namiętny seks, z innymi – po prostu głębokie pocałunki. Ale zachowuje się również jak obserwator z zewnątrz, ktoś, kto nie traci głowy z powodu nadmiaru zmysłowych rozkoszy, a jest w stanie precyzyjnie przedstawić fenomen Lolelaj i charakterystyki bywalców. Z własnym życiem Mateusz sobie nie radzi, ale wyjątkowo dokładnie przedstawia to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami gejowskiego klubu. Nie traci ostrości spojrzenia nawet wtedy, gdy analizuje własne przygody. On staje się Lolelaj, a Lolelaj jest nim.
„Do Lolelaj” to książka pisana bez sentymentów i bez niepotrzebnej wulgarności. Nie jest apoteozą homoerotyzmu, ale przedstawieniem seksu – czy popędu płciowego – jako jednej z elementarnych potrzeb człowieka. Żurawiecki nie zamierza ani walczyć o tolerancję (do Lolelaj nie ma wstępu „heteronormatywność”), ani szokować. Piękno rozrywek równoważy śmiechem. Cechą charakterystyczną – bardzo nienaturalną, ale w pełni usprawiedliwioną w gejowskiej utopii – są długie, przegadane wywody uczestników wydarzeń. Tu część wypowiedzi to samodzielne utworki, autor daje się ponieść logoreicznym skojarzeniom i obfitości chwytów oratorskich. Postacie teatralizują się, wpadając w nienaturalne dla karnawałowej rozrywki dyskurs – ale to jedna z wartości „Do Lolelaj”. Autor musi w jakiś sposób przyciągnąć uwagę czytelników i wybiera językowe popisy – zresztą z wyczuciem rytmu. Dowcip jest tu wszechobecny – i specyficzny.
Bartosz Żurawiecki pokazuje, że pisać potrafi – ale samo prowadzenie narracji i gromadzenie anegdot to nie wszystko, przydałby się jeszcze jakiś klucz do tej opowieści. „Do Lolelaj” nie ma szokować ani brzydzić, to lektura, której warto się przyjrzeć – zabrakło jej tylko fabularnego szlifu. W gejowskiej utopii znaleźć można chwilowe oderwanie od przyziemnych trosk – i to bez większego angażowania się w postawy bohaterów, bo też i Bartosz Żurawiecki takiego angażowania się nie wymusza w żaden sposób. To niszowa powieść, ale dzięki temu wolna od schematów.
niedziela, 26 lutego 2017
Izabella Frączyk: Koncert cudzych życzeń
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Zmiana
Do tej pory Izabella Frączyk starała się iść nieco pod prąd mód w literaturze obyczajowej dla kobiet, teraz wyraźnie zamierza podbić ten rynek i uprościć sobie zadanie. Proponuje serię Stajnia w Pieńkach, w której łączyć będzie wszystko to, co dobrze się sprzedaje – i czego spragnione są czytelniczki. Trochę naśladuje Magdalenę Kordel z jej opowieściami o Uroczysku, daje się też odnaleźć tu echa innych serii. „Koncert cudzych życzeń” w pierwszym wrażeniu to miłe i relaksujące czytadło. W drugim – umiejętne zestawianie konwencji i schematów, oczywistych od samego początku. Wtórność nadrabia autorka optymizmem i poczuciem humoru, ale to i tak składniki niemal obowiązkowe w krzepiących obyczajówkach. Tyle tylko, że Magda dość długo usiłuje walczyć o swoje małżeństwo.
Jest tu niszcząca życie rutyna, teściowa, która żąda spełniania swoich zachcianek i sprowadza na rodzinę kłopoty finansowe, niechciany spadek oznaczający kolejne kłopoty. Magda traci pracę – i trochę na przekór losowi – czuje się wreszcie gotowa na zajście w ciążę. Stopniowo odkrywa rodzinne tajemnice – chociaż była pewna, że babcia ze strony ojca nie chciała utrzymywać kontaktu z wnuczkami, zyskuje dostęp do jej listów (tu Frączyk, nieco wbrew utartym ścieżkom, rezygnuje z przytaczania ich treści, pozostawiając tylko wrażenie). Magda na parę dni wyjeżdża do odziedziczonej i zrujnowanej stadniny – i od razu wpada w wir pracy, jakiej wcześniej prawie nie znała (poza drobnymi doświadczeniami z dzieciństwa). To pozwala jej przetrwać wyzwania, jakie niesie los. Magda nie ma ani czasu, ani siły na rozpamiętywanie dawnych konfliktów i analizowanie bieżących krzywd. Zamierza wreszcie żyć po swojemu. Izabella Frączyk unika lamentów i użalania się nad zniszczonymi marzeniami, w zamian proponuje zupełnie nowe plany i możliwości, bez czasu na „żałobę” czy przejście do kolejnych życiowych ról. U Magdy ważne jest tempo zmian, czasem ekstremalne wydarzenia i szansa przejęcia dowodzenia.
„Koncert cudzych życzeń” to książka utrzymana w znanej konwencji. Bohaterka porzuca dotychczasową egzystencję, by ratować zapuszczone a znane z dzieciństwa tereny – na przekór zdrowemu rozsądkowi i bliskim, którzy zawsze wiedzą lepiej. Na takiej podstawie udało się Izabelli Frączyk zbudować całkiem udaną (choć oczywiście baśniową) historię. Jej siła leży w pozytywnym myśleniu, nadziei i umiejętności adaptowania się do każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Bohaterka zamiast się zamartwiać – działa energicznie i dodaje innym otuchy i ochoty do pokonywania trudności. Przez całą akcję przewija się uśmiech, nawet wtedy, gdy robi się dramatycznie, a w echach przeszłości pojawi się kryminał. Izabella Frączyk dba o to, żeby bez przerwy coś się działo. Bardzo też stara się nie wprowadzać do tomu przesłanek, które uprzedzą bieg wydarzeń. Czytelniczki i tak domyślą się, w jakim kierunku potoczy się akcja – Frączyk nie odbiera im przyjemności śledzenia historii. A że pisze dobrze – jest już zaprawiona w obyczajówkach – unika stylistycznych zgrzytów i rozwlekłości.
To pierwsza część cyklu i ma zadatki na historię tasiemcową (i na wydawniczy hit). Trafia w gust odbiorczyń, które lubią bezpieczne fabuły niepozbawione emocjonalnych wstrząsów, ale z obowiązkowym happy endem. Autorka umie komplikować sytuacje postaci tak, żeby nie zmęczyć szeregiem wypadków, ale i żeby bez przerwy coś się działo. Pokazuje ukryte możliwości, przekonuje, że zawsze warto walczyć o swoje. „Koncert cudzych życzeń” to powieść z gatunku ciepłych obyczajówek, w których marzenia się spełniają, nawet jeśli okupione są dawką cierpienia. To krótka historia, za to wypełniona silnymi uczuciami. Izabella Frączyk dorobiła się już sporego grona fanek, a teraz zdobędzie jeszcze kolejne czytelniczki. Chociaż pomysły tu nie są oryginalne, bronią się jako całość.
Zmiana
Do tej pory Izabella Frączyk starała się iść nieco pod prąd mód w literaturze obyczajowej dla kobiet, teraz wyraźnie zamierza podbić ten rynek i uprościć sobie zadanie. Proponuje serię Stajnia w Pieńkach, w której łączyć będzie wszystko to, co dobrze się sprzedaje – i czego spragnione są czytelniczki. Trochę naśladuje Magdalenę Kordel z jej opowieściami o Uroczysku, daje się też odnaleźć tu echa innych serii. „Koncert cudzych życzeń” w pierwszym wrażeniu to miłe i relaksujące czytadło. W drugim – umiejętne zestawianie konwencji i schematów, oczywistych od samego początku. Wtórność nadrabia autorka optymizmem i poczuciem humoru, ale to i tak składniki niemal obowiązkowe w krzepiących obyczajówkach. Tyle tylko, że Magda dość długo usiłuje walczyć o swoje małżeństwo.
Jest tu niszcząca życie rutyna, teściowa, która żąda spełniania swoich zachcianek i sprowadza na rodzinę kłopoty finansowe, niechciany spadek oznaczający kolejne kłopoty. Magda traci pracę – i trochę na przekór losowi – czuje się wreszcie gotowa na zajście w ciążę. Stopniowo odkrywa rodzinne tajemnice – chociaż była pewna, że babcia ze strony ojca nie chciała utrzymywać kontaktu z wnuczkami, zyskuje dostęp do jej listów (tu Frączyk, nieco wbrew utartym ścieżkom, rezygnuje z przytaczania ich treści, pozostawiając tylko wrażenie). Magda na parę dni wyjeżdża do odziedziczonej i zrujnowanej stadniny – i od razu wpada w wir pracy, jakiej wcześniej prawie nie znała (poza drobnymi doświadczeniami z dzieciństwa). To pozwala jej przetrwać wyzwania, jakie niesie los. Magda nie ma ani czasu, ani siły na rozpamiętywanie dawnych konfliktów i analizowanie bieżących krzywd. Zamierza wreszcie żyć po swojemu. Izabella Frączyk unika lamentów i użalania się nad zniszczonymi marzeniami, w zamian proponuje zupełnie nowe plany i możliwości, bez czasu na „żałobę” czy przejście do kolejnych życiowych ról. U Magdy ważne jest tempo zmian, czasem ekstremalne wydarzenia i szansa przejęcia dowodzenia.
„Koncert cudzych życzeń” to książka utrzymana w znanej konwencji. Bohaterka porzuca dotychczasową egzystencję, by ratować zapuszczone a znane z dzieciństwa tereny – na przekór zdrowemu rozsądkowi i bliskim, którzy zawsze wiedzą lepiej. Na takiej podstawie udało się Izabelli Frączyk zbudować całkiem udaną (choć oczywiście baśniową) historię. Jej siła leży w pozytywnym myśleniu, nadziei i umiejętności adaptowania się do każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Bohaterka zamiast się zamartwiać – działa energicznie i dodaje innym otuchy i ochoty do pokonywania trudności. Przez całą akcję przewija się uśmiech, nawet wtedy, gdy robi się dramatycznie, a w echach przeszłości pojawi się kryminał. Izabella Frączyk dba o to, żeby bez przerwy coś się działo. Bardzo też stara się nie wprowadzać do tomu przesłanek, które uprzedzą bieg wydarzeń. Czytelniczki i tak domyślą się, w jakim kierunku potoczy się akcja – Frączyk nie odbiera im przyjemności śledzenia historii. A że pisze dobrze – jest już zaprawiona w obyczajówkach – unika stylistycznych zgrzytów i rozwlekłości.
To pierwsza część cyklu i ma zadatki na historię tasiemcową (i na wydawniczy hit). Trafia w gust odbiorczyń, które lubią bezpieczne fabuły niepozbawione emocjonalnych wstrząsów, ale z obowiązkowym happy endem. Autorka umie komplikować sytuacje postaci tak, żeby nie zmęczyć szeregiem wypadków, ale i żeby bez przerwy coś się działo. Pokazuje ukryte możliwości, przekonuje, że zawsze warto walczyć o swoje. „Koncert cudzych życzeń” to powieść z gatunku ciepłych obyczajówek, w których marzenia się spełniają, nawet jeśli okupione są dawką cierpienia. To krótka historia, za to wypełniona silnymi uczuciami. Izabella Frączyk dorobiła się już sporego grona fanek, a teraz zdobędzie jeszcze kolejne czytelniczki. Chociaż pomysły tu nie są oryginalne, bronią się jako całość.
Mo O'Hara: Moja złota rybka zombie 5. Jak ryba w wodzie
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.
Oceanarium
Zabranie rybki zombie do oceanarium to zdecydowanie nie jest dobry pomysł, mimo że to miejsce, w którym najlepiej powinna się poczuć. Ale dość szybko Frankie ma się stać posiłkiem dla ośmiornicy lub stada wygłodniałych rekinów. Na domiar złego starsi bracia bohaterów knują kolejny przebrzydły plan zapanowania nad światem – jeśli przewidująca przyszłość ośmiornica poda numery totolotka, geniusze zła staną się bogaci. Na to dzieci nie mogą pozwolić. Ale priorytetem staje się dla nich uratowanie złotej rybki, która wcale nie daje się pożreć i wykorzystuje swoje zombie-moce do przechytrzenia przeciwników. Piąta część serii, „Jak ryba w wodzie”, to dwa dynamiczne opowiadania, pełne pościgów, hipnozy, rekinów i wyzwań. Tymkowi i Raviemu towarzyszy tym razem trzyletnia siostrzyczka Raviego, Sami, która z rybką komunikuje się we właściwy tylko dzieciom sposób – i katalizuje akcję. Sporo tu będzie zagrożeń rodem z filmów sensacyjnych, ale i absurdu, bo przecież na nim opiera się cały pomysł na scenę.
Grunt to znaleźć temat, który zachęci do czytania najmłodszych, zazwyczaj nieprzekonanych do tej czynności. Rybka zombie to motyw nonsensowny, więc i atrakcyjny dla dzieci. Mo O’Hara pokazuje w ten sposób, że nie będzie proponować nudnych obyczajowych scenariuszy ani powtarzać rozwiązań z lektur. Uwielbia za to szybko zmieniające się wydarzenia, absurdalne niebezpieczeństwa i wyzwania. Frankie bardzo dużo zyskuje po śmierci: ożywiona wynalazkiem, posiada teraz szereg umiejętności obcych zwykłym złotym rybkom. Nic więcej nie trzeba tłumaczyć, wystarczy zanurzyć się w przygodę. Ravi i Tymek muszą sami wymierzać sprawiedliwość i torpedować próby starszych braci – tym cenniejsze są dla nich wszelkie zwycięstwa. Bez złotej rybki by się to jednak nie udało, bo droga do finału jest dość długa – O’Hara celowo rozwija opowiadanie i z każdego etapu wyłuskuje osobną drobną historyjkę.
W drugim opowiadaniu zwierząt jest więcej – szansę na pokazanie swoich talentów zyskują pupile różnych dzieci, a wszystko przez casting do telewizyjnego show. Tyle że znów do akcji wkraczają starsi bracia Tymka i Raviego. Konstruują oni urządzenie, które kradnie talenty zwierzaków i przenosi nowe umiejętności na wyjątkowo złośliwego kota jednego z chłopców. Po raz kolejny starsi bracia okazują się zakałą rodzin i dążą do błyskawicznego i bezwysiłkowego sukcesu, a młodsi, tym razem z Szajbuską, która dołącza do paczki, kombinują, jak uratować świat. I tutaj Frankie ma do odegrania ważną rolę, tyle że… traci swoje moce, więc będzie jej trudniej. O to między innymi chodzi – żeby maluchy uwierzyły, że mogą coś zmienić i nie muszą ulegać dorosłym. Nie są przygody rybki Frankie ambitną literaturą – ale też i nie mają nią być, wystarczy, że przyniosą rozrywkę dzieciom. Do małych czytelników są kierowane, a funkcjonują właściwie jak kreskówka – pojawia się tu między innymi humor sytuacyjny dobrze opisany. Można się doszukiwać ważnych przesłań, ale pouczenia i napominania kilkulatków się nie znajdzie. Dorosłym prawdopodobnie trudno będzie zrozumieć fenomen rybki zombie, dzieci bardzo ją lubią – nawet „straszne” rysunki Marka Jaguckiego nie zniechęcają, a wabią niegrzeczne dzieci do czytania. Mo O’Hara udowadnia, że dzieciom potrzebna jest rozrywka bez zapędów moralizatorskich, czysty uśmiech. Przy okazji Frankie dostarcza wielu przeżyć – kiedy dziecko kibicuje tej niezwykłej rybce, przenosi się w świat nieskrępowanej wyobraźni. To sprawi, że może przekonać się do czytania i uwierzyć, że po książki sięga się nie tylko z powodu szkolnych zadań. Złota rybka zombie to pomysł, który z definicji wyklucza normalność – i rutynę, oddala też jakiekolwiek sentymentalne zagrywki. Mo O’Hara trzyma się bajkowej konwencji i motywu bezwzględnej walki ze złem. Nie straszy dzieci, ale zapewnia im dawkę adrenaliny i dowcip. „Jak ryba w wodzie” to kolejny dowód na umiejętne operowanie bajkowymi możliwościami, a i spotkanie z bohaterami dobrze już maluchom znanymi. Takie lektury cieszą się popularnością, chociaż daleko odbiegają od sklasyczniałych już pozycji z literatury czwartej.
Oceanarium
Zabranie rybki zombie do oceanarium to zdecydowanie nie jest dobry pomysł, mimo że to miejsce, w którym najlepiej powinna się poczuć. Ale dość szybko Frankie ma się stać posiłkiem dla ośmiornicy lub stada wygłodniałych rekinów. Na domiar złego starsi bracia bohaterów knują kolejny przebrzydły plan zapanowania nad światem – jeśli przewidująca przyszłość ośmiornica poda numery totolotka, geniusze zła staną się bogaci. Na to dzieci nie mogą pozwolić. Ale priorytetem staje się dla nich uratowanie złotej rybki, która wcale nie daje się pożreć i wykorzystuje swoje zombie-moce do przechytrzenia przeciwników. Piąta część serii, „Jak ryba w wodzie”, to dwa dynamiczne opowiadania, pełne pościgów, hipnozy, rekinów i wyzwań. Tymkowi i Raviemu towarzyszy tym razem trzyletnia siostrzyczka Raviego, Sami, która z rybką komunikuje się we właściwy tylko dzieciom sposób – i katalizuje akcję. Sporo tu będzie zagrożeń rodem z filmów sensacyjnych, ale i absurdu, bo przecież na nim opiera się cały pomysł na scenę.
Grunt to znaleźć temat, który zachęci do czytania najmłodszych, zazwyczaj nieprzekonanych do tej czynności. Rybka zombie to motyw nonsensowny, więc i atrakcyjny dla dzieci. Mo O’Hara pokazuje w ten sposób, że nie będzie proponować nudnych obyczajowych scenariuszy ani powtarzać rozwiązań z lektur. Uwielbia za to szybko zmieniające się wydarzenia, absurdalne niebezpieczeństwa i wyzwania. Frankie bardzo dużo zyskuje po śmierci: ożywiona wynalazkiem, posiada teraz szereg umiejętności obcych zwykłym złotym rybkom. Nic więcej nie trzeba tłumaczyć, wystarczy zanurzyć się w przygodę. Ravi i Tymek muszą sami wymierzać sprawiedliwość i torpedować próby starszych braci – tym cenniejsze są dla nich wszelkie zwycięstwa. Bez złotej rybki by się to jednak nie udało, bo droga do finału jest dość długa – O’Hara celowo rozwija opowiadanie i z każdego etapu wyłuskuje osobną drobną historyjkę.
W drugim opowiadaniu zwierząt jest więcej – szansę na pokazanie swoich talentów zyskują pupile różnych dzieci, a wszystko przez casting do telewizyjnego show. Tyle że znów do akcji wkraczają starsi bracia Tymka i Raviego. Konstruują oni urządzenie, które kradnie talenty zwierzaków i przenosi nowe umiejętności na wyjątkowo złośliwego kota jednego z chłopców. Po raz kolejny starsi bracia okazują się zakałą rodzin i dążą do błyskawicznego i bezwysiłkowego sukcesu, a młodsi, tym razem z Szajbuską, która dołącza do paczki, kombinują, jak uratować świat. I tutaj Frankie ma do odegrania ważną rolę, tyle że… traci swoje moce, więc będzie jej trudniej. O to między innymi chodzi – żeby maluchy uwierzyły, że mogą coś zmienić i nie muszą ulegać dorosłym. Nie są przygody rybki Frankie ambitną literaturą – ale też i nie mają nią być, wystarczy, że przyniosą rozrywkę dzieciom. Do małych czytelników są kierowane, a funkcjonują właściwie jak kreskówka – pojawia się tu między innymi humor sytuacyjny dobrze opisany. Można się doszukiwać ważnych przesłań, ale pouczenia i napominania kilkulatków się nie znajdzie. Dorosłym prawdopodobnie trudno będzie zrozumieć fenomen rybki zombie, dzieci bardzo ją lubią – nawet „straszne” rysunki Marka Jaguckiego nie zniechęcają, a wabią niegrzeczne dzieci do czytania. Mo O’Hara udowadnia, że dzieciom potrzebna jest rozrywka bez zapędów moralizatorskich, czysty uśmiech. Przy okazji Frankie dostarcza wielu przeżyć – kiedy dziecko kibicuje tej niezwykłej rybce, przenosi się w świat nieskrępowanej wyobraźni. To sprawi, że może przekonać się do czytania i uwierzyć, że po książki sięga się nie tylko z powodu szkolnych zadań. Złota rybka zombie to pomysł, który z definicji wyklucza normalność – i rutynę, oddala też jakiekolwiek sentymentalne zagrywki. Mo O’Hara trzyma się bajkowej konwencji i motywu bezwzględnej walki ze złem. Nie straszy dzieci, ale zapewnia im dawkę adrenaliny i dowcip. „Jak ryba w wodzie” to kolejny dowód na umiejętne operowanie bajkowymi możliwościami, a i spotkanie z bohaterami dobrze już maluchom znanymi. Takie lektury cieszą się popularnością, chociaż daleko odbiegają od sklasyczniałych już pozycji z literatury czwartej.
sobota, 25 lutego 2017
Adam Bielecki, Dominik Szczepański: Spod zamarzniętych powiek
Agora, Warszawa 2017.
Ze szczytu
Opowieści alpinistów cieszą się coraz większym powodzeniem na „zwyczajnym” rynku literatury faktu. To z jednej strony sposób na autopromocję i przyciągnięcie uwagi sponsorów, zainteresowanie ludzi sportem ekstremalnym, który nigdy nie zdobędzie takiej popularności jak na przykład piłka nożna. Z drugiej natomiast – okazja do podzielenia się wrażeniami i doświadczeniami, możliwość przedstawienia własnych interpretacji czy poglądów na sprawy, które skłócają środowisko wspinaczy i prowokują nagonkę mediów. Teraz po raz pierwszy – dzięki ghostowi Dominikowi Szczepańskiemu – głos zabiera Adam Bielecki, wspinacz, którego osiągnięć przypominać nikomu nie trzeba.
Bielecki w literaturze górskiej nie będzie dokonywał przewrotów, przynajmniej nie tym razem. Zdaje za to relację ze swoich kolejnych wypraw, nie tylko na ośmiotysięczniki. W tej książce znajduje miejsce na opowiedzenie o początkach – w tym spotkaniach ze swoimi idolami i pierwszych krokach w górach. Nie zajmuje się dokładnym analizowaniem własnej biografii, wspomina za to o pomocy ojca czy o spotkaniach z siostrą na górskich szlakach, odnosi się też do kwestii zarobkowego zabierania chętnych w wysokie góry – bo to motyw, który często wywołuje krytykę w środowisku. Kiedy już zaczyna brać udział w „prawdziwych” wyprawach, przekazuje czytelnikom emocje związane z drogą na szczyt, trudności czy… organizację zadań w ekipie i nastroje w samej wyprawie. Skupia się zwykle na sprawach przyjemnych – przynajmniej w sferze międzyludzkiej, bo jeśli chodzi o trudności aklimatyzacyjne, nie szczędzi niemiłych szczegółów. Opowiada o sprzęcie i doborze odpowiedniej odzieży. Jeszcze raz mierzy się z wyzwaniami, jakie śmiałkom stawia góra. Czasami prezentuje sytuacje niebezpieczne lub takie, w których głos rozsądku ściera się z ambicjami. Przedstawia też relację z wejścia na Broad Peak, wyprawy, która dla części uczestników zakończyła się tragicznie. To również moment na wspomnienie wspinaczy, którzy na zawsze pozostali w górach – a których Bielecki cenił i z którymi się przyjaźnił. O kontuzjach i wypadkach napomyka rzadko. Za to napawa się pięknem gór lub przedstawia zagrożenia i odkrycia na kolejnych trasach. „Spod zamarzniętych powiek” to książka o miłości do wspinania się – przede wszystkim dla fanów gatunku, ale Szczepański zadbał o to, by była zrozumiała (pod kątem przeżyć) i dla laików, kibiców alpinizmu. Pomaga odbiorcom zrozumieć pasję.
Adam Bielecki od starszego pokolenia wspinaczy różni się za sprawą dokumentowania wypraw. Dysponuje ogromną liczbą imponujących zdjęć oraz krótkich filmików, wiele w tej książce prezentuje (filmiki przez kody QR w odpowiednich miejscach opowieści na marginesie). To fotografie górskich szczytów, ale i alpinistów na ścianach, selfie po przejściu trudnego odcinka i mnóstwo zdjęć pokazujących, z jakimi wyzwaniami mierzą się wspinacze. Zdjęcia w „Spod zamarzniętych powiek” idealnie uzupełniają opisy – i stanowią ważny element książki, nie będą traktowane wyłącznie jako ozdobnik czy wypełniacz miejsca, bo każde zaspokaja ciekawość lub budzi silne emocje.
„Spod zamarzniętych powiek” to publikacja dla wszystkich, którzy lubią literaturę górską. Adam Bielecki przekazuje tu miłość do alpinizmu i naświetla problemy, z którymi borykają się wspinacze. Porusza tematy, które rzadko się w podobnych tomach pojawiają (śmieci w górach!) i pomaga zrozumieć pasję zdobywania szczytów oraz sens samej wspinaczki. Jest „Spod zamarzniętych powiek” trochę opowieścią o zrealizowanym marzeniu, rejestrem wyjątkowo barwnej życiowej przygody i podsumowaniem pewnego etapu w egzystencji autora – jest też świetną lekturą dla wszystkich ceniących sobie mocne wrażenia.
Ze szczytu
Opowieści alpinistów cieszą się coraz większym powodzeniem na „zwyczajnym” rynku literatury faktu. To z jednej strony sposób na autopromocję i przyciągnięcie uwagi sponsorów, zainteresowanie ludzi sportem ekstremalnym, który nigdy nie zdobędzie takiej popularności jak na przykład piłka nożna. Z drugiej natomiast – okazja do podzielenia się wrażeniami i doświadczeniami, możliwość przedstawienia własnych interpretacji czy poglądów na sprawy, które skłócają środowisko wspinaczy i prowokują nagonkę mediów. Teraz po raz pierwszy – dzięki ghostowi Dominikowi Szczepańskiemu – głos zabiera Adam Bielecki, wspinacz, którego osiągnięć przypominać nikomu nie trzeba.
Bielecki w literaturze górskiej nie będzie dokonywał przewrotów, przynajmniej nie tym razem. Zdaje za to relację ze swoich kolejnych wypraw, nie tylko na ośmiotysięczniki. W tej książce znajduje miejsce na opowiedzenie o początkach – w tym spotkaniach ze swoimi idolami i pierwszych krokach w górach. Nie zajmuje się dokładnym analizowaniem własnej biografii, wspomina za to o pomocy ojca czy o spotkaniach z siostrą na górskich szlakach, odnosi się też do kwestii zarobkowego zabierania chętnych w wysokie góry – bo to motyw, który często wywołuje krytykę w środowisku. Kiedy już zaczyna brać udział w „prawdziwych” wyprawach, przekazuje czytelnikom emocje związane z drogą na szczyt, trudności czy… organizację zadań w ekipie i nastroje w samej wyprawie. Skupia się zwykle na sprawach przyjemnych – przynajmniej w sferze międzyludzkiej, bo jeśli chodzi o trudności aklimatyzacyjne, nie szczędzi niemiłych szczegółów. Opowiada o sprzęcie i doborze odpowiedniej odzieży. Jeszcze raz mierzy się z wyzwaniami, jakie śmiałkom stawia góra. Czasami prezentuje sytuacje niebezpieczne lub takie, w których głos rozsądku ściera się z ambicjami. Przedstawia też relację z wejścia na Broad Peak, wyprawy, która dla części uczestników zakończyła się tragicznie. To również moment na wspomnienie wspinaczy, którzy na zawsze pozostali w górach – a których Bielecki cenił i z którymi się przyjaźnił. O kontuzjach i wypadkach napomyka rzadko. Za to napawa się pięknem gór lub przedstawia zagrożenia i odkrycia na kolejnych trasach. „Spod zamarzniętych powiek” to książka o miłości do wspinania się – przede wszystkim dla fanów gatunku, ale Szczepański zadbał o to, by była zrozumiała (pod kątem przeżyć) i dla laików, kibiców alpinizmu. Pomaga odbiorcom zrozumieć pasję.
Adam Bielecki od starszego pokolenia wspinaczy różni się za sprawą dokumentowania wypraw. Dysponuje ogromną liczbą imponujących zdjęć oraz krótkich filmików, wiele w tej książce prezentuje (filmiki przez kody QR w odpowiednich miejscach opowieści na marginesie). To fotografie górskich szczytów, ale i alpinistów na ścianach, selfie po przejściu trudnego odcinka i mnóstwo zdjęć pokazujących, z jakimi wyzwaniami mierzą się wspinacze. Zdjęcia w „Spod zamarzniętych powiek” idealnie uzupełniają opisy – i stanowią ważny element książki, nie będą traktowane wyłącznie jako ozdobnik czy wypełniacz miejsca, bo każde zaspokaja ciekawość lub budzi silne emocje.
„Spod zamarzniętych powiek” to publikacja dla wszystkich, którzy lubią literaturę górską. Adam Bielecki przekazuje tu miłość do alpinizmu i naświetla problemy, z którymi borykają się wspinacze. Porusza tematy, które rzadko się w podobnych tomach pojawiają (śmieci w górach!) i pomaga zrozumieć pasję zdobywania szczytów oraz sens samej wspinaczki. Jest „Spod zamarzniętych powiek” trochę opowieścią o zrealizowanym marzeniu, rejestrem wyjątkowo barwnej życiowej przygody i podsumowaniem pewnego etapu w egzystencji autora – jest też świetną lekturą dla wszystkich ceniących sobie mocne wrażenia.
Michelle Cuevas: Wyznania zmyślonego przyjaciela. Wspomnienia Jacquesa Papiera
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Prawdziwa dusza
Zmyśleni przyjaciele systematycznie pojawiają się w literaturze dla dzieci i młodzieży, stając się wręcz pewnym kodem kulturowym – jak potwory spod łóżka. Ale Michelle Cuevas odwraca konwencję w równie oczywisty co olśniewający sposób. Prowadzi narrację z punktu widzenia nie dziecka – a jego wyobraźniowego towarzysza zabaw. Pokazuje też, jak trudny bywa los wyimaginowanej istoty, która ma swoje uczucia i marzenia.
Jacques Papier właściwie na początku wydaje się całkiem zwyczajny. Owszem, czuje się ignorowany przez mamę i tatę, nieco dramatyzuje, bo znienawidzony jamnik zawsze na niego szczeka. W szkole nie zostaje wezwany do odpowiedzi nawet wtedy, gdy jako jedyny podnosi rękę. I w końcu przedziwna sytuacja zaczyna dawać mu do myślenia. Jacques przedstawia siebie jako brata bliźniaka Fleur i najlepszego jej przyjaciela, o czym świadczą piękne dziecięce zabawy i plany. W końcu jednak przekonuje się, że jest zmyślony – a rodzice Fleur coraz bardziej dosyć mają sytuacji, w której karmią i zabierają do kina niewidzialnego (więc dla nich nieistniejącego) towarzysza córki. W końcu Jacques ze złamanym zmyślonym sercem wyrusza w świat, by odkryć, kim naprawdę jest – i do czego się nadaje. Spotyka też różnych przedstawicieli swojego gatunku, innych zmyślaków, którzy opiekują się „swoimi” dziećmi, w nicości czeka na wymyślenie przez kolejnego malucha i przeżywa liczne upokorzenia ze strony co bardziej okrutnych dzieci. Nie jest w tym sam, wielu zmyślonych przyjaciół musi w pewnym momencie porzucić piękne plany i rozpocząć nowe życie u boku innego kilkulatka. Jednak czuje się samotny, bo nie dojrzewa – jak Fleur.
„Wyznania zmyślonego przyjaciela” składają się z krótkich i bardzo trafnych rozdziałów podsycanych bez przerwy humorem. Chociaż więc autorka budzi współczucie dla rozczarowanego bohatera, nie przygnębi małych odbiorców, a zaangażuje w przygodę związaną z poszukiwaniem własnej drogi (i tożsamości). Już samo odwrócenie perspektywy zagwarantuje małym odbiorcom dobrą zabawę – w końcu każde wydarzenie, w którym uczestniczy zmyślony Jacques, niby nieprawdziwy, a jednak realny, skoro myśli i czuje – będzie atrakcyjne. A do tego dodać należy jeszcze liczne żarty, jakimi Cuevas okrasza swój tekst. To, że zmyślony przyjaciel może mieć swojego zmyślonego przyjaciela to już wyższa szkoła absurdu, dlatego też autorka wprowadza szereg mniejszych komicznych scenek. Wśród nich rolę Jacquesa w jednej z zabaw czy zasady przeniesienia. Jest tu też sporo dzieci potrzebujących wsparcia i pomocy, jak chłopiec, który dla innych staje się niewidzialny – i to z nim Jacques będzie mieć najwięcej pracy. Maluchy dzięki tej przygodzie odkryją, że ktoś je rozumie, że nie są same ze swoimi problemami i że da się odwrócić los – z najbardziej beznadziejnej sytuacji można wyjść.
Michelle Cuevas imponuje w tej książce wyobraźnią. Z jednej strony bez trudu wciela się w maluchy z ogromnymi społecznymi problemami, z drugiej – proponuje genialne zabawy i przedmioty – Mapę Naszego Kraju czy maszynę z marzeń i rolek po papierze toaletowym. Zawsze, gdy robi się zbyt patetycznie, poważnie czy niebezpiecznie, Cuevas potrafi skręcić w stronę żartu i nadać lekkości historii. Nie zmienia to faktu, że Jacques dojrzewa i uczy się, co znaczy żyć – a nie tylko być częścią czyjejś wyobraźni.
„Wyznania zmyślonego przyjaciela” to książka mądra i ciepła, wartościowa i ważna nie tylko dla najmłodszych. Akcja rozgrywa się tu na kilku płaszczyznach, czym innym są przygody doraźne Jacquesa, a czym innym efekty jego intensywnych przemyśleń. To opowieść, która zapada głęboko w pamięć i pozwala się zastanowić nie tylko nad istotą przyjaźni. Trudno wyjść ze świata, który Cuevas w prostych zdaniach proponuje.
Prawdziwa dusza
Zmyśleni przyjaciele systematycznie pojawiają się w literaturze dla dzieci i młodzieży, stając się wręcz pewnym kodem kulturowym – jak potwory spod łóżka. Ale Michelle Cuevas odwraca konwencję w równie oczywisty co olśniewający sposób. Prowadzi narrację z punktu widzenia nie dziecka – a jego wyobraźniowego towarzysza zabaw. Pokazuje też, jak trudny bywa los wyimaginowanej istoty, która ma swoje uczucia i marzenia.
Jacques Papier właściwie na początku wydaje się całkiem zwyczajny. Owszem, czuje się ignorowany przez mamę i tatę, nieco dramatyzuje, bo znienawidzony jamnik zawsze na niego szczeka. W szkole nie zostaje wezwany do odpowiedzi nawet wtedy, gdy jako jedyny podnosi rękę. I w końcu przedziwna sytuacja zaczyna dawać mu do myślenia. Jacques przedstawia siebie jako brata bliźniaka Fleur i najlepszego jej przyjaciela, o czym świadczą piękne dziecięce zabawy i plany. W końcu jednak przekonuje się, że jest zmyślony – a rodzice Fleur coraz bardziej dosyć mają sytuacji, w której karmią i zabierają do kina niewidzialnego (więc dla nich nieistniejącego) towarzysza córki. W końcu Jacques ze złamanym zmyślonym sercem wyrusza w świat, by odkryć, kim naprawdę jest – i do czego się nadaje. Spotyka też różnych przedstawicieli swojego gatunku, innych zmyślaków, którzy opiekują się „swoimi” dziećmi, w nicości czeka na wymyślenie przez kolejnego malucha i przeżywa liczne upokorzenia ze strony co bardziej okrutnych dzieci. Nie jest w tym sam, wielu zmyślonych przyjaciół musi w pewnym momencie porzucić piękne plany i rozpocząć nowe życie u boku innego kilkulatka. Jednak czuje się samotny, bo nie dojrzewa – jak Fleur.
„Wyznania zmyślonego przyjaciela” składają się z krótkich i bardzo trafnych rozdziałów podsycanych bez przerwy humorem. Chociaż więc autorka budzi współczucie dla rozczarowanego bohatera, nie przygnębi małych odbiorców, a zaangażuje w przygodę związaną z poszukiwaniem własnej drogi (i tożsamości). Już samo odwrócenie perspektywy zagwarantuje małym odbiorcom dobrą zabawę – w końcu każde wydarzenie, w którym uczestniczy zmyślony Jacques, niby nieprawdziwy, a jednak realny, skoro myśli i czuje – będzie atrakcyjne. A do tego dodać należy jeszcze liczne żarty, jakimi Cuevas okrasza swój tekst. To, że zmyślony przyjaciel może mieć swojego zmyślonego przyjaciela to już wyższa szkoła absurdu, dlatego też autorka wprowadza szereg mniejszych komicznych scenek. Wśród nich rolę Jacquesa w jednej z zabaw czy zasady przeniesienia. Jest tu też sporo dzieci potrzebujących wsparcia i pomocy, jak chłopiec, który dla innych staje się niewidzialny – i to z nim Jacques będzie mieć najwięcej pracy. Maluchy dzięki tej przygodzie odkryją, że ktoś je rozumie, że nie są same ze swoimi problemami i że da się odwrócić los – z najbardziej beznadziejnej sytuacji można wyjść.
Michelle Cuevas imponuje w tej książce wyobraźnią. Z jednej strony bez trudu wciela się w maluchy z ogromnymi społecznymi problemami, z drugiej – proponuje genialne zabawy i przedmioty – Mapę Naszego Kraju czy maszynę z marzeń i rolek po papierze toaletowym. Zawsze, gdy robi się zbyt patetycznie, poważnie czy niebezpiecznie, Cuevas potrafi skręcić w stronę żartu i nadać lekkości historii. Nie zmienia to faktu, że Jacques dojrzewa i uczy się, co znaczy żyć – a nie tylko być częścią czyjejś wyobraźni.
„Wyznania zmyślonego przyjaciela” to książka mądra i ciepła, wartościowa i ważna nie tylko dla najmłodszych. Akcja rozgrywa się tu na kilku płaszczyznach, czym innym są przygody doraźne Jacquesa, a czym innym efekty jego intensywnych przemyśleń. To opowieść, która zapada głęboko w pamięć i pozwala się zastanowić nie tylko nad istotą przyjaźni. Trudno wyjść ze świata, który Cuevas w prostych zdaniach proponuje.
piątek, 24 lutego 2017
Andy Jones: Dwoje do pary
Świat Książki, Warszawa 2017.
Decyzje
Są ze sobą od nieco ponad dwóch tygodni, prawie nie wychodzą z łóżka, nic o sobie nawzajem nie wiedzą, a potem ona – Ivy – zachodzi w ciążę. I trochę wycofuje się ze wspólnego życia. On – William (ale wszyscy mówią do niego Fischer, od nazwiska), myśli, że to już koniec. Że poznał kobietę swojego życia, a teraz ją straci i nic już nie będzie takie samo. Przygotowuje się na cios rozstania. Ten jednak na razie nie nadchodzi. I chociaż teraz Ivy stroni od łóżka – jak wcześniej uwielbiała seks, tak teraz nie daje się już do niego przekonać, związek zaczyna się umacniać. A Andy Jones, chociaż sugeruje czytelnikom najbardziej oczywiste wyjaśnienie – że starsza o dziewięć lat Ivy poczuła tykanie zegara biologicznego i zrozumiała, że to ostatni moment na zostanie matką – bez względu na uczucia i postawy partnera, znajduje inne rozwiązanie. „Dwoje do pary” to opowieść prawdziwym poznawaniu się dwojga ludzi połączonych na dobre zanim jeszcze podjęliby jakąkolwiek decyzję o wspólnej przyszłości.
Jest to powieść, która odwraca konwencję romantycznych czytadeł, przynajmniej do pewnego stopnia. Żar uczuć bohaterów wygasa z pierwszymi słowami historii, namiętność należy do przeszłości. Teraz o wspólnej egzystencji decydują kalkulacje i głód przywiązania zastępowanego na początku seksem. Nie ma tu rutyny, a role społeczne wydają się zaburzać przez niekonwencjonalne postępowanie bohaterów. To Fischer tęskni i boi się odrzucenia, Ivy zachowuje się jak samodzielna i samowystarczalna kobieta, która w każdej sytuacji da sobie radę – i która nie zamierza przywiązywać się do drugiej osoby ani do myśli o związku. Jeśli ktoś tu miałby kochać bardziej – to Fischer. Ale bohaterowie nie postrzegają bycia razem przez pryzmat miłości. Uczą się za to, jak rozumieć drugą stronę i jak wypracowywać kompromisy. Szybko przechodzą kolejne etapy związku – ale autor szykuje im jeszcze na finał nieoczekiwane wyzwania.
„Dwoje do pary” to powieść napisana bez łzawych tonów. Andy Hones dość prześmiewczo traktuje zarówno bohaterów, jak i relacje między nimi, podobnie zresztą jak nie boi się mocno satyrycznych tematów na drugim planie. Brat Ivy, Frank, który z powodu małżeńskich komplikacji wprowadza się do siostry, na długo niweczy szansę na romantyczne sam na sam. Przyjaciel Fischera, El, umiera. Cierpi na chorobę Huntingtona – a ta stopniowo odbiera mu ciało i umysł. El, zdeklarowany gej, nawet w tej sytuacji nie traci kąśliwego poczucia humoru i kumpli. Teraz już może wszystko. Gorzej ma jego partner, rozdarty między lojalnością a nowym, akceptowanym przez Ela związkiem. Bywa tu zabawnie i śmiesznie – ale jest to często śmiech przez łzy – lub bardzo udana ironia. Andy Jones unika sentymentalnych motywów z babskich romansów, kusi rzeczowością i nieidealną miłością mimo wszystko. Tytuł „Dwoje do pary” jeszcze nie zapowiada tak dalekiego odejścia od konwencji. Jeśli ktoś zatem poszukuje lekkiego, dowcipnego, ale niepozbawionego poważnych problemów i dramatów opowiadania o związkach, powinien na tę książkę zwrócić uwagę. Punkt wyjścia jest taki jak w wielu obyczajówkach czy romansach – ale tu liczą się inne aspekty międzyludzkich relacji i akcentowane są zupełnie inne problemy. „Dwoje do pary” to lekturowa atrakcja w ramach przedstawiania wyjątkowej historii związku Andy Jones może poruszyć wiele innych tematów, łącznie z eutanazją. Nie można tej powieści scharakteryzować wyłącznie przez pryzmat rozrywki – przesłania są tu głębsze, mimo że bohater koncentruje się na swojej przyszłości z Ivy. Andy Jones potrafi i wzruszyć czytelników, i wstrząsnąć nimi, ani na moment nie tracąc kontroli nad fabułą. Unika nasuwających się skojarzeń i prostych odpowiedzi. Proponuje odbiorcom moment zastanowienia nad decyzjami w najbardziej trudnych chwilach, pokazuje możliwe – choć przerażające – scenariusze, jakich żadna para w sielskich wizjach nie snuje. Jest zatem tom „Dwoje do pary” sporą atrakcją na rynku powieści obyczajowych.
Decyzje
Są ze sobą od nieco ponad dwóch tygodni, prawie nie wychodzą z łóżka, nic o sobie nawzajem nie wiedzą, a potem ona – Ivy – zachodzi w ciążę. I trochę wycofuje się ze wspólnego życia. On – William (ale wszyscy mówią do niego Fischer, od nazwiska), myśli, że to już koniec. Że poznał kobietę swojego życia, a teraz ją straci i nic już nie będzie takie samo. Przygotowuje się na cios rozstania. Ten jednak na razie nie nadchodzi. I chociaż teraz Ivy stroni od łóżka – jak wcześniej uwielbiała seks, tak teraz nie daje się już do niego przekonać, związek zaczyna się umacniać. A Andy Jones, chociaż sugeruje czytelnikom najbardziej oczywiste wyjaśnienie – że starsza o dziewięć lat Ivy poczuła tykanie zegara biologicznego i zrozumiała, że to ostatni moment na zostanie matką – bez względu na uczucia i postawy partnera, znajduje inne rozwiązanie. „Dwoje do pary” to opowieść prawdziwym poznawaniu się dwojga ludzi połączonych na dobre zanim jeszcze podjęliby jakąkolwiek decyzję o wspólnej przyszłości.
Jest to powieść, która odwraca konwencję romantycznych czytadeł, przynajmniej do pewnego stopnia. Żar uczuć bohaterów wygasa z pierwszymi słowami historii, namiętność należy do przeszłości. Teraz o wspólnej egzystencji decydują kalkulacje i głód przywiązania zastępowanego na początku seksem. Nie ma tu rutyny, a role społeczne wydają się zaburzać przez niekonwencjonalne postępowanie bohaterów. To Fischer tęskni i boi się odrzucenia, Ivy zachowuje się jak samodzielna i samowystarczalna kobieta, która w każdej sytuacji da sobie radę – i która nie zamierza przywiązywać się do drugiej osoby ani do myśli o związku. Jeśli ktoś tu miałby kochać bardziej – to Fischer. Ale bohaterowie nie postrzegają bycia razem przez pryzmat miłości. Uczą się za to, jak rozumieć drugą stronę i jak wypracowywać kompromisy. Szybko przechodzą kolejne etapy związku – ale autor szykuje im jeszcze na finał nieoczekiwane wyzwania.
„Dwoje do pary” to powieść napisana bez łzawych tonów. Andy Hones dość prześmiewczo traktuje zarówno bohaterów, jak i relacje między nimi, podobnie zresztą jak nie boi się mocno satyrycznych tematów na drugim planie. Brat Ivy, Frank, który z powodu małżeńskich komplikacji wprowadza się do siostry, na długo niweczy szansę na romantyczne sam na sam. Przyjaciel Fischera, El, umiera. Cierpi na chorobę Huntingtona – a ta stopniowo odbiera mu ciało i umysł. El, zdeklarowany gej, nawet w tej sytuacji nie traci kąśliwego poczucia humoru i kumpli. Teraz już może wszystko. Gorzej ma jego partner, rozdarty między lojalnością a nowym, akceptowanym przez Ela związkiem. Bywa tu zabawnie i śmiesznie – ale jest to często śmiech przez łzy – lub bardzo udana ironia. Andy Jones unika sentymentalnych motywów z babskich romansów, kusi rzeczowością i nieidealną miłością mimo wszystko. Tytuł „Dwoje do pary” jeszcze nie zapowiada tak dalekiego odejścia od konwencji. Jeśli ktoś zatem poszukuje lekkiego, dowcipnego, ale niepozbawionego poważnych problemów i dramatów opowiadania o związkach, powinien na tę książkę zwrócić uwagę. Punkt wyjścia jest taki jak w wielu obyczajówkach czy romansach – ale tu liczą się inne aspekty międzyludzkich relacji i akcentowane są zupełnie inne problemy. „Dwoje do pary” to lekturowa atrakcja w ramach przedstawiania wyjątkowej historii związku Andy Jones może poruszyć wiele innych tematów, łącznie z eutanazją. Nie można tej powieści scharakteryzować wyłącznie przez pryzmat rozrywki – przesłania są tu głębsze, mimo że bohater koncentruje się na swojej przyszłości z Ivy. Andy Jones potrafi i wzruszyć czytelników, i wstrząsnąć nimi, ani na moment nie tracąc kontroli nad fabułą. Unika nasuwających się skojarzeń i prostych odpowiedzi. Proponuje odbiorcom moment zastanowienia nad decyzjami w najbardziej trudnych chwilach, pokazuje możliwe – choć przerażające – scenariusze, jakich żadna para w sielskich wizjach nie snuje. Jest zatem tom „Dwoje do pary” sporą atrakcją na rynku powieści obyczajowych.
czwartek, 23 lutego 2017
Zofia Turowska: Janusz Majewski. Film - kobieta jego życia
Marginesy, Warszawa 2017.
Tworzenie
Przyjacielska to książka i inna być nie może: Zofia Turowska ma dla Janusza Majewskiego sporo życzliwości, wręcz uwielbienia, chce zatem zbudować opowieść pełną miłych analiz. Turowska rezygnuje z klasycznej biografii i wnikania w sprawy prywatne na rzecz tego, co jej zdaniem najlepiej definiuje bohatera tomu. Skupia się na pracy artystycznej – i na przeżywaniu licznych trudności, na tym snuje całą opowieść. Owszem, pojawią się tu powroty do dzieciństwa – ale w stopniu jedynie umożliwiającym zarysowanie późniejszych zainteresowań. Tak na przykład znajdzie się tu miejsce na pierwsze teatralne fascynacje, odkrywanie Zielonej Gęsi, czy na zachwyty jazzem. Zofia Turowska wyraźnie nie lubi informacji „po nic”, wydobywa z życiorysu Majewskiego takie motywy, które znajdą oczywistą kontynuację po latach, przy tworzeniu. Wyjście z czasów dzieciństwa i młodości (zaprezentowanych pospiesznie i anegdotycznie, bez szczególnego pochylania się nad rejestrem faktów) oznacza już przeskok do filmów. Janusz Majewski jako twórca wydaje się Zofii Turowskiej o wiele bardziej interesujący. Co pewien czas wplata do książki wzmianki na temat życia prywatnego (zwłaszcza gdy łączą się one z decyzjami twórczymi i przenoszą do produkcji), ale nie zajmuje się tym dogłębnie. Raczej z obowiązku, nie może przecież tak całkowicie pominąć pozafilmowej rzeczywistości. Kieruje jednak swój tom do czytelników zainteresowanych przede wszystkim sprawami zawodowymi i wie, że dla nich ważniejszy będzie przewodnik po dokonaniach.
Zofia Turowska czerpie dość często z zapisków Janusza Majewskiego lub z opinii aktorów czy krytyków filmowych. Każde dzieło stara się zaprezentować w jak najlepszym świetle (istnienie produkcji nieudanych sygnalizuje, przypominając, że każdy ma prawo do błędów). Nie reklamuje filmów nachalnie, ale sugeruje ich urok czy cenne przesłania. Przeprowadza odbiorców przez utwory satyryczne, ale i te o romansowo-obyczajowych naleciałościach, udowadniając, że Janusz Majewski dobrze czuje się w różnych gatunkach. Wprowadza do historii szereg nieznanych odbiorcom perypetii związanych z współpracą z aktorami czy… polityką wkradającą się w życie twórcy, opowiada o cenzurze dotyczącej plakatu czy o konkursach. Stara się ukazać artystyczne credo Janusza Majewskiego. Dodatkowo stale analizuje lubiane chwyty reżyserskie czy zabiegi prowadzące do nadania obrazom konkretnych kształtów. Pokazuje świat tworzenia filmów od kulis. Sprawdza dzieła Majewskiego po kolei i każdemu poświęca wiele uwagi. Tworzy wartościowy przegląd dorobku, pomaga w rozeznaniu się w pomysłach Janusza Majewskiego.
Od strony graficznej ta publikacja ta publikacja wpisuje się w serię biografii Marginesów idealnie. Pełna jest zdjęć, fotosów i kadrów z filmów. Do tego dochodzą liczne przedruki dokumentów (listów i pism urzędowych, czasem dzisiaj absurdalnych). Są tu plakaty, fotografie z archiwum prywatnego, rozpiski obsad aktorskich (odręczne) i całe strony z recenzjami czy wzmiankami z prasy. Dzięki temu Zofia Turowska nie musi przesadnie koncentrować się na zlepkach cytatów – umożliwia czytelnikom szybkie dotarcie do ciekawych materiałów i pozwala samodzielnie wybierać, co jest ważne.
O Januszu Majewskim z tej książki odbiorcy nie dowiedzą się zbyt wiele, ale już o jego pracy – całkiem sporo. Tom został przygotowany dla kinomaniaków, a nie miłośników plotek o artystach. Janusz Majewski zyskuje tu fachowy zawodowy portret, chociaż trudno pozbyć się wrażenia, że trochę zasłania się pracą, żeby nie opowiedzieć o sobie zbyt dużo. Turowska akceptuje prawo bohatera tomu do prywatności – i tak ma czym zająć czytelników – i to na długo. „Film – kobieta jego życia” to publikacja zrodzona z wielkiej sympatii.
Tworzenie
Przyjacielska to książka i inna być nie może: Zofia Turowska ma dla Janusza Majewskiego sporo życzliwości, wręcz uwielbienia, chce zatem zbudować opowieść pełną miłych analiz. Turowska rezygnuje z klasycznej biografii i wnikania w sprawy prywatne na rzecz tego, co jej zdaniem najlepiej definiuje bohatera tomu. Skupia się na pracy artystycznej – i na przeżywaniu licznych trudności, na tym snuje całą opowieść. Owszem, pojawią się tu powroty do dzieciństwa – ale w stopniu jedynie umożliwiającym zarysowanie późniejszych zainteresowań. Tak na przykład znajdzie się tu miejsce na pierwsze teatralne fascynacje, odkrywanie Zielonej Gęsi, czy na zachwyty jazzem. Zofia Turowska wyraźnie nie lubi informacji „po nic”, wydobywa z życiorysu Majewskiego takie motywy, które znajdą oczywistą kontynuację po latach, przy tworzeniu. Wyjście z czasów dzieciństwa i młodości (zaprezentowanych pospiesznie i anegdotycznie, bez szczególnego pochylania się nad rejestrem faktów) oznacza już przeskok do filmów. Janusz Majewski jako twórca wydaje się Zofii Turowskiej o wiele bardziej interesujący. Co pewien czas wplata do książki wzmianki na temat życia prywatnego (zwłaszcza gdy łączą się one z decyzjami twórczymi i przenoszą do produkcji), ale nie zajmuje się tym dogłębnie. Raczej z obowiązku, nie może przecież tak całkowicie pominąć pozafilmowej rzeczywistości. Kieruje jednak swój tom do czytelników zainteresowanych przede wszystkim sprawami zawodowymi i wie, że dla nich ważniejszy będzie przewodnik po dokonaniach.
Zofia Turowska czerpie dość często z zapisków Janusza Majewskiego lub z opinii aktorów czy krytyków filmowych. Każde dzieło stara się zaprezentować w jak najlepszym świetle (istnienie produkcji nieudanych sygnalizuje, przypominając, że każdy ma prawo do błędów). Nie reklamuje filmów nachalnie, ale sugeruje ich urok czy cenne przesłania. Przeprowadza odbiorców przez utwory satyryczne, ale i te o romansowo-obyczajowych naleciałościach, udowadniając, że Janusz Majewski dobrze czuje się w różnych gatunkach. Wprowadza do historii szereg nieznanych odbiorcom perypetii związanych z współpracą z aktorami czy… polityką wkradającą się w życie twórcy, opowiada o cenzurze dotyczącej plakatu czy o konkursach. Stara się ukazać artystyczne credo Janusza Majewskiego. Dodatkowo stale analizuje lubiane chwyty reżyserskie czy zabiegi prowadzące do nadania obrazom konkretnych kształtów. Pokazuje świat tworzenia filmów od kulis. Sprawdza dzieła Majewskiego po kolei i każdemu poświęca wiele uwagi. Tworzy wartościowy przegląd dorobku, pomaga w rozeznaniu się w pomysłach Janusza Majewskiego.
Od strony graficznej ta publikacja ta publikacja wpisuje się w serię biografii Marginesów idealnie. Pełna jest zdjęć, fotosów i kadrów z filmów. Do tego dochodzą liczne przedruki dokumentów (listów i pism urzędowych, czasem dzisiaj absurdalnych). Są tu plakaty, fotografie z archiwum prywatnego, rozpiski obsad aktorskich (odręczne) i całe strony z recenzjami czy wzmiankami z prasy. Dzięki temu Zofia Turowska nie musi przesadnie koncentrować się na zlepkach cytatów – umożliwia czytelnikom szybkie dotarcie do ciekawych materiałów i pozwala samodzielnie wybierać, co jest ważne.
O Januszu Majewskim z tej książki odbiorcy nie dowiedzą się zbyt wiele, ale już o jego pracy – całkiem sporo. Tom został przygotowany dla kinomaniaków, a nie miłośników plotek o artystach. Janusz Majewski zyskuje tu fachowy zawodowy portret, chociaż trudno pozbyć się wrażenia, że trochę zasłania się pracą, żeby nie opowiedzieć o sobie zbyt dużo. Turowska akceptuje prawo bohatera tomu do prywatności – i tak ma czym zająć czytelników – i to na długo. „Film – kobieta jego życia” to publikacja zrodzona z wielkiej sympatii.
środa, 22 lutego 2017
Lisa Aldin: Kumpelka
Akapit Press, Łódź 2016.
Potwór z jeziora
Buła nie ma w sobie ani odrobiny dziewczęcości. Nie lubi się stroić, nie zna się na modzie, kocha śmieciowe jedzenie i beka. Stale przebywając z trzema chłopakami z sąsiedztwa, z którymi tworzy „ferajnę”, upodabnia się do nich, przejmując najgorsze ich cechy. Najpewniej po to, by zaimponować kumplom. Buła naprawdę ma na imię Tonia – i rozpaczliwie walczy o to, by packa z dziecięcych lat się nie rozpadła. Coraz częściej kumple mają ciekawsze zajęcia niż wypatrywanie w jeziorze potwora, coraz bardziej się zmieniają, a Toni nie chce przyjąć do wiadomości dojrzewania. Po głupim wybryku ląduje w żeńskim liceum, a tu znajduje sposób, jak zarobić, zyskać popularność i nie stracić kontaktu z ferajną.
„Kumpelka” Lisy Aldin to dość przewrotna powieść o dojrzewaniu i pierwszej miłości. Toni jest ostatnią osobą, którą można by podejrzewać o romantyczne westchnienia. Nie należy do grona wiecznie wzdychających nastolatek, ale stopniowo odkrywa, że bardzo zależy jej na Wodniku, jednym z ferajny. Do uczuć nie może się przyznać – bo nie chce, żeby w paczce wszystko się zmieniło. Trudno jednak walczyć z naturą . U Aldin metamorfoza odbywa się niemal poza świadomością bohaterki, co sprawia, że części odbiorczyń trudniej będzie uwierzyć w tę kreację. Toni jest przerysowana, mocno przesadzona, na szczęście Lisa Aldin ma pomysł na fabułę i odciąga uwagę od charakterystyki indywidualistki. W „Kumpelce” widać przechodzenie od dzieciństwa do dorosłości – i tęsknotę raz za jednym, raz za drugim stanem. Miłość to dodatek do wyczynów Toni w nowej szkole. Autorka bezlitośnie pokazuje zmianę priorytetów, nierówne dojrzewanie – tyle tylko, że odwraca schematy i u niej to dziewczyna wykazuje się najmniejszą dozą rozsądku, próbuje przypodobać się kumplom, grając rolę, jakiej nikt by od niej nie oczekiwał.
Kreację bohaterki podtrzymuje język – stylistyka, która w tłumaczeniu dość szybko się zestarzeje (niektóre zwroty, choćby „ferajna”, już wypadają archaicznie i nienaturalnie). To Toni prowadzi opowieść – i posługuje się językiem młodzieżowo-ulicznym, pozbawionym subtelności. Widać w tłumaczeniu trochę rozpaczliwe poszukiwania kolokwializmów (goły „zadek”), żeby nie popaść w nadmierną wulgarność. Są też momenty, gdy Toni posługuje się niemal przezroczystymi sformułowaniami – takie rozwiązanie byłoby najbezpieczniejsze, mimo że kolokwializmy podkreślą osobowość postaci. Język (przekładu) „Kumpelki” jest efemeryczny i stanowi kolejną potencjalną barierę dla czytelniczek (czasami jeszcze pojawiają się błędy ortograficzne, jak przy okazji „sądowania” zamiast „sondowania” – dowód na to, jak trudną materią w tym wypadku staje się język).
„Kumpelka” to powieść dla odbiorczyń ceniących sobie oryginalność i odejście od stereotypów. Autorka wybiera odważne rozwiązania i bardzo celnie zaznacza wszelkie kompromisy lub przeszkody dla przyjaźni w czasie dojrzewania. W „Kumpelce” akcja nie jest zbyt przewidywalna (nawet mimo romansowego wątku), a dylematy bohaterki, chociaż odległe od tych z literatury i zwyczajnego życia, również dają sporo do myślenia. Aldin nie chce zamęczać czytelniczek cukierkowymi scenami, wprowadza do motywu pierwszych związków na równych prawach homo- i heteroseksualistów. Przedstawia typowe obawy rodziców, ale i konsekwencje nadmiernej kontroli lub prób ingerencji w życie młodych ludzi. Porusza niemal na marginesie temat nowych związków rodziców, a także – planowanie przyszłości (przypomina, że wybór szkoły nie powinien być uzależniony od decyzji bliskich). Momentami więc „Kumpelka” sprawia dobre wrażenie, a chwilami wydaje się przez postawy bohaterki niedojrzała i dziecinna. Na pewno będzie to dla odbiorczyń wyzwanie i próba przedstawienia zmian – nieuchronnych, nawet jeśli też przy tym nieakceptowanych. W „Kumpelce” wiele się dzieje, ale trzeba najpierw przekonać się do rzeczywistości, którą autorka proponuje. A to może być niełatwe, zwłaszcza przy okazji dziecięcego wierzenia w stwora, który scementował ferajnę.
Potwór z jeziora
Buła nie ma w sobie ani odrobiny dziewczęcości. Nie lubi się stroić, nie zna się na modzie, kocha śmieciowe jedzenie i beka. Stale przebywając z trzema chłopakami z sąsiedztwa, z którymi tworzy „ferajnę”, upodabnia się do nich, przejmując najgorsze ich cechy. Najpewniej po to, by zaimponować kumplom. Buła naprawdę ma na imię Tonia – i rozpaczliwie walczy o to, by packa z dziecięcych lat się nie rozpadła. Coraz częściej kumple mają ciekawsze zajęcia niż wypatrywanie w jeziorze potwora, coraz bardziej się zmieniają, a Toni nie chce przyjąć do wiadomości dojrzewania. Po głupim wybryku ląduje w żeńskim liceum, a tu znajduje sposób, jak zarobić, zyskać popularność i nie stracić kontaktu z ferajną.
„Kumpelka” Lisy Aldin to dość przewrotna powieść o dojrzewaniu i pierwszej miłości. Toni jest ostatnią osobą, którą można by podejrzewać o romantyczne westchnienia. Nie należy do grona wiecznie wzdychających nastolatek, ale stopniowo odkrywa, że bardzo zależy jej na Wodniku, jednym z ferajny. Do uczuć nie może się przyznać – bo nie chce, żeby w paczce wszystko się zmieniło. Trudno jednak walczyć z naturą . U Aldin metamorfoza odbywa się niemal poza świadomością bohaterki, co sprawia, że części odbiorczyń trudniej będzie uwierzyć w tę kreację. Toni jest przerysowana, mocno przesadzona, na szczęście Lisa Aldin ma pomysł na fabułę i odciąga uwagę od charakterystyki indywidualistki. W „Kumpelce” widać przechodzenie od dzieciństwa do dorosłości – i tęsknotę raz za jednym, raz za drugim stanem. Miłość to dodatek do wyczynów Toni w nowej szkole. Autorka bezlitośnie pokazuje zmianę priorytetów, nierówne dojrzewanie – tyle tylko, że odwraca schematy i u niej to dziewczyna wykazuje się najmniejszą dozą rozsądku, próbuje przypodobać się kumplom, grając rolę, jakiej nikt by od niej nie oczekiwał.
Kreację bohaterki podtrzymuje język – stylistyka, która w tłumaczeniu dość szybko się zestarzeje (niektóre zwroty, choćby „ferajna”, już wypadają archaicznie i nienaturalnie). To Toni prowadzi opowieść – i posługuje się językiem młodzieżowo-ulicznym, pozbawionym subtelności. Widać w tłumaczeniu trochę rozpaczliwe poszukiwania kolokwializmów (goły „zadek”), żeby nie popaść w nadmierną wulgarność. Są też momenty, gdy Toni posługuje się niemal przezroczystymi sformułowaniami – takie rozwiązanie byłoby najbezpieczniejsze, mimo że kolokwializmy podkreślą osobowość postaci. Język (przekładu) „Kumpelki” jest efemeryczny i stanowi kolejną potencjalną barierę dla czytelniczek (czasami jeszcze pojawiają się błędy ortograficzne, jak przy okazji „sądowania” zamiast „sondowania” – dowód na to, jak trudną materią w tym wypadku staje się język).
„Kumpelka” to powieść dla odbiorczyń ceniących sobie oryginalność i odejście od stereotypów. Autorka wybiera odważne rozwiązania i bardzo celnie zaznacza wszelkie kompromisy lub przeszkody dla przyjaźni w czasie dojrzewania. W „Kumpelce” akcja nie jest zbyt przewidywalna (nawet mimo romansowego wątku), a dylematy bohaterki, chociaż odległe od tych z literatury i zwyczajnego życia, również dają sporo do myślenia. Aldin nie chce zamęczać czytelniczek cukierkowymi scenami, wprowadza do motywu pierwszych związków na równych prawach homo- i heteroseksualistów. Przedstawia typowe obawy rodziców, ale i konsekwencje nadmiernej kontroli lub prób ingerencji w życie młodych ludzi. Porusza niemal na marginesie temat nowych związków rodziców, a także – planowanie przyszłości (przypomina, że wybór szkoły nie powinien być uzależniony od decyzji bliskich). Momentami więc „Kumpelka” sprawia dobre wrażenie, a chwilami wydaje się przez postawy bohaterki niedojrzała i dziecinna. Na pewno będzie to dla odbiorczyń wyzwanie i próba przedstawienia zmian – nieuchronnych, nawet jeśli też przy tym nieakceptowanych. W „Kumpelce” wiele się dzieje, ale trzeba najpierw przekonać się do rzeczywistości, którą autorka proponuje. A to może być niełatwe, zwłaszcza przy okazji dziecięcego wierzenia w stwora, który scementował ferajnę.
wtorek, 21 lutego 2017
Agnieszka Antoniewicz: Superchłopaki. Rysuj, zgaduj, koloruj
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Zawody
Były już dla najmłodszych księżniczki, teraz Agnieszka Antoniewicz proponuje małym odbiorcom tomik „Superchłopaki”. Wydaje się, że bardziej od „Księżniczek” uniwersalny, ale i tak po ten blok rysunkowy sięgnąć będą chcieli w pierwszej kolejności chłopcy. I oni otrzymują „swój” zestaw ćwiczeń kreatywnych, łamigłówek i wyzwań na jednostronnie zadrukowanych kartkach. Bo „Superchłopaki” to blok rysunkowy nie tylko ze względu na format i sposób łączenia kartek, ale też fakturę i jakość papieru (chociaż kartki są trochę grubsze niż w typowych szkicownikach). Jednostronny druk umożliwia wykorzystywanie różnych narzędzi bez obaw, że kolor przebije się do innego obrazka – i daje też miejsce do natychmiastowego artystycznego wyżycia się dzieciom. Oczywiście jak w całej serii i tutaj gruba tekstura stanowi podkładkę zapewniającą komfort pracy w każdych warunkach. Precyzja jest tu istotna, bo Agnieszka Antoniewicz rzuca dzieciom wyzwanie związane z kolorowaniem drobnych elementów (kolorowanka to tylko jedna propozycja zabawy).
W „Superchłopakach” każda strona przynosi nowy „męski” temat i w zasadzie autorka zamienia tomik w środowisko superbohaterów. Są tu piłkarze, marynarze, robotnicy, detektywi, fotografowie, kucharze, nurkowie, wynalazcy… każda strona to wyzwanie dla postaci (zaangażowanych w niezwykle istotne zadania) i dla dzieci, które mają pomóc w działaniu. Nie wystarczy pokolorować rysunki, to dodatek do kolejnych zagadek. Agnieszka Antoniewicz wykorzystuje to, co sprawdza się w tomikach dla najmłodszych, stawia na wyszukiwanie podobnych elementów, wskazywanie zgubionych przedmiotów itp. Trzeba jednak także wykonywać proste działania matematyczne, ułożyć znalezione litery pod względem wielkości, żeby odczytać imię chłopczyka, dokończyć wzór na girlandzie lub… wcielać się w bohaterów. Maluchy mają między innymi namalować obraz albo nazwać i ozdobić statek, dorysować brakujące szczegóły do rysunku czy sprawdzić, co nie powinno się znaleźć w laboratorium. Można odwiedzić mongolskich nomadów i… obóz surwiwalowy dla supertatusiów, autorce nie brakuje pomysłów, a wszystkie są twórcze, ciekawe i zaskakujące. Każdy szkic wiąże się z innym zadaniem. Autorka stara się tu nakreślić sytuację dość precyzyjnie, żeby uzasadnić zadanie dla dziecka – tekst posłuży do ćwiczenia czytania.
Przy okazji zapewnia Antoniewicz przegląd zawodów i wyzwań, pokazuje dzieciom, że plac budowy bywa równie fascynujący co kuchnia w restauracji, że można być tancerzem albo weterynarzem, nauczycielem albo pilotem. Tak różnorodne tematy sprawiają, że dzieci bardziej zaangażują się w zabawy – żeby móc przejść do następnych propozycji z kolejnych kartek. Agnieszka Antoniewicz urozmaici też codzienne zabawy. Warto przy tym zaznaczyć, że tomik przystosowany został do pracy z dziećmi w różnym wieku. Zadania cechuje zróżnicowany stopień trudności, za to kolorowanie wymaga nie lada cierpliwości oraz skupienia. Pełno na rysunkach drobnych wzorów i małych kształtów – co spodoba się zwłaszcza tym odbiorcom, którzy mają dość infantylnych i kreskówkowych ilustracji. Agnieszka Antoniewicz tworzy bez oglądania się na mody, ma na uwadze przede wszystkim rozrywkę i rozwój najmłodszych. „Superchłopaki” to kolejny udany tomik w serii, która łączy rozrywkę z ćwiczeniami dla dzieci. „Superchłopaki” na wielu płaszczyznach wypadają lepiej niż „Księżniczki”, ale pokazują też wyobraźnię autorki czy potencjał tkwiący w „zwyczajnych” zawodach. Antoniewicz ucieszy maluchy rozpiętością zagadnień i rodzajem rozrywek oferowanych w ramach klasycznych łamigłówek.
Zawody
Były już dla najmłodszych księżniczki, teraz Agnieszka Antoniewicz proponuje małym odbiorcom tomik „Superchłopaki”. Wydaje się, że bardziej od „Księżniczek” uniwersalny, ale i tak po ten blok rysunkowy sięgnąć będą chcieli w pierwszej kolejności chłopcy. I oni otrzymują „swój” zestaw ćwiczeń kreatywnych, łamigłówek i wyzwań na jednostronnie zadrukowanych kartkach. Bo „Superchłopaki” to blok rysunkowy nie tylko ze względu na format i sposób łączenia kartek, ale też fakturę i jakość papieru (chociaż kartki są trochę grubsze niż w typowych szkicownikach). Jednostronny druk umożliwia wykorzystywanie różnych narzędzi bez obaw, że kolor przebije się do innego obrazka – i daje też miejsce do natychmiastowego artystycznego wyżycia się dzieciom. Oczywiście jak w całej serii i tutaj gruba tekstura stanowi podkładkę zapewniającą komfort pracy w każdych warunkach. Precyzja jest tu istotna, bo Agnieszka Antoniewicz rzuca dzieciom wyzwanie związane z kolorowaniem drobnych elementów (kolorowanka to tylko jedna propozycja zabawy).
W „Superchłopakach” każda strona przynosi nowy „męski” temat i w zasadzie autorka zamienia tomik w środowisko superbohaterów. Są tu piłkarze, marynarze, robotnicy, detektywi, fotografowie, kucharze, nurkowie, wynalazcy… każda strona to wyzwanie dla postaci (zaangażowanych w niezwykle istotne zadania) i dla dzieci, które mają pomóc w działaniu. Nie wystarczy pokolorować rysunki, to dodatek do kolejnych zagadek. Agnieszka Antoniewicz wykorzystuje to, co sprawdza się w tomikach dla najmłodszych, stawia na wyszukiwanie podobnych elementów, wskazywanie zgubionych przedmiotów itp. Trzeba jednak także wykonywać proste działania matematyczne, ułożyć znalezione litery pod względem wielkości, żeby odczytać imię chłopczyka, dokończyć wzór na girlandzie lub… wcielać się w bohaterów. Maluchy mają między innymi namalować obraz albo nazwać i ozdobić statek, dorysować brakujące szczegóły do rysunku czy sprawdzić, co nie powinno się znaleźć w laboratorium. Można odwiedzić mongolskich nomadów i… obóz surwiwalowy dla supertatusiów, autorce nie brakuje pomysłów, a wszystkie są twórcze, ciekawe i zaskakujące. Każdy szkic wiąże się z innym zadaniem. Autorka stara się tu nakreślić sytuację dość precyzyjnie, żeby uzasadnić zadanie dla dziecka – tekst posłuży do ćwiczenia czytania.
Przy okazji zapewnia Antoniewicz przegląd zawodów i wyzwań, pokazuje dzieciom, że plac budowy bywa równie fascynujący co kuchnia w restauracji, że można być tancerzem albo weterynarzem, nauczycielem albo pilotem. Tak różnorodne tematy sprawiają, że dzieci bardziej zaangażują się w zabawy – żeby móc przejść do następnych propozycji z kolejnych kartek. Agnieszka Antoniewicz urozmaici też codzienne zabawy. Warto przy tym zaznaczyć, że tomik przystosowany został do pracy z dziećmi w różnym wieku. Zadania cechuje zróżnicowany stopień trudności, za to kolorowanie wymaga nie lada cierpliwości oraz skupienia. Pełno na rysunkach drobnych wzorów i małych kształtów – co spodoba się zwłaszcza tym odbiorcom, którzy mają dość infantylnych i kreskówkowych ilustracji. Agnieszka Antoniewicz tworzy bez oglądania się na mody, ma na uwadze przede wszystkim rozrywkę i rozwój najmłodszych. „Superchłopaki” to kolejny udany tomik w serii, która łączy rozrywkę z ćwiczeniami dla dzieci. „Superchłopaki” na wielu płaszczyznach wypadają lepiej niż „Księżniczki”, ale pokazują też wyobraźnię autorki czy potencjał tkwiący w „zwyczajnych” zawodach. Antoniewicz ucieszy maluchy rozpiętością zagadnień i rodzajem rozrywek oferowanych w ramach klasycznych łamigłówek.
poniedziałek, 20 lutego 2017
Ted Sanders: Strażnicy. Harfa i winorośl kruków
Wilga, Warszawa 2017.
Samopoznanie
Chloe i Horacy poznali się jako Strażnicy – każde z nich weszło w posiadanie magicznego artefaktu i dołączyło do grona owianego tajemnicą. W drugiej części serii fantasy pojawiają się kolejni Strażnicy i przedstawiciele Stróżów, którzy będą musieli stawić czoła Odszczepieńcom – a także postacie, które ukazują wielowymiarowość świata tworzonego misternie przez Teda Sandersa. Tom „Harfa i winorośl kruków” – potężny, bo liczący 650 stron, rozpoczyna spotkanie z trzynastoletnią April. Dziewczynka weszła w posiadanie przedmiotu, który umożliwia jej rozumienie emocji i myśli zwierząt. April opiekuje się mądrym krukiem – po wyleczeniu ptak nie próbuje odzyskać wolności, wybiera towarzyszenie bohaterce. April dowiaduje się, że jej artefakt jest niekompletny, a to oznacza, że nie da się w pełni wykorzystywać jego mocy. Brakującą część trzeba odnaleźć – a po drodze odnajdzie się i cała galeria nietuzinkowych postaci, które bardzo urozmaicą opowieść – i które ukażą potencjał magii i szkicowanych przez Sandersa konfliktów. April musi szybko dojrzeć – porzucić ukochanego brata oraz wuja – i podjąć wyzwanie, z którego do niedawna w ogóle nie zdawała sobie sprawy. Razem z nią czytelnicy stopniowo będą poznawać kolejne tajemnice relacji między Strażnikami i Odszczepieńcami. Uwagę na początku autor dzieli między April i Horacego z Chloe. Chłopiec po kilku dniach od ostatniej misji jeszcze nie doszedł do siebie – między innymi za sprawą sekretów, jakie zdradziła mu nadmiernie wyrozumiała matka. Także znani z pierwszego tomu bohaterowie otrzymują swoje zadanie – Ted Sanders zaprasza do kolejnej wielowątkowej przygody utrzymanej w klimacie fantastyki i pozorów nauki.
Już samo przenoszenie przedmiotów w czasie wymaga umysłowego wysiłku. Sanders zmusza czytelników do myślenia, uzasadniając kolejne decyzje i wnioski postaci. Pozwala Horacemu bawić się odkrywanymi możliwościami, ale na tym nie poprzestaje. Bardzo ostrożnie wplątuje też motyw ewentualnego zauroczenia między bohaterami. Żeby nie zanudzić dzieci nadmierną uczuciowością, szybko prześlizguje się po zbyt oczywistych wątkach. W tym świecie – jak to często bywa – dzieci są skazane na siebie, muszą wykazać się sprytem, odwagą i umiejętnością logicznego myślenia, by przetrwać. Sanders nie konstruuje tej powieści jak gry zręcznościowej – wyznacza postaciom bardziej skomplikowane zadania. Kto pomoże sobie, będzie mógł też pomóc innym. To, co od początku rzuca się w powieści w oczy, to ogromne wyczulenie autora na ponadzmysłowe odczucia postaci. Przekonująco ukazuje Sanders przeżycia April – a to wystarcza za uzasadnienie całego podjętego wysiłku. Podróż w tej powieści nie służy tylko wykonywaniu poleceń czy gromadzeniu magicznych sprzętów. To jednoczesne dojrzewanie postaci, widoczne zwłaszcza w rosnącej samoświadomości, a i odkrywanie zasad rządzących światem równoległym. Skrzyżowane narracje zapewniają pełniejszy ogląd sytuacji, a podsycają też zagadkową fabułę. Tu podstawowa walka rozgrywa się w umysłach – jest pełna psychologicznych zagrań, operowania lękiem czy słabościami. Ted Sanders w tej kwestii nie oszczędza bohaterów, co oznacza, że przy okazji mocno komplikuje opowieść – ku uciesze fanów rozłożystych narracji. Nie wpada w pułapkę zręcznościówek – powieści, w których bohaterowie tylko idą i pokonują wyzwania – dba o urozmaicenie schematu. Wprowadza zagrożenia „fizyczne”, ale i szereg dylematów moralnych.
Tym, co „Harfę i winorośl kruków” jeszcze wyróżnia na rynku, jest talent autora do wprowadzania lekko filozoficznych spostrzeżeń, niemal aforyzmów. Od czasu do czasu bohaterowie wpadają na refleksje, które da się przełożyć na życiowe „lekcje” i wskazówki dla odbiorców. U Sandersa nie mają one charakteru morałów, ale pomagają odnaleźć się w świecie. Jest to powieść dobrze napisana – ale też przemyślana w detalach. Sanders udowadnia, że można w gatunku fantasy wiele zdziałać, jeśli tylko przełamie się konwencję popu. „Harfa i winorośl kruków” pokazuje młodym czytelnikom potencjał fantastycznych historii.
Samopoznanie
Chloe i Horacy poznali się jako Strażnicy – każde z nich weszło w posiadanie magicznego artefaktu i dołączyło do grona owianego tajemnicą. W drugiej części serii fantasy pojawiają się kolejni Strażnicy i przedstawiciele Stróżów, którzy będą musieli stawić czoła Odszczepieńcom – a także postacie, które ukazują wielowymiarowość świata tworzonego misternie przez Teda Sandersa. Tom „Harfa i winorośl kruków” – potężny, bo liczący 650 stron, rozpoczyna spotkanie z trzynastoletnią April. Dziewczynka weszła w posiadanie przedmiotu, który umożliwia jej rozumienie emocji i myśli zwierząt. April opiekuje się mądrym krukiem – po wyleczeniu ptak nie próbuje odzyskać wolności, wybiera towarzyszenie bohaterce. April dowiaduje się, że jej artefakt jest niekompletny, a to oznacza, że nie da się w pełni wykorzystywać jego mocy. Brakującą część trzeba odnaleźć – a po drodze odnajdzie się i cała galeria nietuzinkowych postaci, które bardzo urozmaicą opowieść – i które ukażą potencjał magii i szkicowanych przez Sandersa konfliktów. April musi szybko dojrzeć – porzucić ukochanego brata oraz wuja – i podjąć wyzwanie, z którego do niedawna w ogóle nie zdawała sobie sprawy. Razem z nią czytelnicy stopniowo będą poznawać kolejne tajemnice relacji między Strażnikami i Odszczepieńcami. Uwagę na początku autor dzieli między April i Horacego z Chloe. Chłopiec po kilku dniach od ostatniej misji jeszcze nie doszedł do siebie – między innymi za sprawą sekretów, jakie zdradziła mu nadmiernie wyrozumiała matka. Także znani z pierwszego tomu bohaterowie otrzymują swoje zadanie – Ted Sanders zaprasza do kolejnej wielowątkowej przygody utrzymanej w klimacie fantastyki i pozorów nauki.
Już samo przenoszenie przedmiotów w czasie wymaga umysłowego wysiłku. Sanders zmusza czytelników do myślenia, uzasadniając kolejne decyzje i wnioski postaci. Pozwala Horacemu bawić się odkrywanymi możliwościami, ale na tym nie poprzestaje. Bardzo ostrożnie wplątuje też motyw ewentualnego zauroczenia między bohaterami. Żeby nie zanudzić dzieci nadmierną uczuciowością, szybko prześlizguje się po zbyt oczywistych wątkach. W tym świecie – jak to często bywa – dzieci są skazane na siebie, muszą wykazać się sprytem, odwagą i umiejętnością logicznego myślenia, by przetrwać. Sanders nie konstruuje tej powieści jak gry zręcznościowej – wyznacza postaciom bardziej skomplikowane zadania. Kto pomoże sobie, będzie mógł też pomóc innym. To, co od początku rzuca się w powieści w oczy, to ogromne wyczulenie autora na ponadzmysłowe odczucia postaci. Przekonująco ukazuje Sanders przeżycia April – a to wystarcza za uzasadnienie całego podjętego wysiłku. Podróż w tej powieści nie służy tylko wykonywaniu poleceń czy gromadzeniu magicznych sprzętów. To jednoczesne dojrzewanie postaci, widoczne zwłaszcza w rosnącej samoświadomości, a i odkrywanie zasad rządzących światem równoległym. Skrzyżowane narracje zapewniają pełniejszy ogląd sytuacji, a podsycają też zagadkową fabułę. Tu podstawowa walka rozgrywa się w umysłach – jest pełna psychologicznych zagrań, operowania lękiem czy słabościami. Ted Sanders w tej kwestii nie oszczędza bohaterów, co oznacza, że przy okazji mocno komplikuje opowieść – ku uciesze fanów rozłożystych narracji. Nie wpada w pułapkę zręcznościówek – powieści, w których bohaterowie tylko idą i pokonują wyzwania – dba o urozmaicenie schematu. Wprowadza zagrożenia „fizyczne”, ale i szereg dylematów moralnych.
Tym, co „Harfę i winorośl kruków” jeszcze wyróżnia na rynku, jest talent autora do wprowadzania lekko filozoficznych spostrzeżeń, niemal aforyzmów. Od czasu do czasu bohaterowie wpadają na refleksje, które da się przełożyć na życiowe „lekcje” i wskazówki dla odbiorców. U Sandersa nie mają one charakteru morałów, ale pomagają odnaleźć się w świecie. Jest to powieść dobrze napisana – ale też przemyślana w detalach. Sanders udowadnia, że można w gatunku fantasy wiele zdziałać, jeśli tylko przełamie się konwencję popu. „Harfa i winorośl kruków” pokazuje młodym czytelnikom potencjał fantastycznych historii.
niedziela, 19 lutego 2017
Anna Badkhen: Cztery pory roku w afgańskiej wiosce. Reportaże o wyplataniu dywanów
Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2017.
Dywan i świat
„Cztery pory roku w afgańskiej wiosce” to trochę opis zwyczajnej codzienności. Anna Badkhen bardzo chce zrobić reportaż, który pozwoliłby jej zapisać się w historii dziennikarstwa – dotrzeć tam, gdzie nikt nie dociera i pokazać całemu światu zupełnie inne życie, życie w niewyobrażalnie trudnych warunkach. Pierwszą część planu realizuje – trafia do Oki, miejsca kompletnie egzotycznego i przez odbiorców w ogóle najczęściej nie kojarzonego. Tutaj mieszka, przyjaźni się z miejscowymi i poznaje ich zwyczaje oraz rytm normalnego życia, czasem tylko wzbogacanego o święta (sprzedaż utkanego dywanu, post czy ślub). Nie wdaje się w żadne sprzeczki, zagrożenie mogłoby nadejść jedynie z zewnątrz – bo w okolicy zdarzają się tragiczne pomyłki, gdy wojska bombardują domy cywilów i czasami nalot w ogóle jest efektem działalności chcącego zemsty sąsiada. Ale Oka wydaje się i tak azylem i schronieniem. Mimo że Anna Badkhen nie próbuje wtopić się w egzystencję mieszkańców. Wciąż obserwuje ich jako ktoś obcy i ktoś, komu wydaje się, że nawet opis zachodzącego słońca będzie dla czytelników nie lada atrakcją. Zachwycona „innością” autorka nie zauważa, że w rutynie pojawia się niewiele pretekstów do pisania książki. Nie przejmuje się tym i tworzy w przekonaniu, że odbiorcom wystarczą kwestie obyczajowe.
Może by i nawet wystarczyły, tylko w tym tomie trudno jest zaangażować się w wydarzenia. Brakuje powodu, żeby kibicować bohaterom oddalonym od cywilizacji i żyjącym po swojemu „od zawsze”. Jeśli autorkę szokuje, ile zarobi na dywanie za dzień pracy tkaczka (co Badkhen zresztą skrupulatnie przelicza), czyni z tego temat na obszerny rozdział. Ale nie zauważa tego, co ważniejsze – że pieniądze w Oce mają mniejsze ni w Ameryce. Tutaj wartością nie jest wręczana za dywan kwota, a czas spędzany przy pracy z bliskimi, to, co tworzy „historię dywanu”, też zresztą w książce pokazaną. Anna Badkhen nie umie, albo nie chce, przestawić się na miejscowy sposób myślenia, a bez tego trudno w ogóle mówić o rozumieniu mieszkańców Oki. W związku z tym autorka skazana jest na obserwowanie i odnotowywanie tego, co widoczne na powierzchni, dostępne od razu i bez bólu. Oczywiście korzysta z wyjaśnień rozmówców i bez przerwy uzupełnia swoją wiedzę, ale niewiele z tego wynika – poza opisami codzienności bez większych wzruszeń (mimo że lokalni tych wzruszeń mają pod dostatkiem i z różnych powodów). To mało: ślizganie się po pozorach głębokiej świadomości może zaostrzać apetyty na poznawanie nieznanego, ale autorka nie poszukuje tego, co ważne. Zatrzymuje się na prostych i nośnych obrazkach, dobrych dla zwykłego odbiorcy – któremu nie chce się czytać ani sięgać do ambitniejszych programów podróżniczych.
Niezależnie od wyboru tematów – a książka składa się z zaledwie kilku części, z kilku rozbudowanych ponad objętość wybranej kwestii reportaży-rozdziałów – autorka stawia na opisy. Nadużywa przymiotników i zabiegów synestezyjnych ponad miarę, uwielbia rozdmuchiwane frazy – jakby fascynacja kolorami i dźwiękami stanowiła właściwą treść książki. Potrafi bardzo długo rozwodzić się nad typowymi dla miejsca zjawiskami przyrodniczymi lub położeniem słońca na niebie – i nadawać im nowe, pseudopoetyckie znaczenia, łącząc z doświadczeniami spotkanych ludzi. Żyje się jej w Oce dobrze, ale bez wstrząsów nie udaje się zaangażować czytelników w opowieść – same malownicze akapity niewiele dają – chyba że ktoś potrzebuje akurat niespiesznej relacji opartej o codzienność bez fajerwerków. Nie wiadomo w efekcie, co Anna Badkhen próbuje opowiedzieć czytelnikom – bo to, że ludzie w różnych miejscach na świecie tak organizują sobie życie w swoich małych społecznościach, żeby uzyskać normalność i stabilizację – to zbyt mało odkrywcze i raczej nie zasługuje na całą książkę. Anna Badkhen rozmawia z miejscowymi i ogląda ich normalność, ale nie dostrzega tego, że ogląda też odbicie zwyczajnej egzystencji odbiorców. Tyle tylko, że sceneria jest zmieniona.
Dywan i świat
„Cztery pory roku w afgańskiej wiosce” to trochę opis zwyczajnej codzienności. Anna Badkhen bardzo chce zrobić reportaż, który pozwoliłby jej zapisać się w historii dziennikarstwa – dotrzeć tam, gdzie nikt nie dociera i pokazać całemu światu zupełnie inne życie, życie w niewyobrażalnie trudnych warunkach. Pierwszą część planu realizuje – trafia do Oki, miejsca kompletnie egzotycznego i przez odbiorców w ogóle najczęściej nie kojarzonego. Tutaj mieszka, przyjaźni się z miejscowymi i poznaje ich zwyczaje oraz rytm normalnego życia, czasem tylko wzbogacanego o święta (sprzedaż utkanego dywanu, post czy ślub). Nie wdaje się w żadne sprzeczki, zagrożenie mogłoby nadejść jedynie z zewnątrz – bo w okolicy zdarzają się tragiczne pomyłki, gdy wojska bombardują domy cywilów i czasami nalot w ogóle jest efektem działalności chcącego zemsty sąsiada. Ale Oka wydaje się i tak azylem i schronieniem. Mimo że Anna Badkhen nie próbuje wtopić się w egzystencję mieszkańców. Wciąż obserwuje ich jako ktoś obcy i ktoś, komu wydaje się, że nawet opis zachodzącego słońca będzie dla czytelników nie lada atrakcją. Zachwycona „innością” autorka nie zauważa, że w rutynie pojawia się niewiele pretekstów do pisania książki. Nie przejmuje się tym i tworzy w przekonaniu, że odbiorcom wystarczą kwestie obyczajowe.
Może by i nawet wystarczyły, tylko w tym tomie trudno jest zaangażować się w wydarzenia. Brakuje powodu, żeby kibicować bohaterom oddalonym od cywilizacji i żyjącym po swojemu „od zawsze”. Jeśli autorkę szokuje, ile zarobi na dywanie za dzień pracy tkaczka (co Badkhen zresztą skrupulatnie przelicza), czyni z tego temat na obszerny rozdział. Ale nie zauważa tego, co ważniejsze – że pieniądze w Oce mają mniejsze ni w Ameryce. Tutaj wartością nie jest wręczana za dywan kwota, a czas spędzany przy pracy z bliskimi, to, co tworzy „historię dywanu”, też zresztą w książce pokazaną. Anna Badkhen nie umie, albo nie chce, przestawić się na miejscowy sposób myślenia, a bez tego trudno w ogóle mówić o rozumieniu mieszkańców Oki. W związku z tym autorka skazana jest na obserwowanie i odnotowywanie tego, co widoczne na powierzchni, dostępne od razu i bez bólu. Oczywiście korzysta z wyjaśnień rozmówców i bez przerwy uzupełnia swoją wiedzę, ale niewiele z tego wynika – poza opisami codzienności bez większych wzruszeń (mimo że lokalni tych wzruszeń mają pod dostatkiem i z różnych powodów). To mało: ślizganie się po pozorach głębokiej świadomości może zaostrzać apetyty na poznawanie nieznanego, ale autorka nie poszukuje tego, co ważne. Zatrzymuje się na prostych i nośnych obrazkach, dobrych dla zwykłego odbiorcy – któremu nie chce się czytać ani sięgać do ambitniejszych programów podróżniczych.
Niezależnie od wyboru tematów – a książka składa się z zaledwie kilku części, z kilku rozbudowanych ponad objętość wybranej kwestii reportaży-rozdziałów – autorka stawia na opisy. Nadużywa przymiotników i zabiegów synestezyjnych ponad miarę, uwielbia rozdmuchiwane frazy – jakby fascynacja kolorami i dźwiękami stanowiła właściwą treść książki. Potrafi bardzo długo rozwodzić się nad typowymi dla miejsca zjawiskami przyrodniczymi lub położeniem słońca na niebie – i nadawać im nowe, pseudopoetyckie znaczenia, łącząc z doświadczeniami spotkanych ludzi. Żyje się jej w Oce dobrze, ale bez wstrząsów nie udaje się zaangażować czytelników w opowieść – same malownicze akapity niewiele dają – chyba że ktoś potrzebuje akurat niespiesznej relacji opartej o codzienność bez fajerwerków. Nie wiadomo w efekcie, co Anna Badkhen próbuje opowiedzieć czytelnikom – bo to, że ludzie w różnych miejscach na świecie tak organizują sobie życie w swoich małych społecznościach, żeby uzyskać normalność i stabilizację – to zbyt mało odkrywcze i raczej nie zasługuje na całą książkę. Anna Badkhen rozmawia z miejscowymi i ogląda ich normalność, ale nie dostrzega tego, że ogląda też odbicie zwyczajnej egzystencji odbiorców. Tyle tylko, że sceneria jest zmieniona.
Billy Graham: Dobra Nowina. Historie biblijne
Dreams, Rzeszów 2016.
Kazania
Rozmaite biblie w wersji dla dzieci, wyciągi z Pisma Świętego pozwalające zapoznać się z podstawami chrześcijaństwa już kilkulatkom są w swojej wymowie ponadczasowe. Nadają się przecież nie tylko na lekcję duchowości – ale i na prezenty z okazji świąt – są cenione przez tych krewnych, którzy chcą zadbać o wychowanie dziecka w duchu chrześcijaństwa oraz przez tych, którym nie w smak konsumpcyjny wyścig. Można zżymać się na podobne wydawnictwa – ale warto też pamiętać o znaczeniu chrześcijaństwa jako kodu kulturowego: bez znajomości fragmentów Biblii dzieci nie nauczą się w porę rozpoznawania intertekstów w sztuce czy literaturze, nie nabędą sprawności, którą mają starsze pokolenia. W Heaven (odnodze wydawnictwa Dreams) ukazała się publikacja kierowana do najmłodszych, imponująca w rozmachu realizacyjnym, a i dość obszerna. „Dobra Nowina. Historie bibliojne” to książka, która już z założenia ma być prezentem (na przykład z okazji Pierwszej Komunii dziecka). Ma miejsce na wpisanie adresata, ofiarodawcy oraz okoliczności wręczenia. Nic dziwnego, tego typu publikacji raczej nie kupuje się na rozrywkową lekturę czy do ćwiczenia czytania.
Wyboru tekstów dokonał Billy Graham, jest on też autorem ich opracowania, czyli mikrokazań, jednoakapitowych komentarzy do przeczytanych właśnie treści (a pochodzą one z prawdziwych kazań). Proponuje przejrzystą konstrukcję tomu: dzieli książkę na dwie części, w miarę równe. To odpowiedniki Starego i Nowego Testamentu. Potem wybiera konkrety motyw, dbając o zachowanie chronologii (ale w pierwszej części – nie o ciągłość postaci, co zrozumiałe). Przeprowadza małych odbiorców między innymi przez stworzenie świata czy motyw Arki Noego, przedstawia historię Samsona, Dawida i Goliata… oraz mnóstwo drobnych relacji, które nie mają charakteru przypowieści, a nawet nie funkcjonują w świadomości dzieci ani dorosłych, bo nie przebiły się do wyobraźni artystów. Graham podaje źródło cytatu – jeśli biblijna opowieść jest skondensowana, a do tego zrozumiała i przystosowana do percepcji dzieci – stara się zachować ją w naturalnym brzmieniu (cytat zaznaczony jest kursywą). Jeśli konieczne są skróty bądź streszczenia, Billy Graham wprowadza drobne kilkuzdaniowe własne wstawki, które pozwalają dzieciom zorientować się w wydarzeniach – a nie zniechęcają trudnym językiem lub archaicznym stylem. Potem pojawia się „komentarz” Grahama – bardzo krótkie i ogólnikowe odwołanie do rzeczywistości dziecka, jego odczuć i potrzeb w zestawieniu z biblijnymi bohaterami i ich zachowaniami. Tu autor bardzo chętnie zadaje pytania, zamieniając się niemal w księdza na rekolekcjach lub katechetę – chce, by najmłodsi analizowali swoje postawy i poznawali uczucia, a także żeby dokonywali ocen samych siebie, co ma im pomóc stać się lepszymi ludźmi. Billy Graham traktuje swoją pracę jak misję, zależy mu przede wszystkim na krzewieniu wiary – wciąż przypomina, że Bóg kocha i wybacza, ale też – że należy się modlić czy żyć, przestrzegając przykazań. Jednokierunkowość wysiłków sprawia, że faktycznie tylko najmłodsi mogą przeżywać lekturę w taki sposób, jak zaplanował to sobie Graham. Szuka on połączenia tomu z historiami biblijnymi – z kościelnymi kazaniami odwołującymi się do sumień. Ale „Dobra Nowina” zwraca uwagę w pierwszej kolejności opracowaniem graficznym: Scott Wakefield tworzy tu wielkoformatowe ilustracje, które mają intrygować dzieci swoją „prawdziwością” (to styl charakterystyczny dla publikacji o tematyce religijnej, obrazki naiwne, ale z grami światłocienia i imitacją „realistycznych” scenek; naiwność objawia się zwłaszcza na młodych, ładnych twarzach postaci).
Kazania
Rozmaite biblie w wersji dla dzieci, wyciągi z Pisma Świętego pozwalające zapoznać się z podstawami chrześcijaństwa już kilkulatkom są w swojej wymowie ponadczasowe. Nadają się przecież nie tylko na lekcję duchowości – ale i na prezenty z okazji świąt – są cenione przez tych krewnych, którzy chcą zadbać o wychowanie dziecka w duchu chrześcijaństwa oraz przez tych, którym nie w smak konsumpcyjny wyścig. Można zżymać się na podobne wydawnictwa – ale warto też pamiętać o znaczeniu chrześcijaństwa jako kodu kulturowego: bez znajomości fragmentów Biblii dzieci nie nauczą się w porę rozpoznawania intertekstów w sztuce czy literaturze, nie nabędą sprawności, którą mają starsze pokolenia. W Heaven (odnodze wydawnictwa Dreams) ukazała się publikacja kierowana do najmłodszych, imponująca w rozmachu realizacyjnym, a i dość obszerna. „Dobra Nowina. Historie bibliojne” to książka, która już z założenia ma być prezentem (na przykład z okazji Pierwszej Komunii dziecka). Ma miejsce na wpisanie adresata, ofiarodawcy oraz okoliczności wręczenia. Nic dziwnego, tego typu publikacji raczej nie kupuje się na rozrywkową lekturę czy do ćwiczenia czytania.
Wyboru tekstów dokonał Billy Graham, jest on też autorem ich opracowania, czyli mikrokazań, jednoakapitowych komentarzy do przeczytanych właśnie treści (a pochodzą one z prawdziwych kazań). Proponuje przejrzystą konstrukcję tomu: dzieli książkę na dwie części, w miarę równe. To odpowiedniki Starego i Nowego Testamentu. Potem wybiera konkrety motyw, dbając o zachowanie chronologii (ale w pierwszej części – nie o ciągłość postaci, co zrozumiałe). Przeprowadza małych odbiorców między innymi przez stworzenie świata czy motyw Arki Noego, przedstawia historię Samsona, Dawida i Goliata… oraz mnóstwo drobnych relacji, które nie mają charakteru przypowieści, a nawet nie funkcjonują w świadomości dzieci ani dorosłych, bo nie przebiły się do wyobraźni artystów. Graham podaje źródło cytatu – jeśli biblijna opowieść jest skondensowana, a do tego zrozumiała i przystosowana do percepcji dzieci – stara się zachować ją w naturalnym brzmieniu (cytat zaznaczony jest kursywą). Jeśli konieczne są skróty bądź streszczenia, Billy Graham wprowadza drobne kilkuzdaniowe własne wstawki, które pozwalają dzieciom zorientować się w wydarzeniach – a nie zniechęcają trudnym językiem lub archaicznym stylem. Potem pojawia się „komentarz” Grahama – bardzo krótkie i ogólnikowe odwołanie do rzeczywistości dziecka, jego odczuć i potrzeb w zestawieniu z biblijnymi bohaterami i ich zachowaniami. Tu autor bardzo chętnie zadaje pytania, zamieniając się niemal w księdza na rekolekcjach lub katechetę – chce, by najmłodsi analizowali swoje postawy i poznawali uczucia, a także żeby dokonywali ocen samych siebie, co ma im pomóc stać się lepszymi ludźmi. Billy Graham traktuje swoją pracę jak misję, zależy mu przede wszystkim na krzewieniu wiary – wciąż przypomina, że Bóg kocha i wybacza, ale też – że należy się modlić czy żyć, przestrzegając przykazań. Jednokierunkowość wysiłków sprawia, że faktycznie tylko najmłodsi mogą przeżywać lekturę w taki sposób, jak zaplanował to sobie Graham. Szuka on połączenia tomu z historiami biblijnymi – z kościelnymi kazaniami odwołującymi się do sumień. Ale „Dobra Nowina” zwraca uwagę w pierwszej kolejności opracowaniem graficznym: Scott Wakefield tworzy tu wielkoformatowe ilustracje, które mają intrygować dzieci swoją „prawdziwością” (to styl charakterystyczny dla publikacji o tematyce religijnej, obrazki naiwne, ale z grami światłocienia i imitacją „realistycznych” scenek; naiwność objawia się zwłaszcza na młodych, ładnych twarzach postaci).
sobota, 18 lutego 2017
Franca Düwel: Julia i czarne owce
Jaguar, Warszawa 2016.
Kłamstwa
Julia po zwycięskim starciu z wredną byłą przyjaciółką nabiera siły i pewności siebie, ale motto serii, „Zawsze może być jeszcze gorzej”, jest wciąż aktualne i zapowiada kolejne pasma nieszczęść. Tym razem Franca Düwel też odnosi się do kwestii wieku dojrzewania w stopniu do niedawna w literaturze czwartej przerastającym przeciętną trzynastolatkę. Ponieważ Julia przyjmuje propozycję Bena i jego rodziców dotyczącą wspólnego wakacyjnego wyjazdu, babcia wygłasza jej feministyczną pogadankę o posiadaczach penisów, którzy myślą tylko o jednym (to trochę uzupełnia klasowy obrazek, w którym jeden z kolegów ciągle grzebie sobie w rozporku, a drugi gapi się tylko na biust Julii). Dziewczynka wybiera się z mamą po pierwszy stanik – rodzicielka oczywiście przynosi jej wstyd, ale ta wyprawa ma dużo poważniejsze konsekwencje. Ktoś wchodzi w posiadanie zdjęcia nagich piersi Julii i wykorzystuje to, by skłócić nastolatkę z Benem. Do tego tata wdaje się w bójkę w kinie (a zabiera nastolatki niechcący na film erotyczny o japońskich gejach), traci pracę i rodzinę czeka przeprowadzka. A to tylko mała część wstrząsów, jakie autorka funduje czytelniczkom. Sięgając po serię o Julii, należy pamiętać, że nie ma tu tematów tabu, a kwestie dotyczące seksualności zostaną poruszone – najszybciej jak się da. „Julia i czarne owce” pod tym względem zawiera sporo tematów, które nawet w literaturze rozrywkowej dla dorosłych bywają pomijane milczeniem. Tutaj jednak nie ma miejsca na cenzurę – a olbrzymia popularność cyklu pokazuje, że niemiecka autorka wstrzeliła się w zapotrzebowanie rynkowe.
Sprawy związane z seksem i cielesnością to dodatki do podstawowego wątku, a tym jest w powieści zagadnienie szczerości oraz asertywności. Julia chce uszczęśliwiać wszystkich i żyć tak, jak inni sobie to zaplanowali. Nie potrafi odmawiać, bo nie zamierza robić nikomu przykrości. Ale czasami, gdy przyjmuje dwie sprzeczne propozycje, musi jakoś wybrnąć z sytuacji, bez urażania którejkolwiek ze storn. Żeby osiągnąć cel, zaczyna zmyślać. Wydaje jej się, że w ten sposób nikogo nie skrzywdzi – Ben i przyjaciółki udowodnią jednak, jak bardzo się myli. Zresztą w tej części Julia stara się pracować nad swoim charakterem. Oducza się przekleństw, nawet łagodnych (mięsem autorka w narracji nie rzuca), bo za każde musi wpłacić pieniądze do domowej skarbonki. Postanawia też zmienić swoje zachowanie – tylko tak zresztą może naprawić to, co zdążyła zepsuć, a co do niedawna świetnie się układało.
W tle przewija się motyw związku Sariny i tego, że tata jej chłopaka nie akceptuje decyzji dzieci, brat Sariny jest wciąż porywczy i skłonny do bójek. Babcia, dotąd trwająca w zaciętości wobec mężczyzn, znajduje ukochanego, a mama twierdzi, że trzeba jej w tym kibicować. U Julii zawsze dzieje się mnóstwo, a zarejestrowanie tych wszystkich sensacji umożliwia forma pamiętnika. Dziewczynka opowiada tu o wydarzeniach szczerze, pokazując również genezę swoich kłamstw oraz reakcje mądrych przyjaciółek. Autorka postanawia uderzyć w tematy do niedawna zakazane w twórczości dla dzieci – ale wie, że z niemal każdym z wydarzeń mali czytelnicy mogą się zetknąć w prawdziwym życiu – dobrze więc, żeby byli przygotowani nawet na ekstremalne przygody.
„Julia i czarne owce” to tomik komiczny, mimo nasycenia go przykrościami i problemami bohaterki. Autorka trzyma poziom i wciąż chce zaskakiwać, wciąga odbiorców (częściej – odbiorczynie) w akcję dość brawurową jak na obyczajówkę. Nie ucieka nawet od podpowiadania dzieciom, jak mają uniknąć niechcianej przeprowadzki – tu już fabułę rozgrywa raczej idealistycznie, ale cenna wskazówka pozostaje. Skoro nastolatki obecnie przedwcześnie dojrzewają, Julia nie musi wychowywać się w zbyt pruderyjnym otoczeniu. Zbiera doświadczenia na przyszłość i obserwuje różne metody radzenia sobie z codziennymi wyzwaniami.
Kłamstwa
Julia po zwycięskim starciu z wredną byłą przyjaciółką nabiera siły i pewności siebie, ale motto serii, „Zawsze może być jeszcze gorzej”, jest wciąż aktualne i zapowiada kolejne pasma nieszczęść. Tym razem Franca Düwel też odnosi się do kwestii wieku dojrzewania w stopniu do niedawna w literaturze czwartej przerastającym przeciętną trzynastolatkę. Ponieważ Julia przyjmuje propozycję Bena i jego rodziców dotyczącą wspólnego wakacyjnego wyjazdu, babcia wygłasza jej feministyczną pogadankę o posiadaczach penisów, którzy myślą tylko o jednym (to trochę uzupełnia klasowy obrazek, w którym jeden z kolegów ciągle grzebie sobie w rozporku, a drugi gapi się tylko na biust Julii). Dziewczynka wybiera się z mamą po pierwszy stanik – rodzicielka oczywiście przynosi jej wstyd, ale ta wyprawa ma dużo poważniejsze konsekwencje. Ktoś wchodzi w posiadanie zdjęcia nagich piersi Julii i wykorzystuje to, by skłócić nastolatkę z Benem. Do tego tata wdaje się w bójkę w kinie (a zabiera nastolatki niechcący na film erotyczny o japońskich gejach), traci pracę i rodzinę czeka przeprowadzka. A to tylko mała część wstrząsów, jakie autorka funduje czytelniczkom. Sięgając po serię o Julii, należy pamiętać, że nie ma tu tematów tabu, a kwestie dotyczące seksualności zostaną poruszone – najszybciej jak się da. „Julia i czarne owce” pod tym względem zawiera sporo tematów, które nawet w literaturze rozrywkowej dla dorosłych bywają pomijane milczeniem. Tutaj jednak nie ma miejsca na cenzurę – a olbrzymia popularność cyklu pokazuje, że niemiecka autorka wstrzeliła się w zapotrzebowanie rynkowe.
Sprawy związane z seksem i cielesnością to dodatki do podstawowego wątku, a tym jest w powieści zagadnienie szczerości oraz asertywności. Julia chce uszczęśliwiać wszystkich i żyć tak, jak inni sobie to zaplanowali. Nie potrafi odmawiać, bo nie zamierza robić nikomu przykrości. Ale czasami, gdy przyjmuje dwie sprzeczne propozycje, musi jakoś wybrnąć z sytuacji, bez urażania którejkolwiek ze storn. Żeby osiągnąć cel, zaczyna zmyślać. Wydaje jej się, że w ten sposób nikogo nie skrzywdzi – Ben i przyjaciółki udowodnią jednak, jak bardzo się myli. Zresztą w tej części Julia stara się pracować nad swoim charakterem. Oducza się przekleństw, nawet łagodnych (mięsem autorka w narracji nie rzuca), bo za każde musi wpłacić pieniądze do domowej skarbonki. Postanawia też zmienić swoje zachowanie – tylko tak zresztą może naprawić to, co zdążyła zepsuć, a co do niedawna świetnie się układało.
W tle przewija się motyw związku Sariny i tego, że tata jej chłopaka nie akceptuje decyzji dzieci, brat Sariny jest wciąż porywczy i skłonny do bójek. Babcia, dotąd trwająca w zaciętości wobec mężczyzn, znajduje ukochanego, a mama twierdzi, że trzeba jej w tym kibicować. U Julii zawsze dzieje się mnóstwo, a zarejestrowanie tych wszystkich sensacji umożliwia forma pamiętnika. Dziewczynka opowiada tu o wydarzeniach szczerze, pokazując również genezę swoich kłamstw oraz reakcje mądrych przyjaciółek. Autorka postanawia uderzyć w tematy do niedawna zakazane w twórczości dla dzieci – ale wie, że z niemal każdym z wydarzeń mali czytelnicy mogą się zetknąć w prawdziwym życiu – dobrze więc, żeby byli przygotowani nawet na ekstremalne przygody.
„Julia i czarne owce” to tomik komiczny, mimo nasycenia go przykrościami i problemami bohaterki. Autorka trzyma poziom i wciąż chce zaskakiwać, wciąga odbiorców (częściej – odbiorczynie) w akcję dość brawurową jak na obyczajówkę. Nie ucieka nawet od podpowiadania dzieciom, jak mają uniknąć niechcianej przeprowadzki – tu już fabułę rozgrywa raczej idealistycznie, ale cenna wskazówka pozostaje. Skoro nastolatki obecnie przedwcześnie dojrzewają, Julia nie musi wychowywać się w zbyt pruderyjnym otoczeniu. Zbiera doświadczenia na przyszłość i obserwuje różne metody radzenia sobie z codziennymi wyzwaniami.
Anita Głowińska: Kicia Kocia w przedszkolu
Media Rodzina, Poznań 2015.
Zabawy
Kicia Kocia chodzi do przedszkola i bardzo się z tego cieszy. Stanowi nie tyle dobry przykład dla maluchów, co intrygującą zapowiedź przyszłości. Tomik Anity Głowińskiej „Kicia Kocia w przedszkolu” powinno się podsuwać dzieciom, które boją się nowego miejsca. Bohaterka własnymi doświadczeniami przekona wszystkich, że w przedszkolu jest ciekawie. A że kilkulatki często chcą naśladować Kicię Kocię – w tym również jej dzielność – mogą dokładnie przeanalizować kolejne działania.
Dzień Kici Koci pozbawiony jest narzekań czy stresów. mała bohaterka wstaje wcześnie rano i z szerokim uśmiechem wykonuje kolejne rutynowe czynności. Idzie z mamą do przedszkola, a tam nie przedłuża i nie celebruje pożegnania: wie, że mama przyjdzie po podwieczorku, a poza tym… przyjaciele już czekają. Wszystkie dzieci bawią się zabawkami, a pani wymyśla im coraz to nowe rozrywki. Kto jest głodny, dostanie drugie śniadanie, kto jest zmęczony po zabawie – idzie na leżakowanie (ale przymusu nie ma, można zamiast tego cichutko się bawić). Bogate w atrakcje jest i wyjście na plac zabaw. W przedszkolu nie można się nudzić, bo cały czas coś się dzieje. Nawet przykre przygody (Adelka gubi ukochaną spinkę do włosów) kończą się dobrze. Kicia Kocia świetnie się bawi. Zresztą nie da się inaczej w takim otoczeniu, w kręgu roześmianych dzieci. W przedszkolu nawet przy obiedzie nikt nie grymasi: posiłki są tak samo dobre jak w domu, a po wybrykach wszyscy robią się głodni. Nie ma drugiego miejsca, w którym tak przyjemnie spędzałoby się czas. U Anity Głowińskiej przedszkole zamienia się w mały raj, jest idealne dla maluchów, a uśmiechnięte buzie postaci jeszcze to podkreślają. Autorka dba o to, by każda strona przynosiła nowy temat, a niektóre w ogóle stanowiły szereg wyliczeń rozrywek, gier i ciekawostek. Na kolejnych rozkładówkach wiele jest zabawek lub pomysłów na wspólne działania – a wiadomo, że znacznie lepiej dzielić radości z przyjaciółmi. Kicia Kocia jest tu szczęśliwa i tak też nastraja małych odbiorców. Z podobnym nastawieniem łatwiej znosić niedogodności – choćby rozstanie z mamą. Ale w tej wersji przygód mama tylko by przeszkadzała, a gdy wydarzy się coś nieprzewidzianego – na miejscu jest pani, która pocieszy.
„Kicia Kocia w przedszkolu” to picture book ze znakomitej serii wychowawczej dla najmłodszych. Mały kwadratowy zeszycik pełen jest ilustracji o nasyconych kolorach. Głowińska skupia się tu na odwzorowywaniu znanych odbiorców postaci i drobnych atrybutów ich zajęć, rzadko buduje całe przestrzenie. Nie musi wprowadzać szczegółów tła – takie elementy tylko niepotrzebnie rozpraszałyby dzieci. Uwaga skupia się tu na bohaterach i ich zabawach, a to najlepsze możliwe rozwiązanie. Autorka dba o to, by dzieci na obrazkach prezentowały zachwyt i humor (na przykład w komicznych dla maluchów rymowankach na pożegnanie), a do tego – żeby przekazywały podpowiedzi co do tego, jak się bawić. Przedszkole przynosi w tym zakresie więcej możliwości niż dom i zapracowani rodzice. Anita Głowińska bardziej nawet rysunkami niż tekstem zachęca do korzystania z przedszkolnych atrakcji. Jej propozycja pełni na rynku ważną funkcję, pozwala na przyzwyczajenie dzieci do myśli o przedszkolu – i wyklucza stres.
Kicia Kocia to bohaterka, która samodzielnie testuje to, co do zaoferowania maluchom ma codzienność. To mała bohaterka, która lubi wyzwania i z optymizmem podchodzi do swoich zadań. Wydaje się na tyle ciekawa, żeby kilkulatki chciały ją naśladować jako swój autorytet – to postać przekonująca i zabawna jednocześnie. Anita Głowińska na rynku wydawniczym zaistniała dzięki tej ważnej dla najmłodszych serii – bo też i świetnie realizuje wyjściowy na nią pomysł.
Zabawy
Kicia Kocia chodzi do przedszkola i bardzo się z tego cieszy. Stanowi nie tyle dobry przykład dla maluchów, co intrygującą zapowiedź przyszłości. Tomik Anity Głowińskiej „Kicia Kocia w przedszkolu” powinno się podsuwać dzieciom, które boją się nowego miejsca. Bohaterka własnymi doświadczeniami przekona wszystkich, że w przedszkolu jest ciekawie. A że kilkulatki często chcą naśladować Kicię Kocię – w tym również jej dzielność – mogą dokładnie przeanalizować kolejne działania.
Dzień Kici Koci pozbawiony jest narzekań czy stresów. mała bohaterka wstaje wcześnie rano i z szerokim uśmiechem wykonuje kolejne rutynowe czynności. Idzie z mamą do przedszkola, a tam nie przedłuża i nie celebruje pożegnania: wie, że mama przyjdzie po podwieczorku, a poza tym… przyjaciele już czekają. Wszystkie dzieci bawią się zabawkami, a pani wymyśla im coraz to nowe rozrywki. Kto jest głodny, dostanie drugie śniadanie, kto jest zmęczony po zabawie – idzie na leżakowanie (ale przymusu nie ma, można zamiast tego cichutko się bawić). Bogate w atrakcje jest i wyjście na plac zabaw. W przedszkolu nie można się nudzić, bo cały czas coś się dzieje. Nawet przykre przygody (Adelka gubi ukochaną spinkę do włosów) kończą się dobrze. Kicia Kocia świetnie się bawi. Zresztą nie da się inaczej w takim otoczeniu, w kręgu roześmianych dzieci. W przedszkolu nawet przy obiedzie nikt nie grymasi: posiłki są tak samo dobre jak w domu, a po wybrykach wszyscy robią się głodni. Nie ma drugiego miejsca, w którym tak przyjemnie spędzałoby się czas. U Anity Głowińskiej przedszkole zamienia się w mały raj, jest idealne dla maluchów, a uśmiechnięte buzie postaci jeszcze to podkreślają. Autorka dba o to, by każda strona przynosiła nowy temat, a niektóre w ogóle stanowiły szereg wyliczeń rozrywek, gier i ciekawostek. Na kolejnych rozkładówkach wiele jest zabawek lub pomysłów na wspólne działania – a wiadomo, że znacznie lepiej dzielić radości z przyjaciółmi. Kicia Kocia jest tu szczęśliwa i tak też nastraja małych odbiorców. Z podobnym nastawieniem łatwiej znosić niedogodności – choćby rozstanie z mamą. Ale w tej wersji przygód mama tylko by przeszkadzała, a gdy wydarzy się coś nieprzewidzianego – na miejscu jest pani, która pocieszy.
„Kicia Kocia w przedszkolu” to picture book ze znakomitej serii wychowawczej dla najmłodszych. Mały kwadratowy zeszycik pełen jest ilustracji o nasyconych kolorach. Głowińska skupia się tu na odwzorowywaniu znanych odbiorców postaci i drobnych atrybutów ich zajęć, rzadko buduje całe przestrzenie. Nie musi wprowadzać szczegółów tła – takie elementy tylko niepotrzebnie rozpraszałyby dzieci. Uwaga skupia się tu na bohaterach i ich zabawach, a to najlepsze możliwe rozwiązanie. Autorka dba o to, by dzieci na obrazkach prezentowały zachwyt i humor (na przykład w komicznych dla maluchów rymowankach na pożegnanie), a do tego – żeby przekazywały podpowiedzi co do tego, jak się bawić. Przedszkole przynosi w tym zakresie więcej możliwości niż dom i zapracowani rodzice. Anita Głowińska bardziej nawet rysunkami niż tekstem zachęca do korzystania z przedszkolnych atrakcji. Jej propozycja pełni na rynku ważną funkcję, pozwala na przyzwyczajenie dzieci do myśli o przedszkolu – i wyklucza stres.
Kicia Kocia to bohaterka, która samodzielnie testuje to, co do zaoferowania maluchom ma codzienność. To mała bohaterka, która lubi wyzwania i z optymizmem podchodzi do swoich zadań. Wydaje się na tyle ciekawa, żeby kilkulatki chciały ją naśladować jako swój autorytet – to postać przekonująca i zabawna jednocześnie. Anita Głowińska na rynku wydawniczym zaistniała dzięki tej ważnej dla najmłodszych serii – bo też i świetnie realizuje wyjściowy na nią pomysł.
piątek, 17 lutego 2017
Lottie Moggach: Najpierw mnie pocałuj
Rebis, Poznań 2017.
Przemiana
Bardzo pozytywnie zaskakuje Lottie Moggach swoim powieściowym debiutem „Najpierw mnie pocałuj”, a momentami jest nawet w narracji lepsza od swojej matki, Deborah – zwłaszcza że umie utrzymać uwagę czytelników na jednej postaci przez całą, dość obszerną powieść. Kuleje trochę rozwój fabuły – bo można było dopracować bardziej wyraziste zakończenia czy rozwiązania części wątków. Książce „Najpierw mnie pocałuj” szkodzi określanie jako „niepokojący thriller psychologiczny” bo i niepokoju tu jak na lekarstwo, i thriller właściwie żaden – obyczajówka, tyle że skupiona wokół tematu samobójstwa i prawa człowieka do podejmowania nawet najbardziej kontrowersyjnych decyzji wobec siebie samego.
O wszystkim czytelnicy dowiadują się po fakcie. To znaczy: Leila całą sprawę, łącznie z konsekwencjami, ma już za sobą, nawet prywatne śledztwo przeszła i teraz opowiada historię z perspektywy czasu – i z dystansem. To już odpowiedź na część pytań rodzących się podczas lektury – widomy dowód, że bohaterka z przedziwnej przygody wyszła właściwie bez szwanku. Ale pomysł startowy okazuje się atrakcyjny dla odbiorców i rzeczywiście mógłby stanowić zalążek thrillera psychologicznego, gdyby tylko został rozwinięty w odpowiednim kierunku. Leila udziela się na forach internetowych – na jednym z nich poznaje (co prawda wirtualnie, ale to już dzisiaj norma) Adriana. Administrator forum nie kryje urzeczenia Leilą i ma na nią spory wpływ dzięki sprytnym socjotechnicznym sztuczkom. W pewnym momencie Leila zgadza się na udział w dziwnym projekcie. Ma poznać (również wirtualnie) Tess, starszą o piętnaście lat kobietę, która zamierza popełnić samobójstwo. Tess nie chce, żeby bliscy rozpaczali po jej śmierci czy żeby przeprowadzali własne śledztwa w jej sprawie. Zamierza skorzystać z oferowanej przez Adriana opcji „wygaszania”: w internetowym świecie zastąpić ma ją Leila – poprowadzi korespondencję z rodziną i znajomymi oraz profil na facebooku, utrzymując, że Tess zaczyna nowe życie na dalekiej i egzotycznej wyspie. Z czasem maile będą coraz rzadsze, aż w końcu Tess pozwoli o sobie zapomnieć innym – unikną w ten sposób przykrości czy szoku. Plan wydaje się Leili bez zarzutu, więc skrupulatnie odrabia lekcje, poznając życie i przyjaciół Tess i ucząc się jej reakcji. Przy okazji dowiaduje się czegoś o sobie.
Pewne rozwiązania muszą się pojawić, skoro autorka zakłada, że akcja toczy się w realnym świecie. Ale przydałoby się większy nacisk położyć na psychologiczną konstrukcję postaci – jest na to miejsce, w końcu temat zawęża liczbę osób. Moggach stara się co pewien czas odświeżać otoczenie, wprowadzając z daleka nowych ludzi tylko na moment, ale to zabieg trochę zbyt chaotyczny. Autorka boi się też określać płynące z postaw wybory – dlatego rozmywa przypadkiem wyznaczniki gatunkowe. Popełnia błędy w strukturze postaci czy w ramach akcji, ale precyzyjnie prowadzi samą narrację – jeśli następnym razem lepiej dopracuje pomysł, wedrze się na listy bestsellerów.
„Najpierw mnie pocałuj” pokazuje więc w pierwszej kolejności umiejętność pisania, a i zalążek emocji, które Lottie Moggach spróbuje przekazywać odbiorcom. Widać też, że autorka nie lubi schematów powieściowych, szuka własnej drogi na opowiedzenie oryginalnej przygody. Parę razy ominęła w tej powieści stereotypowe odgałęzienia akcji, nie pozwalając czytelnikom na rozleniwienie. Każe im za sobą przez cały czas podążać, wymusza skupienie na proponowanych wątkach. Zadaje też pytania o wymiarze filozoficznym, dyskretnie, żeby nie przeciążać opowieści. „Najpierw mnie pocałuj” to historia kreatywna – chociaż nie budzi emocji, jakie zapowiadałby kwalifikator gatunkowy. Moggach już na początku pisarskiej kariery ma do zaoferowania dość sporo – warto będzie ją obserwować.
Przemiana
Bardzo pozytywnie zaskakuje Lottie Moggach swoim powieściowym debiutem „Najpierw mnie pocałuj”, a momentami jest nawet w narracji lepsza od swojej matki, Deborah – zwłaszcza że umie utrzymać uwagę czytelników na jednej postaci przez całą, dość obszerną powieść. Kuleje trochę rozwój fabuły – bo można było dopracować bardziej wyraziste zakończenia czy rozwiązania części wątków. Książce „Najpierw mnie pocałuj” szkodzi określanie jako „niepokojący thriller psychologiczny” bo i niepokoju tu jak na lekarstwo, i thriller właściwie żaden – obyczajówka, tyle że skupiona wokół tematu samobójstwa i prawa człowieka do podejmowania nawet najbardziej kontrowersyjnych decyzji wobec siebie samego.
O wszystkim czytelnicy dowiadują się po fakcie. To znaczy: Leila całą sprawę, łącznie z konsekwencjami, ma już za sobą, nawet prywatne śledztwo przeszła i teraz opowiada historię z perspektywy czasu – i z dystansem. To już odpowiedź na część pytań rodzących się podczas lektury – widomy dowód, że bohaterka z przedziwnej przygody wyszła właściwie bez szwanku. Ale pomysł startowy okazuje się atrakcyjny dla odbiorców i rzeczywiście mógłby stanowić zalążek thrillera psychologicznego, gdyby tylko został rozwinięty w odpowiednim kierunku. Leila udziela się na forach internetowych – na jednym z nich poznaje (co prawda wirtualnie, ale to już dzisiaj norma) Adriana. Administrator forum nie kryje urzeczenia Leilą i ma na nią spory wpływ dzięki sprytnym socjotechnicznym sztuczkom. W pewnym momencie Leila zgadza się na udział w dziwnym projekcie. Ma poznać (również wirtualnie) Tess, starszą o piętnaście lat kobietę, która zamierza popełnić samobójstwo. Tess nie chce, żeby bliscy rozpaczali po jej śmierci czy żeby przeprowadzali własne śledztwa w jej sprawie. Zamierza skorzystać z oferowanej przez Adriana opcji „wygaszania”: w internetowym świecie zastąpić ma ją Leila – poprowadzi korespondencję z rodziną i znajomymi oraz profil na facebooku, utrzymując, że Tess zaczyna nowe życie na dalekiej i egzotycznej wyspie. Z czasem maile będą coraz rzadsze, aż w końcu Tess pozwoli o sobie zapomnieć innym – unikną w ten sposób przykrości czy szoku. Plan wydaje się Leili bez zarzutu, więc skrupulatnie odrabia lekcje, poznając życie i przyjaciół Tess i ucząc się jej reakcji. Przy okazji dowiaduje się czegoś o sobie.
Pewne rozwiązania muszą się pojawić, skoro autorka zakłada, że akcja toczy się w realnym świecie. Ale przydałoby się większy nacisk położyć na psychologiczną konstrukcję postaci – jest na to miejsce, w końcu temat zawęża liczbę osób. Moggach stara się co pewien czas odświeżać otoczenie, wprowadzając z daleka nowych ludzi tylko na moment, ale to zabieg trochę zbyt chaotyczny. Autorka boi się też określać płynące z postaw wybory – dlatego rozmywa przypadkiem wyznaczniki gatunkowe. Popełnia błędy w strukturze postaci czy w ramach akcji, ale precyzyjnie prowadzi samą narrację – jeśli następnym razem lepiej dopracuje pomysł, wedrze się na listy bestsellerów.
„Najpierw mnie pocałuj” pokazuje więc w pierwszej kolejności umiejętność pisania, a i zalążek emocji, które Lottie Moggach spróbuje przekazywać odbiorcom. Widać też, że autorka nie lubi schematów powieściowych, szuka własnej drogi na opowiedzenie oryginalnej przygody. Parę razy ominęła w tej powieści stereotypowe odgałęzienia akcji, nie pozwalając czytelnikom na rozleniwienie. Każe im za sobą przez cały czas podążać, wymusza skupienie na proponowanych wątkach. Zadaje też pytania o wymiarze filozoficznym, dyskretnie, żeby nie przeciążać opowieści. „Najpierw mnie pocałuj” to historia kreatywna – chociaż nie budzi emocji, jakie zapowiadałby kwalifikator gatunkowy. Moggach już na początku pisarskiej kariery ma do zaoferowania dość sporo – warto będzie ją obserwować.
czwartek, 16 lutego 2017
Monika B. Janowska: Połknąć żabę
Zysk i S-ka, Poznań 2017.
Bez facetów
Monika B. Janowska sięga trochę do stylu pisania Joanny Chmielewskiej, a teraz i do Olgi Rudnickiej, chociaż mocno go upraszcza. Proponuje czytelniczkom obyczajówkę o lekkim posmaku kryminalnym, pogodną i rozśmieszającą. „Połknąć żabę” to historia Pauliny, która próbuje ułożyć sobie życie bez mężczyzn. Głosi feministyczne hasła i deklaruje niechęć do angażowania się w nowe związki. Trzy lata temu rozstała się z drugim mężem i teraz stara się żyć po swojemu, już bez uczuciowych komplikacji. Kiedy osiąga emocjonalna stabilizację (przynajmniej jeśli chodzi o sprawy sercowe), dowiaduje się, że… były mąż popełnił samobójstwo. Paulina na tyle poznała swojego eks, by wiedzieć, że to do niego niepodobne – i zamierza rozwiązać tajemnicę, zwłaszcza że otrzymuje w spadku pewną – dziwną – księgę. Bohaterce w amatorskim śledztwie pomagają szalona szwagierka i bratanica, która lada moment ma wyjść za mąż i zadręcza rodzinę przygotowaniami do idealnej uroczystości.
Paulina szuka wyjaśnień śmierci byłego męża i dowiaduje się coraz więcej mimo śledztwa prowadzonego na przekór zdrowemu rozsądkowi. Bez przerwy wpada w tarapaty – z poważniejszych opresji oczywistych dla czytelników już w momencie pojawiania się intencji – ratują ją rozsądniejsi bliscy. Chociaż bohaterka deklaruje niechęć do mężczyzn, pojawia się tu przystojny policjant. Wiadomo, jak potoczy się akcja – autorka trzyma się konwencji i zapewnia swoim odbiorczyniom dokładnie to, czego się spodziewają. Nic złego nie może się stać Paulinie – bo zbyt wielu przyjaciół nad nią czuwa. W związku z tym kobieta może bezkarnie popełniać kolejne głupstwa, które następnie staną się podstawą komizmu w tej powieści. „Połknąć żabę” to lektura rozrywkowa, przewidywalna, ale i lekka w tonie.
Janowska stawia na bogatą galerię postaci wokół bohaterki. Paulina w swojej charakterystyce ma zwycięską walkę z rakiem piersi i… skłonność do bałaganienia w nieużywanym pokoju gościnnym. Jej ojciec to król sanatoriów, bez przerwy zmienia partnerki, a czasami w ogóle adoruje dwie jednocześnie. Bratanica stworzona została na oczywistej przesadzie – nie istnieje dla niej żaden temat poza ślubem. Sięga autorka po zabiegi rodem z komedii slapstickowych, po wyolbrzymienia i przebieranki, po komizm sytuacyjny i rozmaite wpadki, zbiegi okoliczności i przeszkody na drodze do szczęścia. Mimo przekroczenia czterdziestki (dawno!) i sporego bagażu doświadczeń, Paulina jest wciąż naiwna. Budzi sympatię, ale nie wyróżnia się specjalnie spośród innych bohaterek czytadeł. Śledztwo w wykonaniu Pauliny to korowód pomyłek – ale przecież nie o rozwiązanie sprawy tu chodzi, kryminał ma tylko nadać smaku romansowi. Bohaterka we własnym mniemaniu twardo stąpa po ziemi, inaczej jest jednak z jej oceną z zewnątrz. Ale na tym zasadza się pomysł na rozśmieszanie odbiorczyń. „Połknąć żabę” nie może pozostawać zbyt blisko zwyczajnego życia – żeby nie przypominać o trudnych chwilach. Monika B. Janowska stara się bawić.
Pisze ta autorka momentami w sposób zbyt kwiecisty (ujawnia się to przede wszystkim w dialogach, które przez to tracą nieco na autentyczności. Trudno jednak w pierwszoosobowej narracji tak wyważyć proporcje między literackością i potocyzmami, żeby kreacja bohaterki wypadała wiarygodnie. Janowska unika większych zgrzytów. „Połknąć żabę” składa się z krótkich rozdziałów, co jeszcze podsyca wrażenie szybkiego tempa akcji. Janowska wprawdzie daje się uwieść opisowości, ale też za każdym razem prowadzi odbiorczynie do ciekawego zdarzenia czy punktu zwrotnego w intrydze. To nieskomplikowane czytadło napisane z humorem i wyobraźnią w konstruowaniu postaci – a to wystarczy, żeby cieszyć się lekturą bez przeszkód.
Bez facetów
Monika B. Janowska sięga trochę do stylu pisania Joanny Chmielewskiej, a teraz i do Olgi Rudnickiej, chociaż mocno go upraszcza. Proponuje czytelniczkom obyczajówkę o lekkim posmaku kryminalnym, pogodną i rozśmieszającą. „Połknąć żabę” to historia Pauliny, która próbuje ułożyć sobie życie bez mężczyzn. Głosi feministyczne hasła i deklaruje niechęć do angażowania się w nowe związki. Trzy lata temu rozstała się z drugim mężem i teraz stara się żyć po swojemu, już bez uczuciowych komplikacji. Kiedy osiąga emocjonalna stabilizację (przynajmniej jeśli chodzi o sprawy sercowe), dowiaduje się, że… były mąż popełnił samobójstwo. Paulina na tyle poznała swojego eks, by wiedzieć, że to do niego niepodobne – i zamierza rozwiązać tajemnicę, zwłaszcza że otrzymuje w spadku pewną – dziwną – księgę. Bohaterce w amatorskim śledztwie pomagają szalona szwagierka i bratanica, która lada moment ma wyjść za mąż i zadręcza rodzinę przygotowaniami do idealnej uroczystości.
Paulina szuka wyjaśnień śmierci byłego męża i dowiaduje się coraz więcej mimo śledztwa prowadzonego na przekór zdrowemu rozsądkowi. Bez przerwy wpada w tarapaty – z poważniejszych opresji oczywistych dla czytelników już w momencie pojawiania się intencji – ratują ją rozsądniejsi bliscy. Chociaż bohaterka deklaruje niechęć do mężczyzn, pojawia się tu przystojny policjant. Wiadomo, jak potoczy się akcja – autorka trzyma się konwencji i zapewnia swoim odbiorczyniom dokładnie to, czego się spodziewają. Nic złego nie może się stać Paulinie – bo zbyt wielu przyjaciół nad nią czuwa. W związku z tym kobieta może bezkarnie popełniać kolejne głupstwa, które następnie staną się podstawą komizmu w tej powieści. „Połknąć żabę” to lektura rozrywkowa, przewidywalna, ale i lekka w tonie.
Janowska stawia na bogatą galerię postaci wokół bohaterki. Paulina w swojej charakterystyce ma zwycięską walkę z rakiem piersi i… skłonność do bałaganienia w nieużywanym pokoju gościnnym. Jej ojciec to król sanatoriów, bez przerwy zmienia partnerki, a czasami w ogóle adoruje dwie jednocześnie. Bratanica stworzona została na oczywistej przesadzie – nie istnieje dla niej żaden temat poza ślubem. Sięga autorka po zabiegi rodem z komedii slapstickowych, po wyolbrzymienia i przebieranki, po komizm sytuacyjny i rozmaite wpadki, zbiegi okoliczności i przeszkody na drodze do szczęścia. Mimo przekroczenia czterdziestki (dawno!) i sporego bagażu doświadczeń, Paulina jest wciąż naiwna. Budzi sympatię, ale nie wyróżnia się specjalnie spośród innych bohaterek czytadeł. Śledztwo w wykonaniu Pauliny to korowód pomyłek – ale przecież nie o rozwiązanie sprawy tu chodzi, kryminał ma tylko nadać smaku romansowi. Bohaterka we własnym mniemaniu twardo stąpa po ziemi, inaczej jest jednak z jej oceną z zewnątrz. Ale na tym zasadza się pomysł na rozśmieszanie odbiorczyń. „Połknąć żabę” nie może pozostawać zbyt blisko zwyczajnego życia – żeby nie przypominać o trudnych chwilach. Monika B. Janowska stara się bawić.
Pisze ta autorka momentami w sposób zbyt kwiecisty (ujawnia się to przede wszystkim w dialogach, które przez to tracą nieco na autentyczności. Trudno jednak w pierwszoosobowej narracji tak wyważyć proporcje między literackością i potocyzmami, żeby kreacja bohaterki wypadała wiarygodnie. Janowska unika większych zgrzytów. „Połknąć żabę” składa się z krótkich rozdziałów, co jeszcze podsyca wrażenie szybkiego tempa akcji. Janowska wprawdzie daje się uwieść opisowości, ale też za każdym razem prowadzi odbiorczynie do ciekawego zdarzenia czy punktu zwrotnego w intrydze. To nieskomplikowane czytadło napisane z humorem i wyobraźnią w konstruowaniu postaci – a to wystarczy, żeby cieszyć się lekturą bez przeszkód.
środa, 15 lutego 2017
Roxana Bowgen: Współczesna bogini
Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2016.
Samorozwój inaczej
„Współczesna bogini” Roxany Bowgen to kolejny poradnik dotyczący samorozwoju. Autorka jednak rezygnuje z typowego w gatunku nastawienia na odbiorcę, w zamian proponuje zestaw przykładów z własnego życia – w zamierzeniu inspiracji i bodźców do podobnego działania dla innych. Nie tworzy spójnej koncepcji zachowań, bo trudno za taką uznać „agapautowe” wprowadzenia do kolejnych części tomu. A ponieważ nie potrafi ułożyć jednej teorii funkcjonowania, automatycznie proponuje czytelnikom po prostu analizowanie owocnych momentów z jej egzystencji. Zachowuje się tak, jakby miała być autorytetem dla odbiorców – a przynajmniej usiłuje się na taki autorytet wykreować, co bardzo mocno (i niezamierzenie) kontrastuje z dość naiwnymi autobiograficznymi opowieściami.
Bowgen utrzymuje stały rytm książki. Na kilku stronach odnosi się do wydarzenia z życia – obfitującego w późniejsze przemyślenia czy zmiany oraz w natychmiastowe wzruszenia i wstrząsy prowadzące do przewartościowań. Są tu sprawy związane z pracą, wybór wolontariatu i lekcje z niego płynące, ale też troska o najbliższych – strach o męża podczas ataku na WTC. Czasem autorka opowiada trochę o poszukiwaniach duchowych, czasem – usiłuje nakłonić czytelników do wspólnego „filozofowania”, infantylnego – bo w wersji samouczka dla zabieganych. Bywa, że dzieli się zapiskami z podróży i próbuje dowiedzieć się, kim naprawdę jest. Chce definiować siebie przez dobre uczynki dla innych i od razu stawiać siebie za wzór tak, by ulepszać świat. To jest zresztą podstawowe założenie tomu – sprawiać, żeby świat był lepszym miejscem. Trudno uzyskać to za sprawą ogólnikowych frazesów, więc Bowgen zamierza nadać im bardziej osobisty ton. Unika nachalnego przekonywania, liczy na to, że pod wpływem lektury i wywołanych nią przemyśleń zmienią się odbiorcy – a w konsekwencji i ten świat.
Ale poradnik ma zachęcać do działania oraz do autoanaliz, w końcu samopoznanie jest elementem niezbędnym do rozpoczęcia pracy nad sobą. I dlatego po każdym krótkim rozdziale pojawiają się pytania do odbiorców (niektóre kierowane do kobiety, niektóre – do mężczyzny i nie wiadomo, czy to pomysł tłumaczki na urozmaicenie formy, czy niedopatrzenie). Te pytania pełnią podobną rolę jak ćwiczenia w szkolnych książkach i nie odbiegają od nich poziomem. Autorka posługuje się schematem: co się stało – co o tym sądzisz – co to w tobie zmieniło (albo: jak ty możesz zmieniać dzięki temu świat). Zachęca do zagłębiania się w uczucia lub we wspomnienia, oceniania swoich postaw wobec różnych ludzi (lubianych i nielubianych) oraz nakłania do refleksji nad zmianami. Czasem zadaje banalne pytania, które nie mogłyby funkcjonować jako podstęp, skierowaniu refleksji na właściwe tory – od początku wiadomo, co autorka chce przez nie osiągnąć. Zmusza czytelników do wiwisekcji i tak układa pytania, żeby odbiorcy sami natychmiast uświadomili sobie, co dzieli ich od pozytywnych zmian. Ten zabieg wydaje się tu nawet bardziej infantylny niż przekonanie, że lektura wystarczy, żeby zmieniać świat (i siebie).
Prosty to tomik, ale przynajmniej inny niż standardowe publikacje dotyczące samorozwoju. Roxana Bowgen jest przekonana co do skuteczności i sensowności stosowanych przez siebie rozwiązań – dlatego też decyduje się na uzewnętrznianie prywatnych przeżyć. Jest to lektura dla tych, którzy nie chcą zbyt wiele czasu poświęcać na samodoskonalenie, ale chętnie coś by zrobili w tym kierunku. Bowgen daje impuls do działania lub przynajmniej do poszukiwania własnych, lepszych pomysłów. Za to w książce znajduje się miejsce na notatki – odpowiedzi pod każdym pytaniem. Można więc ją potraktować jako dzienniczek rozwoju, sposób na śledzenie postępów. Zadania przystosowane są raczej do młodych odbiorców, tekst – wygodniej będzie przyjąć starszym. Jest to więc książka specyficzna.
Samorozwój inaczej
„Współczesna bogini” Roxany Bowgen to kolejny poradnik dotyczący samorozwoju. Autorka jednak rezygnuje z typowego w gatunku nastawienia na odbiorcę, w zamian proponuje zestaw przykładów z własnego życia – w zamierzeniu inspiracji i bodźców do podobnego działania dla innych. Nie tworzy spójnej koncepcji zachowań, bo trudno za taką uznać „agapautowe” wprowadzenia do kolejnych części tomu. A ponieważ nie potrafi ułożyć jednej teorii funkcjonowania, automatycznie proponuje czytelnikom po prostu analizowanie owocnych momentów z jej egzystencji. Zachowuje się tak, jakby miała być autorytetem dla odbiorców – a przynajmniej usiłuje się na taki autorytet wykreować, co bardzo mocno (i niezamierzenie) kontrastuje z dość naiwnymi autobiograficznymi opowieściami.
Bowgen utrzymuje stały rytm książki. Na kilku stronach odnosi się do wydarzenia z życia – obfitującego w późniejsze przemyślenia czy zmiany oraz w natychmiastowe wzruszenia i wstrząsy prowadzące do przewartościowań. Są tu sprawy związane z pracą, wybór wolontariatu i lekcje z niego płynące, ale też troska o najbliższych – strach o męża podczas ataku na WTC. Czasem autorka opowiada trochę o poszukiwaniach duchowych, czasem – usiłuje nakłonić czytelników do wspólnego „filozofowania”, infantylnego – bo w wersji samouczka dla zabieganych. Bywa, że dzieli się zapiskami z podróży i próbuje dowiedzieć się, kim naprawdę jest. Chce definiować siebie przez dobre uczynki dla innych i od razu stawiać siebie za wzór tak, by ulepszać świat. To jest zresztą podstawowe założenie tomu – sprawiać, żeby świat był lepszym miejscem. Trudno uzyskać to za sprawą ogólnikowych frazesów, więc Bowgen zamierza nadać im bardziej osobisty ton. Unika nachalnego przekonywania, liczy na to, że pod wpływem lektury i wywołanych nią przemyśleń zmienią się odbiorcy – a w konsekwencji i ten świat.
Ale poradnik ma zachęcać do działania oraz do autoanaliz, w końcu samopoznanie jest elementem niezbędnym do rozpoczęcia pracy nad sobą. I dlatego po każdym krótkim rozdziale pojawiają się pytania do odbiorców (niektóre kierowane do kobiety, niektóre – do mężczyzny i nie wiadomo, czy to pomysł tłumaczki na urozmaicenie formy, czy niedopatrzenie). Te pytania pełnią podobną rolę jak ćwiczenia w szkolnych książkach i nie odbiegają od nich poziomem. Autorka posługuje się schematem: co się stało – co o tym sądzisz – co to w tobie zmieniło (albo: jak ty możesz zmieniać dzięki temu świat). Zachęca do zagłębiania się w uczucia lub we wspomnienia, oceniania swoich postaw wobec różnych ludzi (lubianych i nielubianych) oraz nakłania do refleksji nad zmianami. Czasem zadaje banalne pytania, które nie mogłyby funkcjonować jako podstęp, skierowaniu refleksji na właściwe tory – od początku wiadomo, co autorka chce przez nie osiągnąć. Zmusza czytelników do wiwisekcji i tak układa pytania, żeby odbiorcy sami natychmiast uświadomili sobie, co dzieli ich od pozytywnych zmian. Ten zabieg wydaje się tu nawet bardziej infantylny niż przekonanie, że lektura wystarczy, żeby zmieniać świat (i siebie).
Prosty to tomik, ale przynajmniej inny niż standardowe publikacje dotyczące samorozwoju. Roxana Bowgen jest przekonana co do skuteczności i sensowności stosowanych przez siebie rozwiązań – dlatego też decyduje się na uzewnętrznianie prywatnych przeżyć. Jest to lektura dla tych, którzy nie chcą zbyt wiele czasu poświęcać na samodoskonalenie, ale chętnie coś by zrobili w tym kierunku. Bowgen daje impuls do działania lub przynajmniej do poszukiwania własnych, lepszych pomysłów. Za to w książce znajduje się miejsce na notatki – odpowiedzi pod każdym pytaniem. Można więc ją potraktować jako dzienniczek rozwoju, sposób na śledzenie postępów. Zadania przystosowane są raczej do młodych odbiorców, tekst – wygodniej będzie przyjąć starszym. Jest to więc książka specyficzna.
wtorek, 14 lutego 2017
Gavriel Savit: Anna i Pan Jaskółka
Jaguar, Warszawa 2017.
Podróż
W najtrudniejszych warunkach, kiedy dziecko traci rodziców, gdy w każdej chwili samo może zginąć, autorzy powieści przechodzą do wymiaru baśni. Wokół małego bohatera tworzą osłonę z fantazji, tajemniczości lub przygody. Nad Anną, córką profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, opiekę roztacza Pan Jaskółka. Prawdziwy mężczyzna, który nie chce podać swojego imienia, za to równie sprawnie jak kilkulatka posługuje się różnymi językami. Pan Jaskółka wie, że ojciec Anny już nie wróci, dziewczynka to przeczuwa. Oboje wyruszają w drogę, w której chodzi o to, by nie dać się zauważyć. Łączy ich filozoficzna natura i szacunek do języka. Pan Jaskółka potrafi być kategoryczny, ale i delikatny – działa tak, by nie przestraszyć dziecka, ale i tak, żeby przekonać je do posłuszeństwa. Anna jest dojrzała i mądra nad wiek, nie przypomina zwykłych maluchów. Wie, że może zaufać Panu Jaskółce, bo to jedyna szansa na przetrwanie, jaką ma. Stopniowo rodzi się między nimi więź oparta jedynie na licznych niedopowiedzeniach i emocjach. Wydaje się, że Pan Jaskółka będzie dowodzić wyprawą, ale kiedy na drodze pojawi się Reb Hirschl, człowiek, który po prostu nie może przeżyć wojny, to Anna stawia na swoim i dołącza go do drużyny.
„Anna i Pan Jaskółka” to wzruszająca powieść drogi, w której otoczenie nie ma żadnego wpływu na narrację, liczy się tylko to, co w przestrzeni słowno-filozoficznej i emocjonalnej. Gavriel Savit nawet nie umiałby w prozie oddać realiów wojennych czy specyfiki okupowanej Polski – i nie próbuje. Wysyła bohaterów w trasę najpierw w ślad za niemieckim wojskiem, potem za granicę. Tyle że koloryt lokalny nie ma znaczenia, bo wszystko przepaja specyfika baśniowej opowieści. Nie da się opowiadać o czasach wojny bez scen rzezi czy śmierci, ale u Savita to jak naturalna konsekwencja akceptacji przygody. Pan Jaskółka ma swoje sekrety, Reb Hirschl – kodeks wartości. Wojna wyolbrzymia ich mroczne strony – ale tu każdy dba o to, co dla niego najcenniejsze. Raz jest to życie (swoje i bliskich), raz – honor. Dorośli mężczyźni starają się chronić Annę, ale i dla niej los szykuje pułapki. Na razie bohaterka przekonuje się, ile znaczy przyjaźń i czym jest lojalność, uczy się zaufania, ale też odpowiedzialności. Nie ogląda wojny jako zestawu powszechnie znanych scenek w literaturze czwartej przykrawanych do możliwości percepcyjnych dziecka. Wojna to impuls do nietypowej wyprawy. Od czasu do czasu daje o sobie znać rozmaitymi uciążliwościami, biedą, głodem, strachem czy zagrożeniem – ale tu stanowi kontekst niemal jak z powieści fantasy. Autor nie próbuje uczyć dzieci, czym była druga wojna światowa. Odnosi się do tematu, ale w stylistyce baśniowo-onirycznej, odrzuca informacje na rzecz interpretacji i prowadzi do poetyckiej wręcz krainy. Życie Anny w kraju ogarniętym wojną jest dalekie od ideału, ale tu wydumane i konsumenckie potrzeby zastąpione zostały sprawami bardziej przyziemnymi. Savit na wojnę patrzy zupełnie inaczej niż „zwyczajni” autorzy – wie, że taka perspektywa zapewni mu jednocześnie uznanie dzieci i młodzieży (czyli grupy docelowej odbiorców), dorosłych i krytyków. „Anna i Pan Jaskółka” to tom niemal przygotowany do zgarniania nagród w kolejnych konkursach literackich. Obliczony na wywołanie silnych emocji, zapewnia mocne wrażenia czytelnikom – a przy okazji podsuwa im oryginalną historię i zestaw aforystycznych sformułowań na temat życia, śmierci czy sensu istnienia. Chociaż przez przesłania nie jest to książka łatwa, napisana została z wprawą i spodoba się odbiorcom. Temat wojny, mocno eksploatowany w beletrystyce, tu zyskuje odświeżające spojrzenie. Gavriel Savit ma pomysł na bohaterów i na ich działania, a realizuje ten pomysł tak, że o Annie i Panu Jaskółce trudno będzie zapomnieć. To literacka i piękna opowieść.
Podróż
W najtrudniejszych warunkach, kiedy dziecko traci rodziców, gdy w każdej chwili samo może zginąć, autorzy powieści przechodzą do wymiaru baśni. Wokół małego bohatera tworzą osłonę z fantazji, tajemniczości lub przygody. Nad Anną, córką profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, opiekę roztacza Pan Jaskółka. Prawdziwy mężczyzna, który nie chce podać swojego imienia, za to równie sprawnie jak kilkulatka posługuje się różnymi językami. Pan Jaskółka wie, że ojciec Anny już nie wróci, dziewczynka to przeczuwa. Oboje wyruszają w drogę, w której chodzi o to, by nie dać się zauważyć. Łączy ich filozoficzna natura i szacunek do języka. Pan Jaskółka potrafi być kategoryczny, ale i delikatny – działa tak, by nie przestraszyć dziecka, ale i tak, żeby przekonać je do posłuszeństwa. Anna jest dojrzała i mądra nad wiek, nie przypomina zwykłych maluchów. Wie, że może zaufać Panu Jaskółce, bo to jedyna szansa na przetrwanie, jaką ma. Stopniowo rodzi się między nimi więź oparta jedynie na licznych niedopowiedzeniach i emocjach. Wydaje się, że Pan Jaskółka będzie dowodzić wyprawą, ale kiedy na drodze pojawi się Reb Hirschl, człowiek, który po prostu nie może przeżyć wojny, to Anna stawia na swoim i dołącza go do drużyny.
„Anna i Pan Jaskółka” to wzruszająca powieść drogi, w której otoczenie nie ma żadnego wpływu na narrację, liczy się tylko to, co w przestrzeni słowno-filozoficznej i emocjonalnej. Gavriel Savit nawet nie umiałby w prozie oddać realiów wojennych czy specyfiki okupowanej Polski – i nie próbuje. Wysyła bohaterów w trasę najpierw w ślad za niemieckim wojskiem, potem za granicę. Tyle że koloryt lokalny nie ma znaczenia, bo wszystko przepaja specyfika baśniowej opowieści. Nie da się opowiadać o czasach wojny bez scen rzezi czy śmierci, ale u Savita to jak naturalna konsekwencja akceptacji przygody. Pan Jaskółka ma swoje sekrety, Reb Hirschl – kodeks wartości. Wojna wyolbrzymia ich mroczne strony – ale tu każdy dba o to, co dla niego najcenniejsze. Raz jest to życie (swoje i bliskich), raz – honor. Dorośli mężczyźni starają się chronić Annę, ale i dla niej los szykuje pułapki. Na razie bohaterka przekonuje się, ile znaczy przyjaźń i czym jest lojalność, uczy się zaufania, ale też odpowiedzialności. Nie ogląda wojny jako zestawu powszechnie znanych scenek w literaturze czwartej przykrawanych do możliwości percepcyjnych dziecka. Wojna to impuls do nietypowej wyprawy. Od czasu do czasu daje o sobie znać rozmaitymi uciążliwościami, biedą, głodem, strachem czy zagrożeniem – ale tu stanowi kontekst niemal jak z powieści fantasy. Autor nie próbuje uczyć dzieci, czym była druga wojna światowa. Odnosi się do tematu, ale w stylistyce baśniowo-onirycznej, odrzuca informacje na rzecz interpretacji i prowadzi do poetyckiej wręcz krainy. Życie Anny w kraju ogarniętym wojną jest dalekie od ideału, ale tu wydumane i konsumenckie potrzeby zastąpione zostały sprawami bardziej przyziemnymi. Savit na wojnę patrzy zupełnie inaczej niż „zwyczajni” autorzy – wie, że taka perspektywa zapewni mu jednocześnie uznanie dzieci i młodzieży (czyli grupy docelowej odbiorców), dorosłych i krytyków. „Anna i Pan Jaskółka” to tom niemal przygotowany do zgarniania nagród w kolejnych konkursach literackich. Obliczony na wywołanie silnych emocji, zapewnia mocne wrażenia czytelnikom – a przy okazji podsuwa im oryginalną historię i zestaw aforystycznych sformułowań na temat życia, śmierci czy sensu istnienia. Chociaż przez przesłania nie jest to książka łatwa, napisana została z wprawą i spodoba się odbiorcom. Temat wojny, mocno eksploatowany w beletrystyce, tu zyskuje odświeżające spojrzenie. Gavriel Savit ma pomysł na bohaterów i na ich działania, a realizuje ten pomysł tak, że o Annie i Panu Jaskółce trudno będzie zapomnieć. To literacka i piękna opowieść.
poniedziałek, 13 lutego 2017
Zbigniew Mikołejko: Żywoty świętych poprawione ponownie
Iskry, Warszawa 2017.
Bez świętości
Niebo jest pełne świętych (według wyliczeń podanych w tomie – jest ich tam 2600). Zbigniew Mikołejko zajmuje się zaledwie małą ich cząstką, skupiając się na tych postaciach, które miały coś wspólnego z Polską (lub po prostu były Polakami). „Żywoty świętych poprawione ponownie” to tom potężny, objętością przewyższający Katechizm Kościoła Katolickiego – ale przeznaczony nie dla tych, którzy szukają utwierdzania w wierze lub hagiografii, a dla czytelników zainteresowanych historią i obyczajowością. Zbigniew Mikołejko sięga po sylwetki wpisane już w świadomość odbiorców, tyle że rozbija legendy i wersje powielane trochę mitotwórczo. Nie interesuje się katalogiem cudów ani dowodami na świętość za życia i po śmierci postaci. Rezygnuje – na szczęście – z komponowania wzniosłych życiorysów i z kaznodziejskich tonów (dlatego też nie podejmuje się rejestru cudów: musiałby równolegle prowadzić ich oceny, a nie byłby w stanie ukryć sceptycyzmu). Święci to punkt wyjścia dla ukazania wycinka przeszłości kraju, z jego społeczno-politycznymi uwarunkowaniami.
Zbigniew Mikołejko wciąż poprawia i ulepsza swoją książkę, a fakt, że publikuje ją poza katolickimi wydawnictwami (W.A.B., a teraz Iskry) pokazuje dobitnie, że nie o kanoniczne żywioły świętych mu chodzi. Poszczególni bohaterowie zyskują tutaj drobne komentarze dotyczące rzeczywistości, w jakiej funkcjonowali. Autor przytacza konteksty polityczne (zwłaszcza w czasach panowania pierwszych królów – te są przecież rzadko uświadamiane czytelnikom), pyta, skąd brało się dążenie do świętości, ale unika banałów z ujednolicanych na potrzeby wiernych biografii. Stroni też od legend. Często dla czystej lekturowej przyjemności odnosi się do cytatów z dawnych kronik czy opracowań sprzed wieków. Zestawia wówczas z dzisiejszym światopoglądem nie tylko specyficzny język, ale i różnice w postrzeganiu określonych typów zachowań. Weryfikuje sądy, stara się rozwiewać wątpliwości, a niekiedy po prostu opatruje co bardziej fantastyczne fragmenty nawiasowymi wykrzyknikami (znajdą się strony, na których roi się od sic!-ów). Uwielbia złośliwą ironię i co pewien czas przyznaje się do podszeptów „diabła”, który nakazuje sceptyczne podejście do rewelacji. Im bardziej komicznie brzmią dzisiaj wyimki z życia świętych, tym bardziej lekko podchodzi do nich autor, momentami zamieniając się prawie w felietonistę. Sam nieźle się przy pracy bawi i chce, żeby inni też otrzymali swoją porcję rozrywki. A przy tym nie zamienia się w prześmiewcę szargającego uczucia religijne innych. Wyśmiewa ludzkie przywary lub naleciałości, nie kwestionuje za to (i też specjalnie nie analizuje, co najwyżej wymienia, a i to rzadko) powodów, dla których wybrani zostali dołączeni do szeregu świętych.
Chociaż w tytule to „Żywoty świętych”, autor nie sili się na pełne biografie. Części zwyczajnie nie można odtworzyć, bo jedyne, co pozostało, to hagiograficzne wzmianki z miejscami pustymi tam, gdzie największa jest ciekawość odbiorców i autora. Mikołejko żywotom świętych przygląda się od ludzkiej strony, dopowiada do biografii kontekst – samą biografię przytaczając na tyle, na ile jest to potrzebne dla zrozumienia przyszłej świętości. Jedyny wyjątek czyni dla Karola Wojtyły – i tu widać, jak męcząca (i jak rozbudowana w stosunku do siedmiusetstronicowej „podstawy”) byłaby wersja ze szkicami biograficznymi zamiast celnych esejów. Oczywiście motyw papieża Polaka (liczący prawie sto stron) dla wielu odbiorców będzie ważnym powodem sięgnięcia po książkę – ale stylistycznie niezbyt pasuje do pozostałych tekstów z tomu. Zbigniew Mikołejko daje odbiorcom pojęcie o tym, skąd wzięli się „polscy” święci – i jaką rolę odgrywali wśród sobie współczesnych i dlaczego w ogóle interesować się nimi z dala od kościelnych tekstów. Umiejętne połączenie sacrum (przyszłej i już wiadomej świętości) i profanum (aktualnych życiowych spraw) bardzo ubarwia sylwetki bohaterów tomu i sprawia, że publikacja zaintryguje także zsekularyzowanych czytelników. Zbygniew Mikołejko pisze ze swadą i ogromną erudycją, sięga po rozmaite źródła (raz historyczne, raz… literackie) i nie opiera się tylko na tym, co czytelnicy znają od najmłodszych lat: znane wszystkim legendy traktuje jak odnośnik, dodatek do opowieści, a nie ich sedno. Jest tu sporo smakowitych cytatów, podbarwionych jeszcze ironią autora, jest znakomite wyczucie rytmu i wagi problemów. Jednym spodoba się ujęcie tematu – innym łączenie w stylu klasycznej elegancji i dowcipu, który nie krzywdzi.
Bez świętości
Niebo jest pełne świętych (według wyliczeń podanych w tomie – jest ich tam 2600). Zbigniew Mikołejko zajmuje się zaledwie małą ich cząstką, skupiając się na tych postaciach, które miały coś wspólnego z Polską (lub po prostu były Polakami). „Żywoty świętych poprawione ponownie” to tom potężny, objętością przewyższający Katechizm Kościoła Katolickiego – ale przeznaczony nie dla tych, którzy szukają utwierdzania w wierze lub hagiografii, a dla czytelników zainteresowanych historią i obyczajowością. Zbigniew Mikołejko sięga po sylwetki wpisane już w świadomość odbiorców, tyle że rozbija legendy i wersje powielane trochę mitotwórczo. Nie interesuje się katalogiem cudów ani dowodami na świętość za życia i po śmierci postaci. Rezygnuje – na szczęście – z komponowania wzniosłych życiorysów i z kaznodziejskich tonów (dlatego też nie podejmuje się rejestru cudów: musiałby równolegle prowadzić ich oceny, a nie byłby w stanie ukryć sceptycyzmu). Święci to punkt wyjścia dla ukazania wycinka przeszłości kraju, z jego społeczno-politycznymi uwarunkowaniami.
Zbigniew Mikołejko wciąż poprawia i ulepsza swoją książkę, a fakt, że publikuje ją poza katolickimi wydawnictwami (W.A.B., a teraz Iskry) pokazuje dobitnie, że nie o kanoniczne żywioły świętych mu chodzi. Poszczególni bohaterowie zyskują tutaj drobne komentarze dotyczące rzeczywistości, w jakiej funkcjonowali. Autor przytacza konteksty polityczne (zwłaszcza w czasach panowania pierwszych królów – te są przecież rzadko uświadamiane czytelnikom), pyta, skąd brało się dążenie do świętości, ale unika banałów z ujednolicanych na potrzeby wiernych biografii. Stroni też od legend. Często dla czystej lekturowej przyjemności odnosi się do cytatów z dawnych kronik czy opracowań sprzed wieków. Zestawia wówczas z dzisiejszym światopoglądem nie tylko specyficzny język, ale i różnice w postrzeganiu określonych typów zachowań. Weryfikuje sądy, stara się rozwiewać wątpliwości, a niekiedy po prostu opatruje co bardziej fantastyczne fragmenty nawiasowymi wykrzyknikami (znajdą się strony, na których roi się od sic!-ów). Uwielbia złośliwą ironię i co pewien czas przyznaje się do podszeptów „diabła”, który nakazuje sceptyczne podejście do rewelacji. Im bardziej komicznie brzmią dzisiaj wyimki z życia świętych, tym bardziej lekko podchodzi do nich autor, momentami zamieniając się prawie w felietonistę. Sam nieźle się przy pracy bawi i chce, żeby inni też otrzymali swoją porcję rozrywki. A przy tym nie zamienia się w prześmiewcę szargającego uczucia religijne innych. Wyśmiewa ludzkie przywary lub naleciałości, nie kwestionuje za to (i też specjalnie nie analizuje, co najwyżej wymienia, a i to rzadko) powodów, dla których wybrani zostali dołączeni do szeregu świętych.
Chociaż w tytule to „Żywoty świętych”, autor nie sili się na pełne biografie. Części zwyczajnie nie można odtworzyć, bo jedyne, co pozostało, to hagiograficzne wzmianki z miejscami pustymi tam, gdzie największa jest ciekawość odbiorców i autora. Mikołejko żywotom świętych przygląda się od ludzkiej strony, dopowiada do biografii kontekst – samą biografię przytaczając na tyle, na ile jest to potrzebne dla zrozumienia przyszłej świętości. Jedyny wyjątek czyni dla Karola Wojtyły – i tu widać, jak męcząca (i jak rozbudowana w stosunku do siedmiusetstronicowej „podstawy”) byłaby wersja ze szkicami biograficznymi zamiast celnych esejów. Oczywiście motyw papieża Polaka (liczący prawie sto stron) dla wielu odbiorców będzie ważnym powodem sięgnięcia po książkę – ale stylistycznie niezbyt pasuje do pozostałych tekstów z tomu. Zbigniew Mikołejko daje odbiorcom pojęcie o tym, skąd wzięli się „polscy” święci – i jaką rolę odgrywali wśród sobie współczesnych i dlaczego w ogóle interesować się nimi z dala od kościelnych tekstów. Umiejętne połączenie sacrum (przyszłej i już wiadomej świętości) i profanum (aktualnych życiowych spraw) bardzo ubarwia sylwetki bohaterów tomu i sprawia, że publikacja zaintryguje także zsekularyzowanych czytelników. Zbygniew Mikołejko pisze ze swadą i ogromną erudycją, sięga po rozmaite źródła (raz historyczne, raz… literackie) i nie opiera się tylko na tym, co czytelnicy znają od najmłodszych lat: znane wszystkim legendy traktuje jak odnośnik, dodatek do opowieści, a nie ich sedno. Jest tu sporo smakowitych cytatów, podbarwionych jeszcze ironią autora, jest znakomite wyczucie rytmu i wagi problemów. Jednym spodoba się ujęcie tematu – innym łączenie w stylu klasycznej elegancji i dowcipu, który nie krzywdzi.
niedziela, 12 lutego 2017
Małgorzata Karolina Piekarska: LO-teria
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Młodzież
Ku zadowoleniu czytelników Małgorzata Karolina Piekarska napisała tom o dalszych losach bohaterów „Klasy pani Czajki”. W pierwszej powieści przeprowadzała nastolatki przez całe gimnazjum, w „LO-terii” idzie za nimi do szkół średnich i obserwuje coraz bardziej skomplikowane relacje. Część dawnych znajomych utrzymała ze sobą kontakt i mimo zmiany szkoły spotyka się na imprezach czy podczas wspólnych wyjść do kina. Nowa szkoła to również szansa na zmiany, na budowanie nowej tożsamości – i na znajomości, które mogą przynieść wiele dobrego ludziom.
„LO-teria” jest ostrzejsza niż „Klasa pani Czajki”. Wyzwania, z jakimi mierzą się bohaterowie, należą do bardziej skomplikowanych, dużo więcej tu też… przemocy. Raz to dziewczyna może dla zemsty zlecić pobicie chłopaka, innym razem do agresji doprowadzeni zostaną spokojni koledzy – w obronie koleżanki. Pojawiają się problemy ponad siły niedojrzałych emocjonalnie bohaterów: niechciana ciąża czy szantaże. Autorka podsuwa obrazy przemocy domowej, ale i sytuacje „odwrotne”, gdy ktoś niszczy możliwość zyskania rodziny. W „LO-terii” pojawia się śmierć – i ta tragiczna, i ta naturalna – a młode pokolenie wcale nie jest przed nią chronione. Poza tym Piekarska wprowadza standardowe motywy z powieści młodzieżowych – konflikty z rodzicami, miłość, przyjaźń czy zazdrość. Bohaterów jest wielu i wikłają się w rozmaite relacje.
„LO-teria” to zestaw tematycznych rozdziałów. W każdym Małgorzata Karolina Piekarska skupia się na dwóch lub trzech wybranych nastolatkach wchodzących w interakcje – i odwołuje się do wyrazistego problemu, który czasami powróci w jednym z przyszłych fragmentów, a czasami jest zamkniętą całością dającą młodzieży do myślenia. Bohaterowie wciąż kłócą się lub godzą, próbują udzielać sobie wsparcia i pomocy albo szukać własnej drogi z dala od innych. Powoli sprawdzają też, co właściwie ich interesuje i czym chcieliby się zajmować w życiu. Coraz poważniej myślą o przyszłości, co nie przeszkadza im we wszczynaniu infantylnych kłótni tu i teraz.
Ale dorośli też nie są bez winy. Istnieją tacy, którzy – po ciężkich chorobach i wyzwaniach niesionych przez los – zyskali odpowiedzialne i rozsądne dzieci, są i tacy, którzy wciąż popełniają błędy i pakują się w kłopoty. Jedni swoimi obawami niszczą udane związki pociech, drudzy przegrywają własne życie. Nie zawsze kłótnie są efektem uprzedzeń i niechęci – u mamy Małgosi nasilające się irracjonalne ataki na domowników to zapowiedź bezwzględnej choroby. Małgorzata Karolina Piekarska bardzo dba o to, by bohaterowie „LO-terii” rzeczywiście mieli powody do zmartwień – i do wspólnego szukania rozwiązań. Ta autorka nie proponuje wydumanych sporów o byle błahostkę. Kiedy nawiązuje do międzyludzkich konfliktów, zawsze ma na uwadze lekcję, jaką z lektury wyciągną nastolatki. Pisze tak, żeby zakamuflowane w tekście wskazówki przydały się odbiorcom. Chociaż wiele z nich pojawia się w dialogach, nie mają posmaku psychologicznych pogadanek z teorii – autorka woli, by bohaterowie dochodzili do ważnych wniosków samodzielnie – wtedy ich doświadczenia będą cenniejsze dla czytelników. „LO-teria” to mądra książka, która dostarcza też nastolatkom ciekawych (i „życiowych”, mimo że przerysowanych) fabuł oraz portretów. To wartościowa lektura – cieszy zatem fakt, że powraca na rynek wydawniczy i będzie mogła dotrzeć do większej liczby odbiorców. „LO-teria” to książka napisana ze znawstwem tematu, ale i z humorem, uniwersalna i niestroniąca od trudnych zagadnień.
Młodzież
Ku zadowoleniu czytelników Małgorzata Karolina Piekarska napisała tom o dalszych losach bohaterów „Klasy pani Czajki”. W pierwszej powieści przeprowadzała nastolatki przez całe gimnazjum, w „LO-terii” idzie za nimi do szkół średnich i obserwuje coraz bardziej skomplikowane relacje. Część dawnych znajomych utrzymała ze sobą kontakt i mimo zmiany szkoły spotyka się na imprezach czy podczas wspólnych wyjść do kina. Nowa szkoła to również szansa na zmiany, na budowanie nowej tożsamości – i na znajomości, które mogą przynieść wiele dobrego ludziom.
„LO-teria” jest ostrzejsza niż „Klasa pani Czajki”. Wyzwania, z jakimi mierzą się bohaterowie, należą do bardziej skomplikowanych, dużo więcej tu też… przemocy. Raz to dziewczyna może dla zemsty zlecić pobicie chłopaka, innym razem do agresji doprowadzeni zostaną spokojni koledzy – w obronie koleżanki. Pojawiają się problemy ponad siły niedojrzałych emocjonalnie bohaterów: niechciana ciąża czy szantaże. Autorka podsuwa obrazy przemocy domowej, ale i sytuacje „odwrotne”, gdy ktoś niszczy możliwość zyskania rodziny. W „LO-terii” pojawia się śmierć – i ta tragiczna, i ta naturalna – a młode pokolenie wcale nie jest przed nią chronione. Poza tym Piekarska wprowadza standardowe motywy z powieści młodzieżowych – konflikty z rodzicami, miłość, przyjaźń czy zazdrość. Bohaterów jest wielu i wikłają się w rozmaite relacje.
„LO-teria” to zestaw tematycznych rozdziałów. W każdym Małgorzata Karolina Piekarska skupia się na dwóch lub trzech wybranych nastolatkach wchodzących w interakcje – i odwołuje się do wyrazistego problemu, który czasami powróci w jednym z przyszłych fragmentów, a czasami jest zamkniętą całością dającą młodzieży do myślenia. Bohaterowie wciąż kłócą się lub godzą, próbują udzielać sobie wsparcia i pomocy albo szukać własnej drogi z dala od innych. Powoli sprawdzają też, co właściwie ich interesuje i czym chcieliby się zajmować w życiu. Coraz poważniej myślą o przyszłości, co nie przeszkadza im we wszczynaniu infantylnych kłótni tu i teraz.
Ale dorośli też nie są bez winy. Istnieją tacy, którzy – po ciężkich chorobach i wyzwaniach niesionych przez los – zyskali odpowiedzialne i rozsądne dzieci, są i tacy, którzy wciąż popełniają błędy i pakują się w kłopoty. Jedni swoimi obawami niszczą udane związki pociech, drudzy przegrywają własne życie. Nie zawsze kłótnie są efektem uprzedzeń i niechęci – u mamy Małgosi nasilające się irracjonalne ataki na domowników to zapowiedź bezwzględnej choroby. Małgorzata Karolina Piekarska bardzo dba o to, by bohaterowie „LO-terii” rzeczywiście mieli powody do zmartwień – i do wspólnego szukania rozwiązań. Ta autorka nie proponuje wydumanych sporów o byle błahostkę. Kiedy nawiązuje do międzyludzkich konfliktów, zawsze ma na uwadze lekcję, jaką z lektury wyciągną nastolatki. Pisze tak, żeby zakamuflowane w tekście wskazówki przydały się odbiorcom. Chociaż wiele z nich pojawia się w dialogach, nie mają posmaku psychologicznych pogadanek z teorii – autorka woli, by bohaterowie dochodzili do ważnych wniosków samodzielnie – wtedy ich doświadczenia będą cenniejsze dla czytelników. „LO-teria” to mądra książka, która dostarcza też nastolatkom ciekawych (i „życiowych”, mimo że przerysowanych) fabuł oraz portretów. To wartościowa lektura – cieszy zatem fakt, że powraca na rynek wydawniczy i będzie mogła dotrzeć do większej liczby odbiorców. „LO-teria” to książka napisana ze znawstwem tematu, ale i z humorem, uniwersalna i niestroniąca od trudnych zagadnień.
Wojciech Widłak: Król Gromoryk i niezwykła zbroja
Egmont, Warszawa 2016.
Wypadek
Król Gromoryk trzyma w magazynie zbroje z czasów, gdy był mały i gdy był duży, gdy był chudy i gdy był gruby. Jedną zbroję darzy szczególnym sentymentem – to w niej miał zamiar oświadczyć się Dobrochnie przed laty. I chociaż randka zakończyła się malowniczą katastrofą, król i królowa do dzisiaj są razem, a dawne lata wspominają z sentymentem. Tym razem jednak król Gromoryk, który nie chce korzystać z pomocy kota Gaduły… niszczy ulubioną zbroję i sprawia, że ta rozpada się na małe kawałeczki różnych kształtów. Kot próbuje ją złożyć, ale gdyby tylko przewidział, co z tego wyniknie… „Król Gromoryk i niezwykła zbroja” to dowcipna historyjka pozwalająca dzieciom ćwiczyć czytanie – i nie tylko. Tomik spod znaku Czytam główkuję oznacza również przygodę matematyczną powiązaną z treścią bajki – dzieci będą wspierać bohaterów i wykonywać zadania związane z akcją, a przy okazji chłonąć matematyczną wiedzę.
Wojciech Widłak proponuje tu pełen humoru tekst. W przygodzie króla Gromoryka bez przerwy pojawiają się mrugnięcia okiem do odbiorców (małych i tych starszych, gdyby akurat się zabłąkali). Dowcip kryje się nie tylko w motywie zbroi (w które król już, z racji tuszy, nie wejdzie) – absurd uruchamiany jest przez kota Gadułę, wynalazcę znakomitego środka czyszczącego z obierek ziemniaków. Śmiech wywoła malowniczy upadek z drabiny i efekt działań Gaduły, który chce z puzzli poskładać z powrotem zbroję. Do tego Widłak ukrywa żarty na wyższym poziomie (królestwo Konfabulii) – dla samej przyjemności ironicznego konstruowania świata bajki. Sam tekst, pełen niespodzianek i obfitujący w „kawały” różnego rodzaju, sprawi przyjemność dzieciom – nie po raz pierwszy Wojciech Widłak udowadnia, że ma pomysły na bajki, które rozbawią.
Maria Środoń, autorka okołomatematycznych zagadek, przymierza się do najpełniejszego wykorzystania podpowiedzi z fabuły. Matematyka na tym poziomie nie jest liczeniem (a przynajmniej rzadko). To tworzenie zbiorów (zaznaczanie kolorowymi pętlami odpowiednich przedmiotów), porównywanie wielkości (zbroje króla od najmniejszej do największej lub od najwęższej do najbardziej obszernej), dopasowywanie części zbroi, układanie obrazków w odpowiedniej kolejności, łączenie przyczyn i skutków, kontynuowanie wzorów z podanych figur… do części zabaw przydają się zwykłe kredki, do części natomiast – naklejki, którymi uzupełnia się rysunki. U króla Gromoryka nie ma czasu na lenistwo, tu bez przerwy coś się dzieje, niekiedy nawet strony z opowiadaniem przetykane są rozkładówkami z zadaniami dla dzieci. Standardowo natomiast dolny margines każdej ze stron to miejsce na matematyczne wyzwania. Środoń dba o to, by płynęły one bezpośrednio z przygody króla, więc dzieci wcale nie odrywają się od opowiastki, tylko zyskują jej rozwinięcie.
Ewa Poklewska-Koziełło oczywiście również dba o dobry humor odbiorców – proponując rysunki przesycone humorem w stylu komiksowym. Chociaż każda rozkładówka dzieli się na część narracyjną i część matematyczną, nie może zabraknąć miejsca na grafiki, które działają niemal jak picture bookowe – dokładnie wypełniają całą wolną przestrzeń i unaoczniają odbiorcom bieg wydarzeń. W ten sposób przygoda króla Gromoryka staje się jeszcze śmieszniejsza i bardziej kusi maluchy. W serii Czytam główkuję opowiastki o Gromoryku, Dobrochnie i kocie Gadule stanowią osobną podserię i są kierowane do tych kilkulatków, które lubią się śmiać. W taki sposób można się uczyć matematyki bez stresu i bez skojarzeń z przykrymi szkolnymi obowiązkami. Dla wielu dzieci okaże się zatem ta propozycja miłym wprowadzeniem w matematyczne tematy.
Wypadek
Król Gromoryk trzyma w magazynie zbroje z czasów, gdy był mały i gdy był duży, gdy był chudy i gdy był gruby. Jedną zbroję darzy szczególnym sentymentem – to w niej miał zamiar oświadczyć się Dobrochnie przed laty. I chociaż randka zakończyła się malowniczą katastrofą, król i królowa do dzisiaj są razem, a dawne lata wspominają z sentymentem. Tym razem jednak król Gromoryk, który nie chce korzystać z pomocy kota Gaduły… niszczy ulubioną zbroję i sprawia, że ta rozpada się na małe kawałeczki różnych kształtów. Kot próbuje ją złożyć, ale gdyby tylko przewidział, co z tego wyniknie… „Król Gromoryk i niezwykła zbroja” to dowcipna historyjka pozwalająca dzieciom ćwiczyć czytanie – i nie tylko. Tomik spod znaku Czytam główkuję oznacza również przygodę matematyczną powiązaną z treścią bajki – dzieci będą wspierać bohaterów i wykonywać zadania związane z akcją, a przy okazji chłonąć matematyczną wiedzę.
Wojciech Widłak proponuje tu pełen humoru tekst. W przygodzie króla Gromoryka bez przerwy pojawiają się mrugnięcia okiem do odbiorców (małych i tych starszych, gdyby akurat się zabłąkali). Dowcip kryje się nie tylko w motywie zbroi (w które król już, z racji tuszy, nie wejdzie) – absurd uruchamiany jest przez kota Gadułę, wynalazcę znakomitego środka czyszczącego z obierek ziemniaków. Śmiech wywoła malowniczy upadek z drabiny i efekt działań Gaduły, który chce z puzzli poskładać z powrotem zbroję. Do tego Widłak ukrywa żarty na wyższym poziomie (królestwo Konfabulii) – dla samej przyjemności ironicznego konstruowania świata bajki. Sam tekst, pełen niespodzianek i obfitujący w „kawały” różnego rodzaju, sprawi przyjemność dzieciom – nie po raz pierwszy Wojciech Widłak udowadnia, że ma pomysły na bajki, które rozbawią.
Maria Środoń, autorka okołomatematycznych zagadek, przymierza się do najpełniejszego wykorzystania podpowiedzi z fabuły. Matematyka na tym poziomie nie jest liczeniem (a przynajmniej rzadko). To tworzenie zbiorów (zaznaczanie kolorowymi pętlami odpowiednich przedmiotów), porównywanie wielkości (zbroje króla od najmniejszej do największej lub od najwęższej do najbardziej obszernej), dopasowywanie części zbroi, układanie obrazków w odpowiedniej kolejności, łączenie przyczyn i skutków, kontynuowanie wzorów z podanych figur… do części zabaw przydają się zwykłe kredki, do części natomiast – naklejki, którymi uzupełnia się rysunki. U króla Gromoryka nie ma czasu na lenistwo, tu bez przerwy coś się dzieje, niekiedy nawet strony z opowiadaniem przetykane są rozkładówkami z zadaniami dla dzieci. Standardowo natomiast dolny margines każdej ze stron to miejsce na matematyczne wyzwania. Środoń dba o to, by płynęły one bezpośrednio z przygody króla, więc dzieci wcale nie odrywają się od opowiastki, tylko zyskują jej rozwinięcie.
Ewa Poklewska-Koziełło oczywiście również dba o dobry humor odbiorców – proponując rysunki przesycone humorem w stylu komiksowym. Chociaż każda rozkładówka dzieli się na część narracyjną i część matematyczną, nie może zabraknąć miejsca na grafiki, które działają niemal jak picture bookowe – dokładnie wypełniają całą wolną przestrzeń i unaoczniają odbiorcom bieg wydarzeń. W ten sposób przygoda króla Gromoryka staje się jeszcze śmieszniejsza i bardziej kusi maluchy. W serii Czytam główkuję opowiastki o Gromoryku, Dobrochnie i kocie Gadule stanowią osobną podserię i są kierowane do tych kilkulatków, które lubią się śmiać. W taki sposób można się uczyć matematyki bez stresu i bez skojarzeń z przykrymi szkolnymi obowiązkami. Dla wielu dzieci okaże się zatem ta propozycja miłym wprowadzeniem w matematyczne tematy.
sobota, 11 lutego 2017
Suzy Becker: Katarzyna jak sprężyna
Akapit Press, Łódź 2016.
Przyjaźń
Przedziwna jest Katarzyna, bohaterka powieści pop Suzy Becker „Katarzyna jak sprężyna”. Może dlatego, że to pierwsza powieść tej autorki, a może – z powodu rozbieżności deklarowanego wieku bohaterki (10 lat) z jej codziennymi wyzwaniami. Katarzyna ma codzienność dość odległą od tego, co znają polskie maluchy. W jej drużynie harcerskiej (prowadzonej przez mamy) nie zdobywa się sprawności, do szkoły dziewczynka jeździ szkolnym autobusem (a kierowca, raczony przez dzieci wierszykami na swój temat, może maluchy przesadzać), w domu znajduje się z kolei misa wypełniona tematami do rozmowy – by trenować całą rodziną sztukę konwersacji. Katarzyna powinna wieść życie zwyczajnego dziecka – ale zachowuje się jak nastolatka i mocno wyolbrzymia problemy w relacjach interpersonalnych.
Najlepszą przyjaciółką Katarzyny jest Baśka (a lista zalet Baśki stale się wydłuża). Z kolei Nora Klein to szkolna koleżanka, której po prostu nie da się lubić. Nora jest odludkiem i stroni od towarzystwa, stale zasłaniając twarz kapturem. Nie pozwala nikomu siadać obok siebie w autobusie i zmusza innych do realizowania jej próśb (zwłaszcza dotyczy to Katarzyny, która przez brak asertywności wpada w kłopoty i naraża się swojej przybranej siostrze). Tematy szkolne tej bohaterki to między innymi chęć zostania kierownikiem sekcji w orkiestrze – ale Katarzyna od mamy otrzymuje najbardziej odpowiedzialne zadanie. Ma pomóc Norze otworzyć się na innych i sprawić, by dziewczynka zdobyła przyjaciół. W tomie „Katarzyna jak sprężyna” akcja toczy się dość szybko, a podporządkowana jest rytmowi kolejnych dni. Nie ma w niej zbyt wyrazistych nadrzędnych wątków – to, co dotyczy kwestii Nory to raczej psychologia niż konkretne zajęcie. Katarzyna zachowuje się jak ambitna nastolatka – nie dość, że usiłuje sprostać wymaganiom dorosłych, to jeszcze realizować własne marzenia. Wszystko razem staje się trochę wyzwaniem ponad siły, ale bohaterka się nie poddaje. Czeka ją jeszcze wiele otwartych konfliktów, zanim w ogóle będzie mogła decydować o sobie (i zanim nauczy się odrywać od pragnień innych). U Katarzyny siłą napędową wydarzeń bywa jej mama, która realizuje podręcznikowe wytyczne dotyczące wychowywania dzieci, ale nie dba o to, że niektóre teorie kompletnie się nie sprawdzają w domu. Trudności to po prostu wyzwania.
Katarzyna, która prowadzi swoją relację w dziennikowym stylu, przyznaje się do fascynacji serią Dzienniki Nikki – i widać, że Suzy Becker traktowała tę bestsellerową serię jako punkt odniesienia. Różni się jednak od niej w każdym elemencie. Katarzyna nie jest przekonująca w językowym obrazie świata, ale próbuje dopowiadać drobne komentarze rysunkami. Tu są to prosto kreślone sylwetki i komiksowe dymki, wypadające bardziej naturalnie jako tworzone „na żywo” ilustracje do wydarzeń. Becker idzie w ślady twórców powieści komiksowych, żeby przyciągnąć dzieci. W rysunkach w tym stylu może wykorzystywać dowcip i dopowiadać puenty z dziedziny humoru sytuacyjnego, te, na które nie byłoby miejsca w tekście.
„Katarzyna jak sprężyna” to tom, który wprawdzie jest powieścią pop, ale od specyfiki gatunku oddala się przez rodzaj poruszanych tematów. Katarzyna mniej interesuje się dostępnymi rozrywkami, bardziej przejmuje się natomiast szkołą i budowaniem przyjaznych kontaktów z kimś, komu na tym wcale nie zależy. To bohaterka, w której kreację – lub pomysł na nią – trochę trudno uwierzyć. Suzy Becker próbuje jednak pokazać czytelnikom, że powieści komiksowe to również miejsce na akcje wychowawcze czy impulsy do samorozwoju. „Katarzyna jak sprężyna” to próba przejścia w powieści dla dzieci w rejony dotąd niechętnie odwiedzane.
Przyjaźń
Przedziwna jest Katarzyna, bohaterka powieści pop Suzy Becker „Katarzyna jak sprężyna”. Może dlatego, że to pierwsza powieść tej autorki, a może – z powodu rozbieżności deklarowanego wieku bohaterki (10 lat) z jej codziennymi wyzwaniami. Katarzyna ma codzienność dość odległą od tego, co znają polskie maluchy. W jej drużynie harcerskiej (prowadzonej przez mamy) nie zdobywa się sprawności, do szkoły dziewczynka jeździ szkolnym autobusem (a kierowca, raczony przez dzieci wierszykami na swój temat, może maluchy przesadzać), w domu znajduje się z kolei misa wypełniona tematami do rozmowy – by trenować całą rodziną sztukę konwersacji. Katarzyna powinna wieść życie zwyczajnego dziecka – ale zachowuje się jak nastolatka i mocno wyolbrzymia problemy w relacjach interpersonalnych.
Najlepszą przyjaciółką Katarzyny jest Baśka (a lista zalet Baśki stale się wydłuża). Z kolei Nora Klein to szkolna koleżanka, której po prostu nie da się lubić. Nora jest odludkiem i stroni od towarzystwa, stale zasłaniając twarz kapturem. Nie pozwala nikomu siadać obok siebie w autobusie i zmusza innych do realizowania jej próśb (zwłaszcza dotyczy to Katarzyny, która przez brak asertywności wpada w kłopoty i naraża się swojej przybranej siostrze). Tematy szkolne tej bohaterki to między innymi chęć zostania kierownikiem sekcji w orkiestrze – ale Katarzyna od mamy otrzymuje najbardziej odpowiedzialne zadanie. Ma pomóc Norze otworzyć się na innych i sprawić, by dziewczynka zdobyła przyjaciół. W tomie „Katarzyna jak sprężyna” akcja toczy się dość szybko, a podporządkowana jest rytmowi kolejnych dni. Nie ma w niej zbyt wyrazistych nadrzędnych wątków – to, co dotyczy kwestii Nory to raczej psychologia niż konkretne zajęcie. Katarzyna zachowuje się jak ambitna nastolatka – nie dość, że usiłuje sprostać wymaganiom dorosłych, to jeszcze realizować własne marzenia. Wszystko razem staje się trochę wyzwaniem ponad siły, ale bohaterka się nie poddaje. Czeka ją jeszcze wiele otwartych konfliktów, zanim w ogóle będzie mogła decydować o sobie (i zanim nauczy się odrywać od pragnień innych). U Katarzyny siłą napędową wydarzeń bywa jej mama, która realizuje podręcznikowe wytyczne dotyczące wychowywania dzieci, ale nie dba o to, że niektóre teorie kompletnie się nie sprawdzają w domu. Trudności to po prostu wyzwania.
Katarzyna, która prowadzi swoją relację w dziennikowym stylu, przyznaje się do fascynacji serią Dzienniki Nikki – i widać, że Suzy Becker traktowała tę bestsellerową serię jako punkt odniesienia. Różni się jednak od niej w każdym elemencie. Katarzyna nie jest przekonująca w językowym obrazie świata, ale próbuje dopowiadać drobne komentarze rysunkami. Tu są to prosto kreślone sylwetki i komiksowe dymki, wypadające bardziej naturalnie jako tworzone „na żywo” ilustracje do wydarzeń. Becker idzie w ślady twórców powieści komiksowych, żeby przyciągnąć dzieci. W rysunkach w tym stylu może wykorzystywać dowcip i dopowiadać puenty z dziedziny humoru sytuacyjnego, te, na które nie byłoby miejsca w tekście.
„Katarzyna jak sprężyna” to tom, który wprawdzie jest powieścią pop, ale od specyfiki gatunku oddala się przez rodzaj poruszanych tematów. Katarzyna mniej interesuje się dostępnymi rozrywkami, bardziej przejmuje się natomiast szkołą i budowaniem przyjaznych kontaktów z kimś, komu na tym wcale nie zależy. To bohaterka, w której kreację – lub pomysł na nią – trochę trudno uwierzyć. Suzy Becker próbuje jednak pokazać czytelnikom, że powieści komiksowe to również miejsce na akcje wychowawcze czy impulsy do samorozwoju. „Katarzyna jak sprężyna” to próba przejścia w powieści dla dzieci w rejony dotąd niechętnie odwiedzane.
Morris, Goscinny: Lucky Luke. Dyliżans
Egmont, Warszawa 2016.
Przeprawa
Na dyliżanse kompanii transportowej Wells wciąż napadają bandyci. Żaden dyliżans nie może już gwarantować bezpieczeństwa, a w konsekwencji spada zaufanie do firmy. Klienci rezygnują z jej usług i nic nie jest w stanie tego zmienić. Ale zanim szef ogłosi bankructwo, podejmuje jeszcze jeden bardzo ryzykowny krok. Postanawia w niebezpieczną trasę wysłać dyliżans z pasażerami oraz skrzynią pełną złota. Żeby przywrócić społeczne zaufanie, zatrudnia Lucky Luke’a, najsławniejszego kowboja – jako ochroniarza. Informację o niecodziennym wydarzeniu upublicznia przez prasę i plakaty rozlepiane na trasie tak, by żaden bandyta nie przeoczył szansy na szybkie wzbogacenie się i zyskanie sławy w przestępczym światku. Dodatkowe atrakcje zapewniają już sami pasażerowie: kaznodzieja, nałogowy hazardzista, fotograf liczący na sensacyjne zdjęcia czy dama z mężem-pantoflarzem. Towarzystwo przemierza trasę od gospody do gospody, wplątując się w najdziwniejsze wydarzenia, a Lucky Luke usiłuje przewidzieć zagrożenia oraz pułapki na drodze. Jest w końcu najlepszy. A poza tym to jedyna nadzieja kompanii na odniesienie marketingowego sukcesu. Lucky Luke nawet w chwilach grozy nie traci poczucia humoru, więc jeszcze łatwiej go polubić.
„Dyliżans” to komiks wykorzystujący stereotypowe już elementy westernu, wykorzystujący konwencję dla ciągłego podsycania śmiechu. Mistrzowski duet Morris i Goscinny zapewnia przejrzystą opowieść z oczywistymi zwrotami akcji, ale też z przepięknymi puentującymi sytuacje detalami. Autorzy śmieją się ze wszystkiego: damsko-męskie relacje, bandyci przygotowujący zasadzki, konie inteligentniejsze od jeźdźców… bez przerwy pojawia się poza rytmem podróży coś, co odwraca uwagę od zasadniczej misji bohatera. Pewne sytuacje okazują się wyjątkowe, ale inne układają się w serię, za każdym razem doczekując się oryginalnego i komicznego rozwiązania. Na przykładzie „Dyliżansu” można by przeanalizować całkiem sporo komizmotwórczych chwytów. Powody do śmiechu dla dzieci (i dla dorosłych, dla nich zresztą dużo więcej) to nie ostatni argument za sięgnięciem po klasykę komiksu. Morris popisuje się tutaj precyzyjną kreską (wiele razy uwagę zatrzymywać będą pojedyncze kadry z minami postaci lub bezsłownymi komentarzami do akcji). Goscinny za to prowadzi wyobraźnię czytelników tak, by całkowicie nad nimi zapanować. Gra nieprzewidywalnością przy uwielbieniu dla konwencji, gatunek zapewnia mu sporo nowych interpretacji. W efekcie „Dyliżans”, który już na poziomie tytułu pokazuje, że historia należy do przeszłości, zamienia się w komiks wciąż ciekawy.
Idealizowany bohater spotyka tu swoje odzwierciedlenie – woźnica dyliżansu (fizycznie – przeciwieństwo kowboja) ma podobne poczucie humoru i podejście do zagrożeń. Jest rubaszną wersją ideału, a to zawsze się sprawdza. Ale autorzy przygotowali całą gamę typów postaci – każdy, kto wsiada do dyliżansu, i każdy, kogo podróżni spotkają w zajazdach, zasługuje na uznanie za sprawą precyzyjnych kreacji i bezbłędnych charakterystyk. Tutaj nie ma postaci zbędnych, każda wnosi jeśli nie informację, to coś do kolorytu lokalnego. W efekcie – dostarcza radości.
Wydawnictwo Egmont wznawia serię komiksów z przygodami Lucky Luke’a. Ten powrót do klasyki ucieszy zwłaszcza stęsknionych za dobrymi opowieściami w tym gatunku, uświadomi też czytelnikom, że udane historie nie mają szans się zestarzeć, nawet jeśli realia zmieniły się zupełnie. „Dyliżans” to komiks z 1968 roku – a ma szansę i dzisiaj zrobić furorę na rynku wydawniczym. W „Dyliżansie” spotykamy i klasyczny podział na uczciwych i bandytów, i równie tradycyjną groźbę otoczenia w smole i pierzu dłużników, wizytę u Indian, którym jeszcze można zaskoczyć zdobyczami technologii. Ale i… satyrę na działania mediów czy marketingowców – poszukiwanie sensacji i nadawanie rozgłosu rozmaitym sprawom bez refleksji, jak może to wpłynąć na uczestników wydarzenia. I ta satyra okazuje się wciąż aktualna. Po „Dyliżans” można sięgnąć z przyjemnością – niektórzy przy tym odnajdą ślady wspomnień z dzieciństwa.
Przeprawa
Na dyliżanse kompanii transportowej Wells wciąż napadają bandyci. Żaden dyliżans nie może już gwarantować bezpieczeństwa, a w konsekwencji spada zaufanie do firmy. Klienci rezygnują z jej usług i nic nie jest w stanie tego zmienić. Ale zanim szef ogłosi bankructwo, podejmuje jeszcze jeden bardzo ryzykowny krok. Postanawia w niebezpieczną trasę wysłać dyliżans z pasażerami oraz skrzynią pełną złota. Żeby przywrócić społeczne zaufanie, zatrudnia Lucky Luke’a, najsławniejszego kowboja – jako ochroniarza. Informację o niecodziennym wydarzeniu upublicznia przez prasę i plakaty rozlepiane na trasie tak, by żaden bandyta nie przeoczył szansy na szybkie wzbogacenie się i zyskanie sławy w przestępczym światku. Dodatkowe atrakcje zapewniają już sami pasażerowie: kaznodzieja, nałogowy hazardzista, fotograf liczący na sensacyjne zdjęcia czy dama z mężem-pantoflarzem. Towarzystwo przemierza trasę od gospody do gospody, wplątując się w najdziwniejsze wydarzenia, a Lucky Luke usiłuje przewidzieć zagrożenia oraz pułapki na drodze. Jest w końcu najlepszy. A poza tym to jedyna nadzieja kompanii na odniesienie marketingowego sukcesu. Lucky Luke nawet w chwilach grozy nie traci poczucia humoru, więc jeszcze łatwiej go polubić.
„Dyliżans” to komiks wykorzystujący stereotypowe już elementy westernu, wykorzystujący konwencję dla ciągłego podsycania śmiechu. Mistrzowski duet Morris i Goscinny zapewnia przejrzystą opowieść z oczywistymi zwrotami akcji, ale też z przepięknymi puentującymi sytuacje detalami. Autorzy śmieją się ze wszystkiego: damsko-męskie relacje, bandyci przygotowujący zasadzki, konie inteligentniejsze od jeźdźców… bez przerwy pojawia się poza rytmem podróży coś, co odwraca uwagę od zasadniczej misji bohatera. Pewne sytuacje okazują się wyjątkowe, ale inne układają się w serię, za każdym razem doczekując się oryginalnego i komicznego rozwiązania. Na przykładzie „Dyliżansu” można by przeanalizować całkiem sporo komizmotwórczych chwytów. Powody do śmiechu dla dzieci (i dla dorosłych, dla nich zresztą dużo więcej) to nie ostatni argument za sięgnięciem po klasykę komiksu. Morris popisuje się tutaj precyzyjną kreską (wiele razy uwagę zatrzymywać będą pojedyncze kadry z minami postaci lub bezsłownymi komentarzami do akcji). Goscinny za to prowadzi wyobraźnię czytelników tak, by całkowicie nad nimi zapanować. Gra nieprzewidywalnością przy uwielbieniu dla konwencji, gatunek zapewnia mu sporo nowych interpretacji. W efekcie „Dyliżans”, który już na poziomie tytułu pokazuje, że historia należy do przeszłości, zamienia się w komiks wciąż ciekawy.
Idealizowany bohater spotyka tu swoje odzwierciedlenie – woźnica dyliżansu (fizycznie – przeciwieństwo kowboja) ma podobne poczucie humoru i podejście do zagrożeń. Jest rubaszną wersją ideału, a to zawsze się sprawdza. Ale autorzy przygotowali całą gamę typów postaci – każdy, kto wsiada do dyliżansu, i każdy, kogo podróżni spotkają w zajazdach, zasługuje na uznanie za sprawą precyzyjnych kreacji i bezbłędnych charakterystyk. Tutaj nie ma postaci zbędnych, każda wnosi jeśli nie informację, to coś do kolorytu lokalnego. W efekcie – dostarcza radości.
Wydawnictwo Egmont wznawia serię komiksów z przygodami Lucky Luke’a. Ten powrót do klasyki ucieszy zwłaszcza stęsknionych za dobrymi opowieściami w tym gatunku, uświadomi też czytelnikom, że udane historie nie mają szans się zestarzeć, nawet jeśli realia zmieniły się zupełnie. „Dyliżans” to komiks z 1968 roku – a ma szansę i dzisiaj zrobić furorę na rynku wydawniczym. W „Dyliżansie” spotykamy i klasyczny podział na uczciwych i bandytów, i równie tradycyjną groźbę otoczenia w smole i pierzu dłużników, wizytę u Indian, którym jeszcze można zaskoczyć zdobyczami technologii. Ale i… satyrę na działania mediów czy marketingowców – poszukiwanie sensacji i nadawanie rozgłosu rozmaitym sprawom bez refleksji, jak może to wpłynąć na uczestników wydarzenia. I ta satyra okazuje się wciąż aktualna. Po „Dyliżans” można sięgnąć z przyjemnością – niektórzy przy tym odnajdą ślady wspomnień z dzieciństwa.
piątek, 10 lutego 2017
Andrea Beaty: Ignaś Kitek, architekt
Kinderkulka, Warszawa 2017.
Budowanie
Jest nieźle, chociaż trochę dziwnie. Zwykle gdy małe (lub nowo powstałe) wydawnictwo bierze się za rymowany przekład tekstu, prowadzi to do literackiej katastrofy, grafomaństwa i zgrzytania zębami odbiorców. W tomiku „Ignaś Kitek, architekt” autor przekładu jest podany już na okładce – i słusznie, bo jego zasługa w budowaniu bajki okazuje się spora. Mimo że temat należy do trudnych, a przygoda – do niebajkowych – historyjka przeznaczona jest dla dzieci, chociaż może najmłodszym sprawiać kłopoty, Łukasz Witczak radzi sobie z wyzwaniem całkiem dobrze. Zdarza mu się trochę potknięć, ale z większości pułapek wychodzi bez szwanku (i bez okaleczania narracji).
Ignaś Kitek to ośmioletni chłopiec, który właściwie od urodzenia wie, kim będzie w przyszłości. Bez przerwy coś buduje – i to nie z klocków, a z jabłek, pieluch czy naleśników. Wznosi wysokie wieże i gmachy o zadziwiających kształtach. Wszyscy wiedzą, że Ignaś ma talent. Rodzice już dawno zaakceptowali dziwactwa malucha, ale nie torpedują jego zabaw, pozwalają mu rozwijać umiejętności. Inaczej jest w szkole. Tutaj pani twierdzi, że drugoklasiści nie powinni zajmować się architekturą. Szkoła ma wszystkich traktować jednakowo, Ignaś nie może rozwijać swojej pasji, za to musi uczyć się tak jak inne dzieci. Nikt go tu nie docenia, chociaż nie jest to oskarżenie wymierzone w system oświaty – to trauma nauczycielki wywołuje konflikty w sprawie Ignasia. Oczywiście wszystko musi rozwinąć się w przygodę – kiedy klasa wybiera się na wycieczkę i załamuje się kładka nad rzeką, trzeba zbudować z dostępnych materiałów most. Tylko Ignaś, utalentowany konstruktor, może podołać temu zadaniu i uratować panią. A po takim wydarzeniu – zostać bohaterem. Jednak ważniejsze niż prestiż Ignasia staje się przekonanie, że każdy może realizować swoje marzenia, nawet jeśli różnią się one od pragnień i potrzeb większości.
„Ignaś Kitek, architekt” to bajka oparta także na ulubionych dziecięcych zabawach – każdy maluch chętnie wznosi (przeważnie z klocków) rozmaite wieże. Ignaś udowadnia, że te fascynacje mogą zmienić się w coś poważnego – nie pozwala lekceważyć znaczenia zabawy. Ten motyw ma przyciągnąć do tomiku dzieci i utrzymać je. Nie jest to łatwe zadanie – w pewnych momentach forma zdominuje treść – część sformułowań (lub nadawanego przez inwersje brzmienia) wyda się najmłodszym obca. Moderniści, klasycyści, kredo artystyczne… nawet prawa fizyki to dla kilkulatków jeszcze puste hasła. Podobnie jak część związków frazeologicznych, którymi Witczak hojnie obsypuje tekst. Pewnie, że trzeba dzieciom wysoko stawiać poprzeczkę, ale tu może ona być postawiona chwilami zbyt wysoko. Uprzyjemnieniem lektury dla odbiorców będą absurdy (ser w windzie) – ale jest ich za mało, Andrea Beaty wyraźnie stawia jednak na konkrety i wskazówki praktyczne.
W morzu pochwał trzeba wspomnieć jeszcze o rytmie bajki. Łukasz Witczak decyduje się na strofę mickiewiczowską (rytm znany między innymi z „Czatów”). To oddala skojarzenie z katarynkowymi i naiwnymi bajkami, chociaż momentami wymusza transakcentacje, dość męczące dla ucha. Jest jednak pewną nowością dla małych czytelników, a co za tym idzie – powodem, dla którego chętniej będą słuchać bajki. Dość dobrze Witczak radzi sobie z rymami – tam, gdzie nie da się wykorzystać współbrzmień dokładnych, wybiera asonanse (kojarzone z rymów piosenkowych – identyczne samogłoski, podobne miejscem artykulacji spółgłoski). To plus, bo podobieństwo brzmieniowe podkreśla jeszcze sam śpiewny charakter tekstu. Ale są wersy, gdzie autor przekładu z rymu czy jakiegokolwiek podobieństwa rezygnuje – i to linijki kulawe, niepotrzebnie przełamujące tok opowieści. Ogólnie jednak „Ignaś Kitek, architekt” to propozycja bardzo ciekawa – i z racji tego, że ukazała się w rozkręcającym się dopiero wydawnictwie Kinderkulka przydałaby jej się porządna promocja.
Budowanie
Jest nieźle, chociaż trochę dziwnie. Zwykle gdy małe (lub nowo powstałe) wydawnictwo bierze się za rymowany przekład tekstu, prowadzi to do literackiej katastrofy, grafomaństwa i zgrzytania zębami odbiorców. W tomiku „Ignaś Kitek, architekt” autor przekładu jest podany już na okładce – i słusznie, bo jego zasługa w budowaniu bajki okazuje się spora. Mimo że temat należy do trudnych, a przygoda – do niebajkowych – historyjka przeznaczona jest dla dzieci, chociaż może najmłodszym sprawiać kłopoty, Łukasz Witczak radzi sobie z wyzwaniem całkiem dobrze. Zdarza mu się trochę potknięć, ale z większości pułapek wychodzi bez szwanku (i bez okaleczania narracji).
Ignaś Kitek to ośmioletni chłopiec, który właściwie od urodzenia wie, kim będzie w przyszłości. Bez przerwy coś buduje – i to nie z klocków, a z jabłek, pieluch czy naleśników. Wznosi wysokie wieże i gmachy o zadziwiających kształtach. Wszyscy wiedzą, że Ignaś ma talent. Rodzice już dawno zaakceptowali dziwactwa malucha, ale nie torpedują jego zabaw, pozwalają mu rozwijać umiejętności. Inaczej jest w szkole. Tutaj pani twierdzi, że drugoklasiści nie powinni zajmować się architekturą. Szkoła ma wszystkich traktować jednakowo, Ignaś nie może rozwijać swojej pasji, za to musi uczyć się tak jak inne dzieci. Nikt go tu nie docenia, chociaż nie jest to oskarżenie wymierzone w system oświaty – to trauma nauczycielki wywołuje konflikty w sprawie Ignasia. Oczywiście wszystko musi rozwinąć się w przygodę – kiedy klasa wybiera się na wycieczkę i załamuje się kładka nad rzeką, trzeba zbudować z dostępnych materiałów most. Tylko Ignaś, utalentowany konstruktor, może podołać temu zadaniu i uratować panią. A po takim wydarzeniu – zostać bohaterem. Jednak ważniejsze niż prestiż Ignasia staje się przekonanie, że każdy może realizować swoje marzenia, nawet jeśli różnią się one od pragnień i potrzeb większości.
„Ignaś Kitek, architekt” to bajka oparta także na ulubionych dziecięcych zabawach – każdy maluch chętnie wznosi (przeważnie z klocków) rozmaite wieże. Ignaś udowadnia, że te fascynacje mogą zmienić się w coś poważnego – nie pozwala lekceważyć znaczenia zabawy. Ten motyw ma przyciągnąć do tomiku dzieci i utrzymać je. Nie jest to łatwe zadanie – w pewnych momentach forma zdominuje treść – część sformułowań (lub nadawanego przez inwersje brzmienia) wyda się najmłodszym obca. Moderniści, klasycyści, kredo artystyczne… nawet prawa fizyki to dla kilkulatków jeszcze puste hasła. Podobnie jak część związków frazeologicznych, którymi Witczak hojnie obsypuje tekst. Pewnie, że trzeba dzieciom wysoko stawiać poprzeczkę, ale tu może ona być postawiona chwilami zbyt wysoko. Uprzyjemnieniem lektury dla odbiorców będą absurdy (ser w windzie) – ale jest ich za mało, Andrea Beaty wyraźnie stawia jednak na konkrety i wskazówki praktyczne.
W morzu pochwał trzeba wspomnieć jeszcze o rytmie bajki. Łukasz Witczak decyduje się na strofę mickiewiczowską (rytm znany między innymi z „Czatów”). To oddala skojarzenie z katarynkowymi i naiwnymi bajkami, chociaż momentami wymusza transakcentacje, dość męczące dla ucha. Jest jednak pewną nowością dla małych czytelników, a co za tym idzie – powodem, dla którego chętniej będą słuchać bajki. Dość dobrze Witczak radzi sobie z rymami – tam, gdzie nie da się wykorzystać współbrzmień dokładnych, wybiera asonanse (kojarzone z rymów piosenkowych – identyczne samogłoski, podobne miejscem artykulacji spółgłoski). To plus, bo podobieństwo brzmieniowe podkreśla jeszcze sam śpiewny charakter tekstu. Ale są wersy, gdzie autor przekładu z rymu czy jakiegokolwiek podobieństwa rezygnuje – i to linijki kulawe, niepotrzebnie przełamujące tok opowieści. Ogólnie jednak „Ignaś Kitek, architekt” to propozycja bardzo ciekawa – i z racji tego, że ukazała się w rozkręcającym się dopiero wydawnictwie Kinderkulka przydałaby jej się porządna promocja.
czwartek, 9 lutego 2017
John Brooks: Mogło być inaczej
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Spowiedź ojca
„Mogło być inaczej” to książka o bólu. Napisana, żeby uporać się z tragedią, żeby wskazać innym drogę postępowania, żeby spróbować ocalić tyle istnień, ile się da, bo co z tego, że na Golden Gate zamontowana zostanie wreszcie, po latach starań, bariera uniemożliwiająca samobójczy skok). Pomocy zagubionym trzeba udzielać o wiele wcześniej – a Johnowi i Erice się to nie udało. Mimo że wiedzę mieli prawie na wyciągnięcie ręki. Mimo że im zależało. Według posłowia pierwsza wersja tej historii liczyła 450 stron, do druku zmniejszyła się dość mocno za sprawą agentki literackiej, która w wyznaniach udręczonego rodzica dostrzegła punkt dający nadzieję. Tu nie ma budowania napięcia: rozpoczyna się od samobójstwa Casey, nastolatki, która w niemowlęctwie została adoptowana przez małżeństwo ze Stanów Zjednoczonych. Casey jako mała Polka miała na imię Joanna – i stała się ofiarą urazów psychicznych i neurologicznych z pierwszych tygodni życia. John Brooks szuka ukojenia dla samego siebie, ale poza tym podsuwa też innym rodzicom adopcyjnym wątek poszukiwań terapii dla dzieci z problemami.
Casey nie żyje. Nie umiała poradzić sobie z emocjami, nie trafił do niej ani żaden z licznych terapeutów, ani psychiatra, ani przybrani rodzice, dla których miała od początku być oczkiem w głowie. John Brooks cofa się w przeszłość i tworzy opowieść, która równie dobrze funkcjonowałaby jako wyznanie kierowane do dziecka. Pokazuje starania o adopcję, przyjazd do Polski i zachwyty nad Joanną, nadzieję na danie maluchowi wszystkiego, co najlepsze. Cała radość mija, gdy dziecko dorasta – coraz częściej histeriami i awanturami wymusza uległość rodziców, zachowuje się jak kilkulatek nawet w wieku nastu lat. Casey potrafi posługiwać się przemyślaną i rzeczową argumentacją, ale kiedy tylko coś idzie nie po jej myśli, wpada w furię. Kopie i bije pięściami w drzwi do swojego pokoju, wrzeszczy i zalewa się łzami. Czasem jej postawy można brać za typowy bunt nastolatki – nie zmienia to jednak faktu, że Casey przeraża rodziców. John i Erika szukają pomocy u specjalistów, próbują też samodzielnie wyznaczać granice. Dziewczyna jednak wymyka się spod kontroli. Do tego w jej pokoju rodzice znajdują narkotyki. Na zachowania Casey nie pomaga perswazja – ale i uleganie. John Brooks pokazuje niemal desperackie szukanie pomocy – chce uświadomić odbiorcom, że próbował z żoną wielu metod działania. Niechętnie przyznaje się nawet do tracenia kontroli nad sobą – i do pogorszenia stosunków z Eriką. Jednocześnie przy każdym opisanym tu zwrocie do dziecka używa słowa „kochanie” i tonu z amerykańskich filmów psychologicznych – nie ma to większego znaczenia, a być może pomaga mu się uporać z poczuciem winy, którym i tak przesiąknięta jest książka. W tej walce wszyscy są przegrani i równie bezradni. Dla równowagi autor przedstawia Casey idealną – inteligentną dziewczynę, która, przynajmniej na początku, zbiera pochwały w szkole, planuje wyjazd na studia i podejmuje dorywczą pracę, żeby dorobić do kieszonkowego. „Normalna” Casey śmieje się z przyjaciółmi i pozwala wierzyć, że kłopoty się skończą.
Z reguły w tego typu książkach rodzice chorych dzieci, kiedy nie znajdują pomocy u specjalistów, biorą sprawy w swoje ręce i dokształcają się, by samodzielnie pomagać: a spisane przez nich wspomnienia wiążą się z happy endem i służą innym jako wskazówka do działania. John Brooks swoją walkę przegrał, a rozwiązań zaczął szukać dopiero wtedy, gdy stracił Casey – alei tak podsuwa innym rodzicom, co mogą zrobić, żeby nie dopuścić do najgorszego. Wybiera kilka znanych sobie przypadków adoptowanych dzieci z problemami podobnymi do tych u Casey. Wie, że mogło być inaczej – ale zamiast pogrążyć się w smutku, działa. Ten tom, pisany emocjami, przede wszystkim dostarczy odbiorcom bodźca do reagowania, szukania skutecznej pomocy – i może kogoś ocali.
Spowiedź ojca
„Mogło być inaczej” to książka o bólu. Napisana, żeby uporać się z tragedią, żeby wskazać innym drogę postępowania, żeby spróbować ocalić tyle istnień, ile się da, bo co z tego, że na Golden Gate zamontowana zostanie wreszcie, po latach starań, bariera uniemożliwiająca samobójczy skok). Pomocy zagubionym trzeba udzielać o wiele wcześniej – a Johnowi i Erice się to nie udało. Mimo że wiedzę mieli prawie na wyciągnięcie ręki. Mimo że im zależało. Według posłowia pierwsza wersja tej historii liczyła 450 stron, do druku zmniejszyła się dość mocno za sprawą agentki literackiej, która w wyznaniach udręczonego rodzica dostrzegła punkt dający nadzieję. Tu nie ma budowania napięcia: rozpoczyna się od samobójstwa Casey, nastolatki, która w niemowlęctwie została adoptowana przez małżeństwo ze Stanów Zjednoczonych. Casey jako mała Polka miała na imię Joanna – i stała się ofiarą urazów psychicznych i neurologicznych z pierwszych tygodni życia. John Brooks szuka ukojenia dla samego siebie, ale poza tym podsuwa też innym rodzicom adopcyjnym wątek poszukiwań terapii dla dzieci z problemami.
Casey nie żyje. Nie umiała poradzić sobie z emocjami, nie trafił do niej ani żaden z licznych terapeutów, ani psychiatra, ani przybrani rodzice, dla których miała od początku być oczkiem w głowie. John Brooks cofa się w przeszłość i tworzy opowieść, która równie dobrze funkcjonowałaby jako wyznanie kierowane do dziecka. Pokazuje starania o adopcję, przyjazd do Polski i zachwyty nad Joanną, nadzieję na danie maluchowi wszystkiego, co najlepsze. Cała radość mija, gdy dziecko dorasta – coraz częściej histeriami i awanturami wymusza uległość rodziców, zachowuje się jak kilkulatek nawet w wieku nastu lat. Casey potrafi posługiwać się przemyślaną i rzeczową argumentacją, ale kiedy tylko coś idzie nie po jej myśli, wpada w furię. Kopie i bije pięściami w drzwi do swojego pokoju, wrzeszczy i zalewa się łzami. Czasem jej postawy można brać za typowy bunt nastolatki – nie zmienia to jednak faktu, że Casey przeraża rodziców. John i Erika szukają pomocy u specjalistów, próbują też samodzielnie wyznaczać granice. Dziewczyna jednak wymyka się spod kontroli. Do tego w jej pokoju rodzice znajdują narkotyki. Na zachowania Casey nie pomaga perswazja – ale i uleganie. John Brooks pokazuje niemal desperackie szukanie pomocy – chce uświadomić odbiorcom, że próbował z żoną wielu metod działania. Niechętnie przyznaje się nawet do tracenia kontroli nad sobą – i do pogorszenia stosunków z Eriką. Jednocześnie przy każdym opisanym tu zwrocie do dziecka używa słowa „kochanie” i tonu z amerykańskich filmów psychologicznych – nie ma to większego znaczenia, a być może pomaga mu się uporać z poczuciem winy, którym i tak przesiąknięta jest książka. W tej walce wszyscy są przegrani i równie bezradni. Dla równowagi autor przedstawia Casey idealną – inteligentną dziewczynę, która, przynajmniej na początku, zbiera pochwały w szkole, planuje wyjazd na studia i podejmuje dorywczą pracę, żeby dorobić do kieszonkowego. „Normalna” Casey śmieje się z przyjaciółmi i pozwala wierzyć, że kłopoty się skończą.
Z reguły w tego typu książkach rodzice chorych dzieci, kiedy nie znajdują pomocy u specjalistów, biorą sprawy w swoje ręce i dokształcają się, by samodzielnie pomagać: a spisane przez nich wspomnienia wiążą się z happy endem i służą innym jako wskazówka do działania. John Brooks swoją walkę przegrał, a rozwiązań zaczął szukać dopiero wtedy, gdy stracił Casey – alei tak podsuwa innym rodzicom, co mogą zrobić, żeby nie dopuścić do najgorszego. Wybiera kilka znanych sobie przypadków adoptowanych dzieci z problemami podobnymi do tych u Casey. Wie, że mogło być inaczej – ale zamiast pogrążyć się w smutku, działa. Ten tom, pisany emocjami, przede wszystkim dostarczy odbiorcom bodźca do reagowania, szukania skutecznej pomocy – i może kogoś ocali.
Subskrybuj:
Posty (Atom)