Filia, Poznań 2020.
Pomoc na ulicy
Mała Nela przy ulicy Wierzbowej ma już wielu przyjaciół. Dziewczynka zjednuje sobie sąsiadów – jest pełna energii i dobrych pomysłów, teraz planuje na przykład stworzenie budek dla ptaków, które pomaluje i wręczy wszystkim mieszkańcom. Nela nie ma pojęcia, że stała się kartą przetargową w sądowej przepychance rodziców: ojciec chce jak najszybciej zyskać prawo do majątku i próbuje zastraszyć matkę dziewczynki, wykorzystując fakt, że Nela chodzi po Wierzbowej bez opieki. Dorośli jednak nie do końca mogą przejąć się sprawą, do której Hanna nie chce się przyznawać. Kobieta znajduje oparcie w miejscowym lekarzu (który dostrzega sens intrygi i jest w stanie przekonać do niego sąsiadkę), uwaga przenosi się więc na pana Zygmunta, statecznego emeryta, który właśnie stracił sens życia: ktoś ukradł różę, którą Zygmunt osobiście wyhodował. Mężczyzna uważa, że nie odtworzy już swojego skarbu, nawet nie ma na to ochoty. Nieszczęśliwa miłość z kolei podcina skrzydła Weronice – dziewczyna lokuje uczucia w artyście, który zapatrzony jest w siebie i nie zwraca uwagi na potrzeby innych, realizuje wyłącznie własne pomysły. Na ulicy Wierzbowej nie brakuje malkontentów: prym wiedzie tu Ewa, która w trosce o innych krytykuje otwarcie, pisze donosy i poucza sąsiadów – nie zmieni jej nawet próba pokazania jej niestosowności takich zachowań. Z kolei Jola, również starsza pani, uwielbia udzielać dobrych rad, mimo że nikt o nie nie prosi. Takie postawy zwykle zniechęcają otoczenie – najgorsze jest to, że w żaden sposób nie da się przekonać kobiet, że ich działania nie przynoszą zamierzonych efektów, a ponadto stawiają je same w złym świetle. Ale na ulicy Wierzbowej nie mogą mieszkać wyłącznie dobre dusze: zrobiłoby się zdecydowanie za słodko.
Dba zatem Agnieszka Krawczyk o to, by zróżnicować problemy i troski mieszkańców – przedstawia dylematy i wyzwania z codzienności, ale też umożliwia bohaterom wsłuchanie się we własne potrzeby i wyrażanie wprost tego, co im niezbędne do spokojnej egzystencji. Ludzie w Uroczynie wzajemnie się szanują, przynajmniej w większości – jednak bardzo chętnie też wtrącają się w sprawy innych – i to jedna z wad mieszkania w zacisznym miejscu. Agnieszka Krawczyk pozwala odbiorcom zaglądać do różnych domów, zaprzyjaźnia z bohaterami i przygotowuje czytelników na dalszą – samodzielną – drogę postaci. W tym pomagają jej wyraziste charaktery i przedstawione już marzenia. Ta powieść należy do czytadeł, które wciągają – i chociaż jest to zamknięcie serii, nie ma w niej smutku rozstania z sąsiadami z ulicy Wierzbowej. Agnieszka Krawczyk z jednej strony próbuje trochę podpowiadać odbiorcom, co zrobić, żeby umilić świat innym i sobie, z drugiej – pozwala na ucieczkę od codzienności. Nie wprowadza schematycznych rozwiązań, każda z postaci może wybrać własną drogę. Całość została opisana bardzo zgrabnie. Przyjemnie się tę powieść czyta – „Marzenia, które się spełniają” to bardzo udane zamknięcie poczytnej serii.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 30 listopada 2020
Jeff Kinney: Teraz Rowley. Ahoj, przygodo
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Opowiadanie historii
Dość długo kazał na siebie czekać Rowley, najlepszy przyjaciel Grega, na kolejną część swojej historii. W podserii Teraz Rowley autorstwa Jeffa Kinneya ukazuje się teraz książka "Ahoj, przygodo", która jest nie tylko naświetleniem relacji między dwoma nastolatkami, ale również... opowieścią autotematyczną. Rowley jest najlepszym przyjacielem Grega, Cwaniaczka. Jednocześnie jest też jego największym popychadłem, człowiekiem od czarnej roboty, cieniem i podwładnym. Sam tego nie dostrzega, jest dobrym dzieckiem, które daje się wykorzystywać innym i nawet tego nie rozumie - ale nie przeszkadza mu taki podział ról. Jeff Kinney świetnie uchwycił relacje między chłopakami - przekonuje do tego też czytelników, którzy mogą odnaleźć w sylwetkach bohaterów siebie i swoich znajomych. Rowley w serii o Cwaniaczku pozostawał w cieniu, jako dodatek do Grega - wszystko zmienia się teraz, Greg, chociaż próbuje zdominować chłopca o złotym sercu, w tej podserii nie ma na to szans. Wszystko dzięki wyobraźni nowego głównego bohatera. Rowley ma poważny problem z przedarciem się do szerokiego grona odbiorców jako bohater wymyślnych przygód, wszystko dlatego, że zamierza pozostać dobrym dzieckiem. Ważni są dla niego rodzice, nie chce popadać w konflikty z innymi, nie lubi utarczek i kombinowania. Jest prostolinijny, szczery i zwyczajny - to wymarzony bohater w oczach rodziców. Według Grega - to bohater nudny. Ale Rowley ma możliwość zaimponowania innym nie tyle własną biografią co wyobraźnią. Aktualnie bierze się za własną powieść, co z niewiadomych dla Rowleya powodów rozczula jego rodziców. Chłopak ma plan: kiedy już skończy własną historię, podsunie ją tacie do wieczornego czytania - i będzie udawał, że pierwszy raz słyszy taką fabułę, żeby sprawdzić, jakie wrażenie zrobi jego książka. W niej zamienia się w Rolanda, chłopca o złotym sercu (nietrudno zrozumieć, że Roland ma być alter ego Rowleya i jednocześnie pokazaniem, jak sam autor siebie postrzega). Żeby akcja była bardziej zbliżona do prawdziwej, Rowley wprowadza też do niej mięśniaka Grega, postać, która wykazuje się nieprzeciętną siłą i zerowymi zdolnościami intelektualnymi. A skoro już Roland i Greg w powieści wybierają się na pomoc, by uratować mamę Rolanda (zamiast księżniczki, taką bohaterkę zdecydowanie woli Rowley), można popracować nad historią, żeby na niej zarobić. To oczywiście inicjatywa Grega, który zachowuje się tu jak prawdziwy przedsiębiorca: wszędzie widzi okazję do działań marketingowych. Wymusza na swoim autorze - Rowleyu - odpowiednie zmiany w fabule, naprowadza go na nowe rozwiązania, czasami chwali, częściej krytykuje, zwykle cieszy się z własnej karykatury.
Rozdziały z książki Rowleya są tutaj przeplatane scenkami z dyskusji Rowleya i Grega na temat przyszłych wydarzeń. Te pierwsze stają się więc popisem wyobraźni, te drugie - zapowiedzią, a raczej zachętą do dalszej lektury i zestawem wskazówek dla tych czytelników, którzy chcieliby spróbować swoich sił w tworzeniu książek. Jeff Kinney sugeruje odbiorcom, w jakich kierunkach można iść, żeby wzbogacić historię, jak urozmaicać opowieści, żeby przyciągać czytelników i co wykorzystywać. To cenne wskazówki - więc "Ahoj, przygodo" nie oznacza wyłącznie rozrywki, można tę książkę czytać jeszcze inaczej. Oczywiście Kinney rozbawia i przekonuje do swoich bohaterów. Powieść komiksowa umożliwia mu zachowanie rytmu pop, przyciąganie fanów gatunku i przekonywanie do siebie dzieci - pokazuje też, że autorowi na razie nie wyczerpały się pomysły na intrygujące lektury.
Opowiadanie historii
Dość długo kazał na siebie czekać Rowley, najlepszy przyjaciel Grega, na kolejną część swojej historii. W podserii Teraz Rowley autorstwa Jeffa Kinneya ukazuje się teraz książka "Ahoj, przygodo", która jest nie tylko naświetleniem relacji między dwoma nastolatkami, ale również... opowieścią autotematyczną. Rowley jest najlepszym przyjacielem Grega, Cwaniaczka. Jednocześnie jest też jego największym popychadłem, człowiekiem od czarnej roboty, cieniem i podwładnym. Sam tego nie dostrzega, jest dobrym dzieckiem, które daje się wykorzystywać innym i nawet tego nie rozumie - ale nie przeszkadza mu taki podział ról. Jeff Kinney świetnie uchwycił relacje między chłopakami - przekonuje do tego też czytelników, którzy mogą odnaleźć w sylwetkach bohaterów siebie i swoich znajomych. Rowley w serii o Cwaniaczku pozostawał w cieniu, jako dodatek do Grega - wszystko zmienia się teraz, Greg, chociaż próbuje zdominować chłopca o złotym sercu, w tej podserii nie ma na to szans. Wszystko dzięki wyobraźni nowego głównego bohatera. Rowley ma poważny problem z przedarciem się do szerokiego grona odbiorców jako bohater wymyślnych przygód, wszystko dlatego, że zamierza pozostać dobrym dzieckiem. Ważni są dla niego rodzice, nie chce popadać w konflikty z innymi, nie lubi utarczek i kombinowania. Jest prostolinijny, szczery i zwyczajny - to wymarzony bohater w oczach rodziców. Według Grega - to bohater nudny. Ale Rowley ma możliwość zaimponowania innym nie tyle własną biografią co wyobraźnią. Aktualnie bierze się za własną powieść, co z niewiadomych dla Rowleya powodów rozczula jego rodziców. Chłopak ma plan: kiedy już skończy własną historię, podsunie ją tacie do wieczornego czytania - i będzie udawał, że pierwszy raz słyszy taką fabułę, żeby sprawdzić, jakie wrażenie zrobi jego książka. W niej zamienia się w Rolanda, chłopca o złotym sercu (nietrudno zrozumieć, że Roland ma być alter ego Rowleya i jednocześnie pokazaniem, jak sam autor siebie postrzega). Żeby akcja była bardziej zbliżona do prawdziwej, Rowley wprowadza też do niej mięśniaka Grega, postać, która wykazuje się nieprzeciętną siłą i zerowymi zdolnościami intelektualnymi. A skoro już Roland i Greg w powieści wybierają się na pomoc, by uratować mamę Rolanda (zamiast księżniczki, taką bohaterkę zdecydowanie woli Rowley), można popracować nad historią, żeby na niej zarobić. To oczywiście inicjatywa Grega, który zachowuje się tu jak prawdziwy przedsiębiorca: wszędzie widzi okazję do działań marketingowych. Wymusza na swoim autorze - Rowleyu - odpowiednie zmiany w fabule, naprowadza go na nowe rozwiązania, czasami chwali, częściej krytykuje, zwykle cieszy się z własnej karykatury.
Rozdziały z książki Rowleya są tutaj przeplatane scenkami z dyskusji Rowleya i Grega na temat przyszłych wydarzeń. Te pierwsze stają się więc popisem wyobraźni, te drugie - zapowiedzią, a raczej zachętą do dalszej lektury i zestawem wskazówek dla tych czytelników, którzy chcieliby spróbować swoich sił w tworzeniu książek. Jeff Kinney sugeruje odbiorcom, w jakich kierunkach można iść, żeby wzbogacić historię, jak urozmaicać opowieści, żeby przyciągać czytelników i co wykorzystywać. To cenne wskazówki - więc "Ahoj, przygodo" nie oznacza wyłącznie rozrywki, można tę książkę czytać jeszcze inaczej. Oczywiście Kinney rozbawia i przekonuje do swoich bohaterów. Powieść komiksowa umożliwia mu zachowanie rytmu pop, przyciąganie fanów gatunku i przekonywanie do siebie dzieci - pokazuje też, że autorowi na razie nie wyczerpały się pomysły na intrygujące lektury.
niedziela, 29 listopada 2020
Maryla Szymiczkowa: Złoty róg
Znak, Kraków 2020.
Wtykanie nosa
Zofia Szczupaczyńska to stateczna czterdziestopięcioletnia profesorowa, która aktualnie trochę się nudzi. Od dwóch lat nie miała szansy na rozwiązanie żadnej afery kryminalnej. Teraz wprawdzie los podsuwa jej obcego nieboszczyka, który mógłby dostarczyć pożądanych wrażeń, ale bohaterka akurat nie ma czasu zająć się śledztwem: idzie na wesele. To samo wesele, które opisał Wyspiański, to samo, które pokazuje modę na chłopomanię – i które jest wielkim wydarzeniem towarzyskim. Chociaż Zofii Szczupaczyńskiej nikt tam nie zapraszał, kobieta nie zamierza się przejmować – wie, jak wejść wszędzie, a nie mogłaby przepuścić takiej okazji. Wesele to dopiero początek: pozwala wstrzelić się w świat przedstawiony przez Jacka Dehnela oraz Piotra Tarczyńskiego występujących pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa – pokazuje też, że w książce „Złoty róg” znacznie większy nacisk położony zostanie na aspekty obyczajowe niż na kryminał. Oznacza to przede wszystkim poszerzenie grona odbiorców, a także przekonanie do literatury popularnej tych, którzy zwykle tego typu lektury odrzucają jako zbyt mało ambitne. W „Złotym rogu” interteksty i zabawy obyczajowością są ważną częścią narracji, dominują nad intrygą. Zofia Szczupaczyńska jako kobieta wścibska i pewna własnej wartości dotrze wszędzie, nawet jeśli trzeba by było w tym celu grzebać w śmieciach albo zniżyć się do rozmowy ze służbą – musi jednak samodzielnie zdobywać informacje. Do tego potrafi wyciągać wnioski i ma przenikliwy umysł. Tego nie przekreślą nawet niezbyt pożądane w towarzystwie cechy charakteru. A że do tego uważa się za strażniczkę moralności, będzie tym chętniej wtrącać się w nie swoje sprawy. Wścibstwo Zofii Szczupaczyńskiej to jeden z elementów składających się na komediowy charakter tomu. Opowieść kryminalna z przymrużeniem oka funkcjonuje w sferze komicznej również dzięki wykorzystywaniu wiadomości z opracowań. Jeśli ktoś będzie zainteresowany tematem (a nie do końca pamięta szczegóły z programu szkolnego), będzie mógł skorzystać z listy lektur, jaką autorzy podają w posłowiu. Warto sprawdzić, jak wykorzystali dane – wtapiając je w zgrabną narrację. Ta opowieść wypada bardzo prawdziwie, bo chociaż fabuła utkana jest ze zmyśleń i gier wyobraźniowych, to za sprawą krwistych postaci nie można tu mówić o nudzie.
Jest to powieść dla spragnionych ambitnej literatury rozrywkowej. Dehnel i Tarczyński wprowadzają odbiorców w sedno wydarzeń, na marginesie przedstawiając jeszcze weselne (i nie tylko) zwyczaje. Bawią się tematem, który funkcjonuje w świadomości kolejnych pokoleń – ale przystosowują go do aktualnych trendów na rynku wydawniczym. „Złoty róg” to popis stylistyczny i pokazanie, jak można wskrzesić dawną obyczajowość i połączyć z trendami dotyczącymi kryminałów retro. Nie ulega wątpliwości, że ta powieść jest pokazem literackich możliwości – czytelnikom przyniesie sporo satysfakcji. „Złoty róg” zabiera odbiorców w czasy Rydla i urzeka ciekawymi charakterystykami postaci. Jest tu sporo śmiechu, intryga kryminalna w tle, a do tego – przekonujący obraz czasów.
Wtykanie nosa
Zofia Szczupaczyńska to stateczna czterdziestopięcioletnia profesorowa, która aktualnie trochę się nudzi. Od dwóch lat nie miała szansy na rozwiązanie żadnej afery kryminalnej. Teraz wprawdzie los podsuwa jej obcego nieboszczyka, który mógłby dostarczyć pożądanych wrażeń, ale bohaterka akurat nie ma czasu zająć się śledztwem: idzie na wesele. To samo wesele, które opisał Wyspiański, to samo, które pokazuje modę na chłopomanię – i które jest wielkim wydarzeniem towarzyskim. Chociaż Zofii Szczupaczyńskiej nikt tam nie zapraszał, kobieta nie zamierza się przejmować – wie, jak wejść wszędzie, a nie mogłaby przepuścić takiej okazji. Wesele to dopiero początek: pozwala wstrzelić się w świat przedstawiony przez Jacka Dehnela oraz Piotra Tarczyńskiego występujących pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa – pokazuje też, że w książce „Złoty róg” znacznie większy nacisk położony zostanie na aspekty obyczajowe niż na kryminał. Oznacza to przede wszystkim poszerzenie grona odbiorców, a także przekonanie do literatury popularnej tych, którzy zwykle tego typu lektury odrzucają jako zbyt mało ambitne. W „Złotym rogu” interteksty i zabawy obyczajowością są ważną częścią narracji, dominują nad intrygą. Zofia Szczupaczyńska jako kobieta wścibska i pewna własnej wartości dotrze wszędzie, nawet jeśli trzeba by było w tym celu grzebać w śmieciach albo zniżyć się do rozmowy ze służbą – musi jednak samodzielnie zdobywać informacje. Do tego potrafi wyciągać wnioski i ma przenikliwy umysł. Tego nie przekreślą nawet niezbyt pożądane w towarzystwie cechy charakteru. A że do tego uważa się za strażniczkę moralności, będzie tym chętniej wtrącać się w nie swoje sprawy. Wścibstwo Zofii Szczupaczyńskiej to jeden z elementów składających się na komediowy charakter tomu. Opowieść kryminalna z przymrużeniem oka funkcjonuje w sferze komicznej również dzięki wykorzystywaniu wiadomości z opracowań. Jeśli ktoś będzie zainteresowany tematem (a nie do końca pamięta szczegóły z programu szkolnego), będzie mógł skorzystać z listy lektur, jaką autorzy podają w posłowiu. Warto sprawdzić, jak wykorzystali dane – wtapiając je w zgrabną narrację. Ta opowieść wypada bardzo prawdziwie, bo chociaż fabuła utkana jest ze zmyśleń i gier wyobraźniowych, to za sprawą krwistych postaci nie można tu mówić o nudzie.
Jest to powieść dla spragnionych ambitnej literatury rozrywkowej. Dehnel i Tarczyński wprowadzają odbiorców w sedno wydarzeń, na marginesie przedstawiając jeszcze weselne (i nie tylko) zwyczaje. Bawią się tematem, który funkcjonuje w świadomości kolejnych pokoleń – ale przystosowują go do aktualnych trendów na rynku wydawniczym. „Złoty róg” to popis stylistyczny i pokazanie, jak można wskrzesić dawną obyczajowość i połączyć z trendami dotyczącymi kryminałów retro. Nie ulega wątpliwości, że ta powieść jest pokazem literackich możliwości – czytelnikom przyniesie sporo satysfakcji. „Złoty róg” zabiera odbiorców w czasy Rydla i urzeka ciekawymi charakterystykami postaci. Jest tu sporo śmiechu, intryga kryminalna w tle, a do tego – przekonujący obraz czasów.
Józef Wilkoń, Piotr Wilkoń: Leopantera. Historia pewnej miłości
Media Rodzina, Poznań 2020.
Wielkie koty
Jest to publikacja klasyczna i piękna, będąca przede wszystkim popisem graficznym Józefa Wilkonia - i z historią Piotra Wilkonia, a przedstawia motyw nietypowy w książkach dla najmłodszych, bo - miłość. Oto Bruno, nieśmiały leopard, który po raz pierwszy wypuszcza się samotnie do dżungli. Tam spotyka Lisę, czarną gepardzicę, która zawraca mu w głowie. Lisa jest uosobieniem wolności i niezależności, zawsze robi to, na co ma ochotę i nie zamierza oglądać się na innych. Nie słucha rozkazów ani próśb, jest pewna siebie i nawet wyniosła. Aż dziwne, że zwraca uwagę na Bruna, który właściwie nie ma jej nic podobnego do zaoferowania: dopiero wyrwał się z domu, jeszcze czuje się przywiązany do mamy i potrzebuje przewodników w świecie dorosłych. Lisa jednak może podjąć się takiej roli - rozbudza zainteresowanie sobą, a potem ucieka. Nie ma ochoty na wpadanie w pułapki, wikłanie się w relacje ze zwierzętami. Nie chce pokazywać się innym - zresztą jej kolor umożliwia jej ukrywanie się w ciemnej dżungli. Lisa jest samotnikiem, nawet nie potrafiłaby podporządkowywać się innym. I to ważna lekcja dla Bruna: jeśli chciałby połączyć się z Lisą, musi zaakceptować jej warunki. Jego potrzeby są tu mniej ważne.
Kiedy Lisa znika, Bruno szuka jej w różnych miejscach. W końcu musi przyznać się bliskim, że poznał kogoś wyjątkowego i że wiąże z Lisą nadzieje na przyszłość - jednak potrzebuje też porad oraz wsparcia. Sam nie zrozumie przecież, że jeśli Lisa zniknęła, to po to, żeby jej szukał i żeby udowodnił swoją samodzielność. Im większemu wyzwaniu podoła, tym lepiej wypadnie w oczach ukochanej. Bruno stopniowo przekonuje się, że to, co czuje, to miłość - i że chciałby z Lisą spędzić resztę życia. Nie przeraża go niestabilność partnerki, to, że nie liczy się ona z jego uczuciami i że narzuca własne warunki wspólnej egzystencji. Poszukiwanie Lisy nadaje dramaturgii historii - sprawia, że dzieci zaczynają kibicować bohaterowi i przejmować się jego uczuciami. Zrozumieją też dzięki leopardowi, że miłość nie zawsze na początku jest oczywista, nie objawia się wyłącznie w jeden sposób.
"Leopantera. Historia pewnej miłości" to tomik obrazkowy, znacznie więcej mówią tu ilustracje niż tekst, chociaż ich wzajemne uzupełnianie się jest wielką wartością książki. Józef Wilkoń wybiera rozwiązania ciekawe pod względem graficznym. Bruno i Lisa różnią się umaszczeniem, jednak wizualnie są do siebie bardzo podobni, co jeszcze uwypukla kontrast między nimi. Są przeciwieństwami charakterologicznymi i pod kątem relacji z innymi - a jednak coś do siebie czują i szybko robią się dla siebie ważni. Kiedy znikają wśród roślin (albo wyłaniają się z gąszczu), wywołują w odbiorcach silne uczucia. To nie maskotki z kreskówek, a dzikie zwierzęta, które na chwilę pozwoliły zajrzeć do swojej codzienności - i to dla czytelników może być bardzo niezwykłe. Józef Wilkoń nie uwodzi maluchów, nie próbuje wpasować się w ich oczekiwania. Proponuje opowieść graficzną, która nie daje się przewidzieć, wyzwala szereg pytań i wątpliwości. Przykuwa uwagę także dorosłych odbiorców, może budzić zainteresowanie - a przez uniwersalność historii - przetrwa w kolejnych pokoleniach. "Leopantera" to tomik wyjątkowy.
Wielkie koty
Jest to publikacja klasyczna i piękna, będąca przede wszystkim popisem graficznym Józefa Wilkonia - i z historią Piotra Wilkonia, a przedstawia motyw nietypowy w książkach dla najmłodszych, bo - miłość. Oto Bruno, nieśmiały leopard, który po raz pierwszy wypuszcza się samotnie do dżungli. Tam spotyka Lisę, czarną gepardzicę, która zawraca mu w głowie. Lisa jest uosobieniem wolności i niezależności, zawsze robi to, na co ma ochotę i nie zamierza oglądać się na innych. Nie słucha rozkazów ani próśb, jest pewna siebie i nawet wyniosła. Aż dziwne, że zwraca uwagę na Bruna, który właściwie nie ma jej nic podobnego do zaoferowania: dopiero wyrwał się z domu, jeszcze czuje się przywiązany do mamy i potrzebuje przewodników w świecie dorosłych. Lisa jednak może podjąć się takiej roli - rozbudza zainteresowanie sobą, a potem ucieka. Nie ma ochoty na wpadanie w pułapki, wikłanie się w relacje ze zwierzętami. Nie chce pokazywać się innym - zresztą jej kolor umożliwia jej ukrywanie się w ciemnej dżungli. Lisa jest samotnikiem, nawet nie potrafiłaby podporządkowywać się innym. I to ważna lekcja dla Bruna: jeśli chciałby połączyć się z Lisą, musi zaakceptować jej warunki. Jego potrzeby są tu mniej ważne.
Kiedy Lisa znika, Bruno szuka jej w różnych miejscach. W końcu musi przyznać się bliskim, że poznał kogoś wyjątkowego i że wiąże z Lisą nadzieje na przyszłość - jednak potrzebuje też porad oraz wsparcia. Sam nie zrozumie przecież, że jeśli Lisa zniknęła, to po to, żeby jej szukał i żeby udowodnił swoją samodzielność. Im większemu wyzwaniu podoła, tym lepiej wypadnie w oczach ukochanej. Bruno stopniowo przekonuje się, że to, co czuje, to miłość - i że chciałby z Lisą spędzić resztę życia. Nie przeraża go niestabilność partnerki, to, że nie liczy się ona z jego uczuciami i że narzuca własne warunki wspólnej egzystencji. Poszukiwanie Lisy nadaje dramaturgii historii - sprawia, że dzieci zaczynają kibicować bohaterowi i przejmować się jego uczuciami. Zrozumieją też dzięki leopardowi, że miłość nie zawsze na początku jest oczywista, nie objawia się wyłącznie w jeden sposób.
"Leopantera. Historia pewnej miłości" to tomik obrazkowy, znacznie więcej mówią tu ilustracje niż tekst, chociaż ich wzajemne uzupełnianie się jest wielką wartością książki. Józef Wilkoń wybiera rozwiązania ciekawe pod względem graficznym. Bruno i Lisa różnią się umaszczeniem, jednak wizualnie są do siebie bardzo podobni, co jeszcze uwypukla kontrast między nimi. Są przeciwieństwami charakterologicznymi i pod kątem relacji z innymi - a jednak coś do siebie czują i szybko robią się dla siebie ważni. Kiedy znikają wśród roślin (albo wyłaniają się z gąszczu), wywołują w odbiorcach silne uczucia. To nie maskotki z kreskówek, a dzikie zwierzęta, które na chwilę pozwoliły zajrzeć do swojej codzienności - i to dla czytelników może być bardzo niezwykłe. Józef Wilkoń nie uwodzi maluchów, nie próbuje wpasować się w ich oczekiwania. Proponuje opowieść graficzną, która nie daje się przewidzieć, wyzwala szereg pytań i wątpliwości. Przykuwa uwagę także dorosłych odbiorców, może budzić zainteresowanie - a przez uniwersalność historii - przetrwa w kolejnych pokoleniach. "Leopantera" to tomik wyjątkowy.
sobota, 28 listopada 2020
Michał Rusinek: Zero zahamowań
Agora, Warszawa 2020.
Słuchacz
To właściwie nie do wiary, że takie utwory powstają i zdobywają popularność wśród szerokiego grona słuchaczy. Piosenki rozrywkowe – produkcje disco-polo, rapu, heavy metalu – ale nie tylko – często mogą irytować lub odstręczać. Michał Rusinek jednak poświęca się i uważnie wsłuchuje w teksty. Tak powstaje tom „Zero zahamowań”, książka, której nie da się przeczytać spokojnie, bez turlania się ze śmiechu. Raczej nie trafi ta publikacja do fanów nurtu disco-polo, jednak ci, którzy jak autor są atakowani podobną muzyczną tandetą i słuchają wątpliwej jakości dzieł często wbrew swojej woli, mogą znaleźć tu świetną rozrywkę i rekompensatę za doznane cierpienia. „Zero zahamowań” to krótkie felietony i komentarze stylizowane czasem na szkolne omówienia. Michał Rusinek sprawdza, co oznajmia światu podmiot liryczny (celowo nie kieruje uwagi czytelników w stronę autora, skupia się na komunikatach, pod którymi podpisuje się bohater tekstu), a następnie opatruje to własnymi komentarzami, ironicznymi, prześmiewczymi albo dobrodusznymi i pełnymi życzliwych rad. To oznacza, że każda niewinna uwaga, każde podkreślenie nieudolności rymotwórczej, nadmiernie wybujałej wyobraźni albo niezręczności językowej zyska tu inteligentny dowcip jako przeciwwagę. Dzięki temu „Zero zahamowań” błyskawicznie stanie się lekturą ulubioną dla czytelników ambitniejszych, którzy jednak nie stronią od satyry (za to mają dość tandety kabaretowej).
Michał Rusinek nie ocenia. Zresztą rzadko chodzi tu o mariaż muzyki i tekstu, skoro same słowa piosenek budzą niedowierzanie lub dzikie wybuchy radości u tych, którzy nie zatracili zdolności czytania ze zrozumieniem. Ekwilibrystyka gramatyczna autorów przebojów wydaje się nie mieć ograniczeń, dla dobra rymu (niekoniecznie udanego) można zrobić wszystko. I kiedy już gotowy utwór trafia do zbiorowej wyobraźni i zakorzenia się tam, na scenę wkracza Michał Rusinek. Czyta frazę po frazie – i notuje problemy zdrowotne bohaterów, tęsknoty, sposoby prawienia komplementów i życiowe decyzje. Często przy tym kibicuje podmiotom lirycznym: wyśmiewanie byłoby za proste i nudne, autor szuka raczej puent nieoczywistych, buduje swoje pomysły na ciągłym zaskakiwaniu czytelników (mimo że zaskoczenie często kryje się już w wyjściowym materiale). Każdy felieton przesycony jest żartami i dowcipnymi komentarzami, Michał Rusinek nie daje odpoczynku od śmiechu. A to oznacza, że dla niektórych czytelników teksty disco-polo, piosenki z seriali i inne dzieła mogą po raz pierwszy w życiu stać się prawdziwymi źródłami rozrywki. „Zero zahamowań” to książka, której nie da się przeczytać szybko. Tu smakuje się każde spostrzeżenie, kolejne odkrycia przynoszą zabawę wysokiej klasy. Rusinek nikogo nie obraża i nie krytykuje, bawi się jako filolog i uważny czytelnik, funkcjonuje jako wyłapywacz absurdów – i swoje zdobycze umiejętnie przekazuje dalej. „Zero zahamowań” to publikacja, od której trudno się oderwać. Książka przygotowana z pomysłem i doskonała w realizacji. Lepiej jednak zawczasu ostrzec przyjaciół, którym się ją chce polecić: czytanie w miejscach publicznych nie spotka się ze zrozumieniem ze strony innych ludzi. Wszyscy podejrzliwie patrzą na kogoś, kto nad lekturą przewraca się ze śmiechu niemal przy każdej stronie. Tak więc „Zero zahamowań” to nie tylko rozrywka, ale i potężna, niebezpieczna broń. I między innymi dlatego warto po nią sięgnąć – a właściwie mieć stale pod ręką.
Słuchacz
To właściwie nie do wiary, że takie utwory powstają i zdobywają popularność wśród szerokiego grona słuchaczy. Piosenki rozrywkowe – produkcje disco-polo, rapu, heavy metalu – ale nie tylko – często mogą irytować lub odstręczać. Michał Rusinek jednak poświęca się i uważnie wsłuchuje w teksty. Tak powstaje tom „Zero zahamowań”, książka, której nie da się przeczytać spokojnie, bez turlania się ze śmiechu. Raczej nie trafi ta publikacja do fanów nurtu disco-polo, jednak ci, którzy jak autor są atakowani podobną muzyczną tandetą i słuchają wątpliwej jakości dzieł często wbrew swojej woli, mogą znaleźć tu świetną rozrywkę i rekompensatę za doznane cierpienia. „Zero zahamowań” to krótkie felietony i komentarze stylizowane czasem na szkolne omówienia. Michał Rusinek sprawdza, co oznajmia światu podmiot liryczny (celowo nie kieruje uwagi czytelników w stronę autora, skupia się na komunikatach, pod którymi podpisuje się bohater tekstu), a następnie opatruje to własnymi komentarzami, ironicznymi, prześmiewczymi albo dobrodusznymi i pełnymi życzliwych rad. To oznacza, że każda niewinna uwaga, każde podkreślenie nieudolności rymotwórczej, nadmiernie wybujałej wyobraźni albo niezręczności językowej zyska tu inteligentny dowcip jako przeciwwagę. Dzięki temu „Zero zahamowań” błyskawicznie stanie się lekturą ulubioną dla czytelników ambitniejszych, którzy jednak nie stronią od satyry (za to mają dość tandety kabaretowej).
Michał Rusinek nie ocenia. Zresztą rzadko chodzi tu o mariaż muzyki i tekstu, skoro same słowa piosenek budzą niedowierzanie lub dzikie wybuchy radości u tych, którzy nie zatracili zdolności czytania ze zrozumieniem. Ekwilibrystyka gramatyczna autorów przebojów wydaje się nie mieć ograniczeń, dla dobra rymu (niekoniecznie udanego) można zrobić wszystko. I kiedy już gotowy utwór trafia do zbiorowej wyobraźni i zakorzenia się tam, na scenę wkracza Michał Rusinek. Czyta frazę po frazie – i notuje problemy zdrowotne bohaterów, tęsknoty, sposoby prawienia komplementów i życiowe decyzje. Często przy tym kibicuje podmiotom lirycznym: wyśmiewanie byłoby za proste i nudne, autor szuka raczej puent nieoczywistych, buduje swoje pomysły na ciągłym zaskakiwaniu czytelników (mimo że zaskoczenie często kryje się już w wyjściowym materiale). Każdy felieton przesycony jest żartami i dowcipnymi komentarzami, Michał Rusinek nie daje odpoczynku od śmiechu. A to oznacza, że dla niektórych czytelników teksty disco-polo, piosenki z seriali i inne dzieła mogą po raz pierwszy w życiu stać się prawdziwymi źródłami rozrywki. „Zero zahamowań” to książka, której nie da się przeczytać szybko. Tu smakuje się każde spostrzeżenie, kolejne odkrycia przynoszą zabawę wysokiej klasy. Rusinek nikogo nie obraża i nie krytykuje, bawi się jako filolog i uważny czytelnik, funkcjonuje jako wyłapywacz absurdów – i swoje zdobycze umiejętnie przekazuje dalej. „Zero zahamowań” to publikacja, od której trudno się oderwać. Książka przygotowana z pomysłem i doskonała w realizacji. Lepiej jednak zawczasu ostrzec przyjaciół, którym się ją chce polecić: czytanie w miejscach publicznych nie spotka się ze zrozumieniem ze strony innych ludzi. Wszyscy podejrzliwie patrzą na kogoś, kto nad lekturą przewraca się ze śmiechu niemal przy każdej stronie. Tak więc „Zero zahamowań” to nie tylko rozrywka, ale i potężna, niebezpieczna broń. I między innymi dlatego warto po nią sięgnąć – a właściwie mieć stale pod ręką.
Władysław Kozłowski: Imieninowa przygoda
Dwie Siostry, Warszawa 2020.
Przyjęcie
Seria poświęcona mistrzom ilustracji w Dwóch Siostrach to strzał w dziesiątkę - młodszym pozwala poznać inne niż kreskówkowe i przelukrowane sposoby zdobienia historyjek, starszym zapewnia sentymentalną podróż w przeszłość, a wszystko dla zachowania tego, co w historii literatury czwartej cenne i zapadające w pamięć. O ile bowiem część odbiorców może nie kojarzyć treści lub sformułowań, o ile nie przywoła nazwiska autora rysunków w ulubionej bajce - o tyle na widok ilustracji natychmiast skojarzy sobie zestaw dawnych wrażeń i przeżyć. Korzystają z tej magii wydawcy, którzy co pewien czas odświeżają historie pozornie przebrzmiałe. "Imieninowa przygoda" Władysława Kozłowskiego należy do takich właśnie - przywołanych po dekadach - tomików, niby niepozornych, a jednak bardzo ważnych dla odbiorców. W tym wypadku liczy się najbardziej pomysłowość Olgi Siemaszko i zestaw propozycji, jakich dzisiaj się w bajkach dla najmłodszych raczej nie spotyka. Olga Siemaszko pozwala tu poznać tajniki swojego warsztatu, czasami wprowadza rysunki, które sugerują kolejne fazy ruchu, to znów - dopowiada rzeczy, których próżno by szukać w tekście. Odrzuca infantylizowany styl zdobienia książki, traktuje swoich odbiorców bardzo poważnie, a w efekcie tworzy małe dzieła sztuki. Nic dziwnego, że taka książka nie powinna ulec zapomnieniu i zostaje przywrócona do świadomości czytelników. "Imieninowa przygoda" to podróż do czasów, w których dzieci były odbiorcami równie ważnymi jak dorośli - a może nawet ważniejszymi. Nie będzie tu zatem ostrych konturów kojarzonych obecnie z kreskówkami, nie będzie też przejaskrawionych kolorów. W momencie, gdy na rynku królują - niestety - komputerowo tworzone i bezduszne grafiki, Olga Siemaszko może zachwycać indywidualizmem i wyczuciem tematu. W końcu nie ilustruje typowej bajki - przymierza się do stworzenia obrazkowego kryminału. Bo takim właśnie gatunkiem inspiruje się Władysław Kozłowski - w chwili, gdy nikt jeszcze nie podejrzewa, że zamiast powieści detektywistycznych rynek książki zdominują kryminały w wersji pop. Kozłowski postanawia dostarczyć odbiorcom dziecięcym mocnych wrażeń i zabiera ich do świata dorosłych.
Oto przyjęcie z okazji imienin zajęczycy. Bohaterka jest bardzo lubiana i ceniona, na imprezę zjeżdżają się jej różni krewni oraz przyjaciele. Zajęczyca dostaje mnóstwo prezentów, każdy przynosi jej coś - najlepiej przygotowanego własnoręcznie - co ma wielką wartość emocjonalną, a czasami też - i zwłaszcza w świecie zwierząt - również jest cenne. Stąd zresztą bierze się cały problem. Zabawę przerywa okrzyk głównej bohaterki: Zajęczyca orientuje się, że podczas tańca zniknęły jej klipsy. Biżuterię z drewna właśnie przed chwilą dostała, ale już zdążyła się do niej przywiązać. Podejrzenia łatwo rzucać, zwłaszcza jeśli na przyjęciu znajdują się zwierzęta słynące z przebiegłości lub zamiłowania do błyskotek - jednak śledztwo nie może przebiegać aż tak prosto. I tak "Imieninowa przygoda" zamienia się w opowieść kryminalną, co jest tym ciekawsze, że Władysław Kozłowski bardzo naturalnie rymuje. Dzięki takim rozwiązaniom nie tylko ilustracje Olgi Siemaszko, ale również sam tekst mogą przetrwać i skusić małych czytelników. Odbiorcy poznają tu niespotykane dzisiaj zasady tworzenia, zarówno w warstwie tekstowej, jak i graficznej - i przekonają się, że jeden gatunek może mieć mnóstwo różnych odsłon.
Przyjęcie
Seria poświęcona mistrzom ilustracji w Dwóch Siostrach to strzał w dziesiątkę - młodszym pozwala poznać inne niż kreskówkowe i przelukrowane sposoby zdobienia historyjek, starszym zapewnia sentymentalną podróż w przeszłość, a wszystko dla zachowania tego, co w historii literatury czwartej cenne i zapadające w pamięć. O ile bowiem część odbiorców może nie kojarzyć treści lub sformułowań, o ile nie przywoła nazwiska autora rysunków w ulubionej bajce - o tyle na widok ilustracji natychmiast skojarzy sobie zestaw dawnych wrażeń i przeżyć. Korzystają z tej magii wydawcy, którzy co pewien czas odświeżają historie pozornie przebrzmiałe. "Imieninowa przygoda" Władysława Kozłowskiego należy do takich właśnie - przywołanych po dekadach - tomików, niby niepozornych, a jednak bardzo ważnych dla odbiorców. W tym wypadku liczy się najbardziej pomysłowość Olgi Siemaszko i zestaw propozycji, jakich dzisiaj się w bajkach dla najmłodszych raczej nie spotyka. Olga Siemaszko pozwala tu poznać tajniki swojego warsztatu, czasami wprowadza rysunki, które sugerują kolejne fazy ruchu, to znów - dopowiada rzeczy, których próżno by szukać w tekście. Odrzuca infantylizowany styl zdobienia książki, traktuje swoich odbiorców bardzo poważnie, a w efekcie tworzy małe dzieła sztuki. Nic dziwnego, że taka książka nie powinna ulec zapomnieniu i zostaje przywrócona do świadomości czytelników. "Imieninowa przygoda" to podróż do czasów, w których dzieci były odbiorcami równie ważnymi jak dorośli - a może nawet ważniejszymi. Nie będzie tu zatem ostrych konturów kojarzonych obecnie z kreskówkami, nie będzie też przejaskrawionych kolorów. W momencie, gdy na rynku królują - niestety - komputerowo tworzone i bezduszne grafiki, Olga Siemaszko może zachwycać indywidualizmem i wyczuciem tematu. W końcu nie ilustruje typowej bajki - przymierza się do stworzenia obrazkowego kryminału. Bo takim właśnie gatunkiem inspiruje się Władysław Kozłowski - w chwili, gdy nikt jeszcze nie podejrzewa, że zamiast powieści detektywistycznych rynek książki zdominują kryminały w wersji pop. Kozłowski postanawia dostarczyć odbiorcom dziecięcym mocnych wrażeń i zabiera ich do świata dorosłych.
Oto przyjęcie z okazji imienin zajęczycy. Bohaterka jest bardzo lubiana i ceniona, na imprezę zjeżdżają się jej różni krewni oraz przyjaciele. Zajęczyca dostaje mnóstwo prezentów, każdy przynosi jej coś - najlepiej przygotowanego własnoręcznie - co ma wielką wartość emocjonalną, a czasami też - i zwłaszcza w świecie zwierząt - również jest cenne. Stąd zresztą bierze się cały problem. Zabawę przerywa okrzyk głównej bohaterki: Zajęczyca orientuje się, że podczas tańca zniknęły jej klipsy. Biżuterię z drewna właśnie przed chwilą dostała, ale już zdążyła się do niej przywiązać. Podejrzenia łatwo rzucać, zwłaszcza jeśli na przyjęciu znajdują się zwierzęta słynące z przebiegłości lub zamiłowania do błyskotek - jednak śledztwo nie może przebiegać aż tak prosto. I tak "Imieninowa przygoda" zamienia się w opowieść kryminalną, co jest tym ciekawsze, że Władysław Kozłowski bardzo naturalnie rymuje. Dzięki takim rozwiązaniom nie tylko ilustracje Olgi Siemaszko, ale również sam tekst mogą przetrwać i skusić małych czytelników. Odbiorcy poznają tu niespotykane dzisiaj zasady tworzenia, zarówno w warstwie tekstowej, jak i graficznej - i przekonają się, że jeden gatunek może mieć mnóstwo różnych odsłon.
piątek, 27 listopada 2020
Justyna Sobolewska: Miron, Ilia, Kornel. Opowieść biograficzna o Kornelu Filipowiczu
Iskry, Warszawa 2020.
Lektura
Justyna Sobolewska tworzy książkę, jaką sama chętnie by przeczytała – wstrzela się w ten sposób w świat moli książkowych i automatycznie wpisuje w świetną półkę biografii wydawanych przez Iskry. Przy okazji może przypomnieć o Kornelu Filipowiczu, pisarzu, który ostatnio kojarzony był bardziej za sprawą towarzyskich relacji niż z literatury, którą tworzył. „Miron, Ilia, Kornel. Opowieść biograficzna o Kornelu Filipowiczu” to książka przede wszystkim apetyczna i ciekawa. Autorka zaczyna od znalezienia walizki z korespondencją prowadzoną przez Filipowicza, głównie z wielbicielkami – to już będzie wpływać na zaciekawienie nawet przypadkowych czytelników (chociaż trudno sobie wyobrazić, by przypadkowi trafili na taką lekturę) – obiecuje rozwijać poszczególne wątki w dalszej części tomu i słowa dotrzymuje. Nie analizuje krok po kroku każdego życiorysowego punktu Kornela Filipowicza, wiedząc doskonale, że takie rozwiązanie byłoby po prostu nużące. Wybiera zatem co smakowitsze kąski i prowadzi opowieść tak, by trafiać do szerokiego grona odbiorców.
Kornel Filipowicz interesuje ją nie tylko z uwagi na dokonania w zakresie podbojów sercowych, chociaż jest to dość ważny punkt całej relacji. Bohater książki, który był związany z Marią Jaremianką, a pod koniec życia – z Wisławą Szymborską – tu jawi się jako człowiek wyjątkowo towarzyski. Sporo z jego pomysłów twórczych i działań kreatywnych wiąże się z odpowiedzią na propozycje znajomych. Tak między innymi Kornel Filipowicz staje się autorem scenariuszy dla Stanisława Różewicza (razem z Tadeuszem Różewiczem). Bez wątpienia jest to postać, która zaintryguje rozmachem w poszukiwaniu środków wyrazu. Justyna Sobolewska zdaje sobie sprawę z tego, że nie każdy z czytelników będzie kojarzyć twórczość Filipowicza, dlatego też co pewien czas przerywa swoją narrację po to, żeby wprowadzić drobne streszczenia albo omówienia jego dzieł. Zamienia się wówczas w krytyka literackiego, podsumowuje, objaśnia, wskazuje ważne wątki lub nowatorskie rozwiązania. Analizuje i przetwarza, tak, by dostarczyć czytelnikom od razu przydatne opracowanie. Wie, że dzięki temu może wskrzesić zainteresowanie pisarstwem Kornela Filipowicza – dodatkową zachętą będzie wprowadzanie w jego życie osobiste.
W tej opowieści biograficznej ważne jest umiejętne zadawanie pytań. Justyna Sobolewska tak opracowuje zgromadzony materiał, by nakłonić czytelników do podążania za sobą. Pozwala poznać Kornela Filipowicza, który przeważnie zajmował drugie miejsce w rozmaitych omówieniach – teraz może wysunąć się na pierwszy plan i udowodnić, że wyobraźnią i wrażliwością literacką może nawet teraz trafiać do czytelników. „Miron, Ilia, Kornel” to w pierwszej kolejności poszukiwanie ciekawostek i nietypowych wiadomości, a następnie tkanie na ich podstawie intrygującej relacji, pełnokrwistej i wielowątkowej. Nie ma tu mowy o stawianiu bohatera na piedestale – autorka skupia się za to na ciągłym podsycaniu ciekawości czytelników. I ta strategia bardzo dobrze działa, bo „Miron, Ilia, Kornel” zamienia się w wielką literacką przygodę.
Lektura
Justyna Sobolewska tworzy książkę, jaką sama chętnie by przeczytała – wstrzela się w ten sposób w świat moli książkowych i automatycznie wpisuje w świetną półkę biografii wydawanych przez Iskry. Przy okazji może przypomnieć o Kornelu Filipowiczu, pisarzu, który ostatnio kojarzony był bardziej za sprawą towarzyskich relacji niż z literatury, którą tworzył. „Miron, Ilia, Kornel. Opowieść biograficzna o Kornelu Filipowiczu” to książka przede wszystkim apetyczna i ciekawa. Autorka zaczyna od znalezienia walizki z korespondencją prowadzoną przez Filipowicza, głównie z wielbicielkami – to już będzie wpływać na zaciekawienie nawet przypadkowych czytelników (chociaż trudno sobie wyobrazić, by przypadkowi trafili na taką lekturę) – obiecuje rozwijać poszczególne wątki w dalszej części tomu i słowa dotrzymuje. Nie analizuje krok po kroku każdego życiorysowego punktu Kornela Filipowicza, wiedząc doskonale, że takie rozwiązanie byłoby po prostu nużące. Wybiera zatem co smakowitsze kąski i prowadzi opowieść tak, by trafiać do szerokiego grona odbiorców.
Kornel Filipowicz interesuje ją nie tylko z uwagi na dokonania w zakresie podbojów sercowych, chociaż jest to dość ważny punkt całej relacji. Bohater książki, który był związany z Marią Jaremianką, a pod koniec życia – z Wisławą Szymborską – tu jawi się jako człowiek wyjątkowo towarzyski. Sporo z jego pomysłów twórczych i działań kreatywnych wiąże się z odpowiedzią na propozycje znajomych. Tak między innymi Kornel Filipowicz staje się autorem scenariuszy dla Stanisława Różewicza (razem z Tadeuszem Różewiczem). Bez wątpienia jest to postać, która zaintryguje rozmachem w poszukiwaniu środków wyrazu. Justyna Sobolewska zdaje sobie sprawę z tego, że nie każdy z czytelników będzie kojarzyć twórczość Filipowicza, dlatego też co pewien czas przerywa swoją narrację po to, żeby wprowadzić drobne streszczenia albo omówienia jego dzieł. Zamienia się wówczas w krytyka literackiego, podsumowuje, objaśnia, wskazuje ważne wątki lub nowatorskie rozwiązania. Analizuje i przetwarza, tak, by dostarczyć czytelnikom od razu przydatne opracowanie. Wie, że dzięki temu może wskrzesić zainteresowanie pisarstwem Kornela Filipowicza – dodatkową zachętą będzie wprowadzanie w jego życie osobiste.
W tej opowieści biograficznej ważne jest umiejętne zadawanie pytań. Justyna Sobolewska tak opracowuje zgromadzony materiał, by nakłonić czytelników do podążania za sobą. Pozwala poznać Kornela Filipowicza, który przeważnie zajmował drugie miejsce w rozmaitych omówieniach – teraz może wysunąć się na pierwszy plan i udowodnić, że wyobraźnią i wrażliwością literacką może nawet teraz trafiać do czytelników. „Miron, Ilia, Kornel” to w pierwszej kolejności poszukiwanie ciekawostek i nietypowych wiadomości, a następnie tkanie na ich podstawie intrygującej relacji, pełnokrwistej i wielowątkowej. Nie ma tu mowy o stawianiu bohatera na piedestale – autorka skupia się za to na ciągłym podsycaniu ciekawości czytelników. I ta strategia bardzo dobrze działa, bo „Miron, Ilia, Kornel” zamienia się w wielką literacką przygodę.
Annet Schaap: Lampka
Dwie Siostry, Warszawa 2020.
Głębiny
Ta książka mocno wiąże się z morzem, bezkresem wód i grozą, jaka wynika z nadmiernego zaufania temu żywiołowi. Lampka, bohaterka debiutanckiej monumentalnej jak na literaturę czwartą powieści Annet Schaap wychowuje się nad wodą – jest przecież córką latarnika. Do tego coraz częściej zastępuje ojca w pracy: ten, z racji kalectwa, nie jest już w stanie wykonywać swoich obowiązków. Potrafi jednak znęcać się nad Lampką i bić dziewczynkę, kiedy ta czegoś nie dopatrzy. Pewnego dnia Lampce nie udaje się przynieść zapałek: chociaż przeżywa sztorm, do latarni przybywa za późno i przez nią rozbija się statek. To zapoczątkowuje przedziwny bieg wydarzeń: Lampka trafia na służbę do wielkiego i niemal pustego domu, a jej ojciec staje się więźniem we własnej latarni. Dziewczynka na strychu odkrywa Potwora – chłopca ze zrośniętymi nogami. Nie daje się mu zastraszyć, bo Potwór wszystkich gryzie i wyrzuca z okolic swojego legowiska. Lampka jednak ma dużo czasu i jeszcze więcej cierpliwości – a do tego jest dzieckiem, które potrzebuje towarzystwa drugiego dziecka, choćby i najdziwniejszego. Tak zaczyna się trudna przyjaźń, trochę przypominająca tę z „Tajemniczego ogrodu”. Bohaterowie mają sobie coś do zaoferowania: Lampka dodaje otuchy Potworowi, spędza z nim czas i znosi jego humory – w zamian uczy się czytać i pisać, bo tej sztuki podczas dwutygodniowej edukacji nie posiadła. Ponieważ w końcu dowiaduje się, kim jest chłopiec ze strychu, stara się też odszukać jego matkę. Ale przy okazji musi też ostrzec niepiśmiennego i zamkniętego w latarni ojca – mężczyzna ma zostać stracony.
Nie oszczędza Annet Schaap ani bohaterów, ani czytelników. Tym pierwszym przynosi sporo katastrof i życiowych dramatów, nie zamierza nikogo chronić i nikomu ułatwiać zadania. Wsłuchuje się w morze – ale eksponuje raczej jego przerażającą moc niż piękno. Wkracza odważnie w świat dziwolągów: syren i stworzeń, które oglądać można w cyrku za dodatkową opłatą. Nie przejmuje się przesadnie Lampką, przemocą domową i lukami w wykształceniu – liczy się dla niej stworzenie maksymalnie nieprzyjaznego dzieciom środowiska, żeby wzmacniać bohaterów i udowadniać im, jak bardzo są sobie potrzebni. Z kolei czytelnikom funduje szereg wstrząsów: nie zawiera z nimi paktu, że będzie po stronie postaci, nie wiadomo nawet, czy nie zamierza owych postaci po prostu usunąć z pola widzenia, nawet w radykalny sposób. To autorka nieprzewidywalna. W książce otwiera sobie miejsce na zrealizowanie najgorszych scenariuszy z baśni – tak, żeby wszyscy cieszyli się, kiedy w końcu okaże odrobinę łaskawości. Annet Schaap tą powieścią rozbudza wyobraźnię, nawiązuje do dawnych historii awanturniczych (ale nie tylko) i buduje mocny mroczny klimat na kanwie morskich relacji – ma oryginalny pomysł na fabułę i na atmosferę powieści, a do tego przyciąga czytelników nieprzewidywalnością. Pisze książkę, która daleka jest od infantylizmu powieści pop, gęstą w narracji, bogatą w nawiązania intertekstualne i w zabawy symbolami. A do tego – ucieka od wizerunku dobrotliwej autorki, która nie chce nikogo skrzywdzić. I to może naprawdę skusić odbiorców.
Głębiny
Ta książka mocno wiąże się z morzem, bezkresem wód i grozą, jaka wynika z nadmiernego zaufania temu żywiołowi. Lampka, bohaterka debiutanckiej monumentalnej jak na literaturę czwartą powieści Annet Schaap wychowuje się nad wodą – jest przecież córką latarnika. Do tego coraz częściej zastępuje ojca w pracy: ten, z racji kalectwa, nie jest już w stanie wykonywać swoich obowiązków. Potrafi jednak znęcać się nad Lampką i bić dziewczynkę, kiedy ta czegoś nie dopatrzy. Pewnego dnia Lampce nie udaje się przynieść zapałek: chociaż przeżywa sztorm, do latarni przybywa za późno i przez nią rozbija się statek. To zapoczątkowuje przedziwny bieg wydarzeń: Lampka trafia na służbę do wielkiego i niemal pustego domu, a jej ojciec staje się więźniem we własnej latarni. Dziewczynka na strychu odkrywa Potwora – chłopca ze zrośniętymi nogami. Nie daje się mu zastraszyć, bo Potwór wszystkich gryzie i wyrzuca z okolic swojego legowiska. Lampka jednak ma dużo czasu i jeszcze więcej cierpliwości – a do tego jest dzieckiem, które potrzebuje towarzystwa drugiego dziecka, choćby i najdziwniejszego. Tak zaczyna się trudna przyjaźń, trochę przypominająca tę z „Tajemniczego ogrodu”. Bohaterowie mają sobie coś do zaoferowania: Lampka dodaje otuchy Potworowi, spędza z nim czas i znosi jego humory – w zamian uczy się czytać i pisać, bo tej sztuki podczas dwutygodniowej edukacji nie posiadła. Ponieważ w końcu dowiaduje się, kim jest chłopiec ze strychu, stara się też odszukać jego matkę. Ale przy okazji musi też ostrzec niepiśmiennego i zamkniętego w latarni ojca – mężczyzna ma zostać stracony.
Nie oszczędza Annet Schaap ani bohaterów, ani czytelników. Tym pierwszym przynosi sporo katastrof i życiowych dramatów, nie zamierza nikogo chronić i nikomu ułatwiać zadania. Wsłuchuje się w morze – ale eksponuje raczej jego przerażającą moc niż piękno. Wkracza odważnie w świat dziwolągów: syren i stworzeń, które oglądać można w cyrku za dodatkową opłatą. Nie przejmuje się przesadnie Lampką, przemocą domową i lukami w wykształceniu – liczy się dla niej stworzenie maksymalnie nieprzyjaznego dzieciom środowiska, żeby wzmacniać bohaterów i udowadniać im, jak bardzo są sobie potrzebni. Z kolei czytelnikom funduje szereg wstrząsów: nie zawiera z nimi paktu, że będzie po stronie postaci, nie wiadomo nawet, czy nie zamierza owych postaci po prostu usunąć z pola widzenia, nawet w radykalny sposób. To autorka nieprzewidywalna. W książce otwiera sobie miejsce na zrealizowanie najgorszych scenariuszy z baśni – tak, żeby wszyscy cieszyli się, kiedy w końcu okaże odrobinę łaskawości. Annet Schaap tą powieścią rozbudza wyobraźnię, nawiązuje do dawnych historii awanturniczych (ale nie tylko) i buduje mocny mroczny klimat na kanwie morskich relacji – ma oryginalny pomysł na fabułę i na atmosferę powieści, a do tego przyciąga czytelników nieprzewidywalnością. Pisze książkę, która daleka jest od infantylizmu powieści pop, gęstą w narracji, bogatą w nawiązania intertekstualne i w zabawy symbolami. A do tego – ucieka od wizerunku dobrotliwej autorki, która nie chce nikogo skrzywdzić. I to może naprawdę skusić odbiorców.
czwartek, 26 listopada 2020
Agnieszka Sztyler-Turovsky: Oddział zakaźny. Historie bez cenzury
SQN, Kraków 2020.
Apel
Agnieszka Sztyler-Turovsky dociera do lekarzy, pielęgniarek i ratowników medycznych, którzy mierzą się z sytuacją, na jaką nie byli przygotowani. „Oddział zakaźny. Historie bez cenzury” to nie tylko zwierzenia zakaźników, ale i tych, którzy szybko musieli się nauczyć nowych procedur i wdrożyć je w życie. To opowieści tych, którzy nie mają czasu na śledzenie medialnych doniesień w sprawie COVID-19 i branie udziału w idiotycznych sporach wywoływanych przez „niewierzących” w koronawirusa, bo na co dzień mają aż za wiele przypadków śmiertelnych – nawet kiedy nic wcześniej nie wskazywało na zbliżający się koniec. Dociera autorka też do lekarzy, których wypowiedzi zostały zmanipulowane i wykorzystywane przez zwolenników teorii spiskowych. Najczęściej jednak trafia do ludzi, którzy przekazują w mniej lub bardziej żołnierskich słowach to, że należy nosić maseczki, przestrzegać zasady dystansu społecznego i nie narażać siebie i innych, kiedy ma się jakiekolwiek podejrzenia co do swojego złego stanu zdrowia.
Często w opowieściach pojawia się motyw pacjenta zero w Polsce – rzecz dotyczy pierwszego lockdownu i uczenia się pandemii przez medyków. Pojawiają się w książce lekarze, którzy dostali nakaz pracy w szpitalu jednoimiennym i ci, których placówka zostaje właśnie w taki szpital przekształcona. Ale pojawiają się również ci, którzy muszą zadbać o to, żeby nie narażać innych chorych na kontakt z niebezpiecznym wirusem. Lekarze są świadomi, że wiele planowanych zabiegów nie może dojść do skutku, co więcej: nawet ich bliscy czasami nie mogą otrzymać potrzebnej pomocy, chociaż przed pandemią nie byłoby z tym najmniejszego problemu. Jednak koronawirus jest groźny i nic do tej pory nie przygotowało na tak ogromną walkę. Opowiadają medycy, jak uczyli się zakładać kombinezony z filmików od włoskich kolegów, opowiadają o brakach w zaopatrzeniu. Jedni zajmują się komentowaniem działań rządu, inni wręcz przeciwnie – skupiają się wyłącznie na doświadczeniach z najbliższego otoczenia. Nie wszyscy silą się na uprzejmość, są i tacy, którzy w ostrym języku dają upust codziennym emocjom. Bohaterowie tego tomu opowiadają o postawach rodzin, współpracowników i sąsiadów i autorka stawia w tym wypadku raczej na historie krzepiące: nawet jeśli gdzieś były problemy z zaakceptowaniem ryzyka, wszystko kończyło się wielkim porozumieniem i wsparciem. Źle jest zawsze gdzie indziej – pod tym względem próbuje Sztyler-Turovsky stworzyć książkową utopię. Jednak takie obrazki są potrzebne zwłaszcza innym przedstawicielom służby zdrowia, przede wszystkim tym, którzy tracą już siły i nadzieję na wsparcie z zewnątrz.
„Oddział zakaźny. Historie bez cenzury” to nie miejsce na wymienianie „bezobjawowych” pacjentów. Tu pacjenci mogą stracić życie w ciągu pół godziny od wystąpienia problemów z oddychaniem, tu lekarze i pielęgniarki pomagają odchodzącym połączyć się telefonicznie z rodzinami, by mogli się chociaż w ten sposób pożegnać. Tu panuje wielka partyzantka: brakuje wszystkiego i wciąż trzeba kombinować, żeby przetrwać. A medialne doniesienia? Nikt nie zwraca na nie uwagi. Szkoda czasu.
Apel
Agnieszka Sztyler-Turovsky dociera do lekarzy, pielęgniarek i ratowników medycznych, którzy mierzą się z sytuacją, na jaką nie byli przygotowani. „Oddział zakaźny. Historie bez cenzury” to nie tylko zwierzenia zakaźników, ale i tych, którzy szybko musieli się nauczyć nowych procedur i wdrożyć je w życie. To opowieści tych, którzy nie mają czasu na śledzenie medialnych doniesień w sprawie COVID-19 i branie udziału w idiotycznych sporach wywoływanych przez „niewierzących” w koronawirusa, bo na co dzień mają aż za wiele przypadków śmiertelnych – nawet kiedy nic wcześniej nie wskazywało na zbliżający się koniec. Dociera autorka też do lekarzy, których wypowiedzi zostały zmanipulowane i wykorzystywane przez zwolenników teorii spiskowych. Najczęściej jednak trafia do ludzi, którzy przekazują w mniej lub bardziej żołnierskich słowach to, że należy nosić maseczki, przestrzegać zasady dystansu społecznego i nie narażać siebie i innych, kiedy ma się jakiekolwiek podejrzenia co do swojego złego stanu zdrowia.
Często w opowieściach pojawia się motyw pacjenta zero w Polsce – rzecz dotyczy pierwszego lockdownu i uczenia się pandemii przez medyków. Pojawiają się w książce lekarze, którzy dostali nakaz pracy w szpitalu jednoimiennym i ci, których placówka zostaje właśnie w taki szpital przekształcona. Ale pojawiają się również ci, którzy muszą zadbać o to, żeby nie narażać innych chorych na kontakt z niebezpiecznym wirusem. Lekarze są świadomi, że wiele planowanych zabiegów nie może dojść do skutku, co więcej: nawet ich bliscy czasami nie mogą otrzymać potrzebnej pomocy, chociaż przed pandemią nie byłoby z tym najmniejszego problemu. Jednak koronawirus jest groźny i nic do tej pory nie przygotowało na tak ogromną walkę. Opowiadają medycy, jak uczyli się zakładać kombinezony z filmików od włoskich kolegów, opowiadają o brakach w zaopatrzeniu. Jedni zajmują się komentowaniem działań rządu, inni wręcz przeciwnie – skupiają się wyłącznie na doświadczeniach z najbliższego otoczenia. Nie wszyscy silą się na uprzejmość, są i tacy, którzy w ostrym języku dają upust codziennym emocjom. Bohaterowie tego tomu opowiadają o postawach rodzin, współpracowników i sąsiadów i autorka stawia w tym wypadku raczej na historie krzepiące: nawet jeśli gdzieś były problemy z zaakceptowaniem ryzyka, wszystko kończyło się wielkim porozumieniem i wsparciem. Źle jest zawsze gdzie indziej – pod tym względem próbuje Sztyler-Turovsky stworzyć książkową utopię. Jednak takie obrazki są potrzebne zwłaszcza innym przedstawicielom służby zdrowia, przede wszystkim tym, którzy tracą już siły i nadzieję na wsparcie z zewnątrz.
„Oddział zakaźny. Historie bez cenzury” to nie miejsce na wymienianie „bezobjawowych” pacjentów. Tu pacjenci mogą stracić życie w ciągu pół godziny od wystąpienia problemów z oddychaniem, tu lekarze i pielęgniarki pomagają odchodzącym połączyć się telefonicznie z rodzinami, by mogli się chociaż w ten sposób pożegnać. Tu panuje wielka partyzantka: brakuje wszystkiego i wciąż trzeba kombinować, żeby przetrwać. A medialne doniesienia? Nikt nie zwraca na nie uwagi. Szkoda czasu.
Chihiro Maruyama (tekst), Hiro Kamigaki oraz IC4Design: Detektyw Pierre w labiryncie. Dziwny przypadek zamku na niebie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Błądzenie
Detektyw Pierre, a także jego towarzyszka muszą zaangażować się w kolejne śledztwo. Tym razem zagrożone jest Jajo Zamętu, cud świata niezwykle rzadko pokazywany publiczności. Wszędzie jest mnóstwo ludzi, a w takich okolicznościach nietrudno o kradzież. Trzeba będzie poruszać się po labiryntach jak najszybciej, żeby poradzić sobie ze spiskowcami. A przy okazji realizować rozmaite inne zadania. „Detektyw Pierre w labiryncie. Dziwny przypadek zamku na niebie” to jedna z trudniejszych łamigłówek: oparta na zabawie w znajdowaniu dróg, wiąże się jeszcze z historią detektywistyczną i z szeregiem dodatkowych zadań. Bohater ma wyznaczony cel, odbiorcy muszą mu pomóc – przejść odpowiednią trasę i zdobywać po drodze punkty, tak, by całość zamieniała się niemal w grę komputerową. „Dziwny przypadek zamku na niebie” to umiejętne wykorzystywanie chaosu zabaw dla szerokiego grona odbiorców – w takich sytuacjach zwykle dzieje się coś nieprzewidzianego i groźnego, zadaniem użytkowników tego tomu będzie uratowanie bohaterów, wskazanie zaginionych i pomoc niesiona wszystkim potrzebującym. Co ciekawe, najpierw trzeba samodzielnie znaleźć start i metę, specjalnie oznaczone – jednak nie takie proste do wykrycia.
Chihiro Maruyama (tekst) i Hiro Kamigaki oraz IC4Design tworzą książkę, która ma imponować młodym ludziom (przyciągnie raczej młodzież, i to młodzież spragnioną graficznych popisów): chociaż kanwą są tutaj gry logiczne z tomików dla dzieci – przechodzenie labiryntów przestaje być prostą i naiwną rozrywką, kiedy te labirynty wtopione są w bardzo szczegółowe obrazki. Nie dość, że „Dziwny przypadek zamku na niebie” to książka wielkoformatowa, to jeszcze każda rozkładówka pełna jest miniaturowych postaci i jeszcze mniejszych przedmiotów – trzeba naprawdę długo się przyglądać kolejnym stronom, żeby odnaleźć właściwe przedmioty i punkty. Historia detektywa przedstawiana jest na dole każdej rozkładówki – ale poza krótkim komentarzem dynamizującym zabawę i wyznaczającym rodzaj wyzwania w danym momencie pojawiają się również hasłowo zarysowane kolejne zadania. Tutaj autorzy bawią się w modyfikowanie różnych gatunków i w wyszukiwanie użytkowych form po to, by urozmaicić zestaw poleceń, ale też – żeby przypomnieć czytelnikom, że znajdują się w grze, nie – że oglądają książkę.
Ta pozycja charakteryzuje się ogromnym wręcz stopniem skomplikowania, jest pełna maleńkich motywów – i wystarczy jako rozrywka na długo. Jeśli ktoś lubił w dzieciństwie przechodzenie labiryntów, Detektywa Pierre’a po prostu pokocha: nie da się od tej książki oderwać. Trzeba przyznać, że autorzy uczą cierpliwości i dokładności, wybierają mało spopularyzowany w książkach obrazkowych motyw i realizują go we wręcz skarykaturalizowanej formie. Jest tu mnóstwo kolorów i żadnej taryfy ulgowej – zadania dla młodych odbiorców wiążą się zatem nie tyle ze spostrzegawczością co ze sprytem. Nie jest to tom, w którym rozwiązania nasuwają się same; co bardziej sfrustrowani odbiorcy będą mogli skorzystać z klucza podpowiedzi na końcu tomu – co już wskazuje na poziom trudności. Jest to jednak również książka do podziwiania.
Błądzenie
Detektyw Pierre, a także jego towarzyszka muszą zaangażować się w kolejne śledztwo. Tym razem zagrożone jest Jajo Zamętu, cud świata niezwykle rzadko pokazywany publiczności. Wszędzie jest mnóstwo ludzi, a w takich okolicznościach nietrudno o kradzież. Trzeba będzie poruszać się po labiryntach jak najszybciej, żeby poradzić sobie ze spiskowcami. A przy okazji realizować rozmaite inne zadania. „Detektyw Pierre w labiryncie. Dziwny przypadek zamku na niebie” to jedna z trudniejszych łamigłówek: oparta na zabawie w znajdowaniu dróg, wiąże się jeszcze z historią detektywistyczną i z szeregiem dodatkowych zadań. Bohater ma wyznaczony cel, odbiorcy muszą mu pomóc – przejść odpowiednią trasę i zdobywać po drodze punkty, tak, by całość zamieniała się niemal w grę komputerową. „Dziwny przypadek zamku na niebie” to umiejętne wykorzystywanie chaosu zabaw dla szerokiego grona odbiorców – w takich sytuacjach zwykle dzieje się coś nieprzewidzianego i groźnego, zadaniem użytkowników tego tomu będzie uratowanie bohaterów, wskazanie zaginionych i pomoc niesiona wszystkim potrzebującym. Co ciekawe, najpierw trzeba samodzielnie znaleźć start i metę, specjalnie oznaczone – jednak nie takie proste do wykrycia.
Chihiro Maruyama (tekst) i Hiro Kamigaki oraz IC4Design tworzą książkę, która ma imponować młodym ludziom (przyciągnie raczej młodzież, i to młodzież spragnioną graficznych popisów): chociaż kanwą są tutaj gry logiczne z tomików dla dzieci – przechodzenie labiryntów przestaje być prostą i naiwną rozrywką, kiedy te labirynty wtopione są w bardzo szczegółowe obrazki. Nie dość, że „Dziwny przypadek zamku na niebie” to książka wielkoformatowa, to jeszcze każda rozkładówka pełna jest miniaturowych postaci i jeszcze mniejszych przedmiotów – trzeba naprawdę długo się przyglądać kolejnym stronom, żeby odnaleźć właściwe przedmioty i punkty. Historia detektywa przedstawiana jest na dole każdej rozkładówki – ale poza krótkim komentarzem dynamizującym zabawę i wyznaczającym rodzaj wyzwania w danym momencie pojawiają się również hasłowo zarysowane kolejne zadania. Tutaj autorzy bawią się w modyfikowanie różnych gatunków i w wyszukiwanie użytkowych form po to, by urozmaicić zestaw poleceń, ale też – żeby przypomnieć czytelnikom, że znajdują się w grze, nie – że oglądają książkę.
Ta pozycja charakteryzuje się ogromnym wręcz stopniem skomplikowania, jest pełna maleńkich motywów – i wystarczy jako rozrywka na długo. Jeśli ktoś lubił w dzieciństwie przechodzenie labiryntów, Detektywa Pierre’a po prostu pokocha: nie da się od tej książki oderwać. Trzeba przyznać, że autorzy uczą cierpliwości i dokładności, wybierają mało spopularyzowany w książkach obrazkowych motyw i realizują go we wręcz skarykaturalizowanej formie. Jest tu mnóstwo kolorów i żadnej taryfy ulgowej – zadania dla młodych odbiorców wiążą się zatem nie tyle ze spostrzegawczością co ze sprytem. Nie jest to tom, w którym rozwiązania nasuwają się same; co bardziej sfrustrowani odbiorcy będą mogli skorzystać z klucza podpowiedzi na końcu tomu – co już wskazuje na poziom trudności. Jest to jednak również książka do podziwiania.
środa, 25 listopada 2020
Tomasz Kieres: Kilka słów o miłości
Filia, Poznań 2020.
Nieuświadomienie
Tomasz Kieres próbuje być Januszem L. Wiśniewskim i przekonywać czytelniczki, że doskonale rozumie, o co im chodzi w uczuciach – co oznacza, że mniej energii poświęca na szlifowanie fabuły, skupia się za to na bezustannym roztrząsaniu emocji bohatera. W książce „Kilka słów o miłości” stawia na postać Szymona, mężczyzny, który nie potrafi się zaangażować w żaden związek. Szymon ma trzydzieści pięć lat i jeszcze nigdy nie był z żadną kobietą dłużej niż rok, ale to w żaden sposób nie daje mu do myślenia. Mężczyzna obserwuje za to, jak kolejne partnerki decydują za niego i odchodzą. W momencie otwarcia powieści „Kilka słów o miłości” rezygnuje z Szymona Oliwia – kobieta sukcesu, zdecydowana, silna i pewna siebie. Oliwia potrafi tak pokierować rozmową, żeby z niedopowiedzeń wynikało to, co najważniejsze: w tym związku coś poważnie nie gra. Szymon nie ma jednak czasu, żeby się tym przejąć, bo właśnie zdobywa przyjaciółkę (zresztą – za sprawą Oliwii). Ma tylko jeździć z nią do pracy, do Warszawy. Karolina zresztą jest w stałym związku, przygotowuje się do ślubu, a jej zaborczy i nadopiekuńczy narzeczony nie dopuściłby do jakiegokolwiek pogłębiania relacji z sąsiadem. Kiedy zaczyna się „Kilka słów o miłości”, Szymon poznaje u Karoliny jej siostrę, Weronikę – i to z Weroniką (która w związki nigdy się nie angażuje) zaczyna układać sobie życie. To początek tomu.
Tomasz Kieres po prostu uwielbia psychologiczne dylematy. Jest w stanie w dialogach bez końca zajmować się jednym spojrzeniem czy słowem, albo tonem bohaterów – do tego stopnia, że kiedy dochodzi do poważnych rozmów między postaciami ma się ochotę natychmiast zacząć kartkować powieść. Nie dość, że w tym podejściu jest bardzo drobiazgowy, to jeszcze – przewidywalny, zawsze, kiedy pozwala bohaterom na analizowanie bez końca stanów emocjonalnych, dąży do wstrząsu w ich życiu. Jednocześnie staje się oczywiste, że mimo ucieczek to do Karoliny Szymon czuje najwięcej – nawet jeśli sam przed sobą się do tego nie chce przyznać. I ta przewidywalność w tomie „Kilka słów o miłości” sprawia, że trudno jest czekać na finał. Być może czytelniczki-idealistki będą zachwycone mężczyzną, który tak doskonale rozumie kobiety – tyle tylko, że przez taką kreację Szymon staje się zupełnie niewiarygodny, a jeszcze rozbudza nadzieję tych pań, które nie potrafią odróżniać rzeczywistości od fikcji literackiej. Kieres pisze przez to książkę pod publiczkę, jest świadomy potrzeb odbiorczyń w dziedzinie lektur rozrywkowych – ale mocno przesadza w wykorzystywaniu wiedzy na temat tego, co chciałyby przeczytać. W efekcie „Kilka słów o miłości” często traci rytm, atmosfera siada przez rozwlekłość uczuciowych analiz i znaczące gesty czy spojrzenia. W obrębie samej fabuły z kolei autor stosuje wielkie przeskoki czasowe – i to już całkiem rozbija akcję.
Nieuświadomienie
Tomasz Kieres próbuje być Januszem L. Wiśniewskim i przekonywać czytelniczki, że doskonale rozumie, o co im chodzi w uczuciach – co oznacza, że mniej energii poświęca na szlifowanie fabuły, skupia się za to na bezustannym roztrząsaniu emocji bohatera. W książce „Kilka słów o miłości” stawia na postać Szymona, mężczyzny, który nie potrafi się zaangażować w żaden związek. Szymon ma trzydzieści pięć lat i jeszcze nigdy nie był z żadną kobietą dłużej niż rok, ale to w żaden sposób nie daje mu do myślenia. Mężczyzna obserwuje za to, jak kolejne partnerki decydują za niego i odchodzą. W momencie otwarcia powieści „Kilka słów o miłości” rezygnuje z Szymona Oliwia – kobieta sukcesu, zdecydowana, silna i pewna siebie. Oliwia potrafi tak pokierować rozmową, żeby z niedopowiedzeń wynikało to, co najważniejsze: w tym związku coś poważnie nie gra. Szymon nie ma jednak czasu, żeby się tym przejąć, bo właśnie zdobywa przyjaciółkę (zresztą – za sprawą Oliwii). Ma tylko jeździć z nią do pracy, do Warszawy. Karolina zresztą jest w stałym związku, przygotowuje się do ślubu, a jej zaborczy i nadopiekuńczy narzeczony nie dopuściłby do jakiegokolwiek pogłębiania relacji z sąsiadem. Kiedy zaczyna się „Kilka słów o miłości”, Szymon poznaje u Karoliny jej siostrę, Weronikę – i to z Weroniką (która w związki nigdy się nie angażuje) zaczyna układać sobie życie. To początek tomu.
Tomasz Kieres po prostu uwielbia psychologiczne dylematy. Jest w stanie w dialogach bez końca zajmować się jednym spojrzeniem czy słowem, albo tonem bohaterów – do tego stopnia, że kiedy dochodzi do poważnych rozmów między postaciami ma się ochotę natychmiast zacząć kartkować powieść. Nie dość, że w tym podejściu jest bardzo drobiazgowy, to jeszcze – przewidywalny, zawsze, kiedy pozwala bohaterom na analizowanie bez końca stanów emocjonalnych, dąży do wstrząsu w ich życiu. Jednocześnie staje się oczywiste, że mimo ucieczek to do Karoliny Szymon czuje najwięcej – nawet jeśli sam przed sobą się do tego nie chce przyznać. I ta przewidywalność w tomie „Kilka słów o miłości” sprawia, że trudno jest czekać na finał. Być może czytelniczki-idealistki będą zachwycone mężczyzną, który tak doskonale rozumie kobiety – tyle tylko, że przez taką kreację Szymon staje się zupełnie niewiarygodny, a jeszcze rozbudza nadzieję tych pań, które nie potrafią odróżniać rzeczywistości od fikcji literackiej. Kieres pisze przez to książkę pod publiczkę, jest świadomy potrzeb odbiorczyń w dziedzinie lektur rozrywkowych – ale mocno przesadza w wykorzystywaniu wiedzy na temat tego, co chciałyby przeczytać. W efekcie „Kilka słów o miłości” często traci rytm, atmosfera siada przez rozwlekłość uczuciowych analiz i znaczące gesty czy spojrzenia. W obrębie samej fabuły z kolei autor stosuje wielkie przeskoki czasowe – i to już całkiem rozbija akcję.
wtorek, 24 listopada 2020
Anna Wiener: Dolina niesamowitości
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Poza marzeniami
Anna Wiener przygląda się start-upom związanym z nowymi technologiami. Dzięki temu, że sama znajduje pracę w Dolinie Krzemowej właśnie w takim miejscu, może od środka przeanalizować sytuację i pokazać czytelnikom, że nie zawsze z branżą hi-tech wiążą się wielkie wyzwania zawodowe czy wielkie pieniądze. Sama jest raczej rozgoryczona tym, co odkrywa – chociaż znalazła się tutaj, żeby uciec od kieratu i braku perspektyw, a przeszła wielką drogę – od branży wydawniczej do społeczności start-upu technologicznego – nie ma sposobu na wydobycie się z marazmu. Na swoją obronę może mieć to, że jest młoda i wciąż poszukuje, nie zdefiniowała, jaką ścieżką chciałaby podążać, szuka trochę po omacku i popełnia błędy – to zrozumiałe i w pełni dozwolone, Dolina Krzemowa umożliwia eksperymenty i testy. Jednocześnie środowisko akceptuje strategie oparte na samorozwoju, inaczej niż w korporacjach – umożliwia działania na rzecz osobistego zadowolenia. A jednak i tutaj Anna Wiener nie czuje się na miejscu. To sprawia, że sytuację może oceniać z dystansu, uciekać od zaangażowania i bezkrytycznego wychwalania atutów pracy w start-upie (młodym, prężnym i rozwijającym się).
Bohaterka omawia kolejne kwestie związane z relacjami międzyludzkimi i z wyzwaniami w pracy. Próbuje przedstawić czytelnikom pełen obraz funkcjonowania w takiej grupie. Przy okazji może się też zająć kwestią kobiet w branży hi-tech (czuje się bardziej ozdobą niż pracownikiem cenionym ze względu na umiejętności): to rynek, który ma zapewniać płci pięknej szanse rozwoju. Jednak nie wszystko jest w nim idealne. Im bardziej autorka zanurza się w tematy związane z codziennością w start-upie, tym więcej problemów i przeszkód w cieszeniu się pracą znajduje – i można się zastanawiać, czy to specyfika jej osobistego podejścia, które nie pozwala na zagrzanie miejsca w żadnej firmie, czy też – organizacja start-upowej rzeczywistości. Anna Wiener coraz częściej zastanawia się, jak jej postawy będą postrzegane przez innych, czuje się oceniana, a przy tym dostrzega pozory w zachowaniach kolegów i szefów. Wszystko jedno, co deklarować będzie firma – jeśli ktoś zechce przyjrzeć się nieświadomym reakcjom i niemym komunikatom, wyzwolonym choćby przez mowę ciała – przekona się, że nie jest tu zbyt optymistycznie.
W „Dolinie niesamowitości” temat jest czynnikiem, który przyciągnie odbiorców – zawsze opowieści z miejsc powszechnie niedostępnych budzą ciekawość i stają się atrakcją lekturową. Jednak Anna Wiener nie ma zbyt dużej wprawy w prowadzeniu brawurowych narracji: kiedy pisze, próbuje jednocześnie uchwycić specyfikę start-upu, rolę kobiet, swoje relacje z innymi oraz własne nastroje – i w efekcie nie może przekonać do żadnego ze składników. Nie potrafi – i to prawdopodobnie jest podstawowy problem w narracji – eksponować puent, ba: nawet nie zawsze je dostrzega. Tematem zachęci do siebie, ale stylem nie przekona.
Poza marzeniami
Anna Wiener przygląda się start-upom związanym z nowymi technologiami. Dzięki temu, że sama znajduje pracę w Dolinie Krzemowej właśnie w takim miejscu, może od środka przeanalizować sytuację i pokazać czytelnikom, że nie zawsze z branżą hi-tech wiążą się wielkie wyzwania zawodowe czy wielkie pieniądze. Sama jest raczej rozgoryczona tym, co odkrywa – chociaż znalazła się tutaj, żeby uciec od kieratu i braku perspektyw, a przeszła wielką drogę – od branży wydawniczej do społeczności start-upu technologicznego – nie ma sposobu na wydobycie się z marazmu. Na swoją obronę może mieć to, że jest młoda i wciąż poszukuje, nie zdefiniowała, jaką ścieżką chciałaby podążać, szuka trochę po omacku i popełnia błędy – to zrozumiałe i w pełni dozwolone, Dolina Krzemowa umożliwia eksperymenty i testy. Jednocześnie środowisko akceptuje strategie oparte na samorozwoju, inaczej niż w korporacjach – umożliwia działania na rzecz osobistego zadowolenia. A jednak i tutaj Anna Wiener nie czuje się na miejscu. To sprawia, że sytuację może oceniać z dystansu, uciekać od zaangażowania i bezkrytycznego wychwalania atutów pracy w start-upie (młodym, prężnym i rozwijającym się).
Bohaterka omawia kolejne kwestie związane z relacjami międzyludzkimi i z wyzwaniami w pracy. Próbuje przedstawić czytelnikom pełen obraz funkcjonowania w takiej grupie. Przy okazji może się też zająć kwestią kobiet w branży hi-tech (czuje się bardziej ozdobą niż pracownikiem cenionym ze względu na umiejętności): to rynek, który ma zapewniać płci pięknej szanse rozwoju. Jednak nie wszystko jest w nim idealne. Im bardziej autorka zanurza się w tematy związane z codziennością w start-upie, tym więcej problemów i przeszkód w cieszeniu się pracą znajduje – i można się zastanawiać, czy to specyfika jej osobistego podejścia, które nie pozwala na zagrzanie miejsca w żadnej firmie, czy też – organizacja start-upowej rzeczywistości. Anna Wiener coraz częściej zastanawia się, jak jej postawy będą postrzegane przez innych, czuje się oceniana, a przy tym dostrzega pozory w zachowaniach kolegów i szefów. Wszystko jedno, co deklarować będzie firma – jeśli ktoś zechce przyjrzeć się nieświadomym reakcjom i niemym komunikatom, wyzwolonym choćby przez mowę ciała – przekona się, że nie jest tu zbyt optymistycznie.
W „Dolinie niesamowitości” temat jest czynnikiem, który przyciągnie odbiorców – zawsze opowieści z miejsc powszechnie niedostępnych budzą ciekawość i stają się atrakcją lekturową. Jednak Anna Wiener nie ma zbyt dużej wprawy w prowadzeniu brawurowych narracji: kiedy pisze, próbuje jednocześnie uchwycić specyfikę start-upu, rolę kobiet, swoje relacje z innymi oraz własne nastroje – i w efekcie nie może przekonać do żadnego ze składników. Nie potrafi – i to prawdopodobnie jest podstawowy problem w narracji – eksponować puent, ba: nawet nie zawsze je dostrzega. Tematem zachęci do siebie, ale stylem nie przekona.
Grażyna Bąkiewicz: Ta śmieszna i straszna PRL
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Podobieństwa
Po raz kolejny Grażyna Bąkiewicz zaprasza młodych czytelników na lekcję historii z przyszłości. Klasa pana Cebuli – dzieciaki, które dysponują przedziwnymi talentami po awarii błyskacza – musi odbywać w ramach zajęć szkolnych podróże w przeszłość. Wszyscy na miejscu decydują, czy chcą być widzialni (to umożliwia kontakt z miejscowymi, ale nie pozwala czasami dotrzeć do miejsc, w których nie mogą pojawiać się dzieci), czy też niewidzialni (przed niebezpieczeństwami i tak chroni ich specjalna osłona). Pan Cebula, dość ekscentryczny historyk, podsuwa uczniom zadania do rozwiązania: zadaje pytania, na które odpowiedź trzeba znaleźć w dawnych czasach. Za pracę przydziela punkty, dzieci mają więc element rywalizacji i mogą docenić brak klasycznych klasówek. Zresztą uczniowie z przyszłości mają wiedzę w małym palcu: wystarczy, że nim postukają, żeby wywołać potrzebne wiadomości. W związku z tym nie muszą wkuwać dat. Mają za to nauczyć się, jak rozwiązywać problemy i wyciągać logiczne wnioski z obserwacji. To rozwiązanie okazało się znakomite: Grażyna Bąkiewicz wespół z Arturem Nowickim prowadzi serię edukacyjną, która wyróżnia się na rynku: łączy elementy wiedzy, sztuczki mnemotechniczne oraz… psychologiczne i obyczajowe perypetie dzieciaków z klasy pana Cebuli. Za każdym razem kto inny prowadzi narrację – bohaterowie z poprzednich tomów w nowym stanowią tło. W części „Ta śmieszna i straszna PRL” opowieść należy do dwunastoletniej Meli. Mela chciałaby nauczyć się grać na saksofonie, jak jej prababcia. Właśnie odkryła, że przodkini, Melania, pasjonowała się jazzem i słuchała go w czasach PRL-u. Tymczasem pan Cebula zaplanował właśnie wyprawę do PRL-u. Oficjalnie po to, żeby dzieci dowiedziały się, co działo się z papierem toaletowym, produkowanym na potęgę i wiecznie deficytowym. Niby zadanie banalne a nawet śmieszne – ale niekoniecznie dla bohaterów, którzy przenoszą się w przeszłość i odkrywają kolejne absurdy PRL-u.
Dzieci z klasy Meli przekonują się, jak władze ograniczały wolność obywateli, dowiadują się, czym było świętowanie pod przymusem, staną w kolejce, by zdobyć niedostępne na co dzień towary i przekonają się, jak rodziny organizowały sobie czas, żeby nie stracić szansy na zakup. Będzie tu sporo obyczajowości, ale też dużo polityki, żeby i bohaterowie, i odbiorcy mogli poznać PRL od podszewki. Tajemnica papieru toaletowego w końcu się wyjaśni, ale znacznie ważniejsze będą wiadomości zdobywane po drodze – a zamieszczane albo w fabule przez mistrzowsko prowadzącą narrację Grażynę Bąkiewicz, albo w komiksach, w których humorem popisuje się Artur Nowicki. Tutaj dzieje się dużo, a poza informacjami historycznymi autorka proponuje też dylematy dziewczynki, która musi znaleźć sposób na poinformowanie rodziców, że chciałaby uczyć się grać na saksofonie a nie na skrzypcach. „Ta śmieszna i straszna PRL” to opowieść barwna, wypełniona ciekawostkami i przekonująca małych odbiorców, że historia to nie tylko daty i bitwy, ale również codzienność – czasami groźna, a czasami zabawna. Grażyna Bąkiewicz po raz kolejny udowadnia, że doskonale czuje się w tym cyklu. Tworzy narracje, które zapadają w pamięć i stanowią sporą podpowiedź dla dzieci uczących się o wybranym okresie historycznym w szkole – zapewnia rozrywkę, a do tego dodaje zestaw faktów i scenek, które ułatwiają logiczne myślenie. Ta autorka wie, jak można uczyć historii przez zabawę i bardzo dobrze to wykorzystuje.
Podobieństwa
Po raz kolejny Grażyna Bąkiewicz zaprasza młodych czytelników na lekcję historii z przyszłości. Klasa pana Cebuli – dzieciaki, które dysponują przedziwnymi talentami po awarii błyskacza – musi odbywać w ramach zajęć szkolnych podróże w przeszłość. Wszyscy na miejscu decydują, czy chcą być widzialni (to umożliwia kontakt z miejscowymi, ale nie pozwala czasami dotrzeć do miejsc, w których nie mogą pojawiać się dzieci), czy też niewidzialni (przed niebezpieczeństwami i tak chroni ich specjalna osłona). Pan Cebula, dość ekscentryczny historyk, podsuwa uczniom zadania do rozwiązania: zadaje pytania, na które odpowiedź trzeba znaleźć w dawnych czasach. Za pracę przydziela punkty, dzieci mają więc element rywalizacji i mogą docenić brak klasycznych klasówek. Zresztą uczniowie z przyszłości mają wiedzę w małym palcu: wystarczy, że nim postukają, żeby wywołać potrzebne wiadomości. W związku z tym nie muszą wkuwać dat. Mają za to nauczyć się, jak rozwiązywać problemy i wyciągać logiczne wnioski z obserwacji. To rozwiązanie okazało się znakomite: Grażyna Bąkiewicz wespół z Arturem Nowickim prowadzi serię edukacyjną, która wyróżnia się na rynku: łączy elementy wiedzy, sztuczki mnemotechniczne oraz… psychologiczne i obyczajowe perypetie dzieciaków z klasy pana Cebuli. Za każdym razem kto inny prowadzi narrację – bohaterowie z poprzednich tomów w nowym stanowią tło. W części „Ta śmieszna i straszna PRL” opowieść należy do dwunastoletniej Meli. Mela chciałaby nauczyć się grać na saksofonie, jak jej prababcia. Właśnie odkryła, że przodkini, Melania, pasjonowała się jazzem i słuchała go w czasach PRL-u. Tymczasem pan Cebula zaplanował właśnie wyprawę do PRL-u. Oficjalnie po to, żeby dzieci dowiedziały się, co działo się z papierem toaletowym, produkowanym na potęgę i wiecznie deficytowym. Niby zadanie banalne a nawet śmieszne – ale niekoniecznie dla bohaterów, którzy przenoszą się w przeszłość i odkrywają kolejne absurdy PRL-u.
Dzieci z klasy Meli przekonują się, jak władze ograniczały wolność obywateli, dowiadują się, czym było świętowanie pod przymusem, staną w kolejce, by zdobyć niedostępne na co dzień towary i przekonają się, jak rodziny organizowały sobie czas, żeby nie stracić szansy na zakup. Będzie tu sporo obyczajowości, ale też dużo polityki, żeby i bohaterowie, i odbiorcy mogli poznać PRL od podszewki. Tajemnica papieru toaletowego w końcu się wyjaśni, ale znacznie ważniejsze będą wiadomości zdobywane po drodze – a zamieszczane albo w fabule przez mistrzowsko prowadzącą narrację Grażynę Bąkiewicz, albo w komiksach, w których humorem popisuje się Artur Nowicki. Tutaj dzieje się dużo, a poza informacjami historycznymi autorka proponuje też dylematy dziewczynki, która musi znaleźć sposób na poinformowanie rodziców, że chciałaby uczyć się grać na saksofonie a nie na skrzypcach. „Ta śmieszna i straszna PRL” to opowieść barwna, wypełniona ciekawostkami i przekonująca małych odbiorców, że historia to nie tylko daty i bitwy, ale również codzienność – czasami groźna, a czasami zabawna. Grażyna Bąkiewicz po raz kolejny udowadnia, że doskonale czuje się w tym cyklu. Tworzy narracje, które zapadają w pamięć i stanowią sporą podpowiedź dla dzieci uczących się o wybranym okresie historycznym w szkole – zapewnia rozrywkę, a do tego dodaje zestaw faktów i scenek, które ułatwiają logiczne myślenie. Ta autorka wie, jak można uczyć historii przez zabawę i bardzo dobrze to wykorzystuje.
poniedziałek, 23 listopada 2020
Majka Nowak: Jak nie zostałam influencerką
Filia, Poznań 2020.
Zarabianie w internecie
Jest ta książka reklamowana jako najzabawniejsza powieść tego roku i nie do końca należy w to wierzyć. Bo chociaż Majka Nowak radzi sobie z satyrycznym komentowaniem rzeczywistości wirtualnej i tendencji wśród influencerów, to jednak pomysłu na dużą formę nie ma i poprzestaje na szeregu monologów wewnętrznych bohaterki-nieudaczniczki. Majka z książki nie ma zbyt wiele do zaoferowania potencjalnym fanom. Na razie traci pracę, co oznacza, że będzie mieć trochę wolnego czasu i więcej niż zwykle pieniędzy na koncie (nie myśli o tym, że trzy wypłaty mają jej zapewnić stabilność finansową dopóki nie znajdzie sobie kolejnego zatrudnienia – cieszy się z faktu, że są). Skoro już nie musi chodzić do pracy, postanawia zrobić karierę w internecie – bez konieczności wychodzenia z domu i rezygnowania z ulubionych rozrywek. Maja ma nadwagę, jest niezbyt urodziwa (przynajmniej nie znosi widoku swojej twarzy na zdjęciach), najchętniej przesiaduje w dresach, a ponadto jest dość zaniedbana. Brakuje jej kondycji i motywacji do tego, by coś w swoim życiu zmienić. Niespecjalnie dba o porządek, nie ma faceta (co niezmiennie irytuje jej mamę) ani żadnych talentów, które mogłaby spieniężyć. O swoich brakach boleśnie się przekonuje w czasie prób zostania influencerką. Bo ktoś, kto nie ma o sobie zbyt dobrego mniemania – jak Majka właśnie – nie ma też szans na pociągnięcie za sobą tłumów. Bohaterka musiałaby najpierw uwierzyć w siebie, a później przyjąć do wiadomości fakt, że inwestycje są nieodłącznym składnikiem sukcesu. Najlepiej wychodzi Mai picie wina i oglądanie seriali. A na tym trudno zbić fortunę.
Kiedy bohaterka postanawia zostać influencerką, kształtuje się też sama książka. Maja relacjonuje swoje perypetie w kolejnych rozdziałach tematycznych. Chce być najpierw fitinfluencerką i toczy walkę z własnym lenistwem, nadwagą oraz nieumiejętnością wykonywania różnych ćwiczeń, później próbuje między innymi zaangażować się w przedstawianie zdjęć zwierząt (tyle że jej kot nie chce współpracować), prezentowanie ubrań, makijażu na różne okazje, chce spróbować swoich sił w aranżacjach wnętrz, w travellingu, albo w rękodzielnictwie – za każdym razem ponosząc przewidywalną porażkę. Maja nie nadaje się po prostu do robienia kariery w internecie, ale nie przyjmuje tego do wiadomości. Niesiona entuzjazmem, realizuje kolejne ambitne projekty, ale zapału wystarcza jej na start.
„Jak nie zostałam influencerką” to książka zabawna – ale też przewidywalna, co jest największą jej wadą. Autorka w zasadzie nie wychodzi poza kolejne doświadczenia bohaterki prowadzące do porażki w dziedzinie internetowych blogów, nie pozwala jej na życie poza modnym światkiem. To może w pewnym momencie zmęczyć. Nawet jeśli potężną bronią Majki Nowak jest ironia (i autoironia bohaterki), brakuje tu czegoś już na etapie konstrukcji. Majka Nowak wyśmiewa internetowe mody, bawi się kolejnymi zadaniami, pokazując ich kulisy (i brak olśniewających efektów), ale za tym wszystkim nie stoi wiele poza chęcią rozbawienia odbiorczyń. Tej książce przydałyby się nożyczki – i odchudzenie całości o 2/3. „Jak nie zostałam influencerką” to jedynie przegląd tego, czym można próbować zabłysnąć w internecie – i radość z niepowodzeń kobiety, która na pewno nie może dyktować warunków funkcjonowania innym, bo nie radzi sobie ze sobą samą. A to za mało, żeby zdobyć tytuł najzabawniejszej powieści roku.
Zarabianie w internecie
Jest ta książka reklamowana jako najzabawniejsza powieść tego roku i nie do końca należy w to wierzyć. Bo chociaż Majka Nowak radzi sobie z satyrycznym komentowaniem rzeczywistości wirtualnej i tendencji wśród influencerów, to jednak pomysłu na dużą formę nie ma i poprzestaje na szeregu monologów wewnętrznych bohaterki-nieudaczniczki. Majka z książki nie ma zbyt wiele do zaoferowania potencjalnym fanom. Na razie traci pracę, co oznacza, że będzie mieć trochę wolnego czasu i więcej niż zwykle pieniędzy na koncie (nie myśli o tym, że trzy wypłaty mają jej zapewnić stabilność finansową dopóki nie znajdzie sobie kolejnego zatrudnienia – cieszy się z faktu, że są). Skoro już nie musi chodzić do pracy, postanawia zrobić karierę w internecie – bez konieczności wychodzenia z domu i rezygnowania z ulubionych rozrywek. Maja ma nadwagę, jest niezbyt urodziwa (przynajmniej nie znosi widoku swojej twarzy na zdjęciach), najchętniej przesiaduje w dresach, a ponadto jest dość zaniedbana. Brakuje jej kondycji i motywacji do tego, by coś w swoim życiu zmienić. Niespecjalnie dba o porządek, nie ma faceta (co niezmiennie irytuje jej mamę) ani żadnych talentów, które mogłaby spieniężyć. O swoich brakach boleśnie się przekonuje w czasie prób zostania influencerką. Bo ktoś, kto nie ma o sobie zbyt dobrego mniemania – jak Majka właśnie – nie ma też szans na pociągnięcie za sobą tłumów. Bohaterka musiałaby najpierw uwierzyć w siebie, a później przyjąć do wiadomości fakt, że inwestycje są nieodłącznym składnikiem sukcesu. Najlepiej wychodzi Mai picie wina i oglądanie seriali. A na tym trudno zbić fortunę.
Kiedy bohaterka postanawia zostać influencerką, kształtuje się też sama książka. Maja relacjonuje swoje perypetie w kolejnych rozdziałach tematycznych. Chce być najpierw fitinfluencerką i toczy walkę z własnym lenistwem, nadwagą oraz nieumiejętnością wykonywania różnych ćwiczeń, później próbuje między innymi zaangażować się w przedstawianie zdjęć zwierząt (tyle że jej kot nie chce współpracować), prezentowanie ubrań, makijażu na różne okazje, chce spróbować swoich sił w aranżacjach wnętrz, w travellingu, albo w rękodzielnictwie – za każdym razem ponosząc przewidywalną porażkę. Maja nie nadaje się po prostu do robienia kariery w internecie, ale nie przyjmuje tego do wiadomości. Niesiona entuzjazmem, realizuje kolejne ambitne projekty, ale zapału wystarcza jej na start.
„Jak nie zostałam influencerką” to książka zabawna – ale też przewidywalna, co jest największą jej wadą. Autorka w zasadzie nie wychodzi poza kolejne doświadczenia bohaterki prowadzące do porażki w dziedzinie internetowych blogów, nie pozwala jej na życie poza modnym światkiem. To może w pewnym momencie zmęczyć. Nawet jeśli potężną bronią Majki Nowak jest ironia (i autoironia bohaterki), brakuje tu czegoś już na etapie konstrukcji. Majka Nowak wyśmiewa internetowe mody, bawi się kolejnymi zadaniami, pokazując ich kulisy (i brak olśniewających efektów), ale za tym wszystkim nie stoi wiele poza chęcią rozbawienia odbiorczyń. Tej książce przydałyby się nożyczki – i odchudzenie całości o 2/3. „Jak nie zostałam influencerką” to jedynie przegląd tego, czym można próbować zabłysnąć w internecie – i radość z niepowodzeń kobiety, która na pewno nie może dyktować warunków funkcjonowania innym, bo nie radzi sobie ze sobą samą. A to za mało, żeby zdobyć tytuł najzabawniejszej powieści roku.
Disney: Opowieści z dreszczykiem
Harperkids, Warszawa 2020.
Na dobranoc
Nie wszystkie dzieci wytrzymują dzisiaj całe fabułki. Chociaż kiedyś można było przed snem przeczytać długą lekturę, dzisiaj pociechy przyzwyczajone są do błyskawicznych kreskówek, wszechobecnych filmików reklamowych i rozpraszaczy, przez co nie potrafią skupić uwagi na żadnej książce przez dłuższy czas. Dla takich maluchów przygotowywane są serie pojedynczych opowiadań, motywów krótkich i wybranych z większych całostek. Podobne książki mogą funkcjonować jako reklama klasycznych bajek, pokazywać najmłodszym specyfikę bohaterów albo ich problemów i intrygować. Jest szansa, że dziecko, któremu spodoba się fragment bajki, zechce sięgnąć do całości. Oczywiście dla koncernu Disneya przygotowywanie takich serii zamienia się też w propozycję gadżetową – prawa marketingu są nieubłagane. „Opowieści z dreszczykiem” należą do takich właśnie zestawów opowiadań – krótkich, bogato ilustrowanych i pozbawionych podglądu całości. Zamiast przywiązywania do jednego bohatera i jego świty, proponuje się tutaj czytelnikom szybkie zmiany, dynamikę wewnątrz poszczególnych historii oraz emocje. Tą przewodnią w tym wypadku ma być strach – chociaż nie wiadomo, czy to nie chwyt reklamowy: w końcu nie ma w książce zbyt groźnych sytuacji i postaci – nie będzie zatem obaw, że dzieci przestraszą się tomu i zniechęcą do niego. To raczej wabik na „niegrzeczne” maluchy – i odejście od nazbyt cukierkowych historii.
Duchy, wycie, noc, błyskawice, królowa, która chce wszystkim ścinać głowy, noc i samotność. Opowiadane sobie wzajemnie przerażające historie, dzieci pozostawione bez opieki mamy i czyhające zewsząd zagrożenia, pułapki i strach. To wszystko w połączeniu z postaciami kojarzonymi zwykle z dobrocią i spokojem: wśród bohaterów pojawia się Kubuś Puchatek i jego przyjaciele, Mowgli z ekipą, Wendy z „Piotrusia Pana”, dalmatyńczyki, Miki, Mimi, Donald i Pluto w wersji dziecięcej. Nigdy nie dzieje się nic naprawdę przerażającego, to raczej mocno emocjonalne motywy, zakręty fabularne albo wykorzystanie motywu opowieści – historii w historii – żeby dzieci od początku wiedziały, że bohaterom ostatecznie nic się nie stanie. Disney niby próbuje przypomnieć, że nie jest wyłącznie cukierkowy, chociaż naprawdę tylko to potwierdza. To na pewno publikacja kierowana do małych fanów, tych, którzy disneyowskie produkcje ponadczasowe uwielbiają i lubią do nich wracać – a także do tych dzieci, których nie udaje się zagonić do książek. Takie kilkulatki powinny zostać skuszone właśnie motywem strachu zapowiadanym już w tytule.
Tomik „Opowieści z dreszczykiem” to książka, która poza tekstem zawiera również mnóstwo kadrów charakterystycznych dla disneyowskich kreskówek – można zatem śledzić przygody bohaterów również w warstwie graficznej – a będzie to szczególnie ważne dla dzieci przyzwyczajonych do telewizyjnych rozrywek. Warto oczywiście mieć pod ręką pełne wydania (chociaż Disney i tak zawsze proponuje streszczenia, a nie pełnowymiarowe fabuły) – jeśli dziecko zechce poznawać cały kontekst opowieści.
Na dobranoc
Nie wszystkie dzieci wytrzymują dzisiaj całe fabułki. Chociaż kiedyś można było przed snem przeczytać długą lekturę, dzisiaj pociechy przyzwyczajone są do błyskawicznych kreskówek, wszechobecnych filmików reklamowych i rozpraszaczy, przez co nie potrafią skupić uwagi na żadnej książce przez dłuższy czas. Dla takich maluchów przygotowywane są serie pojedynczych opowiadań, motywów krótkich i wybranych z większych całostek. Podobne książki mogą funkcjonować jako reklama klasycznych bajek, pokazywać najmłodszym specyfikę bohaterów albo ich problemów i intrygować. Jest szansa, że dziecko, któremu spodoba się fragment bajki, zechce sięgnąć do całości. Oczywiście dla koncernu Disneya przygotowywanie takich serii zamienia się też w propozycję gadżetową – prawa marketingu są nieubłagane. „Opowieści z dreszczykiem” należą do takich właśnie zestawów opowiadań – krótkich, bogato ilustrowanych i pozbawionych podglądu całości. Zamiast przywiązywania do jednego bohatera i jego świty, proponuje się tutaj czytelnikom szybkie zmiany, dynamikę wewnątrz poszczególnych historii oraz emocje. Tą przewodnią w tym wypadku ma być strach – chociaż nie wiadomo, czy to nie chwyt reklamowy: w końcu nie ma w książce zbyt groźnych sytuacji i postaci – nie będzie zatem obaw, że dzieci przestraszą się tomu i zniechęcą do niego. To raczej wabik na „niegrzeczne” maluchy – i odejście od nazbyt cukierkowych historii.
Duchy, wycie, noc, błyskawice, królowa, która chce wszystkim ścinać głowy, noc i samotność. Opowiadane sobie wzajemnie przerażające historie, dzieci pozostawione bez opieki mamy i czyhające zewsząd zagrożenia, pułapki i strach. To wszystko w połączeniu z postaciami kojarzonymi zwykle z dobrocią i spokojem: wśród bohaterów pojawia się Kubuś Puchatek i jego przyjaciele, Mowgli z ekipą, Wendy z „Piotrusia Pana”, dalmatyńczyki, Miki, Mimi, Donald i Pluto w wersji dziecięcej. Nigdy nie dzieje się nic naprawdę przerażającego, to raczej mocno emocjonalne motywy, zakręty fabularne albo wykorzystanie motywu opowieści – historii w historii – żeby dzieci od początku wiedziały, że bohaterom ostatecznie nic się nie stanie. Disney niby próbuje przypomnieć, że nie jest wyłącznie cukierkowy, chociaż naprawdę tylko to potwierdza. To na pewno publikacja kierowana do małych fanów, tych, którzy disneyowskie produkcje ponadczasowe uwielbiają i lubią do nich wracać – a także do tych dzieci, których nie udaje się zagonić do książek. Takie kilkulatki powinny zostać skuszone właśnie motywem strachu zapowiadanym już w tytule.
Tomik „Opowieści z dreszczykiem” to książka, która poza tekstem zawiera również mnóstwo kadrów charakterystycznych dla disneyowskich kreskówek – można zatem śledzić przygody bohaterów również w warstwie graficznej – a będzie to szczególnie ważne dla dzieci przyzwyczajonych do telewizyjnych rozrywek. Warto oczywiście mieć pod ręką pełne wydania (chociaż Disney i tak zawsze proponuje streszczenia, a nie pełnowymiarowe fabuły) – jeśli dziecko zechce poznawać cały kontekst opowieści.
niedziela, 22 listopada 2020
Zofia Stanecka: Basia. Opowieści Miśka Zdziśka
Harperkids, Warszawa 2020.
Historie zabawek
Wszyscy fani serii o Basi wiedzą, że bohaterka stworzona przez Zofię Stanecką ma swoją ulubioną przytulankę, Miśka Zdziśka. Teraz mogą nawet poznać bohatera lepiej, bo to Misiek Zdzisiek zabiera głos w tomie „Basia. Opowieści Miśka Zdziśka”. Jest to kolejna publikacja gromadząca poszczególne historyjki, zbiorówka dla tych, którzy chcą uzupełnić kolekcję – i dowód na wielką popularność cyklu. Historie z perspektywy przytulanki są zawsze pełne miodu i słodyczy, bo Misiek Zdzisiek najbardziej lubi to, co Basia. Uwielbia być brudny, lepić się od smakołyków i towarzyszyć Basi we wszystkim, co dziewczynka robi. A ponieważ Basia jest bardzo energiczną kilkulatką, Misiek Zdzisiek będzie musiał za nią nadążyć. Opowieści Miśka Zdziśka to sposób na powrót do bohaterki, którą Zofia Stanecka za sprawą licznych podserii zdążyła trochę zepchnąć na ubocze: tym razem nie liczy się ani Franek, ani starsi kuzyni, ani koledzy Basi i ich domowe problemy – tym razem Misiek Zdzisiek relacjonuje kolejne zabawy i wybryki. A to oznacza, że w centrum zainteresowania pozostanie Basia. Przynajmniej wtedy, kiedy wie, co dzieje się z jej maskotką. Bo zdarza się, że Misiek Zdzisiek gubi się podczas jakiejś wycieczki i może tylko czekać na ratunek. Zdarza się też, że trafia do pralki albo do kąpieli, że wymaga operacji lub bawi się w chowanego i boi się, że Basia nigdy go nie znajdzie. To byłaby prawdziwa katastrofa, dla obu stron zresztą.
Każda historyjka zaczyna się od krótkiej rymowanki, Zofia Stanecka trochę inspiruje się mruczankami z Kubusia Puchatka, jednak stawia na bardziej naiwne teksty i na jednostajny rytm. Chodzi o to, żeby łagodnie wprowadzić maluchy w temat kolejnej bajki i zapowiedzieć funkcjonowanie Miśka Zdziśka w prawdziwym świecie – to w końcu bohater, który w serii ożywa nie tylko dla Basi. Misiek Zdzisiek w swoich piosenkach zwierza się z uwielbienia do słodyczy czy – do Basi, czasami sugeruje, jaka przygoda go właśnie spotkała. Budzi zainteresowanie dzieci i zachęca do lektury. Zofia Stanecka proponuje skrótowy przegląd wydarzeń i zachęca najmłodszych do poddawania się lekturze – w końcu opowieści Miśka Zdziśka powinny służyć dzieciom jako usypianki i czytanki przed nocą: zapewniają oderwanie od codziennych spraw i przenoszą w krainę wyobraźni, a to sprawi, że dzieciom łatwiej będzie się wyciszyć i zastanowić nad wspólnymi (z ich przytulankami) zabawami. Misiek Zdzisiek następnie przechodzi do relacjonowania tego, co przeżył – sam, albo z przyjaciółmi (między innymi z pluszową małpką albo ulubionym krokodylem Franka). W Basię wpatrzony jest jak w obrazek, uważa ją za najważniejszą w domu (w końcu do niej należy), rejestruje jednak kolejne wydarzenia z humorem, nie idealizując swojej właścicielki przesadnie. Zofia Stanecka wie, jak prowadzić opowiastki, żeby dzieci zaintrygować i rozbawić, wprowadza szereg ciekawostek, które z perspektywy pluszowego misia urastają do rangi wielkich przygód – a które zdarzyć się mogą w każdym domu. Nie ma tutaj przesadnego podpierania się wyobraźnią i dziwnymi wydarzeniami, wystarcza autorce to, w co dzieci wierzą. Misiek Zdzisiek jest najlepszym przyjacielem, który powinien towarzyszyć Basi we wszystkim, jest też powiernikiem jej sekretów. Dużo rozumie, a jeśli czegoś nie rozumie – będzie to przestrzeń do rozśmieszania najmłodszych odbiorców książeczki.
Historie zabawek
Wszyscy fani serii o Basi wiedzą, że bohaterka stworzona przez Zofię Stanecką ma swoją ulubioną przytulankę, Miśka Zdziśka. Teraz mogą nawet poznać bohatera lepiej, bo to Misiek Zdzisiek zabiera głos w tomie „Basia. Opowieści Miśka Zdziśka”. Jest to kolejna publikacja gromadząca poszczególne historyjki, zbiorówka dla tych, którzy chcą uzupełnić kolekcję – i dowód na wielką popularność cyklu. Historie z perspektywy przytulanki są zawsze pełne miodu i słodyczy, bo Misiek Zdzisiek najbardziej lubi to, co Basia. Uwielbia być brudny, lepić się od smakołyków i towarzyszyć Basi we wszystkim, co dziewczynka robi. A ponieważ Basia jest bardzo energiczną kilkulatką, Misiek Zdzisiek będzie musiał za nią nadążyć. Opowieści Miśka Zdziśka to sposób na powrót do bohaterki, którą Zofia Stanecka za sprawą licznych podserii zdążyła trochę zepchnąć na ubocze: tym razem nie liczy się ani Franek, ani starsi kuzyni, ani koledzy Basi i ich domowe problemy – tym razem Misiek Zdzisiek relacjonuje kolejne zabawy i wybryki. A to oznacza, że w centrum zainteresowania pozostanie Basia. Przynajmniej wtedy, kiedy wie, co dzieje się z jej maskotką. Bo zdarza się, że Misiek Zdzisiek gubi się podczas jakiejś wycieczki i może tylko czekać na ratunek. Zdarza się też, że trafia do pralki albo do kąpieli, że wymaga operacji lub bawi się w chowanego i boi się, że Basia nigdy go nie znajdzie. To byłaby prawdziwa katastrofa, dla obu stron zresztą.
Każda historyjka zaczyna się od krótkiej rymowanki, Zofia Stanecka trochę inspiruje się mruczankami z Kubusia Puchatka, jednak stawia na bardziej naiwne teksty i na jednostajny rytm. Chodzi o to, żeby łagodnie wprowadzić maluchy w temat kolejnej bajki i zapowiedzieć funkcjonowanie Miśka Zdziśka w prawdziwym świecie – to w końcu bohater, który w serii ożywa nie tylko dla Basi. Misiek Zdzisiek w swoich piosenkach zwierza się z uwielbienia do słodyczy czy – do Basi, czasami sugeruje, jaka przygoda go właśnie spotkała. Budzi zainteresowanie dzieci i zachęca do lektury. Zofia Stanecka proponuje skrótowy przegląd wydarzeń i zachęca najmłodszych do poddawania się lekturze – w końcu opowieści Miśka Zdziśka powinny służyć dzieciom jako usypianki i czytanki przed nocą: zapewniają oderwanie od codziennych spraw i przenoszą w krainę wyobraźni, a to sprawi, że dzieciom łatwiej będzie się wyciszyć i zastanowić nad wspólnymi (z ich przytulankami) zabawami. Misiek Zdzisiek następnie przechodzi do relacjonowania tego, co przeżył – sam, albo z przyjaciółmi (między innymi z pluszową małpką albo ulubionym krokodylem Franka). W Basię wpatrzony jest jak w obrazek, uważa ją za najważniejszą w domu (w końcu do niej należy), rejestruje jednak kolejne wydarzenia z humorem, nie idealizując swojej właścicielki przesadnie. Zofia Stanecka wie, jak prowadzić opowiastki, żeby dzieci zaintrygować i rozbawić, wprowadza szereg ciekawostek, które z perspektywy pluszowego misia urastają do rangi wielkich przygód – a które zdarzyć się mogą w każdym domu. Nie ma tutaj przesadnego podpierania się wyobraźnią i dziwnymi wydarzeniami, wystarcza autorce to, w co dzieci wierzą. Misiek Zdzisiek jest najlepszym przyjacielem, który powinien towarzyszyć Basi we wszystkim, jest też powiernikiem jej sekretów. Dużo rozumie, a jeśli czegoś nie rozumie – będzie to przestrzeń do rozśmieszania najmłodszych odbiorców książeczki.
Disney Storybook Art Team: Mulan
Harperkids, Warszawa 2020.
Wojowniczka
Koncern Disneya wciąż przypomina najsławniejsze baśniowe historie, między innymi ze względów marketingowych: książkowe publikacje towarzyszą filmom i bajkom animowanym, kinowym hitom oraz ponadczasowym kreskówkom. Powstają kolejne podserie, które mają na celu zwracanie uwagi maluchów na konkretne fabuły. „Mulan” to obrazkowa opowieść o dziewczynie, która postanowiła wstąpić do wojska, żeby uchronić przed tym losem swojego starzejącego się ojca. W tym tomiku nacisk kładziony jest jednak nie na walki i na okrucieństwo wojny (jak choćby w Mrocznej serii, która również tę relację przytacza), ale na nieprzystawalność Mulan do realiów jej świata. Dziewczyna ma zostać przygotowana przez swatkę do małżeństwa, ale źle znosi wszelkie zabiegi pielęgnacyjne. Nie potrafi – mimo chęci – wcielić się w młodą damę, woli bawić się jak dziecko, szaleć z psem, puszczać lampiony i latawce – natomiast wtedy, gdy powinna zaprezentować się z jak najlepszej strony, popełnia szereg błędów, które ostatecznie przekreślają ją w oczach kobiety zajmującej się aranżowaniem małżeństw. Mulan nie nadaje się do poważnego związku, przynajmniej według otoczenia. Ona sama też nie zastanawia się nad tradycyjnymi rolami kobiet – nie ma na to czasu, bo powołanie z wojska dla ojca przychodzi nagle i wiąże się z koniecznością podjęcia błyskawicznej decyzji. Mulan do wojska wyjeżdża pod osłoną nocy, tak, żeby nikt z bliskich nie mógł jej powstrzymać. Przebiera się za mężczyznę i chociaż nie pasowała wcześniej do stylu dam, teraz nie może odnaleźć się jako młodzieniec. Istnieje co najmniej kilka sytuacji, które pokazują dziewczynie, dlaczego przebranie się nie było dobrym pomysłem. O Mulan troszczy się wysłany przez rodzinę mały smok, dziewczyna ma też przyjaciela w świerszczu. Musi teraz sprawdzić się w walce i nie pozwolić, by jej dowódca wpadł w zasadzkę. Niestety, ponieważ budowała swoją osobowość na kłamstwie, ma problemy z przekonaniem do siebie zwierzchnika. W wojsku jednak nie ma czasu na sentymenty i Mulan powinna się jak najszybciej dostosować do panujących tu warunków. Bohaterka musi wykazać się odwagą i bystrością, sprytem i umiejętnością szybkiego działania bez względu na okoliczności. Zadań jej nie zabraknie – a przecież do niedawna była tylko słabą dziewczyną, która nie potrafiła zrealizować prostych poleceń swatki.
W tej serii Mulan to historia obrazkowa – tekst został ograniczony do minimum, za to w ilustracjach mieści się komizm opowieści i ironia, na którą nie ma miejsca w narracji. Przygody Mulan mają nieco inną dynamikę niż te znane z baśni – mocno skrócona została część „bitewna”, wydłużony za to czas, który Mulan spędza w rodzinnym domu. Nie ma prawie mowy o uczuciu, jakie nawiązuje się między Mulan i jej dowódcą, za to liczy się relacja ze zwierzęcymi przyjaciółmi. Opowieść jest prowadzona w tekście i w ilustracjach kreskówkowych – to książka w takim samym stopniu do czytania, jak i do oglądania. Co pewien czas pojawiają się ilustracje czarno-białe, tak, by dzieci mogły się wykazać i pokolorować bohaterów, biorąc udział w tworzeniu książeczki. Co ważne: raczej nie będzie to tradycyjne kolorowanie kredkami, bo książka została wydana na papierze kredowym, więc trzeba znaleźć inną technikę, która sprawdzi się w ozdabianiu stron. Przygody Mulan w takiej wersji mają zachęcić do lektury i do dzieł Disneya najmłodszych.
Wojowniczka
Koncern Disneya wciąż przypomina najsławniejsze baśniowe historie, między innymi ze względów marketingowych: książkowe publikacje towarzyszą filmom i bajkom animowanym, kinowym hitom oraz ponadczasowym kreskówkom. Powstają kolejne podserie, które mają na celu zwracanie uwagi maluchów na konkretne fabuły. „Mulan” to obrazkowa opowieść o dziewczynie, która postanowiła wstąpić do wojska, żeby uchronić przed tym losem swojego starzejącego się ojca. W tym tomiku nacisk kładziony jest jednak nie na walki i na okrucieństwo wojny (jak choćby w Mrocznej serii, która również tę relację przytacza), ale na nieprzystawalność Mulan do realiów jej świata. Dziewczyna ma zostać przygotowana przez swatkę do małżeństwa, ale źle znosi wszelkie zabiegi pielęgnacyjne. Nie potrafi – mimo chęci – wcielić się w młodą damę, woli bawić się jak dziecko, szaleć z psem, puszczać lampiony i latawce – natomiast wtedy, gdy powinna zaprezentować się z jak najlepszej strony, popełnia szereg błędów, które ostatecznie przekreślają ją w oczach kobiety zajmującej się aranżowaniem małżeństw. Mulan nie nadaje się do poważnego związku, przynajmniej według otoczenia. Ona sama też nie zastanawia się nad tradycyjnymi rolami kobiet – nie ma na to czasu, bo powołanie z wojska dla ojca przychodzi nagle i wiąże się z koniecznością podjęcia błyskawicznej decyzji. Mulan do wojska wyjeżdża pod osłoną nocy, tak, żeby nikt z bliskich nie mógł jej powstrzymać. Przebiera się za mężczyznę i chociaż nie pasowała wcześniej do stylu dam, teraz nie może odnaleźć się jako młodzieniec. Istnieje co najmniej kilka sytuacji, które pokazują dziewczynie, dlaczego przebranie się nie było dobrym pomysłem. O Mulan troszczy się wysłany przez rodzinę mały smok, dziewczyna ma też przyjaciela w świerszczu. Musi teraz sprawdzić się w walce i nie pozwolić, by jej dowódca wpadł w zasadzkę. Niestety, ponieważ budowała swoją osobowość na kłamstwie, ma problemy z przekonaniem do siebie zwierzchnika. W wojsku jednak nie ma czasu na sentymenty i Mulan powinna się jak najszybciej dostosować do panujących tu warunków. Bohaterka musi wykazać się odwagą i bystrością, sprytem i umiejętnością szybkiego działania bez względu na okoliczności. Zadań jej nie zabraknie – a przecież do niedawna była tylko słabą dziewczyną, która nie potrafiła zrealizować prostych poleceń swatki.
W tej serii Mulan to historia obrazkowa – tekst został ograniczony do minimum, za to w ilustracjach mieści się komizm opowieści i ironia, na którą nie ma miejsca w narracji. Przygody Mulan mają nieco inną dynamikę niż te znane z baśni – mocno skrócona została część „bitewna”, wydłużony za to czas, który Mulan spędza w rodzinnym domu. Nie ma prawie mowy o uczuciu, jakie nawiązuje się między Mulan i jej dowódcą, za to liczy się relacja ze zwierzęcymi przyjaciółmi. Opowieść jest prowadzona w tekście i w ilustracjach kreskówkowych – to książka w takim samym stopniu do czytania, jak i do oglądania. Co pewien czas pojawiają się ilustracje czarno-białe, tak, by dzieci mogły się wykazać i pokolorować bohaterów, biorąc udział w tworzeniu książeczki. Co ważne: raczej nie będzie to tradycyjne kolorowanie kredkami, bo książka została wydana na papierze kredowym, więc trzeba znaleźć inną technikę, która sprawdzi się w ozdabianiu stron. Przygody Mulan w takiej wersji mają zachęcić do lektury i do dzieł Disneya najmłodszych.
sobota, 21 listopada 2020
Kasper Bajon: Fuerte
Czarne, Wołowiec 2020.
Dom i historia
Przede wszystkim ta książka wyrasta z głębokiego poznania – a może po prostu z gigantycznej fascynacji, której w końcu trzeba dać upust. I to najlepiej w formie rozbudowanej opowieści. Kasper Bajon na Fuerteventurę znajduje sposób niezwykły. Bez względu na osobiste preteksty – pozwala dostrzec nieoczywiste piękno wyspy i dzieli się tym z odbiorcami. „Fuerte” to tom zmysłowy. Nie tylko dlatego, że autor odnotowuje w pewnym momencie erotyzm miejsca, odzwierciedlający się w głębokiej przeszłości. Dlatego, że bierze się za przedstawianie różnych – przeważnie mrocznych – odcieni życia na wyspie dawniej. Wykazuje się zmysłem obserwacji, umiejętnością analizowania danych oraz literacką narracją, która przyciąga uwagę i zaprasza do zagłębiania się w opowieść. Posługuje się tu autor w dużej części wiadomościami, które zamienia w płynną relację o magicznym brzmieniu. Sięga do tradycji, łączy wiadomości kulturowe, geograficzne oraz historyczne, a także… domowe. Zestawia to z portretami ludzi. Dane zamienia w narzędzia, dzięki którym może budować urok miejsca. Nie ma tu wrażenia suchej reportażowości, jest czar literatury, Kasper Bajon trafi między innymi do tych czytelników, których interesuje genius loci. Fuerteventura nie jest w tej lekturze miejscem z przewodników turystycznych. Autor bardzo powoli – bo skrupulatnie, ale też ciekawie – omawia motywy z przeszłości wyspy, wydarzenia, które zapoczątkowały bieg wydarzeń, niezwykłości i elementy mało gościnne. Szuka przepisu na specyfikę Fuerte, żeby odwrócić to, co o wyspie myślą przypadkowi turyści. Odsłania mroczne karty dziejów. Nie kojarzy wyspy z sielanką – przygląda się cierpieniom i tragicznym stronom przeszłości. A przecież nie przytłacza odbiorców nadmiarem nieszczęść, nie odbiera przyjemności z lektury – za sprawą języka.
Być może również dzięki eseistycznej konstrukcji i zabawom formalnym. „Fuerte” bardzo wyróżnia się w serii wydawnictwa Czarne, to książka bardzo równa i doskonale przygotowana. Autor umiejętnie wiąże ze sobą wydarzenia z różnych stron świata, potrafi przeskakiwać na Fuerte nie tylko z Polski. Dodatkowo wprowadza do narracji członków swojej rodziny – i przez analizowanie ich losów może jeszcze bardziej intrygować. Szuka anegdot z historii, mało znanych ciekawostek, którymi może ubarwić jeszcze swoją podróż. Sprawia, że Fuerteventurę odkrywa się na nowo – nie przez stereotypy. Wyraźnie znalazł autor swój pomysł na rozbudowany tom – a dzięki odwadze w prowadzeniu opowieści uda mu się przekonać do siebie czytelników. Jest to opowieść prywatna i półprywatna, która nieoczekiwanie zamienia się w wielką kulturową narrację. Chociaż przesycona danymi, ta książka funkcjonuje przede wszystkim jako literatura a nie jako zbiór wiadomości o Fuerte – i to wielkie osiągnięcie Kaspra Bajona. Na pewno nie można tego tomu pominąć – autor ma sporo do powiedzenia i zna wartość słów. Artystyczne popisy nie przyćmiewają wprawdzie przesłań, ale przyciągają do książki. „Fuerte” to publikacja niebanalna – powinna przekonać naprawdę duże grono odbiorców. Zwłaszcza tych, którzy cel wakacyjnych podróży chcieliby poznać z innej strony.
Dom i historia
Przede wszystkim ta książka wyrasta z głębokiego poznania – a może po prostu z gigantycznej fascynacji, której w końcu trzeba dać upust. I to najlepiej w formie rozbudowanej opowieści. Kasper Bajon na Fuerteventurę znajduje sposób niezwykły. Bez względu na osobiste preteksty – pozwala dostrzec nieoczywiste piękno wyspy i dzieli się tym z odbiorcami. „Fuerte” to tom zmysłowy. Nie tylko dlatego, że autor odnotowuje w pewnym momencie erotyzm miejsca, odzwierciedlający się w głębokiej przeszłości. Dlatego, że bierze się za przedstawianie różnych – przeważnie mrocznych – odcieni życia na wyspie dawniej. Wykazuje się zmysłem obserwacji, umiejętnością analizowania danych oraz literacką narracją, która przyciąga uwagę i zaprasza do zagłębiania się w opowieść. Posługuje się tu autor w dużej części wiadomościami, które zamienia w płynną relację o magicznym brzmieniu. Sięga do tradycji, łączy wiadomości kulturowe, geograficzne oraz historyczne, a także… domowe. Zestawia to z portretami ludzi. Dane zamienia w narzędzia, dzięki którym może budować urok miejsca. Nie ma tu wrażenia suchej reportażowości, jest czar literatury, Kasper Bajon trafi między innymi do tych czytelników, których interesuje genius loci. Fuerteventura nie jest w tej lekturze miejscem z przewodników turystycznych. Autor bardzo powoli – bo skrupulatnie, ale też ciekawie – omawia motywy z przeszłości wyspy, wydarzenia, które zapoczątkowały bieg wydarzeń, niezwykłości i elementy mało gościnne. Szuka przepisu na specyfikę Fuerte, żeby odwrócić to, co o wyspie myślą przypadkowi turyści. Odsłania mroczne karty dziejów. Nie kojarzy wyspy z sielanką – przygląda się cierpieniom i tragicznym stronom przeszłości. A przecież nie przytłacza odbiorców nadmiarem nieszczęść, nie odbiera przyjemności z lektury – za sprawą języka.
Być może również dzięki eseistycznej konstrukcji i zabawom formalnym. „Fuerte” bardzo wyróżnia się w serii wydawnictwa Czarne, to książka bardzo równa i doskonale przygotowana. Autor umiejętnie wiąże ze sobą wydarzenia z różnych stron świata, potrafi przeskakiwać na Fuerte nie tylko z Polski. Dodatkowo wprowadza do narracji członków swojej rodziny – i przez analizowanie ich losów może jeszcze bardziej intrygować. Szuka anegdot z historii, mało znanych ciekawostek, którymi może ubarwić jeszcze swoją podróż. Sprawia, że Fuerteventurę odkrywa się na nowo – nie przez stereotypy. Wyraźnie znalazł autor swój pomysł na rozbudowany tom – a dzięki odwadze w prowadzeniu opowieści uda mu się przekonać do siebie czytelników. Jest to opowieść prywatna i półprywatna, która nieoczekiwanie zamienia się w wielką kulturową narrację. Chociaż przesycona danymi, ta książka funkcjonuje przede wszystkim jako literatura a nie jako zbiór wiadomości o Fuerte – i to wielkie osiągnięcie Kaspra Bajona. Na pewno nie można tego tomu pominąć – autor ma sporo do powiedzenia i zna wartość słów. Artystyczne popisy nie przyćmiewają wprawdzie przesłań, ale przyciągają do książki. „Fuerte” to publikacja niebanalna – powinna przekonać naprawdę duże grono odbiorców. Zwłaszcza tych, którzy cel wakacyjnych podróży chcieliby poznać z innej strony.
Elizabeth Barféty: Baletnice. Przyjaciółki i rywalki
Znak, Kraków 2020.
Marzenia
Zoya potrzebuje opieki i wsparcia. Constance jest idealna. AMaya… Maya przyjaźni się z nimi obiema i realizuje swoje marzenia. Chociaż tęskni czasem za rodzicami, kocha balet i cieszy się, że może robić coś, w czym jest dobra. Nie: najlepsza, Mayi daleko do ideału. Ale taka właśnie powinna być bohaterka serii, która porwie najmłodsze czytelniczki. „Przyjaciółki i rywalki” to pierwszy tom cyklu Baletnice, który Elizabeth Barféty stworzyła dla małych odbiorczyń. Dziewczynki właśnie dowiedziały się, że dwie najlepsze będą miały okazję zatańczyć w prawdziwym balecie, w Operze Paryskiej – już w tym sezonie. Czasu jest niewiele, pracy mnóstwo, w dodatku trzeba rywalizować z koleżankami. Maya nie ma ambicji, żeby ścigać się o palmę pierwszeństwa. Zresztą ma sporo pracy z innymi, bo opiekuje się wszystkimi. Gdyby została wybrana, jej rodzice nie mogliby przyjechać, żeby ją podziwiać. Maya skupia się zatem na tym, żeby zmusić do pracy Zoyę. I żeby zadbać o zdrowie Constance, bo ta koleżanka może zapamiętać się w ćwiczeniu i traktować sprawę zbyt poważnie.
Najtrudniej w tej części scharakteryzować ciemnoskórą Mayę (co ważne: dziewczynka wyróżnia się wyglądem wyłącznie na ilustracjach, w tekście jej pochodzenie nie jest tajemnicą, ale nie stanowi też problemu dla innych uczniów, co można potraktować jako ważną wskazówkę dla dzieci). Maya spełnia się, pomagając innym bez przerwy. Brakuje jej czasu na zadbanie o siebie i o balet. Nie tylko współlokatorki potrzebują przecież uznania, nawet dziewczyna, która opiekuje się Mayą w internacie, przeżywa właśnie sercowy kryzys i wypłakuje sobie oczy za chłopakiem, który nie był tego wart. I tu Maya się angażuje, bo nie może przejść obojętnie obok czyjegoś cierpienia. W poświęcaniu się dla innych zapomina bohaterka o sobie – i nawet jeśli w większości przypadków autorzy książek nie tylko dla młodzieży nawołują do empatii oraz do pomagania innym, w tej książce nadmierne wikłanie się w sprawy wszystkich wokół przestaje być zaletą. Maya działa na własną niekorzyść, czego sama nie ma czasu dostrzec. Robi się coraz bardziej zmęczona i coraz bardziej zniechęcona. Autorka dzięki temu może odejść od przewidywalnego scenariusza: nie pokazuje bezpośredniej walki o rolę i szkolnych dylematów związanych ze zbliżającym się występem. To wszystko schodzi na dalszy plan – dla Mayi dlatego, że inni czekają na jej wsparcie i liczą na nią, więc nie może nikogo zawieść – a dla przyjaciół z paczki Mayi – z uwagi na konieczność uświadomienia dziewczynce, że przesadza w opiekowaniu się innymi i przydałoby się jej trochę samolubnego podejścia. W ten sposób nikogo przecież nie skrzywdzi, a przynajmniej odzyska radość istnienia. Tomik „Przyjaciółki i rywalki” jest zatem dość ważnym i cennym przekazem dla najmłodszych – warto odnaleźć równowagę między obecnością dla innych i dbaniem o własne potrzeby. Autorka umożliwia dzieciom zrozumienie, dlaczego nie można w całości poświęcić się sprawom innych – i podsuwa najlepsze możliwe rozwiązania. W szkole baletowej liczą się międzyludzkie relacje, towarzystwo oraz możliwość czerpania wzajemnie ze swojej obecności – bez poświęcania się dla kolegów. I to najzdrowsze podejście, postawa, którą rzeczywiście warto promować i która powinna trafić do przekonania małym czytelniczkom i fankom baletu.
Marzenia
Zoya potrzebuje opieki i wsparcia. Constance jest idealna. AMaya… Maya przyjaźni się z nimi obiema i realizuje swoje marzenia. Chociaż tęskni czasem za rodzicami, kocha balet i cieszy się, że może robić coś, w czym jest dobra. Nie: najlepsza, Mayi daleko do ideału. Ale taka właśnie powinna być bohaterka serii, która porwie najmłodsze czytelniczki. „Przyjaciółki i rywalki” to pierwszy tom cyklu Baletnice, który Elizabeth Barféty stworzyła dla małych odbiorczyń. Dziewczynki właśnie dowiedziały się, że dwie najlepsze będą miały okazję zatańczyć w prawdziwym balecie, w Operze Paryskiej – już w tym sezonie. Czasu jest niewiele, pracy mnóstwo, w dodatku trzeba rywalizować z koleżankami. Maya nie ma ambicji, żeby ścigać się o palmę pierwszeństwa. Zresztą ma sporo pracy z innymi, bo opiekuje się wszystkimi. Gdyby została wybrana, jej rodzice nie mogliby przyjechać, żeby ją podziwiać. Maya skupia się zatem na tym, żeby zmusić do pracy Zoyę. I żeby zadbać o zdrowie Constance, bo ta koleżanka może zapamiętać się w ćwiczeniu i traktować sprawę zbyt poważnie.
Najtrudniej w tej części scharakteryzować ciemnoskórą Mayę (co ważne: dziewczynka wyróżnia się wyglądem wyłącznie na ilustracjach, w tekście jej pochodzenie nie jest tajemnicą, ale nie stanowi też problemu dla innych uczniów, co można potraktować jako ważną wskazówkę dla dzieci). Maya spełnia się, pomagając innym bez przerwy. Brakuje jej czasu na zadbanie o siebie i o balet. Nie tylko współlokatorki potrzebują przecież uznania, nawet dziewczyna, która opiekuje się Mayą w internacie, przeżywa właśnie sercowy kryzys i wypłakuje sobie oczy za chłopakiem, który nie był tego wart. I tu Maya się angażuje, bo nie może przejść obojętnie obok czyjegoś cierpienia. W poświęcaniu się dla innych zapomina bohaterka o sobie – i nawet jeśli w większości przypadków autorzy książek nie tylko dla młodzieży nawołują do empatii oraz do pomagania innym, w tej książce nadmierne wikłanie się w sprawy wszystkich wokół przestaje być zaletą. Maya działa na własną niekorzyść, czego sama nie ma czasu dostrzec. Robi się coraz bardziej zmęczona i coraz bardziej zniechęcona. Autorka dzięki temu może odejść od przewidywalnego scenariusza: nie pokazuje bezpośredniej walki o rolę i szkolnych dylematów związanych ze zbliżającym się występem. To wszystko schodzi na dalszy plan – dla Mayi dlatego, że inni czekają na jej wsparcie i liczą na nią, więc nie może nikogo zawieść – a dla przyjaciół z paczki Mayi – z uwagi na konieczność uświadomienia dziewczynce, że przesadza w opiekowaniu się innymi i przydałoby się jej trochę samolubnego podejścia. W ten sposób nikogo przecież nie skrzywdzi, a przynajmniej odzyska radość istnienia. Tomik „Przyjaciółki i rywalki” jest zatem dość ważnym i cennym przekazem dla najmłodszych – warto odnaleźć równowagę między obecnością dla innych i dbaniem o własne potrzeby. Autorka umożliwia dzieciom zrozumienie, dlaczego nie można w całości poświęcić się sprawom innych – i podsuwa najlepsze możliwe rozwiązania. W szkole baletowej liczą się międzyludzkie relacje, towarzystwo oraz możliwość czerpania wzajemnie ze swojej obecności – bez poświęcania się dla kolegów. I to najzdrowsze podejście, postawa, którą rzeczywiście warto promować i która powinna trafić do przekonania małym czytelniczkom i fankom baletu.
piątek, 20 listopada 2020
Lara Gessler: Orzechy i pestki. Przewodnik mistyczno-kulinarny
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Do chrupania
Coraz więcej jest na rynku tematycznych książek kulinarnych – publikacji, których twórcy koncentrują się na wybranym temacie i przedstawiają zestaw przepisów dotyczących jednej grupy składników lub rodzaju potraw. Ta tendencja przeszła na rynek książki z czasopism o gotowaniu i cieszy się wielkim uznaniem czytelników – książki z tego nurtu nie mogą wprawdzie zastąpić typowych książek kucharskich i zapewnić menu na całe tygodnie, ale znakomicie nadają się na prezent dla kogoś, kto dany składnik uwielbia i nie może bez niego istnieć – albo jako ciekawostki dla urozmaicenia zwykłych receptur. Lara Gessler rozszerza motyw takiej publikacji – tworząc obszerny tom „Orzechy i pestki. Przewodnik mistyczno-kulinarny”.
Jest to książka pięknie wydana i to pierwsze, co zwraca uwagę (i sprawdza się w kontekście gadżetu-prezentu). Lara Gessler zresztą postanowiła nie skupiać się wyłącznie na przepisach i krótkich wprowadzeniach do nich, jak robią przeważnie blogerzy kulinarni – ale zajmuje się prezentowaniem czytelnikom całych opowieści o różnego rodzaju orzechach. Na początku dość naiwnie przestrzega, by przed przystąpieniem do pracy w kuchni przeczytać cały przepis i upewnić się, że ma się pod ręką wszystkie niezbędne składniki oraz utensylia – jednak później zamienia się w eksperta od orzechów i w przewodniczkę po tym świecie. Potrafi podzielić się pasją i zachęcić do dodawania orzechów do swojego jadłospisu. W tomie znalazło się miejsce na omówienie orzechów włoskich, pekan, laskowych, piniowych, ziemnych, nerkowca, makadamia, brazylijskich, pistacji, orzechów kokosowych, kasztanów jadalnych, migdałów, pestek słonecznika i dyni oraz ziaren sezamu. Poza tym autorka podpowiada, jak przygotowywać mleka i masła orzechowe, jak przechowywać orzechy i pestki, żeby się nie zepsuły i nie straciły wartości odżywczych. Tłumaczy, kiedy lepiej zdecydować się na orzechy pakowane, a nie na kupowane na wagę (i to mimo rosnącej popularności zero waste). Opowiada o oleju i jego właściwościach, podaje też tabelę wartości odżywczych. Do tego dokłada coś, co jest absolutnie zbędne, ale co świadczy o jej zainteresowaniu tematem i zaangażowaniu w zagadnienie – to znaczy informuje, jak interpretować sny, w których pojawiają się orzechy. Nie jest to raczej zestaw podpowiedzi pierwszej potrzeby, znacznie lepiej sprawdzają się narracje dotyczące pochodzenia i przeznaczenia wybranych orzechów. Po opowieściach obejmujących często także miejsce orzechów (i liści!) w medycynie ludowej autorka przedstawia wybrane przepisy (często zaznacza przy nich autora). Brakuje przy tym mimo wszystko zdjęć gotowych potraw, tak, żeby odbiorcy mogli jeszcze przed przystąpieniem do pracy wiedzieć, do jakiego efektu dążą, a może i podjąć decyzję pod wpływem wyglądu dania. To przydałoby się też wtedy, gdy pojawiają się zagraniczne nazwy potraw – oszczędziłoby sprawdzania i szukania wiadomości. Fotografie się pojawiają – ale nie przy każdym daniu. Często też ich miejsce zabierają inne zdjęcia, z sesji, które niekoniecznie mają związek z potrawami z orzechów. „Orzechy i pestki” to książka ciekawa także dla tych, którzy nie zamierzają eksperymentować w kuchni i nie potrzebują urozmaicenia w codziennym jadłospisie: można po tom sięgnąć dla samych orzechowych opowieści i odkryć. Lara Gessler dzieli się z czytelnikami swoją fascynacją na temat orzechów – i pozwala odkrywać nietypowe smaki albo połączenia składników. Proponuje książkę, która tylko w części jest publikacją z przepisami, więc nie znudzi czytelników.
Do chrupania
Coraz więcej jest na rynku tematycznych książek kulinarnych – publikacji, których twórcy koncentrują się na wybranym temacie i przedstawiają zestaw przepisów dotyczących jednej grupy składników lub rodzaju potraw. Ta tendencja przeszła na rynek książki z czasopism o gotowaniu i cieszy się wielkim uznaniem czytelników – książki z tego nurtu nie mogą wprawdzie zastąpić typowych książek kucharskich i zapewnić menu na całe tygodnie, ale znakomicie nadają się na prezent dla kogoś, kto dany składnik uwielbia i nie może bez niego istnieć – albo jako ciekawostki dla urozmaicenia zwykłych receptur. Lara Gessler rozszerza motyw takiej publikacji – tworząc obszerny tom „Orzechy i pestki. Przewodnik mistyczno-kulinarny”.
Jest to książka pięknie wydana i to pierwsze, co zwraca uwagę (i sprawdza się w kontekście gadżetu-prezentu). Lara Gessler zresztą postanowiła nie skupiać się wyłącznie na przepisach i krótkich wprowadzeniach do nich, jak robią przeważnie blogerzy kulinarni – ale zajmuje się prezentowaniem czytelnikom całych opowieści o różnego rodzaju orzechach. Na początku dość naiwnie przestrzega, by przed przystąpieniem do pracy w kuchni przeczytać cały przepis i upewnić się, że ma się pod ręką wszystkie niezbędne składniki oraz utensylia – jednak później zamienia się w eksperta od orzechów i w przewodniczkę po tym świecie. Potrafi podzielić się pasją i zachęcić do dodawania orzechów do swojego jadłospisu. W tomie znalazło się miejsce na omówienie orzechów włoskich, pekan, laskowych, piniowych, ziemnych, nerkowca, makadamia, brazylijskich, pistacji, orzechów kokosowych, kasztanów jadalnych, migdałów, pestek słonecznika i dyni oraz ziaren sezamu. Poza tym autorka podpowiada, jak przygotowywać mleka i masła orzechowe, jak przechowywać orzechy i pestki, żeby się nie zepsuły i nie straciły wartości odżywczych. Tłumaczy, kiedy lepiej zdecydować się na orzechy pakowane, a nie na kupowane na wagę (i to mimo rosnącej popularności zero waste). Opowiada o oleju i jego właściwościach, podaje też tabelę wartości odżywczych. Do tego dokłada coś, co jest absolutnie zbędne, ale co świadczy o jej zainteresowaniu tematem i zaangażowaniu w zagadnienie – to znaczy informuje, jak interpretować sny, w których pojawiają się orzechy. Nie jest to raczej zestaw podpowiedzi pierwszej potrzeby, znacznie lepiej sprawdzają się narracje dotyczące pochodzenia i przeznaczenia wybranych orzechów. Po opowieściach obejmujących często także miejsce orzechów (i liści!) w medycynie ludowej autorka przedstawia wybrane przepisy (często zaznacza przy nich autora). Brakuje przy tym mimo wszystko zdjęć gotowych potraw, tak, żeby odbiorcy mogli jeszcze przed przystąpieniem do pracy wiedzieć, do jakiego efektu dążą, a może i podjąć decyzję pod wpływem wyglądu dania. To przydałoby się też wtedy, gdy pojawiają się zagraniczne nazwy potraw – oszczędziłoby sprawdzania i szukania wiadomości. Fotografie się pojawiają – ale nie przy każdym daniu. Często też ich miejsce zabierają inne zdjęcia, z sesji, które niekoniecznie mają związek z potrawami z orzechów. „Orzechy i pestki” to książka ciekawa także dla tych, którzy nie zamierzają eksperymentować w kuchni i nie potrzebują urozmaicenia w codziennym jadłospisie: można po tom sięgnąć dla samych orzechowych opowieści i odkryć. Lara Gessler dzieli się z czytelnikami swoją fascynacją na temat orzechów – i pozwala odkrywać nietypowe smaki albo połączenia składników. Proponuje książkę, która tylko w części jest publikacją z przepisami, więc nie znudzi czytelników.
Julia Donaldson: Pan Patyk
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Z drzewa
Julia Donaldson potrafi stworzyć świat bajkowy oparty na wyobraźni i na rzeczywistości w ciekawych proporcjach. Wybiera bohaterów, o jakich nikt przeważnie nie pisze – i dzięki temu zachęca najmłodszych do fantazjowania. Ma przy tym sporo pomysłów i może zaimponować także dorosłym. A ponieważ w Naszej Księgarni bajki tej autorki przekłada Joanna Wajs – Julia Donaldson szybko może stać się ulubioną autorką wielu kilkulatków oraz ich rodziców. „Pan Patyk” to przygoda w starym stylu, momentami groźna, często śmieszna – i wypełniona rzeczywistością naturalną dla patyka. Oto bohater mieszka sobie spokojnie w drzewie rodowym, w dziupli, razem z małżonką i trójką dzieci. Pewnego dnia jednak Pan Patyk opuszcza swoje bezpieczne mieszkanie i doświadcza rzeczy, które wcześniej nawet nie przeszłyby mu przez myśl.
I tak bohater staje się między innymi kijkiem do aportowania przez psy, ramieniem bałwana, ołówkiem i wieloma innymi przydatnymi przedmiotami. Służy do odbijania piłek i do rzucania, tylko jednego nie może zrobić: wrócić do domu. Pan Patyk zapewne nie spodziewał się, że opuści swoich bliskich na tak długo (a może nawet na zawsze). Nie może myśleć o rodzinie – przynajmniej nie wtedy, gdy jego los spoczywa w rękach zupełnie przypadkowych ludzi i zwierząt, którzy wykorzystują niepozorny kawałek drewienka do własnych celów. Nikt nie zastanawia się nad tym, czego chciałby Pan Patyk. Ale Julia Donaldson daleka jest od wzruszania i rozczulania odbiorców. Nie ma na to czasu, u niej liczy się przede wszystkim przygoda. O ile na początku Pan Patyk ma czas, żeby wejść w nową dla siebie historię, o tyle z biegiem wydarzeń miejsce na przedstawianie jego doświadczeń mocno się skraca – w pewnym momencie na jednej stronie znajdują się aż cztery kolejne role bohatera. Julia Donaldson wybiera ciekawą strategię: jest w stanie zaskakiwać odbiorców raz za razem. Z każdym kolejnym pomysłem otwiera nową drogę dla postaci, wprowadza kolejne skojarzenie, niemal ćwiczenie z wyobraźni – pokazujące, ile możliwości daje zwykły patyk. I kiedy już wydaje się, że nie może zatrzymać się w ciągłym wymyślaniu, przedstawia trop zapewniający skok adrenaliny.
Przygody Pana Patyka przedstawione są dzięki rymowanej narracji, nie o stałym rytmie (na szczęście, bo katarynkowość nie powinna w publikacjach dla dzieci być warunkiem koniecznym), z dobrze rozmieszczonymi puentami. Julia Donaldson proponuje picture book, ilustracje tworzy Axel Scheffler i dba o ich komiksowość i dowcip, więc można też zająć się oglądaniem obrazków – i czasami to dzięki nim odbiorcy dowiedzą się, co naprawdę przydarzyło się ich bohaterowi. Intensywne kolory, nietypowy zestaw postaci i komiczne pomysły – to wszystko do „Pana Patyka” przyciągnie również dorosłych. Julia Donaldson udowadnia, że potrafi tworzyć niebanalne historie. Jest to publikacja, która przyciąga wzrok – piękna, a do tego nie infantylna, co mogą docenić czytający pociechom rodzice. Można się przy niej pośmiać, można zastanowić. I to zasługuje na wielkie uznanie.
Z drzewa
Julia Donaldson potrafi stworzyć świat bajkowy oparty na wyobraźni i na rzeczywistości w ciekawych proporcjach. Wybiera bohaterów, o jakich nikt przeważnie nie pisze – i dzięki temu zachęca najmłodszych do fantazjowania. Ma przy tym sporo pomysłów i może zaimponować także dorosłym. A ponieważ w Naszej Księgarni bajki tej autorki przekłada Joanna Wajs – Julia Donaldson szybko może stać się ulubioną autorką wielu kilkulatków oraz ich rodziców. „Pan Patyk” to przygoda w starym stylu, momentami groźna, często śmieszna – i wypełniona rzeczywistością naturalną dla patyka. Oto bohater mieszka sobie spokojnie w drzewie rodowym, w dziupli, razem z małżonką i trójką dzieci. Pewnego dnia jednak Pan Patyk opuszcza swoje bezpieczne mieszkanie i doświadcza rzeczy, które wcześniej nawet nie przeszłyby mu przez myśl.
I tak bohater staje się między innymi kijkiem do aportowania przez psy, ramieniem bałwana, ołówkiem i wieloma innymi przydatnymi przedmiotami. Służy do odbijania piłek i do rzucania, tylko jednego nie może zrobić: wrócić do domu. Pan Patyk zapewne nie spodziewał się, że opuści swoich bliskich na tak długo (a może nawet na zawsze). Nie może myśleć o rodzinie – przynajmniej nie wtedy, gdy jego los spoczywa w rękach zupełnie przypadkowych ludzi i zwierząt, którzy wykorzystują niepozorny kawałek drewienka do własnych celów. Nikt nie zastanawia się nad tym, czego chciałby Pan Patyk. Ale Julia Donaldson daleka jest od wzruszania i rozczulania odbiorców. Nie ma na to czasu, u niej liczy się przede wszystkim przygoda. O ile na początku Pan Patyk ma czas, żeby wejść w nową dla siebie historię, o tyle z biegiem wydarzeń miejsce na przedstawianie jego doświadczeń mocno się skraca – w pewnym momencie na jednej stronie znajdują się aż cztery kolejne role bohatera. Julia Donaldson wybiera ciekawą strategię: jest w stanie zaskakiwać odbiorców raz za razem. Z każdym kolejnym pomysłem otwiera nową drogę dla postaci, wprowadza kolejne skojarzenie, niemal ćwiczenie z wyobraźni – pokazujące, ile możliwości daje zwykły patyk. I kiedy już wydaje się, że nie może zatrzymać się w ciągłym wymyślaniu, przedstawia trop zapewniający skok adrenaliny.
Przygody Pana Patyka przedstawione są dzięki rymowanej narracji, nie o stałym rytmie (na szczęście, bo katarynkowość nie powinna w publikacjach dla dzieci być warunkiem koniecznym), z dobrze rozmieszczonymi puentami. Julia Donaldson proponuje picture book, ilustracje tworzy Axel Scheffler i dba o ich komiksowość i dowcip, więc można też zająć się oglądaniem obrazków – i czasami to dzięki nim odbiorcy dowiedzą się, co naprawdę przydarzyło się ich bohaterowi. Intensywne kolory, nietypowy zestaw postaci i komiczne pomysły – to wszystko do „Pana Patyka” przyciągnie również dorosłych. Julia Donaldson udowadnia, że potrafi tworzyć niebanalne historie. Jest to publikacja, która przyciąga wzrok – piękna, a do tego nie infantylna, co mogą docenić czytający pociechom rodzice. Można się przy niej pośmiać, można zastanowić. I to zasługuje na wielkie uznanie.
czwartek, 19 listopada 2020
Anna Rudnicka-Litwinek: Dziewczyny na skrzydłach. Polskie lotniczki, które zdobyły niebo
Znak, Kraków 2020.
Marzenia
Nie każdy lubi latanie, nie każdy ma ochotę wzbić się w powietrze, tymczasem Anna Rudnicka-Litwinek w swojej książce wydanej w rozrastającej się serii Prawdziwe historie szuka kobiet, które o lataniu – pilotowaniu samolotów lub skokach ze spadochronem – marzyły i które zrealizowały te marzenia. „Dziewczyny na skrzydłach” to przegląd pań za sterami największych maszyn, pań wykonujących podniebne ewolucje i pań, które udowadniały wszystkim, że lotnictwo może być sposobem na życie. To przede wszystkim opowieść o silnej pasji – widać to w niemal każdym portrecie. Różne były drogi przedstawicielek płci pięknej do samolotów – ale każda jest wyjątkowa i każda zasługuje na uwagę choćby z racji wymagań, jakie bohaterki musiały spełniać, żeby móc latać. Jedne związały swoją karierę z wojskiem, inne decydowały się na latanie dla sportu i udział w rozmaitych zawodach, jeszcze inne latały na szybowcach albo pilotowały samoloty pasażerskie. Każda miała osobny pomysł na siebie i chociaż drogi niektórych czasami się przecinały, to jednak oryginalność jest tu największą wartością.
Anna Rudnicka-Litwinek wybiera dwa główne sposoby mówienia o swoich bohaterkach. Tworzy w miarę szczegółowe biografie tych nieżyjących – uwzględnia wówczas ich kariery i – jeśli istnieją – dokumenty, odtwarza wydarzenia z relacji innych, skupia się przede wszystkim na faktach i na kolejnych punktach życiorysów. Żyjącym przeważnie oddaje głos: pozwala na zwierzenia i komentarze dotyczące wybranego zawodu, umożliwia dzielenie się emocjami i przeżyciami. Wtedy teksty są albo wspomnieniowe, albo reportażowe – znacznie bardziej osobiste niż w pierwszym przypadku. Nie ma tu biografii, które trzeba znać, nie ma informacji koniecznych do przekazania – liczy się po prostu potęga marzeń i to Anna Rudnicka-Litwinek podkreśla – a przecież droga do kariery za sterami samolotów musi wiązać się z edukacją i samozaparciem czy rozmaitymi wyrzeczeniami. Żadna z jej bohaterek jednak nie narzeka na los. Co ciekawe – zdarzają się tu nawet kobiety, które lataniem zainteresowały się trochę przez przypadek, przez wybory członków rodziny.
Samoloty, szybowce i spadochrony to jeden, najważniejszy w książce temat. Każda z bohaterek może o nim opowiadać bez końca, każda chce dzielić się przeżyciami nie do opisania. Takie historie mogą być pomocne dla odbiorczyń, które same chciałyby pilotować wielkie maszyny – pokazują, od czego zacząć, jak ważna jest determinacja i czy kobiety dzisiaj mają rzeczywiście łatwiej niż przed dekadami. Anna Rudnicka-Litwinek wysłuchuje także bardziej osobistych historii – czasami notuje wydarzenia związane z czasami wojennymi, częściej – opowieści miłosne, wybory partnerów życiowych i decyzje związane z zakładaniem rodziny (powraca pytanie, czy kobiety, które są matkami, chcą, by pociechy podzielały ich zainteresowania, czy raczej odradzają im swoje zawody). „Dziewczyny na skrzydłach” to książka wypełniona ciekawostkami – przygotowana tak, by trafiła do odbiorców zainteresowanych tematem. Jest to kolejny zestaw biograficznych szkiców w serii Prawdziwe historie – i skusi przede wszystkim tych, którzy lubią opowieści zwyczajnych ludzi.
Marzenia
Nie każdy lubi latanie, nie każdy ma ochotę wzbić się w powietrze, tymczasem Anna Rudnicka-Litwinek w swojej książce wydanej w rozrastającej się serii Prawdziwe historie szuka kobiet, które o lataniu – pilotowaniu samolotów lub skokach ze spadochronem – marzyły i które zrealizowały te marzenia. „Dziewczyny na skrzydłach” to przegląd pań za sterami największych maszyn, pań wykonujących podniebne ewolucje i pań, które udowadniały wszystkim, że lotnictwo może być sposobem na życie. To przede wszystkim opowieść o silnej pasji – widać to w niemal każdym portrecie. Różne były drogi przedstawicielek płci pięknej do samolotów – ale każda jest wyjątkowa i każda zasługuje na uwagę choćby z racji wymagań, jakie bohaterki musiały spełniać, żeby móc latać. Jedne związały swoją karierę z wojskiem, inne decydowały się na latanie dla sportu i udział w rozmaitych zawodach, jeszcze inne latały na szybowcach albo pilotowały samoloty pasażerskie. Każda miała osobny pomysł na siebie i chociaż drogi niektórych czasami się przecinały, to jednak oryginalność jest tu największą wartością.
Anna Rudnicka-Litwinek wybiera dwa główne sposoby mówienia o swoich bohaterkach. Tworzy w miarę szczegółowe biografie tych nieżyjących – uwzględnia wówczas ich kariery i – jeśli istnieją – dokumenty, odtwarza wydarzenia z relacji innych, skupia się przede wszystkim na faktach i na kolejnych punktach życiorysów. Żyjącym przeważnie oddaje głos: pozwala na zwierzenia i komentarze dotyczące wybranego zawodu, umożliwia dzielenie się emocjami i przeżyciami. Wtedy teksty są albo wspomnieniowe, albo reportażowe – znacznie bardziej osobiste niż w pierwszym przypadku. Nie ma tu biografii, które trzeba znać, nie ma informacji koniecznych do przekazania – liczy się po prostu potęga marzeń i to Anna Rudnicka-Litwinek podkreśla – a przecież droga do kariery za sterami samolotów musi wiązać się z edukacją i samozaparciem czy rozmaitymi wyrzeczeniami. Żadna z jej bohaterek jednak nie narzeka na los. Co ciekawe – zdarzają się tu nawet kobiety, które lataniem zainteresowały się trochę przez przypadek, przez wybory członków rodziny.
Samoloty, szybowce i spadochrony to jeden, najważniejszy w książce temat. Każda z bohaterek może o nim opowiadać bez końca, każda chce dzielić się przeżyciami nie do opisania. Takie historie mogą być pomocne dla odbiorczyń, które same chciałyby pilotować wielkie maszyny – pokazują, od czego zacząć, jak ważna jest determinacja i czy kobiety dzisiaj mają rzeczywiście łatwiej niż przed dekadami. Anna Rudnicka-Litwinek wysłuchuje także bardziej osobistych historii – czasami notuje wydarzenia związane z czasami wojennymi, częściej – opowieści miłosne, wybory partnerów życiowych i decyzje związane z zakładaniem rodziny (powraca pytanie, czy kobiety, które są matkami, chcą, by pociechy podzielały ich zainteresowania, czy raczej odradzają im swoje zawody). „Dziewczyny na skrzydłach” to książka wypełniona ciekawostkami – przygotowana tak, by trafiła do odbiorców zainteresowanych tematem. Jest to kolejny zestaw biograficznych szkiców w serii Prawdziwe historie – i skusi przede wszystkim tych, którzy lubią opowieści zwyczajnych ludzi.
Mathilda Masters: 321 intrygujących faktów o zwierzętach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Przynęta
„321 intrygujących fantów o zwierzętach” to książka, która może wpisywać się w modę na publikacje popularnonaukowe dla wszystkich – nie tylko najmłodszych odbiorców, ale i starszych zainteresowanych światem fauny. Mathilda Masters zajmuje się bowiem wyszukiwaniem ciekawostek związanych z przyrodą i przedstawianiem ich w formie krótkich atrakcyjnych komentarzy. Buduje całą – bardzo obszerną – książkę z humorem i rzeczywiście dzieli się z odbiorcami danymi, których ci nie znaleźliby szybko gdzie indziej. Przygląda się stworzeniom bardzo egzotycznym i tym powszechnie znanym. Wybiera sobie zawsze jako punkt wyjścia temat, który przykuje uwagę, zaintryguje lub wzbudzi sprzeciw („kura jest być może mądrzejsza od ciebie”). Nigdy nie wiadomo, czy zajmie ją jedna kwestia, czy też zestawi kilka faktów nieznanych odbiorcom jako komentarz i dowód na inteligencję zwierząt. Książkę dzieli na kilkanaście części, w których koncentruje się na – między innymi – sposobie porozumiewania się różnych stworzeń, organizacji zwierzęcych rodzin, stworzeniach największych czy najmniejszych, miłości wśród zwierząt, domach zwierząt, sposobach bronienia się, zwierzęcych rekordach, zwierzętach z ciemności itp. Dba o to, żeby każda część była już sama w sobie zaproszeniem do lektury – zestawem niezwykłości. Ale nazwy poszczególnych części książki wcale nie są najważniejsze. Czynnikiem faktycznie zachęcającym do czytania stają się tytuły poszczególnych cząstek. Tu autorka albo decyduje się na przedstawienie informacji, którą następnie rozwinie w kilku akapitach – wtedy zależy jej na tym, by owa informacja brzmiała niewiarygodnie dla czytelników, albo żeby była tajemnicza – albo wybiera niedopowiedzenia i komentarze niemal szyfrowane, tak, żeby odbiorcy musieli zagłębić się w wyjaśnienia. Rozwinięcie tych tytułów składa się z kilku akapitów zaspokajających ciekawość czytelników. Tutaj autorka może poświęcać uwagę jednemu gatunkowi, albo rejestrować zachowania różnych ras. Dzięki temu unika chaosu i podaje więcej niż jedno rozwiązanie-wytłumaczenie intrygującego zjawiska. Przekonuje między innymi dzieci, że małpy potrafią wykorzystywać rośliny jako lekarstwa, zające uprawiają boks, dżdżownica ma dziesięć serc, a osy zamieniają karaluchy w zombie. Najwięcej satysfakcji będą mieć czytelnicy naturalnie z odkrywania informacji tabuizowanych – dotyczących odchodów zwierząt, zwyczajów godowych albo „obrzydliwych” faktów, zresztą ta autorka sprawdziła się już jako wykrywacz niesmacznych danych – i tutaj nie rozczaruje małych czytelników pod tym względem, wynajduje naprawdę wiele ciekawostek związanych z dziwnymi dla człowieka zachowaniami i zwyczajami. Przy okazji, kiedy tylko znajdzie temat do żartów (żaba katolicka), wykorzysta go bez wahania – więc dzieci będą sięgać po książkę nie tylko z chęci zaspokojenia ciekawości, ale też z uwagi na wewnętrzne dowcipy. Komentarze dotyczące poszczególnych zjawisk są dość krótkie i nasycone treściami, ale objętość książki sprawia, że dzieci traktować ją będą bardziej jak encyklopedię niż lekturę do przeczytania od deski do deski. Mogą wybierać sobie kolejne wiadomości do sprawdzenia, mogą odkrywać po kawałku to, co ma im do zaoferowania autorka. Nie znudzi im się szybko tak przygotowana lektura – zwłaszcza że dochodzą do niej drobne rysunki nie tylko ilustrujące przedstawiane fakty, ale i uruchamiające ich wewnętrzny komizm. Mathilda Masters dobrze czuje się jako przewodniczka po świecie zwierząt – sprawia, że i najmłodsi będą chcieli odkrywać kolejne tajemnice. Potężny tom jest zatem świetnym prezentem dla dzieci, które nade wszystko kochają przyrodę i interesują się codziennością zwykłych i niezwykłych zwierząt.
Przynęta
„321 intrygujących fantów o zwierzętach” to książka, która może wpisywać się w modę na publikacje popularnonaukowe dla wszystkich – nie tylko najmłodszych odbiorców, ale i starszych zainteresowanych światem fauny. Mathilda Masters zajmuje się bowiem wyszukiwaniem ciekawostek związanych z przyrodą i przedstawianiem ich w formie krótkich atrakcyjnych komentarzy. Buduje całą – bardzo obszerną – książkę z humorem i rzeczywiście dzieli się z odbiorcami danymi, których ci nie znaleźliby szybko gdzie indziej. Przygląda się stworzeniom bardzo egzotycznym i tym powszechnie znanym. Wybiera sobie zawsze jako punkt wyjścia temat, który przykuje uwagę, zaintryguje lub wzbudzi sprzeciw („kura jest być może mądrzejsza od ciebie”). Nigdy nie wiadomo, czy zajmie ją jedna kwestia, czy też zestawi kilka faktów nieznanych odbiorcom jako komentarz i dowód na inteligencję zwierząt. Książkę dzieli na kilkanaście części, w których koncentruje się na – między innymi – sposobie porozumiewania się różnych stworzeń, organizacji zwierzęcych rodzin, stworzeniach największych czy najmniejszych, miłości wśród zwierząt, domach zwierząt, sposobach bronienia się, zwierzęcych rekordach, zwierzętach z ciemności itp. Dba o to, żeby każda część była już sama w sobie zaproszeniem do lektury – zestawem niezwykłości. Ale nazwy poszczególnych części książki wcale nie są najważniejsze. Czynnikiem faktycznie zachęcającym do czytania stają się tytuły poszczególnych cząstek. Tu autorka albo decyduje się na przedstawienie informacji, którą następnie rozwinie w kilku akapitach – wtedy zależy jej na tym, by owa informacja brzmiała niewiarygodnie dla czytelników, albo żeby była tajemnicza – albo wybiera niedopowiedzenia i komentarze niemal szyfrowane, tak, żeby odbiorcy musieli zagłębić się w wyjaśnienia. Rozwinięcie tych tytułów składa się z kilku akapitów zaspokajających ciekawość czytelników. Tutaj autorka może poświęcać uwagę jednemu gatunkowi, albo rejestrować zachowania różnych ras. Dzięki temu unika chaosu i podaje więcej niż jedno rozwiązanie-wytłumaczenie intrygującego zjawiska. Przekonuje między innymi dzieci, że małpy potrafią wykorzystywać rośliny jako lekarstwa, zające uprawiają boks, dżdżownica ma dziesięć serc, a osy zamieniają karaluchy w zombie. Najwięcej satysfakcji będą mieć czytelnicy naturalnie z odkrywania informacji tabuizowanych – dotyczących odchodów zwierząt, zwyczajów godowych albo „obrzydliwych” faktów, zresztą ta autorka sprawdziła się już jako wykrywacz niesmacznych danych – i tutaj nie rozczaruje małych czytelników pod tym względem, wynajduje naprawdę wiele ciekawostek związanych z dziwnymi dla człowieka zachowaniami i zwyczajami. Przy okazji, kiedy tylko znajdzie temat do żartów (żaba katolicka), wykorzysta go bez wahania – więc dzieci będą sięgać po książkę nie tylko z chęci zaspokojenia ciekawości, ale też z uwagi na wewnętrzne dowcipy. Komentarze dotyczące poszczególnych zjawisk są dość krótkie i nasycone treściami, ale objętość książki sprawia, że dzieci traktować ją będą bardziej jak encyklopedię niż lekturę do przeczytania od deski do deski. Mogą wybierać sobie kolejne wiadomości do sprawdzenia, mogą odkrywać po kawałku to, co ma im do zaoferowania autorka. Nie znudzi im się szybko tak przygotowana lektura – zwłaszcza że dochodzą do niej drobne rysunki nie tylko ilustrujące przedstawiane fakty, ale i uruchamiające ich wewnętrzny komizm. Mathilda Masters dobrze czuje się jako przewodniczka po świecie zwierząt – sprawia, że i najmłodsi będą chcieli odkrywać kolejne tajemnice. Potężny tom jest zatem świetnym prezentem dla dzieci, które nade wszystko kochają przyrodę i interesują się codziennością zwykłych i niezwykłych zwierząt.
środa, 18 listopada 2020
Ta książka myśli, że jesteś matematycznym geniuszem
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Bez strachu
Matematyka to często dla najmłodszych powód szkolnych stresów. Sporo problemów w nauce płynie po prostu z uprzedzeń, z wpajania dzieciom od pierwszych lat w szkole, że to coś trudnego i nie do opanowania. Strategie dorosłych, którzy chcą nauczyć pociechy systematyczności nie działają zbyt dobrze: kilkulatki utrwalają w sobie przekonanie, że matematyki trzeba się bać i że nie da się nią bawić. Stąd na rynku kolejne publikacje, które mają przebić się przez zestaw stereotypów i udowodnić dzieciom, że matematyka to nie tylko przykre obowiązki i lekcje liczenia, ale również – mnóstwo dobrej zabawy.
„Ta książka myśli, że jesteś matematycznym geniuszem” to publikacja, która celowo odwraca zwyczajowe sądy o matematyce. Jest to pozycja idealna dla dzieci, które nie lubią się nudzić (a i dla tych, które uważają naukę za przykry obowiązek i wolą się ciągle bawić). Pozwala sporo odkrywać, daje szansę na oryginalne i nowe dla dzieci rozrywki – a matematyki uczy na marginesie. Nie będzie w niej rozwiązywania zadań, za to polecenia, które podają autorzy, nijak nie kojarzą się z matematyką. Na początek – tworzenie kafelków w kształcie zwierząt. Można stworzyć kafelki według wzoru podanego przez autorów, można – poznając metodę – pobawić się w projektowanie własnych (nie tylko zwierzęcych) wzorów. Będzie można porysować sobie trójwymiarowe obrazki albo… mierzyć członków rodziny i wpisywać dane do tabeli. Proporcji da się nauczyć na przepisach kulinarnych, a poza tym tworzyć fraktale czy szyfrowane wiadomości (same litery, żadnych cyfr). Będzie sudoku, nauka logicznego myślenia i umiejętność czytania w myślach innych (a w rzeczywistości – sztuczki polegające na wykonywaniu odpowiednich działań). W drugiej części tomu znajdują się z kolei elementy to wycinania i składania – dzięki nim dzieci przekonają się, że mogą tworzyć płatki śniegu i trójwymiarowe iluzje, zyskają łamigłówki do rozwiązania oraz gry, w które mogą grać z przyjaciółmi. Oczywiście w tym wypadku zadania poprzedzone są zabawami manualnymi, najpierw trzeba sobie przygotować odpowiednie elementy, wyciąć części z książki, poskładać, a dopiero potem można przystępować do działania. To sprawia, że książka na dłużej wystarcza – i pozwala rozwijać wyobraźnię.
Sporą rolę odgrywają tu grafiki, zresztą tomik przez dzieci zostanie potraktowany jak zeszyt ćwiczeń: mają tu maluchy mnóstwo miejsca do rysowania, uzupełniania, wypełniania, kolorowania i twórczych reakcji. Wszystko, co przychodzi do głowy, kiedy myśli się o dobrej zabawie kilkulatka – nic, co kojarzyłoby się z matematyką. Taką stronę matematyki warto przedstawiać pociechom nawet przed szkołą – żeby mogły przekonać się, że matematyka to również doskonała rozrywka. „Ta książka myśli, że jesteś matematycznym geniuszem” to sposób na odczarowanie złej sławy matematyki – to propozycja dla najmłodszych i dla ich rodziców, zestaw nietypowych zabaw oraz pomysłów, które rozwijają wyobraźnię i matematyczną wiedzę. Znalazło się tu wiele informacji, których w programach matematyki nie ma – więc tym bardziej warto podsunąć ją dzieciom jako uzupełnienie szkolnych lekcji i jako zestaw odkrywczych rozrywek. To publikacja, która pozwala na połączenie ulubionych przez dzieci czynności z wiedzą matematyczną – w takim zestawieniu nie ma mowy o nudzie ani o poczuciu gromadzenia wiedzy. „Ta książka myśli, że jesteś matematycznym geniuszem” to tomik, który budzi ciekawość dotyczącą matematyki – i zachęca dzieci do nauki bez stresu.
Bez strachu
Matematyka to często dla najmłodszych powód szkolnych stresów. Sporo problemów w nauce płynie po prostu z uprzedzeń, z wpajania dzieciom od pierwszych lat w szkole, że to coś trudnego i nie do opanowania. Strategie dorosłych, którzy chcą nauczyć pociechy systematyczności nie działają zbyt dobrze: kilkulatki utrwalają w sobie przekonanie, że matematyki trzeba się bać i że nie da się nią bawić. Stąd na rynku kolejne publikacje, które mają przebić się przez zestaw stereotypów i udowodnić dzieciom, że matematyka to nie tylko przykre obowiązki i lekcje liczenia, ale również – mnóstwo dobrej zabawy.
„Ta książka myśli, że jesteś matematycznym geniuszem” to publikacja, która celowo odwraca zwyczajowe sądy o matematyce. Jest to pozycja idealna dla dzieci, które nie lubią się nudzić (a i dla tych, które uważają naukę za przykry obowiązek i wolą się ciągle bawić). Pozwala sporo odkrywać, daje szansę na oryginalne i nowe dla dzieci rozrywki – a matematyki uczy na marginesie. Nie będzie w niej rozwiązywania zadań, za to polecenia, które podają autorzy, nijak nie kojarzą się z matematyką. Na początek – tworzenie kafelków w kształcie zwierząt. Można stworzyć kafelki według wzoru podanego przez autorów, można – poznając metodę – pobawić się w projektowanie własnych (nie tylko zwierzęcych) wzorów. Będzie można porysować sobie trójwymiarowe obrazki albo… mierzyć członków rodziny i wpisywać dane do tabeli. Proporcji da się nauczyć na przepisach kulinarnych, a poza tym tworzyć fraktale czy szyfrowane wiadomości (same litery, żadnych cyfr). Będzie sudoku, nauka logicznego myślenia i umiejętność czytania w myślach innych (a w rzeczywistości – sztuczki polegające na wykonywaniu odpowiednich działań). W drugiej części tomu znajdują się z kolei elementy to wycinania i składania – dzięki nim dzieci przekonają się, że mogą tworzyć płatki śniegu i trójwymiarowe iluzje, zyskają łamigłówki do rozwiązania oraz gry, w które mogą grać z przyjaciółmi. Oczywiście w tym wypadku zadania poprzedzone są zabawami manualnymi, najpierw trzeba sobie przygotować odpowiednie elementy, wyciąć części z książki, poskładać, a dopiero potem można przystępować do działania. To sprawia, że książka na dłużej wystarcza – i pozwala rozwijać wyobraźnię.
Sporą rolę odgrywają tu grafiki, zresztą tomik przez dzieci zostanie potraktowany jak zeszyt ćwiczeń: mają tu maluchy mnóstwo miejsca do rysowania, uzupełniania, wypełniania, kolorowania i twórczych reakcji. Wszystko, co przychodzi do głowy, kiedy myśli się o dobrej zabawie kilkulatka – nic, co kojarzyłoby się z matematyką. Taką stronę matematyki warto przedstawiać pociechom nawet przed szkołą – żeby mogły przekonać się, że matematyka to również doskonała rozrywka. „Ta książka myśli, że jesteś matematycznym geniuszem” to sposób na odczarowanie złej sławy matematyki – to propozycja dla najmłodszych i dla ich rodziców, zestaw nietypowych zabaw oraz pomysłów, które rozwijają wyobraźnię i matematyczną wiedzę. Znalazło się tu wiele informacji, których w programach matematyki nie ma – więc tym bardziej warto podsunąć ją dzieciom jako uzupełnienie szkolnych lekcji i jako zestaw odkrywczych rozrywek. To publikacja, która pozwala na połączenie ulubionych przez dzieci czynności z wiedzą matematyczną – w takim zestawieniu nie ma mowy o nudzie ani o poczuciu gromadzenia wiedzy. „Ta książka myśli, że jesteś matematycznym geniuszem” to tomik, który budzi ciekawość dotyczącą matematyki – i zachęca dzieci do nauki bez stresu.
wtorek, 17 listopada 2020
Maciej Łubieński: Portret rodziny z czasów wielkości. O prymasach, milionerach, zakonnicach, bankrutach, pisarkach i innych przodkach
W.A.B., Warszawa 2020.
Przodkowie
Piękną lekcję historii proponuje czytelnikom Maciej Łubieński, który odkrywa sekrety związane z jego przodkami i szuka informacji o dawnych pokoleniach i ich codzienności. Ród Łubieńskich sięga trzynastu pokoleń wstecz, jest więc gdzie znajdować inspiracje i charaktery, które złożą się na przebogatą galerię. „Portret rodziny z czasów wielkości. O prymasach, milionerach, zakonnicach, bankrutach, pisarkach i innych przodkach” to tom opasły, jednak napisany lekko i z uwzględnieniem ciekawości zwykłych odbiorców – która pcha do czytania bez względu na brak powiązań rodzinnych. Autor doskonale się bawi, odkrywając portrety tych, którzy nawet dzisiaj uważani byliby za postępowych – albo tych, którym się w życiu powiodło. Kibicuje przodkom, rejestruje jednak nie tylko obecność w drzewie genealogicznym wyłącznie wygranych: są tu także postacie, które i dzisiaj byłyby uznawane za niewarte uznania. Chodzi przecież nie o to, żeby stworzyć sobie i przodkom przeszłość idealną, ale żeby pokazać zwyczajność w całym jej pięknie. Niektórzy w rodzie Łubieńskich mocno związywali się z kościołem, inni wybierali życie zgodnie z uciechami. Jedni robili kariery, inni trwonili fortuny. Autor zajmuje się prezentowaniem nie ich pełnych biografii, a migawek i opowieści. Część z tych opowieści przetrwała w relacjach rodzinnych, część trzeba było odtwarzać, szukać materiałów w zapiskach diariuszowych, pamiętnikach czy innych dokumentach. I to najlepiej pokazuje, dlaczego w ogóle można wciągnąć się w tematy genealogiczne i sięgać do przeszłości, żeby odtworzyć mozolnie losy rodziny. Maciej Łubieński jest przekonany, że to jego ojciec powinien spisać sagę rodową, zająć się przetwarzaniem materiałów i przytaczaniem anegdot – jednak mimo zastrzeżeń powielanych na początku tomu, daje sobie świetnie radę z olbrzymim materiałem, a przy okazji też sporo się dowiaduje.
Odpadają w tomie dwa ograniczenia: po pierwsze autor nie musi przyglądać się kontekstowi historycznemu bardziej, niż to konieczne – powołuje się na wiadomości dostępne dzięki podręcznikom, więc kto potrzebuje poznać tło działań bohaterów, nie będzie miał problemu z dotarciem do właściwych informacji. Po drugie – nie stawia na życiorysy, bo takie rozwiązanie odstraszyłoby sporą grupę odbiorców. Maciej Łubieński przede wszystkim zajmuje się rejestrowaniem anegdot. Opisuje wydarzenia, fakty i reakcje, które i dzisiaj wydają się atrakcyjne licznemu gronu odbiorców. Pozwala sprawdzać, jak toczyły się losy wybranych członków rodu Łubieńskich – ale bez konieczności śledzenia absolutnie wszystkich postaci i wszystkich detali z ich biografii. Wybiera co smakowitsze kąski, proponuje czytelnikom przegląd wydarzeń barwnych i znaczących. Ze zdobytych materiałów układa portrety – barwne dzięki wybranej drodze narracji. Tu można wyeksponować to, co istotne i definiujące danego przodka, a pominąć nudne szczegóły. „Portret rodziny z czasów wielkości” zamienia się dzięki temu w przegląd osobliwości. Okazuje się dzięki takiemu podejściu bardzo współczesny: zupełnie jakby nie istniał dystans czasowy między bohaterami opowieści a autorem. To duży sukces Macieja Łubieńskiego i świadectwo dobrze obmyślonej publikacji – autor nie odbiera sobie głosu, wtrąca się do relacji, pozostawia sobie możliwość komentowania (czasem ironicznego) wydarzeń. Dzięki temu może przekonać do siebie szerokie grono czytelników. Jest to książka złożona z historyczno-rodzinnych esejów, rodzaj opowieści o tym, jak kiedyś funkcjonowano. Zbiór zwyczajnych ludzi w różnych czasach – zaprezentowany z perspektywy potomka. Sposób na zachęcenie do wysłuchiwania i gromadzenia opowieści rodziców i dziadków.
Przodkowie
Piękną lekcję historii proponuje czytelnikom Maciej Łubieński, który odkrywa sekrety związane z jego przodkami i szuka informacji o dawnych pokoleniach i ich codzienności. Ród Łubieńskich sięga trzynastu pokoleń wstecz, jest więc gdzie znajdować inspiracje i charaktery, które złożą się na przebogatą galerię. „Portret rodziny z czasów wielkości. O prymasach, milionerach, zakonnicach, bankrutach, pisarkach i innych przodkach” to tom opasły, jednak napisany lekko i z uwzględnieniem ciekawości zwykłych odbiorców – która pcha do czytania bez względu na brak powiązań rodzinnych. Autor doskonale się bawi, odkrywając portrety tych, którzy nawet dzisiaj uważani byliby za postępowych – albo tych, którym się w życiu powiodło. Kibicuje przodkom, rejestruje jednak nie tylko obecność w drzewie genealogicznym wyłącznie wygranych: są tu także postacie, które i dzisiaj byłyby uznawane za niewarte uznania. Chodzi przecież nie o to, żeby stworzyć sobie i przodkom przeszłość idealną, ale żeby pokazać zwyczajność w całym jej pięknie. Niektórzy w rodzie Łubieńskich mocno związywali się z kościołem, inni wybierali życie zgodnie z uciechami. Jedni robili kariery, inni trwonili fortuny. Autor zajmuje się prezentowaniem nie ich pełnych biografii, a migawek i opowieści. Część z tych opowieści przetrwała w relacjach rodzinnych, część trzeba było odtwarzać, szukać materiałów w zapiskach diariuszowych, pamiętnikach czy innych dokumentach. I to najlepiej pokazuje, dlaczego w ogóle można wciągnąć się w tematy genealogiczne i sięgać do przeszłości, żeby odtworzyć mozolnie losy rodziny. Maciej Łubieński jest przekonany, że to jego ojciec powinien spisać sagę rodową, zająć się przetwarzaniem materiałów i przytaczaniem anegdot – jednak mimo zastrzeżeń powielanych na początku tomu, daje sobie świetnie radę z olbrzymim materiałem, a przy okazji też sporo się dowiaduje.
Odpadają w tomie dwa ograniczenia: po pierwsze autor nie musi przyglądać się kontekstowi historycznemu bardziej, niż to konieczne – powołuje się na wiadomości dostępne dzięki podręcznikom, więc kto potrzebuje poznać tło działań bohaterów, nie będzie miał problemu z dotarciem do właściwych informacji. Po drugie – nie stawia na życiorysy, bo takie rozwiązanie odstraszyłoby sporą grupę odbiorców. Maciej Łubieński przede wszystkim zajmuje się rejestrowaniem anegdot. Opisuje wydarzenia, fakty i reakcje, które i dzisiaj wydają się atrakcyjne licznemu gronu odbiorców. Pozwala sprawdzać, jak toczyły się losy wybranych członków rodu Łubieńskich – ale bez konieczności śledzenia absolutnie wszystkich postaci i wszystkich detali z ich biografii. Wybiera co smakowitsze kąski, proponuje czytelnikom przegląd wydarzeń barwnych i znaczących. Ze zdobytych materiałów układa portrety – barwne dzięki wybranej drodze narracji. Tu można wyeksponować to, co istotne i definiujące danego przodka, a pominąć nudne szczegóły. „Portret rodziny z czasów wielkości” zamienia się dzięki temu w przegląd osobliwości. Okazuje się dzięki takiemu podejściu bardzo współczesny: zupełnie jakby nie istniał dystans czasowy między bohaterami opowieści a autorem. To duży sukces Macieja Łubieńskiego i świadectwo dobrze obmyślonej publikacji – autor nie odbiera sobie głosu, wtrąca się do relacji, pozostawia sobie możliwość komentowania (czasem ironicznego) wydarzeń. Dzięki temu może przekonać do siebie szerokie grono czytelników. Jest to książka złożona z historyczno-rodzinnych esejów, rodzaj opowieści o tym, jak kiedyś funkcjonowano. Zbiór zwyczajnych ludzi w różnych czasach – zaprezentowany z perspektywy potomka. Sposób na zachęcenie do wysłuchiwania i gromadzenia opowieści rodziców i dziadków.
poniedziałek, 16 listopada 2020
MacKenzie Lee: Historia świata na czterech łapach
Media Rodzina, Poznań 2020.
Psie życie
Mackenzi Lee wcale nie pisze książki dla dzieci. Pisze książkę dla dorosłych miłośników psów, ale ponieważ ze swoją publikacją nie mieści się w żadnych kanonach lekturowych, może przedostać się do świadomości odbiorców za sprawą picture booka i imitowania tomików dla najmłodszych. Jednak „Historia świata na czterech łapach” to pozycja, której bardzo daleko do literatury dziecięcej, co łatwo można zaobserwować za sprawą języka autorki (zamiłowania do podkreślania „cholerami” kolejnych komentarzy) a także sporymi zasobami ironii i autoironii. Mackenzi Lee czasami zwracać się będzie do własnej mamy, czasami – bezpośrednio do odbiorców. Będzie się dzielić swoimi uczuciami do psów (co nie dziwi, jeśli bierze się pod uwagę fakt, ile energii wkłada w wydobycie co ciekawszych psich bohaterów z przeszłości, której tak naprawdę nie umiała się uczyć w szkole), będzie też jednoznacznie oceniać tych, którzy psów nie lubili i próbowali zrobić im krzywdę. Znajdzie łatwo porozumienie z innymi psiarzami – nie ma co do tego żadnych wątpliwości. To autorka bezkompromisowa i chcąca podzielić się z czytelnikami niezwykłym hobby – uznaniem kierowanym w stronę czworonożnych przyjaciół.
„Historia świata na czterech łapach” rozpoczyna się w starożytności, autorka prowadzi do pierwszego znanego z imienia psa z głębokiej przeszłości w Egipcie. Później będzie podążać za rozmaitymi rasami i skakać po świecie: zajrzy i do mitologii, i do życiorysów wielkich władców. Sprawdzi, jakie psy pochodzą z jakiego miejsca na świecie, które rasy czym się cechują (to na marginesie innych opowieści o sławnych psach) – i jak wpływały na losy ludzkości przez konkretne działania, dzięki którym zapisały się w świadomości ludzi. Bo przecież nie tylko za psią miłość do człowieka zostały tutaj odnotowane. Autorka proponuje z pozoru trochę chaotyczny zestaw krótkich esejów związanych z psami i pieskim życiem, niektóre psy zasługują na uznanie, inne – po prostu na miejsce w historii. Są tu psy kojarzone z dawnych lektur, psy w kosmosie, psy na wojnie, psy w kinie, psy na Titanicu, psy ratujące życie, psy sklonowane, psy zdobywające wysokie góry, psy-odkrywcy, psy wspomagające w pracy uczonych i psy w polityce. Autorka pozwala charakteryzować władców przez ich stosunek do psów i buduje międzypokoleniowe porozumienie związane z miłością do tych czworonogów. Za każdym razem zależy jej na eksponowaniu mądrości psów i ich znaczenia dla człowieka – nie przejmuje się za to biografiami ludzi. To psy są bohaterami opowieści i to psy mają wyłączną uwagę czytelników. Pozwala śledzić przemiany obyczajowe – w stosunku do psów – i pomysły na wykorzystanie psich umiejętności. Jest tu całkiem sporo ciekawostek, nie tylko tych związanych z biografiami wielkich – chociaż podobne spojrzenie na historię może być dla odbiorców inspirujące i bardziej atrakcyjne niż śledzenie podręczników. Mackenzi Lee w „Historii świata na czterech łapach” daje upust olbrzymiej miłości do psów – i trudno się jej dziwić. Czytelnikom proponuje zatem zestaw psich anegdot. Petra Eriksson przygotowuje do tej książki komputerowe grafiki, które same w sobie może nie przyciągałyby uwagi – ale ponieważ podobieństwo obrazków do przedstawicieli wybranych ras jest duże, ułatwia zorientowanie się w temacie tym, którzy na co dzień nie śledzą kynologicznych poszukiwań. Jest to publikacja rozrywkowa, ale przynosząca też trochę istotnych wiadomości ze wspólnego egzystowania psów i ludzi.
Psie życie
Mackenzi Lee wcale nie pisze książki dla dzieci. Pisze książkę dla dorosłych miłośników psów, ale ponieważ ze swoją publikacją nie mieści się w żadnych kanonach lekturowych, może przedostać się do świadomości odbiorców za sprawą picture booka i imitowania tomików dla najmłodszych. Jednak „Historia świata na czterech łapach” to pozycja, której bardzo daleko do literatury dziecięcej, co łatwo można zaobserwować za sprawą języka autorki (zamiłowania do podkreślania „cholerami” kolejnych komentarzy) a także sporymi zasobami ironii i autoironii. Mackenzi Lee czasami zwracać się będzie do własnej mamy, czasami – bezpośrednio do odbiorców. Będzie się dzielić swoimi uczuciami do psów (co nie dziwi, jeśli bierze się pod uwagę fakt, ile energii wkłada w wydobycie co ciekawszych psich bohaterów z przeszłości, której tak naprawdę nie umiała się uczyć w szkole), będzie też jednoznacznie oceniać tych, którzy psów nie lubili i próbowali zrobić im krzywdę. Znajdzie łatwo porozumienie z innymi psiarzami – nie ma co do tego żadnych wątpliwości. To autorka bezkompromisowa i chcąca podzielić się z czytelnikami niezwykłym hobby – uznaniem kierowanym w stronę czworonożnych przyjaciół.
„Historia świata na czterech łapach” rozpoczyna się w starożytności, autorka prowadzi do pierwszego znanego z imienia psa z głębokiej przeszłości w Egipcie. Później będzie podążać za rozmaitymi rasami i skakać po świecie: zajrzy i do mitologii, i do życiorysów wielkich władców. Sprawdzi, jakie psy pochodzą z jakiego miejsca na świecie, które rasy czym się cechują (to na marginesie innych opowieści o sławnych psach) – i jak wpływały na losy ludzkości przez konkretne działania, dzięki którym zapisały się w świadomości ludzi. Bo przecież nie tylko za psią miłość do człowieka zostały tutaj odnotowane. Autorka proponuje z pozoru trochę chaotyczny zestaw krótkich esejów związanych z psami i pieskim życiem, niektóre psy zasługują na uznanie, inne – po prostu na miejsce w historii. Są tu psy kojarzone z dawnych lektur, psy w kosmosie, psy na wojnie, psy w kinie, psy na Titanicu, psy ratujące życie, psy sklonowane, psy zdobywające wysokie góry, psy-odkrywcy, psy wspomagające w pracy uczonych i psy w polityce. Autorka pozwala charakteryzować władców przez ich stosunek do psów i buduje międzypokoleniowe porozumienie związane z miłością do tych czworonogów. Za każdym razem zależy jej na eksponowaniu mądrości psów i ich znaczenia dla człowieka – nie przejmuje się za to biografiami ludzi. To psy są bohaterami opowieści i to psy mają wyłączną uwagę czytelników. Pozwala śledzić przemiany obyczajowe – w stosunku do psów – i pomysły na wykorzystanie psich umiejętności. Jest tu całkiem sporo ciekawostek, nie tylko tych związanych z biografiami wielkich – chociaż podobne spojrzenie na historię może być dla odbiorców inspirujące i bardziej atrakcyjne niż śledzenie podręczników. Mackenzi Lee w „Historii świata na czterech łapach” daje upust olbrzymiej miłości do psów – i trudno się jej dziwić. Czytelnikom proponuje zatem zestaw psich anegdot. Petra Eriksson przygotowuje do tej książki komputerowe grafiki, które same w sobie może nie przyciągałyby uwagi – ale ponieważ podobieństwo obrazków do przedstawicieli wybranych ras jest duże, ułatwia zorientowanie się w temacie tym, którzy na co dzień nie śledzą kynologicznych poszukiwań. Jest to publikacja rozrywkowa, ale przynosząca też trochę istotnych wiadomości ze wspólnego egzystowania psów i ludzi.
Nikola Kucharska: Fakty i plotki o smokach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Encyklopedia
Nikola Kucharska może tą książką zaimponować odbiorcom, chociaż kieruje się niby tylko do najmłodszych i to w kartonowym wielkoformatowym picture booku. "Fakty i plotki o smokach" to wielka księga imitująca tom edukacyjny, w rzeczywistości - rozrywkowa, rozśmieszająca i jeszcze pokazująca talenty graficzne autorki. Kanwą tej książki staje się zestawianie tablic informacyjnych (czy też raczej quasi-informacyjnych), rejestrowanie zachowań smoków, ich wyglądu, zwyczajów i gatunków. Oczywiście Nikola Kucharska nie przejmuje się literackimi portretami smoków - zamiast przedzierać się przez stosy książek fantastycznych i sprawdzać pomysły innych autorów, stawia na własne. Wśród gatunków smoków wymienia między innymi smoki kosmiczne, smoki lodowe (te najładniej wypadają w grafikach ze względu na gęste futro i sympatyczny wyraz pyska), smoki leśne, smoczki wymoczki, smoki wulkaniczne, powietrzne, niewidzialne, pustynne czy jaskiniowe. Każdy gatunek doczekuje się jeśli nie pełnej strony z rejestrem zwyczajów, to przynajmniej notatki ozdobionej ilustracją. Poza wymienianiem genologicznych różnic, Nikola Kucharska zajmuje się między innymi anatomią smoka pierwotnego, historią smoczo-ludzkiej przyjaźni (i powodami rozstania), jajami smoków, smoczą szkołą, zwyczajami z domów, wyjątkowymi przedstawicielami smoczego świata, chorobami smoków czy ich dietą. Każda rozkładówka będzie zatem przynosić inny aspekt bycia smokiem i wyjaśnienia związane ze specyfiką rasy. Nikola Kucharska czasami decyduje się na szereg ilustracji z podpisami, czasem - na same ilustracje. Innym razem naśladuje plansze edukacyjne (jak w przypadku lekcji anatomii). Zdarza się jej również wprowadzanie porównań. Najbardziej imponujące w książce są strony wypełnione smokami jednego gatunku: składają się z zestawu miniaturowych stworów w różnych pozycjach, pozwalają lepiej przyjrzeć się wymyślonym bohaterom i ich typowym zachowaniom. Czasami też proponuje autorka scenki, które wymagają uwagi i umiejętności narracyjnych od dzieci - maluchy będą musiały opowiedzieć sobie, co robią smoki z ludźmi na ilustracjach - i do czego to prowadzi. Rewelacje dotyczące smoków, ich przeszłości i codzienności, są przesycone humorem (autorka pozwala sobie nawet na wymyślanie, skąd - z uwagi na smoki - biorą się wybuchające wulkany czy trzęsienia ziemi; pseudonaukowe wstawki rozśmieszają i wprowadzają całkowicie w bajkowy świat). Wydaje się, że Nikola Kucharska chce zaspokoić ciekawość dzieci, a przy okazji rozbudzić wyobraźnię - oferuje lekturę bardzo dowcipną i zaskakującą. Imitującą publikacje edukacyjne, lecz kompletnie oderwaną od rzeczywistości.
Naturalnie wielką siłą tomu stają się grafiki. Ta autorka specjalizuje się w obrazkach komiksowych, pełnych szczegółów. Jej smoki są zabawne i sympatyczne, oryginalne, a do tego bardzo różne - kiedy uda się poznać klasyfikację tych stworzeń, można będzie dopowiedzieć sobie dodatkowe dane do wybranych ilustracji. Tu warto się przyglądać nawet obrazkom najmniejszym, bo i tak autorka nie stroni od szczegółów, które mogą dzieciom przypaść do gustu. Smoczy świat ma pełno niespodzianek. Nikola Kucharska pokazuje, jak bawić się tematami i wymyślać własne podstawy dalszych historii. Rozbudza fantazję dzieci, przekonuje je do samodzielności w tworzeniu. Zaprasza do świata smoków - wyjątkowego, komicznego, ale też niesłychanie barwnego. Tu nie można się nudzić ani przez moment i wiara w smoki zostanie przywrócona. Wielkie brawa należą się tej autorce za "Fakty i plotki o smokach" - to książka, która powinna zostać zauważona i doceniona na rynku jako triumf dowcipu i wyobraźni na rynku nastawionym na pouczenia i lekcje.
Encyklopedia
Nikola Kucharska może tą książką zaimponować odbiorcom, chociaż kieruje się niby tylko do najmłodszych i to w kartonowym wielkoformatowym picture booku. "Fakty i plotki o smokach" to wielka księga imitująca tom edukacyjny, w rzeczywistości - rozrywkowa, rozśmieszająca i jeszcze pokazująca talenty graficzne autorki. Kanwą tej książki staje się zestawianie tablic informacyjnych (czy też raczej quasi-informacyjnych), rejestrowanie zachowań smoków, ich wyglądu, zwyczajów i gatunków. Oczywiście Nikola Kucharska nie przejmuje się literackimi portretami smoków - zamiast przedzierać się przez stosy książek fantastycznych i sprawdzać pomysły innych autorów, stawia na własne. Wśród gatunków smoków wymienia między innymi smoki kosmiczne, smoki lodowe (te najładniej wypadają w grafikach ze względu na gęste futro i sympatyczny wyraz pyska), smoki leśne, smoczki wymoczki, smoki wulkaniczne, powietrzne, niewidzialne, pustynne czy jaskiniowe. Każdy gatunek doczekuje się jeśli nie pełnej strony z rejestrem zwyczajów, to przynajmniej notatki ozdobionej ilustracją. Poza wymienianiem genologicznych różnic, Nikola Kucharska zajmuje się między innymi anatomią smoka pierwotnego, historią smoczo-ludzkiej przyjaźni (i powodami rozstania), jajami smoków, smoczą szkołą, zwyczajami z domów, wyjątkowymi przedstawicielami smoczego świata, chorobami smoków czy ich dietą. Każda rozkładówka będzie zatem przynosić inny aspekt bycia smokiem i wyjaśnienia związane ze specyfiką rasy. Nikola Kucharska czasami decyduje się na szereg ilustracji z podpisami, czasem - na same ilustracje. Innym razem naśladuje plansze edukacyjne (jak w przypadku lekcji anatomii). Zdarza się jej również wprowadzanie porównań. Najbardziej imponujące w książce są strony wypełnione smokami jednego gatunku: składają się z zestawu miniaturowych stworów w różnych pozycjach, pozwalają lepiej przyjrzeć się wymyślonym bohaterom i ich typowym zachowaniom. Czasami też proponuje autorka scenki, które wymagają uwagi i umiejętności narracyjnych od dzieci - maluchy będą musiały opowiedzieć sobie, co robią smoki z ludźmi na ilustracjach - i do czego to prowadzi. Rewelacje dotyczące smoków, ich przeszłości i codzienności, są przesycone humorem (autorka pozwala sobie nawet na wymyślanie, skąd - z uwagi na smoki - biorą się wybuchające wulkany czy trzęsienia ziemi; pseudonaukowe wstawki rozśmieszają i wprowadzają całkowicie w bajkowy świat). Wydaje się, że Nikola Kucharska chce zaspokoić ciekawość dzieci, a przy okazji rozbudzić wyobraźnię - oferuje lekturę bardzo dowcipną i zaskakującą. Imitującą publikacje edukacyjne, lecz kompletnie oderwaną od rzeczywistości.
Naturalnie wielką siłą tomu stają się grafiki. Ta autorka specjalizuje się w obrazkach komiksowych, pełnych szczegółów. Jej smoki są zabawne i sympatyczne, oryginalne, a do tego bardzo różne - kiedy uda się poznać klasyfikację tych stworzeń, można będzie dopowiedzieć sobie dodatkowe dane do wybranych ilustracji. Tu warto się przyglądać nawet obrazkom najmniejszym, bo i tak autorka nie stroni od szczegółów, które mogą dzieciom przypaść do gustu. Smoczy świat ma pełno niespodzianek. Nikola Kucharska pokazuje, jak bawić się tematami i wymyślać własne podstawy dalszych historii. Rozbudza fantazję dzieci, przekonuje je do samodzielności w tworzeniu. Zaprasza do świata smoków - wyjątkowego, komicznego, ale też niesłychanie barwnego. Tu nie można się nudzić ani przez moment i wiara w smoki zostanie przywrócona. Wielkie brawa należą się tej autorce za "Fakty i plotki o smokach" - to książka, która powinna zostać zauważona i doceniona na rynku jako triumf dowcipu i wyobraźni na rynku nastawionym na pouczenia i lekcje.
niedziela, 15 listopada 2020
Paweł Ochman: Roślinna kuchnia regionalna
Marginesy, Warszawa 2020.
Podróż po kraju
Paweł Ochman to bloger, który proponuje czytelnikom wegańskie potrawy. Jego druga książka, „Roślinna kuchnia regionalna” to publikacja albumowa związana z tradycyjnymi smakami pochodzącymi z różnych regionów i tradycji – ale w wersji wege. Co oznacza, że autor jednocześnie wpisuje się w modę na zdrowy styl życia i rezygnowanie z produktów pochodzenia zwierzęcego, ale również – próbuje wskrzesić smaki z dzieciństwa lub rodzinnych receptur i przystosować je do aktualnych trendów. Czy ta sztuka mu się powiedzie – to już zależy od czytelników, którzy zechcą przetestować podawane przepisy. Jeśli ktoś nie może sobie wyobrazić flaczków, kaczki, pierogów ze skwarkami czy galarety z nóżek w wersji wege – zajrzeć tu musi koniecznie. Oznaczać to będzie czasami wyprawy do specjalistycznych sklepów, bo produktów potrzebnych do tych potraw nie znajdzie się raczej w pierwszym lepszym supermarkecie, a już na pewno nie w sklepiku osiedlowym – ale po pierwsze smakowi poszukiwacze będą mogli odkrywać nietypowe zestawienia smaków bez obaw o swoje zdrowie, a po drugie – przepisy można potraktować jako inspirację do sprawdzenia oryginalnych receptur i potraw.
„Roślinna kuchnia regionalna” to podróż po Polsce. Autor sięga do podpowiedzi płynących od Kół Gospodyń Wiejskich, sprawdza, jakie potrawy są nagradzane w konkursach regionalnych i nawiązuje korespondencję z ludźmi, którzy przechowują w domach dziedziczone od pokoleń przepisy – następnie najbardziej charakterystyczne lub najciekawsze dokonania kulinarne przerabia tak, by pasowały do idei wege, a następnie przedstawia czytelnikom. Każdy przepis został tu opatrzony dodatkowo komentarzem dotyczącym pochodzenia potrawy, źródła pomysłu albo międzykulturowych wpływów, bo przecież nawet przy przeglądaniu książki staje się jasne, że niektóre dania miały różne wersje w różnych stronach kraju i nie ma sensu kłócić się o ich prymat. Wiadomo, że niektóre regiony po prostu kojarzą się z określonymi potrawami i smakami – na lubelszczyźnie obowiązkowo trzeba zjeść cebularz, w Krakowie – obwarzanki. Ponieważ rytm rozdziałów wyznaczają miejsca w Polsce, nie ma mowy o porządkowaniu treści pod kątem książek kucharskich – tutaj każda część to zestaw różnych potraw: dań obiadowych czy deserów, przekąsek i dodatków. Zachęca autor do spróbowania bezmięsnych kotletów (z różnych składników), sprawdza, jak przyrządzać wegańskie pieczywo. Podaje sporo wersji placków ziemniaczanych i gołąbków, klusek i pasztetów. Przytacza przepisy na ciasta i na sałatki. Zdarza się, że trafia na przepis, który już w swojej oryginalnej, tradycyjnej wersji wpisuje się idealnie i bez żadnych zmian w ideę weganizmu – wtedy nie musi niczego poprawiać, a czytelnikom też będzie łatwiej znaleźć potrzebne składniki w najbliższym sklepie.
Jest to książka, w której każdemu przepisowi towarzyszy zdjęcie gotowej potrawy – żeby czytelnicy wiedzieli, jaki efekt powinni uzyskać. Ale poza tym pojawiają się tu również fotografie z lokalnych muzeów, przypominające o tradycjach i zwyczajach – przestrzenie zaaranżowane na te sprzed wieków. Dzięki temu autor może też budzić silne emocje i przypominać odbiorcom o roli przeszłości. „Roślinna kuchnia regionalna” to smakowa opowieść, dzięki której można odbyć podróż w czasie – a przy okazji też dowiedzieć się czegoś o charakterystycznych dla danego regionu potrawach. Kto zechce – spróbuje ich w wersji wege, tak, by połączyć to, co modne z tym, co klasyczne. I takie zestawienie może się sprawdzić zwłaszcza u młodszej części odbiorców.
Podróż po kraju
Paweł Ochman to bloger, który proponuje czytelnikom wegańskie potrawy. Jego druga książka, „Roślinna kuchnia regionalna” to publikacja albumowa związana z tradycyjnymi smakami pochodzącymi z różnych regionów i tradycji – ale w wersji wege. Co oznacza, że autor jednocześnie wpisuje się w modę na zdrowy styl życia i rezygnowanie z produktów pochodzenia zwierzęcego, ale również – próbuje wskrzesić smaki z dzieciństwa lub rodzinnych receptur i przystosować je do aktualnych trendów. Czy ta sztuka mu się powiedzie – to już zależy od czytelników, którzy zechcą przetestować podawane przepisy. Jeśli ktoś nie może sobie wyobrazić flaczków, kaczki, pierogów ze skwarkami czy galarety z nóżek w wersji wege – zajrzeć tu musi koniecznie. Oznaczać to będzie czasami wyprawy do specjalistycznych sklepów, bo produktów potrzebnych do tych potraw nie znajdzie się raczej w pierwszym lepszym supermarkecie, a już na pewno nie w sklepiku osiedlowym – ale po pierwsze smakowi poszukiwacze będą mogli odkrywać nietypowe zestawienia smaków bez obaw o swoje zdrowie, a po drugie – przepisy można potraktować jako inspirację do sprawdzenia oryginalnych receptur i potraw.
„Roślinna kuchnia regionalna” to podróż po Polsce. Autor sięga do podpowiedzi płynących od Kół Gospodyń Wiejskich, sprawdza, jakie potrawy są nagradzane w konkursach regionalnych i nawiązuje korespondencję z ludźmi, którzy przechowują w domach dziedziczone od pokoleń przepisy – następnie najbardziej charakterystyczne lub najciekawsze dokonania kulinarne przerabia tak, by pasowały do idei wege, a następnie przedstawia czytelnikom. Każdy przepis został tu opatrzony dodatkowo komentarzem dotyczącym pochodzenia potrawy, źródła pomysłu albo międzykulturowych wpływów, bo przecież nawet przy przeglądaniu książki staje się jasne, że niektóre dania miały różne wersje w różnych stronach kraju i nie ma sensu kłócić się o ich prymat. Wiadomo, że niektóre regiony po prostu kojarzą się z określonymi potrawami i smakami – na lubelszczyźnie obowiązkowo trzeba zjeść cebularz, w Krakowie – obwarzanki. Ponieważ rytm rozdziałów wyznaczają miejsca w Polsce, nie ma mowy o porządkowaniu treści pod kątem książek kucharskich – tutaj każda część to zestaw różnych potraw: dań obiadowych czy deserów, przekąsek i dodatków. Zachęca autor do spróbowania bezmięsnych kotletów (z różnych składników), sprawdza, jak przyrządzać wegańskie pieczywo. Podaje sporo wersji placków ziemniaczanych i gołąbków, klusek i pasztetów. Przytacza przepisy na ciasta i na sałatki. Zdarza się, że trafia na przepis, który już w swojej oryginalnej, tradycyjnej wersji wpisuje się idealnie i bez żadnych zmian w ideę weganizmu – wtedy nie musi niczego poprawiać, a czytelnikom też będzie łatwiej znaleźć potrzebne składniki w najbliższym sklepie.
Jest to książka, w której każdemu przepisowi towarzyszy zdjęcie gotowej potrawy – żeby czytelnicy wiedzieli, jaki efekt powinni uzyskać. Ale poza tym pojawiają się tu również fotografie z lokalnych muzeów, przypominające o tradycjach i zwyczajach – przestrzenie zaaranżowane na te sprzed wieków. Dzięki temu autor może też budzić silne emocje i przypominać odbiorcom o roli przeszłości. „Roślinna kuchnia regionalna” to smakowa opowieść, dzięki której można odbyć podróż w czasie – a przy okazji też dowiedzieć się czegoś o charakterystycznych dla danego regionu potrawach. Kto zechce – spróbuje ich w wersji wege, tak, by połączyć to, co modne z tym, co klasyczne. I takie zestawienie może się sprawdzić zwłaszcza u młodszej części odbiorców.
Tove Jansson: Niebezpieczna podróż
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Tajemnica
Wyprawy, w których sen łączy się z jawą i w których do końca nie ma pewności, co zdarzyło się naprawdę, a co było wytworem wyobraźni, stanowią charakterystyczny motyw w historiach dla najmłodszych. Na tym schemacie bazuje też Tove Jansson, która portretuje rozczarowaną i znudzoną dziewczynkę. Zuzanna ma kota (leniwego, który lubi tylko jeść) i nie ma ochoty na siedzenie w trawie. Rzuca okulary, a ta czynność sprawia, że wszystko nagle się zmienia: kot urasta do rozmiarów wielkiego dzikiego stwora, las zaczyna być złowrogą przestrzenią, okropną i przerażającą, ale nie nudną – a to już bardzo dużo dla Zuzanny. Bohaterka przekonuje się, że wszędzie czają się dzikie stworzenia, nieodgadnione zwierzęta lub istoty wydają dziwne dźwięki, jest się czego przestraszyć. A to z kolei prosta droga do odrzucenia nudy – zatem Zuzanna może z radością nieprzystającą do obcego krajobrazu ruszyć przed siebie i sprawdzić, co do zaoferowania ma kraina, która właśnie się przed nią otwiera. Zuza niby chciałaby jak najszybciej znaleźć się w domu, z drugiej jednak strony wie, że tu właśnie czeka na nią przygoda i zestaw wydarzeń, o jakich marzyła wcześniej, siedząc bez pomysłu w trawie. Dziewczynka w pewnym momencie przekonuje się, że wszystko, co roztacza się przed jej oczami, zależy od niej, z niej pochodzi i ma związek z tym, co bohaterka sobie wymyśli. Tak na drodze przed nią pojawiają się dwa maleństwa – Topik i Topcia oraz Paszczak z psem. Uciekają przed niedookreślonym niebezpieczeństwem, ale już Ryjek, który biegnie ku nim, może wyjaśnić, że to wybuch wulkanu – i że pali mu się ogon. Takie stwierdzenia wymuszają już zdecydowane działania, nawet jeśli owe działania miałyby się sprowadzać do uspokojenia przerażonych i roztoczenia opieki nad najsłabszymi. Dolina Muminków, do której Zuza przychodzi, to jedyna oaza spokoju w złym świecie. Tyle że Zuzanna wcale nie czuje się źle tam, gdzie coś się dzieje: wreszcie ma w nadmiarze mocnych wrażeń, na to czekała i o tym marzyła, kiedy siedziała w trawie. Ze spokojem zatem przyjmuje kolejne niebezpieczeństwa i zagrożenia – dzięki nim może przecież spotkać bajkowych bohaterów (między innymi Włóczykija, który także nie daje się owładnąć panice).
Tove Jansson pisze tę książkę w formie białego wiersza, tworzy niemalże epos o przygodach wielkich postaci – pozwala bohaterom przeżywać sporo ponad ich możliwości, zapewnia dzieciom dawkę grozy. Zresztą ta autorka doskonale wiedziała, jak dużą rolę w lekturach dla najmłodszych odgrywa strach – nie ucieka zatem od prawdziwych i potężnych zagrożeń, wypełnia nimi kolejne przystanki w opowieści – po to, by dzieci poznały funkcję wyobraźni. Zuzanna ma wreszcie to, na co czekała – ta bohaterka nie potrzebuje nudnej i pouczającej historyjki, ona chce się zagłębić w ponurej baśni – i to właśnie otrzymuje. Książka jest picture bookiem (ale z tekstem na bardzo wysokim poziomie literackim) z ilustracjami Tove Jansson – fani Muminków mogą zatem odkrywać tu znanych sobie bohaterów także w wersji graficznej. Tove Jansson zabiera dzieci w przedziwną podróż, pełną silnych uczuć i niezwykłości. Uniemożliwia obojętność – tak przedstawiona historyjka musi uwodzić, została zresztą przygotowana tak, że nie zestarzeje się łatwo i będzie służyć najmłodszym jak brama do innego świata.
Tajemnica
Wyprawy, w których sen łączy się z jawą i w których do końca nie ma pewności, co zdarzyło się naprawdę, a co było wytworem wyobraźni, stanowią charakterystyczny motyw w historiach dla najmłodszych. Na tym schemacie bazuje też Tove Jansson, która portretuje rozczarowaną i znudzoną dziewczynkę. Zuzanna ma kota (leniwego, który lubi tylko jeść) i nie ma ochoty na siedzenie w trawie. Rzuca okulary, a ta czynność sprawia, że wszystko nagle się zmienia: kot urasta do rozmiarów wielkiego dzikiego stwora, las zaczyna być złowrogą przestrzenią, okropną i przerażającą, ale nie nudną – a to już bardzo dużo dla Zuzanny. Bohaterka przekonuje się, że wszędzie czają się dzikie stworzenia, nieodgadnione zwierzęta lub istoty wydają dziwne dźwięki, jest się czego przestraszyć. A to z kolei prosta droga do odrzucenia nudy – zatem Zuzanna może z radością nieprzystającą do obcego krajobrazu ruszyć przed siebie i sprawdzić, co do zaoferowania ma kraina, która właśnie się przed nią otwiera. Zuza niby chciałaby jak najszybciej znaleźć się w domu, z drugiej jednak strony wie, że tu właśnie czeka na nią przygoda i zestaw wydarzeń, o jakich marzyła wcześniej, siedząc bez pomysłu w trawie. Dziewczynka w pewnym momencie przekonuje się, że wszystko, co roztacza się przed jej oczami, zależy od niej, z niej pochodzi i ma związek z tym, co bohaterka sobie wymyśli. Tak na drodze przed nią pojawiają się dwa maleństwa – Topik i Topcia oraz Paszczak z psem. Uciekają przed niedookreślonym niebezpieczeństwem, ale już Ryjek, który biegnie ku nim, może wyjaśnić, że to wybuch wulkanu – i że pali mu się ogon. Takie stwierdzenia wymuszają już zdecydowane działania, nawet jeśli owe działania miałyby się sprowadzać do uspokojenia przerażonych i roztoczenia opieki nad najsłabszymi. Dolina Muminków, do której Zuza przychodzi, to jedyna oaza spokoju w złym świecie. Tyle że Zuzanna wcale nie czuje się źle tam, gdzie coś się dzieje: wreszcie ma w nadmiarze mocnych wrażeń, na to czekała i o tym marzyła, kiedy siedziała w trawie. Ze spokojem zatem przyjmuje kolejne niebezpieczeństwa i zagrożenia – dzięki nim może przecież spotkać bajkowych bohaterów (między innymi Włóczykija, który także nie daje się owładnąć panice).
Tove Jansson pisze tę książkę w formie białego wiersza, tworzy niemalże epos o przygodach wielkich postaci – pozwala bohaterom przeżywać sporo ponad ich możliwości, zapewnia dzieciom dawkę grozy. Zresztą ta autorka doskonale wiedziała, jak dużą rolę w lekturach dla najmłodszych odgrywa strach – nie ucieka zatem od prawdziwych i potężnych zagrożeń, wypełnia nimi kolejne przystanki w opowieści – po to, by dzieci poznały funkcję wyobraźni. Zuzanna ma wreszcie to, na co czekała – ta bohaterka nie potrzebuje nudnej i pouczającej historyjki, ona chce się zagłębić w ponurej baśni – i to właśnie otrzymuje. Książka jest picture bookiem (ale z tekstem na bardzo wysokim poziomie literackim) z ilustracjami Tove Jansson – fani Muminków mogą zatem odkrywać tu znanych sobie bohaterów także w wersji graficznej. Tove Jansson zabiera dzieci w przedziwną podróż, pełną silnych uczuć i niezwykłości. Uniemożliwia obojętność – tak przedstawiona historyjka musi uwodzić, została zresztą przygotowana tak, że nie zestarzeje się łatwo i będzie służyć najmłodszym jak brama do innego świata.
sobota, 14 listopada 2020
Francesca Gibbons: Gwiezdny Zegar. Cienista Ćma
Harperkids, Warszawa 2020.
Wyprawa
Francesca Gibbons trochę inspirowała się „Tajemniczym ogrodem”, kiedy tworzyła powieść „Cienista Ćma”, pierwszy tom planowanej trylogii Gwiezdny Zegar. Tu dwie siostry, które niekoniecznie się dogadują – jak to zwykle między rodzeństwem bywa – trafiają za cienistą ćmą do przedziwnego miejsca. Imogen i Marie przechodzą przez drzwi ukryte w pniu drzewa i trafiają do zaczarowanej krainy. Spotykają tam małego chłopca imieniem Miro, który… żąda od nich honorów jak dla króla. Ma być zresztą władcą Twierdzy Jaroslaw, w której znalazły się dziewczynki. Dzieci potrzebują siebie nawzajem, więc kwestią czasu będzie to, że uda im się między sobą porozumieć i zacząć działać w jednej sprawie. Miro wie, jak poruszać się po krainie, może też rozmawiać z jej mieszkańcami – dla Imogen i Marie będzie zatem kimś w rodzaju przewodnika.
Jest „Cienista Ćma” bardzo typową powieścią fantasy, zestawem przygód i historii, jakie można znaleźć w wielu publikacjach z cyklu – jednak autorka stawia w niej na rozbudowaną nieco bardziej niż w opowieściach pop narrację. Rozdziały są tu bardzo drobne, wystarczająco, by przedstawić jedno krótkie wydarzenie, scenkę albo sytuację – i pchnąć opowieść dalej. Dzieci nie będą więc miały wrażenia, że zarzuca się je tekstem. Jednocześnie te, które cenią sobie rozłożyste historie, znajdą tu dla siebie sporo przygód. Francesca Gibbons unika zbytniego modyfikowania przedstawianej rzeczywistości baśniowej: czasami wrzuca nowe gatunki stworzeń, bazujące na tych, które już funkcjonują w zbiorowej świadomości (są tu na przykład skrzety), ale w takich eksperymentach stara się działać ostrożnie i z wyczuciem. Prawdopodobnie świadoma jest tego, że rynek został już przesycony krainami tworzonymi od zera i że nie wszyscy czytelnicy lubią przedzierać się przez wytwory wyobraźni autorów bez przerwy, próbując zapanować nad konstrukcją przedstawionego świata. W Gwiezdnym Zegarze nie trzeba będzie doszukiwać się schematów działania – autorka posługuje się raczej wygodnymi scenkami zrozumiałymi dla młodych odbiorców już w założeniach. Woli przekonujące charaktery i rozwiązania niż epatowanie kreatywnością ponad miarę. Dzięki temu można stosunkowo łatwo wejść w tę przestrzeń i oswajać się z nią – zatem nie tylko dzieci rozmiłowane w fantastyce pop znajdą tu miejsce dla siebie. Jest „Cienista Ćma” historią w miarę prostą, chociaż tekstowo dość rozłożystą – w sam raz, żeby przypaść do gustu molom książkowym. Oczywiście potrzebne jest również zamiłowanie do śledzenia fabuł fantasy, bo rodzeństwo pozostaje zwyczajne tylko w pierwszym rozdziale, a i tu Francesca Gibbons nie może się doczekać, kiedy ucieknie już za drzwi w pniu.
„Cienista Ćma” to książka dla młodszych nastolatków, wypełniona przygodami i niezwykłymi doświadczeniami, ale z uwzględnieniem psychiki młodych bohaterów – tu bardzo przekonujące stają się przekomarzania i perypetie dwóch rezolutnych dziewczynek i chłopca wychowywanego w przekonaniu, że ma władzę. Gibbons wie jedno: dzieci zawsze się ze sobą dogadają. W tej książce istotne są również ilustracje: Chris Riddell proponuje wprawdzie czarno-białe portrety, za to próbuje uwieść odbiorców stylem rysowania – wprowadza bardzo skomplikowane rysunki, pełne detali i deseni, sugerujące związek z wielkimi narracjami fantasy. Doskonale się bawi, wkraczając w ten świat – co widać po skłonnościach do karykaturalizowania postaci. Można zatem nie tylko śledzić losy dziecięcych bohaterów, ale też przyglądać się im w chwilach trudnych i pełnych wyzwań.
Wyprawa
Francesca Gibbons trochę inspirowała się „Tajemniczym ogrodem”, kiedy tworzyła powieść „Cienista Ćma”, pierwszy tom planowanej trylogii Gwiezdny Zegar. Tu dwie siostry, które niekoniecznie się dogadują – jak to zwykle między rodzeństwem bywa – trafiają za cienistą ćmą do przedziwnego miejsca. Imogen i Marie przechodzą przez drzwi ukryte w pniu drzewa i trafiają do zaczarowanej krainy. Spotykają tam małego chłopca imieniem Miro, który… żąda od nich honorów jak dla króla. Ma być zresztą władcą Twierdzy Jaroslaw, w której znalazły się dziewczynki. Dzieci potrzebują siebie nawzajem, więc kwestią czasu będzie to, że uda im się między sobą porozumieć i zacząć działać w jednej sprawie. Miro wie, jak poruszać się po krainie, może też rozmawiać z jej mieszkańcami – dla Imogen i Marie będzie zatem kimś w rodzaju przewodnika.
Jest „Cienista Ćma” bardzo typową powieścią fantasy, zestawem przygód i historii, jakie można znaleźć w wielu publikacjach z cyklu – jednak autorka stawia w niej na rozbudowaną nieco bardziej niż w opowieściach pop narrację. Rozdziały są tu bardzo drobne, wystarczająco, by przedstawić jedno krótkie wydarzenie, scenkę albo sytuację – i pchnąć opowieść dalej. Dzieci nie będą więc miały wrażenia, że zarzuca się je tekstem. Jednocześnie te, które cenią sobie rozłożyste historie, znajdą tu dla siebie sporo przygód. Francesca Gibbons unika zbytniego modyfikowania przedstawianej rzeczywistości baśniowej: czasami wrzuca nowe gatunki stworzeń, bazujące na tych, które już funkcjonują w zbiorowej świadomości (są tu na przykład skrzety), ale w takich eksperymentach stara się działać ostrożnie i z wyczuciem. Prawdopodobnie świadoma jest tego, że rynek został już przesycony krainami tworzonymi od zera i że nie wszyscy czytelnicy lubią przedzierać się przez wytwory wyobraźni autorów bez przerwy, próbując zapanować nad konstrukcją przedstawionego świata. W Gwiezdnym Zegarze nie trzeba będzie doszukiwać się schematów działania – autorka posługuje się raczej wygodnymi scenkami zrozumiałymi dla młodych odbiorców już w założeniach. Woli przekonujące charaktery i rozwiązania niż epatowanie kreatywnością ponad miarę. Dzięki temu można stosunkowo łatwo wejść w tę przestrzeń i oswajać się z nią – zatem nie tylko dzieci rozmiłowane w fantastyce pop znajdą tu miejsce dla siebie. Jest „Cienista Ćma” historią w miarę prostą, chociaż tekstowo dość rozłożystą – w sam raz, żeby przypaść do gustu molom książkowym. Oczywiście potrzebne jest również zamiłowanie do śledzenia fabuł fantasy, bo rodzeństwo pozostaje zwyczajne tylko w pierwszym rozdziale, a i tu Francesca Gibbons nie może się doczekać, kiedy ucieknie już za drzwi w pniu.
„Cienista Ćma” to książka dla młodszych nastolatków, wypełniona przygodami i niezwykłymi doświadczeniami, ale z uwzględnieniem psychiki młodych bohaterów – tu bardzo przekonujące stają się przekomarzania i perypetie dwóch rezolutnych dziewczynek i chłopca wychowywanego w przekonaniu, że ma władzę. Gibbons wie jedno: dzieci zawsze się ze sobą dogadają. W tej książce istotne są również ilustracje: Chris Riddell proponuje wprawdzie czarno-białe portrety, za to próbuje uwieść odbiorców stylem rysowania – wprowadza bardzo skomplikowane rysunki, pełne detali i deseni, sugerujące związek z wielkimi narracjami fantasy. Doskonale się bawi, wkraczając w ten świat – co widać po skłonnościach do karykaturalizowania postaci. Można zatem nie tylko śledzić losy dziecięcych bohaterów, ale też przyglądać się im w chwilach trudnych i pełnych wyzwań.
Subskrybuj:
Posty (Atom)