Harperkids, Warszawa 2020.
O życiu
To motyw, który dzieci mogą poznać z filmów przyrodniczych, niemal bezpośrednio przełożony. Jednocześnie jest też otwarciem kolejnej podserii w Akademii Mądrego Dziecka – sygnowanej hasłem „Pomóż mi przetrwać”. Bardzo sensownie wyjaśnia przesłanie Ewa Nowak we wstępie: w dzieciństwie była zachwycona przyrodą, ale nikt nie wytłumaczył jej, jak o nią dbać. W efekcie dziecko zbierało kwiatki, próbowało łapać i przynosić do domu małe stworzenia spotkane na spacerze i beztrosko śmieciło. Dzisiaj Ewa Nowak przyznaje się do dawnych błędów i żałuje, że szkoła nie pokazywała kilkulatkom, jak właściwie troszczyć się o przyrodę: a kiedy widzi kolejne pokolenie, które – tak, jak ona dawniej – zamierza łapać małe zwierzęta i zabierać do domu – wie, że musi się zaangażować w edukowanie dzieci. Ten wstęp bardzo działa na wyobraźnię i powinien być obowiązkową lekturą dla wszystkich rodziców, którzy nie mają pojęcia, jak wytłumaczyć pociechom, czego nie robić. Jednak nie ma związku z dalszą treścią książki. „Elwirka na śnieżnej pustyni” to bowiem opowieść ze świata, w którym człowiek się raczej nie pojawia. Odpada zatem i problem zanieczyszczania planety, i – porywania maluchów od rodziców, przynajmniej w „ludzkiej” wersji. Nie ma też mowy o przeszkadzaniu przyrodzie przez człowieka. Na szczęście, bo emocji i tak nie zabraknie.
Bohaterami tej opowieści, pięknie zilustrowanej przez Annę Łazowską, są pingwiny cesarskie. Ptaki udają się na miejsce godów, a tam śpiewają i tańczą, łącząc się w pary. Po kilkudziesięciu dniach pojawiają się jaja. Mamy muszą przetoczyć je na stopy ojców, a każdy niewłaściwy ruch grozi wyziębieniem i w konsekwencji brakiem pisklęcia. Później samice wyruszają na łowy, samce zajmują się wysiadywaniem. Wreszcie na świat przychodzi Elwirka, małe i śliczne pingwiniątko od tej pory wychowywane przez troskliwych rodziców. Elwirka będzie musiała zmierzyć się z wieloma wyzwaniami, zanim stanie się dorosłym i samodzielnym pingwinem. Opowieść jest bardzo zwyczajna, naturalna, a emocji dostarcza w niej po prostu życie pingwinów – Ewa Nowak nie proponuje bajki ani animizowania bohaterów, raczej daje dzieciom szansę podglądania pingwiniej codzienności i wyzwań, z jakimi mierzą się te ptaki. „Elwirka na śnieżnej pustyni” to zatem krótka i edukacyjna opowieść wypełniona silnymi uczuciami, które udzielą się maluchom. W tej historii to rytm przyrody staje się najważniejszy. Dzieci otrzymują wiadomości prawdziwe i jednocześnie fascynujące – same nie mogłyby obserwować pingwinów w ich naturalnym środowisku, ale dzięki Ewie Nowak mogą zainteresować się naturą. I, przy okazji, zrozumieć, dlaczego należy dbać o środowisko.
„Elwirka na śnieżnej pustyni” to książka pięknie ilustrowana, utrzymana w stonowanych barwach (trudno zresztą o inne w klimacie, w którym rozgrywa się opowieść), ale bohaterowie przykuwają wzrok i pozwalają się nacieszyć wspaniale uchwyconymi pejzażami. Tak przygotowany tomik może obudzić w dzieciach wrażliwość na przyrodę.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 31 sierpnia 2020
niedziela, 30 sierpnia 2020
Agnieszka Olejnik: Jeszcze będzie przepięknie
Filia, Poznań 2020.
Pokrzepienie
Gdy wokół zło, w Miłosnej też musi wydarzyć się coś, co pokaże, że literacki azyl nie jest do końca wolny od zmartwień. Zresztą – gdyby tak było, Agnieszka Olejnik nie przyciągnęłaby czytelniczek do serii opowieści o Adzie zakochanej w mężu przyjaciółki. W tomie „Jeszcze będzie przepięknie” autorka chce ostatecznie rozstrzygnąć tę kwestię i podpowiedzieć najlepsze rozwiązanie niewiarygodnie trudnej pod względem emocji sytuacji. Tyle tylko, że perypetie sercowe bohaterki schodzą na dalszy plan w związku z rozterkami, jakie przeżywają inni mieszkańcy Miłosnej, ci młodsi i ci najstarsi. Przede wszystkim dworek odkrywa kolejne tajemnice, wśród których znalezienie pamiętników nieznanej ciotki Bogny to najlepsze z możliwych znalezisko. Ale i zamurowane pomieszczenie budzi ciekawość – zwłaszcza że rzecz wiąże się z czasami wojny i decyzjami pani dziedziczki, która o swoich postanowieniach nie rozmawiała z pracownikami. Dlatego też pan Antoni, stary ogrodnik, nie może wyjaśnić sprawy niecierpliwemu Dawidowi – i sam czeka na komentarz z zaświatów, żeby dowiedzieć się, co takiego działo się w Miłosnej podczas drugiej wojny światowej. Niewątpliwie było to coś, co wpłynęło na domowników – pamiętnik Bogny sporo w tej materii rozwiązuje.
Agnieszka Olejnik burzy ład przez szereg nieszczęść i wypadków. Najpierw krzywdę robi sobie pan Antoni, później nieszczęście spotyka Zuzę – dziewczynę z patologicznej rodziny, która obsesyjnie wręcz dba o młodszego brata i dopiero przy Dawidzie w Miłosnej próbuje się otworzyć na innych ludzi i uwierzyć w ich życzliwość. Najmłodsze pokolenie – brat Zuzy i syn Igora – znajduje własny sposób na wyjście z kryzysu. Dorośli mogą jedynie obserwować i nie wtrącać się do tego, co naprawia sam czas – oraz pies. Dawid przekonuje się z kolei, że serce nie zawsze podpowiada najlepsze rozwiązania: nie należy się wtrącać w zauroczenia nastolatków, jednak często przegapiają oni to, co cenne i blisko. Sama Ada nie może w tej kwestii pouczać syna, zwłaszcza że przeżywa swoje dylematy. Autorka robi wiele, żeby zatrzymać odbiorczynie przy powieści – i bardzo dobrze jej się to udaje, znajdą tu coś dla siebie miłośniczki powieści romantycznych, historycznych obyczajówek i ciepłych pokrzepiaczy. Mnożenie trudności sprawia tylko, że tym większą nadzieję uda się autorce obudzić w czytelniczkach. Delikatny humor w narracji nie znika pod wpływem mnogości nieszczęść. Może tylko raz budzą się pytania o zachowanie dorosłych: kiedy problem dotyka dzieci, a starsze pokolenie, zamiast wziąć się w garść i służyć wsparciem, zaczyna od lamentów i płaczu – kompletnie nieuzasadnionego w trudnej sytuacji. Jednak Agnieszka Olejnik wie, co chce osiągnąć – i dąży do swojego celu. „Jeszcze będzie przepięknie” to kolejna udana obyczajówka tej autorki – pełna ciepła i optymizmu mimo wszystko. Ta autorka potrafi dotrzeć do szerokiego grona odbiorców i przekonać do swoich bohaterów – a przy okazji ma pomysły na wielokierunkowe fabuły, tak, żeby nie zamęczyć kwestią uczuciowości.
Pokrzepienie
Gdy wokół zło, w Miłosnej też musi wydarzyć się coś, co pokaże, że literacki azyl nie jest do końca wolny od zmartwień. Zresztą – gdyby tak było, Agnieszka Olejnik nie przyciągnęłaby czytelniczek do serii opowieści o Adzie zakochanej w mężu przyjaciółki. W tomie „Jeszcze będzie przepięknie” autorka chce ostatecznie rozstrzygnąć tę kwestię i podpowiedzieć najlepsze rozwiązanie niewiarygodnie trudnej pod względem emocji sytuacji. Tyle tylko, że perypetie sercowe bohaterki schodzą na dalszy plan w związku z rozterkami, jakie przeżywają inni mieszkańcy Miłosnej, ci młodsi i ci najstarsi. Przede wszystkim dworek odkrywa kolejne tajemnice, wśród których znalezienie pamiętników nieznanej ciotki Bogny to najlepsze z możliwych znalezisko. Ale i zamurowane pomieszczenie budzi ciekawość – zwłaszcza że rzecz wiąże się z czasami wojny i decyzjami pani dziedziczki, która o swoich postanowieniach nie rozmawiała z pracownikami. Dlatego też pan Antoni, stary ogrodnik, nie może wyjaśnić sprawy niecierpliwemu Dawidowi – i sam czeka na komentarz z zaświatów, żeby dowiedzieć się, co takiego działo się w Miłosnej podczas drugiej wojny światowej. Niewątpliwie było to coś, co wpłynęło na domowników – pamiętnik Bogny sporo w tej materii rozwiązuje.
Agnieszka Olejnik burzy ład przez szereg nieszczęść i wypadków. Najpierw krzywdę robi sobie pan Antoni, później nieszczęście spotyka Zuzę – dziewczynę z patologicznej rodziny, która obsesyjnie wręcz dba o młodszego brata i dopiero przy Dawidzie w Miłosnej próbuje się otworzyć na innych ludzi i uwierzyć w ich życzliwość. Najmłodsze pokolenie – brat Zuzy i syn Igora – znajduje własny sposób na wyjście z kryzysu. Dorośli mogą jedynie obserwować i nie wtrącać się do tego, co naprawia sam czas – oraz pies. Dawid przekonuje się z kolei, że serce nie zawsze podpowiada najlepsze rozwiązania: nie należy się wtrącać w zauroczenia nastolatków, jednak często przegapiają oni to, co cenne i blisko. Sama Ada nie może w tej kwestii pouczać syna, zwłaszcza że przeżywa swoje dylematy. Autorka robi wiele, żeby zatrzymać odbiorczynie przy powieści – i bardzo dobrze jej się to udaje, znajdą tu coś dla siebie miłośniczki powieści romantycznych, historycznych obyczajówek i ciepłych pokrzepiaczy. Mnożenie trudności sprawia tylko, że tym większą nadzieję uda się autorce obudzić w czytelniczkach. Delikatny humor w narracji nie znika pod wpływem mnogości nieszczęść. Może tylko raz budzą się pytania o zachowanie dorosłych: kiedy problem dotyka dzieci, a starsze pokolenie, zamiast wziąć się w garść i służyć wsparciem, zaczyna od lamentów i płaczu – kompletnie nieuzasadnionego w trudnej sytuacji. Jednak Agnieszka Olejnik wie, co chce osiągnąć – i dąży do swojego celu. „Jeszcze będzie przepięknie” to kolejna udana obyczajówka tej autorki – pełna ciepła i optymizmu mimo wszystko. Ta autorka potrafi dotrzeć do szerokiego grona odbiorców i przekonać do swoich bohaterów – a przy okazji ma pomysły na wielokierunkowe fabuły, tak, żeby nie zamęczyć kwestią uczuciowości.
Disney: Pinokio
Harperkids, Warszawa 2020.
Chłopiec z drewna
W serii Disney Klasyka ukazują się baśnie doskonale znane, te, których nie brakuje nigdy w dziecięcych biblioteczkach i w świadomości najmłodszych – często także za sprawą ekranowych adaptacji. To książki, które znać po prostu trzeba, przedstawiane w wersji uproszczonej, w sam raz dla kilkulatków, które jeszcze nie są w stanie skupić się na pełnowymiarowych lekturach. Dlaczego te lektury muszą zaistnieć w świadomości kolejnych pokoleń? Bo stanowią ważny zestaw kulturowych kodów, są punktem odniesienia i jednocześnie zbiorem symboli, fundamentem kulturowym. Zdarza się oczywiście, że w przypadku nadmiernego uproszczenia tomik sporo traci – trudniej będzie się odbiorcom zagłębić w ekstremalnie sensacyjną fabułę. „Pinokio” wymaga od małych czytelników wzmożonej uwagi, ale też nastawienia na przygodowość w stylu, jakiego dzisiaj się już nie spotyka. Tutaj dzieje się bardzo dużo – co dorosłych nie zdziwi, dzieci za to przekonają się, że nie zawsze nad bohaterami rozpościera się parasol ochronny.
Historia znana powszechnie: Gepetto struga z drewna kukiełkę, marzy o tym, by stała się prawdziwym chłopcem. Życzenie prawie się spełnia, ale żeby się dokonało, bohater musi udowodnić, że jest odważny, prawdomówny i empatyczny. Pinokio nie zamierza specjalnie przejmoać się tym poleceniem, łatwo ulega wpływom – najpierw trafia do wędrownego teatrzyku, w którym zostaje uwięziony, później – między innymi – zapada na oślą gorączkę. Ponieważ jednak zyskuje szansę na odkupienie win i ratuje Gepetta z wnętrza wieloryba, może doprowadzić do spełnienia wyjściowego marzenia i stać się prawdziwym chłopcem. Oczywiście przedstawienie kolejnych wpadek Pinokia i opresji, z jakich musi go wyciągać wróżka, jest skrócone maksymalnie, co trochę odbiera nie tylko radość z lektury, ale też możliwość wysuwania odpowiednich wniosków przez dzieci – jednak nie jest to mankamentem opowieści w takiej wersji.
Złagodzona fabuła to trend charakterystyczny w baśniach i w literaturze czwartej obecnie, dzięki temu tomik nadaje się nawet dla najmłodszych dzieci. Historia – mocno ograniczana tekstowo – została za to ozdobiona ilustracjami disneyowskimi, cukierkowymi, ale też klasycznymi dzisiaj, więc łatwiej będzie zachęcić do czytania najmłodszych. Przygoda Pinokia mieści się tutaj na kilkudziesięciu stronach, bogato ilustrowanych – nie ma obaw, że dzieci uznają, że tekstu jest za dużo. Ograniczenie emocjonalnego charakteru historii także może wyjść na dobre małym czytelnikom – w końcu sensacji tu nie brakuje, a dzieci nie zdążą się zmartwić losami drewnianej „kukiełki”, więc też nie zniechęcą się do książki. Zgrabny tomik został zaprezentowany tak, by przynieść kilkulatkom odrobinę refleksji i sporo rozrywki. Tutaj najważniejsza staje się przemiana Pinokia, oczywista od początku, ale niepozbawiona komplikacji – drewniany bohater w ujęciu Disneya może nie zasługuje na zbyt wiele komentarzy, ale przyciąga do siebie niesfornością i talentem do wpadania w tarapaty.
Chłopiec z drewna
W serii Disney Klasyka ukazują się baśnie doskonale znane, te, których nie brakuje nigdy w dziecięcych biblioteczkach i w świadomości najmłodszych – często także za sprawą ekranowych adaptacji. To książki, które znać po prostu trzeba, przedstawiane w wersji uproszczonej, w sam raz dla kilkulatków, które jeszcze nie są w stanie skupić się na pełnowymiarowych lekturach. Dlaczego te lektury muszą zaistnieć w świadomości kolejnych pokoleń? Bo stanowią ważny zestaw kulturowych kodów, są punktem odniesienia i jednocześnie zbiorem symboli, fundamentem kulturowym. Zdarza się oczywiście, że w przypadku nadmiernego uproszczenia tomik sporo traci – trudniej będzie się odbiorcom zagłębić w ekstremalnie sensacyjną fabułę. „Pinokio” wymaga od małych czytelników wzmożonej uwagi, ale też nastawienia na przygodowość w stylu, jakiego dzisiaj się już nie spotyka. Tutaj dzieje się bardzo dużo – co dorosłych nie zdziwi, dzieci za to przekonają się, że nie zawsze nad bohaterami rozpościera się parasol ochronny.
Historia znana powszechnie: Gepetto struga z drewna kukiełkę, marzy o tym, by stała się prawdziwym chłopcem. Życzenie prawie się spełnia, ale żeby się dokonało, bohater musi udowodnić, że jest odważny, prawdomówny i empatyczny. Pinokio nie zamierza specjalnie przejmoać się tym poleceniem, łatwo ulega wpływom – najpierw trafia do wędrownego teatrzyku, w którym zostaje uwięziony, później – między innymi – zapada na oślą gorączkę. Ponieważ jednak zyskuje szansę na odkupienie win i ratuje Gepetta z wnętrza wieloryba, może doprowadzić do spełnienia wyjściowego marzenia i stać się prawdziwym chłopcem. Oczywiście przedstawienie kolejnych wpadek Pinokia i opresji, z jakich musi go wyciągać wróżka, jest skrócone maksymalnie, co trochę odbiera nie tylko radość z lektury, ale też możliwość wysuwania odpowiednich wniosków przez dzieci – jednak nie jest to mankamentem opowieści w takiej wersji.
Złagodzona fabuła to trend charakterystyczny w baśniach i w literaturze czwartej obecnie, dzięki temu tomik nadaje się nawet dla najmłodszych dzieci. Historia – mocno ograniczana tekstowo – została za to ozdobiona ilustracjami disneyowskimi, cukierkowymi, ale też klasycznymi dzisiaj, więc łatwiej będzie zachęcić do czytania najmłodszych. Przygoda Pinokia mieści się tutaj na kilkudziesięciu stronach, bogato ilustrowanych – nie ma obaw, że dzieci uznają, że tekstu jest za dużo. Ograniczenie emocjonalnego charakteru historii także może wyjść na dobre małym czytelnikom – w końcu sensacji tu nie brakuje, a dzieci nie zdążą się zmartwić losami drewnianej „kukiełki”, więc też nie zniechęcą się do książki. Zgrabny tomik został zaprezentowany tak, by przynieść kilkulatkom odrobinę refleksji i sporo rozrywki. Tutaj najważniejsza staje się przemiana Pinokia, oczywista od początku, ale niepozbawiona komplikacji – drewniany bohater w ujęciu Disneya może nie zasługuje na zbyt wiele komentarzy, ale przyciąga do siebie niesfornością i talentem do wpadania w tarapaty.
sobota, 29 sierpnia 2020
Andrzej Ziemiański: Cyberpunk. Odrodzenie
Akurat, Warszawa 2020.
Drugi głos
Bardzo niewinnie się zaczyna ta powieść i natychmiast prowadzi do masakry, aktu terroryzmu tym straszniejszego, że najprawdopodobniej dokonanego przez słabą kobietę. Andrzej Ziemiański trochę operuje społecznymi lękami, a trochę znajduje sposób na zadawanie niewygodnych pytań o ludzkie wybory i motywacje. W laboratorium, które strzeżone jest wręcz modelowo, dochodzi do zbrodni. Osoba, która ją spowodowała, wydostaje się na wolność bez żadnego problemu – i bez ukrywania się. Podejrzenia – za sprawą nagrań z monitoringu – padają na Alex Staller, ale Alex ma siostrę bliźniaczkę. Nie wie, co tamta zrobiła – za to bez wahania przyznaje się do winy, żeby umożliwić jej ucieczkę i zapewnić alibi. Ten motyw w pewnym momencie schodzi na dalszy plan, bo to Alex zostaje ciężko ranna. Cudem ocalona, zaczyna nowe życie z gadającym chipem, Kitem, w głowie. Kit to sztuczna inteligencja, która bardzo mocno rozwija w sobie pierwiastek ironii i może podejmować dyskusje na dowolne tematy. Wprawdzie pochodzi sprzed kilkunastu lat i jest narzędziem przygotowanym wówczas dla wojska – jednak kiedy w grę wchodzi ocalenie życia, nie ma to większego znaczenia.
Andrzej Ziemiański w tomie „Cyberpunk. Odrodzenie” przechodzi od krwawych scen na początku do potyczek słownych i eksplozji dowcipów, zupełnie nieoczekiwanie. Ma pomysł na charakteryzowanie swoich bohaterów i na tym się opiera. Poza wewnętrznymi rozmowami Alex i Kita wprowadza autor jeszcze między innymi byłego śledczego, Scotta – ten bohater cierpi na nieuleczalną chorobę i nie może już angażować się w żadne działania wymagające siły czy energii. Codziennie musi za to pamiętać o konieczności łykania mnóstwa tabletek, które rujnują mu żołądek. Ale w sprawę Alex Scott wdaje się osobiście, nie może tu odpuścić. Nawet jeśli w świecie przyszłości ludzie zachowują się jak maszyny, a wszystko da się w najdrobniejszych szczegółach dopracować, pozostaje jeszcze psychika, nie do końca możliwa do opanowania. Dzięki temu Ziemiański może wciągnąć odbiorców w opowieść jeszcze zanim dojdzie do tajemnic Zakazanego Miasta.
Dobrze się czyta tę powieść, napisana jest bez typowych schematów książek s-f, momentami nawet autor zapomina wręcz o takim gatunku, za to próbuje uruchomić silniejsze uczucia wobec bohaterów przez pokazanie ich niedoskonałości w doskonałym świecie. Tu można na różne sposoby rozbawiać czytelników, da się też wzbudzić ich zainteresowanie. I nawet jeśli wydaje się, że momentami nie wszystkie wątki udaje się autorowi utrzymać – to i tak jest to powieść rozrywkowa w dobrym stylu, dla tych wszystkich, którzy lubią niespodzianki i nieoczywiste komentarze. Rozczarowuje odrobinę finał – jednak przez to, że cała powieść stanowi bardzo dobrą lekturę, można przymknąć oko na niedociągnięcie na samym końcu (autor uległ tu po prostu konieczności stworzenia wielowymiarowego zamknięcia, a to nie pasuje do precyzji całej konstrukcji fabuły).
Drugi głos
Bardzo niewinnie się zaczyna ta powieść i natychmiast prowadzi do masakry, aktu terroryzmu tym straszniejszego, że najprawdopodobniej dokonanego przez słabą kobietę. Andrzej Ziemiański trochę operuje społecznymi lękami, a trochę znajduje sposób na zadawanie niewygodnych pytań o ludzkie wybory i motywacje. W laboratorium, które strzeżone jest wręcz modelowo, dochodzi do zbrodni. Osoba, która ją spowodowała, wydostaje się na wolność bez żadnego problemu – i bez ukrywania się. Podejrzenia – za sprawą nagrań z monitoringu – padają na Alex Staller, ale Alex ma siostrę bliźniaczkę. Nie wie, co tamta zrobiła – za to bez wahania przyznaje się do winy, żeby umożliwić jej ucieczkę i zapewnić alibi. Ten motyw w pewnym momencie schodzi na dalszy plan, bo to Alex zostaje ciężko ranna. Cudem ocalona, zaczyna nowe życie z gadającym chipem, Kitem, w głowie. Kit to sztuczna inteligencja, która bardzo mocno rozwija w sobie pierwiastek ironii i może podejmować dyskusje na dowolne tematy. Wprawdzie pochodzi sprzed kilkunastu lat i jest narzędziem przygotowanym wówczas dla wojska – jednak kiedy w grę wchodzi ocalenie życia, nie ma to większego znaczenia.
Andrzej Ziemiański w tomie „Cyberpunk. Odrodzenie” przechodzi od krwawych scen na początku do potyczek słownych i eksplozji dowcipów, zupełnie nieoczekiwanie. Ma pomysł na charakteryzowanie swoich bohaterów i na tym się opiera. Poza wewnętrznymi rozmowami Alex i Kita wprowadza autor jeszcze między innymi byłego śledczego, Scotta – ten bohater cierpi na nieuleczalną chorobę i nie może już angażować się w żadne działania wymagające siły czy energii. Codziennie musi za to pamiętać o konieczności łykania mnóstwa tabletek, które rujnują mu żołądek. Ale w sprawę Alex Scott wdaje się osobiście, nie może tu odpuścić. Nawet jeśli w świecie przyszłości ludzie zachowują się jak maszyny, a wszystko da się w najdrobniejszych szczegółach dopracować, pozostaje jeszcze psychika, nie do końca możliwa do opanowania. Dzięki temu Ziemiański może wciągnąć odbiorców w opowieść jeszcze zanim dojdzie do tajemnic Zakazanego Miasta.
Dobrze się czyta tę powieść, napisana jest bez typowych schematów książek s-f, momentami nawet autor zapomina wręcz o takim gatunku, za to próbuje uruchomić silniejsze uczucia wobec bohaterów przez pokazanie ich niedoskonałości w doskonałym świecie. Tu można na różne sposoby rozbawiać czytelników, da się też wzbudzić ich zainteresowanie. I nawet jeśli wydaje się, że momentami nie wszystkie wątki udaje się autorowi utrzymać – to i tak jest to powieść rozrywkowa w dobrym stylu, dla tych wszystkich, którzy lubią niespodzianki i nieoczywiste komentarze. Rozczarowuje odrobinę finał – jednak przez to, że cała powieść stanowi bardzo dobrą lekturę, można przymknąć oko na niedociągnięcie na samym końcu (autor uległ tu po prostu konieczności stworzenia wielowymiarowego zamknięcia, a to nie pasuje do precyzji całej konstrukcji fabuły).
Kubuś i dobre maniery. Opowiada Wanda Chotomska
Harperkids, Warszawa 2020.
Wychowanie
Jeśli tomik „Kubuś i jego gromadka” był literackim strzałem w dziesiątkę – lekturą idealną na przedłużenie przyjemności przebywania w Stumilowym Lesie, to już tomik „Kubuś i dobre maniery” staje się bardzo tendencyjny i znacznie mniej w stylu Milne'a. Fakt, warto wykorzystać doskonale znane dzieciom postacie, żeby wpajać zasady grzeczności, jednak w przypadku bohaterów ze Stumilowego Lasu nie do końca się to sprawdza: Kubuś i przyjaciele nigdy nie musieli zachowywać się zgodnie z regułami świata dorosłych, na tym między innymi polegał ich urok. Teraz jednak Wanda Chotomska proponuje przegląd właściwych zachowań i poucza przyjaciół Krzysia bez litości, a czasem nawet z udziałem chłopca. I tak dzieci dowiedzą się między innymi, jak należy, a jak nie wolno zachowywać się przy stole, jak rozkładać sztućce i jak spożywać posiłki. Przekonają się, że nie można zagarniać dla siebie wszystkich przysmaków, a dobrze jest częstować innych. Wszystko to rozgrywa się na przyjęciu dla Maleństwa. I stanowi automatycznie pretekst do kolejnych omówień: że nie wolno się spóźniać (a jeśli nie ma się zamiaru przyjść, trzeba poinformować zapraszającego). Maleństwo jest tu wykorzystane do lekcji przyjmowania prezentów (z kolei Kubuś dowiaduje się, że za podarki należy podziękować, najlepiej pisemnie). Autorka zajmuje się między innymi kwestią powitań, chodzenia do kogoś w gości, podpowiada, co zrobić, kiedy ktoś mówi o swoich pasjach, a słuchacza niespecjalnie to interesuje. Do tego Krzyś postanawia przećwiczyć z Kubusiem rozmowy telefoniczne i sytuację trochę komplikuje fakt, że Miś o Bardzo Małym Rozumku niekoniecznie umie przełożyć sobie zabawę na rzeczywistość: w Stumilowym Lesie nie ma przecież telefonów.
Zdarza się, że autorka paroma frazami może się wstrzelić w oryginalny styl Milne'a, jednak w tym tomiku znacznie częściej ucieka nieoczekiwanie w prozę rymowaną i pisze tak, jakby słowa same szukały współbrzmień. Może tym zaintrygować dzieci, ale zmęczyć dorosłych, przyzwyczajonych jednak do standardowego podziału na zwykłą prozę i mruczanki. Tym razem zresztą mruczanki stają się dość wymuszone: krótkie i pouczające, a tendencyjność, jak wiadomo nie od dzisiaj, psuje efekt komizmu czy zabawy. Rodzice mogą być zachwyceni, że ich dzieci posłuchają ulubionych bohaterów i nauczą się dobrych manier – tyle tylko, że sama lektura raczej nie będzie przez maluchy traktowana jako rozrywkowa czy ulubiona – zbyt dużo tu mentorstwa, okazywania wyższości tym, którzy akurat pewnych zasad nie znają lub nie wcielają w życie. Jakoś w tym ginie duch Stumilowego Lasu i trochę psuje zabawę w czytanie. Wanda Chotomska posługuje się tematami ważnymi w procesie wychowania dzieci – tyle tylko, że jest mnóstwo źródeł, z których dzieci mogą czerpać wiedzę na temat właściwego zachowania, niekoniecznie należy w to ubierać bohaterów kojarzących się do tej pory z beztroską i przyjemnością.
Wychowanie
Jeśli tomik „Kubuś i jego gromadka” był literackim strzałem w dziesiątkę – lekturą idealną na przedłużenie przyjemności przebywania w Stumilowym Lesie, to już tomik „Kubuś i dobre maniery” staje się bardzo tendencyjny i znacznie mniej w stylu Milne'a. Fakt, warto wykorzystać doskonale znane dzieciom postacie, żeby wpajać zasady grzeczności, jednak w przypadku bohaterów ze Stumilowego Lasu nie do końca się to sprawdza: Kubuś i przyjaciele nigdy nie musieli zachowywać się zgodnie z regułami świata dorosłych, na tym między innymi polegał ich urok. Teraz jednak Wanda Chotomska proponuje przegląd właściwych zachowań i poucza przyjaciół Krzysia bez litości, a czasem nawet z udziałem chłopca. I tak dzieci dowiedzą się między innymi, jak należy, a jak nie wolno zachowywać się przy stole, jak rozkładać sztućce i jak spożywać posiłki. Przekonają się, że nie można zagarniać dla siebie wszystkich przysmaków, a dobrze jest częstować innych. Wszystko to rozgrywa się na przyjęciu dla Maleństwa. I stanowi automatycznie pretekst do kolejnych omówień: że nie wolno się spóźniać (a jeśli nie ma się zamiaru przyjść, trzeba poinformować zapraszającego). Maleństwo jest tu wykorzystane do lekcji przyjmowania prezentów (z kolei Kubuś dowiaduje się, że za podarki należy podziękować, najlepiej pisemnie). Autorka zajmuje się między innymi kwestią powitań, chodzenia do kogoś w gości, podpowiada, co zrobić, kiedy ktoś mówi o swoich pasjach, a słuchacza niespecjalnie to interesuje. Do tego Krzyś postanawia przećwiczyć z Kubusiem rozmowy telefoniczne i sytuację trochę komplikuje fakt, że Miś o Bardzo Małym Rozumku niekoniecznie umie przełożyć sobie zabawę na rzeczywistość: w Stumilowym Lesie nie ma przecież telefonów.
Zdarza się, że autorka paroma frazami może się wstrzelić w oryginalny styl Milne'a, jednak w tym tomiku znacznie częściej ucieka nieoczekiwanie w prozę rymowaną i pisze tak, jakby słowa same szukały współbrzmień. Może tym zaintrygować dzieci, ale zmęczyć dorosłych, przyzwyczajonych jednak do standardowego podziału na zwykłą prozę i mruczanki. Tym razem zresztą mruczanki stają się dość wymuszone: krótkie i pouczające, a tendencyjność, jak wiadomo nie od dzisiaj, psuje efekt komizmu czy zabawy. Rodzice mogą być zachwyceni, że ich dzieci posłuchają ulubionych bohaterów i nauczą się dobrych manier – tyle tylko, że sama lektura raczej nie będzie przez maluchy traktowana jako rozrywkowa czy ulubiona – zbyt dużo tu mentorstwa, okazywania wyższości tym, którzy akurat pewnych zasad nie znają lub nie wcielają w życie. Jakoś w tym ginie duch Stumilowego Lasu i trochę psuje zabawę w czytanie. Wanda Chotomska posługuje się tematami ważnymi w procesie wychowania dzieci – tyle tylko, że jest mnóstwo źródeł, z których dzieci mogą czerpać wiedzę na temat właściwego zachowania, niekoniecznie należy w to ubierać bohaterów kojarzących się do tej pory z beztroską i przyjemnością.
piątek, 28 sierpnia 2020
Nasza przyroda. Środowisko i jego ochrona
Harperkids, Warszawa 2020.
Po co chronić przyrodę?
Jest to książka (jak i cała seria) bardzo klasyczna w duchu, a jednocześnie nawiązująca do najlepszych rozwiązań sprawdzonych na rynku literatury czwartej. Krystyna Bardos tworzy tu krótkie migawki dotyczące konieczności ochrony środowiska i próbuje na różne sposoby zainteresować dzieci troską o przyrodę. „Nasza przyroda. Środowisko i jego ochrona” to zeszyt w serii Akademia Ekowiedzy, która zachęca najmłodszych do angażowania się w sprawy planety. To ważne, żeby uświadamiać już kilkulatki, dlaczego należy troszczyć się o najbliższe otoczenie (i nie tylko) – i jak można to robić, będąc dzieckiem. Książka „Nasza przyroda” trochę przypomina dawne „podręczniki” do środowiska, a trochę łączy w sobie łamigłówkowe zabawy. Przewodnikami po codzienności eko są Ida i Filip, rodzeństwo, które ma jeszcze kotkę Szarusię i psa Pimpka. To oni mają zarażać entuzjazmem i zachęcać do poznawania sekretów przyrody, umiejętnie prowadzeni przez Krystynę Bardos. Ida i Filip dowiedzą się w tej części między innymi, czym jest ekosystem (i jak stworzyć sobie własny dzięki talerzykowi i szklanej misce), jak ważne są drzewa (zwłaszcza – jaka jest ich rola w miastach), czy i czym (oraz kiedy) dokarmiać ptaki, dlaczego pszczoły porozumiewają się za pomocą tańca, czym są parki narodowe i gdzie można iść na wycieczkę do takiego parku, co człowiek może zyskać, podpatrując przyrodę... nie zabraknie tematów, które inspirują i zachęcają do spacerów.
Autorka wybiera tutaj kilka sposobów na dotarcie do najmłodszych czytelników. Przede wszystkim prowadzi prostą opowiastkę o Idzie i Filipie, pokazuje, co robią dzieci, jak zachowują się na spacerach, jak witają się z ulubionymi drzewami i skąd czerpią wiedzę na różne tematy. Do tego autorka dodaje mniejsze i większe ramki z początkiem „Czy wiesz, że...?”, zapowiadając zestaw ciekawostek – w tych ramkach pojawiają się zdjęcia, czym przykuwa się uwagę najmłodszych. Kolorowe podlewy sygnalizują pojawienie się informacji i dalszych niespodzianek. Ale Krystyna Bardos wprowadza również ramki innego rodzaju – zapowiada w nich „Czas na doświadczenie” i pokazuje, co maluchy mogą zrobić samodzielnie, albo przy pomocy dorosłych, żeby przekonać się o potędze przyrody i jej pięknie. Tak na przykład dzieje się z wyborem żywej choinki zamiast sztucznego drzewka. Nie zabraknie gier, zabaw i propozycji rozrywek. Standardowo na końcu tomiku pojawia się prosta gra planszowa, w której autorka w sprytny sposób sprawdza wiedzę maluchów wyniesioną z książeczki: znajomość treści bardzo się przydaje, kiedy stanie się na polu z pytaniem – kto pamięta odpowiedź, będzie mógł przeskoczyć o kilka pól do przodu, kto nie zna – wycofa się i być może straci szansę na wygraną. Poza tym autorka zachęca do naśladowania tańca pszczół. Proponuje też „labirynt” (ilustracjami zajął się Adam Bardos), w którym połączyć należy drzewa i ich owoce lub liście. W ten sposób dzieci uczą się podczas zabawy, a przy okazji też wyczulają na kwestie przyrody. Dowiedzą się, dlaczego należy chronić środowisko, a na koniec uzyskają dyplom.
Po co chronić przyrodę?
Jest to książka (jak i cała seria) bardzo klasyczna w duchu, a jednocześnie nawiązująca do najlepszych rozwiązań sprawdzonych na rynku literatury czwartej. Krystyna Bardos tworzy tu krótkie migawki dotyczące konieczności ochrony środowiska i próbuje na różne sposoby zainteresować dzieci troską o przyrodę. „Nasza przyroda. Środowisko i jego ochrona” to zeszyt w serii Akademia Ekowiedzy, która zachęca najmłodszych do angażowania się w sprawy planety. To ważne, żeby uświadamiać już kilkulatki, dlaczego należy troszczyć się o najbliższe otoczenie (i nie tylko) – i jak można to robić, będąc dzieckiem. Książka „Nasza przyroda” trochę przypomina dawne „podręczniki” do środowiska, a trochę łączy w sobie łamigłówkowe zabawy. Przewodnikami po codzienności eko są Ida i Filip, rodzeństwo, które ma jeszcze kotkę Szarusię i psa Pimpka. To oni mają zarażać entuzjazmem i zachęcać do poznawania sekretów przyrody, umiejętnie prowadzeni przez Krystynę Bardos. Ida i Filip dowiedzą się w tej części między innymi, czym jest ekosystem (i jak stworzyć sobie własny dzięki talerzykowi i szklanej misce), jak ważne są drzewa (zwłaszcza – jaka jest ich rola w miastach), czy i czym (oraz kiedy) dokarmiać ptaki, dlaczego pszczoły porozumiewają się za pomocą tańca, czym są parki narodowe i gdzie można iść na wycieczkę do takiego parku, co człowiek może zyskać, podpatrując przyrodę... nie zabraknie tematów, które inspirują i zachęcają do spacerów.
Autorka wybiera tutaj kilka sposobów na dotarcie do najmłodszych czytelników. Przede wszystkim prowadzi prostą opowiastkę o Idzie i Filipie, pokazuje, co robią dzieci, jak zachowują się na spacerach, jak witają się z ulubionymi drzewami i skąd czerpią wiedzę na różne tematy. Do tego autorka dodaje mniejsze i większe ramki z początkiem „Czy wiesz, że...?”, zapowiadając zestaw ciekawostek – w tych ramkach pojawiają się zdjęcia, czym przykuwa się uwagę najmłodszych. Kolorowe podlewy sygnalizują pojawienie się informacji i dalszych niespodzianek. Ale Krystyna Bardos wprowadza również ramki innego rodzaju – zapowiada w nich „Czas na doświadczenie” i pokazuje, co maluchy mogą zrobić samodzielnie, albo przy pomocy dorosłych, żeby przekonać się o potędze przyrody i jej pięknie. Tak na przykład dzieje się z wyborem żywej choinki zamiast sztucznego drzewka. Nie zabraknie gier, zabaw i propozycji rozrywek. Standardowo na końcu tomiku pojawia się prosta gra planszowa, w której autorka w sprytny sposób sprawdza wiedzę maluchów wyniesioną z książeczki: znajomość treści bardzo się przydaje, kiedy stanie się na polu z pytaniem – kto pamięta odpowiedź, będzie mógł przeskoczyć o kilka pól do przodu, kto nie zna – wycofa się i być może straci szansę na wygraną. Poza tym autorka zachęca do naśladowania tańca pszczół. Proponuje też „labirynt” (ilustracjami zajął się Adam Bardos), w którym połączyć należy drzewa i ich owoce lub liście. W ten sposób dzieci uczą się podczas zabawy, a przy okazji też wyczulają na kwestie przyrody. Dowiedzą się, dlaczego należy chronić środowisko, a na koniec uzyskają dyplom.
czwartek, 27 sierpnia 2020
Beata Biały: Osiecka. Tego o mnie nie wiecie
W.A.B., Warszawa 2020.
Wspomnienia
Pojawiło się już parę książek w tym duchu, to jest – prezentujących Agnieszkę Osiecką z perspektywy bliskich jej ludzi. Beata Biały podąża zatem utartym szlakiem, ale sama bardzo chce porozmawiać z niektórymi, dowiedzieć się czegoś (co już padło w przestrzeni publicznej), zyskać potwierdzenie tez czy po prostu – wejść ponownie w świat Agnieszki Osieckiej. Tom „Osiecka. Tego o mnie nie wiecie” nie jest zestawem tematów nowych i odkrywczych – to wybiórcze spojrzenie na przeszłość doskonale uświadamianą przez odbiorców – i to nie tylko z grona fanów Osieckiej. Autorce tomu zależy jednak na wprowadzeniu kilku prywatnych drobnych opowieści dotyczących samego kontekstu rozmów – mówi, z kim przeprowadziła kilka rozmów, kiedy lub gdzie dowiadywała się czegoś o Osieckiej. Może charakteryzować swoich rozmówców, przyjrzeć się im od mniej oficjalnej strony – i to jest wartość dodana w relacji dotyczącej Agnieszki Osieckiej. Nie do wszystkich „ważnych” Beata Biały dociera, ale też nie do wszystkich chce dotrzeć, i tak wydaje się, że wprowadziła poważne ograniczenia, mimo że sama przedstawia sytuację tak, jakby lista rozmówców rozrastała się jej ponad miarę.
Nie ma tu rozmów z członkami rodziny, za to pojawiają się w silnej reprezentacji przyjaciółki i w znacznie skromniejszym zestawie – kochankowie. Wykorzystuje autorka teksty autobiograficzne samej Osieckiej, sklejając z nich wstępy do kolejnych rozdziałów, tak, żeby stało się jasne, dlaczego w ogóle podejmuje niektóre tematy i sięga do wielokrotnie przeanalizowanych zagadnień. Wtórność wiadomości przestanie zresztą dość szybko przeszkadzać – Beata Biały chce, żeby wywiady, jakie przeprowadza, były wręcz familiarne w charakterze, prywatne i ciepłe. Nawet jeżeli pojawiają się kwestie kontrowersyjne – pozwala rozmówcom interpretować je na korzyść Osieckiej i pozostawać w przekonaniu o jej idealności. Niektórzy wręcz posuwają się do zaprzeczania oczywistościom, na przykład: rozpatrywaniu na korzyść poetki jej choroby alkoholowej (która w odpowiednim ujęciu wcale nie musi wiązać się z nadużywaniem wysokoprocentowych trunków). Jednoznacznie też określane są romanse – bardziej jako poszukiwanie miłości albo jako wyraz tęsknot. To ma podkreślić wyjątkowość artystki i źródło twórczych inspiracji.
Agnieszka Osiecka u Beaty Biały wypada jako duch niespokojny, jako autorka, która nie może działać stereotypowo. Beata Biały w tomie zatrzymuje się na wybranych motywach, nie zamierza budować biografii ani prowadzić precyzyjnie po wydarzeniach z życia, bardziej liczą się dla niej uczucia i sama atmosfera wokół Osieckiej. Na sprawy osobiste ma mnóstwo miejsca i czasu, ale pozostaje w kręgu ludzi życzliwych poetce – i dzięki temu może prezentować ją w jeden sposób. Nie chodzi tu przecież o dokładne portretowanie artystki – a tylko o przypomnienie o niej, w dodatku tak, jak sama by sobie tego życzyła.
Wspomnienia
Pojawiło się już parę książek w tym duchu, to jest – prezentujących Agnieszkę Osiecką z perspektywy bliskich jej ludzi. Beata Biały podąża zatem utartym szlakiem, ale sama bardzo chce porozmawiać z niektórymi, dowiedzieć się czegoś (co już padło w przestrzeni publicznej), zyskać potwierdzenie tez czy po prostu – wejść ponownie w świat Agnieszki Osieckiej. Tom „Osiecka. Tego o mnie nie wiecie” nie jest zestawem tematów nowych i odkrywczych – to wybiórcze spojrzenie na przeszłość doskonale uświadamianą przez odbiorców – i to nie tylko z grona fanów Osieckiej. Autorce tomu zależy jednak na wprowadzeniu kilku prywatnych drobnych opowieści dotyczących samego kontekstu rozmów – mówi, z kim przeprowadziła kilka rozmów, kiedy lub gdzie dowiadywała się czegoś o Osieckiej. Może charakteryzować swoich rozmówców, przyjrzeć się im od mniej oficjalnej strony – i to jest wartość dodana w relacji dotyczącej Agnieszki Osieckiej. Nie do wszystkich „ważnych” Beata Biały dociera, ale też nie do wszystkich chce dotrzeć, i tak wydaje się, że wprowadziła poważne ograniczenia, mimo że sama przedstawia sytuację tak, jakby lista rozmówców rozrastała się jej ponad miarę.
Nie ma tu rozmów z członkami rodziny, za to pojawiają się w silnej reprezentacji przyjaciółki i w znacznie skromniejszym zestawie – kochankowie. Wykorzystuje autorka teksty autobiograficzne samej Osieckiej, sklejając z nich wstępy do kolejnych rozdziałów, tak, żeby stało się jasne, dlaczego w ogóle podejmuje niektóre tematy i sięga do wielokrotnie przeanalizowanych zagadnień. Wtórność wiadomości przestanie zresztą dość szybko przeszkadzać – Beata Biały chce, żeby wywiady, jakie przeprowadza, były wręcz familiarne w charakterze, prywatne i ciepłe. Nawet jeżeli pojawiają się kwestie kontrowersyjne – pozwala rozmówcom interpretować je na korzyść Osieckiej i pozostawać w przekonaniu o jej idealności. Niektórzy wręcz posuwają się do zaprzeczania oczywistościom, na przykład: rozpatrywaniu na korzyść poetki jej choroby alkoholowej (która w odpowiednim ujęciu wcale nie musi wiązać się z nadużywaniem wysokoprocentowych trunków). Jednoznacznie też określane są romanse – bardziej jako poszukiwanie miłości albo jako wyraz tęsknot. To ma podkreślić wyjątkowość artystki i źródło twórczych inspiracji.
Agnieszka Osiecka u Beaty Biały wypada jako duch niespokojny, jako autorka, która nie może działać stereotypowo. Beata Biały w tomie zatrzymuje się na wybranych motywach, nie zamierza budować biografii ani prowadzić precyzyjnie po wydarzeniach z życia, bardziej liczą się dla niej uczucia i sama atmosfera wokół Osieckiej. Na sprawy osobiste ma mnóstwo miejsca i czasu, ale pozostaje w kręgu ludzi życzliwych poetce – i dzięki temu może prezentować ją w jeden sposób. Nie chodzi tu przecież o dokładne portretowanie artystki – a tylko o przypomnienie o niej, w dodatku tak, jak sama by sobie tego życzyła.
środa, 26 sierpnia 2020
Thomas Flintham: Labirynty i łamigłówki nie z tej ziemi
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020. (wznowienie)
Gry dla dzieci
Te dwie książki – potężne tomy z zagadkami – zrobiły w swoim czasie furorę na rynku i pokazały, że nawet w klasycznych łamigłówkach można znaleźć coś przynajmniej trochę nowatorskiego i ciekawego dla młodych odbiorców. Thomas Flintham udowodnił dzieciom, że nie da się nudzić, wypełniając kolejne labirynty – nawet jeśli powtarza się idea zadania, to cała otoczka może sprawić, że zamienia się to w ciekawą przygodę za każdym razem i z każdą kolejną rozkładówką. „Labirynty i łamigłówki nie z tej ziemi” to książka obszerna i wielkoformatowa, trochę może szkoda, że nie kolorowa, ale z tym dzieci szybko sobie poradzą. Autor sięga po grafiki komputerowe, żeby wprowadzić wielkie płaszczyzny jako drogi w labiryncie – wie, że im bardziej skomplikowane zadania, tym lepiej. Żeby urozmaicić pracę, wprowadza różne konteksty i zakresy zagadnień – sedno labiryntu pozostaje takie samo, jednak motywacja do jego rozwiązania się zmienia – i taka propozycja okazuje się strzałem w dziesiątkę, bo dzieci nie zauważą nawet, że cały czas realizują ten sam schemat. Wpływ na to mają również same labirynty – czasami to wzór na czyimś ubraniu, częściej jednak konary drzew, poroża, włosy albo płomienie – nie ma tu tradycyjnych i nudnych dróg, które załamują się pod kątem prostym, nie da się łatwo przewidzieć, dokąd prowadzą ścieżki. Mylących tropów jest bardzo dużo, więcej niż można by się spodziewać. Do tego autor czasami sugeruje jako powód zabrania się do przechodzenia labiryntów czas spędzany w gronie przyjaciół, czasami – grę komputerową, którą projektują sobie sami bohaterowie. W części łamigłówkowej także autor posługuje się klasycznymi motywami, proponuje wyszukiwanki, wykreślanki literowe, łączenie kropek czy porównywanie. I tu znajdzie się trochę labiryntów, ale nie ma obaw – Thomas Flintham w labiryntach jest mistrzem, więc ten rodzaj rozrywki nikomu się tak łatwo nie znudzi.
Chociaż w zadaniach logicznych dla dzieci rzadko zwraca się uwagę na fabułę, ten autor dobrze czuje się w wymyślaniu zalążków historii. Każdy komentarz i każde polecenie są tu początkiem nowej przygody – wstępem do dalszej wyobraźniowej historii. Każdy bohater może stać się z jakiegoś powodu bliski dziecku – tym łatwiej będzie się wtedy zaangażować w rozwiązywanie zadań. Oczywistą korzyścią płynącą z tomiku jest ćwiczenie zdolności manualnych (przechodzenie po wąskich często ścieżkach labiryntowych wymagałoby uwagi nawet od dorosłych!), ale też umiejętności logicznego myślenia. Autor dorzuca jeszcze humor – tak, by w jego świecie dzieci chciały zostać dłużej. Mimo że zagadki opierają się na grafikach komputerowych, nie ma tu powtarzalności czy schematyczności, wprost przeciwnie, każdy labirynt jest inny, a w przypadku wyszukiwanek – można wręcz dostać oczopląsu od ilości postaci na stronie. „Labirynty i łamigłówki nie z tej ziemi” to publikacja, która przyciągnie małych amatorów rozrywek umysłowych – i zapewni im zabawę na długo.
Gry dla dzieci
Te dwie książki – potężne tomy z zagadkami – zrobiły w swoim czasie furorę na rynku i pokazały, że nawet w klasycznych łamigłówkach można znaleźć coś przynajmniej trochę nowatorskiego i ciekawego dla młodych odbiorców. Thomas Flintham udowodnił dzieciom, że nie da się nudzić, wypełniając kolejne labirynty – nawet jeśli powtarza się idea zadania, to cała otoczka może sprawić, że zamienia się to w ciekawą przygodę za każdym razem i z każdą kolejną rozkładówką. „Labirynty i łamigłówki nie z tej ziemi” to książka obszerna i wielkoformatowa, trochę może szkoda, że nie kolorowa, ale z tym dzieci szybko sobie poradzą. Autor sięga po grafiki komputerowe, żeby wprowadzić wielkie płaszczyzny jako drogi w labiryncie – wie, że im bardziej skomplikowane zadania, tym lepiej. Żeby urozmaicić pracę, wprowadza różne konteksty i zakresy zagadnień – sedno labiryntu pozostaje takie samo, jednak motywacja do jego rozwiązania się zmienia – i taka propozycja okazuje się strzałem w dziesiątkę, bo dzieci nie zauważą nawet, że cały czas realizują ten sam schemat. Wpływ na to mają również same labirynty – czasami to wzór na czyimś ubraniu, częściej jednak konary drzew, poroża, włosy albo płomienie – nie ma tu tradycyjnych i nudnych dróg, które załamują się pod kątem prostym, nie da się łatwo przewidzieć, dokąd prowadzą ścieżki. Mylących tropów jest bardzo dużo, więcej niż można by się spodziewać. Do tego autor czasami sugeruje jako powód zabrania się do przechodzenia labiryntów czas spędzany w gronie przyjaciół, czasami – grę komputerową, którą projektują sobie sami bohaterowie. W części łamigłówkowej także autor posługuje się klasycznymi motywami, proponuje wyszukiwanki, wykreślanki literowe, łączenie kropek czy porównywanie. I tu znajdzie się trochę labiryntów, ale nie ma obaw – Thomas Flintham w labiryntach jest mistrzem, więc ten rodzaj rozrywki nikomu się tak łatwo nie znudzi.
Chociaż w zadaniach logicznych dla dzieci rzadko zwraca się uwagę na fabułę, ten autor dobrze czuje się w wymyślaniu zalążków historii. Każdy komentarz i każde polecenie są tu początkiem nowej przygody – wstępem do dalszej wyobraźniowej historii. Każdy bohater może stać się z jakiegoś powodu bliski dziecku – tym łatwiej będzie się wtedy zaangażować w rozwiązywanie zadań. Oczywistą korzyścią płynącą z tomiku jest ćwiczenie zdolności manualnych (przechodzenie po wąskich często ścieżkach labiryntowych wymagałoby uwagi nawet od dorosłych!), ale też umiejętności logicznego myślenia. Autor dorzuca jeszcze humor – tak, by w jego świecie dzieci chciały zostać dłużej. Mimo że zagadki opierają się na grafikach komputerowych, nie ma tu powtarzalności czy schematyczności, wprost przeciwnie, każdy labirynt jest inny, a w przypadku wyszukiwanek – można wręcz dostać oczopląsu od ilości postaci na stronie. „Labirynty i łamigłówki nie z tej ziemi” to publikacja, która przyciągnie małych amatorów rozrywek umysłowych – i zapewni im zabawę na długo.
wtorek, 25 sierpnia 2020
Penny Reid: Kochaj albo jedź
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Tęsknoty od dawna
Seria z brodaczami ma podbić rynek literatury young adult, a Penny Reid zgrabnie wykorzystuje rynkowe zainteresowanie motywami erotycznymi, proponując czytelniczkom historię wielkiej miłości i pożądania. Obiektem zainteresowania czyni dwóch braci, bliźniaków z wielodzietnej rodziny. Beau to ten sympatyczny – zawsze się uśmiecha, chce dla wszystkich jak najlepiej, jest życzliwy i uczynny. Duane to jego mroczne przeciwieństwo: nie dość, że cechuje się wysokim poziomem złośliwości, jest wyobcowany i zamknięty w sobie, to jeszcze wydaje się niebezpieczny. Jessica wie jedno: od dziecka kocha się w Beau, marzy o nim i chciałaby z nim być. Nic dziwnego, że kiedy nadarza się pierwsza okazja do wpadnięcia w już dorosłe ramiona obiektu westchnień, bohaterka nie będzie próbowała się powstrzymać przed zrealizowaniem pragnień. Tym bardziej, że brodacz wydaje się nią zainteresowany. Gdyby tylko zdawała sobie sprawę, że to Duane, przed którym zawsze uciekała...
Penny Reid idzie w ślady Tamary Webber, chociaż bardzo upraszcza sobie zadanie i całą fabułę. Przede wszystkim – zależy jej na przedstawieniu potężnej dawki seksu albo niezliczonych pomysłów na grę wstępną. Akcentuje na każdym kroku pożądanie postaci, a ponieważ narrację prowadzą na przemian Duane i Jessica, każde z nich może omówić swoje przeżycia i przemyślenia na temat drugiej strony. Jessica ma nadzieję na łóżkowe popisy, jednak Duane wybrał inny cel: chce udowodnić dziewczynie, że będzie ją szanował. W tle – mnóstwo smaru z warsztatu samochodowego, zazdrosne (lub złośliwe, bo nadopiekuńcze) rodzeństwo, przekomarzanki i... niebezpieczeństwa. Nie może się obyć bez pułapek dla bohaterów, ich uczucie, które dopiero co zaczęło się rodzić, zostanie wystawione na poważną próbę. We wszystkim najbardziej liczy się fakt, że Jessica nie zamierza zapuszczać korzeni w swoim rodzinnym miasteczku. Nie interesuje jej tradycyjne budowanie rodziny i osiadanie w jednym miejscu. Duane czułby się pewniej, gdyby mógł się zaopiekować partnerką, albo przynajmniej udowodnić jej swoją siłę. Penny Reid wymyśla dość niezwykły sposób na przetestowanie uczuć i na modyfikowanie relacji między bohaterami – jednak w żadnym momencie nie pogłębia owych analiz. W ogóle motywy psychologiczne schodzą tu na daleki plan. Same wydarzenia są bardzo wyostrzone, Penny Reid ucieka się do rozwiązań nieprawdopodobnych i sensacyjnych często – po to, żeby pozwolić postaciom po raz kolejny na wyrażanie swoich pragnień. Bardzo widać, że zależy jej właśnie na eksponowaniu tej sfery – aż za bardzo, bo na niczym innym się nie skupia. Pisze tak, żeby przebiegać od jednego zbliżenia do drugiego – jakby najbardziej interesujące, co ma do zaoferowania, były sceny seksu (chociaż wcale nie wybiera literackiej pornografii i kiedy decyduje się już na obrazki pożądania – to poprzestaje na tym, co oczywiste i zrozumiałe. Bardzo lekka jest ta książka – ale przez to też dużo mniej wciągająca niż propozycje Tamary Webber i jej podobnym autorkom, rozwijającym warstwę obyczajową w romansach. Penny Reid nie ukrywa, że chodzi jej o inną, mniej wzniosłą stronę romansów – i tego się trzyma. Pisze w stylu pop.
Tęsknoty od dawna
Seria z brodaczami ma podbić rynek literatury young adult, a Penny Reid zgrabnie wykorzystuje rynkowe zainteresowanie motywami erotycznymi, proponując czytelniczkom historię wielkiej miłości i pożądania. Obiektem zainteresowania czyni dwóch braci, bliźniaków z wielodzietnej rodziny. Beau to ten sympatyczny – zawsze się uśmiecha, chce dla wszystkich jak najlepiej, jest życzliwy i uczynny. Duane to jego mroczne przeciwieństwo: nie dość, że cechuje się wysokim poziomem złośliwości, jest wyobcowany i zamknięty w sobie, to jeszcze wydaje się niebezpieczny. Jessica wie jedno: od dziecka kocha się w Beau, marzy o nim i chciałaby z nim być. Nic dziwnego, że kiedy nadarza się pierwsza okazja do wpadnięcia w już dorosłe ramiona obiektu westchnień, bohaterka nie będzie próbowała się powstrzymać przed zrealizowaniem pragnień. Tym bardziej, że brodacz wydaje się nią zainteresowany. Gdyby tylko zdawała sobie sprawę, że to Duane, przed którym zawsze uciekała...
Penny Reid idzie w ślady Tamary Webber, chociaż bardzo upraszcza sobie zadanie i całą fabułę. Przede wszystkim – zależy jej na przedstawieniu potężnej dawki seksu albo niezliczonych pomysłów na grę wstępną. Akcentuje na każdym kroku pożądanie postaci, a ponieważ narrację prowadzą na przemian Duane i Jessica, każde z nich może omówić swoje przeżycia i przemyślenia na temat drugiej strony. Jessica ma nadzieję na łóżkowe popisy, jednak Duane wybrał inny cel: chce udowodnić dziewczynie, że będzie ją szanował. W tle – mnóstwo smaru z warsztatu samochodowego, zazdrosne (lub złośliwe, bo nadopiekuńcze) rodzeństwo, przekomarzanki i... niebezpieczeństwa. Nie może się obyć bez pułapek dla bohaterów, ich uczucie, które dopiero co zaczęło się rodzić, zostanie wystawione na poważną próbę. We wszystkim najbardziej liczy się fakt, że Jessica nie zamierza zapuszczać korzeni w swoim rodzinnym miasteczku. Nie interesuje jej tradycyjne budowanie rodziny i osiadanie w jednym miejscu. Duane czułby się pewniej, gdyby mógł się zaopiekować partnerką, albo przynajmniej udowodnić jej swoją siłę. Penny Reid wymyśla dość niezwykły sposób na przetestowanie uczuć i na modyfikowanie relacji między bohaterami – jednak w żadnym momencie nie pogłębia owych analiz. W ogóle motywy psychologiczne schodzą tu na daleki plan. Same wydarzenia są bardzo wyostrzone, Penny Reid ucieka się do rozwiązań nieprawdopodobnych i sensacyjnych często – po to, żeby pozwolić postaciom po raz kolejny na wyrażanie swoich pragnień. Bardzo widać, że zależy jej właśnie na eksponowaniu tej sfery – aż za bardzo, bo na niczym innym się nie skupia. Pisze tak, żeby przebiegać od jednego zbliżenia do drugiego – jakby najbardziej interesujące, co ma do zaoferowania, były sceny seksu (chociaż wcale nie wybiera literackiej pornografii i kiedy decyduje się już na obrazki pożądania – to poprzestaje na tym, co oczywiste i zrozumiałe. Bardzo lekka jest ta książka – ale przez to też dużo mniej wciągająca niż propozycje Tamary Webber i jej podobnym autorkom, rozwijającym warstwę obyczajową w romansach. Penny Reid nie ukrywa, że chodzi jej o inną, mniej wzniosłą stronę romansów – i tego się trzyma. Pisze w stylu pop.
poniedziałek, 24 sierpnia 2020
Małgorzata Cieślak: Gry i zabawy dla dzieci
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020. (wznowienie)
Instynkt
To, co dawniej rodzice robili niemal odruchowo w zabawach z dziećmi, teraz wydaje się niektórym mniej oczywiste, dlatego też każda pomoc i podpowiedź, jak spędzać czas, bardzo się przydaje. Małgorzata Cieślak stworzyła więc kilka lat temu swoisty podręcznik zabaw z najmłodszymi – który sprawdził się do tego stopnia, że doczekał się wznowienia i wciąż może budzić zainteresowanie świeżo upieczonych rodziców – zwłaszcza tych, którzy nie chcą przegapić żadnego czynnika rozwoju swoich pociech i zamierzają zapewnić dzieciom jak najlepszy start. „Gry i zabawy dla dzieci” to tomik, który na okładce ma informację „od 1. miesiąca życia”, co oznacza, że przyda się naprawdę bardzo szybko – i na długo dostarczy inspiracji. Małgorzata Cieślak zajmuje się tutaj sposobami na ćwiczenia usprawniające motorykę i zdolności dziecka, wspomaga rozwój każdego malucha i pozwala na wypracowanie scenariuszy imprez, gdy dziecko ma już kilka lat i chce zaprosić kolegów na przykład na urodziny. Jest też niezastąpiona w momencie, gdy maluch zaczyna się nudzić i żąda rozrywek – nie warto wtedy proponować mu mediów elektronicznych, na to przyjdzie jeszcze czas – można za to rozwijać wyobraźnię i dać upust twórczej ekspresji – wszystko po to, żeby w przyszłości pociecha nie miała problemów w szkole ani w życiu zawodowym. Oczywiście nikt w momencie przeglądania tej książki nie będzie myślał o dalekosiężnych konsekwencjach, jednak nawet jeśli trzeba zadziałać doraźnie – odwrócić czymś uwagę marudnego malucha albo zająć grupę aktywnych kilkulatków, jeśli ktoś ma ochotę zgodnie z poradnikami dotyczącymi wychowania dzieci spędzać czas ze swoimi pociechami – tu znajdzie zestaw pomysłów.
Pomysłów, co ważne, niewymagających wielkich nakładów finansowych, umiejętności ani przygotowań. Tu wystarczą dobre chęci i obecność. Często zabawy, które proponuje autorka, wiążą się z rolą dotyku, obecności albo prostych ćwiczeń na rozwój mowy czy ciała, tak, żeby nikt nie postrzegał ich jako ćwiczeń. Bywa, że zabawy, które Małgorzata Cieślak podpowiada, to zwykłe łaskotki czy delikatny masaż. Zdarzają się również bardziej skomplikowane – z wykorzystaniem ulubionych maskotek, albo z koniecznością stworzenia (najlepiej wspólnie) „zabawek” - lalek do domowego teatrzyku. Czasami trzeba wybrać się na spacer po „skarby” - kamyki lub listki, które przydadzą się do robienia układanek, innym razem – pobuszować w kuchni. Zachęca autorka do zabaw ruchowych, gier z piłką, proponuje też sposoby na stanie w korku albo po prostu wyjazd z dzieckiem i konieczność zajmowania go czymś w podróży.
Zabawy opisuje krótko i treściwie, każdy komentarz to jeden akapit, na początku podane są potrzebne przedmioty lub – uwagi dotyczące przygotowań. Małgorzata Cieślak nie tłumaczy za to, jakie są konsekwencje dla rozwoju dziecka. Liczy na to, że zabawy zostaną przeprowadzone dla czystej rozrywki i przyjemności przebywania razem – a to z pewnością zaprocentuje w przyszłości. Kiedyś rodzice obywali się bez takich wskazówek, teraz jednak przyda im się wspomagacz wyobraźni.
Instynkt
To, co dawniej rodzice robili niemal odruchowo w zabawach z dziećmi, teraz wydaje się niektórym mniej oczywiste, dlatego też każda pomoc i podpowiedź, jak spędzać czas, bardzo się przydaje. Małgorzata Cieślak stworzyła więc kilka lat temu swoisty podręcznik zabaw z najmłodszymi – który sprawdził się do tego stopnia, że doczekał się wznowienia i wciąż może budzić zainteresowanie świeżo upieczonych rodziców – zwłaszcza tych, którzy nie chcą przegapić żadnego czynnika rozwoju swoich pociech i zamierzają zapewnić dzieciom jak najlepszy start. „Gry i zabawy dla dzieci” to tomik, który na okładce ma informację „od 1. miesiąca życia”, co oznacza, że przyda się naprawdę bardzo szybko – i na długo dostarczy inspiracji. Małgorzata Cieślak zajmuje się tutaj sposobami na ćwiczenia usprawniające motorykę i zdolności dziecka, wspomaga rozwój każdego malucha i pozwala na wypracowanie scenariuszy imprez, gdy dziecko ma już kilka lat i chce zaprosić kolegów na przykład na urodziny. Jest też niezastąpiona w momencie, gdy maluch zaczyna się nudzić i żąda rozrywek – nie warto wtedy proponować mu mediów elektronicznych, na to przyjdzie jeszcze czas – można za to rozwijać wyobraźnię i dać upust twórczej ekspresji – wszystko po to, żeby w przyszłości pociecha nie miała problemów w szkole ani w życiu zawodowym. Oczywiście nikt w momencie przeglądania tej książki nie będzie myślał o dalekosiężnych konsekwencjach, jednak nawet jeśli trzeba zadziałać doraźnie – odwrócić czymś uwagę marudnego malucha albo zająć grupę aktywnych kilkulatków, jeśli ktoś ma ochotę zgodnie z poradnikami dotyczącymi wychowania dzieci spędzać czas ze swoimi pociechami – tu znajdzie zestaw pomysłów.
Pomysłów, co ważne, niewymagających wielkich nakładów finansowych, umiejętności ani przygotowań. Tu wystarczą dobre chęci i obecność. Często zabawy, które proponuje autorka, wiążą się z rolą dotyku, obecności albo prostych ćwiczeń na rozwój mowy czy ciała, tak, żeby nikt nie postrzegał ich jako ćwiczeń. Bywa, że zabawy, które Małgorzata Cieślak podpowiada, to zwykłe łaskotki czy delikatny masaż. Zdarzają się również bardziej skomplikowane – z wykorzystaniem ulubionych maskotek, albo z koniecznością stworzenia (najlepiej wspólnie) „zabawek” - lalek do domowego teatrzyku. Czasami trzeba wybrać się na spacer po „skarby” - kamyki lub listki, które przydadzą się do robienia układanek, innym razem – pobuszować w kuchni. Zachęca autorka do zabaw ruchowych, gier z piłką, proponuje też sposoby na stanie w korku albo po prostu wyjazd z dzieckiem i konieczność zajmowania go czymś w podróży.
Zabawy opisuje krótko i treściwie, każdy komentarz to jeden akapit, na początku podane są potrzebne przedmioty lub – uwagi dotyczące przygotowań. Małgorzata Cieślak nie tłumaczy za to, jakie są konsekwencje dla rozwoju dziecka. Liczy na to, że zabawy zostaną przeprowadzone dla czystej rozrywki i przyjemności przebywania razem – a to z pewnością zaprocentuje w przyszłości. Kiedyś rodzice obywali się bez takich wskazówek, teraz jednak przyda im się wspomagacz wyobraźni.
niedziela, 23 sierpnia 2020
Marta Maruszczak: Wzrok, słuch, smak dają znak
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Zmysłowo
Marta Maruszczak pojawia się z kolejnym tomikiem edukacyjnym dla najmłodszych. „Wzrok, słuch, smak dają znak” to humorystyczna podróż po świecie zmysłów – zestaw ciekawostek, którym nie oprą się dzieci lubiące zadawać pytania. Bardzo kolorowy tomik z ilustracjami Artura Gulewicza oraz styl „pop” - nielinearne teksty, porozrzucane po stronach akapity z informacjami, strzałki, schematy i objaśnienia – to wszystko sprawia, że kilkulatki z chęcią zanurzą się w wyjaśnienia i będą mogły je zapamiętywać bez większego wysiłku. Autorka przede wszystkim wie, jak zadawać pytania – żeby skusić odbiorców do sprawdzenia, jaka jest odpowiedź. Dzięki temu też może bardziej nasycać emocjami narrację. Stosuje oryginalne porównania (oczy, uszy, nos, skóra i język to „agenci specjalni”, którzymają różne funkcje; pracę człowieka porównuje się też czasami do działania komputera – tym bardziej atrakcyjne będzie to dla maluchów). Czasami sięga autorka po rymowane hasła, innym razem – po zestawienia z czymś doskonale dzieciom znanym, a do tej pory niekojarzonym z własnym ciałem (orzech włoski przypominający mózg – dorosłych nie zaskoczy, kilkulatki owszem). Stosuje szereg wyliczeń i interesujących „eksperymentów” (mózg jako ściereczka upchnięta w salaterce). Podpowiada, jak się bawić – na przykład jak zorganizować zawody w wąchaniu. Za każdym razem opowieść o zmysłach u człowieka poprzedza równoległą (chociaż w treści zupełnie nową) opowieść o tych samych zmysłach w świecie zwierząt. Nagle okazuje się, że człowiek nie ma się czym szczycić, a prawdziwi rekordziści pojawiają się w świecie przyrody. W ogóle dla Marty Maruszczak sensem tworzenia książki staje się porównywanie zmysłów człowieka do zdobyczy techniki: tak może wyjaśnić dzieciom, o co chodzi z feromonami. Nie zabraknie w książce „oszustw”: autorka pokazuje, jak łatwo ulec złudzeniom optycznym, przytacza kilka prostych przykładów graficznych na to, by przekonać się, że zmysły nie zawsze pozwalają właściwie ocenić sytuację.
Nie zajmuje się Marta Maruszczak przedstawianiem całego stanu wiedzy na temat wybranych zmysłów, to byłoby nudne i nieatrakcyjne. Zamienia za to opowieść w zestaw danych ekstremalnych, czasami wręcz niewiarygodnych. Przeskakuje od historii do historii, w drobnych akapitach mieści informacje, które raz zaspokoją, a raz rozbudzą ciekawość dzieci. Przyczynia się do tego, że maluchy chcą odkrywać kolejne wiadomości. Jednozdaniowe komentarze, polecenia i wskazówki do dobrej zabawy – to wszystko wypełnia strony, a właściwie... jest dodatkiem do ilustracji. Bo tu rzuca się w oczy przede wszystkim strona graficzna, Artur Gulewicz proponuje karykaturalne kształty, zmieniane proporcje lub zbliżenia na wybrane fragmenty ciała, tekst rozrzucany jest wokół obrazków i stanowi komentarz do nich. Tej książki nie da się czytać jak podręcznika, w każdym elemencie różni się od książek edukacyjnych, a jednak z takiej zabawy dzieci wyniosą bardzo dużo. Autorka wie, jak przedstawiać im wiadomości, sprawia, że będą chciały poznawać dalsze informacje. A do tego niejeden raz rozśmieszy.
Zmysłowo
Marta Maruszczak pojawia się z kolejnym tomikiem edukacyjnym dla najmłodszych. „Wzrok, słuch, smak dają znak” to humorystyczna podróż po świecie zmysłów – zestaw ciekawostek, którym nie oprą się dzieci lubiące zadawać pytania. Bardzo kolorowy tomik z ilustracjami Artura Gulewicza oraz styl „pop” - nielinearne teksty, porozrzucane po stronach akapity z informacjami, strzałki, schematy i objaśnienia – to wszystko sprawia, że kilkulatki z chęcią zanurzą się w wyjaśnienia i będą mogły je zapamiętywać bez większego wysiłku. Autorka przede wszystkim wie, jak zadawać pytania – żeby skusić odbiorców do sprawdzenia, jaka jest odpowiedź. Dzięki temu też może bardziej nasycać emocjami narrację. Stosuje oryginalne porównania (oczy, uszy, nos, skóra i język to „agenci specjalni”, którzymają różne funkcje; pracę człowieka porównuje się też czasami do działania komputera – tym bardziej atrakcyjne będzie to dla maluchów). Czasami sięga autorka po rymowane hasła, innym razem – po zestawienia z czymś doskonale dzieciom znanym, a do tej pory niekojarzonym z własnym ciałem (orzech włoski przypominający mózg – dorosłych nie zaskoczy, kilkulatki owszem). Stosuje szereg wyliczeń i interesujących „eksperymentów” (mózg jako ściereczka upchnięta w salaterce). Podpowiada, jak się bawić – na przykład jak zorganizować zawody w wąchaniu. Za każdym razem opowieść o zmysłach u człowieka poprzedza równoległą (chociaż w treści zupełnie nową) opowieść o tych samych zmysłach w świecie zwierząt. Nagle okazuje się, że człowiek nie ma się czym szczycić, a prawdziwi rekordziści pojawiają się w świecie przyrody. W ogóle dla Marty Maruszczak sensem tworzenia książki staje się porównywanie zmysłów człowieka do zdobyczy techniki: tak może wyjaśnić dzieciom, o co chodzi z feromonami. Nie zabraknie w książce „oszustw”: autorka pokazuje, jak łatwo ulec złudzeniom optycznym, przytacza kilka prostych przykładów graficznych na to, by przekonać się, że zmysły nie zawsze pozwalają właściwie ocenić sytuację.
Nie zajmuje się Marta Maruszczak przedstawianiem całego stanu wiedzy na temat wybranych zmysłów, to byłoby nudne i nieatrakcyjne. Zamienia za to opowieść w zestaw danych ekstremalnych, czasami wręcz niewiarygodnych. Przeskakuje od historii do historii, w drobnych akapitach mieści informacje, które raz zaspokoją, a raz rozbudzą ciekawość dzieci. Przyczynia się do tego, że maluchy chcą odkrywać kolejne wiadomości. Jednozdaniowe komentarze, polecenia i wskazówki do dobrej zabawy – to wszystko wypełnia strony, a właściwie... jest dodatkiem do ilustracji. Bo tu rzuca się w oczy przede wszystkim strona graficzna, Artur Gulewicz proponuje karykaturalne kształty, zmieniane proporcje lub zbliżenia na wybrane fragmenty ciała, tekst rozrzucany jest wokół obrazków i stanowi komentarz do nich. Tej książki nie da się czytać jak podręcznika, w każdym elemencie różni się od książek edukacyjnych, a jednak z takiej zabawy dzieci wyniosą bardzo dużo. Autorka wie, jak przedstawiać im wiadomości, sprawia, że będą chciały poznawać dalsze informacje. A do tego niejeden raz rozśmieszy.
Marcin Baran: Mały skryba i wielka piramida
Harperkids, Warszawa 2020.
Zawód
Chociaż kolejne poziomy serii Czytam sobie oznaczają zwiększanie stopnia trudności dla małych czytelników, trudno oprzeć się wrażeniu, że autorzy stają się bezradni wobec wymogów „technicznych” cyklu. Fakt, że nie wolno im używać dwuznaków, owocuje przedziwnie dobieranymi – i często stylistycznie niepasującymi – synonimami, słowami rzadziej spotykanymi i przez dzieci nie do końca oswojonymi. Można to uznać za podnoszenie poprzeczki kilkulatkom, ale można też zastanowić się nad wartością takiego rozwiązania. Oto bowiem najmłodsi zamiast skupiać się na ćwiczeniu czytania, dowiedzą się, że czasem to bardzo trudna sztuka – i mogą wyciągnąć fałszywe wnioski z lekcji lektury. Co ciekawe, tam, gdzie nie ma ograniczeń literowych – czyli na trzecim poziomie serii – nie ma też problemów z niewłaściwie dobieranymi wyrazami. Trzeba zatem zastanowić się, jaką cenę płacą autorzy za konieczność podporządkowania się rygorom – albo odrobinę poluzować zasady. I tak seria Czytam sobie jest jedną z lepszych propozycji dla kilkulatków, jeśli chodzi o edukację w zakresie sztuki czytania.
„Mały skryba i wielka piramida” Marcina Barana to historyjka bardzo egzotyczna, co zrobi odpowiednie wrażenie na małych odbiorcach. Bohaterem i narratorem jest Panufer, dzisiaj – stary skryba, dawniej – dziecko, które przeżyło wielką przygodę zanim naprawdę dowiedziało się, co chce robić w życiu. Dla czytelników tajemnicze będzie już samo określenie skryba, nie mówiąc o padających w tekście innych imionach. Tymczasem to dopiero początek. W zasadzie Marcin Baran nie zastanawia się zbytnio nad fabułą: stawia na coś, co zawsze sprawdza się w historiach. Dziecko, które znajduje idealną kryjówkę, zasypia i przez przypadek... wypływa na pełne morze. Pozostaje pod opieką kapitana statku, udaje mu się dostać na budowę, na której pracuje – przy piramidach – jego ojciec. Zyskuje przez to miano dzielnego i rezolutnego chłopca. Kiedy ćwiczy zapisywanie znaków na piasku, nie wie jeszcze, że w przyszłości zostanie skrybą.
Historia z rozmachem, działająca na wyobraźnię najmłodszych, ale – do przeczytania bardzo trudna. To drugi poziom serii, więc każda strona to mniej więcej dwie linijki tekstu (resztę wypełnia kolorowy i interesujący obrazek), jednak w tym tekście pojawiają się skomplikowane nazwy własne w nadmiarze, a do tego także niespecjalnie udane zamienniki (w rodzaju „kwaterował” zamiast mieszkał – niby w porządku pod kątem dwuznaków, jednak jeśli chodzi o zrozumiałość... dzieci będą musiały bardzo się wysilić. A ponieważ i tak już muszą się wysilać, żeby ćwiczyć czytanie – łatwo je zniechęcić do pracy. Z drugiej strony – Marcin Baran proponuje przygodę na tyle atrakcyjną, żeby jednak wciągnąć dzieci w fabułę. W tym wypadku najmłodsi mogą poczuć się nawet docenieni, że poprzeczka została postawiona tak wysoko, będą i tak śledzić w pierwszej kolejności intrygę. Jeśli poradzą sobie z nazwami, które i tak trzeba przeliterować, żeby móc wymówić – zyskają dzięki temu inne ćwiczenie.
Zawód
Chociaż kolejne poziomy serii Czytam sobie oznaczają zwiększanie stopnia trudności dla małych czytelników, trudno oprzeć się wrażeniu, że autorzy stają się bezradni wobec wymogów „technicznych” cyklu. Fakt, że nie wolno im używać dwuznaków, owocuje przedziwnie dobieranymi – i często stylistycznie niepasującymi – synonimami, słowami rzadziej spotykanymi i przez dzieci nie do końca oswojonymi. Można to uznać za podnoszenie poprzeczki kilkulatkom, ale można też zastanowić się nad wartością takiego rozwiązania. Oto bowiem najmłodsi zamiast skupiać się na ćwiczeniu czytania, dowiedzą się, że czasem to bardzo trudna sztuka – i mogą wyciągnąć fałszywe wnioski z lekcji lektury. Co ciekawe, tam, gdzie nie ma ograniczeń literowych – czyli na trzecim poziomie serii – nie ma też problemów z niewłaściwie dobieranymi wyrazami. Trzeba zatem zastanowić się, jaką cenę płacą autorzy za konieczność podporządkowania się rygorom – albo odrobinę poluzować zasady. I tak seria Czytam sobie jest jedną z lepszych propozycji dla kilkulatków, jeśli chodzi o edukację w zakresie sztuki czytania.
„Mały skryba i wielka piramida” Marcina Barana to historyjka bardzo egzotyczna, co zrobi odpowiednie wrażenie na małych odbiorcach. Bohaterem i narratorem jest Panufer, dzisiaj – stary skryba, dawniej – dziecko, które przeżyło wielką przygodę zanim naprawdę dowiedziało się, co chce robić w życiu. Dla czytelników tajemnicze będzie już samo określenie skryba, nie mówiąc o padających w tekście innych imionach. Tymczasem to dopiero początek. W zasadzie Marcin Baran nie zastanawia się zbytnio nad fabułą: stawia na coś, co zawsze sprawdza się w historiach. Dziecko, które znajduje idealną kryjówkę, zasypia i przez przypadek... wypływa na pełne morze. Pozostaje pod opieką kapitana statku, udaje mu się dostać na budowę, na której pracuje – przy piramidach – jego ojciec. Zyskuje przez to miano dzielnego i rezolutnego chłopca. Kiedy ćwiczy zapisywanie znaków na piasku, nie wie jeszcze, że w przyszłości zostanie skrybą.
Historia z rozmachem, działająca na wyobraźnię najmłodszych, ale – do przeczytania bardzo trudna. To drugi poziom serii, więc każda strona to mniej więcej dwie linijki tekstu (resztę wypełnia kolorowy i interesujący obrazek), jednak w tym tekście pojawiają się skomplikowane nazwy własne w nadmiarze, a do tego także niespecjalnie udane zamienniki (w rodzaju „kwaterował” zamiast mieszkał – niby w porządku pod kątem dwuznaków, jednak jeśli chodzi o zrozumiałość... dzieci będą musiały bardzo się wysilić. A ponieważ i tak już muszą się wysilać, żeby ćwiczyć czytanie – łatwo je zniechęcić do pracy. Z drugiej strony – Marcin Baran proponuje przygodę na tyle atrakcyjną, żeby jednak wciągnąć dzieci w fabułę. W tym wypadku najmłodsi mogą poczuć się nawet docenieni, że poprzeczka została postawiona tak wysoko, będą i tak śledzić w pierwszej kolejności intrygę. Jeśli poradzą sobie z nazwami, które i tak trzeba przeliterować, żeby móc wymówić – zyskają dzięki temu inne ćwiczenie.
sobota, 22 sierpnia 2020
Artur Nowicki: Rok na placu budowy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Podglądanie budowy
O ile do tej pory seria Rok w... uruchamiała przede wszystkim wyobraźnię ilustratorów w oparciu o zmiany płynące z pór roku – o tyle Artur Nowicki wymyślił coś, co usatysfakcjonuje zwłaszcza małych chłopców obojętnych na kwestie przyrody. „Rok na placu budowy” to jak fantastyczna obietnica ciągłego oglądania skomplikowanych i pełnych szczegółów ilustracji. Dzieci zechcą na tak przygotowanej książeczce uczyć się opowiadać, ćwiczyć spostrzegawczość, a także – przekonywać się, co mogą poszczególne maszyny i narzędzia. Ten plac budowy jest specyficzny – nie ma na nim ludzi, bohaterami są pojazdy oraz mieszkańcy warsztatów. Wszyscy dwoją się i troją, żeby w odpowiednio wyznaczonym miejscu stworzyć garaż ze stacją obsługi. Dla nikogo nie będzie niespodzianką, co ma powstać: tablica informacyjna pojawia się na pierwszej rozkładówce, zresztą razem z prezentacją wszystkich pojazdów występujących w tomie. Artur Nowicki pozwala każdemu się przedstawić i tak dzieci przekonają się, po co na placu budowy kosiarka lub traktor, co robi ciężarówka z własnym dźwikgiem, niwelator, przesadzarka do drzew, ubijak, dźwig samojezdny albo betoniarka z pompą. Maluchy będą zachwycone mnogością postaci – a muszą je dobrze poznać, bo poza pierwszą rozkładówką nikt nie będzie już wyjaśniać, jaką rolę mają na budowie. Tu każdy zajmuje się swoimi zadaniami, nie ma czasu na rozmowy i na czytanie. Poza pierwszą rozkładówką nie ma tekstu.
Dalej Artur Nowicki zachowuje się zgodnie z wytycznymi cyklu, prezentuje dwanaście rozkładówek – obraz z dwunastu kolejnych miesięcy – i pozwala śledzić zmiany w pracy oraz wznoszenie budowli. Tworzenie opowieści należy już do dzieci: przez cały czas obserwują ten sam kadr, to samo miejsce (i z tej samej perspektywy), zmienia się za to zestaw zajęć maszyn oraz stan budowanego garażu. Bohaterów jest bardzo wielu, każdy – zajęty swoimi czynnościami, trzeba będzie więc poświęcić bardzo dużo czasu, żeby sprawdzić, co kto robi, co kto zdziałał i jakie efekty przyniosły obserwowane prace. Dzieci sporo wywnioskują dzięki wstępnej prezentacji maszyn, później przekonają się, jak zadania realizowane są w praktyce. Zyskują nieograniczony dostęp do placu budowy, mogą oglądać każdy etap powstawania nowego miejsca – a to będzie dla nich doświadczenie bardzo cenne.
Artur Nowicki rysuje bardzo szczegółowo i do tego – z humorem. Ubiera pojazdy w kaski lub czapeczki, wszystkim: maszynom i narzędziom dodaje oczka oraz miny, często zawadiackie. Sprawia, że każdy chce oglądać te ilustracje, żeby wskazywać na nich kolejne ciekawostki i żeby cieszyć się razem z bohaterami z postępów w pracach. Plac budowy to motyw, który zawsze przyciąga najmłodszych jako miejsce niemal magiczne – można zatem wykorzystać zainteresowanie kilkulatków i podsunąć im ten picture book. „Rok na placu budowy” to obietnica wielu przygód, które dzieci muszą sobie znaleźć i wytłumaczyć samodzielnie – rozrywka na całe godziny i przy okazji szansa na poszerzenie wiedzy maluchów oraz modyfikowanie ich codziennych zabaw.
Podglądanie budowy
O ile do tej pory seria Rok w... uruchamiała przede wszystkim wyobraźnię ilustratorów w oparciu o zmiany płynące z pór roku – o tyle Artur Nowicki wymyślił coś, co usatysfakcjonuje zwłaszcza małych chłopców obojętnych na kwestie przyrody. „Rok na placu budowy” to jak fantastyczna obietnica ciągłego oglądania skomplikowanych i pełnych szczegółów ilustracji. Dzieci zechcą na tak przygotowanej książeczce uczyć się opowiadać, ćwiczyć spostrzegawczość, a także – przekonywać się, co mogą poszczególne maszyny i narzędzia. Ten plac budowy jest specyficzny – nie ma na nim ludzi, bohaterami są pojazdy oraz mieszkańcy warsztatów. Wszyscy dwoją się i troją, żeby w odpowiednio wyznaczonym miejscu stworzyć garaż ze stacją obsługi. Dla nikogo nie będzie niespodzianką, co ma powstać: tablica informacyjna pojawia się na pierwszej rozkładówce, zresztą razem z prezentacją wszystkich pojazdów występujących w tomie. Artur Nowicki pozwala każdemu się przedstawić i tak dzieci przekonają się, po co na placu budowy kosiarka lub traktor, co robi ciężarówka z własnym dźwikgiem, niwelator, przesadzarka do drzew, ubijak, dźwig samojezdny albo betoniarka z pompą. Maluchy będą zachwycone mnogością postaci – a muszą je dobrze poznać, bo poza pierwszą rozkładówką nikt nie będzie już wyjaśniać, jaką rolę mają na budowie. Tu każdy zajmuje się swoimi zadaniami, nie ma czasu na rozmowy i na czytanie. Poza pierwszą rozkładówką nie ma tekstu.
Dalej Artur Nowicki zachowuje się zgodnie z wytycznymi cyklu, prezentuje dwanaście rozkładówek – obraz z dwunastu kolejnych miesięcy – i pozwala śledzić zmiany w pracy oraz wznoszenie budowli. Tworzenie opowieści należy już do dzieci: przez cały czas obserwują ten sam kadr, to samo miejsce (i z tej samej perspektywy), zmienia się za to zestaw zajęć maszyn oraz stan budowanego garażu. Bohaterów jest bardzo wielu, każdy – zajęty swoimi czynnościami, trzeba będzie więc poświęcić bardzo dużo czasu, żeby sprawdzić, co kto robi, co kto zdziałał i jakie efekty przyniosły obserwowane prace. Dzieci sporo wywnioskują dzięki wstępnej prezentacji maszyn, później przekonają się, jak zadania realizowane są w praktyce. Zyskują nieograniczony dostęp do placu budowy, mogą oglądać każdy etap powstawania nowego miejsca – a to będzie dla nich doświadczenie bardzo cenne.
Artur Nowicki rysuje bardzo szczegółowo i do tego – z humorem. Ubiera pojazdy w kaski lub czapeczki, wszystkim: maszynom i narzędziom dodaje oczka oraz miny, często zawadiackie. Sprawia, że każdy chce oglądać te ilustracje, żeby wskazywać na nich kolejne ciekawostki i żeby cieszyć się razem z bohaterami z postępów w pracach. Plac budowy to motyw, który zawsze przyciąga najmłodszych jako miejsce niemal magiczne – można zatem wykorzystać zainteresowanie kilkulatków i podsunąć im ten picture book. „Rok na placu budowy” to obietnica wielu przygód, które dzieci muszą sobie znaleźć i wytłumaczyć samodzielnie – rozrywka na całe godziny i przy okazji szansa na poszerzenie wiedzy maluchów oraz modyfikowanie ich codziennych zabaw.
Kubuś i jego gromadka. Opowiada Wanda Chotomska
Harperkids, Warszawa 2020.
Ze Stumilowego Lasu
W serii Kubuś i przyjaciele ukazują się historyjki inspirowane tekstami A. A. Milnego, ale wymyślane na nowo, w oparciu o charaktery postaci. Wanda Chotomska prezentuje krótkie rozdziały z kolejnymi przygodami, mniej filozoficzne niż oryginał, ale dla maluchów równie pasjonujące. Udowadnia tym samym, że doskonale rozumie przestrzeń Stumilowego Lasu i że radzi sobie z wyzwaniami, jakie zapewnia wykorzystywanie specyfiki przestrzeni oraz zwyczajów już istniejących bohaterów. Tomik „Kubuś i jego gromadka” to coś w sam raz dla dzieci, które tęsknią za Misiem o Bardzo Małym Rozumku i chciałyby po raz kolejny zajrzeć do krainy pełnej sympatycznych przygód. Wanda Chotomska dzieli sobie zadanie na osobne części, zajrzy między innymi do Kangurzycy i Maleństwa, które chce brykać z Tygryskiem, do Królika (któremu Tygrys niszczy uprawy) czy do Kłapouchego. Każdy z bohaterów wymyśla coś, co najlepiej go definiuje, sprawdza się w jakiejś drobnej opowieści. I tak na przykład Królik uczy Tygryska zajmowania się ogrodem i grządkami, a Tygrysek w zamian pokazuje Królikowi, jak się bryka. Maleństwo wbrew zastrzeżeniom opiekuńczej Kangurzycy skacze jak najwyżej potrafi. Krzyś uczy się wymyślać mruczanki, Kłapouchy marzy o nocowaniu u kogoś – przychodzi zatem na nocleg do Kubusia. Jakby tego było mało, wszyscy organizują spontaniczne przyjęcie: zaczyna się od dziwnych ciasteczek bez jajek i cukru, za to z solą – na wieść o takiej przekąsce wszyscy przynoszą do Kangurzycy swoje przysmaki, żeby poczęstować innych. Zabawa trwa w najlepsze – każdy rozdział przynosi nową historyjkę, nowe atrakcyjne rozwiązania, a czasami też propozycje zabaw i podpowiedzi, jak spędzać wolny czas (dzieci poznają przepis na ciasteczka, które ciasteczkami nie są – i na rozrywki w starym stylu, takie, których dzisiejsze maluchy mogą nie znać). Wanda Chotomska pisze z wyczuciem, stara się trafić w rytm Ireny Tuwim, tak, że momentami dzieci nawet nie dostrzegą różnicy między oryginałem a kontynuacją opowieści – w ten sposób może zachęcić maluchy do śledzenia doświadczeń Prosiaczka, Kubusia, Krzysia i innych. Dokłada do tego – oczywiście – mruczanki, krótkie rymowane teksty przypominające o tym, co bohaterów interesuje.
Historyjki z tej książki są krótkie i uproszczone, chociaż autorka dba o to, żeby gdzieniegdzie wstawić albo motywy edukacyjne, albo – wychowawcze, w ostateczności żeby podpowiedzieć, na czym polega dzieciństwo i dobra zabawa. W świecie Kubusia i jego przyjaciół liczy się śmiech, serdeczność i ciepło. Tu każdy może liczyć na wsparcie i wyrozumiałość, nawet jeśli nabryka – specyfika Stumilowego Lasu pozwala przymykać oczy na drobne niedoskonałości bohaterów. Tu dzieci czuć się będą swobodnie, tym bardziej, że disneyowskie ilustracje wprowadzą je w świat kreskówki doskonale znanej. „Kubuś i jego gromadka” to lektura kusząca nawet dla tych maluchów, które nie lubią czytania.
Ze Stumilowego Lasu
W serii Kubuś i przyjaciele ukazują się historyjki inspirowane tekstami A. A. Milnego, ale wymyślane na nowo, w oparciu o charaktery postaci. Wanda Chotomska prezentuje krótkie rozdziały z kolejnymi przygodami, mniej filozoficzne niż oryginał, ale dla maluchów równie pasjonujące. Udowadnia tym samym, że doskonale rozumie przestrzeń Stumilowego Lasu i że radzi sobie z wyzwaniami, jakie zapewnia wykorzystywanie specyfiki przestrzeni oraz zwyczajów już istniejących bohaterów. Tomik „Kubuś i jego gromadka” to coś w sam raz dla dzieci, które tęsknią za Misiem o Bardzo Małym Rozumku i chciałyby po raz kolejny zajrzeć do krainy pełnej sympatycznych przygód. Wanda Chotomska dzieli sobie zadanie na osobne części, zajrzy między innymi do Kangurzycy i Maleństwa, które chce brykać z Tygryskiem, do Królika (któremu Tygrys niszczy uprawy) czy do Kłapouchego. Każdy z bohaterów wymyśla coś, co najlepiej go definiuje, sprawdza się w jakiejś drobnej opowieści. I tak na przykład Królik uczy Tygryska zajmowania się ogrodem i grządkami, a Tygrysek w zamian pokazuje Królikowi, jak się bryka. Maleństwo wbrew zastrzeżeniom opiekuńczej Kangurzycy skacze jak najwyżej potrafi. Krzyś uczy się wymyślać mruczanki, Kłapouchy marzy o nocowaniu u kogoś – przychodzi zatem na nocleg do Kubusia. Jakby tego było mało, wszyscy organizują spontaniczne przyjęcie: zaczyna się od dziwnych ciasteczek bez jajek i cukru, za to z solą – na wieść o takiej przekąsce wszyscy przynoszą do Kangurzycy swoje przysmaki, żeby poczęstować innych. Zabawa trwa w najlepsze – każdy rozdział przynosi nową historyjkę, nowe atrakcyjne rozwiązania, a czasami też propozycje zabaw i podpowiedzi, jak spędzać wolny czas (dzieci poznają przepis na ciasteczka, które ciasteczkami nie są – i na rozrywki w starym stylu, takie, których dzisiejsze maluchy mogą nie znać). Wanda Chotomska pisze z wyczuciem, stara się trafić w rytm Ireny Tuwim, tak, że momentami dzieci nawet nie dostrzegą różnicy między oryginałem a kontynuacją opowieści – w ten sposób może zachęcić maluchy do śledzenia doświadczeń Prosiaczka, Kubusia, Krzysia i innych. Dokłada do tego – oczywiście – mruczanki, krótkie rymowane teksty przypominające o tym, co bohaterów interesuje.
Historyjki z tej książki są krótkie i uproszczone, chociaż autorka dba o to, żeby gdzieniegdzie wstawić albo motywy edukacyjne, albo – wychowawcze, w ostateczności żeby podpowiedzieć, na czym polega dzieciństwo i dobra zabawa. W świecie Kubusia i jego przyjaciół liczy się śmiech, serdeczność i ciepło. Tu każdy może liczyć na wsparcie i wyrozumiałość, nawet jeśli nabryka – specyfika Stumilowego Lasu pozwala przymykać oczy na drobne niedoskonałości bohaterów. Tu dzieci czuć się będą swobodnie, tym bardziej, że disneyowskie ilustracje wprowadzą je w świat kreskówki doskonale znanej. „Kubuś i jego gromadka” to lektura kusząca nawet dla tych maluchów, które nie lubią czytania.
piątek, 21 sierpnia 2020
Maria Ulatowska, Jacek Skowroński: Pałac w Moczarowicach
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Baśń na żywo
Maria Ulatowska i Jacek Skowroński to duet, który się w literaturze obyczajowej sprawdza. Ona ma w zanadrzu talent do snucia rozłożystych i działających na wyobraźnię opisów, on potrafi nadać całości posmaku przygody. Uzupełniają się, a do tego wpatrują w bestsellerowe dawniej historie (pobrzmiewają w „Pałacu w Moczarowiskach” między innymi językowe zabawy Joanny Chmielewskiej, ale nie tylko). Zapraszają czytelników do azylu, oazy, która może stać się miejscem spełniania najśmielszych marzeń. W Moczarowiskach nic nikogo nie zdziwi. Starannie dobierani goście płacą wielkie pieniądze za pobyt w pokojach hotelowych, w zamian mogą snuć się po rezydencji w strojach z różnych epok i korzystać z pomocy dyskretnych służących w niemal każdej sprawie. Ale to nie znudzeni bogacze będą właściwymi bohaterami historii, a przynajmniej – nie tylko oni. „Pałac w Moczarowiskach” na chwilę stanie się bowiem schronieniem dla ludzi, którzy muszą uciec ze swoich środowisk i potrzebują wsparcia, chociaż sami do tego by się nie przyznali. Na skutek dziwacznego internetowego ogłoszenia trafia tutaj Magda, której karierę na uczelni przerwała intryga wykładowcy, w ślad za Magdą przybywa bon vivant Julian. Przez ogrodzenie przekrada się Nika, dziewczynka maltretowana w domu i szukająca ucieczki. Jest tu też starsza pani, trzykrotna wdowa, która uwielbia prywatne śledztwa: ma tyle pieniędzy, żeby opłacić sobie pobyt, za to chętnie angażuje się we wszelkie dostępne sensacje. Jest i hrabia, Ignacy Sęp-Moczarowski, pan na włościach, który zamierza zakończyć swój żywot. Nie zabraknie wysławiającego się przedziwnie kamerdynera, psa, który psa nie przypomina oraz… trójnogiego dzika. Wszystko po to, by posplatać losy do niedawna obcych sobie osób i pokazać, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście – czasami potrzeba pieniędzy, częściej jednak talentu i odwagi.
„Pałac w Moczarowiskach” to historia równie wciągająca co odrealniona – pełna dyskretnego humoru i pomysłów z przygodówek rodem. Na początku wydaje się wprawdzie, że autorzy będą ciągle tylko przedstawiać tych, którzy przedstawieni zostali w krótkich notkach przed właściwą opowieścią, jednak dość szybko atmosfera Moczarowisk udziela się czytelnikom – wkrótce zaczną kibicować bohaterom w realizacji ich planów. Tutaj wszystkie sekrety są bezpieczne, ale jeśli powierzy się komuś swoją tajemnicę – można liczyć na pomoc, nawet tę nieoczekiwaną. Ulatowska i Skowroński piszą bardzo obrazowo i dobrze rozpracowują charaktery postaci, tak, żeby nic nie budziło wątpliwości czytelników. Proponują mieszankę sensacji, kryminału i obyczajówki, wprowadzają tajemnice oraz życiowe zawirowania. Nie zabraknie aspektów uczuciowych, chociaż nie na pierwszym planie – znacznie lepiej wychodzi budowanie postaci najlepszych w swoich dziedzinach. Dobrze się ci autorzy czują zarówno w przerysowanych charakterach, jak i w konstruowaniu bohaterów idealnych (wbrew ich własnym opiniom o sobie). „Pałac w Moczarowiskach” szybko staje się wytchnieniem również dla odbiorców. Sprawna narracja, dobre pomysły i ciekawe rozwiązania to elementy, które przyciągają czytelników i sprawiają, że warto po tę książkę sięgnąć dla rozrywki.
Baśń na żywo
Maria Ulatowska i Jacek Skowroński to duet, który się w literaturze obyczajowej sprawdza. Ona ma w zanadrzu talent do snucia rozłożystych i działających na wyobraźnię opisów, on potrafi nadać całości posmaku przygody. Uzupełniają się, a do tego wpatrują w bestsellerowe dawniej historie (pobrzmiewają w „Pałacu w Moczarowiskach” między innymi językowe zabawy Joanny Chmielewskiej, ale nie tylko). Zapraszają czytelników do azylu, oazy, która może stać się miejscem spełniania najśmielszych marzeń. W Moczarowiskach nic nikogo nie zdziwi. Starannie dobierani goście płacą wielkie pieniądze za pobyt w pokojach hotelowych, w zamian mogą snuć się po rezydencji w strojach z różnych epok i korzystać z pomocy dyskretnych służących w niemal każdej sprawie. Ale to nie znudzeni bogacze będą właściwymi bohaterami historii, a przynajmniej – nie tylko oni. „Pałac w Moczarowiskach” na chwilę stanie się bowiem schronieniem dla ludzi, którzy muszą uciec ze swoich środowisk i potrzebują wsparcia, chociaż sami do tego by się nie przyznali. Na skutek dziwacznego internetowego ogłoszenia trafia tutaj Magda, której karierę na uczelni przerwała intryga wykładowcy, w ślad za Magdą przybywa bon vivant Julian. Przez ogrodzenie przekrada się Nika, dziewczynka maltretowana w domu i szukająca ucieczki. Jest tu też starsza pani, trzykrotna wdowa, która uwielbia prywatne śledztwa: ma tyle pieniędzy, żeby opłacić sobie pobyt, za to chętnie angażuje się we wszelkie dostępne sensacje. Jest i hrabia, Ignacy Sęp-Moczarowski, pan na włościach, który zamierza zakończyć swój żywot. Nie zabraknie wysławiającego się przedziwnie kamerdynera, psa, który psa nie przypomina oraz… trójnogiego dzika. Wszystko po to, by posplatać losy do niedawna obcych sobie osób i pokazać, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście – czasami potrzeba pieniędzy, częściej jednak talentu i odwagi.
„Pałac w Moczarowiskach” to historia równie wciągająca co odrealniona – pełna dyskretnego humoru i pomysłów z przygodówek rodem. Na początku wydaje się wprawdzie, że autorzy będą ciągle tylko przedstawiać tych, którzy przedstawieni zostali w krótkich notkach przed właściwą opowieścią, jednak dość szybko atmosfera Moczarowisk udziela się czytelnikom – wkrótce zaczną kibicować bohaterom w realizacji ich planów. Tutaj wszystkie sekrety są bezpieczne, ale jeśli powierzy się komuś swoją tajemnicę – można liczyć na pomoc, nawet tę nieoczekiwaną. Ulatowska i Skowroński piszą bardzo obrazowo i dobrze rozpracowują charaktery postaci, tak, żeby nic nie budziło wątpliwości czytelników. Proponują mieszankę sensacji, kryminału i obyczajówki, wprowadzają tajemnice oraz życiowe zawirowania. Nie zabraknie aspektów uczuciowych, chociaż nie na pierwszym planie – znacznie lepiej wychodzi budowanie postaci najlepszych w swoich dziedzinach. Dobrze się ci autorzy czują zarówno w przerysowanych charakterach, jak i w konstruowaniu bohaterów idealnych (wbrew ich własnym opiniom o sobie). „Pałac w Moczarowiskach” szybko staje się wytchnieniem również dla odbiorców. Sprawna narracja, dobre pomysły i ciekawe rozwiązania to elementy, które przyciągają czytelników i sprawiają, że warto po tę książkę sięgnąć dla rozrywki.
Akademia Ekowiedzy: Dobra energia. Źródła energii w przyrodzie. Tekst: Krystyna Bardos
Harperkids, Warszawa 2020.
Przyszłość
Jest to tomik, który kojarzy się z dawnymi szkolnymi zeszytami ćwiczeń dla najmłodszych. Pełni rolę edukacyjną, ukazuje się zresztą w nowej serii Akademia Ekowiedzy, a jak głosi wyjaśnienie na skrzydełku okładki – w tym cyklu będzie można znaleźć „ważne tematy dla ochrony naszej planety”. Autorka tekstów – Krystyna Bardos oraz autor komputerowych grafik – Adam Bardos starają się uświadomić dzieciom, jak dbać o środowisko. Wracają zatem do podstaw, bez podpór w postaci fabułek czy zwierzęcych przygód. Trafią zatem do tych odbiorców, którzy dziecięce i kreskówkowe opowieści uważają za naiwne i infantylne – i przekonają do siebie przede wszystkim rodziców spragnionych dostarczania dzieciom ważnych wiadomości. Nie oznacza to jednak, że Krystyna Bardos zanudzi maluchy, ucząc je nieustannie – wprost przeciwnie. Akademia Ekowiedzy to sposób na przekazywanie ciekawostek w barwny i atrakcyjny sposób. Tomiki są wielkie formatowo, za to niewielkie objętościowo, każdą lekturę trzeba uważnie przejść, ale nadmiar wiadomości dzieci nie zamęczy. Pomysł bardzo udany, o serii powinno być już wkrótce głośno, jeśli autorce uda się utrzymać taki rytm i dawkę wiadomości – stanie się istotnym graczem na rynku literatury czwartej.
„Dobra energia. Źródła energii w przyrodzie” to jeden z tematów pokazujących, jak można wpływać na planetę i na środowisko. Dzieci przyczynią się do oszczędności energii choćby przez proste pamiętanie o gaszeniu światła, kiedy wychodzą z pomieszczenia – niby nic, a czasami nie do wpojenia kilkulatkom. Dowiedzą się też odbiorcy, jakie środki transportu są najbardziej przyjazne środowisku, ba – samodzielnie sprawdzą, które urządzenia potrzebują energii elektrycznej, a które napędzane są siłą ludzkich mięśni. Krystyna Bardos opowiada w tym tomiku o energii pozyskiwanej ze słońca, wiatru i wody czy o cieple geotermalnym. Rozbudza tym samym ciekawość. Za każdym razem próbuje też znaleźć coś, co pozwoli dzieciom przetestować omawiane siły – w przypadku energii z wiatru będzie to... stworzenie wiatraczka. W ogóle książka składa się z kilku części umiejętnie rozkładanych w kolejnych rozdziałach. Przewodnikami po świecie środowiska są Ida i Filip, sympatyczne dzieciaki, które mają psa i kota. To one uważnie przyglądają się otoczeniu i wciąż wynajdują coś niezwykłego. Poza narracją związaną z dziecięcymi bohaterami autorka sięga po ramki z wyjaśnieniami, zatytułowane „Czy wiesz, że” - tu może wprowadzać bardziej rozbudowane niż w obyczajowej opowiastce wyjaśnienia. Oczywiście pisze językiem zrozumiałym dla dzieci, wprowadza też zdjęcia, żeby łatwiej było sobie uświadomić pewne rozwiązania. Kolejnym składnikiem rozdziałów są „doświadczenia”, podpowiedzi dla maluchów – co zrobić, żeby na własne oczy przekonać się o słuszności podawanych faktów. Bywa, że autorka przemyca też wskazówki dotyczące codziennych zabaw (wchodzenie po schodach zamiast jazdy windą może być atrakcyjne, kiedy ktoś uczy się liczyć albo wskakiwać po dwa stopnie). Na koniec tomiku pojawia się gra planszowa sprawdzająca wiedzę zdobytą podczas lektury. Wiele tu kolorowych obrazków, wiele ciepła i familiarności – i to spodoba się odbiorcom.
Przyszłość
Jest to tomik, który kojarzy się z dawnymi szkolnymi zeszytami ćwiczeń dla najmłodszych. Pełni rolę edukacyjną, ukazuje się zresztą w nowej serii Akademia Ekowiedzy, a jak głosi wyjaśnienie na skrzydełku okładki – w tym cyklu będzie można znaleźć „ważne tematy dla ochrony naszej planety”. Autorka tekstów – Krystyna Bardos oraz autor komputerowych grafik – Adam Bardos starają się uświadomić dzieciom, jak dbać o środowisko. Wracają zatem do podstaw, bez podpór w postaci fabułek czy zwierzęcych przygód. Trafią zatem do tych odbiorców, którzy dziecięce i kreskówkowe opowieści uważają za naiwne i infantylne – i przekonają do siebie przede wszystkim rodziców spragnionych dostarczania dzieciom ważnych wiadomości. Nie oznacza to jednak, że Krystyna Bardos zanudzi maluchy, ucząc je nieustannie – wprost przeciwnie. Akademia Ekowiedzy to sposób na przekazywanie ciekawostek w barwny i atrakcyjny sposób. Tomiki są wielkie formatowo, za to niewielkie objętościowo, każdą lekturę trzeba uważnie przejść, ale nadmiar wiadomości dzieci nie zamęczy. Pomysł bardzo udany, o serii powinno być już wkrótce głośno, jeśli autorce uda się utrzymać taki rytm i dawkę wiadomości – stanie się istotnym graczem na rynku literatury czwartej.
„Dobra energia. Źródła energii w przyrodzie” to jeden z tematów pokazujących, jak można wpływać na planetę i na środowisko. Dzieci przyczynią się do oszczędności energii choćby przez proste pamiętanie o gaszeniu światła, kiedy wychodzą z pomieszczenia – niby nic, a czasami nie do wpojenia kilkulatkom. Dowiedzą się też odbiorcy, jakie środki transportu są najbardziej przyjazne środowisku, ba – samodzielnie sprawdzą, które urządzenia potrzebują energii elektrycznej, a które napędzane są siłą ludzkich mięśni. Krystyna Bardos opowiada w tym tomiku o energii pozyskiwanej ze słońca, wiatru i wody czy o cieple geotermalnym. Rozbudza tym samym ciekawość. Za każdym razem próbuje też znaleźć coś, co pozwoli dzieciom przetestować omawiane siły – w przypadku energii z wiatru będzie to... stworzenie wiatraczka. W ogóle książka składa się z kilku części umiejętnie rozkładanych w kolejnych rozdziałach. Przewodnikami po świecie środowiska są Ida i Filip, sympatyczne dzieciaki, które mają psa i kota. To one uważnie przyglądają się otoczeniu i wciąż wynajdują coś niezwykłego. Poza narracją związaną z dziecięcymi bohaterami autorka sięga po ramki z wyjaśnieniami, zatytułowane „Czy wiesz, że” - tu może wprowadzać bardziej rozbudowane niż w obyczajowej opowiastce wyjaśnienia. Oczywiście pisze językiem zrozumiałym dla dzieci, wprowadza też zdjęcia, żeby łatwiej było sobie uświadomić pewne rozwiązania. Kolejnym składnikiem rozdziałów są „doświadczenia”, podpowiedzi dla maluchów – co zrobić, żeby na własne oczy przekonać się o słuszności podawanych faktów. Bywa, że autorka przemyca też wskazówki dotyczące codziennych zabaw (wchodzenie po schodach zamiast jazdy windą może być atrakcyjne, kiedy ktoś uczy się liczyć albo wskakiwać po dwa stopnie). Na koniec tomiku pojawia się gra planszowa sprawdzająca wiedzę zdobytą podczas lektury. Wiele tu kolorowych obrazków, wiele ciepła i familiarności – i to spodoba się odbiorcom.
czwartek, 20 sierpnia 2020
Liz Hoggard: Jak być szczęśliwym?
Rebis, Poznań 2020.
Przepis na szczęście
Mnóstwo już było na rynku poradników dotyczących osiągnięcia stanu szczęśliwości, zadowolenia czy spełnienia. Liz Hoggard wkracza więc na teren dość mocno wyeksploatowany. Jednak jej poradnik może się obronić z racji kompleksowego podejścia do tematu i zgromadzenia sporej ilości informacji a także porad. Liz Hoggard zastanawia się, co zrobić, żeby odczuwać zadowolenie z życia. Rozpatruje to pod kątem różnych sfer egzystencji: przygląda się życiu rodzinnemu, potrzebie bliskości, miłości i seksu, analizuje pracę, nagłą utratę zdrowia albo nieoczekiwane zdobycie wielkich pieniędzy. Komentuje kolejne przemiany i wydarzenia losowe, które w powszechnej opinii powinny sprawić, że zwiększy się lub radykalnie zmniejszy poczucie szczęścia – i wykazuje, że nie od otoczenia zależą nastroje ludzkie.
Autorka prowadzi swoje wywody w sposób bardzo uporządkowany. Odwołuje się czasem do badań, pozwala czytelnikom na przeprowadzenie autotestów, żeby przekonali się, jakie nastroje u nich dominują – i skąd powinni czerpać poczucie szczęśliwości. Proponuje bardzo rozbudowane podsumowania (w których wrażenie nagromadzenia informacji potęgowane jest jeszcze przez drobniejszą czcionkę). Rejestruje charakterystyczne sytuacje i omawia je pod kątem osiąganego stanu zadowolenia. Przypomina, co człowiekowi jest konieczne do życia w społeczności – nie pomija nawet aspektów mniej dla odbiorców oczywistych, choćby – pracy dla otoczenia. Dba o to, żeby wywody były przejrzyste i esencjonalne, nie ma w tej książce tak charakterystycznych dla kioskowych poradników uproszczeń. Co ważne, autorka rezygnuje też z przekonywania do roli pozytywnego nastawienia, mantr i afirmacji – wie, że jej odbiorcy będą potrzebowali więcej konkretów dotyczących rzeczywistego zestawu możliwych do wprowadzenia w życie zmian. Szczęście zależy od wielu czynników, za to na krótko możliwe jest osiąganie stanu euforii. Szczęście u każdego stabilizuje się na pewnym poziomie – Liz Hoggard podpowiada, jak pracować nad tym, by zmienić ów poziom. Udowadnia, że tak nieuchwytne zagadnienie da się całkiem nieźle rozpracować za pomocą rzeczowych wskazówek – sprawdzenie jej podpowiedzi nie będzie wymagało większych nakładów energii, a może zmienić czyjeś życie i to radykalnie. W związku z tym tytułowa zapowiedź „Jak być szczęśliwym” nie jest tylko czczą obietnicą – pozwala uwierzyć w siebie i we własne możliwości.
Liz Hoggard, chociaż odwołuje się do tematu przerobionego na wiele sposobów, wie, czego się wystrzegać i czego jej odbiorcy nie zaakceptują. Szuka w tekście metody perswazji, zależy jej na tym, żeby odbiorcy wypróbowali prezentowane podpowiedzi – zwłaszcza że przyniosą one olśniewające efekty. „Jak być szczęśliwym” to poradnik dla tych, którzy chcą podjąć pracę nad sobą i sprawdzić, czy da się polepszyć jakość życia. Według Hoggard to nie sukcesy są przyczyną szczęścia, a szczęście prowadzi do sukcesów – można zatem na moment zatrzymać się nad tą rozbudowaną publikacją i przetestować spostrzeżenia autorki, by przekonać się, że wiele zależy od podejścia do wyzwań codzienności.
Przepis na szczęście
Mnóstwo już było na rynku poradników dotyczących osiągnięcia stanu szczęśliwości, zadowolenia czy spełnienia. Liz Hoggard wkracza więc na teren dość mocno wyeksploatowany. Jednak jej poradnik może się obronić z racji kompleksowego podejścia do tematu i zgromadzenia sporej ilości informacji a także porad. Liz Hoggard zastanawia się, co zrobić, żeby odczuwać zadowolenie z życia. Rozpatruje to pod kątem różnych sfer egzystencji: przygląda się życiu rodzinnemu, potrzebie bliskości, miłości i seksu, analizuje pracę, nagłą utratę zdrowia albo nieoczekiwane zdobycie wielkich pieniędzy. Komentuje kolejne przemiany i wydarzenia losowe, które w powszechnej opinii powinny sprawić, że zwiększy się lub radykalnie zmniejszy poczucie szczęścia – i wykazuje, że nie od otoczenia zależą nastroje ludzkie.
Autorka prowadzi swoje wywody w sposób bardzo uporządkowany. Odwołuje się czasem do badań, pozwala czytelnikom na przeprowadzenie autotestów, żeby przekonali się, jakie nastroje u nich dominują – i skąd powinni czerpać poczucie szczęśliwości. Proponuje bardzo rozbudowane podsumowania (w których wrażenie nagromadzenia informacji potęgowane jest jeszcze przez drobniejszą czcionkę). Rejestruje charakterystyczne sytuacje i omawia je pod kątem osiąganego stanu zadowolenia. Przypomina, co człowiekowi jest konieczne do życia w społeczności – nie pomija nawet aspektów mniej dla odbiorców oczywistych, choćby – pracy dla otoczenia. Dba o to, żeby wywody były przejrzyste i esencjonalne, nie ma w tej książce tak charakterystycznych dla kioskowych poradników uproszczeń. Co ważne, autorka rezygnuje też z przekonywania do roli pozytywnego nastawienia, mantr i afirmacji – wie, że jej odbiorcy będą potrzebowali więcej konkretów dotyczących rzeczywistego zestawu możliwych do wprowadzenia w życie zmian. Szczęście zależy od wielu czynników, za to na krótko możliwe jest osiąganie stanu euforii. Szczęście u każdego stabilizuje się na pewnym poziomie – Liz Hoggard podpowiada, jak pracować nad tym, by zmienić ów poziom. Udowadnia, że tak nieuchwytne zagadnienie da się całkiem nieźle rozpracować za pomocą rzeczowych wskazówek – sprawdzenie jej podpowiedzi nie będzie wymagało większych nakładów energii, a może zmienić czyjeś życie i to radykalnie. W związku z tym tytułowa zapowiedź „Jak być szczęśliwym” nie jest tylko czczą obietnicą – pozwala uwierzyć w siebie i we własne możliwości.
Liz Hoggard, chociaż odwołuje się do tematu przerobionego na wiele sposobów, wie, czego się wystrzegać i czego jej odbiorcy nie zaakceptują. Szuka w tekście metody perswazji, zależy jej na tym, żeby odbiorcy wypróbowali prezentowane podpowiedzi – zwłaszcza że przyniosą one olśniewające efekty. „Jak być szczęśliwym” to poradnik dla tych, którzy chcą podjąć pracę nad sobą i sprawdzić, czy da się polepszyć jakość życia. Według Hoggard to nie sukcesy są przyczyną szczęścia, a szczęście prowadzi do sukcesów – można zatem na moment zatrzymać się nad tą rozbudowaną publikacją i przetestować spostrzeżenia autorki, by przekonać się, że wiele zależy od podejścia do wyzwań codzienności.
środa, 19 sierpnia 2020
Agata Puścikowska: Siostry z powstania
Znak, Kraków 2020.
W habitach
Ta książka na pierwszy rzut oka robi wrażenie swoimi rozmiarami – mało kto spodziewa się, że Agata Puścikowska znajdzie tak wiele materiałów dotyczących zachowań zakonnic podczas powstania warszawskiego. Ponadto – intrygujące wydaje się znalezienie niszy w temacie opracowanym już na różne sposoby. Autorka „Sióstr z powstania” ma jednak pomysł na książkę i chociaż zachowane dokumenty nie zawsze dostarczają jej sensacyjnych materiałów, warto sprawdzić, jak przedstawicielki stanu duchownego realizowały służbę Bogu i ludziom w najtrudniejszych czasach. Puścikowska ogranicza się tylko do Warszawy, a jednak wprowadza wiele rozdziałów dotyczących kolejnych zgromadzeń – ich liczba może czytelników zdziwić. Za każdym razem autorka wykorzystuje istniejące w archiwach klasztorów materiały i dokumenty niepublikowane, druki, które uzyskała dzięki pomocy zakonów oraz elementy z wywiadów i rozmów przeprowadzanych z zakonnicami. Obudowuje się zatem potężnym zestawem wiadomości – i na ich kanwie osnuwa właściwą opowieść, która nie pobrzmiewa jak reportaż, raczej jest próbą odnotowania ważniejszych faktów i uświadomienia społeczeństwu, jak działały zakony w krótkim wycinku czasu – niesprzyjającym kontemplacji i spokojowi.
Część zgromadzeń ma w swoich założeniach służbę lokalnej społeczności, część koncentruje się wyłącznie na modlitwach i skromnym życiu za murami klasztorów, powstanie warszawskie zmienia jednak zasady: zakonnice muszą znaleźć sposób na funkcjonowanie i nie tylko przetrwać, ale jeszcze pomagać potrzebującym. Każde zgromadzenie miało na to inny sposób, każde też świadomie lub nie zapisywało się w historii. Agata Puścikowska w „Siostrach z powstania” szuka informacji o rozkładzie dnia, o zwyczajach i porządkach w zakonach. Interesuje ją wyłącznie kontekst wojenny, tworzy zatem dopowiedzenie do analiz historycznych. Zajmuje się przytaczaniem wiadomości oraz opisywaniem charakterystycznych postaw, czasami może znaleźć cichą bohaterkę lub wręcz cały zakon aktywnie działający mimo niełatwych czasów. Pyta o to, jak siostry radziły sobie z trudnościami i jak niosły pocieszenie innym. Szuka dla nich miejsca, wydobywa z przeszłości zapomnianej – nie narzuca dyskursu, który sugerowałby konieczność podziwiania postaci, za to uświadamia czytelnikom, jak mogło wyglądać życie mniej znane.
Agata Puścikowska każdy rozdział poświęca innemu zgromadzeniu, dzieli się z odbiorcami zgromadzonymi materiałami i dokumentami, próbuje nie wskazywać własnej interpretacji, raczej zająć się przypominaniem o zakonnicach. Proponuje nietypową perspektywę w kontekście powstania warszawskiego – książkę, która wpisuje się w nurt publikacji historycznych o zwykłych ludziach. Pisze sprawnie – chociaż trudno jest taką opowieść komentować w tradycyjny sposób: nie o piękno literatury tu chodzi. Autorka nie musi przypominać wydarzeń z przeszłości, może zająć się omawianiem działań konkretnych zakonów, a także bardzo obszernym porównaniem. „Siostry z powstania” to tom, który udowadnia, że każdy ma do opowiedzenia jakąś historię – a niektóre przepadły bezpowrotnie.
W habitach
Ta książka na pierwszy rzut oka robi wrażenie swoimi rozmiarami – mało kto spodziewa się, że Agata Puścikowska znajdzie tak wiele materiałów dotyczących zachowań zakonnic podczas powstania warszawskiego. Ponadto – intrygujące wydaje się znalezienie niszy w temacie opracowanym już na różne sposoby. Autorka „Sióstr z powstania” ma jednak pomysł na książkę i chociaż zachowane dokumenty nie zawsze dostarczają jej sensacyjnych materiałów, warto sprawdzić, jak przedstawicielki stanu duchownego realizowały służbę Bogu i ludziom w najtrudniejszych czasach. Puścikowska ogranicza się tylko do Warszawy, a jednak wprowadza wiele rozdziałów dotyczących kolejnych zgromadzeń – ich liczba może czytelników zdziwić. Za każdym razem autorka wykorzystuje istniejące w archiwach klasztorów materiały i dokumenty niepublikowane, druki, które uzyskała dzięki pomocy zakonów oraz elementy z wywiadów i rozmów przeprowadzanych z zakonnicami. Obudowuje się zatem potężnym zestawem wiadomości – i na ich kanwie osnuwa właściwą opowieść, która nie pobrzmiewa jak reportaż, raczej jest próbą odnotowania ważniejszych faktów i uświadomienia społeczeństwu, jak działały zakony w krótkim wycinku czasu – niesprzyjającym kontemplacji i spokojowi.
Część zgromadzeń ma w swoich założeniach służbę lokalnej społeczności, część koncentruje się wyłącznie na modlitwach i skromnym życiu za murami klasztorów, powstanie warszawskie zmienia jednak zasady: zakonnice muszą znaleźć sposób na funkcjonowanie i nie tylko przetrwać, ale jeszcze pomagać potrzebującym. Każde zgromadzenie miało na to inny sposób, każde też świadomie lub nie zapisywało się w historii. Agata Puścikowska w „Siostrach z powstania” szuka informacji o rozkładzie dnia, o zwyczajach i porządkach w zakonach. Interesuje ją wyłącznie kontekst wojenny, tworzy zatem dopowiedzenie do analiz historycznych. Zajmuje się przytaczaniem wiadomości oraz opisywaniem charakterystycznych postaw, czasami może znaleźć cichą bohaterkę lub wręcz cały zakon aktywnie działający mimo niełatwych czasów. Pyta o to, jak siostry radziły sobie z trudnościami i jak niosły pocieszenie innym. Szuka dla nich miejsca, wydobywa z przeszłości zapomnianej – nie narzuca dyskursu, który sugerowałby konieczność podziwiania postaci, za to uświadamia czytelnikom, jak mogło wyglądać życie mniej znane.
Agata Puścikowska każdy rozdział poświęca innemu zgromadzeniu, dzieli się z odbiorcami zgromadzonymi materiałami i dokumentami, próbuje nie wskazywać własnej interpretacji, raczej zająć się przypominaniem o zakonnicach. Proponuje nietypową perspektywę w kontekście powstania warszawskiego – książkę, która wpisuje się w nurt publikacji historycznych o zwykłych ludziach. Pisze sprawnie – chociaż trudno jest taką opowieść komentować w tradycyjny sposób: nie o piękno literatury tu chodzi. Autorka nie musi przypominać wydarzeń z przeszłości, może zająć się omawianiem działań konkretnych zakonów, a także bardzo obszernym porównaniem. „Siostry z powstania” to tom, który udowadnia, że każdy ma do opowiedzenia jakąś historię – a niektóre przepadły bezpowrotnie.
wtorek, 18 sierpnia 2020
Kerry Fisher: Matka (prawie) idealna
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.
Awans
Maia nie ma w zasadzie żadnych szans na wyrwanie się ze swojego środowiska. Jej partner nie wykazuje inicjatywy prowadzącej do zmiany warunków bytu, żeruje na niewielkich pieniądzach przynoszonych do domu przez kobietę. Maia pracuje jako sprzątaczka i chociaż bardzo chciałaby zmienić swój status – a do tego choćby iść na studia – nie wie, jak wziąć się za realizowanie marzeń. Kerry Fisher przygotowuje jednak baśniowe rozwiązanie dla tej bohaterki, inspirując się historią Kopciuszka i uwzględniając marzenia odbiorczyń. „Matka (prawie) idealna” to obyczajówka, w której przewidywalny scenariusz wydaje się jednocześnie nieprawdopodobny, a autorka pokpiwa sobie z życia zarówno marginesu, jak i wyższych sfer.
Wszystko zaczyna się w momencie, gdy umiera jedna z ważniejszych pracodawczyń Mayi. Imigrantka wie, że od tej pory będzie jej jeszcze trudniej związać koniec z końcem. Tymczasem otrzymuje niezwykłą wiadomość: starsza pani przeznaczyła sporą kwotę na… edukację dwojga dzieci Mayi. Opłaci im jeden semestr w ekskluzywnej prywatnej szkole. Jeśli Maia nie zgodzi się na taki układ, spadek przepadnie. Bohaterka podejmuje ryzyko, chociaż doskonale wie, że nie pasuje do tego świata, a dodatkowe koszty w rodzaju mundurków, wycieczek czy prezentów urodzinowych dla kolegów z klasy mogą zrujnować jej i tak już napięty do granic możliwości budżet. I tak kobieta wkracza w świat, którego do tej pory nie znała – mocno kontrastujący z jej codziennością. Czytelniczki mogą przekonać się, jak w krzywym zwierciadle wygląda rzeczywistość bohaterki – z uwzględnieniem roszczeniowego i leniwego partnera oraz wyuzdanej sąsiadki. Zupełnie inne zachowania prezentuje nauczyciel w prywatnej placówce oraz nowobogackie matki. Wśród tych ostatnich zresztą znajdą się również prawdziwe zołzy, które nie chcą dopuścić do siebie kogoś niżej postawionego. Maia wygrywa szczerością i brakiem talentów dyplomatycznych. Grę pozorów błyskawicznie rozszyfrowuje – i radzi sobie jak umie z wyzwaniami. Stopniowo na horyzoncie zaczyna majaczyć szansa na poważne uczucie, ale najpierw trzeba by rozwiązać problemy z pieniędzmi.
Kerry Fisher proponuje czytelniczkom opowieść o spełnianiu marzeń i o determinacji. Wprowadza na scenę bohaterkę niezwykle silną, ale też podatną na krzywdy. Rejestruje kolejne nadzieje i rzuca kłody pod nogi. Sprawia, że Maia niepostrzeżenie staje się coraz mocniejsza, bardziej pewna siebie – ale też nabiera ogłady i bezpowrotnie opuszcza świat sprzątaczek. Do upragnionej zmiany nie wystarczą pieniądze, trzeba jeszcze umieć poradzić sobie w nowej rzeczywistości. „Matka (prawie) idealna” to powieść gęsta, wypełniona ciekawymi obyczajowymi scenkami i kąśliwym humorem, momentami wpadającym w rubaszność. Kerry Fisher obnaża grę pozorów i zapewnia, że warto dążyć do spełniania swoich pragnień, nawet tych najśmielszych. Czytelniczkom podsuwa historię napisaną zgrabnie i atrakcyjną za sprawą precyzyjnie kreślonych charakterów. Parę razy zachęci do buntu, parę razy uświadomi, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. Przypomina też, do czego zdolne są kobiety, kiedy tylko się w nie uwierzy – w ten sposób próbuje dać odbiorczyniom impuls do działania.
Awans
Maia nie ma w zasadzie żadnych szans na wyrwanie się ze swojego środowiska. Jej partner nie wykazuje inicjatywy prowadzącej do zmiany warunków bytu, żeruje na niewielkich pieniądzach przynoszonych do domu przez kobietę. Maia pracuje jako sprzątaczka i chociaż bardzo chciałaby zmienić swój status – a do tego choćby iść na studia – nie wie, jak wziąć się za realizowanie marzeń. Kerry Fisher przygotowuje jednak baśniowe rozwiązanie dla tej bohaterki, inspirując się historią Kopciuszka i uwzględniając marzenia odbiorczyń. „Matka (prawie) idealna” to obyczajówka, w której przewidywalny scenariusz wydaje się jednocześnie nieprawdopodobny, a autorka pokpiwa sobie z życia zarówno marginesu, jak i wyższych sfer.
Wszystko zaczyna się w momencie, gdy umiera jedna z ważniejszych pracodawczyń Mayi. Imigrantka wie, że od tej pory będzie jej jeszcze trudniej związać koniec z końcem. Tymczasem otrzymuje niezwykłą wiadomość: starsza pani przeznaczyła sporą kwotę na… edukację dwojga dzieci Mayi. Opłaci im jeden semestr w ekskluzywnej prywatnej szkole. Jeśli Maia nie zgodzi się na taki układ, spadek przepadnie. Bohaterka podejmuje ryzyko, chociaż doskonale wie, że nie pasuje do tego świata, a dodatkowe koszty w rodzaju mundurków, wycieczek czy prezentów urodzinowych dla kolegów z klasy mogą zrujnować jej i tak już napięty do granic możliwości budżet. I tak kobieta wkracza w świat, którego do tej pory nie znała – mocno kontrastujący z jej codziennością. Czytelniczki mogą przekonać się, jak w krzywym zwierciadle wygląda rzeczywistość bohaterki – z uwzględnieniem roszczeniowego i leniwego partnera oraz wyuzdanej sąsiadki. Zupełnie inne zachowania prezentuje nauczyciel w prywatnej placówce oraz nowobogackie matki. Wśród tych ostatnich zresztą znajdą się również prawdziwe zołzy, które nie chcą dopuścić do siebie kogoś niżej postawionego. Maia wygrywa szczerością i brakiem talentów dyplomatycznych. Grę pozorów błyskawicznie rozszyfrowuje – i radzi sobie jak umie z wyzwaniami. Stopniowo na horyzoncie zaczyna majaczyć szansa na poważne uczucie, ale najpierw trzeba by rozwiązać problemy z pieniędzmi.
Kerry Fisher proponuje czytelniczkom opowieść o spełnianiu marzeń i o determinacji. Wprowadza na scenę bohaterkę niezwykle silną, ale też podatną na krzywdy. Rejestruje kolejne nadzieje i rzuca kłody pod nogi. Sprawia, że Maia niepostrzeżenie staje się coraz mocniejsza, bardziej pewna siebie – ale też nabiera ogłady i bezpowrotnie opuszcza świat sprzątaczek. Do upragnionej zmiany nie wystarczą pieniądze, trzeba jeszcze umieć poradzić sobie w nowej rzeczywistości. „Matka (prawie) idealna” to powieść gęsta, wypełniona ciekawymi obyczajowymi scenkami i kąśliwym humorem, momentami wpadającym w rubaszność. Kerry Fisher obnaża grę pozorów i zapewnia, że warto dążyć do spełniania swoich pragnień, nawet tych najśmielszych. Czytelniczkom podsuwa historię napisaną zgrabnie i atrakcyjną za sprawą precyzyjnie kreślonych charakterów. Parę razy zachęci do buntu, parę razy uświadomi, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. Przypomina też, do czego zdolne są kobiety, kiedy tylko się w nie uwierzy – w ten sposób próbuje dać odbiorczyniom impuls do działania.
POMYSŁOWNIK 2
POMYSŁOWNIK 2
Słyszeliście o wskazówkach, żeby spróbować my zęby nie tą co zawsze ręką? W tej najbanalniejszej pomysłownikowej podpowiedzi, której realizacja nic nie kosztuje, kryje się znacznie poważniejszy motyw dotyczący zejścia z utartych i bezpiecznych ścieżek. To wszystko, co sprawdzone i co pozwala na osiągnięcie stabilizacji czy profesjonalizmu, prowadzi też do niepotrzebnej automatyzacji. Jasne, można osiągnąć perfekcję w malowaniu zachodów słońca i dobrze na tym zarabiać, ale warto też aktywizować umysł przez wyznaczanie sobie nowych zadań, nawet jeśli tylko po to, żeby dowiedzieć się, czego absolutnie i nigdy nie robić. Zmiana formy wyrazu otwiera na niedostrzegane wcześniej możliwości, pojawiają się pomysły na tworzenie czegoś innego. W przypadku ludzi, którzy borykają się z niemocą twórczą – w ogóle pojawiają się pomysły.
Sam motyw odchodzenia od schematów często wykorzystują ostatnio animatorzy gier improwizowanych, żeby rozruszać publiczność i przygotować na wymyślanie zaskakujących podpowiedzi dla komików. Najbardziej powszechna jest gra w antonimy: trzeba bez zastanowienia podać przeciwieństwo słowa, które proponuje prowadzący. Chociaż i w tej zabawie istnieje dosyć wyraźna schematyczność, doraźny efekt jest wyczuwalny: mózg przestawia się na szukanie skojarzeń bardziej odległych niż te oczywiste – a przecież o to chodzi. Dla ludzi, którzy chcą tworzyć, to wskazówka nieoceniona – często wystarczy bowiem zastanowić się nad tematem, który narzuca się jako pierwszy – i przejść do jego przeciwieństwa. Pobawić się skostniałymi strukturami, na przykład sięgnąć do związków frazeologicznych czy powiedzeń – i rozbić je, zaryzykować wyjście poza koleiny.
Warto również odejść od konkretnych poszukiwań i popracować nad stymulowaniem niedominującej półkuli mózgu. Pozwolić sobie na bezmyślność i relaks, a do tego spróbować czegoś nieznanego dotąd. Tworzyć bezmyślnie bazgroły w odbiciu lustrzanym (dotyczy to rysowania, ale też choćby brzdękania na klawiszach keyboardu). Ci, którzy stawiają pierwsze kroki w tworzeniu i chcą zyskać status profesjonalistów, przeważnie przeżyli utratę idealnego pomysłu, który pojawił się tuż przed zaśnięciem albo wręcz w środku nocy. Dopóki nie nauczą się odtwarzać procesów prowadzących do inspiracji, nie rozstają się z narzędziami do zapisania pomysłu. To również cenna podpowiedź i klucz do zrozumienia mitycznego natchnienia. Ludzie bardzo twórczy są wtedy, kiedy mogą się trochę odprężyć i rozleniwić. Jeżeli czas relaksu poprzedzony jest intensywnym rozmyślaniem nad rozwiązaniem czegoś, istnieje duże prawdopodobieństwo sukcesu po zakończeniu wysiłków. Czasami warto też nieco oszukać umysł, zająć się beztroską bazgraniną i czuwać nad wymyślającymi się obrazami i tematami. Prawda dla twórców jest brutalna: bez wysiłku nie będzie efektów. Jeśli nie poświęci się czemuś choćby kilku minut wyłącznej uwagi – cóż, można liczyć na nagłe olśnienie, ale regułą się ono nie stanie. Co zatem z osławioną zabawą, przyjemnością lub radością tworzenia? Nadejdzie, jasne. Ale dopiero wtedy, gdy będzie wiadomo, co naprawdę chcemy osiągnąć. I nawet jeśli ktoś będzie usilnie przekonywać, że coś zrobiło się samo – nie miejcie złudzeń: to już kwestia wprawy w wyzwalaniu pomysłów – i pewnej rutyny w ich realizowaniu. Owszem, można zrezygnować z doskonalenia umiejętności. Nie brakuje ludzi, którzy uprawiają sztukę uparcie, mimo że efekty ich działań – delikatnie mówiąc – nie budzą zachwytów w nikim poza najbliższą rodziną. Ci nie narzekają na brak natchnienia i nie zauważają niedostatków pracy. Ale to już zupełnie inna historia.
Słyszeliście o wskazówkach, żeby spróbować my zęby nie tą co zawsze ręką? W tej najbanalniejszej pomysłownikowej podpowiedzi, której realizacja nic nie kosztuje, kryje się znacznie poważniejszy motyw dotyczący zejścia z utartych i bezpiecznych ścieżek. To wszystko, co sprawdzone i co pozwala na osiągnięcie stabilizacji czy profesjonalizmu, prowadzi też do niepotrzebnej automatyzacji. Jasne, można osiągnąć perfekcję w malowaniu zachodów słońca i dobrze na tym zarabiać, ale warto też aktywizować umysł przez wyznaczanie sobie nowych zadań, nawet jeśli tylko po to, żeby dowiedzieć się, czego absolutnie i nigdy nie robić. Zmiana formy wyrazu otwiera na niedostrzegane wcześniej możliwości, pojawiają się pomysły na tworzenie czegoś innego. W przypadku ludzi, którzy borykają się z niemocą twórczą – w ogóle pojawiają się pomysły.
Sam motyw odchodzenia od schematów często wykorzystują ostatnio animatorzy gier improwizowanych, żeby rozruszać publiczność i przygotować na wymyślanie zaskakujących podpowiedzi dla komików. Najbardziej powszechna jest gra w antonimy: trzeba bez zastanowienia podać przeciwieństwo słowa, które proponuje prowadzący. Chociaż i w tej zabawie istnieje dosyć wyraźna schematyczność, doraźny efekt jest wyczuwalny: mózg przestawia się na szukanie skojarzeń bardziej odległych niż te oczywiste – a przecież o to chodzi. Dla ludzi, którzy chcą tworzyć, to wskazówka nieoceniona – często wystarczy bowiem zastanowić się nad tematem, który narzuca się jako pierwszy – i przejść do jego przeciwieństwa. Pobawić się skostniałymi strukturami, na przykład sięgnąć do związków frazeologicznych czy powiedzeń – i rozbić je, zaryzykować wyjście poza koleiny.
Warto również odejść od konkretnych poszukiwań i popracować nad stymulowaniem niedominującej półkuli mózgu. Pozwolić sobie na bezmyślność i relaks, a do tego spróbować czegoś nieznanego dotąd. Tworzyć bezmyślnie bazgroły w odbiciu lustrzanym (dotyczy to rysowania, ale też choćby brzdękania na klawiszach keyboardu). Ci, którzy stawiają pierwsze kroki w tworzeniu i chcą zyskać status profesjonalistów, przeważnie przeżyli utratę idealnego pomysłu, który pojawił się tuż przed zaśnięciem albo wręcz w środku nocy. Dopóki nie nauczą się odtwarzać procesów prowadzących do inspiracji, nie rozstają się z narzędziami do zapisania pomysłu. To również cenna podpowiedź i klucz do zrozumienia mitycznego natchnienia. Ludzie bardzo twórczy są wtedy, kiedy mogą się trochę odprężyć i rozleniwić. Jeżeli czas relaksu poprzedzony jest intensywnym rozmyślaniem nad rozwiązaniem czegoś, istnieje duże prawdopodobieństwo sukcesu po zakończeniu wysiłków. Czasami warto też nieco oszukać umysł, zająć się beztroską bazgraniną i czuwać nad wymyślającymi się obrazami i tematami. Prawda dla twórców jest brutalna: bez wysiłku nie będzie efektów. Jeśli nie poświęci się czemuś choćby kilku minut wyłącznej uwagi – cóż, można liczyć na nagłe olśnienie, ale regułą się ono nie stanie. Co zatem z osławioną zabawą, przyjemnością lub radością tworzenia? Nadejdzie, jasne. Ale dopiero wtedy, gdy będzie wiadomo, co naprawdę chcemy osiągnąć. I nawet jeśli ktoś będzie usilnie przekonywać, że coś zrobiło się samo – nie miejcie złudzeń: to już kwestia wprawy w wyzwalaniu pomysłów – i pewnej rutyny w ich realizowaniu. Owszem, można zrezygnować z doskonalenia umiejętności. Nie brakuje ludzi, którzy uprawiają sztukę uparcie, mimo że efekty ich działań – delikatnie mówiąc – nie budzą zachwytów w nikim poza najbliższą rodziną. Ci nie narzekają na brak natchnienia i nie zauważają niedostatków pracy. Ale to już zupełnie inna historia.
poniedziałek, 17 sierpnia 2020
Aleksandra Gumowska: Seks w wielkich miastach
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.
Podróż z podglądaniem
Aleksandra Gumowska wyrusza na wyprawę dookoła świata po to, żeby przekonać się, jak w różnych społeczeństwach wygląda podejście do spraw seksu, małżeństwa lub – po prostu – związków międzyludzkich. Podróżuje do najbardziej odległych zakątków, żeby porozmawiać z ludźmi i wypytać ich o podejście do łóżkowych igraszek. I chociaż na początku wydaje się, że będzie wyszukiwać naprawdę interesujące i niezwykłe zjawiska oraz nietuzinkowych rozmówców – szybko przechodzi na bardziej bezpieczne i sprawdzone zagadnienia i pochyla się, między innymi, nad małżeństwami kobiet w krajach muzułmańskich czy nad państwami, w których nie można mówić o swobodzie obyczajowej. „Seks w wielkich miastach” to obszerny reportaż złożony z kilkunastu drobnych wypraw – za każdym razem autorka wybiera sobie jeden motyw, który ma najlepiej definiować dane miejsce i budzić ciekawość w związku z mieszkańcami. Autorka podróżuje po to, żeby znajdować odpowiedzi na pytania, które stawia w imieniu co bardziej dociekliwych czytelników – tyle tylko, że z czasem okazuje się, że kolejne podróże odbywa dla potwierdzenia spostrzeżeń, a nie z powodu chęci dokształcania się w dziedzinie obyczajowych możliwości i odkryć.
„Seks w wielkich miastach” to lektura potężna i opatrywana dodatkowo informacjami o dystansie czasowym od Polski (to już bardziej popis autorki, która chce pochwalić się tym, gdzie była, niż rzeczywisty miernik odległości i podkreślanie różnic potęgujących się z każdym przemierzanym kilometrem. W pewnym momencie zaczyna Aleksandra Gumowska pisać o tym, co już czytelnicy wiedzą – tyle tylko, że opiera się na własnych obserwacjach i na przeprowadzanych rozmowach, nie zależy jej na odkrywaniu nowości – ale na prostym wydobywaniu kontrastów i pikantnych detali. Zapomina jednak o tym, że jeśli będzie nastawiać się na ogólniki lub oczywistości – jak w przypadku Dalekiego Wschodu – i jeśli będzie szukać potwierdzenia wyjściowych tez – nie uda jej się znaleźć nic zaskakującego dla odbiorców. To w pewnym momencie zaczyna zamieniać się w niewielki lekturowy problem, Aleksandra Gumowska zwyczajnie nie daje sobie rady z zapraszaniem do rozmowy ludzi rzeczywiście oryginalnych (przynajmniej mających w zakresie ślubów i seksu do powiedzenia coś więcej poza wymienianiem obowiązujących w ich regionie standardów), zatrzymuje się na etapie podsumowań tego, co znane.
Ale jest „Seks w wielkich miastach” publikacją, która może się podobać zwłaszcza czytelnikom spragnionym reportażowych historii. Aleksandra Gumowska przedstawia przemiany kulturowe z jednej tylko perspektywy, pokazując odbiorcom automatycznie, jak wiele da się wymyślić w dziedzinie damsko-męskich relacji. Zaprasza w podróż i umożliwia przejrzenie doświadczeń z różnych stron świata, opisuje to wszystko esencjonalnie i przekonująco. Proponuje książkę obszerną, wypełnioną ciekawostkami – a że bazuje też na ludzkiej skłonności do voyeuryzmu, ma szansę zdobyć silną pozycję na rynku wydawniczym.
Podróż z podglądaniem
Aleksandra Gumowska wyrusza na wyprawę dookoła świata po to, żeby przekonać się, jak w różnych społeczeństwach wygląda podejście do spraw seksu, małżeństwa lub – po prostu – związków międzyludzkich. Podróżuje do najbardziej odległych zakątków, żeby porozmawiać z ludźmi i wypytać ich o podejście do łóżkowych igraszek. I chociaż na początku wydaje się, że będzie wyszukiwać naprawdę interesujące i niezwykłe zjawiska oraz nietuzinkowych rozmówców – szybko przechodzi na bardziej bezpieczne i sprawdzone zagadnienia i pochyla się, między innymi, nad małżeństwami kobiet w krajach muzułmańskich czy nad państwami, w których nie można mówić o swobodzie obyczajowej. „Seks w wielkich miastach” to obszerny reportaż złożony z kilkunastu drobnych wypraw – za każdym razem autorka wybiera sobie jeden motyw, który ma najlepiej definiować dane miejsce i budzić ciekawość w związku z mieszkańcami. Autorka podróżuje po to, żeby znajdować odpowiedzi na pytania, które stawia w imieniu co bardziej dociekliwych czytelników – tyle tylko, że z czasem okazuje się, że kolejne podróże odbywa dla potwierdzenia spostrzeżeń, a nie z powodu chęci dokształcania się w dziedzinie obyczajowych możliwości i odkryć.
„Seks w wielkich miastach” to lektura potężna i opatrywana dodatkowo informacjami o dystansie czasowym od Polski (to już bardziej popis autorki, która chce pochwalić się tym, gdzie była, niż rzeczywisty miernik odległości i podkreślanie różnic potęgujących się z każdym przemierzanym kilometrem. W pewnym momencie zaczyna Aleksandra Gumowska pisać o tym, co już czytelnicy wiedzą – tyle tylko, że opiera się na własnych obserwacjach i na przeprowadzanych rozmowach, nie zależy jej na odkrywaniu nowości – ale na prostym wydobywaniu kontrastów i pikantnych detali. Zapomina jednak o tym, że jeśli będzie nastawiać się na ogólniki lub oczywistości – jak w przypadku Dalekiego Wschodu – i jeśli będzie szukać potwierdzenia wyjściowych tez – nie uda jej się znaleźć nic zaskakującego dla odbiorców. To w pewnym momencie zaczyna zamieniać się w niewielki lekturowy problem, Aleksandra Gumowska zwyczajnie nie daje sobie rady z zapraszaniem do rozmowy ludzi rzeczywiście oryginalnych (przynajmniej mających w zakresie ślubów i seksu do powiedzenia coś więcej poza wymienianiem obowiązujących w ich regionie standardów), zatrzymuje się na etapie podsumowań tego, co znane.
Ale jest „Seks w wielkich miastach” publikacją, która może się podobać zwłaszcza czytelnikom spragnionym reportażowych historii. Aleksandra Gumowska przedstawia przemiany kulturowe z jednej tylko perspektywy, pokazując odbiorcom automatycznie, jak wiele da się wymyślić w dziedzinie damsko-męskich relacji. Zaprasza w podróż i umożliwia przejrzenie doświadczeń z różnych stron świata, opisuje to wszystko esencjonalnie i przekonująco. Proponuje książkę obszerną, wypełnioną ciekawostkami – a że bazuje też na ludzkiej skłonności do voyeuryzmu, ma szansę zdobyć silną pozycję na rynku wydawniczym.
niedziela, 16 sierpnia 2020
Tommy Wallach: Dzięki za tę podróż
Bukowy Las, Wrocław 2020.
Pomysł
Tommy Wallach jest opowiadaczem historii. Opowiadaczem, który swój talent przenosi na bohatera. Siedemnastoletni Parker potrafi zaangażować czytelników w fabułę, którą wymyśla – czasami naprędce, żeby zrobić na kimś wrażenie, a czasami zwyczajnie z nudów. Chociaż kiedy poznaje Zeldę, na nudę nie ma czasu. Srebrnowłosa dziewczyna spotkana w hotelowej restauracji jest niezwykła i od pierwszego momentu staje się jasne, że wywrze ogromny wpływ na Parkera. Chłopak nie ma czym zaimponować: trudni się złodziejstwem, od wypadku nie mówi (chociaż to wiąże się raczej z psychiką niż jakimikolwiek obrażeniami ciała. Dystansuje się od rówieśników, nie ma przyjaciół, nie może liczyć na to, że ktoś zechce się z nim umówić. Parker nie zastanawia się nad przyszłością, nie chce nawet iść na studia – już na starcie przekreślił swoje życie. Zelda przydaje się jako osoba, która uświadomi mu, co jest naprawdę ważne i pozwoli przeżyć najdziwniejsze doświadczenia.
Parker okrada srebrnowłosą, ale zafascynowany nią – zostawia zeszyt z opowieścią, w której to Zelda jest bohaterką. Zeszyt jest podpisany, zatem bohater nie może uciec. Zamierza wyjaśnić sytuację i zwrócić pieniądze, jednak Zelda nie zgadza się na to i wyjawia prawdę o sobie: czeka na jeden telefon, a potem zamierza skoczyć z mostu. Chwile, które jej zostały, chce przeznaczyć na dobrą zabawę: przekonuje Parkera, by ten zabierał ją na imprezy, poznawał ze swoimi znajomymi, wprowadził ją w życie typowego nastolatka. Automatycznie zmusza go do wyjścia ze skorupy i przekonania się, że inni ludzie są wartościowi, trzeba tylko dać im szansę. Do tego Zelda zawiera z Parkerem umowę: chce, żeby aplikował na studia. Rozkochuje w sobie chłopaka, daje mu poznać stan pożądania, fizycznej fascynacji – ale też strach o drugą osobę. Sprawia, że bohater fizycznie i emocjonalnie dojrzewa niemal na oczach czytelników – sytuacje, które wcześniej były nie do pomyślenia, teraz stają się kolejnymi odkryciami. Oczywiście Zelda ma swoje tajemnice i czy odbiorcy w nie uwierzą – to już ich wybór, zresztą sam autor nie do końca chce przekonywać, czy uciekł w sferę fikcji, czy też – zafundował nastolatkom uczuciowe wstrząsy, które mają solidne fundamenty w realizmie. W powieść wplecione zostały kolejne baśniowe i wyobraźniowe historie, które opowiada Parker.
Tommy Wallach proponuje zatem kurs dojrzewania postaci – nie wychodzi poza ramy nastoletnich historii, przynajmniej w pomyśle na kształowanie charakteru Parkera – i jego relacji z Zeldą oraz z rówieśnikami. Odrobinę magii dokłada w związku z pomysłem (czy też brakiem pomysłu) na samą dziewczynę. Czytelnikom dostarcza narrację prostą i wręcz zakorzenioną w nurtach pop, ale przez to, że włącza do niej także baśnie – uszlachetnia nieco prozę. Umożliwia bohaterowi sprawdzenie, jak funkcjonują jego rówieśnicy – i jak na przestrzeni całych wieków kształtowały się międzyludzkie relacje – nie poucza, za to daje do myślenia. Proponuje też oczywiście burzliwą historię miłosną w filmowym stylu.
Pomysł
Tommy Wallach jest opowiadaczem historii. Opowiadaczem, który swój talent przenosi na bohatera. Siedemnastoletni Parker potrafi zaangażować czytelników w fabułę, którą wymyśla – czasami naprędce, żeby zrobić na kimś wrażenie, a czasami zwyczajnie z nudów. Chociaż kiedy poznaje Zeldę, na nudę nie ma czasu. Srebrnowłosa dziewczyna spotkana w hotelowej restauracji jest niezwykła i od pierwszego momentu staje się jasne, że wywrze ogromny wpływ na Parkera. Chłopak nie ma czym zaimponować: trudni się złodziejstwem, od wypadku nie mówi (chociaż to wiąże się raczej z psychiką niż jakimikolwiek obrażeniami ciała. Dystansuje się od rówieśników, nie ma przyjaciół, nie może liczyć na to, że ktoś zechce się z nim umówić. Parker nie zastanawia się nad przyszłością, nie chce nawet iść na studia – już na starcie przekreślił swoje życie. Zelda przydaje się jako osoba, która uświadomi mu, co jest naprawdę ważne i pozwoli przeżyć najdziwniejsze doświadczenia.
Parker okrada srebrnowłosą, ale zafascynowany nią – zostawia zeszyt z opowieścią, w której to Zelda jest bohaterką. Zeszyt jest podpisany, zatem bohater nie może uciec. Zamierza wyjaśnić sytuację i zwrócić pieniądze, jednak Zelda nie zgadza się na to i wyjawia prawdę o sobie: czeka na jeden telefon, a potem zamierza skoczyć z mostu. Chwile, które jej zostały, chce przeznaczyć na dobrą zabawę: przekonuje Parkera, by ten zabierał ją na imprezy, poznawał ze swoimi znajomymi, wprowadził ją w życie typowego nastolatka. Automatycznie zmusza go do wyjścia ze skorupy i przekonania się, że inni ludzie są wartościowi, trzeba tylko dać im szansę. Do tego Zelda zawiera z Parkerem umowę: chce, żeby aplikował na studia. Rozkochuje w sobie chłopaka, daje mu poznać stan pożądania, fizycznej fascynacji – ale też strach o drugą osobę. Sprawia, że bohater fizycznie i emocjonalnie dojrzewa niemal na oczach czytelników – sytuacje, które wcześniej były nie do pomyślenia, teraz stają się kolejnymi odkryciami. Oczywiście Zelda ma swoje tajemnice i czy odbiorcy w nie uwierzą – to już ich wybór, zresztą sam autor nie do końca chce przekonywać, czy uciekł w sferę fikcji, czy też – zafundował nastolatkom uczuciowe wstrząsy, które mają solidne fundamenty w realizmie. W powieść wplecione zostały kolejne baśniowe i wyobraźniowe historie, które opowiada Parker.
Tommy Wallach proponuje zatem kurs dojrzewania postaci – nie wychodzi poza ramy nastoletnich historii, przynajmniej w pomyśle na kształowanie charakteru Parkera – i jego relacji z Zeldą oraz z rówieśnikami. Odrobinę magii dokłada w związku z pomysłem (czy też brakiem pomysłu) na samą dziewczynę. Czytelnikom dostarcza narrację prostą i wręcz zakorzenioną w nurtach pop, ale przez to, że włącza do niej także baśnie – uszlachetnia nieco prozę. Umożliwia bohaterowi sprawdzenie, jak funkcjonują jego rówieśnicy – i jak na przestrzeni całych wieków kształtowały się międzyludzkie relacje – nie poucza, za to daje do myślenia. Proponuje też oczywiście burzliwą historię miłosną w filmowym stylu.
Ewa Winnicka: Opowieść starego drzewa
Harperkids, Warszawa 2020.
Słoje
Nikt nie wie, ile lat ma Hetman. Naukowcy twierdzą czasami, że 800, a czasami, że 400. Mogą się spierać, ale dopóki nie znajdzie się nieinwazyjny sposób sprawdzenia, będą gubić się w domysłach. Hetmanowi to nie przeszkadza, sam zresztą nie musi tego wiedzieć, wystarczy mu, czego był świadkiem – i co jeszcze zaobserwuje. Hetman jest dębem, mniej znanym niż oddalony o dwie godziny drogi samochodem jego kolega Bartek, ale równie wiekowym i atrakcyjnym dla ludzi. Hetman prowadzi teraz opowieść tak, by dzieci poznały odrobinę przyrodniczych i historycznych wiadomości z perspektywy drzewa. To udany pomysł na zaintrygowanie maluchów i umilenie im pracy – bo przecież seria Czytam sobie służy ćwiczeniu umiejętności lekturowych. „Opowieść starego drzewa” to krótka historyjka w stylu eko, rozbudowana o wyrazy, których znaczenie zostało wyjaśnione w słowniku na końcu tomiku – chodzi o to, żeby najmłodsi nauczyli się korzystać z przypisów i poznawali nowe dla siebie hasła. Autorka książeczki doskonale realizuje założenia całego cyklu, pisze w sposób, który na pewno nie zniechęci dzieci do czytania, a być może przedstawi im warte uwagi tematy. Ekologia od najmłodszych lat to pomysł na ochronę środowiska: jeśli Ewa Winnicka chce zaszczepić w dzieciach zamiłowanie do przyrody, relacją Hetmana ma szansę to zrobić bez natrętnego moralizowania. Owszem, przypomina czasami, że ludziom nie można ufać: Hetman opowiada o tych, którzy niszczą i wycinają drzewa, żeby mieć drewno na opał. Ale przyrodzie zagrażają nie tylko ludzie – wielka wichura, która powaliła drzewa w Powsinie, sprawiła, że nawet leśnicy płakali nad zniszczeniami. W takich momentach może Winnicka zaangażować kilkulatki: musi w końcu jakoś na nie wpłynąć, jeśli chce wychowywać świadome pokolenie. „Opowieść starego drzewa” to książeczka, w której przypadek Hetmana stanowi zestawienie tajemniczości oraz konfesyjności. Drzewo opowiada trochę o przedstawicielach fauny i flory (między innymi o tym, czy czuje, kiedy skaczą po nim wiewiórki, jest zatem i aspekt baśniowy). Hetman nie może ruszyć się z miejsca, ale przez to, że trwa na posterunku przez całe wieki, dzieli się z odbiorcami swoimi obserwacjami. Kusi przez nieoczywistość: co takiego może opowiedzieć drzewo? Wprawdzie czasami wydaje się, że wie znacznie więcej o świecie ludzi niż o świecie drzew (skąd w wywodzie samochody albo inne przejawy ludzkich działań), jednak to zwróci uwagę wyjątkowo krytycznie nastawionych czytelników, dzieci raczej zajmą się samą zabawą, rozrywkowym aspektem opowieści Hetmana. Ewa Winnicka zdaje sobie sprawę, że tematy przyrodnicze zostały już wiele razy opracowane – dlatego bazuje na ciekawości i na próbie powiedzenia dzieciom czegoś, czego do tej pory nie słyszały. Dąb Hetman jest świetnym sposobem na lekcję ekologii, a przy okazji – i na ćwiczenie czytania. Odbiorcy podczas śledzenia historyjki będą także bawić się przeskokami tematycznymi. Nie odczują zbyt silnie trudów czytania, a o to przecież chodzi. „Opowieść starego drzewa” to książka, która nie tylko przydaje się jako ćwiczeniowa czytanka – ale też zapewnia dawkę interesujących wiadomości i w konsekwencji – rozrywkę maluchom.
Słoje
Nikt nie wie, ile lat ma Hetman. Naukowcy twierdzą czasami, że 800, a czasami, że 400. Mogą się spierać, ale dopóki nie znajdzie się nieinwazyjny sposób sprawdzenia, będą gubić się w domysłach. Hetmanowi to nie przeszkadza, sam zresztą nie musi tego wiedzieć, wystarczy mu, czego był świadkiem – i co jeszcze zaobserwuje. Hetman jest dębem, mniej znanym niż oddalony o dwie godziny drogi samochodem jego kolega Bartek, ale równie wiekowym i atrakcyjnym dla ludzi. Hetman prowadzi teraz opowieść tak, by dzieci poznały odrobinę przyrodniczych i historycznych wiadomości z perspektywy drzewa. To udany pomysł na zaintrygowanie maluchów i umilenie im pracy – bo przecież seria Czytam sobie służy ćwiczeniu umiejętności lekturowych. „Opowieść starego drzewa” to krótka historyjka w stylu eko, rozbudowana o wyrazy, których znaczenie zostało wyjaśnione w słowniku na końcu tomiku – chodzi o to, żeby najmłodsi nauczyli się korzystać z przypisów i poznawali nowe dla siebie hasła. Autorka książeczki doskonale realizuje założenia całego cyklu, pisze w sposób, który na pewno nie zniechęci dzieci do czytania, a być może przedstawi im warte uwagi tematy. Ekologia od najmłodszych lat to pomysł na ochronę środowiska: jeśli Ewa Winnicka chce zaszczepić w dzieciach zamiłowanie do przyrody, relacją Hetmana ma szansę to zrobić bez natrętnego moralizowania. Owszem, przypomina czasami, że ludziom nie można ufać: Hetman opowiada o tych, którzy niszczą i wycinają drzewa, żeby mieć drewno na opał. Ale przyrodzie zagrażają nie tylko ludzie – wielka wichura, która powaliła drzewa w Powsinie, sprawiła, że nawet leśnicy płakali nad zniszczeniami. W takich momentach może Winnicka zaangażować kilkulatki: musi w końcu jakoś na nie wpłynąć, jeśli chce wychowywać świadome pokolenie. „Opowieść starego drzewa” to książeczka, w której przypadek Hetmana stanowi zestawienie tajemniczości oraz konfesyjności. Drzewo opowiada trochę o przedstawicielach fauny i flory (między innymi o tym, czy czuje, kiedy skaczą po nim wiewiórki, jest zatem i aspekt baśniowy). Hetman nie może ruszyć się z miejsca, ale przez to, że trwa na posterunku przez całe wieki, dzieli się z odbiorcami swoimi obserwacjami. Kusi przez nieoczywistość: co takiego może opowiedzieć drzewo? Wprawdzie czasami wydaje się, że wie znacznie więcej o świecie ludzi niż o świecie drzew (skąd w wywodzie samochody albo inne przejawy ludzkich działań), jednak to zwróci uwagę wyjątkowo krytycznie nastawionych czytelników, dzieci raczej zajmą się samą zabawą, rozrywkowym aspektem opowieści Hetmana. Ewa Winnicka zdaje sobie sprawę, że tematy przyrodnicze zostały już wiele razy opracowane – dlatego bazuje na ciekawości i na próbie powiedzenia dzieciom czegoś, czego do tej pory nie słyszały. Dąb Hetman jest świetnym sposobem na lekcję ekologii, a przy okazji – i na ćwiczenie czytania. Odbiorcy podczas śledzenia historyjki będą także bawić się przeskokami tematycznymi. Nie odczują zbyt silnie trudów czytania, a o to przecież chodzi. „Opowieść starego drzewa” to książka, która nie tylko przydaje się jako ćwiczeniowa czytanka – ale też zapewnia dawkę interesujących wiadomości i w konsekwencji – rozrywkę maluchom.
sobota, 15 sierpnia 2020
Matt McCarthy: Prawdziwy lekarz będzie za chwilę. Rok z życia stażysty
Bukowy Las, Wrocław 2020.
Ambicja
Młody człowiek po studiach medycznych (na Harvardzie, co czasami bywa poważną przeszkodą, bo ta akurat uczelnia nie może zapewnić studentom rozwoju w każdym elemencie pracy przyszłego lekarza, o czym powszechnie w środowisku wiadomo), rozpoczyna staż w szpitalu. Mógł zostać świetnym chirurgiem, nie chciał jednak zamykać się w wąskiej specjalizacji, wybrał internę, żeby zyskać jak najpełniejszy ogląd możliwości, które zapewnia medycyna. Rzeczywistość szybko weryfikuje oczekiwania – i już wkrótce Matt McCarthy zmierzy się z wyzwaniami, na jakie nie był przygotowany. Wśród nich – z tym najpoważniejszym (i najgłupszym jednocześnie), czyli zakłuciem się igłą, której chwilę wcześniej używano do pobierania krwi choremu na AIDS i wirusowe zapalenie wątroby typu C. Niewyobrażalny stres, świadomość, że na początku zawodowej drogi można zamienić się z lekarza w pacjenta – i konieczność rujnowania sobie zdrowia mnóstwem lekarstw w oczekiwaniu na wyniki badań to coś, co wielu odstraszyłoby skutecznie od profesji. Jednak McCarthy nie zamierza rezygnować, rozwija się dalej i próbuje poradzić sobie z kolejnymi utrudnieniami. Rozdźwięk między teorią zdobywaną na studiach a praktyką – koniecznością i chęcią zaradzenia każdemu problemowi – jest ogromny. Już pierwsze wyzwanie uświadamia autorowi, w jak wielkim stresie będzie pracować. Przeprowadza wywiad medyczny na kardiologii, notuje obserwacje i stara się przedstawić wszystkie objawy zaobserwowane u chorego w najdrobniejszych szczegółach. Tyle że nie wyciąga właściwych wniosków i jego błąd mógłby spowodować szybki zgon nieszczęśnika. Na razie nad adeptami czuwają starsi koledzy i „prawdziwi” lekarze, jednak McCarthy może już zastanawiać się nad tym, jak zachowywać się w przyszłości – jak wziąć odpowiedzialność za każdego pacjenta. Jakby tego było mało, kolejni ludzie zwracają mu uwagę na to, że powinien być bardziej empatyczny, dać szansę chorym na mówienie o dolegliwościach czy przynajmniej sprawiać wrażenie, że ich słucha. Nie wie jeszcze, w jaki sposób znaleźć złoty środek i połączyć konieczność pracy wymagającej olbrzymiej koncentracji z „grzecznościowymi” rozmowami z pacjentami. Do tego – ciągle się uczy. Od starszych kolegów, od opiekunów i od prawdziwych lekarzy. Uczestniczy w resuscytacjach, chociaż nikt tego nie lubi – przekonuje się, z jakimi wyzwaniami wiąże się udzielanie pierwszej pomocy i jak podejmuje się decyzje o zaprzestaniu czynności podtrzymujących życie.
Wszystko autor opisuje dość lekko – jednak też bez optymizmu, kiedy czyta się o jego doświadczeniach na pierwszym roku stażu – wyczuwa się raczej niepewność i pewne przygnębienie. Mimo pierwszych nieprzyjemnych niespodzianek Matt McCarthy dalej się szkoli, wierząc w to, że w pewnym momencie zdobyte wiadomości i doświadczenia zaprocentują – i pozwolą na ratowanie ludziom życia. „Prawdziwy lekarz będzie za chwilę” to książka ciekawa dla zwykłych czytelników – chociaż nie w każdym aspekcie dla tych, którzy boją się lekarzy.
Ambicja
Młody człowiek po studiach medycznych (na Harvardzie, co czasami bywa poważną przeszkodą, bo ta akurat uczelnia nie może zapewnić studentom rozwoju w każdym elemencie pracy przyszłego lekarza, o czym powszechnie w środowisku wiadomo), rozpoczyna staż w szpitalu. Mógł zostać świetnym chirurgiem, nie chciał jednak zamykać się w wąskiej specjalizacji, wybrał internę, żeby zyskać jak najpełniejszy ogląd możliwości, które zapewnia medycyna. Rzeczywistość szybko weryfikuje oczekiwania – i już wkrótce Matt McCarthy zmierzy się z wyzwaniami, na jakie nie był przygotowany. Wśród nich – z tym najpoważniejszym (i najgłupszym jednocześnie), czyli zakłuciem się igłą, której chwilę wcześniej używano do pobierania krwi choremu na AIDS i wirusowe zapalenie wątroby typu C. Niewyobrażalny stres, świadomość, że na początku zawodowej drogi można zamienić się z lekarza w pacjenta – i konieczność rujnowania sobie zdrowia mnóstwem lekarstw w oczekiwaniu na wyniki badań to coś, co wielu odstraszyłoby skutecznie od profesji. Jednak McCarthy nie zamierza rezygnować, rozwija się dalej i próbuje poradzić sobie z kolejnymi utrudnieniami. Rozdźwięk między teorią zdobywaną na studiach a praktyką – koniecznością i chęcią zaradzenia każdemu problemowi – jest ogromny. Już pierwsze wyzwanie uświadamia autorowi, w jak wielkim stresie będzie pracować. Przeprowadza wywiad medyczny na kardiologii, notuje obserwacje i stara się przedstawić wszystkie objawy zaobserwowane u chorego w najdrobniejszych szczegółach. Tyle że nie wyciąga właściwych wniosków i jego błąd mógłby spowodować szybki zgon nieszczęśnika. Na razie nad adeptami czuwają starsi koledzy i „prawdziwi” lekarze, jednak McCarthy może już zastanawiać się nad tym, jak zachowywać się w przyszłości – jak wziąć odpowiedzialność za każdego pacjenta. Jakby tego było mało, kolejni ludzie zwracają mu uwagę na to, że powinien być bardziej empatyczny, dać szansę chorym na mówienie o dolegliwościach czy przynajmniej sprawiać wrażenie, że ich słucha. Nie wie jeszcze, w jaki sposób znaleźć złoty środek i połączyć konieczność pracy wymagającej olbrzymiej koncentracji z „grzecznościowymi” rozmowami z pacjentami. Do tego – ciągle się uczy. Od starszych kolegów, od opiekunów i od prawdziwych lekarzy. Uczestniczy w resuscytacjach, chociaż nikt tego nie lubi – przekonuje się, z jakimi wyzwaniami wiąże się udzielanie pierwszej pomocy i jak podejmuje się decyzje o zaprzestaniu czynności podtrzymujących życie.
Wszystko autor opisuje dość lekko – jednak też bez optymizmu, kiedy czyta się o jego doświadczeniach na pierwszym roku stażu – wyczuwa się raczej niepewność i pewne przygnębienie. Mimo pierwszych nieprzyjemnych niespodzianek Matt McCarthy dalej się szkoli, wierząc w to, że w pewnym momencie zdobyte wiadomości i doświadczenia zaprocentują – i pozwolą na ratowanie ludziom życia. „Prawdziwy lekarz będzie za chwilę” to książka ciekawa dla zwykłych czytelników – chociaż nie w każdym aspekcie dla tych, którzy boją się lekarzy.
Mikołaj Golachowski: Darwin. Opowieść o naszej wielkiej rodzinie
Harperkids, Warszawa 2020.
Ewolucja
Nie tak łatwo trafić na dobrą opowieść, wie o tym idealnie Mikołaj Golachowski, który męki twórcze autora wprowadza nawet do swojej historyjki. „Darwin. Opowieść o naszej wielkiej rodzinie” to edukacyjna bajka na trzecim poziomie serii Czytam sobie. Dużą rolę odgrywa tutaj mała Hania, która przychodzi do zapracowanego taty – i chce się dowiedzieć czegoś o Darwinie. Tata odrywa się od wymyślania książeczki dla dzieci i czasami snuje opowieść dla córki, czasami – bawi się i głaszcze koty, a czasami rzuca dodatkowo jakieś pouczające hasło (tutaj to tata zajmuje się dziećmi i pracuje z domu, mama realizuje się zawodowo), żeby przekonać najmłodszych, że nie warto poddawać się stereotypom. Ma ważny cel: stara się uświadomić latorośli, czym była teoria ewolucji, dlaczego w drzewie genealogicznym człowieka znajdować się mogą nawet ośmiornice. Hania słucha uważnie i co pewien czas zadaje jakieś pytanie, żeby pogłębić wiedzę albo znaleźć wyjaśnienie, które tata pominął, przydaje się bardzo w napędzaniu fabuły, może bowiem przekonać czytelników, że opowieść prowadzona jest przez pryzmat potrzeb i zainteresowań kilkulatka. Dziewczynka jest dociekliwa i bardzo chce objąć umysłem całą teorię, wyciąga własne wnioski i do tego bardzo lubi zwierzęta, więc cieszy się każdym odkryciem i każdą informacją. Może dodatkowo zasygnalizować przywiązanie do domowych pupili – dwie kotki przychodzą po swoją porcję pieszczot, czytelników urzeknie prawdopodobnie także „hasanie” żółwia. W czytance pojawią się też inne gatunki, czasem bardzo egzotyczne. A wszystko powiązane elementami biografii Karola Darwina – człowieka, który nie chciał studiować tego, co wymyślił dla niego ojciec. Autor opowiada, w jaki sposób bohater narracji taty w ogóle dokonywał swoich odkryć, co z nich wynikało i z jakimi pułapkami musiał się mierzyć. Tymczasem trwa w książce dodatkowa historyjka, obyczajowa otoczka z domu Hani i jej taty – to świat przyjazny i pełen zwierząt, ciekawy przez swoją familiarność i możliwości realizacji, zrozumienie dla każdego członka rodziny – i pasje. Darwin schodzi na dalszy plan, gdy dzieci mogą przekonać się, że tata zawsze znajduje czas dla córki i nawet kiedy musi skończyć książkę – wyłącza komputer i dzieli się wiedzą. Takie obrazki są krzepiące i potrzebne maluchom, które czytają dla ćwiczenia tej umiejętności.
Trzeci poziom cyklu Czytam sobie to już nie picture booki (chociaż ilustracje się tu znajdują, są jednak czarno-białe, żeby nie odciągać uwagi czytelników) i nie jednozdaniowe komentarze na każdej stronie – a pełnowymiarowe rozdziały. Kolejnym autorom cyklu zależy na tym, żeby realizować aspekt edukacyjny, więc można się zwykle spodziewać faktów i opowieści osnutych na zaistniałych wydarzeniach, rzadko kiedy da się trafić na wyobraźniową fabułkę. Mikołaj Golachowski też nie szuka fantazyjności, udaje mu się jednak zabrać dzieci na prawdziwą wyprawę do świata nauki i biografii.
Ewolucja
Nie tak łatwo trafić na dobrą opowieść, wie o tym idealnie Mikołaj Golachowski, który męki twórcze autora wprowadza nawet do swojej historyjki. „Darwin. Opowieść o naszej wielkiej rodzinie” to edukacyjna bajka na trzecim poziomie serii Czytam sobie. Dużą rolę odgrywa tutaj mała Hania, która przychodzi do zapracowanego taty – i chce się dowiedzieć czegoś o Darwinie. Tata odrywa się od wymyślania książeczki dla dzieci i czasami snuje opowieść dla córki, czasami – bawi się i głaszcze koty, a czasami rzuca dodatkowo jakieś pouczające hasło (tutaj to tata zajmuje się dziećmi i pracuje z domu, mama realizuje się zawodowo), żeby przekonać najmłodszych, że nie warto poddawać się stereotypom. Ma ważny cel: stara się uświadomić latorośli, czym była teoria ewolucji, dlaczego w drzewie genealogicznym człowieka znajdować się mogą nawet ośmiornice. Hania słucha uważnie i co pewien czas zadaje jakieś pytanie, żeby pogłębić wiedzę albo znaleźć wyjaśnienie, które tata pominął, przydaje się bardzo w napędzaniu fabuły, może bowiem przekonać czytelników, że opowieść prowadzona jest przez pryzmat potrzeb i zainteresowań kilkulatka. Dziewczynka jest dociekliwa i bardzo chce objąć umysłem całą teorię, wyciąga własne wnioski i do tego bardzo lubi zwierzęta, więc cieszy się każdym odkryciem i każdą informacją. Może dodatkowo zasygnalizować przywiązanie do domowych pupili – dwie kotki przychodzą po swoją porcję pieszczot, czytelników urzeknie prawdopodobnie także „hasanie” żółwia. W czytance pojawią się też inne gatunki, czasem bardzo egzotyczne. A wszystko powiązane elementami biografii Karola Darwina – człowieka, który nie chciał studiować tego, co wymyślił dla niego ojciec. Autor opowiada, w jaki sposób bohater narracji taty w ogóle dokonywał swoich odkryć, co z nich wynikało i z jakimi pułapkami musiał się mierzyć. Tymczasem trwa w książce dodatkowa historyjka, obyczajowa otoczka z domu Hani i jej taty – to świat przyjazny i pełen zwierząt, ciekawy przez swoją familiarność i możliwości realizacji, zrozumienie dla każdego członka rodziny – i pasje. Darwin schodzi na dalszy plan, gdy dzieci mogą przekonać się, że tata zawsze znajduje czas dla córki i nawet kiedy musi skończyć książkę – wyłącza komputer i dzieli się wiedzą. Takie obrazki są krzepiące i potrzebne maluchom, które czytają dla ćwiczenia tej umiejętności.
Trzeci poziom cyklu Czytam sobie to już nie picture booki (chociaż ilustracje się tu znajdują, są jednak czarno-białe, żeby nie odciągać uwagi czytelników) i nie jednozdaniowe komentarze na każdej stronie – a pełnowymiarowe rozdziały. Kolejnym autorom cyklu zależy na tym, żeby realizować aspekt edukacyjny, więc można się zwykle spodziewać faktów i opowieści osnutych na zaistniałych wydarzeniach, rzadko kiedy da się trafić na wyobraźniową fabułkę. Mikołaj Golachowski też nie szuka fantazyjności, udaje mu się jednak zabrać dzieci na prawdziwą wyprawę do świata nauki i biografii.
Kristin Roskifte: Wszyscy się liczą
Dwie Siostry, Warszawa 2020.
Odgadywanie losów
Kristin Roskifte podsuwa młodym odbiorcom wyszukiwankę niebanalną. „Wszyscy się liczą” to książka, która spodoba się także dorosłym – ze względu na pomysły i realizację, ale też – na filozoficzne przesłanie, które staje się coraz bardziej wyraźne na kolejnych rozkładówkach. Autorka łączy w publikacji łamigłówkę, grę logiczną, kolorowankę, ale też lekcję matematyki. Zabawny na początku pomysł stopniowo ujawnia swoje drugie dno i sprawia, że odbiorcy zaczną się zastanawiać nad sensem istnienia i nad swoim miejscem we wszechświecie. A wszystko za sprawą zaledwie kilku komentarzy, drobnych wzmianek na temat anonimowych bohaterów wyszukiwanki. „Wszyscy się liczą” to książka wielkoformatowa i doskonale przemyślana w każdym szczególe. Niby – tom przeznaczony dla dzieci, a jednak głęboki i bardzo różniący się od standardowych wyszukiwanek, zresztą – nie na prostym wskazywaniu konkretnych bohaterów polega.
Najpierw jest tu wyliczanka – z każdą stroną przybywa jedna postać, zatem autorka może wskazywać czynności lub zadania kolejnych bohaterów. Nie przedstawia ich z imienia czy pseudonimu, jednak umożliwia poznanie przez ich najskrytsze myśli, dążenia lub plany. Niby pozostawia zatem ich jako nieznajomych, ale – pozwala się z nimi utożsamiać. Im dalej w opowieści, tym szybciej przybywa bohaterów. O ile na początku można jeszcze sprawdzać, czy autorka się nie myli, podając liczbę postaci widniejących na rysunku, o tyle już w przypadku wielkich liczb nie będzie to realne. Tak samo musi Roskifte zrezygnować z opowiadania scenariuszy dotyczących poszczególnych życiorysów: zaczyna się koncentrować na pojedynczych informacjach o pojedynczych – niedookreślonych – osobach. Można zatem domyślać się, kto i dlaczego coś przeżywa – w oparciu o drobiazgi, wskazówki pozbawione adresu. Autorka nie unika zagadnień trudnych – między innymi rejestruje scenkę z pogrzebu, a to motyw niespecjalnie kojarzony z literaturą czwartą i z rozrywką w formie wyszukiwanek.
Wszystko prowadzi do refleksji na temat znaczenia pojedynczego człowieka w kontekście całej ludzkości: o ile można się skoncentrować na jednej postaci, o tyle już w przypadku wielkiego zgromadzenia empatia przestaje funkcjonować. Sami bohaterowie, nawet ci wskazani przez autorkę przez ich prywatne doświadczenia, już tak bardzo nie zaangażują. Dzieci mogą natomiast snuć własne scenariusze na temat egzystencji kolejnych postaci: ich rola będzie polegać na dodawaniu własnych pomysłów, uzupełnianiu szczegółów historii o kolejne wiadomości. Nauczy je to kreatywności, pozwoli rozwijać wyobraźnię i przyczyni się do zwiększania wrażliwości. Ponadto książka Roskifte ma przecież spore znaczenie w uświadamianiu czytelnikom, jak wielu ludzi jest na Ziemi. „Wszyscy się liczą” to nie jest zwyczajna wyszukiwanka, nie da się jej potraktować jak typowych rysunkowych popisów (chociaż grafika odgrywa ważną rolę w prezentowaniu filozofii autorki). Tym, co przyciągnie uwagę dzieci, w pierwszej kolejności będą olbrzymie ilustracje: na początku kontury z wyodrębnianymi plamami kolorów sylwetkami, później – sceny zbiorowe, coraz bardziej zachęcające do sprawdzenia prawdomówności autorki.
Odgadywanie losów
Kristin Roskifte podsuwa młodym odbiorcom wyszukiwankę niebanalną. „Wszyscy się liczą” to książka, która spodoba się także dorosłym – ze względu na pomysły i realizację, ale też – na filozoficzne przesłanie, które staje się coraz bardziej wyraźne na kolejnych rozkładówkach. Autorka łączy w publikacji łamigłówkę, grę logiczną, kolorowankę, ale też lekcję matematyki. Zabawny na początku pomysł stopniowo ujawnia swoje drugie dno i sprawia, że odbiorcy zaczną się zastanawiać nad sensem istnienia i nad swoim miejscem we wszechświecie. A wszystko za sprawą zaledwie kilku komentarzy, drobnych wzmianek na temat anonimowych bohaterów wyszukiwanki. „Wszyscy się liczą” to książka wielkoformatowa i doskonale przemyślana w każdym szczególe. Niby – tom przeznaczony dla dzieci, a jednak głęboki i bardzo różniący się od standardowych wyszukiwanek, zresztą – nie na prostym wskazywaniu konkretnych bohaterów polega.
Najpierw jest tu wyliczanka – z każdą stroną przybywa jedna postać, zatem autorka może wskazywać czynności lub zadania kolejnych bohaterów. Nie przedstawia ich z imienia czy pseudonimu, jednak umożliwia poznanie przez ich najskrytsze myśli, dążenia lub plany. Niby pozostawia zatem ich jako nieznajomych, ale – pozwala się z nimi utożsamiać. Im dalej w opowieści, tym szybciej przybywa bohaterów. O ile na początku można jeszcze sprawdzać, czy autorka się nie myli, podając liczbę postaci widniejących na rysunku, o tyle już w przypadku wielkich liczb nie będzie to realne. Tak samo musi Roskifte zrezygnować z opowiadania scenariuszy dotyczących poszczególnych życiorysów: zaczyna się koncentrować na pojedynczych informacjach o pojedynczych – niedookreślonych – osobach. Można zatem domyślać się, kto i dlaczego coś przeżywa – w oparciu o drobiazgi, wskazówki pozbawione adresu. Autorka nie unika zagadnień trudnych – między innymi rejestruje scenkę z pogrzebu, a to motyw niespecjalnie kojarzony z literaturą czwartą i z rozrywką w formie wyszukiwanek.
Wszystko prowadzi do refleksji na temat znaczenia pojedynczego człowieka w kontekście całej ludzkości: o ile można się skoncentrować na jednej postaci, o tyle już w przypadku wielkiego zgromadzenia empatia przestaje funkcjonować. Sami bohaterowie, nawet ci wskazani przez autorkę przez ich prywatne doświadczenia, już tak bardzo nie zaangażują. Dzieci mogą natomiast snuć własne scenariusze na temat egzystencji kolejnych postaci: ich rola będzie polegać na dodawaniu własnych pomysłów, uzupełnianiu szczegółów historii o kolejne wiadomości. Nauczy je to kreatywności, pozwoli rozwijać wyobraźnię i przyczyni się do zwiększania wrażliwości. Ponadto książka Roskifte ma przecież spore znaczenie w uświadamianiu czytelnikom, jak wielu ludzi jest na Ziemi. „Wszyscy się liczą” to nie jest zwyczajna wyszukiwanka, nie da się jej potraktować jak typowych rysunkowych popisów (chociaż grafika odgrywa ważną rolę w prezentowaniu filozofii autorki). Tym, co przyciągnie uwagę dzieci, w pierwszej kolejności będą olbrzymie ilustracje: na początku kontury z wyodrębnianymi plamami kolorów sylwetkami, później – sceny zbiorowe, coraz bardziej zachęcające do sprawdzenia prawdomówności autorki.
piątek, 14 sierpnia 2020
Anna Karpińska: Postscriptum
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Oczekiwanie
Małgorzata jest silną kobietą. Musi teraz zawalczyć o siebie. Dorosłe dzieci będą ją w tym dopingować, przynajmniej dwoje z trójki. Niedawno światło dzienne ujrzały fakty niekoniecznie cementujące rodzinę, w dodatku pewne posunięcia Małgorzaty nie spotykają się z akceptacją jednej z córek. Ale kiedy kobieta przejrzała na oczy i przekonała się, że tkwi w małżeństwie-pułapce, że w relacji, w którą wdała się lata temu z rozsądku nie czeka jej nic dobrego, a ponadto mąż na wieść o planowanym rozwodzie zaczął na wszelkie sposoby utrudniać życie – nie ma już drogi odwrotu. Bohaterka „Postscriptum” swoją postawą ma dodawać sił czytelniczkom w podobnej sytuacji – albo tym, które nie chcą decydować się na radykalne zmiany. „Postscriptum” to druga część historii o Małgorzacie, autorka zaczyna zatem od rozstrzygnięcia wcześniej nakreślonych problemów i zmartwień, pozwala bohaterce przekonać się, że nie wszystkie marzenia da się łatwo spełnić. Przede wszystkim wprowadza na scenę tajemniczego wielbiciela i autora intrygujących listów: Małgorzata dowiaduje się, kim naprawdę jest Jonasz Grad i co robi w jej życiu. Czeka ją niejeden szok: nawet gdyby liczyła na to, że stara miłość nie rdzewieje, takiego scenariusza nie mogła dla siebie przewidzieć. A przecież ma wprawę w konstruowaniu fabuł: jest autorką poczytnych powieści dla kobiet, może Anna Karpińska w jej doświadczenia wplata własne wyjaśnienia dla odbiorczyń, może – przemyślenia związane ze spotkaniami autorskimi – to nieważne, pewnie pojawi się trochę pretekstów do kolejnych rozmów i wyjaśnień. Małgorzata może czuć się spełniona, pod warunkiem, że upora się ze sprawami, które obecnie szarpią jej nerwy. Dzieci, były już wkrótce mąż, potencjalna przyszła miłość – każdy czynnik może zmienić rozkład sił i naruszyć pewność siebie – albo właśnie ją podbudować. Anna Karpińska prowadzi opowieść tak, żeby przekonać czytelniczki do konieczności niektórych zmian – i żeby zrozumiały, że nie wszystko zawsze pójdzie po ich myśli i czasami trzeba będzie podejmować niepopularne lub niewygodne decyzje. Zaprasza do kibicowania bohaterce – ale jednocześnie uświadamia, że nic nie jest dane raz na zawsze.
„Postscriptum” to opowieść pełna życiowych pułapek, czasami wręcz przesadzana w nagromadzeniu ekstremów, jednak czytelniczki Anny Karpińskiej właśnie takich historii oczekują. Nieco łzawych, z sentymentami i skomplikowanymi uczuciami – ale też z dawką otuchy nie tylko dla odbiorczyń. Autorka stara się uchwycić problemy z różnych sfer egzystencji, zwykle jednak interesuje ją zwłaszcza sedno relacji międzyludzkich: zmiany, jakie zachodzą w postrzeganiu drugiej osoby w sytuacjach stresotwóczych i sieci zależności. Anna Karpińska dobrze czuje się w klimatach obyczajówek wypełnionych życiowymi scenami granicznymi – trzyma się wielkich uczuć i wielkich reakcji, a to daje całkiem niezły efekt. Jest „Postscriptum” powieścią dla odbiorczyń spragnionych dużych trudności w docieraniu do szczęścia.
Oczekiwanie
Małgorzata jest silną kobietą. Musi teraz zawalczyć o siebie. Dorosłe dzieci będą ją w tym dopingować, przynajmniej dwoje z trójki. Niedawno światło dzienne ujrzały fakty niekoniecznie cementujące rodzinę, w dodatku pewne posunięcia Małgorzaty nie spotykają się z akceptacją jednej z córek. Ale kiedy kobieta przejrzała na oczy i przekonała się, że tkwi w małżeństwie-pułapce, że w relacji, w którą wdała się lata temu z rozsądku nie czeka jej nic dobrego, a ponadto mąż na wieść o planowanym rozwodzie zaczął na wszelkie sposoby utrudniać życie – nie ma już drogi odwrotu. Bohaterka „Postscriptum” swoją postawą ma dodawać sił czytelniczkom w podobnej sytuacji – albo tym, które nie chcą decydować się na radykalne zmiany. „Postscriptum” to druga część historii o Małgorzacie, autorka zaczyna zatem od rozstrzygnięcia wcześniej nakreślonych problemów i zmartwień, pozwala bohaterce przekonać się, że nie wszystkie marzenia da się łatwo spełnić. Przede wszystkim wprowadza na scenę tajemniczego wielbiciela i autora intrygujących listów: Małgorzata dowiaduje się, kim naprawdę jest Jonasz Grad i co robi w jej życiu. Czeka ją niejeden szok: nawet gdyby liczyła na to, że stara miłość nie rdzewieje, takiego scenariusza nie mogła dla siebie przewidzieć. A przecież ma wprawę w konstruowaniu fabuł: jest autorką poczytnych powieści dla kobiet, może Anna Karpińska w jej doświadczenia wplata własne wyjaśnienia dla odbiorczyń, może – przemyślenia związane ze spotkaniami autorskimi – to nieważne, pewnie pojawi się trochę pretekstów do kolejnych rozmów i wyjaśnień. Małgorzata może czuć się spełniona, pod warunkiem, że upora się ze sprawami, które obecnie szarpią jej nerwy. Dzieci, były już wkrótce mąż, potencjalna przyszła miłość – każdy czynnik może zmienić rozkład sił i naruszyć pewność siebie – albo właśnie ją podbudować. Anna Karpińska prowadzi opowieść tak, żeby przekonać czytelniczki do konieczności niektórych zmian – i żeby zrozumiały, że nie wszystko zawsze pójdzie po ich myśli i czasami trzeba będzie podejmować niepopularne lub niewygodne decyzje. Zaprasza do kibicowania bohaterce – ale jednocześnie uświadamia, że nic nie jest dane raz na zawsze.
„Postscriptum” to opowieść pełna życiowych pułapek, czasami wręcz przesadzana w nagromadzeniu ekstremów, jednak czytelniczki Anny Karpińskiej właśnie takich historii oczekują. Nieco łzawych, z sentymentami i skomplikowanymi uczuciami – ale też z dawką otuchy nie tylko dla odbiorczyń. Autorka stara się uchwycić problemy z różnych sfer egzystencji, zwykle jednak interesuje ją zwłaszcza sedno relacji międzyludzkich: zmiany, jakie zachodzą w postrzeganiu drugiej osoby w sytuacjach stresotwóczych i sieci zależności. Anna Karpińska dobrze czuje się w klimatach obyczajówek wypełnionych życiowymi scenami granicznymi – trzyma się wielkich uczuć i wielkich reakcji, a to daje całkiem niezły efekt. Jest „Postscriptum” powieścią dla odbiorczyń spragnionych dużych trudności w docieraniu do szczęścia.
czwartek, 13 sierpnia 2020
Lori Gottlieb: Czy chcesz o tym porozmawiać?
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Odkrywanie siebie
Lori Gottlieb pokierowała swoim życiem tak, żeby realizować własne marzenia i robić użytek z wrodzonych talentów. „Czy chcesz o tym porozmawiać?” to publikacja reportażowa i osobista jednocześnie, chociaż autorka zdaje sobie sprawę, że nie może zdradzać szczegółów sesji i intymnych spraw swoich pacjentów. Udaje się jej jednak wykreować portrety przerysowane ale przekonujące, ekstremalne momentami – bazujące na przeżyciach najtrudniejszych. Nie dość, że pracuje jako psychoterapeutka: spotyka się z ludźmi potrzebującymi pomocy i pozwala im rozpracować własne emocje – to jeszcze sama zamienia się w pacjentkę. Przyjaciółka poleca jej – dla „starszego przyjaciela” - doktora Wendella. To on stanie się powiernikiem sekreów i problemów Lori. To on będzie przeżywać rozterki i dylematy, do których nie może się przyznawać w gabinecie – a które stają się udziałem autorki, chociaż z przeciwnego punktu widzenia, podczas prowadzonej praktyki. Lori Gottlieb pokazuje zatem dwie strony terapii psychologicznej: ujęcie lekarki i pacjentki. Rozwiewa przy tym wątpliwości dotyczące decydowania się na terapię: każdy może z niej skorzystać, każdy – nawet specjalista – potrzebuje czasami zmierzyć się z własnymi demonami w obecności innego fachowca. Kto wie, czy własnym przykładem autorka nie przekona odbiorców najbardziej. Ona zdaje sobie sprawę z kłopotów, które ją spotykają, wie, jakie mechanizmy ulegają uruchomieniu i co robi się, gdy z podobnymi zmartwieniami przychodzą pacjenci. A jednak nie może zastosować autodiagnozy ani wyleczyć się samodzielnie, musi wybrać się na serię sesji, podczas których Wendell będzie zresztą miał jej dosyć.
„Czy chcesz o tym porozmawiać” to publikacja reportażowa, napisana dowcipnie i przyjemnie, tak, by nawet odbiorcy, którzy niespecjalnie interesują się tematem psychoterapii, mogli czerpać przyjemność z lektury. Autorka oddala kwestie związane z wiedzą fachową – od czasu do czasu przywołuje jedynie jakiś wątek z literatury specjalistycznej, żeby wyjaśnić postępowanie, zasady reakcji terapeuty lub psychikę człowieka. Bardziej potrzebne są jej ludzkie historie, przypadki i wydarzenia ekstremalne, bazujące na silnych uczuciach. Do takich nieodmiennie należą miłość i śmierć, składniki dobrych opowieści. Lori Gottlieb pomaga zrozumieć, jak reagują ludzie w określonych sytuacjach – kiedy mogą stracić pewność siebie, a kiedy – potrzebować wsparcia. Pokazuje, jak radzą sobie pacjenci w obliczu największych wyzwań. Odsłania ich historie stopniowo, tak, żeby zawsze było coś zaskakującego dla odbiorców, którzy podejmą się kibicowania. Wątki autobiograficzne są w tej książce smakowitym dodatkiem – autorka wie, jak prowadzić relację, żeby zatrzymać przy sobie odbiorców. Prezentuje sytuacje, na jakie nikt nie jest przygotowany – i uświadamia czytelnikom, jak kruche bywa szczęście, ale też – że nawet w sytuacji beznadziejnej można szukać jasnych punktów. „Czy chcesz o tym porozmawiać” to bardzo udana publikacja, tom, który odrobinę przybliża specyfikę pracy nad sobą przy fachowym wsparciu.
Odkrywanie siebie
Lori Gottlieb pokierowała swoim życiem tak, żeby realizować własne marzenia i robić użytek z wrodzonych talentów. „Czy chcesz o tym porozmawiać?” to publikacja reportażowa i osobista jednocześnie, chociaż autorka zdaje sobie sprawę, że nie może zdradzać szczegółów sesji i intymnych spraw swoich pacjentów. Udaje się jej jednak wykreować portrety przerysowane ale przekonujące, ekstremalne momentami – bazujące na przeżyciach najtrudniejszych. Nie dość, że pracuje jako psychoterapeutka: spotyka się z ludźmi potrzebującymi pomocy i pozwala im rozpracować własne emocje – to jeszcze sama zamienia się w pacjentkę. Przyjaciółka poleca jej – dla „starszego przyjaciela” - doktora Wendella. To on stanie się powiernikiem sekreów i problemów Lori. To on będzie przeżywać rozterki i dylematy, do których nie może się przyznawać w gabinecie – a które stają się udziałem autorki, chociaż z przeciwnego punktu widzenia, podczas prowadzonej praktyki. Lori Gottlieb pokazuje zatem dwie strony terapii psychologicznej: ujęcie lekarki i pacjentki. Rozwiewa przy tym wątpliwości dotyczące decydowania się na terapię: każdy może z niej skorzystać, każdy – nawet specjalista – potrzebuje czasami zmierzyć się z własnymi demonami w obecności innego fachowca. Kto wie, czy własnym przykładem autorka nie przekona odbiorców najbardziej. Ona zdaje sobie sprawę z kłopotów, które ją spotykają, wie, jakie mechanizmy ulegają uruchomieniu i co robi się, gdy z podobnymi zmartwieniami przychodzą pacjenci. A jednak nie może zastosować autodiagnozy ani wyleczyć się samodzielnie, musi wybrać się na serię sesji, podczas których Wendell będzie zresztą miał jej dosyć.
„Czy chcesz o tym porozmawiać” to publikacja reportażowa, napisana dowcipnie i przyjemnie, tak, by nawet odbiorcy, którzy niespecjalnie interesują się tematem psychoterapii, mogli czerpać przyjemność z lektury. Autorka oddala kwestie związane z wiedzą fachową – od czasu do czasu przywołuje jedynie jakiś wątek z literatury specjalistycznej, żeby wyjaśnić postępowanie, zasady reakcji terapeuty lub psychikę człowieka. Bardziej potrzebne są jej ludzkie historie, przypadki i wydarzenia ekstremalne, bazujące na silnych uczuciach. Do takich nieodmiennie należą miłość i śmierć, składniki dobrych opowieści. Lori Gottlieb pomaga zrozumieć, jak reagują ludzie w określonych sytuacjach – kiedy mogą stracić pewność siebie, a kiedy – potrzebować wsparcia. Pokazuje, jak radzą sobie pacjenci w obliczu największych wyzwań. Odsłania ich historie stopniowo, tak, żeby zawsze było coś zaskakującego dla odbiorców, którzy podejmą się kibicowania. Wątki autobiograficzne są w tej książce smakowitym dodatkiem – autorka wie, jak prowadzić relację, żeby zatrzymać przy sobie odbiorców. Prezentuje sytuacje, na jakie nikt nie jest przygotowany – i uświadamia czytelnikom, jak kruche bywa szczęście, ale też – że nawet w sytuacji beznadziejnej można szukać jasnych punktów. „Czy chcesz o tym porozmawiać” to bardzo udana publikacja, tom, który odrobinę przybliża specyfikę pracy nad sobą przy fachowym wsparciu.
środa, 12 sierpnia 2020
Vigdis Hjorth: Song nauczycielki
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.
Sprawdzian
Vigdis Hjorth ma pomysł na zdarzenie, które diametralnie zmieni postrzeganie siebie przez szanowaną wykładowczynię. Lotte Bøk uczy swoich studentów, jak interpretować klasyków, między innymi – co jeszcze można wyciągnąć z „Matki Courage”. Jest stanowcza i zdecydowana, ma posłuch i stanowi autorytet dla młodych ludzi. Jednak nie wiadomo, co zdecydowało o tym, że Lotte została wybrana do amatorskiego projektu pewnego studenta. Ów student chce nagrywać wykładowców – podczas zajęć akademickich, ale także przy okazji zwykłych codziennych czynności. Oznacza to, że już w założeniu przekracza granicę prywatności i zmusza do samokontroli w sytuacjach, które do tej pory nie były poddawane ocenie. Lotte mogłaby wprawdzie sprzeciwić się planom studenta i nie brać udziału w zadaniu, jednak ponieważ na początku nic nie budzi jej wątpliwości – postanawia zgodzić się na eksperyment. Bardzo szybko staje się jasne, że to będzie wyzwanie ponad siły. Pierwsze zastrzeżenia wiążą się z koniecznością powtarzania i reżyserowania scen, które powinny zostać utrwalone spontanicznie. Lotte przekonuje się, że nie ma tu naturalności – i prawdopodobnie nie będzie. Najgorsze, że choćby z całych sił się starała, nie ma żadnego wpływu na efekt działań studenta. Już wkrótce dręczące ją obawy zaczną wypełniać każdy dzień.
Akcja, która na początku wydaje się gnać błyskawicznie, w pewnym momencie wyhamowuje – znacznie bardziej liczy się wówczas świat wewnętrzny Lotte, to, co bohaterka przeżywa pod wpływem stałych obserwacji. Lotte zaczyna być boleśnie świadoma każdego gestu i każdej reakcji, która może być odczytywana na różne sposoby, niekoniecznie usprawiedliwiająco dla niej. Zastanawia się nad tym, jak przyjmą jej argumenty odbiorcy – a do tego wie, że nie zawsze uda jej się owe argumenty przekazać, tak, by inni właściwie podeszli do tematu. Uprzytomni sobie również, jak wiele dyplomacji czy wręcz obłudy jest na co dzień w jej postawach – przez to, że zaczyna się jej przyglądać kamera, Lotte uważa na każdy ruch. A to prosta droga do przesady. I rzeczywiście Lotte w nierównej walce ze sobą przegrywa na każdym froncie: nawet z przekonaniem, jak być powinno, nie jest w stanie dopasować się do wyidealizowanego obrazu. Popada w coraz większą frustrację – jej uwagę absorbują rzeczy, których zwykle nie dopuszczała do siebie. Problem pogłębia się wtedy, kiedy nikt z zewnątrz nie pojmie jej intencji. Lotte jest na z góry przegranej pozycji.
Niespieszna narracja pozwala lepiej zaangażować się w prywatne przemyślenia bohaterki i podążać jej śladem – czasami zaskakującym. Lotte przedstawia w tym wypadku skutki konfliktu między kulturą wysoką a masową – musi ponieść klęskę, żeby coś stało się wyraźniejsze dla odbiorców. Autorka karmi czytelników dylematami moralnymi, które nie mają może przełożenia na bezpośrednią ich codzienność – ale doskonale obrazują przepaść między światami. Jest to powieść, którą czyta się jednak nie tylko dla odkrywania szczegółów dotyczących psychiki i motywacji postaci, ale przede wszystkim – dla literatury jako takiej.
Sprawdzian
Vigdis Hjorth ma pomysł na zdarzenie, które diametralnie zmieni postrzeganie siebie przez szanowaną wykładowczynię. Lotte Bøk uczy swoich studentów, jak interpretować klasyków, między innymi – co jeszcze można wyciągnąć z „Matki Courage”. Jest stanowcza i zdecydowana, ma posłuch i stanowi autorytet dla młodych ludzi. Jednak nie wiadomo, co zdecydowało o tym, że Lotte została wybrana do amatorskiego projektu pewnego studenta. Ów student chce nagrywać wykładowców – podczas zajęć akademickich, ale także przy okazji zwykłych codziennych czynności. Oznacza to, że już w założeniu przekracza granicę prywatności i zmusza do samokontroli w sytuacjach, które do tej pory nie były poddawane ocenie. Lotte mogłaby wprawdzie sprzeciwić się planom studenta i nie brać udziału w zadaniu, jednak ponieważ na początku nic nie budzi jej wątpliwości – postanawia zgodzić się na eksperyment. Bardzo szybko staje się jasne, że to będzie wyzwanie ponad siły. Pierwsze zastrzeżenia wiążą się z koniecznością powtarzania i reżyserowania scen, które powinny zostać utrwalone spontanicznie. Lotte przekonuje się, że nie ma tu naturalności – i prawdopodobnie nie będzie. Najgorsze, że choćby z całych sił się starała, nie ma żadnego wpływu na efekt działań studenta. Już wkrótce dręczące ją obawy zaczną wypełniać każdy dzień.
Akcja, która na początku wydaje się gnać błyskawicznie, w pewnym momencie wyhamowuje – znacznie bardziej liczy się wówczas świat wewnętrzny Lotte, to, co bohaterka przeżywa pod wpływem stałych obserwacji. Lotte zaczyna być boleśnie świadoma każdego gestu i każdej reakcji, która może być odczytywana na różne sposoby, niekoniecznie usprawiedliwiająco dla niej. Zastanawia się nad tym, jak przyjmą jej argumenty odbiorcy – a do tego wie, że nie zawsze uda jej się owe argumenty przekazać, tak, by inni właściwie podeszli do tematu. Uprzytomni sobie również, jak wiele dyplomacji czy wręcz obłudy jest na co dzień w jej postawach – przez to, że zaczyna się jej przyglądać kamera, Lotte uważa na każdy ruch. A to prosta droga do przesady. I rzeczywiście Lotte w nierównej walce ze sobą przegrywa na każdym froncie: nawet z przekonaniem, jak być powinno, nie jest w stanie dopasować się do wyidealizowanego obrazu. Popada w coraz większą frustrację – jej uwagę absorbują rzeczy, których zwykle nie dopuszczała do siebie. Problem pogłębia się wtedy, kiedy nikt z zewnątrz nie pojmie jej intencji. Lotte jest na z góry przegranej pozycji.
Niespieszna narracja pozwala lepiej zaangażować się w prywatne przemyślenia bohaterki i podążać jej śladem – czasami zaskakującym. Lotte przedstawia w tym wypadku skutki konfliktu między kulturą wysoką a masową – musi ponieść klęskę, żeby coś stało się wyraźniejsze dla odbiorców. Autorka karmi czytelników dylematami moralnymi, które nie mają może przełożenia na bezpośrednią ich codzienność – ale doskonale obrazują przepaść między światami. Jest to powieść, którą czyta się jednak nie tylko dla odkrywania szczegółów dotyczących psychiki i motywacji postaci, ale przede wszystkim – dla literatury jako takiej.
wtorek, 11 sierpnia 2020
Joanna Jodełka: Córka nieboszczyka
Rebis, Poznań 2020.
Znajomość
Obiecująco zaczyna się zapowiadana seria o siostrach Raj. „Córka nieboszczyka” Joanny Jodełki to wejście w świat lekkich powieści kryminalnych, a jednocześnie wprowadzenie na rynek pary śledczych-amatorek. Tycjana jest bowiem konserwatorem dzieł sztuki. Angelina zajmuje się charakteryzacją i pracuje w teatrze. Jej umiejętności do przeobrażania się zresztą szybko się przydadzą: dziewczyna o miętowych włosach zbyt rzucałaby się w oczy potencjalnym przestępcom. Skoro potrafi zmieniać image błyskawicznie – a niezbędne rekwizyty zawsze nosi przy sobie, zyskuje potężną broń. I jednocześnie argument, by tak od razu jej nie przekreślać. Do tej pory Tycjana i Angelina się nie znały – ich pierwsze uświadomione spotkanie następuje nad grobem ojca. Mężczyzna, który zajmował się między innymi sekretami masonów, co nie wszystkim się podobało, był tylko z pozoru zwyczajnym pracownikiem naukowym Biblioteki Uniwersyteckiej. Tajemnice się mnożą: nie dość, że dwie zażywne starsze panie – również Raj – mają swoje podejrzenia co do starannie zaaranżowanego morderstwa (skąd nagle w domu uczulonego na pszczeli jad mężczyzny miały się wziąć trzy agresywne owady – i to nocą?), to jeszcze na miejscu zgonu zabezpieczonym przez policję pojawia się… nadużywający alkoholu były funkcjonariusz, który ma swoje teorie na temat wydarzenia. Całe to barwne towarzystwo za moment spotka się na pogrzebie, a później ruszy do rozwiązywania zagadki. Joanna Jodełka mnoży tu liczbę postaci, każdą wyposażając w odpowiedni – bardzo silny – charakter. Doskonale się bawi, proponując odbiorcom nietuzinkowe sylwetki i kontrasty. Tycjana musi znaleźć wspólny język z nieznaną dotąd, irytującą młodszą siostrą, starsze panie też będą swoim zachowaniem i przyzwyczajeniami wyprowadzać otoczenie z równowagi. Do tego autorka szuka możliwości wprowadzenia satyry – choćby przez portret Nikoli, robiącej codziennie setki zdjęć (głównie selfie, ale kto by do tego podchodził drobiazgowo).
Pojawia się w fabule trochę zagadek i tropów związanych z symboliką masońską, Tycjana musi zanurzyć się w świecie, którego do tej pory nie znała. Bardzo ładnie autorka wykorzystuje umiejętności obu sióstr w procesie dochodzenia do prawdy – przydają się i talenty konserwatorskie, i – do metamorfoz. Autorka unika nudy dzięki szybkim przeskokom między postaciami i dzięki budowaniu relacji międzyludzkich. Oddala wtedy schematy typowe dla powieści detektywistycznych, rezygnuje z powtarzalnego szablonu i pozwala historii toczyć się własną drogą. Nawet jeśli wydaje się przez to, że za bardzo rozprasza intrygę – umożliwia obudzenie zainteresowania bohaterkami, które po prostu muszą powrócić w kolejnych częściach, bo są za dobre, żeby miały zniknąć po jednej opowieści. „Córka nieboszczyka” to kryminał lekki i ciekawy, atrakcyjny przez przyjętą gawędziarską formę i przez mnogość postaci. Joanna Jodełka nie męczy tu czytelników nadmierną profesjonalizacją – tematy „specjalistyczne” nakreśla na tyle, na ile są potrzebne w śledztwie, pozwala uwierzyć w bohaterów, którzy mają ściśle określone zainteresowania – ale nie funduje odbiorcom wnikliwych studiów. Zresztą – nie ma na to czasu, bo podsuwa historię dość dynamiczną.
Znajomość
Obiecująco zaczyna się zapowiadana seria o siostrach Raj. „Córka nieboszczyka” Joanny Jodełki to wejście w świat lekkich powieści kryminalnych, a jednocześnie wprowadzenie na rynek pary śledczych-amatorek. Tycjana jest bowiem konserwatorem dzieł sztuki. Angelina zajmuje się charakteryzacją i pracuje w teatrze. Jej umiejętności do przeobrażania się zresztą szybko się przydadzą: dziewczyna o miętowych włosach zbyt rzucałaby się w oczy potencjalnym przestępcom. Skoro potrafi zmieniać image błyskawicznie – a niezbędne rekwizyty zawsze nosi przy sobie, zyskuje potężną broń. I jednocześnie argument, by tak od razu jej nie przekreślać. Do tej pory Tycjana i Angelina się nie znały – ich pierwsze uświadomione spotkanie następuje nad grobem ojca. Mężczyzna, który zajmował się między innymi sekretami masonów, co nie wszystkim się podobało, był tylko z pozoru zwyczajnym pracownikiem naukowym Biblioteki Uniwersyteckiej. Tajemnice się mnożą: nie dość, że dwie zażywne starsze panie – również Raj – mają swoje podejrzenia co do starannie zaaranżowanego morderstwa (skąd nagle w domu uczulonego na pszczeli jad mężczyzny miały się wziąć trzy agresywne owady – i to nocą?), to jeszcze na miejscu zgonu zabezpieczonym przez policję pojawia się… nadużywający alkoholu były funkcjonariusz, który ma swoje teorie na temat wydarzenia. Całe to barwne towarzystwo za moment spotka się na pogrzebie, a później ruszy do rozwiązywania zagadki. Joanna Jodełka mnoży tu liczbę postaci, każdą wyposażając w odpowiedni – bardzo silny – charakter. Doskonale się bawi, proponując odbiorcom nietuzinkowe sylwetki i kontrasty. Tycjana musi znaleźć wspólny język z nieznaną dotąd, irytującą młodszą siostrą, starsze panie też będą swoim zachowaniem i przyzwyczajeniami wyprowadzać otoczenie z równowagi. Do tego autorka szuka możliwości wprowadzenia satyry – choćby przez portret Nikoli, robiącej codziennie setki zdjęć (głównie selfie, ale kto by do tego podchodził drobiazgowo).
Pojawia się w fabule trochę zagadek i tropów związanych z symboliką masońską, Tycjana musi zanurzyć się w świecie, którego do tej pory nie znała. Bardzo ładnie autorka wykorzystuje umiejętności obu sióstr w procesie dochodzenia do prawdy – przydają się i talenty konserwatorskie, i – do metamorfoz. Autorka unika nudy dzięki szybkim przeskokom między postaciami i dzięki budowaniu relacji międzyludzkich. Oddala wtedy schematy typowe dla powieści detektywistycznych, rezygnuje z powtarzalnego szablonu i pozwala historii toczyć się własną drogą. Nawet jeśli wydaje się przez to, że za bardzo rozprasza intrygę – umożliwia obudzenie zainteresowania bohaterkami, które po prostu muszą powrócić w kolejnych częściach, bo są za dobre, żeby miały zniknąć po jednej opowieści. „Córka nieboszczyka” to kryminał lekki i ciekawy, atrakcyjny przez przyjętą gawędziarską formę i przez mnogość postaci. Joanna Jodełka nie męczy tu czytelników nadmierną profesjonalizacją – tematy „specjalistyczne” nakreśla na tyle, na ile są potrzebne w śledztwie, pozwala uwierzyć w bohaterów, którzy mają ściśle określone zainteresowania – ale nie funduje odbiorcom wnikliwych studiów. Zresztą – nie ma na to czasu, bo podsuwa historię dość dynamiczną.
poniedziałek, 10 sierpnia 2020
Samantha Downing: Moja doskonała żona
Mando, Kraków 2020.
Podryw
Wreszcie thriller, który można przeczytać bez znużenia i bez przekonania, że wszystko już było, nawet jeśli podstawowy motyw zahacza mocno o „Pana i Panią Smith”. To nie szkodzi, bo Samantha Downing funduje czytelnikom emocjonalną przygodę o dużej sile rażenia. „Moja doskonała żona” to książka, która pozwala zagłębić się w świat bohaterów – chociaż przerysowany, to w jakiś pokrętny sposób przekonujący. Bohater żyje w udanym związku. Jego żona, Millicent, wciąż mu się podoba i wciąż potrafi rozpalić w nim namiętność, nastoletnie dzieci wprawdzie często się kłócą, ale z reguły nie dostarczają rodzicom powodów do niepokoju. Wszystko układa się idealnie. Ale Downing nie pisze sielanki, pisze thriller, wprowadza zatem do tej doskonałości znakomitą współpracę małżonków. Kiedyś w okolicy grasował seryjny morderca, który pozbawiał życia młode i piękne kobiety. Teraz to Millicent i jej partner wybierają panie, które wkrótce zginą – imitują działania postrachu okolicy, rozpalając opinię publiczną. Sami pozostają poza wszelkimi podejrzeniami – w końcu to szanowani obywatele, którzy w dodatku są dobrze sytuowani. Policja nie ma szans wpaść na ich trop – nikt nie szuka pary, wszyscy skupiają się na mężczyźnie, zwyrodnialcu, który wyraźnie bawi się z szukającymi go dziennikarzami czy śledczymi.
Bohater na początku zajmuje się prezentowaniem emocji, które daje mu polowanie na kolejne kobiety. Sam wciela się w głuchego Tobiasa, żeby zdobyć zaufanie i bliżej poznać wytypowane wcześniej kobiety – koniecznie takie, których nikt później nie będzie szukał, samotne i spełniające określone warunki fizyczne. Kiedy już ma na celowniku przyszłą ofiarę, opracowuje z żoną plan działania. Podnieca go poczucie władzy i – reakcje małżonki na realizowanie kolejnych etapów pomysłu. Najbardziej udany seks ma z Millicent wtedy, gdy wszystko idzie po ich myśli i udaje się znów wywieść w pole tropiących. Ale nawet perspektywa morderstwa może działać jak afrodyzjak. W pierwszej części tomu bohater-narrator prezentuje zależności na linii damsko-męskiej, zajmuje się omawianiem doskonałej żony. W drugiej – uwaga przenosi się na dzieci, które zaczynają sprawiać poważne problemy wychowawcze. Syn postanawia zwrócić na siebie uwagę w dość klasyczny sposób, córka natomiast nie radzi sobie ze stresem – atmosfera strachu panująca w okolicy oraz w mediach udziela się jej i wyzwala skrajne reakcje. A w końcu misternie budowana rzeczywistość zaczyna się walić.
Samantha Downing pisze bardzo precyzyjnie, tak, żeby nie można było znaleźć w jej propozycji słabych punktów. „Moja doskonała żona” to fachowo budowana fasada, zestaw informacji, w które – w ramach kształtowania się świata powieściowego – można uwierzyć. Autorka stawia na wyraziste emocje i na rozwiązania dalekie od przewidywalnych. Bawi się też kreacjami, ma pomysły na portrety psychologiczne postaci. Uda jej się zaskoczyć czytelników – ale nie tylko finałem książki. Przyciągnie do siebie przede wszystkim starannością narracji, tempem opowieści i jej temperaturą. „Moja doskonała żona” to thriller, który się nie nudzi.
Podryw
Wreszcie thriller, który można przeczytać bez znużenia i bez przekonania, że wszystko już było, nawet jeśli podstawowy motyw zahacza mocno o „Pana i Panią Smith”. To nie szkodzi, bo Samantha Downing funduje czytelnikom emocjonalną przygodę o dużej sile rażenia. „Moja doskonała żona” to książka, która pozwala zagłębić się w świat bohaterów – chociaż przerysowany, to w jakiś pokrętny sposób przekonujący. Bohater żyje w udanym związku. Jego żona, Millicent, wciąż mu się podoba i wciąż potrafi rozpalić w nim namiętność, nastoletnie dzieci wprawdzie często się kłócą, ale z reguły nie dostarczają rodzicom powodów do niepokoju. Wszystko układa się idealnie. Ale Downing nie pisze sielanki, pisze thriller, wprowadza zatem do tej doskonałości znakomitą współpracę małżonków. Kiedyś w okolicy grasował seryjny morderca, który pozbawiał życia młode i piękne kobiety. Teraz to Millicent i jej partner wybierają panie, które wkrótce zginą – imitują działania postrachu okolicy, rozpalając opinię publiczną. Sami pozostają poza wszelkimi podejrzeniami – w końcu to szanowani obywatele, którzy w dodatku są dobrze sytuowani. Policja nie ma szans wpaść na ich trop – nikt nie szuka pary, wszyscy skupiają się na mężczyźnie, zwyrodnialcu, który wyraźnie bawi się z szukającymi go dziennikarzami czy śledczymi.
Bohater na początku zajmuje się prezentowaniem emocji, które daje mu polowanie na kolejne kobiety. Sam wciela się w głuchego Tobiasa, żeby zdobyć zaufanie i bliżej poznać wytypowane wcześniej kobiety – koniecznie takie, których nikt później nie będzie szukał, samotne i spełniające określone warunki fizyczne. Kiedy już ma na celowniku przyszłą ofiarę, opracowuje z żoną plan działania. Podnieca go poczucie władzy i – reakcje małżonki na realizowanie kolejnych etapów pomysłu. Najbardziej udany seks ma z Millicent wtedy, gdy wszystko idzie po ich myśli i udaje się znów wywieść w pole tropiących. Ale nawet perspektywa morderstwa może działać jak afrodyzjak. W pierwszej części tomu bohater-narrator prezentuje zależności na linii damsko-męskiej, zajmuje się omawianiem doskonałej żony. W drugiej – uwaga przenosi się na dzieci, które zaczynają sprawiać poważne problemy wychowawcze. Syn postanawia zwrócić na siebie uwagę w dość klasyczny sposób, córka natomiast nie radzi sobie ze stresem – atmosfera strachu panująca w okolicy oraz w mediach udziela się jej i wyzwala skrajne reakcje. A w końcu misternie budowana rzeczywistość zaczyna się walić.
Samantha Downing pisze bardzo precyzyjnie, tak, żeby nie można było znaleźć w jej propozycji słabych punktów. „Moja doskonała żona” to fachowo budowana fasada, zestaw informacji, w które – w ramach kształtowania się świata powieściowego – można uwierzyć. Autorka stawia na wyraziste emocje i na rozwiązania dalekie od przewidywalnych. Bawi się też kreacjami, ma pomysły na portrety psychologiczne postaci. Uda jej się zaskoczyć czytelników – ale nie tylko finałem książki. Przyciągnie do siebie przede wszystkim starannością narracji, tempem opowieści i jej temperaturą. „Moja doskonała żona” to thriller, który się nie nudzi.
niedziela, 9 sierpnia 2020
Mathilda Masters: 101 obrzydliwych faktów
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Wabik
Marketingowo ta książka to strzał w dziesiątkę, trudno bowiem wyobrazić sobie lepszy pomysł na lekturę niż wiadomości „zakazane”, a przynajmniej tabuizowane przez rodziców, którym nie podoba się opowiadanie o obrzydliwościach. Mathilda Masters liczy na to, że „101 obrzydliwych faktów” spełni swoją rolę na rynku – zafunkcjonuje jako ciekawostka i jednocześnie zaproszenie do książki. Najmłodsi z chęcią będą sprawdzać, jakie obrzydlistwa autorka ma do zaproponowania – a niderlandzka autorka zapewni im dawkę edukacyjnych opowieści, bo przecież poza rozrywką to właśnie cel potężnego tomu.
„101 obrzydliwych faktów” to książka popularnonaukowa, utrzymana w stylu pop. Dzieli się na kategorie: wśród nich znajdują się „Ciało”, „Kupa i siki” (dzieci byłyby rozczarowane, gdyby tego wątku zabrakło), „Obrzydliwe zwyczaje” czy „Zawody”. Ale są też kategorie, które wydają się bardziej normalne – na przykład „Zwierzęta”, „Rośliny” albo „Historia”. Nic bardziej mylnego: w każdym dziale autorka wyszukuje to, co odstręcza dorosłych i co zachwyca dzieci. Dzięki takiemu podejściu szybko znajdzie wspólny język z maluchami i przekona je, że do książek zaglądać naprawdę warto. Każda część tomu to dziesięć osobnych tematów, zwykle dotyczących wrażeń zmysłowych – chociaż nie tylko. I tak w ramach oglądania ciała dzieci dowiedzą się, jakie są sposoby na pryszcze, ile śliny produkuje człowiek, do czego może się przydać woskowina uszna, czy ile skóry się złuszcza. Oczywiście „najciekawsze” zagadnienia przeniesione zostały do kolejnej partii – tu będzie mowa o piciu moczu i o zmienianiu jego kolorów przez składniki diety, o tym, do czego można wykorzystywać odchody, o wąchaniu własnych bąków czy o fekaliach jako dziele sztuki. Także przejście w świat historii lub różnych kultur ma owocować obrzydzeniem: zwłaszcza kiedy dzieci dowiedzą się, jak wyglądają rytuały inicjacyjne w niektórych plemionach, albo – co robi się ze zmarłymi krewnymi, gdzie tępione zachowania przy stole mają uzasadnienie i jakie są najdziwniejsze rzeczy, które ludzie jedzą. Nieco inaczej ma się rzecz ze światem zwierząt i roślin – tu obrzydliwości robią już mniejsze wrażenie, chociaż Mathilda Masters szuka zachowań dziwnych z perspektywy człowieka: sprawdza, kto zjada wymiociny, kto strzela krwią z oczu, czym grozi obecność much na jedzeniu.
Chociaż wspólnym mianownikiem dla wszystkich historyjek ma być budzony przez nie wstręt, autorka dba o to, żeby rozbudzać ciekawość dzieci, pokazywać im świat spoza cukierkowej perspektywy kreskówek. Tu kilkulatki mogą znaleźć wiadomości, których raczej nie przekażą im rodzice (przeważnie zniesmaczeni zagadnieniami) – i poczuć się silne z racji samodzielnego przejścia przez wielką lekturę. Mathilda Masters wybiera system pytań i odpowiedzi: najpierw wprowadza pytanie, na które dzieci na pewno nie potrafią znaleźć wyjaśnienia, a następnie szybko komentuje – po czym rozwija w dwóch lub trzech akapitach sensacyjne wiadomości. Dzięki temu najmłodsi szybko mogą wstrzelić się w temat, a potem – w miarę potrzeb – sprawdzać dalej propozycję Masters. Do tego dodawane są komiczne rysunki, które podkreślają popowy charakter książki.
Wabik
Marketingowo ta książka to strzał w dziesiątkę, trudno bowiem wyobrazić sobie lepszy pomysł na lekturę niż wiadomości „zakazane”, a przynajmniej tabuizowane przez rodziców, którym nie podoba się opowiadanie o obrzydliwościach. Mathilda Masters liczy na to, że „101 obrzydliwych faktów” spełni swoją rolę na rynku – zafunkcjonuje jako ciekawostka i jednocześnie zaproszenie do książki. Najmłodsi z chęcią będą sprawdzać, jakie obrzydlistwa autorka ma do zaproponowania – a niderlandzka autorka zapewni im dawkę edukacyjnych opowieści, bo przecież poza rozrywką to właśnie cel potężnego tomu.
„101 obrzydliwych faktów” to książka popularnonaukowa, utrzymana w stylu pop. Dzieli się na kategorie: wśród nich znajdują się „Ciało”, „Kupa i siki” (dzieci byłyby rozczarowane, gdyby tego wątku zabrakło), „Obrzydliwe zwyczaje” czy „Zawody”. Ale są też kategorie, które wydają się bardziej normalne – na przykład „Zwierzęta”, „Rośliny” albo „Historia”. Nic bardziej mylnego: w każdym dziale autorka wyszukuje to, co odstręcza dorosłych i co zachwyca dzieci. Dzięki takiemu podejściu szybko znajdzie wspólny język z maluchami i przekona je, że do książek zaglądać naprawdę warto. Każda część tomu to dziesięć osobnych tematów, zwykle dotyczących wrażeń zmysłowych – chociaż nie tylko. I tak w ramach oglądania ciała dzieci dowiedzą się, jakie są sposoby na pryszcze, ile śliny produkuje człowiek, do czego może się przydać woskowina uszna, czy ile skóry się złuszcza. Oczywiście „najciekawsze” zagadnienia przeniesione zostały do kolejnej partii – tu będzie mowa o piciu moczu i o zmienianiu jego kolorów przez składniki diety, o tym, do czego można wykorzystywać odchody, o wąchaniu własnych bąków czy o fekaliach jako dziele sztuki. Także przejście w świat historii lub różnych kultur ma owocować obrzydzeniem: zwłaszcza kiedy dzieci dowiedzą się, jak wyglądają rytuały inicjacyjne w niektórych plemionach, albo – co robi się ze zmarłymi krewnymi, gdzie tępione zachowania przy stole mają uzasadnienie i jakie są najdziwniejsze rzeczy, które ludzie jedzą. Nieco inaczej ma się rzecz ze światem zwierząt i roślin – tu obrzydliwości robią już mniejsze wrażenie, chociaż Mathilda Masters szuka zachowań dziwnych z perspektywy człowieka: sprawdza, kto zjada wymiociny, kto strzela krwią z oczu, czym grozi obecność much na jedzeniu.
Chociaż wspólnym mianownikiem dla wszystkich historyjek ma być budzony przez nie wstręt, autorka dba o to, żeby rozbudzać ciekawość dzieci, pokazywać im świat spoza cukierkowej perspektywy kreskówek. Tu kilkulatki mogą znaleźć wiadomości, których raczej nie przekażą im rodzice (przeważnie zniesmaczeni zagadnieniami) – i poczuć się silne z racji samodzielnego przejścia przez wielką lekturę. Mathilda Masters wybiera system pytań i odpowiedzi: najpierw wprowadza pytanie, na które dzieci na pewno nie potrafią znaleźć wyjaśnienia, a następnie szybko komentuje – po czym rozwija w dwóch lub trzech akapitach sensacyjne wiadomości. Dzięki temu najmłodsi szybko mogą wstrzelić się w temat, a potem – w miarę potrzeb – sprawdzać dalej propozycję Masters. Do tego dodawane są komiczne rysunki, które podkreślają popowy charakter książki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)