Znak, Kraków 2019.
Ubrania z przeszłości
Modą można się interesować całkiem na poważnie, ze świadomością tego, z jakich czasów zapożycza się inspiracje i które motywy powracają po dekadach z sukcesami. Karolina Żebrowska bierze się za popularyzowanie modowych rozwiązań – szerzenie wiadomości z dziedziny historii ubioru. Do tradycjonalistów trafi nie przez internetowe filmiki, a za sprawą książki „Modowe rewolucje”. To albumowy tom gromadzący wskazówki i informacje na temat różnych części garderoby. Karolina Żebrowska zaprezentuje historię kieszeni i damskich torebek – a także sztuczki modowe pozwalające damom w dawnych wiekach eksponować biust. Będzie tu mowa o butach na obcasach (dla obu płci!) i o koturnach. Autorka przedstawi historię dżinsu, bawełny, a także barwnych nadruków na tkaninach. Zajmie się swetrami. Świat mody jest bardzo bogaty, a Żebrowska wybiera z niego tylko kilka zagadnień, w sam raz, żeby zaintrygować czytelników. Znajdzie nawet miejsce na rozdział o pudrowaniu fryzur – zestawiając tę czynność ze stosowaniem suchego szamponu dzisiaj. Czytelnicy nie będą mieć wrażenia poszatkowanej narracji, bo autorka wiąże rozdziały ze sobą w bardzo prosty sposób – pod koniec jednej opowieści nawiązuje zwykle do innego tematu zasługującego na rozwinięcie, rozbudza ciekawość – a potem może ją zaspokajać przez wprowadzenie dłuższej historii. Ponadto posługuje się dawnymi fotografiami (czy stylizacjami na takie), które opatruje systemem długich podpisów albo wręcz obrazami sprzed wieków – dzięki temu może ukazywać zmiany zachodzące w garderobach i kaprysy mody. Rozdziały poświęcone elementom ubioru stanowią trzon tej książki. Karolina Żebrowska poza nimi decyduje się jednak nie tylko na drobniejsze komentarze do ilustracji. Wprowadza też portrety ikon stylu lub postaci ze świata władzy czy popkultury, które nie obawiały się promowania własnych pomysłów. Są tu i damy znane z historii, żyjące w dawnych czasach, i te współczesne – jak księżna Diana czy Madonna. W ten sposób Żebrowska pokazuje odbiorcom, że moda jest zjawiskiem żywym i podlega ciągłym zmianom – a śledzenie jej to także przegląd silnych osobowości. Czytelnicy znajdą w tej książce opowieść poprowadzoną gawędziarsko i ze znajomością tematu, Karolina Żebrowska sprawdza się jako przewodnik po kolejnych modowych odkryciach, a przy okazji pozwala odbiorcom poznać sekrety niektórych odzieżowych rozwiązań. Sprawia, że śledzenie pomysłów projektantów, podążanie za wygodą lub dostosowywanie praktycznych detali do wymogów estetycznych epoki zamieni się w całą barwną opowieść. Nie zamęcza ta autorka stylem, stawia na prostotę i na humor, wprowadza do narracji całkiem sporo osobistych wtrąceń – tak, żeby przyciągnąć czytelników familiarnym charakterem opowieści. Co prawd jest przy tym mocno wpatrzona w siebie i wręcz przekonana, że dla czytelników ważna – ale to już efekt internetowych autokreacji. Rzuca się też mocno w oczy samouwielbienie autorki. Karolina Żebrowska nader chętnie wciela się w modelkę i prezentuje kolejne pomysły modowe albo kontrasty – kiedy na przykład do stylizacji na damę sprzed wieków dobiera elektroniczne gadżety. Kiedy rzecz dotyczy kreacji, łatwo zrozumieć, dlaczego autorka prezentuje się czytelnikom. Jednak zdarzają się też serie zdjęć wykonywanych tylko dla zabawy Żebrowskiej – bez nich można by się spokojnie obejść. „Modowe rewolucje” to publikacja bardzo ciekawa i atrakcyjna dla czytelników. Przygotowana z myślą o masowej publiczności, pełna ciekawostek i zachęcająca do zgłębiania szczegółów z różnych szaf.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
czwartek, 30 kwietnia 2020
Roger Hargreaves: Mała Straszka
Egmont, Warszawa 2020.
Próba sił
Czasami dzieci lubią się bać albo straszyć innych, chociaż bywa, że to wymyka się spod kontroli i staje się uciążliwe dla otoczenia. Być może to właśnie miał na myśli Roger Hargreaves, kiedy tworzył postać Małej Straszki. Ta bohaterka uwielbia zaczajać się na innych i wyskakuje znienacka, wołając „bu”. To oznacza, że rozmaici znajomi i sąsiedzi uciekają w popłochu – a ci bardziej nerwowi, jak pan Galareta, nie mogą nawet wychodzić z domu. Mała Straszka jest świetna w tym, co robi, a to oznacza, że nikt nie może przejść się spokojnie po okolicy, żeby nie narażać się na ataki Małej Straszki. Hargreaves stawia tym razem na stopniowe rozwijanie historyjki. Pierwsze strony to krótkie uzupełnienia typowej scenki z Małą Straszką. Dopiero gdy przebieg procesu straszenia jest oczywisty, autor zawiązuje pewną intrygę. Ciągle straszeni sąsiedzi postanawiają przekonać bohaterkę, że straszenie nie jest tak fajne, jak wydaje się Małej Straszce. Gdy z drapieżnika Mała Straszka stanie się ofiarą, łatwiej zrozumie to, co koledzy próbowali jej przekazać.
„Mała Straszka”, kolejna miniaturowa książeczka w cyklu Mała Miss, to opowiastka, która trafi do przekonania maluchom – cecha charakterystyczna dla bohaterki nie wymaga specjalnego wysiłku ani starannie pielęgnowanego talentu, każde dziecko mogłoby postępować tak jak Mała Straszka – ku utrapieniu bliskich. Dlatego też autor szykuje dla postaci ważną lekcję. Mała Straszka przekona się na własnej skórze, że nie zawsze straszenie bawi straszonych. Ale nie tylko taką nauczkę niesie Roger Hargreaves. Ten autor może też zwrócić się do dzieci wyjątkowo strachliwych, tych, które wszędzie widzą jakieś zagrożenie albo powód do płaczu. Chociaż Mała Straszka ma złośliwą minę, sama w sobie nie jest wredna czy nieprzyjemna. Nie da się jej bać, zwłaszcza gdy pozna się mechanizm działania – „bu” wołane do sąsiadów bardziej rozśmieszy odbiorców niż wzbudzi w nich lęk. W ten sposób autor odrobinę oswoi temat, pokaże dzieciom, że czasami nie ma się czego bać i można się zastanowić nad źródłem lęku. Ta lektura stanie się pretekstem do rozmowy z dziećmi o ich emocjach. „Mała Straszka” funkcjonuje zatem jako tomik rozrywkowy – ale nie tylko, spore znaczenie ma w tym wypadku też motyw do przeanalizowania z pociechami. Śmiech w zestawieniu z lękiem wygrywa, a Mała Straszka przyda się do komentowania relacji społecznych.
Roger Hargreaves proponuje też grafiki – i tu dba o to, żeby nie przestraszyć zanadto, chociaż chętnie operuje grą świateł (Straszka między drzewami przy świetle księżyca). Obrazki wyjaśniają też, jak bohaterka straszy (pomysł z nadmuchiwaniem papierowej torby i strzelaniem nią komuś nad uchem czy używanie pająka na wędce zostaje tutaj zaprezentowany komiksowo, równie kreskówkowe jest przerażenie ofiary). Każda rozkładówka w tej malutkiej książeczce składa się ze strony z tekstem (i tu – jak rzadko – autor rzuca niekiedy jedno zdanie, fragment zdania, albo słynne „Buu”) i ze strony z grafiką. Hargreaves wybiera proste kształty i mocne kolory, nie komplikuje ilustracji: tak, żeby nie odciągać uwagi dzieci od fabuły. „Mała Straszka” to tomik, który przyda się maluchom w pracy nad oswajaniem strachu i rozśmieszy każdego odbiorcę. Autor wykorzystuje składniki powtarzane w całej serii, ale modyfikuje je tak, żeby powiedzieć czytelnikom coś ważnego dla nich. Wprowadza charakterystyczne zagadnienie – i klasyczną formę bajki.
Próba sił
Czasami dzieci lubią się bać albo straszyć innych, chociaż bywa, że to wymyka się spod kontroli i staje się uciążliwe dla otoczenia. Być może to właśnie miał na myśli Roger Hargreaves, kiedy tworzył postać Małej Straszki. Ta bohaterka uwielbia zaczajać się na innych i wyskakuje znienacka, wołając „bu”. To oznacza, że rozmaici znajomi i sąsiedzi uciekają w popłochu – a ci bardziej nerwowi, jak pan Galareta, nie mogą nawet wychodzić z domu. Mała Straszka jest świetna w tym, co robi, a to oznacza, że nikt nie może przejść się spokojnie po okolicy, żeby nie narażać się na ataki Małej Straszki. Hargreaves stawia tym razem na stopniowe rozwijanie historyjki. Pierwsze strony to krótkie uzupełnienia typowej scenki z Małą Straszką. Dopiero gdy przebieg procesu straszenia jest oczywisty, autor zawiązuje pewną intrygę. Ciągle straszeni sąsiedzi postanawiają przekonać bohaterkę, że straszenie nie jest tak fajne, jak wydaje się Małej Straszce. Gdy z drapieżnika Mała Straszka stanie się ofiarą, łatwiej zrozumie to, co koledzy próbowali jej przekazać.
„Mała Straszka”, kolejna miniaturowa książeczka w cyklu Mała Miss, to opowiastka, która trafi do przekonania maluchom – cecha charakterystyczna dla bohaterki nie wymaga specjalnego wysiłku ani starannie pielęgnowanego talentu, każde dziecko mogłoby postępować tak jak Mała Straszka – ku utrapieniu bliskich. Dlatego też autor szykuje dla postaci ważną lekcję. Mała Straszka przekona się na własnej skórze, że nie zawsze straszenie bawi straszonych. Ale nie tylko taką nauczkę niesie Roger Hargreaves. Ten autor może też zwrócić się do dzieci wyjątkowo strachliwych, tych, które wszędzie widzą jakieś zagrożenie albo powód do płaczu. Chociaż Mała Straszka ma złośliwą minę, sama w sobie nie jest wredna czy nieprzyjemna. Nie da się jej bać, zwłaszcza gdy pozna się mechanizm działania – „bu” wołane do sąsiadów bardziej rozśmieszy odbiorców niż wzbudzi w nich lęk. W ten sposób autor odrobinę oswoi temat, pokaże dzieciom, że czasami nie ma się czego bać i można się zastanowić nad źródłem lęku. Ta lektura stanie się pretekstem do rozmowy z dziećmi o ich emocjach. „Mała Straszka” funkcjonuje zatem jako tomik rozrywkowy – ale nie tylko, spore znaczenie ma w tym wypadku też motyw do przeanalizowania z pociechami. Śmiech w zestawieniu z lękiem wygrywa, a Mała Straszka przyda się do komentowania relacji społecznych.
Roger Hargreaves proponuje też grafiki – i tu dba o to, żeby nie przestraszyć zanadto, chociaż chętnie operuje grą świateł (Straszka między drzewami przy świetle księżyca). Obrazki wyjaśniają też, jak bohaterka straszy (pomysł z nadmuchiwaniem papierowej torby i strzelaniem nią komuś nad uchem czy używanie pająka na wędce zostaje tutaj zaprezentowany komiksowo, równie kreskówkowe jest przerażenie ofiary). Każda rozkładówka w tej malutkiej książeczce składa się ze strony z tekstem (i tu – jak rzadko – autor rzuca niekiedy jedno zdanie, fragment zdania, albo słynne „Buu”) i ze strony z grafiką. Hargreaves wybiera proste kształty i mocne kolory, nie komplikuje ilustracji: tak, żeby nie odciągać uwagi dzieci od fabuły. „Mała Straszka” to tomik, który przyda się maluchom w pracy nad oswajaniem strachu i rozśmieszy każdego odbiorcę. Autor wykorzystuje składniki powtarzane w całej serii, ale modyfikuje je tak, żeby powiedzieć czytelnikom coś ważnego dla nich. Wprowadza charakterystyczne zagadnienie – i klasyczną formę bajki.
środa, 29 kwietnia 2020
Ed Nash: Pustynny snajper. Jak zwykły Angol poszedł na wojnę z ISIS
Rebis, Poznań 2020.
Wojna
Ed Nash szuka przygód i mocnych wrażeń – bez względu na cenę, jaką przyjdzie mu za to zapłacić. Nie ma żadnych rodzinnych zobowiązań, wybrał życie człowieka wolnego i podążającego za kolejnymi zachciankami – nawet jeśli to wygodne rozwiązanie, chce pomagać innym i działać w obronie tych, którzy pomocy potrzebują. W jego wypadku oznacza to zaciąganie się do organizacji, która umożliwia niesienie pomocy miejscowym przez walkę. I tak „zwykły Angol poszedł na wojnę z ISIS” – sprzeciwiając się temu, co robiło Państwo Islamskie, Ed Nash postanowił na własną rękę wymierzać sprawiedliwość. Różnice między służeniem w jednostce wojskowej i koniecznością podporządkowywania się rozkazom a działalności w organizacji bojowej są ogromne i czasami je autor podkreśla, ale wie, że nie każdy nadawałby się do regularnej armii. W „Pustynnym snajperze” zdaje relację ze swoich doświadczeń batalistycznych.
Jest ta opowieść dużo inna od zwykłych komentarzy wojskowych, którzy zostali wysłani na misje w różne strony świata. Przede wszystkim Nash nie skupia się ani na rygorze, ani na tęsknocie za bliskimi – ani jednego, ani drugiego nie doświadcza. Może zatem zająć się tym, co istnieje tu i teraz, rejestrować wojnę w jednostkowym jej wymiarze. Będzie zatem opowiadać o woni palonych ciał (która skutecznie i na długo odbiera apetyt) i o wybuchach samochodów-pułapek, o polowaniu na podejrzanie zachowujących się tubylców, którzy mogą wyjść z wioski, żeby poprosić o pomoc dla miejscowych, ale mogą też być owinięci materiałami wybuchowymi i stanowić żywe pułapki dla walczących. Ed Nash pracuje jako snajper i uczy się tego, jak oceniać odległość lecącego pocisku po dźwięku, który się słyszy, jak pomagać kolegom w potrzebie, ale też – jakie decyzje podejmować na linii ognia. Tutaj dużo jest ryzyka, ale też – sporo samotności. W całej opowieści nie ma raczej prób nawiązywania silniejszych relacji z kolegami z „oddziału”, nie ma też typowego dla amerykańskich marines humoru w relacji. Ed Nash to zwyczajny facet, który ze względów ideologicznych decyduje się na walkę – nie dodaje tu żadnych romantycznych historii ani wizji, które zmieniłyby sposób postrzegania go, trudno nawet mu na kartach tomu kibicować – bo też i autor odrzuca możliwość fabularyzowania historii czy nadawania jej dynamiki przez operowanie wydarzeniami i opisami. Może przedstawiać czytelnikom akcję z innej niż typowa we wspomnieniach byłych żołnierzy perspektywy – ale to wszystko. W „Pustynnym snajperze” nie znajdzie się też rozbudowanych analiz na temat sytuacji politycznej czy społecznej, poza wstępnymi wiadomościami dla nakreślenia kontekstu, autor nie chce zajmować się tym, co będzie można przeczytać w podręcznikach do historii. Jak sam stwierdza – o walce walczący czasami mogą powiedzieć najmniej – i on na własnych przeżyciach i odczuciach będzie się skupiać. Dzięki temu „Pustynny snajper” to książka nietypowa, jeśli weźmie się pod uwagę podobne publikacje – ale też raczej bez dużych szans na rozgłos, chyba że marketingowe działania oprze się na motywie samotnika wyruszającego w bój bez przynależności do armii.
Wojna
Ed Nash szuka przygód i mocnych wrażeń – bez względu na cenę, jaką przyjdzie mu za to zapłacić. Nie ma żadnych rodzinnych zobowiązań, wybrał życie człowieka wolnego i podążającego za kolejnymi zachciankami – nawet jeśli to wygodne rozwiązanie, chce pomagać innym i działać w obronie tych, którzy pomocy potrzebują. W jego wypadku oznacza to zaciąganie się do organizacji, która umożliwia niesienie pomocy miejscowym przez walkę. I tak „zwykły Angol poszedł na wojnę z ISIS” – sprzeciwiając się temu, co robiło Państwo Islamskie, Ed Nash postanowił na własną rękę wymierzać sprawiedliwość. Różnice między służeniem w jednostce wojskowej i koniecznością podporządkowywania się rozkazom a działalności w organizacji bojowej są ogromne i czasami je autor podkreśla, ale wie, że nie każdy nadawałby się do regularnej armii. W „Pustynnym snajperze” zdaje relację ze swoich doświadczeń batalistycznych.
Jest ta opowieść dużo inna od zwykłych komentarzy wojskowych, którzy zostali wysłani na misje w różne strony świata. Przede wszystkim Nash nie skupia się ani na rygorze, ani na tęsknocie za bliskimi – ani jednego, ani drugiego nie doświadcza. Może zatem zająć się tym, co istnieje tu i teraz, rejestrować wojnę w jednostkowym jej wymiarze. Będzie zatem opowiadać o woni palonych ciał (która skutecznie i na długo odbiera apetyt) i o wybuchach samochodów-pułapek, o polowaniu na podejrzanie zachowujących się tubylców, którzy mogą wyjść z wioski, żeby poprosić o pomoc dla miejscowych, ale mogą też być owinięci materiałami wybuchowymi i stanowić żywe pułapki dla walczących. Ed Nash pracuje jako snajper i uczy się tego, jak oceniać odległość lecącego pocisku po dźwięku, który się słyszy, jak pomagać kolegom w potrzebie, ale też – jakie decyzje podejmować na linii ognia. Tutaj dużo jest ryzyka, ale też – sporo samotności. W całej opowieści nie ma raczej prób nawiązywania silniejszych relacji z kolegami z „oddziału”, nie ma też typowego dla amerykańskich marines humoru w relacji. Ed Nash to zwyczajny facet, który ze względów ideologicznych decyduje się na walkę – nie dodaje tu żadnych romantycznych historii ani wizji, które zmieniłyby sposób postrzegania go, trudno nawet mu na kartach tomu kibicować – bo też i autor odrzuca możliwość fabularyzowania historii czy nadawania jej dynamiki przez operowanie wydarzeniami i opisami. Może przedstawiać czytelnikom akcję z innej niż typowa we wspomnieniach byłych żołnierzy perspektywy – ale to wszystko. W „Pustynnym snajperze” nie znajdzie się też rozbudowanych analiz na temat sytuacji politycznej czy społecznej, poza wstępnymi wiadomościami dla nakreślenia kontekstu, autor nie chce zajmować się tym, co będzie można przeczytać w podręcznikach do historii. Jak sam stwierdza – o walce walczący czasami mogą powiedzieć najmniej – i on na własnych przeżyciach i odczuciach będzie się skupiać. Dzięki temu „Pustynny snajper” to książka nietypowa, jeśli weźmie się pod uwagę podobne publikacje – ale też raczej bez dużych szans na rozgłos, chyba że marketingowe działania oprze się na motywie samotnika wyruszającego w bój bez przynależności do armii.
wtorek, 28 kwietnia 2020
Justin Bariso: Inteligencja emocjonalna w działaniu
Rebis, Poznań 2020.
Siła uczuć
Justin Bariso wie, że racjonalne argumenty nie mają największej siły przebicia w momencie, gdy trzeba podjąć ważną decyzję. Świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że na postawy ludzi wpływa znacznie więcej czynników, wśród których emocje pełnią istotną funkcję. Tom „Inteligencja emocjonalna w działaniu” to książka, która przybliża odbiorcom mechanizmy funkcjonowania w społeczeństwie. Autor dba o to, by w przejrzysty sposób nakreślić specyfikę inteligencji emocjonalnej: wprowadza to pojęcie do świadomości odbiorców i rozwija, tłumacząc, w jakich momentach najbardziej powinno się zwracać na nie uwagę. Po przeszło dwudziestu latach od scharakteryzowania zagadnienia, postanawia przeprowadzić czytelnikom krótki kurs rozpoznawania i ćwiczenia inteligencji emocjonalnej, tak, by mogli bardziej świadomie kształtować swoje relacje z innymi. Jednym z tematów, które porusza, będzie przekształcanie niszczących emocji w te budujące. Chce też uczyć panowania nad sobą (co automatycznie daje przewagę w wielu starciach i konfliktach na niwie zawodowej czy prywatnej), samoświadomości i nieulegania wpływom. Jest zatem tom „Inteligencja emocjonalna w działaniu” podpowiedzią, jak kształtować siebie wśród innych.
Żeby tego dokonać, Justin Bariso sięga między innymi po czytelne przykłady – sugeruje sytuacje, w których da się zaobserwować omawiane akurat procesy i postawy, pokazuje, ile można stracić, a ile zyskać, gdy wie się, na czym polega wpływ emocji na proces decyzyjny. Nie wystarcza mu teoretyzowanie i tłumaczenie mechanizmów działania: dba o to, żeby wszelkie komentarze miały wymiar praktyczny. Stąd całe listy pytań do odbiorców – a nawet rodzaje miniaturowych psychotestów, które można potraktować jako sposób na samopoznanie. Autor podpowiada, jakie metody działania stosować, podsuwa też różnego rodzaju sztuczki – przez nie można nie tylko poprawić stosunki z innymi, ale wręcz obserwować natychmiast skuteczność (tak jest w przypadku ściszania głosu podczas burzliwych dyskusji). Takimi podpowiedziami buduje Bariso szacunek do siebie i posłuch wśród odbiorców. Jawi się jako specjalista – nawet jeśli mówi oczywistości. Cechą charakterystyczną tej książki jest porządkowanie wiadomości, przygotowywanie czytelników na działania zgodne z nową „modą”. Pisze autor o tym, jak rozwijać inteligencję emocjonalną i jak unikać pułapek, w jakie wpada się za sprawą nawyków. Uczy korzystania z informacji zwrotnych (także tych krytycznych, ale nawet kreatywnego podejścia do pochwał) – każdą wiadomość można wykorzystać w celu samodoskonalenia. Pojawi się także w poradniku kwestia empatii i wpływu na innych. Autor stara się pisać prosto i podsuwać odbiorcom czytelne dla nich przykłady – nawet jeśli to wiąże się z wyostrzeniem sytuacji z życia wziętych. Justin Bariso znakomicie zdaje sobie sprawę z tego, że inteligencja emocjonalna pojawia się nie tylko w związkach, ale także w kontaktach biznesowych – i wyczula czytelników na konkretne scenki czy zachowania. Dzięki temu uważni odbiorcy będą mogli wyciągnąć z tej lektury dla siebie naprawdę sporo.
Siła uczuć
Justin Bariso wie, że racjonalne argumenty nie mają największej siły przebicia w momencie, gdy trzeba podjąć ważną decyzję. Świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że na postawy ludzi wpływa znacznie więcej czynników, wśród których emocje pełnią istotną funkcję. Tom „Inteligencja emocjonalna w działaniu” to książka, która przybliża odbiorcom mechanizmy funkcjonowania w społeczeństwie. Autor dba o to, by w przejrzysty sposób nakreślić specyfikę inteligencji emocjonalnej: wprowadza to pojęcie do świadomości odbiorców i rozwija, tłumacząc, w jakich momentach najbardziej powinno się zwracać na nie uwagę. Po przeszło dwudziestu latach od scharakteryzowania zagadnienia, postanawia przeprowadzić czytelnikom krótki kurs rozpoznawania i ćwiczenia inteligencji emocjonalnej, tak, by mogli bardziej świadomie kształtować swoje relacje z innymi. Jednym z tematów, które porusza, będzie przekształcanie niszczących emocji w te budujące. Chce też uczyć panowania nad sobą (co automatycznie daje przewagę w wielu starciach i konfliktach na niwie zawodowej czy prywatnej), samoświadomości i nieulegania wpływom. Jest zatem tom „Inteligencja emocjonalna w działaniu” podpowiedzią, jak kształtować siebie wśród innych.
Żeby tego dokonać, Justin Bariso sięga między innymi po czytelne przykłady – sugeruje sytuacje, w których da się zaobserwować omawiane akurat procesy i postawy, pokazuje, ile można stracić, a ile zyskać, gdy wie się, na czym polega wpływ emocji na proces decyzyjny. Nie wystarcza mu teoretyzowanie i tłumaczenie mechanizmów działania: dba o to, żeby wszelkie komentarze miały wymiar praktyczny. Stąd całe listy pytań do odbiorców – a nawet rodzaje miniaturowych psychotestów, które można potraktować jako sposób na samopoznanie. Autor podpowiada, jakie metody działania stosować, podsuwa też różnego rodzaju sztuczki – przez nie można nie tylko poprawić stosunki z innymi, ale wręcz obserwować natychmiast skuteczność (tak jest w przypadku ściszania głosu podczas burzliwych dyskusji). Takimi podpowiedziami buduje Bariso szacunek do siebie i posłuch wśród odbiorców. Jawi się jako specjalista – nawet jeśli mówi oczywistości. Cechą charakterystyczną tej książki jest porządkowanie wiadomości, przygotowywanie czytelników na działania zgodne z nową „modą”. Pisze autor o tym, jak rozwijać inteligencję emocjonalną i jak unikać pułapek, w jakie wpada się za sprawą nawyków. Uczy korzystania z informacji zwrotnych (także tych krytycznych, ale nawet kreatywnego podejścia do pochwał) – każdą wiadomość można wykorzystać w celu samodoskonalenia. Pojawi się także w poradniku kwestia empatii i wpływu na innych. Autor stara się pisać prosto i podsuwać odbiorcom czytelne dla nich przykłady – nawet jeśli to wiąże się z wyostrzeniem sytuacji z życia wziętych. Justin Bariso znakomicie zdaje sobie sprawę z tego, że inteligencja emocjonalna pojawia się nie tylko w związkach, ale także w kontaktach biznesowych – i wyczula czytelników na konkretne scenki czy zachowania. Dzięki temu uważni odbiorcy będą mogli wyciągnąć z tej lektury dla siebie naprawdę sporo.
poniedziałek, 27 kwietnia 2020
Lindsay Galvin: Piekielna głębina
Ya!, Warszawa 2020.
Azyl
Chociaż w tej książce mocno tli się nadzieja, Lindsay Galvin stawia w pierwszej kolejności na thrillerowe motywy. Odwołuje się przy tym do kwestii, która – przed pandemią koronawirusa – budziła największe obawy społeczeństw, czyli do motywu nowotworów. W „Piekielnej głębinie” nie ma miejsca na spokój i pogodzenie się z losem – tu dzieciaki, których bliscy borykali się z rakiem (lub zmarli z powodu takiej choroby), zostają zgromadzone w jednym miejscu przez Ionę, onkologa. Iona to siostra mamy Aster i Poppy – teraz zastępcza matka dla czternastoletniej i jedenastoletniej dziewczynki. Mama bohaterek kilka miesięcy wcześniej zmarła na raka i teraz nastolatki mają przeprowadzić się w tropiki, by tam zamieszkać. Dzięki temu unikną rozdzielenia. Ale nie wiedzą, że czeka je jeszcze trudniejsza przeprawa. Iona zawsze wydawała się tą dobrą ciotką – wesołą i pomocną. Wprawdzie nie było jej w pobliżu, gdy mama Aster i Poppy umierała – ale też trudno było dotrzeć do niej z wiadomościami, teraz Iona ma zamiar nadrobić zaległości. Ale zamiast zabrać siostrzenice do swojego domu, wywozi je w głąb dżungli, do ekowioski. Tu coraz więcej wydarzeń budzi podejrzliwość Poppy – bo Aster, która teoretycznie potrzebuje terapii, żeby poradzić sobie z traumą, wydaje się znieczulona na niepokojące sygnały. Coraz większy lęk odczuwać będą też czytelnicy. Bo jedno jest jasne: Iona nie przedstawia swoich prawdziwych zamiarów dziewczynkom, które będą pozostawać pod jej opieką. W dodatku to ona ma przewagę: może w dowolnym momencie i pod dowolnym pretekstem zrobić im zastrzyk, który pozbawi je przytomności. I tak Aster ląduje na wyspie, której nigdy wcześniej nie widziała – z częścią ludzi z wioski.
Hasłem przewodnim „Piekielnej głębiny” jest ratunek. Osierocone dzieci z rodzin, w których starsze pokolenie zmarło na raka, same są zagrożone: choroba wcześniej czy później ujawni się u nich, część zresztą już ma markery rakowe, a to nie wróży dobrze na przyszłość. Iona deklaruje pomoc: ale ponieważ opracowuje eksperymentalną terapię, nie może się do tego oficjalnie przyznać. Młodzi ludzie są jej królikami doświadczalnymi i wszystko wskazuje na to, że kobieta wybiera tych, o których nikt się już nie upomni. Uczy dzieci, jak przetrwać w prymitywnych warunkach i wysyła je w miejsce odosobnione – tam, gdzie mogą liczyć tylko na siebie. Otwarte pozostaje pytanie – zaskakująco dojrzałe – które zadaje Poppy: czy ktokolwiek ma prawo do tak poważnych ingerencji w ich życie i zdrowie, bez wyjaśnienia, o co chodzi. Na razie jednak Aster i Poppy zostają rozdzielone, a za nimi podąża Sam, chłopak, którego obie bohaterki poznały w samolocie w drodze do ciotki. „Piekielna głębina” to powieść, która łączy w sobie elementy realizmu i fantazji, s-f, a także baśni. Autorka chce, żeby istniało rozwiązanie dające nadzieję na życie bez choroby – ale na razie musi uciekać się do sztuczek z fikcji absolutnej, żeby umożliwić postaciom wejście w dorosłość. Ta książka stawia pytania o granice działania dla czyjegoś dobra – ale jest też powieścią rozrywkową, liczy się w niej rozrywka.
Azyl
Chociaż w tej książce mocno tli się nadzieja, Lindsay Galvin stawia w pierwszej kolejności na thrillerowe motywy. Odwołuje się przy tym do kwestii, która – przed pandemią koronawirusa – budziła największe obawy społeczeństw, czyli do motywu nowotworów. W „Piekielnej głębinie” nie ma miejsca na spokój i pogodzenie się z losem – tu dzieciaki, których bliscy borykali się z rakiem (lub zmarli z powodu takiej choroby), zostają zgromadzone w jednym miejscu przez Ionę, onkologa. Iona to siostra mamy Aster i Poppy – teraz zastępcza matka dla czternastoletniej i jedenastoletniej dziewczynki. Mama bohaterek kilka miesięcy wcześniej zmarła na raka i teraz nastolatki mają przeprowadzić się w tropiki, by tam zamieszkać. Dzięki temu unikną rozdzielenia. Ale nie wiedzą, że czeka je jeszcze trudniejsza przeprawa. Iona zawsze wydawała się tą dobrą ciotką – wesołą i pomocną. Wprawdzie nie było jej w pobliżu, gdy mama Aster i Poppy umierała – ale też trudno było dotrzeć do niej z wiadomościami, teraz Iona ma zamiar nadrobić zaległości. Ale zamiast zabrać siostrzenice do swojego domu, wywozi je w głąb dżungli, do ekowioski. Tu coraz więcej wydarzeń budzi podejrzliwość Poppy – bo Aster, która teoretycznie potrzebuje terapii, żeby poradzić sobie z traumą, wydaje się znieczulona na niepokojące sygnały. Coraz większy lęk odczuwać będą też czytelnicy. Bo jedno jest jasne: Iona nie przedstawia swoich prawdziwych zamiarów dziewczynkom, które będą pozostawać pod jej opieką. W dodatku to ona ma przewagę: może w dowolnym momencie i pod dowolnym pretekstem zrobić im zastrzyk, który pozbawi je przytomności. I tak Aster ląduje na wyspie, której nigdy wcześniej nie widziała – z częścią ludzi z wioski.
Hasłem przewodnim „Piekielnej głębiny” jest ratunek. Osierocone dzieci z rodzin, w których starsze pokolenie zmarło na raka, same są zagrożone: choroba wcześniej czy później ujawni się u nich, część zresztą już ma markery rakowe, a to nie wróży dobrze na przyszłość. Iona deklaruje pomoc: ale ponieważ opracowuje eksperymentalną terapię, nie może się do tego oficjalnie przyznać. Młodzi ludzie są jej królikami doświadczalnymi i wszystko wskazuje na to, że kobieta wybiera tych, o których nikt się już nie upomni. Uczy dzieci, jak przetrwać w prymitywnych warunkach i wysyła je w miejsce odosobnione – tam, gdzie mogą liczyć tylko na siebie. Otwarte pozostaje pytanie – zaskakująco dojrzałe – które zadaje Poppy: czy ktokolwiek ma prawo do tak poważnych ingerencji w ich życie i zdrowie, bez wyjaśnienia, o co chodzi. Na razie jednak Aster i Poppy zostają rozdzielone, a za nimi podąża Sam, chłopak, którego obie bohaterki poznały w samolocie w drodze do ciotki. „Piekielna głębina” to powieść, która łączy w sobie elementy realizmu i fantazji, s-f, a także baśni. Autorka chce, żeby istniało rozwiązanie dające nadzieję na życie bez choroby – ale na razie musi uciekać się do sztuczek z fikcji absolutnej, żeby umożliwić postaciom wejście w dorosłość. Ta książka stawia pytania o granice działania dla czyjegoś dobra – ale jest też powieścią rozrywkową, liczy się w niej rozrywka.
niedziela, 26 kwietnia 2020
Arnold Lobel: Mała świnka
Wydawnictwo Literaeckie, Kraków 2020.
Błoto
Mała świnka może przeżyć przygodę, która bardzo groźnie wygląda z perspektywy starszych odbiorców. Oczywiście Arnold Lobel nie pozwoli, żeby coś złego stało się sympatycznej bohaterce. Mała świnka od początku budzi radość swoją obecnością. Nie dość, że bardzo lubią ją gospodarze – to jeszcze zwierzę ze skłonnościami sybaryty uwielbia relaks w przytulnym błotku. Świnka nie widzi nic złego w swoich upodobaniach, mogłaby chętnie taplać się tak cały dzień. Tyle że gospodyni postanawia zrobić wielkie porządki. Czyści wszystko. W końcu wciąga ulubione błotko małej świnki do odkurzacza – to koniec najwygodniejszego miejsca pod słońcem. Świnka wyrusza w świat, w poszukiwaniu lepszego zakątka dla siebie. Tak Arnold Lobel prowadzi do nieoczekiwanego wydarzenia.
„Mała świnka”, kolejny bardzo zabawny i prosty tomik dla dzieci, w przekładzie Wojciecha Manna, ucieszy wszystkich. Całość opiera się na dobroduszności i infantylności, która staje się wielkim atutem tomiku. Arnold Lobel tym razem nie stara się zaskoczyć absurdem, wybiera klasyczną fabułę połączoną z odrobiną bajkowości. Tradycyjne jest tu rezygnowanie z porozumienia między zwierzętami i ludźmi: nawet jeżeli gospodarze z osobna i osobno świnka mogą w dowolny zrozumiały sposób wyrażać swoje emocje, to i tak brakuje im możliwości podjęcia dialogu. Stąd zresztą bierze się problem fabuły. Oczywiście „Mała świnka” to kolejna propozycja tego autora bazująca na dobrodusznym humorze oraz dowcipie. Uśmiech budzi bohaterka z pierwszego planu, śmiech – kierunek akcji. Ale nie zabraknie też twórczych dodatków (świnka, która reaguje na widok odkurzacza, ale i sam pomysł takiego sprzątnięcia błotka). Arnold Lobel nie boi się sięgania do wyobraźni – nawet jeśli początkowo wydaje się, że tym razem postawi na prawdziwość, potrafi zaintrygować odbiorców. Posługuje się dość bajkowym stereotypem o śwince w błotku, jednak jeżeli bierze się pod uwagę rozrywkowy charakter tomiku – to nie dziwi. Autor dobrze czuje się w przestrzeni trochę bajkowej, wie też, że to zapewni mu uwagę odbiorców. „Mała świnka” to tomik, na którym dzieci mogą uczyć się czytać. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przeprowadzać tu takie ćwiczenia: historyjka jest przyjemna i rozbudza ciekawość – chce się śledzić przygodę i kibicować małej bohaterce.
Oczywiście „Mała świnka” to picture book, tomik, w którym ilustracje są bardzo ważne. Mało tego: narracja przybiera formę podpisów pod obrazkami, to wszystko, co nie zmieści się w mocno ograniczonej warstwie tekstowej, trafia do rysunków. Czasami ilustracje i podpisy dublują się w przekazie – ale to nikomu nie będzie przeszkadzać, pozwala natomiast bawić się interpretacjami pozornie jednoznacznych informacji. Czasami też autor przemyca drobny żart do grafiki, lub nie dopowiada czegoś, co wyczytać można z rysunku – daje czytelnikom szansę na to, żeby odkrywali samodzielnie zakodowane tu dowcipy. „Mała świnka” to pod tym względem tomik bardzo starannie obmyślony.
Arnold Lobel w przekładzie Wojciecha Manna to lektura również dla wymagających. Historyjka obrazkowa przeznaczona dla najmłodszych spodoba się też dorosłym – czytającym ją kilkulatkom. Jednotorowa opowiastka bawi na różnych poziomach, spodoba się zatem odbiorcom w różnym wieku. Dla maluchów to argument, że przyjemności czasem wiążą się z koniecznością pobrudzenia się lub zrobienia bałaganu. W tym autor trzyma z najmłodszymi odbiorcami, przypomina mamom, że nie zawsze czystość jest najważniejsza. Ilustracje w książeczce nie zostały zinfantylizowane, ale kierują się w stronę rysunków satyrycznych – co tylko potwierdza, że autor tego tomiku mocno liczy na śmiech.
Błoto
Mała świnka może przeżyć przygodę, która bardzo groźnie wygląda z perspektywy starszych odbiorców. Oczywiście Arnold Lobel nie pozwoli, żeby coś złego stało się sympatycznej bohaterce. Mała świnka od początku budzi radość swoją obecnością. Nie dość, że bardzo lubią ją gospodarze – to jeszcze zwierzę ze skłonnościami sybaryty uwielbia relaks w przytulnym błotku. Świnka nie widzi nic złego w swoich upodobaniach, mogłaby chętnie taplać się tak cały dzień. Tyle że gospodyni postanawia zrobić wielkie porządki. Czyści wszystko. W końcu wciąga ulubione błotko małej świnki do odkurzacza – to koniec najwygodniejszego miejsca pod słońcem. Świnka wyrusza w świat, w poszukiwaniu lepszego zakątka dla siebie. Tak Arnold Lobel prowadzi do nieoczekiwanego wydarzenia.
„Mała świnka”, kolejny bardzo zabawny i prosty tomik dla dzieci, w przekładzie Wojciecha Manna, ucieszy wszystkich. Całość opiera się na dobroduszności i infantylności, która staje się wielkim atutem tomiku. Arnold Lobel tym razem nie stara się zaskoczyć absurdem, wybiera klasyczną fabułę połączoną z odrobiną bajkowości. Tradycyjne jest tu rezygnowanie z porozumienia między zwierzętami i ludźmi: nawet jeżeli gospodarze z osobna i osobno świnka mogą w dowolny zrozumiały sposób wyrażać swoje emocje, to i tak brakuje im możliwości podjęcia dialogu. Stąd zresztą bierze się problem fabuły. Oczywiście „Mała świnka” to kolejna propozycja tego autora bazująca na dobrodusznym humorze oraz dowcipie. Uśmiech budzi bohaterka z pierwszego planu, śmiech – kierunek akcji. Ale nie zabraknie też twórczych dodatków (świnka, która reaguje na widok odkurzacza, ale i sam pomysł takiego sprzątnięcia błotka). Arnold Lobel nie boi się sięgania do wyobraźni – nawet jeśli początkowo wydaje się, że tym razem postawi na prawdziwość, potrafi zaintrygować odbiorców. Posługuje się dość bajkowym stereotypem o śwince w błotku, jednak jeżeli bierze się pod uwagę rozrywkowy charakter tomiku – to nie dziwi. Autor dobrze czuje się w przestrzeni trochę bajkowej, wie też, że to zapewni mu uwagę odbiorców. „Mała świnka” to tomik, na którym dzieci mogą uczyć się czytać. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przeprowadzać tu takie ćwiczenia: historyjka jest przyjemna i rozbudza ciekawość – chce się śledzić przygodę i kibicować małej bohaterce.
Oczywiście „Mała świnka” to picture book, tomik, w którym ilustracje są bardzo ważne. Mało tego: narracja przybiera formę podpisów pod obrazkami, to wszystko, co nie zmieści się w mocno ograniczonej warstwie tekstowej, trafia do rysunków. Czasami ilustracje i podpisy dublują się w przekazie – ale to nikomu nie będzie przeszkadzać, pozwala natomiast bawić się interpretacjami pozornie jednoznacznych informacji. Czasami też autor przemyca drobny żart do grafiki, lub nie dopowiada czegoś, co wyczytać można z rysunku – daje czytelnikom szansę na to, żeby odkrywali samodzielnie zakodowane tu dowcipy. „Mała świnka” to pod tym względem tomik bardzo starannie obmyślony.
Arnold Lobel w przekładzie Wojciecha Manna to lektura również dla wymagających. Historyjka obrazkowa przeznaczona dla najmłodszych spodoba się też dorosłym – czytającym ją kilkulatkom. Jednotorowa opowiastka bawi na różnych poziomach, spodoba się zatem odbiorcom w różnym wieku. Dla maluchów to argument, że przyjemności czasem wiążą się z koniecznością pobrudzenia się lub zrobienia bałaganu. W tym autor trzyma z najmłodszymi odbiorcami, przypomina mamom, że nie zawsze czystość jest najważniejsza. Ilustracje w książeczce nie zostały zinfantylizowane, ale kierują się w stronę rysunków satyrycznych – co tylko potwierdza, że autor tego tomiku mocno liczy na śmiech.
sobota, 25 kwietnia 2020
Andy Griffiths: 117-piętrowy domek na drzewie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Opowieść rysownika
Przy rozbudowującym się za każdym razem o trzynaście pięter domku na drzewie wydaje się, że każdy może zostać autorem, jak Andy. Andy przecież nic nie robi, tylko spisuje absurdalne wygłupy swoje i rysownika Terry’ego w coraz bardziej wymyślnych pomieszczeniach domku na drzewie i w okolicy. Tu może się zdarzyć wszystko, a skoro nie ma żadnych ograniczeń – dzieci błyskawicznie odnajdą się w klimacie relacji. Nic dziwnego, że w „117-piętrowym domku na drzewie” to Terry zamierza przejąć pałeczkę i poprowadzić narrację. Sytuacja wygląda jak zawsze: Pan Nochal upomina się o kolejną książkę, którą trzeba złożyć na jego biurku do siedemnastej. Termin jest nieprzekraczalny, tymczasem bohaterowie nie mają nawet cienia pomysłu na akcję, woleliby bawić się w swoim domku. Nic dziwnego – przy stu siedemnastu piętrach zawsze znajdą się pomieszczenia, które warto odwiedzić (może pomijając te z agresywnymi i dzikimi zwierzętami). Wszyscy, którzy pojawili się w poprzednich częściach cyklu, mają swoje pokoje lub zajęcia (powróci tu między innymi Wtrąbęmuzator), dojdzie też mnóstwo nowych miejsc szalonych, wyobraźniowych i pozbawionych kontaktu z rzeczywistością. W pokoju dla minikoników znajduje się na przykład miniminikonik, o połowę mniejszy od pozostałych (nawiasem mówiąc, ładnie część koników zajmuje się numerem strony). W domku na drzewie dzieje się mnóstwo i autorzy prezentują tylko maleńki wycinek akcji. Roi się tu od drapieżników i od zwiedzających, których wożą latające pingwiny, jest pełno ciekawych i przydatnych maszyn. Tylko książki trzeba pisać tradycyjnie. Ale po tylu częściach cyklu Terry uważa, że zrobi to równie dobrze jak Andy – i postanawia przejąć narrację.
Tylko że Terry jest rysownikiem i fabuła nie przychodzi mu do głowy. Nawet jeśli ma to być fabuła swobodna i zwariowana. Terry może rysować kropki. A potem sprawiać, żeby te kropki zamieniały się w kształty. Jednym słowem – jest wciąż rysownikiem, nie opowiadaczem historii. To doprowadza do katastrofy, pojawia się narralicja, czyli bardzo surowa policja narracyjna, która ma za zadanie nie dopuszczać do powstawania chałtur, a Andy i Terry mogą trafić do więzienia na miliony milionów lat. Albo i dłużej. Nic dziwnego, że uciekają. I tu w wydobywaniu się z części kłopotów mogą przydać się monotonne pomysły Terry’ego. Andy Griffiths i Terry Denton znów bawią się absurdem i nieskrępowanymi niczym pomysłami. Proponują dzieciom historię, w której nie ma pouczeń ani morałów, za to króluje humor zbliżony do tego tworzonego przez najmłodszych. Dzieje się tu dużo, szybko, dynamicznie i nieprzewidywalnie, ale zawsze pomieszczenia z nowych pięter domku na drzewie odgrywają jakąś rolę w późniejszych działaniach bohaterów, co może ucieszyć uważnych czytelników. Dla obserwatorów jest tu mnóstwo niespodzianek graficznych, warto śledzić rysunki i pomysły z drugiego planu – tam, gdzie bohaterowie zajmują się sobą i wymieniają opiniami. „117-piętrowy domek na drzewie” porusza też kwestie autotematyczne, Andy i Terry trochę pokazują, na czym polega tworzenie i wymyślanie dobrych historii – ale to tylko pretekst do podróży po domku na drzewie.
Opowieść rysownika
Przy rozbudowującym się za każdym razem o trzynaście pięter domku na drzewie wydaje się, że każdy może zostać autorem, jak Andy. Andy przecież nic nie robi, tylko spisuje absurdalne wygłupy swoje i rysownika Terry’ego w coraz bardziej wymyślnych pomieszczeniach domku na drzewie i w okolicy. Tu może się zdarzyć wszystko, a skoro nie ma żadnych ograniczeń – dzieci błyskawicznie odnajdą się w klimacie relacji. Nic dziwnego, że w „117-piętrowym domku na drzewie” to Terry zamierza przejąć pałeczkę i poprowadzić narrację. Sytuacja wygląda jak zawsze: Pan Nochal upomina się o kolejną książkę, którą trzeba złożyć na jego biurku do siedemnastej. Termin jest nieprzekraczalny, tymczasem bohaterowie nie mają nawet cienia pomysłu na akcję, woleliby bawić się w swoim domku. Nic dziwnego – przy stu siedemnastu piętrach zawsze znajdą się pomieszczenia, które warto odwiedzić (może pomijając te z agresywnymi i dzikimi zwierzętami). Wszyscy, którzy pojawili się w poprzednich częściach cyklu, mają swoje pokoje lub zajęcia (powróci tu między innymi Wtrąbęmuzator), dojdzie też mnóstwo nowych miejsc szalonych, wyobraźniowych i pozbawionych kontaktu z rzeczywistością. W pokoju dla minikoników znajduje się na przykład miniminikonik, o połowę mniejszy od pozostałych (nawiasem mówiąc, ładnie część koników zajmuje się numerem strony). W domku na drzewie dzieje się mnóstwo i autorzy prezentują tylko maleńki wycinek akcji. Roi się tu od drapieżników i od zwiedzających, których wożą latające pingwiny, jest pełno ciekawych i przydatnych maszyn. Tylko książki trzeba pisać tradycyjnie. Ale po tylu częściach cyklu Terry uważa, że zrobi to równie dobrze jak Andy – i postanawia przejąć narrację.
Tylko że Terry jest rysownikiem i fabuła nie przychodzi mu do głowy. Nawet jeśli ma to być fabuła swobodna i zwariowana. Terry może rysować kropki. A potem sprawiać, żeby te kropki zamieniały się w kształty. Jednym słowem – jest wciąż rysownikiem, nie opowiadaczem historii. To doprowadza do katastrofy, pojawia się narralicja, czyli bardzo surowa policja narracyjna, która ma za zadanie nie dopuszczać do powstawania chałtur, a Andy i Terry mogą trafić do więzienia na miliony milionów lat. Albo i dłużej. Nic dziwnego, że uciekają. I tu w wydobywaniu się z części kłopotów mogą przydać się monotonne pomysły Terry’ego. Andy Griffiths i Terry Denton znów bawią się absurdem i nieskrępowanymi niczym pomysłami. Proponują dzieciom historię, w której nie ma pouczeń ani morałów, za to króluje humor zbliżony do tego tworzonego przez najmłodszych. Dzieje się tu dużo, szybko, dynamicznie i nieprzewidywalnie, ale zawsze pomieszczenia z nowych pięter domku na drzewie odgrywają jakąś rolę w późniejszych działaniach bohaterów, co może ucieszyć uważnych czytelników. Dla obserwatorów jest tu mnóstwo niespodzianek graficznych, warto śledzić rysunki i pomysły z drugiego planu – tam, gdzie bohaterowie zajmują się sobą i wymieniają opiniami. „117-piętrowy domek na drzewie” porusza też kwestie autotematyczne, Andy i Terry trochę pokazują, na czym polega tworzenie i wymyślanie dobrych historii – ale to tylko pretekst do podróży po domku na drzewie.
piątek, 24 kwietnia 2020
Jolanta Naklicka-Kleser: Zupa dobra na wszystko
Rebis, Poznań 2020.
Smaki w talerzu
Dzisiaj na rynku rzadko można spotkać typowe książki kucharskie, autorzy bardzo chętnie wybierają wąskie specjalizacje i przedstawiają odbiorcom zaledwie wycinki kulinarnych wtajemniczeń – ale też dzięki temu mogą dzielić się naprawdę urozmaiconymi wskazówkami. Jolanta Naklicka-Kleser w tomie „Zupa dobra na wszystko” zajmuje się daniami często niedocenianymi i uznawanymi za zbędne w codziennym zabieganiu. Próbuje skojarzyć zupę z rodzinną atmosferą, wspomnieniami i wyjątkowymi smakami. Udowadnia, że zupa nie oznacza nudy i powtarzalności. A do tego – wiąże opowieść z wielką pasją do gotowania. Zresztą jeśli komuś udzieli się entuzjazm autorki, może w Katowicach zapisać się na warsztaty przez nią prowadzone, tom może zatem zostać też wykorzystany jako miejsce na autoreklamę. Naklicka-Kleser przekonuje, że warto realizować marzenia. Najpierw lubiła oglądać pewien program kulinarny, konkurs, w którym amatorzy rywalizowali w przyrządzaniu potraw – później sama się do takiego zapisała, a gdy okazało się, że będzie kolidować z jej pracą – zwolniła się, co stało się automatycznie przepustką do kariery w nowej dziedzinie. Jolanta Naklicka-Kleser ulubione zajęcie przekuła na pomysł na życie – w odpowiednim momencie nie zabrakło jej odwagi, a to zaprocentowało.
Na początku autorka opowiada o swojej drodze do gotowania i nie zapomina przy tym o roli smaków z dzieciństwa. Dodaje też podstawy, które przydadzą się później przy kolejnych przepisach. Obala między innymi przekonania poprzednich pokoleń – co do zagęszczania zup śmietaną czy zasmażką, wyjaśnia, jak zrobić to zdrowiej i smaczniej. Dzieli się swoim uwielbieniem dla owoców morza – co zresztą odbija się na podawanych przepisach. Rozmaite owoce morza oraz wpływy kuchni azjatyckiej często przebijają się tu jako propozycje dla odbiorców, którzy chcą spróbować czegoś nowego. Same przepisy wydają się bardzo proste – zajmują niewiele miejsca (w stosunku do listy składników), a towarzyszą im fotografie przedstawiające czasem talerz lub gar gotowej zupy, a czasem zestaw składników. Fotografie produktowe sprawdzają się tu, bo niby wiadomo, jak wyglądają zupy – ale niektóre samym swoim wyglądem budzą ciekawość. Co ważne, autorka dużo miejsca poświęca samym bulionom. Kiedy przechodzi do zup, każdą opatruje krótkim i osobistym komentarzem.
Jeśli czytelnicy szukają potraw tradycyjnych, tu znajdą dla siebie niewiele. Jolanta Naklicka-Kleser nie proponuje zup, które można przygotowywać i jeść na co dzień. Czasami jej przepisy wymagają dziwnych lub egzotycznych składników. Czasem – złożonych wcześniejszych przygotowań. Bywa nawet, że autorka ostrzega, że dana zupa nie wszystkim przypadnie do gustu. Są tu propozycje na różne okazje i dla różnych grup pokoleniowych, na różne pory dnia i pory roku. Na pewno ta książka dostarczy wielu inspiracji i spodoba się tym, którzy lubią kulinarne eksperymenty. „Zupa dobra na wszystko” to książka z niebanalnymi przepisami. Nie dla tych, którzy chcą zatrzymać się na kilku klasycznych smakach. Autorka kieruje się do amatorów gotowania, tych od udziwnień i ciekawostek, wyrazistych dodatków i szaleństwa w kuchni. Zachęca do porzucenia przyzwyczajeń – odejście od rutyny może się zamienić w fascynującą przygodę. Jolanta Naklicka-Kleser chce stać się przewodniczką po świecie zup – i pokazać, że wiele tu jeszcze jest do odkrycia. Z takich wskazówek korzysta się tylko czasem i dobrze wtedy mieć pod ręką tom z przepisami.
Smaki w talerzu
Dzisiaj na rynku rzadko można spotkać typowe książki kucharskie, autorzy bardzo chętnie wybierają wąskie specjalizacje i przedstawiają odbiorcom zaledwie wycinki kulinarnych wtajemniczeń – ale też dzięki temu mogą dzielić się naprawdę urozmaiconymi wskazówkami. Jolanta Naklicka-Kleser w tomie „Zupa dobra na wszystko” zajmuje się daniami często niedocenianymi i uznawanymi za zbędne w codziennym zabieganiu. Próbuje skojarzyć zupę z rodzinną atmosferą, wspomnieniami i wyjątkowymi smakami. Udowadnia, że zupa nie oznacza nudy i powtarzalności. A do tego – wiąże opowieść z wielką pasją do gotowania. Zresztą jeśli komuś udzieli się entuzjazm autorki, może w Katowicach zapisać się na warsztaty przez nią prowadzone, tom może zatem zostać też wykorzystany jako miejsce na autoreklamę. Naklicka-Kleser przekonuje, że warto realizować marzenia. Najpierw lubiła oglądać pewien program kulinarny, konkurs, w którym amatorzy rywalizowali w przyrządzaniu potraw – później sama się do takiego zapisała, a gdy okazało się, że będzie kolidować z jej pracą – zwolniła się, co stało się automatycznie przepustką do kariery w nowej dziedzinie. Jolanta Naklicka-Kleser ulubione zajęcie przekuła na pomysł na życie – w odpowiednim momencie nie zabrakło jej odwagi, a to zaprocentowało.
Na początku autorka opowiada o swojej drodze do gotowania i nie zapomina przy tym o roli smaków z dzieciństwa. Dodaje też podstawy, które przydadzą się później przy kolejnych przepisach. Obala między innymi przekonania poprzednich pokoleń – co do zagęszczania zup śmietaną czy zasmażką, wyjaśnia, jak zrobić to zdrowiej i smaczniej. Dzieli się swoim uwielbieniem dla owoców morza – co zresztą odbija się na podawanych przepisach. Rozmaite owoce morza oraz wpływy kuchni azjatyckiej często przebijają się tu jako propozycje dla odbiorców, którzy chcą spróbować czegoś nowego. Same przepisy wydają się bardzo proste – zajmują niewiele miejsca (w stosunku do listy składników), a towarzyszą im fotografie przedstawiające czasem talerz lub gar gotowej zupy, a czasem zestaw składników. Fotografie produktowe sprawdzają się tu, bo niby wiadomo, jak wyglądają zupy – ale niektóre samym swoim wyglądem budzą ciekawość. Co ważne, autorka dużo miejsca poświęca samym bulionom. Kiedy przechodzi do zup, każdą opatruje krótkim i osobistym komentarzem.
Jeśli czytelnicy szukają potraw tradycyjnych, tu znajdą dla siebie niewiele. Jolanta Naklicka-Kleser nie proponuje zup, które można przygotowywać i jeść na co dzień. Czasami jej przepisy wymagają dziwnych lub egzotycznych składników. Czasem – złożonych wcześniejszych przygotowań. Bywa nawet, że autorka ostrzega, że dana zupa nie wszystkim przypadnie do gustu. Są tu propozycje na różne okazje i dla różnych grup pokoleniowych, na różne pory dnia i pory roku. Na pewno ta książka dostarczy wielu inspiracji i spodoba się tym, którzy lubią kulinarne eksperymenty. „Zupa dobra na wszystko” to książka z niebanalnymi przepisami. Nie dla tych, którzy chcą zatrzymać się na kilku klasycznych smakach. Autorka kieruje się do amatorów gotowania, tych od udziwnień i ciekawostek, wyrazistych dodatków i szaleństwa w kuchni. Zachęca do porzucenia przyzwyczajeń – odejście od rutyny może się zamienić w fascynującą przygodę. Jolanta Naklicka-Kleser chce stać się przewodniczką po świecie zup – i pokazać, że wiele tu jeszcze jest do odkrycia. Z takich wskazówek korzysta się tylko czasem i dobrze wtedy mieć pod ręką tom z przepisami.
czwartek, 23 kwietnia 2020
Danuta Awolusi: Twoja wina
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Ideał
Ciekawe, ile jest jeszcze idealistek, które decydują się pochopnie na wyjście za mąż mimo ostrzeżeń i podszeptów sumienia, że coś tu jest nie tak. Ciekawe, ile jest kobiet, które nie chcą poznać tak naprawdę swojej wymarzonej „drugiej połówki” – na wszelki wypadek nie zadają pytań, nie zastanawiają się nad kształtem wspólnej przyszłości i ślepo realizują każdy pomysł ukochanego tylko dlatego, żeby go uszczęśliwić. Sądząc po wysypie powieści obyczajowych z wątkiem przestrogi przed złym facetem i toksycznym związkiem – coraz więcej odbiorczyń realizuje niebezpieczne schematy i wpada w pułapki bycia z kimś, kogo wcale nie zna. A może po prostu autorki idą na łatwiznę i zaczynają snuć przerysowane scenariusze, bo wiedzą, że masowa publiczność subtelnych podpowiedzi nie odczyta i musi mieć wszystko ciosane toporem, żeby zrozumieć? Danuta Awolusi pisze tak, że każdy zorientuje się na początku książki, do czego zmierza. Dalej operuje już tylko strachem i wiedzą dostępną odbiorczyniom – ale nie prawowitej żonie. „Twoja wina” to opowieść o rozpadzie i stracie – której nigdy nie będzie się żałować.
Wszystko zaczyna się w momencie, gdy Marcelina poznaje Adama. Na wieczorze panieńskim przyjaciółki, w klubie. Ma pecha, bo najprzystojniejszy mężczyzna w okolicy – obiekt westchnień absolutnie wszystkich pań – zwraca na nią uwagę. Akurat na nią, na szarą myszkę, która przyszła się zabawić i nawet specjalnie nie może się upić. Marcelina raczej trzeźwo spogląda na siebie samą, jednak nie zastanawia się nad przyczyną zainteresowania nieznajomego – jest szczęśliwa, że wybrał akurat ją. Nie wie jeszcze, że Adam to najgorsze, co mogło jej się przydarzyć. O ile ta bohaterka jest marionetką, bezpłciową postacią wykorzystywaną wyłącznie do pokazywania czytelniczkom, jak się nie zachowywać, o tyle Adam to postać karykaturalna. Ten bohater nie boi się niczego i z lubością pakuje się w najgorsze kłopoty, szczuje ludzi na siebie i snuje intrygi. Nie potrafi odczuwać emocji i nie dba o ludzkie życie, potrzebuje mocnych wrażeń, a do tego wie, jak manipulować ludźmi. I to wszystko składa się na zamieszanie, jakie może wywołać w codzienności innych. Kiedy wybierze sobie kogoś na obiekt zabaw – zniszczy mu życie. Nie oszczędza nawet własnej matki i siostry. Danuta Awolusi przechodzi co pewien czas do zwyczajów Adama i opowiada czytelniczkom to, czego Marcelina nie wie i nie chciałaby się dowiedzieć. Ma to zresztą dość zabawną konsekwencję dla narracji: kiedy autorka natyka się na moment, który definiuje w jakiś sposób postać, ale nie pojawił się w opowieści do tej pory, wykorzystuje go jako pretekst do skoku w przeszłość. To rozwiązanie proste, sprawdzające się jednak przy chęci zaspokajania ciekawości odbiorczyń.
„Twoja wina” prowadzi w prostej linii do pokazania, że łatwo w świecie o psychopatów i nie należy lekceważyć sygnałów płynących z różnych stron (Marcelina nie tylko odrzuca opinię babki ukochanego, ale i zdanie swojej najlepszej przyjaciółki, do tego nie liczy się z uczuciami rodziców – leci za Adamem jak ćma w ogień. Danuta Awolusi przez to unika rozbudowanych wyjaśnień, może skupić się na szkicowaniu akcji i jej konsekwencji. Próbuje wstrząsnąć czytelniczkami – chociaż istnieje niebezpieczeństwo, że te, zamiast skupić się na przestrogach, zajmą się wyłącznie krytykowaniem hiperbolizacji w portrecie osobowym.
Ideał
Ciekawe, ile jest jeszcze idealistek, które decydują się pochopnie na wyjście za mąż mimo ostrzeżeń i podszeptów sumienia, że coś tu jest nie tak. Ciekawe, ile jest kobiet, które nie chcą poznać tak naprawdę swojej wymarzonej „drugiej połówki” – na wszelki wypadek nie zadają pytań, nie zastanawiają się nad kształtem wspólnej przyszłości i ślepo realizują każdy pomysł ukochanego tylko dlatego, żeby go uszczęśliwić. Sądząc po wysypie powieści obyczajowych z wątkiem przestrogi przed złym facetem i toksycznym związkiem – coraz więcej odbiorczyń realizuje niebezpieczne schematy i wpada w pułapki bycia z kimś, kogo wcale nie zna. A może po prostu autorki idą na łatwiznę i zaczynają snuć przerysowane scenariusze, bo wiedzą, że masowa publiczność subtelnych podpowiedzi nie odczyta i musi mieć wszystko ciosane toporem, żeby zrozumieć? Danuta Awolusi pisze tak, że każdy zorientuje się na początku książki, do czego zmierza. Dalej operuje już tylko strachem i wiedzą dostępną odbiorczyniom – ale nie prawowitej żonie. „Twoja wina” to opowieść o rozpadzie i stracie – której nigdy nie będzie się żałować.
Wszystko zaczyna się w momencie, gdy Marcelina poznaje Adama. Na wieczorze panieńskim przyjaciółki, w klubie. Ma pecha, bo najprzystojniejszy mężczyzna w okolicy – obiekt westchnień absolutnie wszystkich pań – zwraca na nią uwagę. Akurat na nią, na szarą myszkę, która przyszła się zabawić i nawet specjalnie nie może się upić. Marcelina raczej trzeźwo spogląda na siebie samą, jednak nie zastanawia się nad przyczyną zainteresowania nieznajomego – jest szczęśliwa, że wybrał akurat ją. Nie wie jeszcze, że Adam to najgorsze, co mogło jej się przydarzyć. O ile ta bohaterka jest marionetką, bezpłciową postacią wykorzystywaną wyłącznie do pokazywania czytelniczkom, jak się nie zachowywać, o tyle Adam to postać karykaturalna. Ten bohater nie boi się niczego i z lubością pakuje się w najgorsze kłopoty, szczuje ludzi na siebie i snuje intrygi. Nie potrafi odczuwać emocji i nie dba o ludzkie życie, potrzebuje mocnych wrażeń, a do tego wie, jak manipulować ludźmi. I to wszystko składa się na zamieszanie, jakie może wywołać w codzienności innych. Kiedy wybierze sobie kogoś na obiekt zabaw – zniszczy mu życie. Nie oszczędza nawet własnej matki i siostry. Danuta Awolusi przechodzi co pewien czas do zwyczajów Adama i opowiada czytelniczkom to, czego Marcelina nie wie i nie chciałaby się dowiedzieć. Ma to zresztą dość zabawną konsekwencję dla narracji: kiedy autorka natyka się na moment, który definiuje w jakiś sposób postać, ale nie pojawił się w opowieści do tej pory, wykorzystuje go jako pretekst do skoku w przeszłość. To rozwiązanie proste, sprawdzające się jednak przy chęci zaspokajania ciekawości odbiorczyń.
„Twoja wina” prowadzi w prostej linii do pokazania, że łatwo w świecie o psychopatów i nie należy lekceważyć sygnałów płynących z różnych stron (Marcelina nie tylko odrzuca opinię babki ukochanego, ale i zdanie swojej najlepszej przyjaciółki, do tego nie liczy się z uczuciami rodziców – leci za Adamem jak ćma w ogień. Danuta Awolusi przez to unika rozbudowanych wyjaśnień, może skupić się na szkicowaniu akcji i jej konsekwencji. Próbuje wstrząsnąć czytelniczkami – chociaż istnieje niebezpieczeństwo, że te, zamiast skupić się na przestrogach, zajmą się wyłącznie krytykowaniem hiperbolizacji w portrecie osobowym.
środa, 22 kwietnia 2020
Anna J. Szepielak: Wspomnienia w kolorze sepii
Filia, Poznań 2020. (wznowienie)
Powrót w przeszłość
Anna J. Szepielak wyczuła przed laty modę na powieści obyczajowe z posmakiem historycznym i „Wspomnienia w kolorze sepii” temu właśnie trendowi podporządkowała, uzyskując uniwersalną i zróżnicowaną emocjonalnie książkę – w sam raz dla czytelniczek, które szukają sposobu na relaks i na ciekawą rozrywkę. W tej publikacji akcja toczy się dwutorowo: Joanna musi znaleźć sobie miejsce w codzienności. Po śmierci ojca nad Czarnym Potokiem układa sobie życie – i wykorzystuje każdą okazję, żeby poświęcić się zgłębianiu tajemnic genealogii. Wchodzi na fora internetowe, rozmawia z członkami rodziny i dzięki poznawaniu przeszłości może zapomnieć o tym, co jej doskwiera. Tymczasem problemy wokół rozwiązują się właściwie same, wystarczy odrobina dobrej woli i spotkania z odpowiednimi ludźmi, żeby wszystko stało się prostsze i bardziej sympatyczne. Joanna nie może narzekać na brak życzliwych ludzi wokół. Zyskuje też możliwość ułożenia sobie życia z mężczyzną ze snów – na jej drodze staje Filip, człowiek, którego dawno temu spotkała i którego nie mogła wyrzucić z myśli. Filip okazuje się wybawcą w różnych momentach, pojawia się tam, gdzie trzeba, żeby wesprzeć i służyć radą – nie zostawi Joanny samej. Pytanie tylko, jakie są jego intencje – kobietę, która przeżywa własne smutki, łatwo zranić. Losy Joanny w powiązaniu z codziennością Marty to jeden z aspektów intrygującej codzienności. Bohaterki wzajemnie się o siebie troszczą i podpowiadają sposoby postępowania w skomplikowanych sytuacjach, dzielą się też odkryciami. Kibicują sobie – jedna musi zdecydować, czy chce jeszcze być z wiecznie nieobecnym mężem, druga – zastanawia się, czy podjąć ryzyko i wystawić się na możliwość zranienia przez ukochanego. Zaufanie to ważny podskórnie element tej opowieści. Życie toczy się swoim trybem: bohaterki zbierają pamiątki z okolicznych domów, chcą urządzić wystawę – ale to wiąże się z komicznymi czasem spotkaniami. W chórze nawiązują się nowe przyjaźnie, a może i romanse – wciąż coś się dzieje, chociaż na płaszczyźnie obyczajowej.
Ale Joanna ma też do wykonania pewne zadanie. Szuka wiadomości o przodkach i próbuje poznać sekret babci Danusi. Czytelniczki dowiedzą się o nim wcześniej, bo między innymi Danusi – ale jako młodej dziewczyny wrzuconej wkrótce w wojenną zawieruchę – dotyczyć będą migawki z przeszłości. Tutaj Anna J. Szepielak koncentruje się raczej na rozstaniach, pożegnaniach i trudnych decyzjach. Nie odbiera jednak czytelniczkom nadziei na szczęście bohaterki – nawet jeśli droga do niego jest najeżona trudnościami. Wyzwania tylko potęgują chęć przetrwania – autorka znalazła na nie miejsce w obyczajówce i chociaż nie stylizuje przesadnie (tylko czasami w dialogach zmienia szyk wyrazów) – pozwala zanurzyć się w innej przestrzeni. Dzięki temu „Wspomnienia w kolorze sepii” nabierają barw, kuszą odbiorczynie, które cenią sobie zabawę przeszłością.
Powrót w przeszłość
Anna J. Szepielak wyczuła przed laty modę na powieści obyczajowe z posmakiem historycznym i „Wspomnienia w kolorze sepii” temu właśnie trendowi podporządkowała, uzyskując uniwersalną i zróżnicowaną emocjonalnie książkę – w sam raz dla czytelniczek, które szukają sposobu na relaks i na ciekawą rozrywkę. W tej publikacji akcja toczy się dwutorowo: Joanna musi znaleźć sobie miejsce w codzienności. Po śmierci ojca nad Czarnym Potokiem układa sobie życie – i wykorzystuje każdą okazję, żeby poświęcić się zgłębianiu tajemnic genealogii. Wchodzi na fora internetowe, rozmawia z członkami rodziny i dzięki poznawaniu przeszłości może zapomnieć o tym, co jej doskwiera. Tymczasem problemy wokół rozwiązują się właściwie same, wystarczy odrobina dobrej woli i spotkania z odpowiednimi ludźmi, żeby wszystko stało się prostsze i bardziej sympatyczne. Joanna nie może narzekać na brak życzliwych ludzi wokół. Zyskuje też możliwość ułożenia sobie życia z mężczyzną ze snów – na jej drodze staje Filip, człowiek, którego dawno temu spotkała i którego nie mogła wyrzucić z myśli. Filip okazuje się wybawcą w różnych momentach, pojawia się tam, gdzie trzeba, żeby wesprzeć i służyć radą – nie zostawi Joanny samej. Pytanie tylko, jakie są jego intencje – kobietę, która przeżywa własne smutki, łatwo zranić. Losy Joanny w powiązaniu z codziennością Marty to jeden z aspektów intrygującej codzienności. Bohaterki wzajemnie się o siebie troszczą i podpowiadają sposoby postępowania w skomplikowanych sytuacjach, dzielą się też odkryciami. Kibicują sobie – jedna musi zdecydować, czy chce jeszcze być z wiecznie nieobecnym mężem, druga – zastanawia się, czy podjąć ryzyko i wystawić się na możliwość zranienia przez ukochanego. Zaufanie to ważny podskórnie element tej opowieści. Życie toczy się swoim trybem: bohaterki zbierają pamiątki z okolicznych domów, chcą urządzić wystawę – ale to wiąże się z komicznymi czasem spotkaniami. W chórze nawiązują się nowe przyjaźnie, a może i romanse – wciąż coś się dzieje, chociaż na płaszczyźnie obyczajowej.
Ale Joanna ma też do wykonania pewne zadanie. Szuka wiadomości o przodkach i próbuje poznać sekret babci Danusi. Czytelniczki dowiedzą się o nim wcześniej, bo między innymi Danusi – ale jako młodej dziewczyny wrzuconej wkrótce w wojenną zawieruchę – dotyczyć będą migawki z przeszłości. Tutaj Anna J. Szepielak koncentruje się raczej na rozstaniach, pożegnaniach i trudnych decyzjach. Nie odbiera jednak czytelniczkom nadziei na szczęście bohaterki – nawet jeśli droga do niego jest najeżona trudnościami. Wyzwania tylko potęgują chęć przetrwania – autorka znalazła na nie miejsce w obyczajówce i chociaż nie stylizuje przesadnie (tylko czasami w dialogach zmienia szyk wyrazów) – pozwala zanurzyć się w innej przestrzeni. Dzięki temu „Wspomnienia w kolorze sepii” nabierają barw, kuszą odbiorczynie, które cenią sobie zabawę przeszłością.
Roger Hargreaves: Mała mądrala
Egmont, Warszawa 2020.
Wiedza
Roger Hargreaves lubi zaskakiwać dzieci i w serii Mała Miss wykorzystuje czasami nieoczywiste skojarzenia, żeby najmłodsi otrzymali zestaw niezwykłych historyjek oraz osobowości odzwierciedlających ich samych. Bohaterki z tego cyklu – i bohaterowie z opowiastek równoległych – potykają się czasami i wpływają na swoje losy. Dzięki temu autor sprytnie i dyskretnie reklamuje obie serie, a poza tym – unika przewidywalności. Łatwo byłby śmiać się z Małej Mądrali – ale ta postać nie należy do przemądrzałych. Raczej – wie i swoją wiedzę umie wykorzystać w różnych momentach i różnych okolicznościach. Kiedy tylko dzieje się coś, co wymaga sięgnięcia po raz zdobyte wiadomości, Mała Mądrala radzi sobie idealnie. Zdarza się zresztą i tak, że jej osiągnięcia nie wiążą się z wybitnymi wyczynami: Mała Mądrala wie, że w nocy się śpi i że trzeba się obudzić zanim wstanie się z łóżka. Wie też, że trzeba jeść, żeby zaspokoić głód. Jej wiedza przyczyni się również do wyborów podejmowanych przez innych bohaterów. Każdy może zgłosić się do Małej Mądrali z dowolnym problemem, a ta postać ma w zanadrzu wiele wartościowych rad. Roger Hargreaves unika jednoznaczności, stara się, żeby jego fabuła była dla dzieci przyjemna. Nie musi posługiwać się stereotypami – fantazji wystarcza mu na budowanie własnych historyjek. „Mała Mądrala: jest pod tym względem wręcz modelowym przykładem. Bohaterka bez przerwy pomaga innym, potrafi też wydobyć się z nie lada tarapatów. Autor zdaje sobie sprawę, że aby przyciągnąć uwagę najmłodszych, musi zaoferować im coś zabawnego i ciekawego, twórczego i atrakcyjnego nie tylko przy pierwszej lekturze. „Mała Mądrala” to tomik spełniający te warunki. Nawet jeśli samo określenie użyte w tytule wybrzmiewa nieco pejoratywnie, tu o krytyce postaci nie ma mowy. Mała Mądrala jest warta naśladowania, wszyscy ją cenią i szanują, ustawiają się w kolejkach po jej wskazówki. Roger Hargreaves nie poucza bezpośrednio – pokazuje natomiast, że wiedza wiąże się w pewnym sensie z autorytetem. Nie odstrasza maluchów od zdobywania wiadomości – uważa, że to się przydaje – Mała Mądrala to postać ceniona przez innych bohaterów serii, zwłaszcza że potrafi znaleźć odpowiedzi na naprawdę trudne pytania, takie, z którymi nie radzą sobie specjaliści w swoich dziedzinach.
To – jak zwykle – krótka historyjka z oryginalnie poprowadzoną postacią. „Mała Mądrala” polega na wykorzystywaniu humoru i na rozbudzaniu ciekawości odbiorców. Książeczka trafi do dzieci, które uczą się czytać jak i do tych, które jeszcze tej sztuki nie posiadły i poznają kolejnych bohaterów dzięki pomocy rodziców. Roger Hargreaves stawia tutaj na klasyczny sposób opowiadania i łączenia narracji z ilustracjami. Nie komplikuje przesadnie wyglądu bohaterów – udaje mu się natomiast nawiązać do dawnych uwielbianych przez dzieci kreskówek, w których każdy ze społeczności w czymś się wyróżniał.
Wiedza
Roger Hargreaves lubi zaskakiwać dzieci i w serii Mała Miss wykorzystuje czasami nieoczywiste skojarzenia, żeby najmłodsi otrzymali zestaw niezwykłych historyjek oraz osobowości odzwierciedlających ich samych. Bohaterki z tego cyklu – i bohaterowie z opowiastek równoległych – potykają się czasami i wpływają na swoje losy. Dzięki temu autor sprytnie i dyskretnie reklamuje obie serie, a poza tym – unika przewidywalności. Łatwo byłby śmiać się z Małej Mądrali – ale ta postać nie należy do przemądrzałych. Raczej – wie i swoją wiedzę umie wykorzystać w różnych momentach i różnych okolicznościach. Kiedy tylko dzieje się coś, co wymaga sięgnięcia po raz zdobyte wiadomości, Mała Mądrala radzi sobie idealnie. Zdarza się zresztą i tak, że jej osiągnięcia nie wiążą się z wybitnymi wyczynami: Mała Mądrala wie, że w nocy się śpi i że trzeba się obudzić zanim wstanie się z łóżka. Wie też, że trzeba jeść, żeby zaspokoić głód. Jej wiedza przyczyni się również do wyborów podejmowanych przez innych bohaterów. Każdy może zgłosić się do Małej Mądrali z dowolnym problemem, a ta postać ma w zanadrzu wiele wartościowych rad. Roger Hargreaves unika jednoznaczności, stara się, żeby jego fabuła była dla dzieci przyjemna. Nie musi posługiwać się stereotypami – fantazji wystarcza mu na budowanie własnych historyjek. „Mała Mądrala: jest pod tym względem wręcz modelowym przykładem. Bohaterka bez przerwy pomaga innym, potrafi też wydobyć się z nie lada tarapatów. Autor zdaje sobie sprawę, że aby przyciągnąć uwagę najmłodszych, musi zaoferować im coś zabawnego i ciekawego, twórczego i atrakcyjnego nie tylko przy pierwszej lekturze. „Mała Mądrala” to tomik spełniający te warunki. Nawet jeśli samo określenie użyte w tytule wybrzmiewa nieco pejoratywnie, tu o krytyce postaci nie ma mowy. Mała Mądrala jest warta naśladowania, wszyscy ją cenią i szanują, ustawiają się w kolejkach po jej wskazówki. Roger Hargreaves nie poucza bezpośrednio – pokazuje natomiast, że wiedza wiąże się w pewnym sensie z autorytetem. Nie odstrasza maluchów od zdobywania wiadomości – uważa, że to się przydaje – Mała Mądrala to postać ceniona przez innych bohaterów serii, zwłaszcza że potrafi znaleźć odpowiedzi na naprawdę trudne pytania, takie, z którymi nie radzą sobie specjaliści w swoich dziedzinach.
To – jak zwykle – krótka historyjka z oryginalnie poprowadzoną postacią. „Mała Mądrala” polega na wykorzystywaniu humoru i na rozbudzaniu ciekawości odbiorców. Książeczka trafi do dzieci, które uczą się czytać jak i do tych, które jeszcze tej sztuki nie posiadły i poznają kolejnych bohaterów dzięki pomocy rodziców. Roger Hargreaves stawia tutaj na klasyczny sposób opowiadania i łączenia narracji z ilustracjami. Nie komplikuje przesadnie wyglądu bohaterów – udaje mu się natomiast nawiązać do dawnych uwielbianych przez dzieci kreskówek, w których każdy ze społeczności w czymś się wyróżniał.
wtorek, 21 kwietnia 2020
Magdalena Krauze: Zdradzona
Jaguar, Warszawa 2020.
Nowy pomysł na siebie
Joanna ma już prawie dorosłego syna i córkę, która jest jeszcze dzieckiem. Od dziewiętnastu lat ma też męża, ale ostatnio ten mąż przestał być podporą. Wciąż wyjeżdża w delegacje, telefonu komórkowego nie wypuszcza z rąk, a nawet ośmiela się zwracać żonie uwagę, że przytyła. Nie pomaga w domu – prace domowe spadają na Joannę, która przecież chciałaby też realizować się zawodowo i właśnie ma szansę na awans. Po kolejnej jałowej dyskusji coś w tej bohaterce pęka – postanawia wprowadzić nowe porządki. Skarży się też na sytuację swojej starszej sąsiadce, a ta… wychwytuje sygnały jednoznacznie wskazujące na zdradę. Ma rację: Robert spotyka się od jakiegoś czasu z koleżanką Joanny z jej pracy – kobietą, której Joanna organicznie nie znosi. Owa kochanka w „Zdradzonej” przedstawiona została tak grubą kreską, że trudno oprzeć się wrażeniu, że Magdalena Krauze rozprawia się z jakimś swoim prywatnym wrogiem – i z mściwą satysfakcją kreuje postać leniwej, głupiej i złośliwej wrednej baby. Martusia niejeden raz na kartach powieści „Zdradzona” oberwie – co może dziwić, bo przecież Joanna nie szuka zemsty ani powrotu do dawnych czasów. Męża pakuje i wyrzuca z domu, wspierana przez syna, sąsiadkę i przyjaciółkę. Chociaż Robert bez przerwy przeprasza i próbuje różnych sposobów na powrót do domu – Joanna nie widzi już dla niego miejsca w swoim życiu. Chce jak najszybciej zamknąć ten rozdział i znaleźć szczęście. Na co zresztą ma szansę, bo pocieszyciel jawi się już na horyzoncie.
Żeby czytelniczki nie żałowały Roberta, autorka decyduje się na wprowadzenie kilku – poza zdradą – mocno toksycznych scenek i sytuacji, to nie tylko wiarołomca i kłamca, ale też człowiek, który dla własnych interesów stara się przekabacić matkę oraz dziecko – tak, by Joanna czuła się osaczona z różnych stron. Jeśli nie pomoże perswazja, Robert będzie używał podstępów: spróbuje z powrotem znaleźć się w domu i udowodnić Joannie, że wszystko będzie inaczej. Drogę wybiera jednak najgorszą z możliwych, bo wykazującą jego psychopatyczne skłonności. Joanna uczy się funkcjonować bez małżonka – radzi sobie zresztą doskonale, nawet chudnie, zmienia fryzurę i robi to, na co ma ochotę, przestaje być służącą wszystkich w domu – i może wreszcie odetchnąć z ulgą. Sama staje się wsparciem dla tych, którzy pomocnej dłoni potrzebują – a skoro nie rozpamiętuje własnego nieszczęścia, może wypracować wewnętrzną siłę. I to wskazówka dla odbiorczyń. Magdalena Krauze pokazuje im, jak nie dać się przeciwnościom losu i jaka alternatywa w stosunku do rozwiązań z przecukrzonych obyczajówek istnieje dla tych kobiet, które znalazły się w podobnej sytuacji. Joanna przerabia na sobie różne strategie działań męża – ale ponieważ jest przekonana do swojej decyzji i nie chce więcej cierpieć, może sobie z tym poradzić.
„Zdradzona” to powieść, która ma być wskazówką postępowania dla odbiorczyń i jako taka w fabule nie będzie zaskakiwać. Zaskoczy natomiast – i to bardzo negatywnie – zupełny brak korekty. Liczne literówki, błędy i wpadki tekstowe zaburzają lekturę i sprawiają, że książkę ocenia się znacznie niżej – nie wystarczy wymyślna okładka, żeby utrzymać odbiorczynie.
Nowy pomysł na siebie
Joanna ma już prawie dorosłego syna i córkę, która jest jeszcze dzieckiem. Od dziewiętnastu lat ma też męża, ale ostatnio ten mąż przestał być podporą. Wciąż wyjeżdża w delegacje, telefonu komórkowego nie wypuszcza z rąk, a nawet ośmiela się zwracać żonie uwagę, że przytyła. Nie pomaga w domu – prace domowe spadają na Joannę, która przecież chciałaby też realizować się zawodowo i właśnie ma szansę na awans. Po kolejnej jałowej dyskusji coś w tej bohaterce pęka – postanawia wprowadzić nowe porządki. Skarży się też na sytuację swojej starszej sąsiadce, a ta… wychwytuje sygnały jednoznacznie wskazujące na zdradę. Ma rację: Robert spotyka się od jakiegoś czasu z koleżanką Joanny z jej pracy – kobietą, której Joanna organicznie nie znosi. Owa kochanka w „Zdradzonej” przedstawiona została tak grubą kreską, że trudno oprzeć się wrażeniu, że Magdalena Krauze rozprawia się z jakimś swoim prywatnym wrogiem – i z mściwą satysfakcją kreuje postać leniwej, głupiej i złośliwej wrednej baby. Martusia niejeden raz na kartach powieści „Zdradzona” oberwie – co może dziwić, bo przecież Joanna nie szuka zemsty ani powrotu do dawnych czasów. Męża pakuje i wyrzuca z domu, wspierana przez syna, sąsiadkę i przyjaciółkę. Chociaż Robert bez przerwy przeprasza i próbuje różnych sposobów na powrót do domu – Joanna nie widzi już dla niego miejsca w swoim życiu. Chce jak najszybciej zamknąć ten rozdział i znaleźć szczęście. Na co zresztą ma szansę, bo pocieszyciel jawi się już na horyzoncie.
Żeby czytelniczki nie żałowały Roberta, autorka decyduje się na wprowadzenie kilku – poza zdradą – mocno toksycznych scenek i sytuacji, to nie tylko wiarołomca i kłamca, ale też człowiek, który dla własnych interesów stara się przekabacić matkę oraz dziecko – tak, by Joanna czuła się osaczona z różnych stron. Jeśli nie pomoże perswazja, Robert będzie używał podstępów: spróbuje z powrotem znaleźć się w domu i udowodnić Joannie, że wszystko będzie inaczej. Drogę wybiera jednak najgorszą z możliwych, bo wykazującą jego psychopatyczne skłonności. Joanna uczy się funkcjonować bez małżonka – radzi sobie zresztą doskonale, nawet chudnie, zmienia fryzurę i robi to, na co ma ochotę, przestaje być służącą wszystkich w domu – i może wreszcie odetchnąć z ulgą. Sama staje się wsparciem dla tych, którzy pomocnej dłoni potrzebują – a skoro nie rozpamiętuje własnego nieszczęścia, może wypracować wewnętrzną siłę. I to wskazówka dla odbiorczyń. Magdalena Krauze pokazuje im, jak nie dać się przeciwnościom losu i jaka alternatywa w stosunku do rozwiązań z przecukrzonych obyczajówek istnieje dla tych kobiet, które znalazły się w podobnej sytuacji. Joanna przerabia na sobie różne strategie działań męża – ale ponieważ jest przekonana do swojej decyzji i nie chce więcej cierpieć, może sobie z tym poradzić.
„Zdradzona” to powieść, która ma być wskazówką postępowania dla odbiorczyń i jako taka w fabule nie będzie zaskakiwać. Zaskoczy natomiast – i to bardzo negatywnie – zupełny brak korekty. Liczne literówki, błędy i wpadki tekstowe zaburzają lekturę i sprawiają, że książkę ocenia się znacznie niżej – nie wystarczy wymyślna okładka, żeby utrzymać odbiorczynie.
poniedziałek, 20 kwietnia 2020
Ella Carey: Po latach w Paryżu
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Baśń w życiu
Bardzo prosty i przewidywalny romans bez posmaku erotyki proponuje odbiorcom Ella Carey – ale chociaż stawia ta autorka w fabule na naiwność i na schematy już od dawna istniejące w literaturze kobiecej, potrafi prowadzić ciekawą narrację, zogniskowaną na detalach i atrakcyjną w samej formie – dopracowaną, a do tego staranną. W efekcie jakość opisów wynagradza fakt, że przy pierwszym spotkaniu bohaterów czytelniczki domyślą się, co się stanie – nawet jeśli autorka będzie próbowała mylić tropy (a próbuje raczej niemrawo, jakby przeczuwała, że to jej się nie uda). W tej książce wszystkie problemy znane odbiorczyniom odsuwane są na dalszy plan, żeby można było wyeksponować walkę o uczucia. Ella Carey wybiera intrygę z przeszłości, która zaważy na losach bohaterki – nie ma za to pomysłu na wyjaśnienie zagadki i wszystko – cały efekt śledztwa prowadzonego przez Cat – zostawia sobie na ostatni list wyjaśniający kontekst oraz przebieg wydarzeń. Zanim do tego dojdzie, odbiorczynie zdążą polubić bohaterkę na tyle, by nie przejmować się niedociągnięciami w konstrukcji książki.
Cat nie brakuje niczego, przygotowuje się właśnie do ślubu z bajecznie bogatym mężczyzną – kiedy otrzymuje informację, że w Paryżu czeka na nią spadek po nieznajomej. Cat nie potrzebuje dodatkowych pieniędzy, leci zatem do Francji, żeby pozamykać tajemnicze sprawy. Sytuacja na miejscu bardzo się komplikuje: młoda kobieta dziedziczy mieszkanie (pełne antyków i rozmaitych wartościowych przedmiotów) i poznaje syna prawowitej właścicielki – gdyby nie testament, majątek przeszedłby w ręce Sylvie. Sylvie nie ma pretensji, chciałaby jedynie dowiedzieć się, dlaczego ktoś jej bliski podjął tak dziwną decyzję i o swoich planach nie powiedział nikomu: zmusza niejako Cat do rozwiązania zagadki, a nawet… szantażuje bohaterkę: odmawia przyjęcia od niej mieszkania, jeśli Cat nie dowie się, dlaczego została spadkobierczynią. Trochę dziwna to przepychanka i równie dziwna motywacja, ale autorka zdaje się tym nie przejmować – potrzebuje po prostu pretekstu, żeby Cat jak najdłużej została w Paryżu, pod opieką przystojnego i rozsądnego Loica. Loic jest mężczyzną z marzeń, zawsze wie, jak należy postąpić, dostrzega też prawdy, przed którymi Cat się wzbrania. Na przykład – wady w jej pozornie idealnym związku.
Chociaż Cat nie może narzekać na brak pieniędzy, a majątek powiększa się niemal bez jej udziału – kobieta tylko udaje szczęśliwą. Chciałaby zająć się rozwijaniem swojej pasji fotograficznej, chciałaby móc decydować, w co ubierze się na spotkania z rodziną narzeczonego – tymczasem właściwie traci wolną wolę i podporządkowuje się innym. Loic musi jej uświadomić, czym to grozi – i dlaczego należy walczyć o spełnianie marzeń. Takie też jest przesłanie „Po latach w Paryżu”. Tę książkę bardzo dobrze się czyta, nie ma w niej słabych punktów w narracji (może poza tym, że stroje autorka opisuje jako „z lat czterdziestych” i na tym kończy przedstawianie szczegółów garderoby, co przy oprowadzaniu choćby po mieszkaniu dziwi), a przewidywalność i naiwność w konstrukcji nie przeszkadzają. To typowa książka-pocieszanka na jeden wieczór, prosta i ciepła, dla zmęczonych codziennością.
Baśń w życiu
Bardzo prosty i przewidywalny romans bez posmaku erotyki proponuje odbiorcom Ella Carey – ale chociaż stawia ta autorka w fabule na naiwność i na schematy już od dawna istniejące w literaturze kobiecej, potrafi prowadzić ciekawą narrację, zogniskowaną na detalach i atrakcyjną w samej formie – dopracowaną, a do tego staranną. W efekcie jakość opisów wynagradza fakt, że przy pierwszym spotkaniu bohaterów czytelniczki domyślą się, co się stanie – nawet jeśli autorka będzie próbowała mylić tropy (a próbuje raczej niemrawo, jakby przeczuwała, że to jej się nie uda). W tej książce wszystkie problemy znane odbiorczyniom odsuwane są na dalszy plan, żeby można było wyeksponować walkę o uczucia. Ella Carey wybiera intrygę z przeszłości, która zaważy na losach bohaterki – nie ma za to pomysłu na wyjaśnienie zagadki i wszystko – cały efekt śledztwa prowadzonego przez Cat – zostawia sobie na ostatni list wyjaśniający kontekst oraz przebieg wydarzeń. Zanim do tego dojdzie, odbiorczynie zdążą polubić bohaterkę na tyle, by nie przejmować się niedociągnięciami w konstrukcji książki.
Cat nie brakuje niczego, przygotowuje się właśnie do ślubu z bajecznie bogatym mężczyzną – kiedy otrzymuje informację, że w Paryżu czeka na nią spadek po nieznajomej. Cat nie potrzebuje dodatkowych pieniędzy, leci zatem do Francji, żeby pozamykać tajemnicze sprawy. Sytuacja na miejscu bardzo się komplikuje: młoda kobieta dziedziczy mieszkanie (pełne antyków i rozmaitych wartościowych przedmiotów) i poznaje syna prawowitej właścicielki – gdyby nie testament, majątek przeszedłby w ręce Sylvie. Sylvie nie ma pretensji, chciałaby jedynie dowiedzieć się, dlaczego ktoś jej bliski podjął tak dziwną decyzję i o swoich planach nie powiedział nikomu: zmusza niejako Cat do rozwiązania zagadki, a nawet… szantażuje bohaterkę: odmawia przyjęcia od niej mieszkania, jeśli Cat nie dowie się, dlaczego została spadkobierczynią. Trochę dziwna to przepychanka i równie dziwna motywacja, ale autorka zdaje się tym nie przejmować – potrzebuje po prostu pretekstu, żeby Cat jak najdłużej została w Paryżu, pod opieką przystojnego i rozsądnego Loica. Loic jest mężczyzną z marzeń, zawsze wie, jak należy postąpić, dostrzega też prawdy, przed którymi Cat się wzbrania. Na przykład – wady w jej pozornie idealnym związku.
Chociaż Cat nie może narzekać na brak pieniędzy, a majątek powiększa się niemal bez jej udziału – kobieta tylko udaje szczęśliwą. Chciałaby zająć się rozwijaniem swojej pasji fotograficznej, chciałaby móc decydować, w co ubierze się na spotkania z rodziną narzeczonego – tymczasem właściwie traci wolną wolę i podporządkowuje się innym. Loic musi jej uświadomić, czym to grozi – i dlaczego należy walczyć o spełnianie marzeń. Takie też jest przesłanie „Po latach w Paryżu”. Tę książkę bardzo dobrze się czyta, nie ma w niej słabych punktów w narracji (może poza tym, że stroje autorka opisuje jako „z lat czterdziestych” i na tym kończy przedstawianie szczegółów garderoby, co przy oprowadzaniu choćby po mieszkaniu dziwi), a przewidywalność i naiwność w konstrukcji nie przeszkadzają. To typowa książka-pocieszanka na jeden wieczór, prosta i ciepła, dla zmęczonych codziennością.
Sylwia Majcher: Samotny banan
Egmont, Warszawa 2020.
Smaki
Wiele rzeczy można zrobić z samotnego banana, smutnego, pojedynczego i z plamkami, które sprawiają, że najprawdopodobniej nikt go już nie kupi. Tyle że Sylwia Majcher odwołuje się do uczuć dzieci – a to przecież nie one decydują o wyrzucaniu takich owoców ze skrzynek sprzedawców, a sami handlowcy. Za sprawą dorosłych klientów – wybrzydzających w podobnych wypadkach. Więc być może Sylwia Majcher próbuje po prostu wychować bardziej empatyczne w stosunku do samotnych bananów pokolenie. Na pewno chce zwrócić uwagę na problem marnowania żywności i ten temat sprawdzi się nawet w lekturze dla najmłodszych. „Samotny banan” to propozycja na pierwszym poziomie serii Czytam sobie, opatrzona etykietką „Eko” – chociaż nie pierwsza dotycząca tematu zero waste.
Nadia i jej brat, Paweł, odgrywają role dobrego i złego policjanta wobec samotnego banana. Nadia jest zachwycona – wie, że owoc na pewno będzie smaczny. Paweł wolałby wyrzucić banana na śmietnik. Na szczęście mama dzieci ma najlepszy pomysł, kupuje bohatera bajki i postanawia przyrządzić placek, krem i lody (duża sztuka, zrobić to z jednego banana, ale przecież nie o logikę bajkową chodzi). Autorka przedstawia też apel do dzieci: dzięki temu, że nie będą stronić od „samotnych” owoców, skorzysta natura – i wszyscy ludzie.
Animizowany banan wzbudza litość, kiedy czeka na straganie na kogoś, kto doceni jego urodę i walory smakowe – później jednak nikomu nie będzie żal, gdy zostanie przerobiony na desery i przysmaki. Nie jest to przecież kreskówkowy bohater, który musi przetrwać, raczej Sylwia Majcher odwołuje się do empatii dzieci, żeby przez ich komentarze dorośli zwrócili uwagę na poważny problem marnowania żywności. Taka bajka to dobry punkt wyjścia do domowych rozmów o tym, dlaczego nie należy wyrzucać jedzenia – co powinno przydać się zwłaszcza dzieciom. Do tego wzmianka o szkodliwości toreb foliowych – również element edukacji najmłodszego pokolenia. Sylwia Majcher pisze tę książeczkę ciekawie, radzi sobie z wymogami serii (chociaż dość dużo tu tekstu). Udaje jej się lawirować między surowymi zasadami serii a oczekiwaniami czytelników – i w efekcie powstaje bardzo sympatyczna książeczka, która pokazuje dzieciom, jak powinny podchodzić do tematu pojedynczych owoców – niekoniecznie tych w skrzynkach na straganach – które mogą się niedługo zepsuć, a na razie są smaczne i pełne witamin, chociaż niezbyt piękne.
Ciekawą z perspektywy malucha książeczkę ilustruje Anna Ostapowicz, dla której ważna jest komiksowość tematu. Najpierw opuszczony i niechciany banan ma smutną minę, po pewnym czasie jednak rozchmurza się, zwłaszcza że w domu Nadii wszyscy chodzą uśmiechnięci. „Samotny banan” to kolorowy tomik, który zachęca do podejmowania wyzwania – i doskonalenia sztuki samodzielnego czytania. Dla kilkulatków będzie to historyjka w sam raz do poznawania liter.
Smaki
Wiele rzeczy można zrobić z samotnego banana, smutnego, pojedynczego i z plamkami, które sprawiają, że najprawdopodobniej nikt go już nie kupi. Tyle że Sylwia Majcher odwołuje się do uczuć dzieci – a to przecież nie one decydują o wyrzucaniu takich owoców ze skrzynek sprzedawców, a sami handlowcy. Za sprawą dorosłych klientów – wybrzydzających w podobnych wypadkach. Więc być może Sylwia Majcher próbuje po prostu wychować bardziej empatyczne w stosunku do samotnych bananów pokolenie. Na pewno chce zwrócić uwagę na problem marnowania żywności i ten temat sprawdzi się nawet w lekturze dla najmłodszych. „Samotny banan” to propozycja na pierwszym poziomie serii Czytam sobie, opatrzona etykietką „Eko” – chociaż nie pierwsza dotycząca tematu zero waste.
Nadia i jej brat, Paweł, odgrywają role dobrego i złego policjanta wobec samotnego banana. Nadia jest zachwycona – wie, że owoc na pewno będzie smaczny. Paweł wolałby wyrzucić banana na śmietnik. Na szczęście mama dzieci ma najlepszy pomysł, kupuje bohatera bajki i postanawia przyrządzić placek, krem i lody (duża sztuka, zrobić to z jednego banana, ale przecież nie o logikę bajkową chodzi). Autorka przedstawia też apel do dzieci: dzięki temu, że nie będą stronić od „samotnych” owoców, skorzysta natura – i wszyscy ludzie.
Animizowany banan wzbudza litość, kiedy czeka na straganie na kogoś, kto doceni jego urodę i walory smakowe – później jednak nikomu nie będzie żal, gdy zostanie przerobiony na desery i przysmaki. Nie jest to przecież kreskówkowy bohater, który musi przetrwać, raczej Sylwia Majcher odwołuje się do empatii dzieci, żeby przez ich komentarze dorośli zwrócili uwagę na poważny problem marnowania żywności. Taka bajka to dobry punkt wyjścia do domowych rozmów o tym, dlaczego nie należy wyrzucać jedzenia – co powinno przydać się zwłaszcza dzieciom. Do tego wzmianka o szkodliwości toreb foliowych – również element edukacji najmłodszego pokolenia. Sylwia Majcher pisze tę książeczkę ciekawie, radzi sobie z wymogami serii (chociaż dość dużo tu tekstu). Udaje jej się lawirować między surowymi zasadami serii a oczekiwaniami czytelników – i w efekcie powstaje bardzo sympatyczna książeczka, która pokazuje dzieciom, jak powinny podchodzić do tematu pojedynczych owoców – niekoniecznie tych w skrzynkach na straganach – które mogą się niedługo zepsuć, a na razie są smaczne i pełne witamin, chociaż niezbyt piękne.
Ciekawą z perspektywy malucha książeczkę ilustruje Anna Ostapowicz, dla której ważna jest komiksowość tematu. Najpierw opuszczony i niechciany banan ma smutną minę, po pewnym czasie jednak rozchmurza się, zwłaszcza że w domu Nadii wszyscy chodzą uśmiechnięci. „Samotny banan” to kolorowy tomik, który zachęca do podejmowania wyzwania – i doskonalenia sztuki samodzielnego czytania. Dla kilkulatków będzie to historyjka w sam raz do poznawania liter.
niedziela, 19 kwietnia 2020
Andrew Sean Greer: Marny
W.A.B., Warszawa 2020.
Przypadki pisarza
Artur Marny jest… marny i nie pomogą mu w tym żadne nagrody (Nagroda Pulitzera jako okładkowa zachęta może zaostrzyć apetyty i większe będzie później rozczarowanie. Wydaje się, że motyw słabego pisarza, który nie wie, co zrobić ze swoim życiem, przenosi się automatycznie na autora – który wyraźnie nie ma ciekawego pomysłu na rozwój fabuły i liczy na to, że wątek homoseksualizmu – oś fabularna tomu – wystarczy czytelnikom jako środek śmiechotwórczy. Tak się jednak – ku zdziwieniu Andrew Seana Greera nie ma szans zdarzyć. Artur Marny bowiem śmieszyć będzie zaledwie przez moment, a przygody, w jakie się wplątuje, są na tyle wydumane, by raczej zmęczyć niż bawić. „Marny” to książka, w której przekonanie, że wyjście poza utarte schematy jest brawurą, ma czytelnikom wystarczyć. Nie wystarcza, zwłaszcza że owo wyjście wiąże się jedynie z przeskokiem do świata homoseksualisty. Artur Marny został porzucony przez wieloletniego partnera. Teraz czuje, że stracił dla niego dziewięć lat życia – i rozpamiętuje poszczególne scenki czy sytuacje, które mogłyby dać mu do myślenia i przygotować na nieuchronne rozstanie. Marny ma zresztą jeszcze jeden problem do rozwiązania: jego były właśnie bierze ślub. Tytułowy bohater powieści Greera nie ma zamiaru pokazywać się na uroczystości – zresztą to tylko spotęgowałoby jego cierpienie i jego bezradność. Potrzebna jest mu zatem dobra wymówka, żeby nie został oskarżony o małostkowość. Przecież w związku też nie zawsze dochowywał wierności – kierował się zasadą, że najważniejsza jest przyjemność, taką samą dozę swobody pozostawiał ukochanemu. Teraz całe liberalne podejście mści się, a Artur Marny zostaje sam – bez nazwiska, bez kariery i bez partnera u boku. Rzuca się zatem w wir życia literackiego, które zdążył już mocno zaniedbać. Przyjmuje zaproszenia na spotkania autorskie, jeździ po całym świecie, trafia na konferencje literackie i na panele dyskusyjne. Wszędzie może zdarzy się coś, co pchnie go z powrotem do rozpamiętywania przeszłości – ale przynajmniej odległość pozwala odrobinę zdystansować się od codziennych problemów. Artur Marny nie wybiera może najlepszej strategii radzenia sobie z problemem, ale daje sobie czas na pogodzenie się z sytuacją i wyjście z twarzą z niezręcznego układu. Przecież nikt nie będzie od niego żądał, by przerwał zawodowe wyzwanie i wrócił wyłącznie na ślub byłego kochanka.
Andrew Sean Greer uznaje najwyraźniej, że pomysł na kreację pisarza-nieudacznika-geja wystarczy, żeby zdobyć zaufanie czytelników i rozśmieszać ich w każdych okolicznościach, bez względu na to, co wydarzy się w miałkiej fabule. Zderza bohatera-fajtłapę z kolejnymi personami z różnych krajów, każe mu kaleczyć języki i udowadniać, że naprawdę nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Zapomina autor, że w podobnych wypadkach najłatwiej jest przenieść ocenę postaci na twórcę – i tego nie zmienią już żadne nagrody ani wyrazy uznania. W „Marnym” trzeba się przede wszystkim pogodzić ze specyficznym poczuciem humoru – nieobliczonym na śmiech, za to bazującym na satyrze społecznej kreślonej zbyt grubą kreską.
Przypadki pisarza
Artur Marny jest… marny i nie pomogą mu w tym żadne nagrody (Nagroda Pulitzera jako okładkowa zachęta może zaostrzyć apetyty i większe będzie później rozczarowanie. Wydaje się, że motyw słabego pisarza, który nie wie, co zrobić ze swoim życiem, przenosi się automatycznie na autora – który wyraźnie nie ma ciekawego pomysłu na rozwój fabuły i liczy na to, że wątek homoseksualizmu – oś fabularna tomu – wystarczy czytelnikom jako środek śmiechotwórczy. Tak się jednak – ku zdziwieniu Andrew Seana Greera nie ma szans zdarzyć. Artur Marny bowiem śmieszyć będzie zaledwie przez moment, a przygody, w jakie się wplątuje, są na tyle wydumane, by raczej zmęczyć niż bawić. „Marny” to książka, w której przekonanie, że wyjście poza utarte schematy jest brawurą, ma czytelnikom wystarczyć. Nie wystarcza, zwłaszcza że owo wyjście wiąże się jedynie z przeskokiem do świata homoseksualisty. Artur Marny został porzucony przez wieloletniego partnera. Teraz czuje, że stracił dla niego dziewięć lat życia – i rozpamiętuje poszczególne scenki czy sytuacje, które mogłyby dać mu do myślenia i przygotować na nieuchronne rozstanie. Marny ma zresztą jeszcze jeden problem do rozwiązania: jego były właśnie bierze ślub. Tytułowy bohater powieści Greera nie ma zamiaru pokazywać się na uroczystości – zresztą to tylko spotęgowałoby jego cierpienie i jego bezradność. Potrzebna jest mu zatem dobra wymówka, żeby nie został oskarżony o małostkowość. Przecież w związku też nie zawsze dochowywał wierności – kierował się zasadą, że najważniejsza jest przyjemność, taką samą dozę swobody pozostawiał ukochanemu. Teraz całe liberalne podejście mści się, a Artur Marny zostaje sam – bez nazwiska, bez kariery i bez partnera u boku. Rzuca się zatem w wir życia literackiego, które zdążył już mocno zaniedbać. Przyjmuje zaproszenia na spotkania autorskie, jeździ po całym świecie, trafia na konferencje literackie i na panele dyskusyjne. Wszędzie może zdarzy się coś, co pchnie go z powrotem do rozpamiętywania przeszłości – ale przynajmniej odległość pozwala odrobinę zdystansować się od codziennych problemów. Artur Marny nie wybiera może najlepszej strategii radzenia sobie z problemem, ale daje sobie czas na pogodzenie się z sytuacją i wyjście z twarzą z niezręcznego układu. Przecież nikt nie będzie od niego żądał, by przerwał zawodowe wyzwanie i wrócił wyłącznie na ślub byłego kochanka.
Andrew Sean Greer uznaje najwyraźniej, że pomysł na kreację pisarza-nieudacznika-geja wystarczy, żeby zdobyć zaufanie czytelników i rozśmieszać ich w każdych okolicznościach, bez względu na to, co wydarzy się w miałkiej fabule. Zderza bohatera-fajtłapę z kolejnymi personami z różnych krajów, każe mu kaleczyć języki i udowadniać, że naprawdę nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Zapomina autor, że w podobnych wypadkach najłatwiej jest przenieść ocenę postaci na twórcę – i tego nie zmienią już żadne nagrody ani wyrazy uznania. W „Marnym” trzeba się przede wszystkim pogodzić ze specyficznym poczuciem humoru – nieobliczonym na śmiech, za to bazującym na satyrze społecznej kreślonej zbyt grubą kreską.
Ewa Nowak: Bitwa Warszawska 1920 roku, czyli Cud nad Wisłą
Egmont, Warszawa 2020.
Walka o wolność
Ewa Nowak sięga po tematykę, która wydaje się być zbyt poważna dla najmłodszych: zwykle nawet na lekcjach historii w pierwszych latach podstawówki nie wgłębia się tak mocno w szczegóły dotyczące walk i bitew – na szczęście za realizowanie zagadnienia bierze się w końcu profesjonalistka w dziedzinie poruszania trudnych kwestii. Ewa Nowak niejednokrotnie już udowodniła, że nie ma dla niej motywów nie do przedstawienia najmłodszym. Skoro czuwa nad przebiegiem akcji – może zaintrygować dzieci historią. „Bitwa Warszawska 1920, czyli Cud nad Wisłą” to pozycja na trzecim poziomie serii Czytam sobie: nie dość, że są tu bardziej rozbudowane rozdziały i tekst wymagający uważności, nie dość, że trzeba całkiem często sprawdzać znaczenie poszczególnych słów w słowniczku zamieszczonym z tyłu książki, to jeszcze przejście do sytuacji bitew, rozstań i pożegnań nie dodaje otuchy. Jasne, że Ewa Nowak może tu dawać lekcję historii w dobrym wykonaniu – ale parę razy wstrząśnie czytelnikami.
Bohaterką tomiku jest Zosia Pietraszko. Jako dziecko spotkała Piłsudskiego na Kasztance. Po paru latach (chociaż upływ czasu nie został tu wyraźnie zaznaczony, dla odbiorców Zosia może być wciąż tym samym dzieckiem, które chodzi do szkoły) do pokoju dzieci wchodzi zapłakana mama i informuje pociechy, że wybuchła wojna z Rosją. Najpierw Antek postanawia zostać żołnierzem, potem kuzyn przychodzi się pożegnać – zaciąga się do wojska i nie wie, czy jeszcze kiedyś uda mu się zobaczyć z rodziną. W końcu także sama Zosia postanawia stanąć w obronie kraju. Młodzi ludzie podejmują jedyną słuszną decyzję: wiedzą, że wiele im grozi, ale też nie mogą czekać z założonymi rękami na rozwój wydarzeń. Natomiast odbiorcom wyda się dziwne, że kompletnie nie ma tu mowy o uczuciach starszego pokolenia: rodzice płaczą, kiedy rozstają się ze swoimi dziećmi – ale później nigdzie o tęsknocie rodzinnej. Tylko między rodzeństwem istnieje podkreślane uczucie. Kiedy Antek zostaje ranny, kiedy Zosia spotyka innego rannego żołnierza, któremu wręcza własną manierkę – pojawiają się w tekście symboliczne przedmioty, którymi łatwo operować, żeby odciągnąć uwagę od emocji.
Książka składa się z bardzo krótkich rozdziałów. Ewa Nowak nie zajmuje się zbyt długo konkretami wojennymi, stawia bardziej na to, co widowiskowe – ale w pewnym momencie trafia na linię ognia i rejestruje wydarzenia przerażające z perspektywy dzieci: nie ma tu cukrowania, wyłącznie śpiewania piosenek batalionowych i „romantyzmu” walki, ktoś zginie, ktoś inny zostanie ciężko ranny i zanim dowiemy się, że przeżyje, będzie moment nieprzyjemnego oczekiwania na najsmutniejsze wiadomości. Jest to zatem tomik bardziej dla tych dzieci, które interesują się historią i wojnami niż dla maluchów siedzących jeszcze w naiwnych kreskówkach.
Walka o wolność
Ewa Nowak sięga po tematykę, która wydaje się być zbyt poważna dla najmłodszych: zwykle nawet na lekcjach historii w pierwszych latach podstawówki nie wgłębia się tak mocno w szczegóły dotyczące walk i bitew – na szczęście za realizowanie zagadnienia bierze się w końcu profesjonalistka w dziedzinie poruszania trudnych kwestii. Ewa Nowak niejednokrotnie już udowodniła, że nie ma dla niej motywów nie do przedstawienia najmłodszym. Skoro czuwa nad przebiegiem akcji – może zaintrygować dzieci historią. „Bitwa Warszawska 1920, czyli Cud nad Wisłą” to pozycja na trzecim poziomie serii Czytam sobie: nie dość, że są tu bardziej rozbudowane rozdziały i tekst wymagający uważności, nie dość, że trzeba całkiem często sprawdzać znaczenie poszczególnych słów w słowniczku zamieszczonym z tyłu książki, to jeszcze przejście do sytuacji bitew, rozstań i pożegnań nie dodaje otuchy. Jasne, że Ewa Nowak może tu dawać lekcję historii w dobrym wykonaniu – ale parę razy wstrząśnie czytelnikami.
Bohaterką tomiku jest Zosia Pietraszko. Jako dziecko spotkała Piłsudskiego na Kasztance. Po paru latach (chociaż upływ czasu nie został tu wyraźnie zaznaczony, dla odbiorców Zosia może być wciąż tym samym dzieckiem, które chodzi do szkoły) do pokoju dzieci wchodzi zapłakana mama i informuje pociechy, że wybuchła wojna z Rosją. Najpierw Antek postanawia zostać żołnierzem, potem kuzyn przychodzi się pożegnać – zaciąga się do wojska i nie wie, czy jeszcze kiedyś uda mu się zobaczyć z rodziną. W końcu także sama Zosia postanawia stanąć w obronie kraju. Młodzi ludzie podejmują jedyną słuszną decyzję: wiedzą, że wiele im grozi, ale też nie mogą czekać z założonymi rękami na rozwój wydarzeń. Natomiast odbiorcom wyda się dziwne, że kompletnie nie ma tu mowy o uczuciach starszego pokolenia: rodzice płaczą, kiedy rozstają się ze swoimi dziećmi – ale później nigdzie o tęsknocie rodzinnej. Tylko między rodzeństwem istnieje podkreślane uczucie. Kiedy Antek zostaje ranny, kiedy Zosia spotyka innego rannego żołnierza, któremu wręcza własną manierkę – pojawiają się w tekście symboliczne przedmioty, którymi łatwo operować, żeby odciągnąć uwagę od emocji.
Książka składa się z bardzo krótkich rozdziałów. Ewa Nowak nie zajmuje się zbyt długo konkretami wojennymi, stawia bardziej na to, co widowiskowe – ale w pewnym momencie trafia na linię ognia i rejestruje wydarzenia przerażające z perspektywy dzieci: nie ma tu cukrowania, wyłącznie śpiewania piosenek batalionowych i „romantyzmu” walki, ktoś zginie, ktoś inny zostanie ciężko ranny i zanim dowiemy się, że przeżyje, będzie moment nieprzyjemnego oczekiwania na najsmutniejsze wiadomości. Jest to zatem tomik bardziej dla tych dzieci, które interesują się historią i wojnami niż dla maluchów siedzących jeszcze w naiwnych kreskówkach.
sobota, 18 kwietnia 2020
Justyna Drzewicka: Ratownicy czasu. Nad wodami Nilu
Jaguar, Warszawa 2020.
Przygoda przed wiekami
Nie ulega wątpliwości, że seria Justyny Drzewickiej Ratownicy czasu do młodych czytelników trafi – będzie mogła funkcjonować podobnie jak kiedyś przygody Tomka Wilmowskiego, to znaczy dostarczając jednocześnie trzymającej w napięciu fabuły i wiadomości, które wykraczają daleko poza szkolny program. Jeśli jednak ktoś z grupy docelowej zajrzy do tomu „Nad wodami Nilu”, raczej nie będzie się chciał zagłębiać w papierowy świat wykreowany przez autorkę. Bo Justyna Drzewicka bardzo przejmuje się swoją rolą jako nauczycielki starożytności – i przekazywaniu wiadomości podporządkowuje wydarzenia. Nie jest w stanie stworzyć pełnokrwistych postaci, nie wyposaża ich w odczucia i emocje, każe po prostu mechanicznie działać i wtedy nawet kot-niekot nie pomoże w ocieplaniu atmosfery. Owszem, bywa, że ktoś musi się przełamać, że potrzebuje odrzucenia tego, czego się nauczył w swoich czasach, żeby pomóc przyjaciołom z kompletnie innej epoki – ale nawet takie sytuacje pozbawione są dynamiki i oczekiwania. Po prostu wiadomo, że zdarzy się to, co autorka starannie sobie zaplanowała – w takim układzie trudno o wywoływanie napięcia. A potencjał historia ma. Dwójka nastolatków, Sara i Daniel, przenoszą się w przeszłość. Chcą, żeby Giulia, ich koleżanka z Bolonii (z piętnastego wieku), która właśnie odzyskuje świadomość, nie przeżyła szoku kulturowego tylko jak najszybciej mogła wrócić do bliskich. Podróże w czasie mają jednak to do siebie, że niekoniecznie kierują śmiałków tam, gdzie trzeba – w efekcie dzieci trafiają do Egiptu wiele wieków przed naszą erą. Tam muszą zmierzyć się z kolejnymi wyzwaniami, zwłaszcza kiedy okaże się, że ktoś dybie na ich życie. Nie pomoże nawet mądry kot z dostępem do zasobu danych. Tu trzeba sprytu, energii i umiejętności podejmowania błyskawicznych decyzji, żeby w ogóle przetrwać. A i to nie jest pewne, skoro wrogowie mogą czaić się wszędzie.
Zamiast przejąć się budowaniem przekonujących charakterów, Justyna Drzewicka stara się wpleść w książkę jak najwięcej informacji. Mnoży przypisy i wyjaśnienia, ale nie tylko na marginesie strony: również w rozmowach i codziennych perypetiach roi się od komentarzy edukacyjnych. Kto da się wciągnąć w sensacyjną fabułę – wygra, bo nie będzie miał problemu z zapamiętaniem natłoku informacji. Kto jednak szukałby w bohaterach odrobiny życia i samoświadomości – może się rozczarować. Do tego autorka przejmuje się bardzo swoją misją edukacyjną i wplata w rozmowy podpowiedzi, jak zachowywać się wobec kobiet, uczy płeć piękną walki o swoje prawa (co objawia się w zwracaniu uwagi na detale nawet w obrębie języka, w ferworze akcji nie powinno to być podstawowym zmartwieniem bohaterów), a kiedy próbuje napisać coś z humorem – wychodzi jej raczej drętwo (zwracanie się do dziewczyny „tytułami” z różnych czasów i przypadkowo wplatanymi w wywód nie należy do najbardziej wyszukanych dowcipów. Justyna Drzewicka pisze poprawnie – i tylko tyle.
Przygoda przed wiekami
Nie ulega wątpliwości, że seria Justyny Drzewickiej Ratownicy czasu do młodych czytelników trafi – będzie mogła funkcjonować podobnie jak kiedyś przygody Tomka Wilmowskiego, to znaczy dostarczając jednocześnie trzymającej w napięciu fabuły i wiadomości, które wykraczają daleko poza szkolny program. Jeśli jednak ktoś z grupy docelowej zajrzy do tomu „Nad wodami Nilu”, raczej nie będzie się chciał zagłębiać w papierowy świat wykreowany przez autorkę. Bo Justyna Drzewicka bardzo przejmuje się swoją rolą jako nauczycielki starożytności – i przekazywaniu wiadomości podporządkowuje wydarzenia. Nie jest w stanie stworzyć pełnokrwistych postaci, nie wyposaża ich w odczucia i emocje, każe po prostu mechanicznie działać i wtedy nawet kot-niekot nie pomoże w ocieplaniu atmosfery. Owszem, bywa, że ktoś musi się przełamać, że potrzebuje odrzucenia tego, czego się nauczył w swoich czasach, żeby pomóc przyjaciołom z kompletnie innej epoki – ale nawet takie sytuacje pozbawione są dynamiki i oczekiwania. Po prostu wiadomo, że zdarzy się to, co autorka starannie sobie zaplanowała – w takim układzie trudno o wywoływanie napięcia. A potencjał historia ma. Dwójka nastolatków, Sara i Daniel, przenoszą się w przeszłość. Chcą, żeby Giulia, ich koleżanka z Bolonii (z piętnastego wieku), która właśnie odzyskuje świadomość, nie przeżyła szoku kulturowego tylko jak najszybciej mogła wrócić do bliskich. Podróże w czasie mają jednak to do siebie, że niekoniecznie kierują śmiałków tam, gdzie trzeba – w efekcie dzieci trafiają do Egiptu wiele wieków przed naszą erą. Tam muszą zmierzyć się z kolejnymi wyzwaniami, zwłaszcza kiedy okaże się, że ktoś dybie na ich życie. Nie pomoże nawet mądry kot z dostępem do zasobu danych. Tu trzeba sprytu, energii i umiejętności podejmowania błyskawicznych decyzji, żeby w ogóle przetrwać. A i to nie jest pewne, skoro wrogowie mogą czaić się wszędzie.
Zamiast przejąć się budowaniem przekonujących charakterów, Justyna Drzewicka stara się wpleść w książkę jak najwięcej informacji. Mnoży przypisy i wyjaśnienia, ale nie tylko na marginesie strony: również w rozmowach i codziennych perypetiach roi się od komentarzy edukacyjnych. Kto da się wciągnąć w sensacyjną fabułę – wygra, bo nie będzie miał problemu z zapamiętaniem natłoku informacji. Kto jednak szukałby w bohaterach odrobiny życia i samoświadomości – może się rozczarować. Do tego autorka przejmuje się bardzo swoją misją edukacyjną i wplata w rozmowy podpowiedzi, jak zachowywać się wobec kobiet, uczy płeć piękną walki o swoje prawa (co objawia się w zwracaniu uwagi na detale nawet w obrębie języka, w ferworze akcji nie powinno to być podstawowym zmartwieniem bohaterów), a kiedy próbuje napisać coś z humorem – wychodzi jej raczej drętwo (zwracanie się do dziewczyny „tytułami” z różnych czasów i przypadkowo wplatanymi w wywód nie należy do najbardziej wyszukanych dowcipów. Justyna Drzewicka pisze poprawnie – i tylko tyle.
Joanna Jagiełło: Wyprawa Kon-Tiki
Egmont, Warszawa 2020.
Odkrycia
Drugi poziom serii Czytam sobie dla dzieci, które ćwiczą sztukę czytania, zawiera poważniejsze teksty, zupełnie jakby przejście do większych objętościowo form wiązało się automatycznie z koniecznością odejścia od bajkowości i dowcipów. Jeśli trafi się na etykietkę „fakty”, raczej nie będzie miejsca na zbyt dużo humoru – ale na motywy, które rozbudzają ciekawość i wyobraźnię. Nadają się do tego dawne wielkie podróże, odkrycia geograficzne czy tematy z historii. Sylwetki wielkich podróżników i badaczy dobrze się tu sprawdzają – więc też często powracają. Joanna Jagiełło w tomiku „Wyprawa Kon-Tiki” sięga po relację burzliwą i niemal fantastyczną – chociaż prawdziwą. Młody naukowiec z Norwegii, Thor, oraz jego partnerka Liv badają jedną z wysp Polinezji. Chociaż starsi profesorowie są przekonani, że ludzie dotarli tu z Azji, Thor i Liv dostrzegają podobieństwo znalezionych kamiennych figur do figur znajdujących się w Peru. To spore wyzwanie: przekonać do odważnej teorii uczonych i wydawców. Thor zamierza opublikować wyniki swojej pracy, ale spotyka się z niedowierzaniem i drwinami. Musi więc podjąć ryzyko i udowodnić, że da się przepłynąć prymitywną tratwą z Peru na wyspę Polinezji. I tak zaczyna się wielka przygoda: opowieść o załodze, o zwierzętach (na tratwie jest papuga oraz krab – wyłowiony z wody, bajkowo gadający, jedyny łącznik ze światem kreskówek). Wielka woda to obecność rekinów, sporo niewygód i wyzwań: lęk nocą, sztorm, niepewność, czy uda się zrealizować cel, a nawet – czy wszyscy przeżyją tę wyprawę. „Wyprawa Kon-Tiki” wypełniona jest silnymi wrażeniami i emocjami o różnych odcieniach. To nie tylko oznacza dla dzieci kibicowanie bohaterom – ale także wiele przeżyć. Joanna Jagiełło pokazuje, że wyprawy badawcze wiązać się mgły z ryzykiem, zmusza dzieci do ciągłego skupienia i śledzenia kolejnych wątków wyprawy.
Co zabawne – i znowu płynące z nieprzystawalności zasad serii do realiów czytelniczych – nie wolno autorom wprowadzać dwuznaków ani zmiękczeń – tych teoretycznie dzieci jeszcze nie znają. Ale muszą uczący się czytać poradzić sobie z takimi słowami jak kuriozum, bestseller czy ekscentrycy. Jeśli już maluchy mają samodzielnie radzić sobie z tekstem, to może proponować im też raz na jakiś czas złamanie reguł – inaczej trudno wytłumaczyć, dlaczego mają biedzić się z „bielutkim” piaskiem (zamiast zwyczajnie białym). Ograniczenia literowe, obecne też na drugim poziomie serii, czasami oznaczają rezygnację z czasowników. To nie zawsze dynamizuje opowieść, bywa, że po prostu mocno ją komplikuje. Najpierw autorka, która musi trzymać się wytycznych, później prawdopodobnie redakcja, wyczulona w tym przypadku ponad miarę wyłącznie na zasady – a nie na brzmienie tekstu czy jego zrozumiałość – w efekcie powstają dziwactwa o wiele bardziej komplikujące opowieść niż sprawiałaby to obecność „zakazanych” liter i zbitek literowych.
„Wyprawę Kon-Tiki” ilustruje Tomek Kozłowski. Jego ilustracje są ciemne i mroczne, czasami mają funkcję informacyjną. Bywa też, że działają na wyobraźnię – jak scena z olbrzymim rekinem pod tratwą. To książeczka, która ma udawać bardzo poważną, tak, by dzieci, które przechodzą na drugi poziom serii Czytam sobie poczuły się doroślej. To na pewno wzmocni poczucie własnej wartości odbiorców – ale nie dostarczy im przyjemności lekturowej w tak dużym stopniu jak bardziej rozrywkowe propozycje. „Wyprawa Kon-Tiki” to próba uświadomienia dzieciom, że młodsi i niedoceniani też mogą dokonywać wielkich czynów. Muszą uwierzyć w siebie i nie podporządkowywać się przebrzmiałym autorytetom. Joanna Jagiełło zapewnia więc odbiorcom nie tylko wielką przygodę w starym stylu oraz zestaw informacji, ale i ważne przesłanie.
Odkrycia
Drugi poziom serii Czytam sobie dla dzieci, które ćwiczą sztukę czytania, zawiera poważniejsze teksty, zupełnie jakby przejście do większych objętościowo form wiązało się automatycznie z koniecznością odejścia od bajkowości i dowcipów. Jeśli trafi się na etykietkę „fakty”, raczej nie będzie miejsca na zbyt dużo humoru – ale na motywy, które rozbudzają ciekawość i wyobraźnię. Nadają się do tego dawne wielkie podróże, odkrycia geograficzne czy tematy z historii. Sylwetki wielkich podróżników i badaczy dobrze się tu sprawdzają – więc też często powracają. Joanna Jagiełło w tomiku „Wyprawa Kon-Tiki” sięga po relację burzliwą i niemal fantastyczną – chociaż prawdziwą. Młody naukowiec z Norwegii, Thor, oraz jego partnerka Liv badają jedną z wysp Polinezji. Chociaż starsi profesorowie są przekonani, że ludzie dotarli tu z Azji, Thor i Liv dostrzegają podobieństwo znalezionych kamiennych figur do figur znajdujących się w Peru. To spore wyzwanie: przekonać do odważnej teorii uczonych i wydawców. Thor zamierza opublikować wyniki swojej pracy, ale spotyka się z niedowierzaniem i drwinami. Musi więc podjąć ryzyko i udowodnić, że da się przepłynąć prymitywną tratwą z Peru na wyspę Polinezji. I tak zaczyna się wielka przygoda: opowieść o załodze, o zwierzętach (na tratwie jest papuga oraz krab – wyłowiony z wody, bajkowo gadający, jedyny łącznik ze światem kreskówek). Wielka woda to obecność rekinów, sporo niewygód i wyzwań: lęk nocą, sztorm, niepewność, czy uda się zrealizować cel, a nawet – czy wszyscy przeżyją tę wyprawę. „Wyprawa Kon-Tiki” wypełniona jest silnymi wrażeniami i emocjami o różnych odcieniach. To nie tylko oznacza dla dzieci kibicowanie bohaterom – ale także wiele przeżyć. Joanna Jagiełło pokazuje, że wyprawy badawcze wiązać się mgły z ryzykiem, zmusza dzieci do ciągłego skupienia i śledzenia kolejnych wątków wyprawy.
Co zabawne – i znowu płynące z nieprzystawalności zasad serii do realiów czytelniczych – nie wolno autorom wprowadzać dwuznaków ani zmiękczeń – tych teoretycznie dzieci jeszcze nie znają. Ale muszą uczący się czytać poradzić sobie z takimi słowami jak kuriozum, bestseller czy ekscentrycy. Jeśli już maluchy mają samodzielnie radzić sobie z tekstem, to może proponować im też raz na jakiś czas złamanie reguł – inaczej trudno wytłumaczyć, dlaczego mają biedzić się z „bielutkim” piaskiem (zamiast zwyczajnie białym). Ograniczenia literowe, obecne też na drugim poziomie serii, czasami oznaczają rezygnację z czasowników. To nie zawsze dynamizuje opowieść, bywa, że po prostu mocno ją komplikuje. Najpierw autorka, która musi trzymać się wytycznych, później prawdopodobnie redakcja, wyczulona w tym przypadku ponad miarę wyłącznie na zasady – a nie na brzmienie tekstu czy jego zrozumiałość – w efekcie powstają dziwactwa o wiele bardziej komplikujące opowieść niż sprawiałaby to obecność „zakazanych” liter i zbitek literowych.
„Wyprawę Kon-Tiki” ilustruje Tomek Kozłowski. Jego ilustracje są ciemne i mroczne, czasami mają funkcję informacyjną. Bywa też, że działają na wyobraźnię – jak scena z olbrzymim rekinem pod tratwą. To książeczka, która ma udawać bardzo poważną, tak, by dzieci, które przechodzą na drugi poziom serii Czytam sobie poczuły się doroślej. To na pewno wzmocni poczucie własnej wartości odbiorców – ale nie dostarczy im przyjemności lekturowej w tak dużym stopniu jak bardziej rozrywkowe propozycje. „Wyprawa Kon-Tiki” to próba uświadomienia dzieciom, że młodsi i niedoceniani też mogą dokonywać wielkich czynów. Muszą uwierzyć w siebie i nie podporządkowywać się przebrzmiałym autorytetom. Joanna Jagiełło zapewnia więc odbiorcom nie tylko wielką przygodę w starym stylu oraz zestaw informacji, ale i ważne przesłanie.
piątek, 17 kwietnia 2020
Karolina Głogowska: Mój ukochany wróg
W.A.B., Warszawa 2020.
Przestroga
Kiedy już wyszło się z toksycznego związku i przepracowało go – wyraźnie widać mechanizmy, które powinny stanowić ostrzeżenie. Kobiety mają jednak tendencję do samooskarżania i wstydu – że dały się omotać oszustowi czy, jak chce Karolina Głogowska, psychopacie. „Mój ukochany wróg” to książka napisana specjalnie dla czytelniczek, które były w sytuacji podobnej do bohaterek – albo które zbyt łatwo wpadają w pułapki zastawiane przez notorycznych podrywaczy. Niechlubnym bohaterem tej powieści jest Jonasz, żonaty (ale niezbyt do żony przywiązany) mężczyzna, który swoim urokiem zjednuje sobie kolejne ofiary. Nie robi im nic złego, Głogowska nie bawi się w thrillery i mrok – jedyną winą Jonasza jest to, że zwodzi wybranki. Obiecuje im, że się rozwiedzie, prawi komplementy i obala wszelkie możliwe oskarżenia. Jest przecież niewinny, nie robi nic złego. A że kobiety wyobrażają sobie wspólne życie z nim? Widocznie coś źle zrozumiały, kiedy tylko zaczynają coś podejrzewać, Jonasz natychmiast zmienia front i potrafi tak przedstawić sytuację, by wyszły na mitomanki i histeryczki. Ważne, że on jest bez wad. Karolina Głogowska całkiem przekonująco odwzorowuje sytuacje z wielu związków: wie, jak wygląda walka na argumenty i pseudoargumenty, granie na emocjach i wzajemne pretensje. Wie, jakimi hasłami posługują się mężczyźni przyparci do muru – i co robią, by wyjść z twarzą z niekorzystnych dla siebie relacji. Jonasza nazywa psychopatą, bo zależy jej na naświetleniu jego działań – tak, by czytelniczki pozbyły się złudzeń co do prawdziwych intencji. Ten typ facetów niszczy, nie da się z nimi zbudować sensownego partnerskiego związku. Głogowska stara się też wyleczyć odbiorczynie, które uprawiają samobiczowanie się. Tłumaczy cierpliwie, że to nie ich wina, że dają wiarę psychopatom, że oni mają swoje sposoby na wkradnięcie się w łaski nawet najbardziej ostrożnych pań. Bardzo to łopatologiczne – w drugiej części tomu „Mój ukochany wróg” autorka każe spotkać się bohaterkom oszukanym przez Jonasza. Wymiana opinii, doświadczeń i przemyśleń ma doprowadzić do jednoznacznej krytyki – i do pokazania siły kobiet, które w każdych okolicznościach dadzą sobie radę, muszą tylko zrezygnować z naiwności. Jeśli Karolina Głogowska wydarzenia ze związków pokazuje przekonująco, to w chwili, w której bohaterki od Jonasza odchodzą – już prawdopodobieństwo zmniejsza: powinna jeszcze uprzedzić czytelniczki, że zwykle ofiary orientują się później – i dużo trudniej jest im się wyleczyć z niefortunnie ulokowanego uczucia. Jeśli jednak chodzi o przedstawianie mechanizmów toksycznego związku – trafia w sedno. Traci na tym fabuła, bo wiadomo, że w książce z przesłaniem inaczej rozkładają się akcenty – ale to już cena wyboru, który Karolina Głogowska podjęła. Jakiś czas temu wydawało się, że odbiorczynie wyłuskają z nawet najbardziej skomplikowanych opowieści przestrogi i porady dla siebie. Teraz coraz bardziej autorki decydują się na mówienie wprost, nazywanie rzeczy po imieniu – i wprowadzanie wskazówek bez wtapiania ich w wyobraźnię. Prawa rynku, które rozwarstwiają obyczajówki – na te relaksujące i te pouczające. „Mój ukochany wróg” należy do pouczających.
Przestroga
Kiedy już wyszło się z toksycznego związku i przepracowało go – wyraźnie widać mechanizmy, które powinny stanowić ostrzeżenie. Kobiety mają jednak tendencję do samooskarżania i wstydu – że dały się omotać oszustowi czy, jak chce Karolina Głogowska, psychopacie. „Mój ukochany wróg” to książka napisana specjalnie dla czytelniczek, które były w sytuacji podobnej do bohaterek – albo które zbyt łatwo wpadają w pułapki zastawiane przez notorycznych podrywaczy. Niechlubnym bohaterem tej powieści jest Jonasz, żonaty (ale niezbyt do żony przywiązany) mężczyzna, który swoim urokiem zjednuje sobie kolejne ofiary. Nie robi im nic złego, Głogowska nie bawi się w thrillery i mrok – jedyną winą Jonasza jest to, że zwodzi wybranki. Obiecuje im, że się rozwiedzie, prawi komplementy i obala wszelkie możliwe oskarżenia. Jest przecież niewinny, nie robi nic złego. A że kobiety wyobrażają sobie wspólne życie z nim? Widocznie coś źle zrozumiały, kiedy tylko zaczynają coś podejrzewać, Jonasz natychmiast zmienia front i potrafi tak przedstawić sytuację, by wyszły na mitomanki i histeryczki. Ważne, że on jest bez wad. Karolina Głogowska całkiem przekonująco odwzorowuje sytuacje z wielu związków: wie, jak wygląda walka na argumenty i pseudoargumenty, granie na emocjach i wzajemne pretensje. Wie, jakimi hasłami posługują się mężczyźni przyparci do muru – i co robią, by wyjść z twarzą z niekorzystnych dla siebie relacji. Jonasza nazywa psychopatą, bo zależy jej na naświetleniu jego działań – tak, by czytelniczki pozbyły się złudzeń co do prawdziwych intencji. Ten typ facetów niszczy, nie da się z nimi zbudować sensownego partnerskiego związku. Głogowska stara się też wyleczyć odbiorczynie, które uprawiają samobiczowanie się. Tłumaczy cierpliwie, że to nie ich wina, że dają wiarę psychopatom, że oni mają swoje sposoby na wkradnięcie się w łaski nawet najbardziej ostrożnych pań. Bardzo to łopatologiczne – w drugiej części tomu „Mój ukochany wróg” autorka każe spotkać się bohaterkom oszukanym przez Jonasza. Wymiana opinii, doświadczeń i przemyśleń ma doprowadzić do jednoznacznej krytyki – i do pokazania siły kobiet, które w każdych okolicznościach dadzą sobie radę, muszą tylko zrezygnować z naiwności. Jeśli Karolina Głogowska wydarzenia ze związków pokazuje przekonująco, to w chwili, w której bohaterki od Jonasza odchodzą – już prawdopodobieństwo zmniejsza: powinna jeszcze uprzedzić czytelniczki, że zwykle ofiary orientują się później – i dużo trudniej jest im się wyleczyć z niefortunnie ulokowanego uczucia. Jeśli jednak chodzi o przedstawianie mechanizmów toksycznego związku – trafia w sedno. Traci na tym fabuła, bo wiadomo, że w książce z przesłaniem inaczej rozkładają się akcenty – ale to już cena wyboru, który Karolina Głogowska podjęła. Jakiś czas temu wydawało się, że odbiorczynie wyłuskają z nawet najbardziej skomplikowanych opowieści przestrogi i porady dla siebie. Teraz coraz bardziej autorki decydują się na mówienie wprost, nazywanie rzeczy po imieniu – i wprowadzanie wskazówek bez wtapiania ich w wyobraźnię. Prawa rynku, które rozwarstwiają obyczajówki – na te relaksujące i te pouczające. „Mój ukochany wróg” należy do pouczających.
Chris Ferrie: Technologia kosmiczna dla maluchów
Media Rodzina, Poznań 2020.
Latanie w kosmos
Chris Ferrie proponuje najmłodszym odbiorcom – tym, którzy jeszcze nie potrafią samodzielnie czytać, albo tym, którzy dopiero przygodę z czytaniem zaczynają – książkę o technologii kosmicznej. Nie powinno to nikogo dziwić: po pierwsze, rynek literatury dla kilkulatków przez ostatnie lata rozwijał się w stronę promowania wartości edukacyjnych – a po drugie to zestaw zagadnień, których do tej pory w książeczkach dla maluchów nie było. Jeśli więc ktoś ma dość powtarzanych w nieskończoność tomików o korzystaniu z nocnika czy o rozróżnianiu kolorów, może sięgnąć po coś przynajmniej z założenia bardziej ambitnego. Takie rozwiązanie spodoba się zapewne tym rodzicom, którzy chcą zapewnić pociechom najlepszy możliwy start, pchnąć je na drogę kariery. Jeśli zatem ambitni dorośli sprawdzą, czy można stworzyć „naukową” książeczkę dla dziecka niepotrafiącego jeszcze czytać, z pewnością trafią na „Technologię kosmiczną dla maluchów” – i inne z tej serii oraz z podobnych cykli. Teraz nastaje moda na tego typu przekraczanie granic tematycznych, a autorzy próbują udowodnić, że wszystko da się wytłumaczyć – każdemu. Za omawianie spraw kojarzonych z nauką dla wybranych odpowiadają najlepsi, ci, którzy wiedzą, jak przełożyć skomplikowane kwestie na prosty język. I tak w „Technologii kosmicznej dla maluchów” mowa jest o tym, co dzieje się z powietrzem, które opływa przedmioty o różnym kształcie. Jeśli opłynie piłkę – nic się nie stanie, ale kiedy zmieni się kształt i kąt nachylenia „piłki”, powstanie skrzydło. A skrzydło może się unosić. Stąd już tylko krok o informacji o lataniu i… o konstruowaniu rakiet kosmicznych. Oczywiście w bardzo uproszczonej formie.
Chris Ferrie posługuje się tutaj prostymi zdaniami, na każdej stronie wprowadza przeważnie jedno pojęcie lub informację – tak, żeby nie przemęczyć dzieci. Osiąga maksimum zrozumiałości, chociaż trzeba będzie odrobinę się wysilić, żeby przyswoić sobie kolejne definicje lub nazwy. Jeśli jednak w perspektywie jest wiadomość o tym, dlaczego rakieta lata – warto podjąć wysiłek. Części dzieci, zwłaszcza tych dociekliwych, spodoba się takie poprowadzenie opowieści – wiadomo, do czego się dąży i jakie zainteresowania może taka wiadomość uruchomić. Jednak maluchy, które spodziewałyby się bajki (a na pewno nie – myślenia abstrakcyjnego), mogą być odrobinę rozczarowane: nie ma tu żadnej fabuły, są tylko wyjaśnienia i to wymagające oderwania się od konkretów na rzecz tego, co ukrywane (autor często rozrysowuje działanie sił, to trzeba będzie sobie wyobrazić, bo książeczka nie odda przecież ruchu).
Niewiele dzieje się w warstwie graficznej, a chodzi o czystość przekazywanych informacji. Więc całe strony zapełniać będzie piłka albo strzałki symbolizujące ruch powietrza, pojedyncza rakieta zbudowana między innymi ze „skrzydeł” prezentowanych na poprzednich stronach: to trochę jakby film animowany w bardzo ograniczonym zakresie. Niewiele – jeśli przyjrzeć się przesadnie wręcz ilustrowanym publikacjom na rynku literatury czwartej. Ale może właśnie w tym sposób na zainteresowanie dzieci przedmiotami ścisłymi i oswojenie ich z pojęciami, które pokolenie ich rodziców czy dziadków przyprawiały o gęsią skórkę?
Latanie w kosmos
Chris Ferrie proponuje najmłodszym odbiorcom – tym, którzy jeszcze nie potrafią samodzielnie czytać, albo tym, którzy dopiero przygodę z czytaniem zaczynają – książkę o technologii kosmicznej. Nie powinno to nikogo dziwić: po pierwsze, rynek literatury dla kilkulatków przez ostatnie lata rozwijał się w stronę promowania wartości edukacyjnych – a po drugie to zestaw zagadnień, których do tej pory w książeczkach dla maluchów nie było. Jeśli więc ktoś ma dość powtarzanych w nieskończoność tomików o korzystaniu z nocnika czy o rozróżnianiu kolorów, może sięgnąć po coś przynajmniej z założenia bardziej ambitnego. Takie rozwiązanie spodoba się zapewne tym rodzicom, którzy chcą zapewnić pociechom najlepszy możliwy start, pchnąć je na drogę kariery. Jeśli zatem ambitni dorośli sprawdzą, czy można stworzyć „naukową” książeczkę dla dziecka niepotrafiącego jeszcze czytać, z pewnością trafią na „Technologię kosmiczną dla maluchów” – i inne z tej serii oraz z podobnych cykli. Teraz nastaje moda na tego typu przekraczanie granic tematycznych, a autorzy próbują udowodnić, że wszystko da się wytłumaczyć – każdemu. Za omawianie spraw kojarzonych z nauką dla wybranych odpowiadają najlepsi, ci, którzy wiedzą, jak przełożyć skomplikowane kwestie na prosty język. I tak w „Technologii kosmicznej dla maluchów” mowa jest o tym, co dzieje się z powietrzem, które opływa przedmioty o różnym kształcie. Jeśli opłynie piłkę – nic się nie stanie, ale kiedy zmieni się kształt i kąt nachylenia „piłki”, powstanie skrzydło. A skrzydło może się unosić. Stąd już tylko krok o informacji o lataniu i… o konstruowaniu rakiet kosmicznych. Oczywiście w bardzo uproszczonej formie.
Chris Ferrie posługuje się tutaj prostymi zdaniami, na każdej stronie wprowadza przeważnie jedno pojęcie lub informację – tak, żeby nie przemęczyć dzieci. Osiąga maksimum zrozumiałości, chociaż trzeba będzie odrobinę się wysilić, żeby przyswoić sobie kolejne definicje lub nazwy. Jeśli jednak w perspektywie jest wiadomość o tym, dlaczego rakieta lata – warto podjąć wysiłek. Części dzieci, zwłaszcza tych dociekliwych, spodoba się takie poprowadzenie opowieści – wiadomo, do czego się dąży i jakie zainteresowania może taka wiadomość uruchomić. Jednak maluchy, które spodziewałyby się bajki (a na pewno nie – myślenia abstrakcyjnego), mogą być odrobinę rozczarowane: nie ma tu żadnej fabuły, są tylko wyjaśnienia i to wymagające oderwania się od konkretów na rzecz tego, co ukrywane (autor często rozrysowuje działanie sił, to trzeba będzie sobie wyobrazić, bo książeczka nie odda przecież ruchu).
Niewiele dzieje się w warstwie graficznej, a chodzi o czystość przekazywanych informacji. Więc całe strony zapełniać będzie piłka albo strzałki symbolizujące ruch powietrza, pojedyncza rakieta zbudowana między innymi ze „skrzydeł” prezentowanych na poprzednich stronach: to trochę jakby film animowany w bardzo ograniczonym zakresie. Niewiele – jeśli przyjrzeć się przesadnie wręcz ilustrowanym publikacjom na rynku literatury czwartej. Ale może właśnie w tym sposób na zainteresowanie dzieci przedmiotami ścisłymi i oswojenie ich z pojęciami, które pokolenie ich rodziców czy dziadków przyprawiały o gęsią skórkę?
czwartek, 16 kwietnia 2020
Piotr Łopuszański: Warszawa literacka przełomu XIX i XX wieku
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Spotkania
Piotr Łopuszański nie zajmuje się podawaniem życiorysów twórców pozytywizmu i Młodej Polski – wprawdzie sięga do biografii najsławniejszych (i tych odrobinę zapomnianych) literatów, ale po to, żeby wydobyć na światło dzienne ciekawostki, do jakich odbiorcy samodzielnie by nie dotarli – tematy spoza programów szkolnych, za to na tyle atrakcyjne, by stworzyć z nich wielką księgę spotkań i interpersonalnych kontaktów. Zastanowi się Łopuszański, co stało za sukcesem książek Sienkiewicza i które należy czytać jako powieści z kluczem, komu złe teściowe próbowały popsuć małżeństwa, a kto żałował własnych decyzji. Sięga po zagadnienia, które równie dobrze mogłyby funkcjonować w sferze plotkarskiej, przybliżając tym samym czytelnikom sylwetki pisarzy i poetów. Co prawda przez poszatkowanie konkretnych biografii tom „Warszawa literacka przełomu XIX i XX wieku” momentami wygląda raczej chaotycznie, ale autor przeważnie panuje nad materią i opowiada odbiorcom to, co chciałby przekazać. Popełnia drobne błędy stylistyczne, kiedy powtarza wybrane informacje w różnych punktach książki (wiadomość o tym, kto wymyślił pseudonim Leśmianowi w pewnym momencie może się naprawdę znudzić), ale z reguły dba o to, by rozdziały miały wewnętrzny szybki rytm i żeby odbiorcy mieli możliwość podglądania twórców w najważniejszym momencie – to jest w punkcie gromadzenia inspiracji do dzieł. Bo Piotr Łopuszański nie będzie analizować treści książek. Czasem odniesie się do jakiegoś motywu, kiedy może wskazać odbiorcom przełożenie rzeczywistości na fikcję literacką – z reguły interesują go postawy ludzi, wzajemne relacje, miejsca spotkań itp. W swoim dążeniu do opisywania życia literackiego nie zajmuje się natomiast wyszukiwaniem tematów, które definiowałyby przestrzeń. Koncentruje się na ludziach samych w sobie i na ich życiorysach – a przez mnogość postaci może przyciągać czytelników. Ucieka od standardowych notek faktograficznych, rejestruje poszczególne wydarzenia i zachowania, czasami zagląda do pamiętników i zapisków literatów – żeby oddać atmosferę panującą w Warszawie w kilku epokach literackich. Ucieka za to od porządkowania: wybiera sobie tylko dwa czynniki ograniczające zagadnienie: jeden to miejsce, drugi – zawód. To trochę za mało, żeby dać sobie radę z ogromną materią, więc pozostaje jedynie wrzucanie ciekawostek do jednego worka, bez podziału na tematy poszczególnych rozdziałów czy elementy kształtujące kulturę i życie literackie. Pod tym względem „Warszawa literacka przełomu XIX i XX wieku” pozostawi lekki niedosyt – zwłaszcza u tych, którzy lubią zgłębiać historię dzieł i ich twórców. Łopuszański przygotowuje sporą objętościowo książkę – ale unika stosowania przypisów, kieruje się do masowych czytelników, tym przeszkadzałaby konieczność sprawdzania źródeł. Jeśli zatem ktoś będzie zainteresowany wybranym wątkiem, autor zmusi go do uważnego przeczesania bibliografii i znalezienia pozycji, w której prawdopodobnie pojawi się omawiany motyw. Jest to książka, która zbiera mnóstwo wiadomości – i łączy je w zupełnie nową opowieść.
Spotkania
Piotr Łopuszański nie zajmuje się podawaniem życiorysów twórców pozytywizmu i Młodej Polski – wprawdzie sięga do biografii najsławniejszych (i tych odrobinę zapomnianych) literatów, ale po to, żeby wydobyć na światło dzienne ciekawostki, do jakich odbiorcy samodzielnie by nie dotarli – tematy spoza programów szkolnych, za to na tyle atrakcyjne, by stworzyć z nich wielką księgę spotkań i interpersonalnych kontaktów. Zastanowi się Łopuszański, co stało za sukcesem książek Sienkiewicza i które należy czytać jako powieści z kluczem, komu złe teściowe próbowały popsuć małżeństwa, a kto żałował własnych decyzji. Sięga po zagadnienia, które równie dobrze mogłyby funkcjonować w sferze plotkarskiej, przybliżając tym samym czytelnikom sylwetki pisarzy i poetów. Co prawda przez poszatkowanie konkretnych biografii tom „Warszawa literacka przełomu XIX i XX wieku” momentami wygląda raczej chaotycznie, ale autor przeważnie panuje nad materią i opowiada odbiorcom to, co chciałby przekazać. Popełnia drobne błędy stylistyczne, kiedy powtarza wybrane informacje w różnych punktach książki (wiadomość o tym, kto wymyślił pseudonim Leśmianowi w pewnym momencie może się naprawdę znudzić), ale z reguły dba o to, by rozdziały miały wewnętrzny szybki rytm i żeby odbiorcy mieli możliwość podglądania twórców w najważniejszym momencie – to jest w punkcie gromadzenia inspiracji do dzieł. Bo Piotr Łopuszański nie będzie analizować treści książek. Czasem odniesie się do jakiegoś motywu, kiedy może wskazać odbiorcom przełożenie rzeczywistości na fikcję literacką – z reguły interesują go postawy ludzi, wzajemne relacje, miejsca spotkań itp. W swoim dążeniu do opisywania życia literackiego nie zajmuje się natomiast wyszukiwaniem tematów, które definiowałyby przestrzeń. Koncentruje się na ludziach samych w sobie i na ich życiorysach – a przez mnogość postaci może przyciągać czytelników. Ucieka od standardowych notek faktograficznych, rejestruje poszczególne wydarzenia i zachowania, czasami zagląda do pamiętników i zapisków literatów – żeby oddać atmosferę panującą w Warszawie w kilku epokach literackich. Ucieka za to od porządkowania: wybiera sobie tylko dwa czynniki ograniczające zagadnienie: jeden to miejsce, drugi – zawód. To trochę za mało, żeby dać sobie radę z ogromną materią, więc pozostaje jedynie wrzucanie ciekawostek do jednego worka, bez podziału na tematy poszczególnych rozdziałów czy elementy kształtujące kulturę i życie literackie. Pod tym względem „Warszawa literacka przełomu XIX i XX wieku” pozostawi lekki niedosyt – zwłaszcza u tych, którzy lubią zgłębiać historię dzieł i ich twórców. Łopuszański przygotowuje sporą objętościowo książkę – ale unika stosowania przypisów, kieruje się do masowych czytelników, tym przeszkadzałaby konieczność sprawdzania źródeł. Jeśli zatem ktoś będzie zainteresowany wybranym wątkiem, autor zmusi go do uważnego przeczesania bibliografii i znalezienia pozycji, w której prawdopodobnie pojawi się omawiany motyw. Jest to książka, która zbiera mnóstwo wiadomości – i łączy je w zupełnie nową opowieść.
Roger Hargreaves: Mała gimnastyczka
Egmont, Warszawa 2020.
Wygibasy
Mała Gimnastyczna spodoba się dzieciom, które rozpiera energia – i które bez przerwy szaleją, wykonują przedziwne figury i uważają, że znacznie lepiej i ciekawiej jest przeskakać drogę, zamiast ją zwyczajnie przejść. Kolejna bohaterka serii Rogera Hargreavesa zachęca do aktywności fizycznej. Sama ścieżki przemierza niemal wyłącznie gwiazdami, różnych kończyn używa do czynności pierwotnie zarezerwowanych albo dla rąk, albo dla nóg (bohaterka sama w sobie jest antropomorfizowana, chociaż według opracowania graficznego to kulka z rączkami i nóżkami, jak wszyscy w cyklu), cały czas spędza w ruchu i nigdy się nie nudzi. To postać, która jest wzorem do naśladowania dla najbardziej energicznych maluchów, a do tego przynosi sporo śmiechu – bo autor buduje ją na przesadzie i na wyobraźni absurdalnej. Maleńki tomik „Mała Gimnastyczka” jest zaledwie kroplą w olbrzymiej serii, ale przynosi dużo więcej tekstu niż niektóre licencyjne picture booki. To bardzo klasyczna opowiastka – mimo że króluje tu nonsens i podporządkowanie akcji jednemu tematowi. Roger Hargreaves dba o to, żeby dzieci miały co czytać i żeby nie nudziły się przy lekturze. Mała Gimnastyczka to bohaterka żywiołowa, może dzięki temu przyciągać uwagę. A ponieważ ma w sobie dużo z dziecka – jak zresztą każdy bohater cyklu – łatwo będzie znaleźć grupę odbiorców, którym szczególnie przypadnie do gustu.
Roger Hargreaves nie musi się zastanawiać, skąd brać pomysły do kolejnych tomików: zawsze wykorzystuje motyw, który daje się zaobserwować u części maluchów – w serii znajdą się i Mała Porządnisia, i Mała Łakomczuszka, i Mała Przylepa, i Mała Wstydnisia… za każdym razem autor sięga po coś, co jest doskonale znane dzieciom i ich rodzicom – i na bazie jednej cechy tworzy prostą kreskówkową bajeczkę. Wypuszcza swoją bohaterkę w świat, każe jej działać, rozwiązywać problemy innych, pomagać i przy okazji eksponować przydatność swojej dominującej cechy. Wszystko opiera się na prostych opisach i na poczuciu humoru – dzieje się w tomiku sporo. Chociaż jest formatowo niewielki, autor nie ogranicza tekstu: na jednej stronie prowadzi kilkuzdaniową narracje (druga strona to prosty rysunek). Takie rozwiązanie sprawdza się przy najmłodszych i przy tych, którzy sami uczą się czytać. Propozycja Hargreavesa może przydać się przed snem, ale też dla rozrywki. Autor nie moralizuje, wie, jak się pisze dla dzieci, podaje proste historyjki z puentami – co też jest istotne w dobieraniu lektur dla kilkulatków. „Mała Gimnastyczka” tym samym jawi się jako świetna propozycja dla maluchów. Rozbawi, doda energii, pozwoli na uśmiech – w zasadzie nie ma wad. Może poza taką, że jest maleńka, więc łatwo przeoczyć ją na księgarskich półkach, chociaż może w całej serii wcale tak skromnie wyglądać nie będzie.
Wygibasy
Mała Gimnastyczna spodoba się dzieciom, które rozpiera energia – i które bez przerwy szaleją, wykonują przedziwne figury i uważają, że znacznie lepiej i ciekawiej jest przeskakać drogę, zamiast ją zwyczajnie przejść. Kolejna bohaterka serii Rogera Hargreavesa zachęca do aktywności fizycznej. Sama ścieżki przemierza niemal wyłącznie gwiazdami, różnych kończyn używa do czynności pierwotnie zarezerwowanych albo dla rąk, albo dla nóg (bohaterka sama w sobie jest antropomorfizowana, chociaż według opracowania graficznego to kulka z rączkami i nóżkami, jak wszyscy w cyklu), cały czas spędza w ruchu i nigdy się nie nudzi. To postać, która jest wzorem do naśladowania dla najbardziej energicznych maluchów, a do tego przynosi sporo śmiechu – bo autor buduje ją na przesadzie i na wyobraźni absurdalnej. Maleńki tomik „Mała Gimnastyczka” jest zaledwie kroplą w olbrzymiej serii, ale przynosi dużo więcej tekstu niż niektóre licencyjne picture booki. To bardzo klasyczna opowiastka – mimo że króluje tu nonsens i podporządkowanie akcji jednemu tematowi. Roger Hargreaves dba o to, żeby dzieci miały co czytać i żeby nie nudziły się przy lekturze. Mała Gimnastyczka to bohaterka żywiołowa, może dzięki temu przyciągać uwagę. A ponieważ ma w sobie dużo z dziecka – jak zresztą każdy bohater cyklu – łatwo będzie znaleźć grupę odbiorców, którym szczególnie przypadnie do gustu.
Roger Hargreaves nie musi się zastanawiać, skąd brać pomysły do kolejnych tomików: zawsze wykorzystuje motyw, który daje się zaobserwować u części maluchów – w serii znajdą się i Mała Porządnisia, i Mała Łakomczuszka, i Mała Przylepa, i Mała Wstydnisia… za każdym razem autor sięga po coś, co jest doskonale znane dzieciom i ich rodzicom – i na bazie jednej cechy tworzy prostą kreskówkową bajeczkę. Wypuszcza swoją bohaterkę w świat, każe jej działać, rozwiązywać problemy innych, pomagać i przy okazji eksponować przydatność swojej dominującej cechy. Wszystko opiera się na prostych opisach i na poczuciu humoru – dzieje się w tomiku sporo. Chociaż jest formatowo niewielki, autor nie ogranicza tekstu: na jednej stronie prowadzi kilkuzdaniową narracje (druga strona to prosty rysunek). Takie rozwiązanie sprawdza się przy najmłodszych i przy tych, którzy sami uczą się czytać. Propozycja Hargreavesa może przydać się przed snem, ale też dla rozrywki. Autor nie moralizuje, wie, jak się pisze dla dzieci, podaje proste historyjki z puentami – co też jest istotne w dobieraniu lektur dla kilkulatków. „Mała Gimnastyczka” tym samym jawi się jako świetna propozycja dla maluchów. Rozbawi, doda energii, pozwoli na uśmiech – w zasadzie nie ma wad. Może poza taką, że jest maleńka, więc łatwo przeoczyć ją na księgarskich półkach, chociaż może w całej serii wcale tak skromnie wyglądać nie będzie.
środa, 15 kwietnia 2020
Ursula Poznanski, Arno Strobel: Darknet
Mando, Kraków 2019.
Wybieranie
Darknet to miejsce, które policjanci z wydziału kryminalnego znać muszą. Internet dla wtajemniczonych – poszukiwaczy dorosłych przygód – skrywa bowiem najbardziej mroczne sekrety. Tu jest królestwo pedofilów i morderców, tu nie istnieją kodeksy moralne ani prawo. W darknecie można nawet zaproponować użytkownikom makabryczne reality show. Zarejestrowani na forum mieszkańcy Hamburga wskazująkogoś, kto – z jakiegoś powodu – zasłużył według nich na śmierć. Z nominowanych głosują na jedną osobę. Kto zdobędzie najwięcej wskazań, zginie w męczarniach, a jego egzekucję, za każdym razem poprzedzoną innym zestawem tortur, forumowicze będą mogli oglądać w bezpośredniej transmisji. Tutaj nie istnieją żadne ograniczenia: wskazać można irytującego sąsiad, polityka albo dziecko. Użytkownikom forum wydaje się to prowokacyjną zabawą, jednak kolejne ofiary pokazują jasno: tu żartów nie ma.
Śledczy będzie borykać się z problemem zbrodni, ale nie sam. W tej sprawie zaczyna współpracę z Niną Salomon, policjantką słynącą z ciętego języka, złośliwości i bezwzględności. Nie tylko będzie zatem walczyć z przestępcami, ale i ze swoją nową partnerką. Musi ją trochę utemperować, co łatwe nie będzie. Zwłaszcza że Nina nie zamierza siedzieć z założonymi rękami i czekać na kolejne zbrodnie. Rejestruje się na forum, angażuje w dyskusje, umawia z użytkownikami, a nawet… zgłasza siebie samą jako następną ofiarę. Nudzić się z nią nie można.
W „Darknecie” makabra kolejnych zbrodni przełamywana jest jeszcze obyczajowością – na szczęście, bo trudno byłoby znieść „grę”, jaka angażuje forumowiczów i uwydatnia ich najgorsze instynkty. Autorzy nie przymykają oczu na śmierć, a przed nią analizują strach ofiar na tyle długo, żeby czytelnicy zdążyli się przyzwyczaić do postaci – jeszcze żywych. Rozstania są bolesne. I dlatego odwracają autorzy uwagę od zbrodni całkiem sympatyczną codziennością. Buchholz poza tym, że nie może sobie poukładać życia osobistego po pewnej tragedii – nie chce przywiązywać się do żadnej kobiety – jest pedantem. Nina stanowi jego przeciwieństwo, więc bezustannie będzie go drażnić, w każdym aspekcie codzienności. Prowokuje go celowo, wytrącając ze strefy komfortu (a przy okazji rozśmieszając czytelników). Życie osobiste Niny też nie należy do udanych – spotyka się wprawdzie z Tomem, ale nie kocha go, tu chodzi tylko o seks. Między Niną i jej partnerem z pracy pojawia się więź, której nie da się zignorować. Ładnie szkicowana, zmienia rozkład sił w powieści.
Jest to powieść mroczna, thriller, w którym autorzy wykorzystują odkrycia psychologów (choćby w kwestii zachowań anonimowych uczestników tłumu) oraz niebezpieczeństwa płynące z nowych mediów. Epatują autorzy śmiercią i tutaj mogą trochę czytelników zmęczyć – ale dzięki temu też uzyskują wyjątkowo silny efekt. „Darknet” to powieść bardzo dobrze napisana: z przekonującymi charakterami oraz zagadkami umotywowanymi w fabule. We wnioskowaniu nie ma tu błędów, w narracji też – więc „Darknet” będzie wciągać już samym pomysłem, nie tylko realizacją.
Wybieranie
Darknet to miejsce, które policjanci z wydziału kryminalnego znać muszą. Internet dla wtajemniczonych – poszukiwaczy dorosłych przygód – skrywa bowiem najbardziej mroczne sekrety. Tu jest królestwo pedofilów i morderców, tu nie istnieją kodeksy moralne ani prawo. W darknecie można nawet zaproponować użytkownikom makabryczne reality show. Zarejestrowani na forum mieszkańcy Hamburga wskazująkogoś, kto – z jakiegoś powodu – zasłużył według nich na śmierć. Z nominowanych głosują na jedną osobę. Kto zdobędzie najwięcej wskazań, zginie w męczarniach, a jego egzekucję, za każdym razem poprzedzoną innym zestawem tortur, forumowicze będą mogli oglądać w bezpośredniej transmisji. Tutaj nie istnieją żadne ograniczenia: wskazać można irytującego sąsiad, polityka albo dziecko. Użytkownikom forum wydaje się to prowokacyjną zabawą, jednak kolejne ofiary pokazują jasno: tu żartów nie ma.
Śledczy będzie borykać się z problemem zbrodni, ale nie sam. W tej sprawie zaczyna współpracę z Niną Salomon, policjantką słynącą z ciętego języka, złośliwości i bezwzględności. Nie tylko będzie zatem walczyć z przestępcami, ale i ze swoją nową partnerką. Musi ją trochę utemperować, co łatwe nie będzie. Zwłaszcza że Nina nie zamierza siedzieć z założonymi rękami i czekać na kolejne zbrodnie. Rejestruje się na forum, angażuje w dyskusje, umawia z użytkownikami, a nawet… zgłasza siebie samą jako następną ofiarę. Nudzić się z nią nie można.
W „Darknecie” makabra kolejnych zbrodni przełamywana jest jeszcze obyczajowością – na szczęście, bo trudno byłoby znieść „grę”, jaka angażuje forumowiczów i uwydatnia ich najgorsze instynkty. Autorzy nie przymykają oczu na śmierć, a przed nią analizują strach ofiar na tyle długo, żeby czytelnicy zdążyli się przyzwyczaić do postaci – jeszcze żywych. Rozstania są bolesne. I dlatego odwracają autorzy uwagę od zbrodni całkiem sympatyczną codziennością. Buchholz poza tym, że nie może sobie poukładać życia osobistego po pewnej tragedii – nie chce przywiązywać się do żadnej kobiety – jest pedantem. Nina stanowi jego przeciwieństwo, więc bezustannie będzie go drażnić, w każdym aspekcie codzienności. Prowokuje go celowo, wytrącając ze strefy komfortu (a przy okazji rozśmieszając czytelników). Życie osobiste Niny też nie należy do udanych – spotyka się wprawdzie z Tomem, ale nie kocha go, tu chodzi tylko o seks. Między Niną i jej partnerem z pracy pojawia się więź, której nie da się zignorować. Ładnie szkicowana, zmienia rozkład sił w powieści.
Jest to powieść mroczna, thriller, w którym autorzy wykorzystują odkrycia psychologów (choćby w kwestii zachowań anonimowych uczestników tłumu) oraz niebezpieczeństwa płynące z nowych mediów. Epatują autorzy śmiercią i tutaj mogą trochę czytelników zmęczyć – ale dzięki temu też uzyskują wyjątkowo silny efekt. „Darknet” to powieść bardzo dobrze napisana: z przekonującymi charakterami oraz zagadkami umotywowanymi w fabule. We wnioskowaniu nie ma tu błędów, w narracji też – więc „Darknet” będzie wciągać już samym pomysłem, nie tylko realizacją.
Masza i Niedźwiedź. Mozaiki do wyklejania i kolorowania
Egmont, Warszawa 2020.
Na nudę
Prosta zabawa czeka odbiorców książeczki „Mozaiki do wyklejania i kolorowania”, a całą zawartość zdradza tytuł. Kolejna publikacja zeszytowa pod znakiem Maszy i Niedźwiedzia zachęci do prac manualnych najmłodszych fanów serialu – dzieci, które identyfikują się z niesforną Maszą, mogą tu spotkać się po raz kolejny z bohaterami bajki i dowiadywać się, czego dokonała ich ulubiona postać. Bo Niedźwiedzia jest tu dużo mniej – chociaż nie zabraknie go w niektórych zadaniach. Tomik jest objętościowo niewielki, przypomina dawne zeszyty ćwiczeń z łamigłówkami, a wyróżnia go przede wszystkim podwójna rozkładówka z zestawem naklejek. O ile kolorowanki dzieci mogą rozszyfrować jeszcze przed wykonaniem zadania – w większości wypadków jest to możliwe i niezbyt trudne – o tyle przy naklejkach trzeba się będzie postarać, żeby sprawdzić, z jakim motywem się wiążą. Twórcy książeczki po prostu zaproponowali miejsce na uzupełnianie go naklejkami – a naklejki wyposażyli w numery, w odróżnieniu od dawnych publikacji, w których podpowiedź stanowiło niekolorowe lub po prostu blade tło z motywami z naklejek. Tutaj tajemnica zostaje do końca nierozszyfrowana – a przyklejanie naklejek w odpowiednie miejsca wiąże się przecież z ćwiczeniem sprawności manualnej. Zdecydowanie więcej jest w książeczce kolorowanek – i nic dziwnego. Za każdym razem pojawia się „szyfr”, według którego trzeba pokolorować odpowiednie pola zgodnie z podanymi kolorami – a na koniec niespodzianka dla dzieci, wyklejanka kulkowa (i tu faktycznie trudno będzie odgadnąć, co przedstawia praca: to bardziej zachęci do skupienia i uważności).
Kolejne zadania wiążą się z krótkimi komentarzami, poleceniami dla dzieci. Zdarza się, że zagadki same w sobie są zbyt czytelną podpowiedzią, ale przecież nie na odkryciu, o kogo chodzi w danym punkcie, polega zabawa, a na rysowaniu i malowaniu – nie będzie to dzieciom przeszkadzać. Dorośli przekonają się, jak dobrze ich pociechy znają bajki o Maszy i Niedźwiedziu (i czy, ewentualnie, nie trzeba jakiejś historyjki uzupełnić). Proste pytanie jest zatem zaproszeniem do zabawy – wystarczy przygotować kredki lub farby w odpowiednich kolorach i wypełniać kolejne pola. Co ważne: dzięki takiemu ćwiczeniu dzieci przygotują się do późniejszych lekcji pisania. Obecność Maszy i Niedźwiedzia, czyli bohaterów, którzy zrobili oszałamiającą karierę i trafili do przekonania wielu kilkulatkom, uprzyjemnia pracę i stanowi najlepszą motywację do działania. Zeszyt jest na tyle drobny, że nie zdąży się dzieciom znudzić monotonia poleceń, powtarzalność zadań – zwłaszcza że kolejne zagadki zostały dość dobrze opracowane za sprawą różnic w kształtach, komentarzach czy przez zmienianie stopnia trudności. „Mozaiki do wyklejania i kolorowania” to propozycja dla tych dzieci, które Maszę i Niedźwiedzia uwielbiają i szukają kolejnych gadżetów związanych z bajkowymi bohaterami.
Na nudę
Prosta zabawa czeka odbiorców książeczki „Mozaiki do wyklejania i kolorowania”, a całą zawartość zdradza tytuł. Kolejna publikacja zeszytowa pod znakiem Maszy i Niedźwiedzia zachęci do prac manualnych najmłodszych fanów serialu – dzieci, które identyfikują się z niesforną Maszą, mogą tu spotkać się po raz kolejny z bohaterami bajki i dowiadywać się, czego dokonała ich ulubiona postać. Bo Niedźwiedzia jest tu dużo mniej – chociaż nie zabraknie go w niektórych zadaniach. Tomik jest objętościowo niewielki, przypomina dawne zeszyty ćwiczeń z łamigłówkami, a wyróżnia go przede wszystkim podwójna rozkładówka z zestawem naklejek. O ile kolorowanki dzieci mogą rozszyfrować jeszcze przed wykonaniem zadania – w większości wypadków jest to możliwe i niezbyt trudne – o tyle przy naklejkach trzeba się będzie postarać, żeby sprawdzić, z jakim motywem się wiążą. Twórcy książeczki po prostu zaproponowali miejsce na uzupełnianie go naklejkami – a naklejki wyposażyli w numery, w odróżnieniu od dawnych publikacji, w których podpowiedź stanowiło niekolorowe lub po prostu blade tło z motywami z naklejek. Tutaj tajemnica zostaje do końca nierozszyfrowana – a przyklejanie naklejek w odpowiednie miejsca wiąże się przecież z ćwiczeniem sprawności manualnej. Zdecydowanie więcej jest w książeczce kolorowanek – i nic dziwnego. Za każdym razem pojawia się „szyfr”, według którego trzeba pokolorować odpowiednie pola zgodnie z podanymi kolorami – a na koniec niespodzianka dla dzieci, wyklejanka kulkowa (i tu faktycznie trudno będzie odgadnąć, co przedstawia praca: to bardziej zachęci do skupienia i uważności).
Kolejne zadania wiążą się z krótkimi komentarzami, poleceniami dla dzieci. Zdarza się, że zagadki same w sobie są zbyt czytelną podpowiedzią, ale przecież nie na odkryciu, o kogo chodzi w danym punkcie, polega zabawa, a na rysowaniu i malowaniu – nie będzie to dzieciom przeszkadzać. Dorośli przekonają się, jak dobrze ich pociechy znają bajki o Maszy i Niedźwiedziu (i czy, ewentualnie, nie trzeba jakiejś historyjki uzupełnić). Proste pytanie jest zatem zaproszeniem do zabawy – wystarczy przygotować kredki lub farby w odpowiednich kolorach i wypełniać kolejne pola. Co ważne: dzięki takiemu ćwiczeniu dzieci przygotują się do późniejszych lekcji pisania. Obecność Maszy i Niedźwiedzia, czyli bohaterów, którzy zrobili oszałamiającą karierę i trafili do przekonania wielu kilkulatkom, uprzyjemnia pracę i stanowi najlepszą motywację do działania. Zeszyt jest na tyle drobny, że nie zdąży się dzieciom znudzić monotonia poleceń, powtarzalność zadań – zwłaszcza że kolejne zagadki zostały dość dobrze opracowane za sprawą różnic w kształtach, komentarzach czy przez zmienianie stopnia trudności. „Mozaiki do wyklejania i kolorowania” to propozycja dla tych dzieci, które Maszę i Niedźwiedzia uwielbiają i szukają kolejnych gadżetów związanych z bajkowymi bohaterami.
wtorek, 14 kwietnia 2020
Dariusz Jaroń: Skoczkowie. Przerwany lot
Marginesy, Warszawa 2020.
Zima i wojna
Stanisław Marusarz, jego siostra – Helena Marusarzówna oraz Bronisław Czech są bohaterami tomu Dariusza Jaronia „Skoczkowie. Przerwany lot”. Autor podąża śladami autorów biografii sportowych oraz… literatury górskiej, żeby przedstawić czytelnikom losy wybitnych sportowców – przekreślone przez wojnę. W efekcie jego książka składa się z dwóch części. Pierwsza – niemal mitotwórcza – pozwala zaznajomić się z bohaterami. Szerszemu gronu czytelników Dariusz Jaroń przypomina nazwiska, bez których nie byłoby prawdopodobnie sukcesów w sportach zimowych. Przywraca zbiorowej pamięci trzy postacie, bez których trudno sobie wyobrazić rozwój zimowych dyscyplin w Polsce. Druga część – to już smutne losy bohaterów sportu podczas drugiej wojny światowej – gwałtownie przerwane kariery, brak szans na bicie własnych rekordów i na rozwój sportowy. A przecież wszystko zaczyna się jak w baśni – przez to zresztą jeszcze bardziej będzie boleć w pewnym punkcie lektury. Dariusz Jaroń bardzo dobrze bawi się, odtwarzając pierwsze kontakty swoich postaci z nartami – albo z marzeniem o nartach. Przedstawia dzieciaki, które nie mogą zwyczajnie dostać nart od bliskich: to za drogi przedmiot jak na fanaberie maluchów. Jeśli jednak nie ma szans na narty ze sklepu, dzieci wymyślają, jak sobie je zorganizować we własnym zakresie – i bywają w tym naprawdę pomysłowe. Kiedy ktoś ze starszego rodzeństwa dysponuje upragnionym sprzętem, można od niego po cichu „pożyczyć” narty – kiedy ich nie ma, trzeba zastanowić się, jak wykorzystać stare deski, a jeszcze lepiej – jak nadać im pożądany kształt. Potrzeba jest matką wynalazków, kiedy już wymarzone narty – nawet te domowe samoróbki – znajdą się na butach, można będzie udowodnić innym, zwłaszcza rodzicom, że ma się wyjątkowy talent do sportów zimowych. A stąd już prosta droga do kariery i zaszczytów. Te pierwsze spotkania z bohaterami sprawiają, że czytelnicy będą im później kibicować i śledzić ich losy – z czystej sympatii do dzieci, które wiedziały, że muszą brać sprawy w swoje ręce i realizować marzenia, zamiast zostawiać wszystko przypadkowi. Jaroń rejestruje kolejne zawody i rekordy (ale też upadki oraz wypadki, które mogły przerwać pasmo sukcesów), pokazuje swoich bohaterów w relacjach towarzyskich – nie stroni od opowiadania o ich prywatności, zresztą po takim wstępie nie mógłby inaczej działać, czytelnicy chcieliby bowiem wiedzieć, co spotkało sportowców w życiu. Minorowe tony, jakie wprowadza wojna, budzą niezgodę na taki stan rzeczy, żal za utraconymi talentami i poczucie niesprawiedliwości. Dariusz Jaroń wie, jak prowadzić sportowy – i nie tylko – komentarz. Pisze w swoim tomie z talentem do eksponowania emocji, co przecież przy opowieściach o sportowcach jest niezwykle ważne i też niezwykle trudne. Stylistyką przypomina trochę literaturę górską – bardziej nawet niż biografie sportowe – a to kolejny powód, dla którego warto po „Skoczków” sięgnąć.
Zima i wojna
Stanisław Marusarz, jego siostra – Helena Marusarzówna oraz Bronisław Czech są bohaterami tomu Dariusza Jaronia „Skoczkowie. Przerwany lot”. Autor podąża śladami autorów biografii sportowych oraz… literatury górskiej, żeby przedstawić czytelnikom losy wybitnych sportowców – przekreślone przez wojnę. W efekcie jego książka składa się z dwóch części. Pierwsza – niemal mitotwórcza – pozwala zaznajomić się z bohaterami. Szerszemu gronu czytelników Dariusz Jaroń przypomina nazwiska, bez których nie byłoby prawdopodobnie sukcesów w sportach zimowych. Przywraca zbiorowej pamięci trzy postacie, bez których trudno sobie wyobrazić rozwój zimowych dyscyplin w Polsce. Druga część – to już smutne losy bohaterów sportu podczas drugiej wojny światowej – gwałtownie przerwane kariery, brak szans na bicie własnych rekordów i na rozwój sportowy. A przecież wszystko zaczyna się jak w baśni – przez to zresztą jeszcze bardziej będzie boleć w pewnym punkcie lektury. Dariusz Jaroń bardzo dobrze bawi się, odtwarzając pierwsze kontakty swoich postaci z nartami – albo z marzeniem o nartach. Przedstawia dzieciaki, które nie mogą zwyczajnie dostać nart od bliskich: to za drogi przedmiot jak na fanaberie maluchów. Jeśli jednak nie ma szans na narty ze sklepu, dzieci wymyślają, jak sobie je zorganizować we własnym zakresie – i bywają w tym naprawdę pomysłowe. Kiedy ktoś ze starszego rodzeństwa dysponuje upragnionym sprzętem, można od niego po cichu „pożyczyć” narty – kiedy ich nie ma, trzeba zastanowić się, jak wykorzystać stare deski, a jeszcze lepiej – jak nadać im pożądany kształt. Potrzeba jest matką wynalazków, kiedy już wymarzone narty – nawet te domowe samoróbki – znajdą się na butach, można będzie udowodnić innym, zwłaszcza rodzicom, że ma się wyjątkowy talent do sportów zimowych. A stąd już prosta droga do kariery i zaszczytów. Te pierwsze spotkania z bohaterami sprawiają, że czytelnicy będą im później kibicować i śledzić ich losy – z czystej sympatii do dzieci, które wiedziały, że muszą brać sprawy w swoje ręce i realizować marzenia, zamiast zostawiać wszystko przypadkowi. Jaroń rejestruje kolejne zawody i rekordy (ale też upadki oraz wypadki, które mogły przerwać pasmo sukcesów), pokazuje swoich bohaterów w relacjach towarzyskich – nie stroni od opowiadania o ich prywatności, zresztą po takim wstępie nie mógłby inaczej działać, czytelnicy chcieliby bowiem wiedzieć, co spotkało sportowców w życiu. Minorowe tony, jakie wprowadza wojna, budzą niezgodę na taki stan rzeczy, żal za utraconymi talentami i poczucie niesprawiedliwości. Dariusz Jaroń wie, jak prowadzić sportowy – i nie tylko – komentarz. Pisze w swoim tomie z talentem do eksponowania emocji, co przecież przy opowieściach o sportowcach jest niezwykle ważne i też niezwykle trudne. Stylistyką przypomina trochę literaturę górską – bardziej nawet niż biografie sportowe – a to kolejny powód, dla którego warto po „Skoczków” sięgnąć.
Liane Schneider: Zuzia smaży naleśniki
Media Rodzina, Poznań 2020.
Prezent
Zuzia musi przygotować prezent na urodziny mamy – najlepiej, żeby zrobiła coś samodzielnie, ale nie chce już rysować – zbyt wiele razy w ten właśnie sposób pokazywała rodzicielce, że ją kocha. Na szczęście jej kolega, Szymon, podpowiada, że mogłoby to być coś do jedzenia. Dzieci planują, że zrobią naleśniki – bo można je jeść z rozmaitymi dodatkami, są pyszne i łatwe do przyrządzenia. No, stosunkowo łatwe. Wtajemniczają w swój plan tatę Zuzi – mężczyzna towarzyszy dzieciom w wyprawie do sklepu po brakujące produkty, a później – w samym procesie smażenia naleśników: okazuje się, że przerzucenie ciasta na drugą stronę wcale nie jest takie proste.
W kuchni robi się ogromny bałagan, co było do przewidzenia: zwłaszcza że Zuzia dopiero uczy się, że nie wolno wkładać włączonego miksera do ciasta. Przekonuje się też, że rozbijanie jajek oznacza, że czasami trzeba wyłowić skorupki z miski. Ale i tak zabawa jest świetna, zwłaszcza że wszyscy myślą o niespodziance, jaką będzie mieć mama. Może i naleśniki nie byłyby zbyt wyszukanym daniem, ale skoro to urodzinowy prezent i zrobiony w dużej mierze przez same dzieci – nabierają zupełnie innego znaczenia. Liane Schneider w cyklu Mądra Mysz – ogromnym i cieszącym się wielkim powodzeniem na rynku – podpowiada dzieciom i dorosłym, jak przyjemne jest dążenie do samodzielności. Nawet jeśli trzeba wtajemniczyć w swoje plany dorosłego – bez taty nie udałoby się przecież skończyć dania – bohaterowie mogą czuć się usatysfakcjonowani. Zwłaszcza że na koniec czeka ich uczta i testowanie, który dodatek najlepiej będzie pasować do przygotowanego ciasta. Żeby mali bohaterowie mogli iść w ślady Zuzi (niekoniecznie z okazji czyichś urodzin), autorka na końcu podaje przepis na naleśnik i na sałatkę owocową – tym samym przenosi literaturę do codzienności maluchów. Kilkulatki nie będą musiały zbyt długo szukać reklamowanego w książce przepisu, a zasady zachowania mają przecież w samej historyjce.
„Zuzia smaży naleśniki” to książeczka edukacyjna i rozrywkowa jednocześnie, stworzona przez doświadczoną autorkę. powieść Liane Schneider jest bardzo naturalna, nie ma tutaj odchodzenia od codzienności – chociaż atmosfera w tomiku panuje raczej świąteczna – przezroczysta narracja nie odciąga uwagi dzieci od tego, co najważniejsze. Mali czytelnicy mogą iść w ślady Zuzi i nabierać pewności siebie w różnych działaniach. Janina Görrissen tworzy ilustracje, które przykuwają wzrok, są rysunkowe i również naturalne – tak, by odbiorcy nie uciekali od sedna opowieści, tylko mogli się w niej w pełni zanurzyć. Zuzia i Szymon znajdują sobie zajęcie wymagające skupienia i odbiegające od zwyczajnych zachowań, nie nudzą się ani nie męczą przesadnie – uczą się czegoś nowego i mogą też podpowiadać czytelnikom, jak świętować specjalne okazje.
Prezent
Zuzia musi przygotować prezent na urodziny mamy – najlepiej, żeby zrobiła coś samodzielnie, ale nie chce już rysować – zbyt wiele razy w ten właśnie sposób pokazywała rodzicielce, że ją kocha. Na szczęście jej kolega, Szymon, podpowiada, że mogłoby to być coś do jedzenia. Dzieci planują, że zrobią naleśniki – bo można je jeść z rozmaitymi dodatkami, są pyszne i łatwe do przyrządzenia. No, stosunkowo łatwe. Wtajemniczają w swój plan tatę Zuzi – mężczyzna towarzyszy dzieciom w wyprawie do sklepu po brakujące produkty, a później – w samym procesie smażenia naleśników: okazuje się, że przerzucenie ciasta na drugą stronę wcale nie jest takie proste.
W kuchni robi się ogromny bałagan, co było do przewidzenia: zwłaszcza że Zuzia dopiero uczy się, że nie wolno wkładać włączonego miksera do ciasta. Przekonuje się też, że rozbijanie jajek oznacza, że czasami trzeba wyłowić skorupki z miski. Ale i tak zabawa jest świetna, zwłaszcza że wszyscy myślą o niespodziance, jaką będzie mieć mama. Może i naleśniki nie byłyby zbyt wyszukanym daniem, ale skoro to urodzinowy prezent i zrobiony w dużej mierze przez same dzieci – nabierają zupełnie innego znaczenia. Liane Schneider w cyklu Mądra Mysz – ogromnym i cieszącym się wielkim powodzeniem na rynku – podpowiada dzieciom i dorosłym, jak przyjemne jest dążenie do samodzielności. Nawet jeśli trzeba wtajemniczyć w swoje plany dorosłego – bez taty nie udałoby się przecież skończyć dania – bohaterowie mogą czuć się usatysfakcjonowani. Zwłaszcza że na koniec czeka ich uczta i testowanie, który dodatek najlepiej będzie pasować do przygotowanego ciasta. Żeby mali bohaterowie mogli iść w ślady Zuzi (niekoniecznie z okazji czyichś urodzin), autorka na końcu podaje przepis na naleśnik i na sałatkę owocową – tym samym przenosi literaturę do codzienności maluchów. Kilkulatki nie będą musiały zbyt długo szukać reklamowanego w książce przepisu, a zasady zachowania mają przecież w samej historyjce.
„Zuzia smaży naleśniki” to książeczka edukacyjna i rozrywkowa jednocześnie, stworzona przez doświadczoną autorkę. powieść Liane Schneider jest bardzo naturalna, nie ma tutaj odchodzenia od codzienności – chociaż atmosfera w tomiku panuje raczej świąteczna – przezroczysta narracja nie odciąga uwagi dzieci od tego, co najważniejsze. Mali czytelnicy mogą iść w ślady Zuzi i nabierać pewności siebie w różnych działaniach. Janina Görrissen tworzy ilustracje, które przykuwają wzrok, są rysunkowe i również naturalne – tak, by odbiorcy nie uciekali od sedna opowieści, tylko mogli się w niej w pełni zanurzyć. Zuzia i Szymon znajdują sobie zajęcie wymagające skupienia i odbiegające od zwyczajnych zachowań, nie nudzą się ani nie męczą przesadnie – uczą się czegoś nowego i mogą też podpowiadać czytelnikom, jak świętować specjalne okazje.
poniedziałek, 13 kwietnia 2020
Coetzee: Śmierć Jezusa
Znak, Kraków 2020.
Decyzje
Jest to książka, którą interpretuje się przez pryzmat tytułu, inaczej część czytelników mogłaby w ogóle nie wpaść na trop do odczytania całości. Oto bowiem mały chłopiec, wychowywany przez rodziców zastępczych, pewnego dnia na swojej sportowej drodze spotyka Mistrza. Dowiaduje się, że może mierzyć się z drużyną piłkarską z sierocińca, zresztą – może dokonywać różnych rzeczy, ale żeby to osiągnąć, powinien porzucić dotychczasowe przyzwyczajenia. Chłopiec ślepo wierzy obcemu człowiekowi i podąża za nim, ucieka od rodziny i przestaje szukać porozumienia z bliskimi. Chce na powrót stać się sierotą, żeby móc w całości poświęcić się nowym zadaniom. Nie wie, kim jest jego mistrz – zresztą dorośli też tego nie wiedzą i podejmują całkiem zrozumiałą w tej sytuacji walkę o dziecko. Chłopiec ze „Śmierci Jezusa” staje jednak przed bardzo poważnym wyzwaniem. Do tej pory całym życiem była dla niego piłka nożna i nawet wystarczały mu lokalne rozgrywki ze znajomymi – dopiero mistrz wzbudził w nim ducha rywalizacji i nakazał zmianę poglądów. Teraz jednak chłopcu przestaje wystarczać codzienność – potrzebuje czegoś innego. Tyle tylko, że spełnienie marzeń w postaci rozgrywek na lepszym poziomie to początek poważnych kłopotów. Mały bohater zaczyna mieć problemy ze zdrowiem, kontuzje nie dają się łatwo wyleczyć, dzieciak trafia do szpitala (co nie hamuje walki o niego i jego „duszę”), przechodzi poważne operacje, ale nikt nie jest w stanie mu pomóc.
Coetzee posługuje się tu odwołaniami do najbardziej podstawowych relacji międzyludzkich, pokazuje ogrom przywiązania, poświęcenie i ból, jaki mogą sprawiać najbliżsi swoimi – egoistycznymi – decyzjami. Prowadzi też opowieść o potędze miłości rodzicielskiej i o wyrozumiałości dla tych, którzy potrzebują zasmakować wolności. Można analizować wybory bohatera przez pryzmat Jezusa, można też zastanowić się nad losem rozbitej rodziny i dążenia do celu, który nie musi się spełnić. Coetzee pisze książkę, która w fabule wydaje się zbyt prosta (chociaż niekoniecznie już przewidywalna), ale zapewnia odbiorcom sporo materiału do refleksji i do oceniania postaw bohaterów. Siłą tomu staje się również prostota i jednocześnie piękno w melodyjności języka narracji – autor stara się o przejrzyste obrazy, podatne na wielopłaszczyznowe odczytania. Buduje opowieść, która niespecjalnie przypadnie do gustu fanom literatury obyczajowej i „normalnych”, usankcjonowanych społecznie zachowań – ale przez odejście od rutyny właśnie nakazuje zastanowienie się nad postawami i wyborami życiowymi. Proponuje relację, która zapada w pamięć i zmienia postrzeganie świata, zmusza do pochylenia się nad systemem wartości i wytrąca czytelników ze strefy komfortu. „Śmierć Jezusa” to jednocześnie warsztatowy popis, książka, która zwraca uwagę na samą swoją formę, sposób prowadzenia narracji i melodię tekstu.
Decyzje
Jest to książka, którą interpretuje się przez pryzmat tytułu, inaczej część czytelników mogłaby w ogóle nie wpaść na trop do odczytania całości. Oto bowiem mały chłopiec, wychowywany przez rodziców zastępczych, pewnego dnia na swojej sportowej drodze spotyka Mistrza. Dowiaduje się, że może mierzyć się z drużyną piłkarską z sierocińca, zresztą – może dokonywać różnych rzeczy, ale żeby to osiągnąć, powinien porzucić dotychczasowe przyzwyczajenia. Chłopiec ślepo wierzy obcemu człowiekowi i podąża za nim, ucieka od rodziny i przestaje szukać porozumienia z bliskimi. Chce na powrót stać się sierotą, żeby móc w całości poświęcić się nowym zadaniom. Nie wie, kim jest jego mistrz – zresztą dorośli też tego nie wiedzą i podejmują całkiem zrozumiałą w tej sytuacji walkę o dziecko. Chłopiec ze „Śmierci Jezusa” staje jednak przed bardzo poważnym wyzwaniem. Do tej pory całym życiem była dla niego piłka nożna i nawet wystarczały mu lokalne rozgrywki ze znajomymi – dopiero mistrz wzbudził w nim ducha rywalizacji i nakazał zmianę poglądów. Teraz jednak chłopcu przestaje wystarczać codzienność – potrzebuje czegoś innego. Tyle tylko, że spełnienie marzeń w postaci rozgrywek na lepszym poziomie to początek poważnych kłopotów. Mały bohater zaczyna mieć problemy ze zdrowiem, kontuzje nie dają się łatwo wyleczyć, dzieciak trafia do szpitala (co nie hamuje walki o niego i jego „duszę”), przechodzi poważne operacje, ale nikt nie jest w stanie mu pomóc.
Coetzee posługuje się tu odwołaniami do najbardziej podstawowych relacji międzyludzkich, pokazuje ogrom przywiązania, poświęcenie i ból, jaki mogą sprawiać najbliżsi swoimi – egoistycznymi – decyzjami. Prowadzi też opowieść o potędze miłości rodzicielskiej i o wyrozumiałości dla tych, którzy potrzebują zasmakować wolności. Można analizować wybory bohatera przez pryzmat Jezusa, można też zastanowić się nad losem rozbitej rodziny i dążenia do celu, który nie musi się spełnić. Coetzee pisze książkę, która w fabule wydaje się zbyt prosta (chociaż niekoniecznie już przewidywalna), ale zapewnia odbiorcom sporo materiału do refleksji i do oceniania postaw bohaterów. Siłą tomu staje się również prostota i jednocześnie piękno w melodyjności języka narracji – autor stara się o przejrzyste obrazy, podatne na wielopłaszczyznowe odczytania. Buduje opowieść, która niespecjalnie przypadnie do gustu fanom literatury obyczajowej i „normalnych”, usankcjonowanych społecznie zachowań – ale przez odejście od rutyny właśnie nakazuje zastanowienie się nad postawami i wyborami życiowymi. Proponuje relację, która zapada w pamięć i zmienia postrzeganie świata, zmusza do pochylenia się nad systemem wartości i wytrąca czytelników ze strefy komfortu. „Śmierć Jezusa” to jednocześnie warsztatowy popis, książka, która zwraca uwagę na samą swoją formę, sposób prowadzenia narracji i melodię tekstu.
Zofia Stanecka: Basia i przyjaciele. Zuzia
Egmont, Warszawa 2020.
Powód złości
Ta książka jest ważna dla maluchów – jak i cała podseria Basia i przyjaciele – ale przyda się również dorosłym, którzy może wreszcie zastanowią się, jak dzieci interpretują rzeczywistość, zwłaszcza tę, której nie rozumieją i o której nikt z nimi nie chce rozmawiać. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy mama Zuzi wynosi się z domu i nie chce zabrać córki ze sobą. Wynosi się w atmosferze irytacji i gniewu – dziewczynka nie ma pojęcia, o co chodzi, boi się jednak. Boi się zupełnie poważnie, że mama nie wróci, że stanie się coś złego – Zuzia dostrzega też zdenerwowanie taty, a przez to traci poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście – jakby mało było stresu w domu – dzieciaki w przedszkolu dokładają swoje: jeden z chłopców przekonuje Zuzię, że mama już nie wróci. Wydaje się autorytetem w tej kwestii, bo jego rodzice się rozwiedli i teraz swojego tatę widuje raz na dwa tygodnie. To w naturalny sposób potęguje jeszcze strach bohaterki i doprowadza do eskalacji przemocy: Zuzia popycha kolegę, a wezwana na rozmowę przez panią – wymiotuje z nerwów. Nie wie, jak porozmawiać o swoich obawach z tatą, boi się, że dowie się najgorszego. A mama nie odbiera telefonów.
Zofia Stanecka przygląda się tematowi, który coraz częściej pojawia się w książkach dla dzieci – bo przenosi się z życia. Coraz więcej maluchów wychowuje się w rodzinach niepełnych albo patchworkowych, więc literatura musi za tym nadążać i przedstawiać sytuacje, z którymi mierzą się kilkulatki. „Zuzia” to tomik, który bardzo wyraźnie analizuje emocje małych dzieci – jest zatem wskazówką nie tylko dla właściwych odbiorców, ale i dla ich rodziców, towarzyszących przy lekturze. Autorka rejestruje ważne odczucia, przypomina, że kilkulatki same dopowiedzą sobie najczarniejszy scenariusz, jeśli nie będą znały prawdy – a to doprowadzi tylko do problemów i zwiększania stresu. Nie brakuje „życzliwych” kolegów, którzy pospieszą z uświadamianiem najgorszych możliwych dróg, dlatego trzeba z pociechami szczerze rozmawiać i wyjaśniać im sprawy, które kiedyś do świata dziecka dostępu nie miały. W „Zuzi” nie ma mowy o rozwodzie, wszystko jest tylko wymysłem przestraszonej dziewczynki – jednak bierze się z nieporozumienia, z braku liczenia się z dzieckiem, którego nie da się odizolować od sporów czy żywiołowych dyskusji.
Po raz kolejny Zofia Stanecka udowadnia, że bardzo potrzebne są na rynku wydawniczym jej książki – bo dostrzega więcej niż autorzy prostych picture booków. W podserii Basia i przyjaciele chce zwracać uwagę na trudne tematy – i znakomicie jej to wychodzi. Nie tylko dzieciom wyjaśni, co dzieje się wokół nich, ale zaalarmuje, wyczuli na sygnały, które powinny dać do myślenia rodzicom. Dzięki temu „Basia i przyjaciele. Zuzia” to nie zwykłe opowiadanie, a książka ważna – mądra i potrzebna na rynku.
Powód złości
Ta książka jest ważna dla maluchów – jak i cała podseria Basia i przyjaciele – ale przyda się również dorosłym, którzy może wreszcie zastanowią się, jak dzieci interpretują rzeczywistość, zwłaszcza tę, której nie rozumieją i o której nikt z nimi nie chce rozmawiać. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy mama Zuzi wynosi się z domu i nie chce zabrać córki ze sobą. Wynosi się w atmosferze irytacji i gniewu – dziewczynka nie ma pojęcia, o co chodzi, boi się jednak. Boi się zupełnie poważnie, że mama nie wróci, że stanie się coś złego – Zuzia dostrzega też zdenerwowanie taty, a przez to traci poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście – jakby mało było stresu w domu – dzieciaki w przedszkolu dokładają swoje: jeden z chłopców przekonuje Zuzię, że mama już nie wróci. Wydaje się autorytetem w tej kwestii, bo jego rodzice się rozwiedli i teraz swojego tatę widuje raz na dwa tygodnie. To w naturalny sposób potęguje jeszcze strach bohaterki i doprowadza do eskalacji przemocy: Zuzia popycha kolegę, a wezwana na rozmowę przez panią – wymiotuje z nerwów. Nie wie, jak porozmawiać o swoich obawach z tatą, boi się, że dowie się najgorszego. A mama nie odbiera telefonów.
Zofia Stanecka przygląda się tematowi, który coraz częściej pojawia się w książkach dla dzieci – bo przenosi się z życia. Coraz więcej maluchów wychowuje się w rodzinach niepełnych albo patchworkowych, więc literatura musi za tym nadążać i przedstawiać sytuacje, z którymi mierzą się kilkulatki. „Zuzia” to tomik, który bardzo wyraźnie analizuje emocje małych dzieci – jest zatem wskazówką nie tylko dla właściwych odbiorców, ale i dla ich rodziców, towarzyszących przy lekturze. Autorka rejestruje ważne odczucia, przypomina, że kilkulatki same dopowiedzą sobie najczarniejszy scenariusz, jeśli nie będą znały prawdy – a to doprowadzi tylko do problemów i zwiększania stresu. Nie brakuje „życzliwych” kolegów, którzy pospieszą z uświadamianiem najgorszych możliwych dróg, dlatego trzeba z pociechami szczerze rozmawiać i wyjaśniać im sprawy, które kiedyś do świata dziecka dostępu nie miały. W „Zuzi” nie ma mowy o rozwodzie, wszystko jest tylko wymysłem przestraszonej dziewczynki – jednak bierze się z nieporozumienia, z braku liczenia się z dzieckiem, którego nie da się odizolować od sporów czy żywiołowych dyskusji.
Po raz kolejny Zofia Stanecka udowadnia, że bardzo potrzebne są na rynku wydawniczym jej książki – bo dostrzega więcej niż autorzy prostych picture booków. W podserii Basia i przyjaciele chce zwracać uwagę na trudne tematy – i znakomicie jej to wychodzi. Nie tylko dzieciom wyjaśni, co dzieje się wokół nich, ale zaalarmuje, wyczuli na sygnały, które powinny dać do myślenia rodzicom. Dzięki temu „Basia i przyjaciele. Zuzia” to nie zwykłe opowiadanie, a książka ważna – mądra i potrzebna na rynku.
niedziela, 12 kwietnia 2020
Margaret Atwood: Testamenty
Wielka Litera, Warszawa 2020.
Najsilniejsza płeć
W „Testamentach” Margaret Atwood wraca do świata, który przedstawiła czytelnikom w „Opowieści Podręcznej” - tyle że po latach. Teraz Gilead chyli się ku upadkowi, wszystko wskazuje na to, że Republika przestanie istnieć, zresztą nawet jeśli nie zniszczą jej zewnętrzne przyczyny, rozpadnie się od środka. Oto Podręczne, których każdy bogaty mężczyzna może mieć po kilka – tak, by któraś na pewno dała mu upragnionego potomka – wydają na świat słabe i chore dzieci, jeśli już uda się w ogóle donosić ciążę. Same Podręczne, nawet otoczone najlepszą opieką, też umierają. Marty przyglądają się temu i współczują, ale nie mogą pomóc – poza zwykłym ludzkim wsparciem. Ciotki uznają, że tak jest urządzona rzeczywistość i nie ma co się szarpać. Gilead to przyzwolenie na zło w każdej postaci – do tego stopnia, że wszyscy wiedzą o skłonnościach dentysty-pedofila, a jednak posyłają do niego kolejne młode dziewczyny, tak, by przekonały się o znaczeniu penisów w „dorosłym” życiu. I tak Margaret Atwood przeprowadza odbiorców od skandalu do skandalu, od szoku do szoku – żeby przypomnieć, że Gilead nie ma szans na przetrwanie. Odbiorcy mają wgląd w codzienność kilku klas, mogą sprawdzać, jak wygląda edukowanie młodych dziewcząt i przygotowywanie ich do roli Podręcznej, jak wobec niewinnych i naiwnych umysłów zachowują się opiekunki. Jedna z bohaterek przedstawia cały system wychowania, jest przewodniczką po tym, z czym musi się mierzyć – a przytaczane przez nią rewelacje to dla czytelników wyraźny sygnał zbliżającego się upadku. Gilead pożera się sam od środka. I nikt nie będzie po tej przestrzeni płakać – nawet jeśli do pewnego momentu można było doceniać absurdalne wcielane w życie pomysły, przychodzi czas opamiętania i tęsknoty za wolnością. To poprowadzi do odwagi i do czynów, które w normalnych okolicznościach nie przyszłyby nikomu do głowy.
Dla dziewczyn, które szykowane są do roli Podręcznych – albo które na własnej skórze przekonały się, że ich ambicje i charaktery nie są nic warte z perspektywy dojrzałych mężczyzn – bo liczy się najpierw tylko młodość i świeżość, a później możliwości rozpłodowe – nie ma już nadziei. Gilead nie oferuje im nic, w zamian za posłuszeństwo można tylko znosić kolejne upokorzenia i cierpienia. I Margaret Atwood otwiera w tym punkcie drogę do budowania sensacji, co bardzo służy powieści. „Testamenty” jawią się bowiem jako skrzyżowanie historii mocno politycznej (wprawdzie odnoszącej się do wyimaginowanego świata, jednak czerpiącej z mechanizmów znanych z systemów totalitarnych), obyczajowo-społecznej (cała sfera podziałów klasowych i tego, jak w obrębie poszczególnych kręgów radzą sobie ich przedstawicielki) oraz kryminalnych (tam, gdzie w grę wchodzi śmierć w obronie własnych przekonań). Jest to książka doskonale skomponowana, nie rozczarowuje ani w planie fabuły, ani – narracji, a do tego przynosi sporo materiału do zastanowienia. Margaret Atwood przy okazji może odpowiedzieć na szereg pytań dotyczących Podręcznych i ich rzeczywistości z perspektywy czasu.
Najsilniejsza płeć
W „Testamentach” Margaret Atwood wraca do świata, który przedstawiła czytelnikom w „Opowieści Podręcznej” - tyle że po latach. Teraz Gilead chyli się ku upadkowi, wszystko wskazuje na to, że Republika przestanie istnieć, zresztą nawet jeśli nie zniszczą jej zewnętrzne przyczyny, rozpadnie się od środka. Oto Podręczne, których każdy bogaty mężczyzna może mieć po kilka – tak, by któraś na pewno dała mu upragnionego potomka – wydają na świat słabe i chore dzieci, jeśli już uda się w ogóle donosić ciążę. Same Podręczne, nawet otoczone najlepszą opieką, też umierają. Marty przyglądają się temu i współczują, ale nie mogą pomóc – poza zwykłym ludzkim wsparciem. Ciotki uznają, że tak jest urządzona rzeczywistość i nie ma co się szarpać. Gilead to przyzwolenie na zło w każdej postaci – do tego stopnia, że wszyscy wiedzą o skłonnościach dentysty-pedofila, a jednak posyłają do niego kolejne młode dziewczyny, tak, by przekonały się o znaczeniu penisów w „dorosłym” życiu. I tak Margaret Atwood przeprowadza odbiorców od skandalu do skandalu, od szoku do szoku – żeby przypomnieć, że Gilead nie ma szans na przetrwanie. Odbiorcy mają wgląd w codzienność kilku klas, mogą sprawdzać, jak wygląda edukowanie młodych dziewcząt i przygotowywanie ich do roli Podręcznej, jak wobec niewinnych i naiwnych umysłów zachowują się opiekunki. Jedna z bohaterek przedstawia cały system wychowania, jest przewodniczką po tym, z czym musi się mierzyć – a przytaczane przez nią rewelacje to dla czytelników wyraźny sygnał zbliżającego się upadku. Gilead pożera się sam od środka. I nikt nie będzie po tej przestrzeni płakać – nawet jeśli do pewnego momentu można było doceniać absurdalne wcielane w życie pomysły, przychodzi czas opamiętania i tęsknoty za wolnością. To poprowadzi do odwagi i do czynów, które w normalnych okolicznościach nie przyszłyby nikomu do głowy.
Dla dziewczyn, które szykowane są do roli Podręcznych – albo które na własnej skórze przekonały się, że ich ambicje i charaktery nie są nic warte z perspektywy dojrzałych mężczyzn – bo liczy się najpierw tylko młodość i świeżość, a później możliwości rozpłodowe – nie ma już nadziei. Gilead nie oferuje im nic, w zamian za posłuszeństwo można tylko znosić kolejne upokorzenia i cierpienia. I Margaret Atwood otwiera w tym punkcie drogę do budowania sensacji, co bardzo służy powieści. „Testamenty” jawią się bowiem jako skrzyżowanie historii mocno politycznej (wprawdzie odnoszącej się do wyimaginowanego świata, jednak czerpiącej z mechanizmów znanych z systemów totalitarnych), obyczajowo-społecznej (cała sfera podziałów klasowych i tego, jak w obrębie poszczególnych kręgów radzą sobie ich przedstawicielki) oraz kryminalnych (tam, gdzie w grę wchodzi śmierć w obronie własnych przekonań). Jest to książka doskonale skomponowana, nie rozczarowuje ani w planie fabuły, ani – narracji, a do tego przynosi sporo materiału do zastanowienia. Margaret Atwood przy okazji może odpowiedzieć na szereg pytań dotyczących Podręcznych i ich rzeczywistości z perspektywy czasu.
Chris Ferrie: Osiem małych planet
Media Rodzina, Poznań 2020.
W kosmosie
Ciekawa jest ta książeczka pod kątem pomysłu i licencji, niestety – polskie tłumaczenie wypadło po prostu słabo. Anna Urban ukryta wstydliwie w stopce (i słusznie), nie postarała się, by poza wiadomościami z tekstu zadbać jeszcze o rytm czy rymy, uznając prawdopodobnie, że dla najmłodszych nie warto, bo i tak tego nie docenią. W efekcie chociaż tomik „Osiem małych planet” robi wrażenie pod kątem wykonania, druku czy nawet grafik przystosowanych do najmłodszych – teksty wywołują co najwyżej zgrzytanie zębów. Chris Ferrie chciał przecież przybliżyć maluchom kolejne krążące wokół Słońca planety, opowiedzieć, która się czym charakteryzuje – ogólnie, popularyzować wiedzę dotyczącą wszechświata. Lizzy Doyle postawiła w ilustracjach na naiwne i bajkowe animizowane istotki – sympatyczne i budzące ciekawość. Wszystko padło pod beznadziejnym przekładem. I w takich wypadkach warto zastanowić się nad sensem zachowywania formy wierszyka, jeśli tłumacz nie podoła – albo nad zmianą tłumacza, na takiego, który w rymowankach dla dzieci czuje się znacznie lepiej.
„Osiem małych planet” to mała kartonowa książeczka z „dziurą” w środku. Dziura na kolejnych kartkach ma mniejszą średnicę, co sprawia wrażenie głębi i zachęca dzieci do ćwiczeń manualnych – każdy maluch będzie chciał przewracać kartki, żeby przyjrzeć się, co znajdzie się na drugiej stronie (i tu lekkie rozczarowanie, bo motyw dziury – czyli otworów w kartkach – nie został z drugiej strony w żaden sposób ograny. Fakt, że nie da się tutaj wprowadzać dodatkowych odsłanianych treści, nie przy zmniejszającym się wyciętym kole – ale przydałoby się jakoś ten motyw jeszcze wykorzystać. Każda rozkładówka to spotkanie z jedną planetą, przy czym Chris Ferrie zaczyna od najdalszej, na kolejnych kartkach będzie zbliżać się do Słońca. O każdej planecie mówi coś, przy czym owo coś w tłumaczeniu zostaje zadeptane przez nieudolne poszukiwanie rymów.
Rymy niedokładne w rodzaju „ociąga – czasochłonna”, rymy oklepane typu „siebie – niebie” i mnóstwo rymów gramatycznych – najprostszych, przymiotnikowych lub czasownikowych – to naprawdę antypopis literacki i warto następnym razem zwrócić uwagę na to, że nawet niepotrafiące czytać dzieci, słuchające bajek, które przedstawiają im rodzice, w pewien sposób kształtują już swój literacki gust – i nie ma sensu karmić ich byle czym. Jakby tego było mało, tłumaczka nie trzyma się w ogóle rytmu – ale mimo to stosuje przedziwne stylistyczne akrobacje, inwersje i sformułowania, które zdradzają nieumiejętność posługiwania się językiem polskim. Potknięć stylistycznych i wpadek jest tu bardzo dużo. Co za tym idzie – warto sięgnąć po tę książkę, ale nie czytać jej, tylko własnymi słowami opowiedzieć dziecku o kolejnych planetach i pozwolić mu bawić się oryginalnym kształtem.
W kosmosie
Ciekawa jest ta książeczka pod kątem pomysłu i licencji, niestety – polskie tłumaczenie wypadło po prostu słabo. Anna Urban ukryta wstydliwie w stopce (i słusznie), nie postarała się, by poza wiadomościami z tekstu zadbać jeszcze o rytm czy rymy, uznając prawdopodobnie, że dla najmłodszych nie warto, bo i tak tego nie docenią. W efekcie chociaż tomik „Osiem małych planet” robi wrażenie pod kątem wykonania, druku czy nawet grafik przystosowanych do najmłodszych – teksty wywołują co najwyżej zgrzytanie zębów. Chris Ferrie chciał przecież przybliżyć maluchom kolejne krążące wokół Słońca planety, opowiedzieć, która się czym charakteryzuje – ogólnie, popularyzować wiedzę dotyczącą wszechświata. Lizzy Doyle postawiła w ilustracjach na naiwne i bajkowe animizowane istotki – sympatyczne i budzące ciekawość. Wszystko padło pod beznadziejnym przekładem. I w takich wypadkach warto zastanowić się nad sensem zachowywania formy wierszyka, jeśli tłumacz nie podoła – albo nad zmianą tłumacza, na takiego, który w rymowankach dla dzieci czuje się znacznie lepiej.
„Osiem małych planet” to mała kartonowa książeczka z „dziurą” w środku. Dziura na kolejnych kartkach ma mniejszą średnicę, co sprawia wrażenie głębi i zachęca dzieci do ćwiczeń manualnych – każdy maluch będzie chciał przewracać kartki, żeby przyjrzeć się, co znajdzie się na drugiej stronie (i tu lekkie rozczarowanie, bo motyw dziury – czyli otworów w kartkach – nie został z drugiej strony w żaden sposób ograny. Fakt, że nie da się tutaj wprowadzać dodatkowych odsłanianych treści, nie przy zmniejszającym się wyciętym kole – ale przydałoby się jakoś ten motyw jeszcze wykorzystać. Każda rozkładówka to spotkanie z jedną planetą, przy czym Chris Ferrie zaczyna od najdalszej, na kolejnych kartkach będzie zbliżać się do Słońca. O każdej planecie mówi coś, przy czym owo coś w tłumaczeniu zostaje zadeptane przez nieudolne poszukiwanie rymów.
Rymy niedokładne w rodzaju „ociąga – czasochłonna”, rymy oklepane typu „siebie – niebie” i mnóstwo rymów gramatycznych – najprostszych, przymiotnikowych lub czasownikowych – to naprawdę antypopis literacki i warto następnym razem zwrócić uwagę na to, że nawet niepotrafiące czytać dzieci, słuchające bajek, które przedstawiają im rodzice, w pewien sposób kształtują już swój literacki gust – i nie ma sensu karmić ich byle czym. Jakby tego było mało, tłumaczka nie trzyma się w ogóle rytmu – ale mimo to stosuje przedziwne stylistyczne akrobacje, inwersje i sformułowania, które zdradzają nieumiejętność posługiwania się językiem polskim. Potknięć stylistycznych i wpadek jest tu bardzo dużo. Co za tym idzie – warto sięgnąć po tę książkę, ale nie czytać jej, tylko własnymi słowami opowiedzieć dziecku o kolejnych planetach i pozwolić mu bawić się oryginalnym kształtem.
sobota, 11 kwietnia 2020
Katarzyna Jasiołek: Asteroid i półkotapczan. O polskim wzornictwie powojennym
Marginesy, Warszawa 2020.
Znane przedmioty
Kolejny tom retrospekcyjno-sentymentalny, albumowy i jednocześnie informacyjny przynoszą Marginesy – po prezentacji ilustratorek i ilustratorów z literatury czwartej okresu PRL-u przyszedł czas na książkę „Asteroid i półkotapczan. O polskim wzornictwie powojennym”. Katarzyna Jasiołek przygląda się tutaj przedmiotom codziennego użytku i sposobom na produkcję. Projektanci musieli nie tylko uwzględniać wygląd przedmiotów i ich funkcjonalność – ale również dostęp do materiałów i technik produkcji: musieli proponować produkty i ich serie, które nie wymagałyby wielkich komplikacji w procesie wytwarzania. Dyktowali mody i część z ich pomysłów do dzisiaj jest doceniana. Dylematy artystów i konieczność godzenia wyzwań z różnych płaszczyzn autorka próbuje wytropić, sięga do opowieści twórców i do wspomnień spisywanych dawniej, do przemyśleń i analiz, danych i wyznań. Przeprowadza odbiorców przez mieszkania, przygląda się wystrojowi kolejnych mieszkań, temu, co dawniej było koniecznością, a teraz świadczyć może o uwielbieniu dla stylu retro czy o szacunku dla dorobku poprzednich pokoleń. Opowiada o każdym detalu osobno, grupuje zagadnienia tematycznie – osobno przyjrzy się garniturom do kawy, osobno zestawom wypoczynkowym.
W pewnym momencie tekst – chociaż przygotowany precyzyjnie i esencjonalnie – przestaje zwracać uwagę, a czytelnicy przerzucają się na oglądanie zdjęć – w końcu najlepiej przypominać sobie przedmioty znane z domu rodziców lub dziadków dzięki bezpośrednim skojarzeniom – dopiero z tej książki niektórzy mogą się dowiedzieć, jak cenne dzisiaj są „relikty PRL-u”. Jednocześnie książka Katarzyny Jasiołek będzie też zestawem inspiracji i podpowiedzi dla tych, którzy chcieliby stylizować wnętrza na drugą połowę XX wieku – autorka zbiera przecież przedmioty charakterystyczne, skupia się na wzornictwie i na funkcjonalności.
„Asteroid i półkotapczan” to zatem publikacja, po którą część odbiorców sięgnie z ciekawości, a druga część – dla informacji. Doskonale przygotowana, bez przegadania czy nieistotnych danych, przez które trzeba by się przedzierać, albumowa i atrakcyjna. Katarzyna Jasiołek potrafi rozbudzić zainteresowanie nawet u tych, którzy do tej pory nie zatrzymywali się nad kwestiami wystroju wnętrz i nad produkowaniem przedmiotów codziennego użytku na skalę masową. Nie ma tu przeważnie zdjęć z oryginalnych wnętrz – to odbiorcy znajdą w rodzinnych albumach. Katarzyna Jasiołek przemierza za to wystawy, pokazuje czytelnikom już eksponaty, a nie przedmioty będące w użyciu – pozwala się zatem skupić na stronie artystycznej a nie na użytkowej. Można tę publikację traktować jako kompendium wiedzy o otoczeniu z PRL, albo jako przewodnik po fragmencie historii sztuki – zwłaszcza kiedy ogląda się figurki, które miały służyć zdobieniu domów i jednocześnie stały się znakiem rozpoznawczym twórców. „Asteroid i półkotapczan” to sentymentalna podróż w przeszłość, podróż pełna zachwytów i odkrywania na nowo tego, co kiedyś funkcjonowało w bliskiej perspektywie. Katarzyna Jasiołek dzieli się z odbiorcami swoją pasją – i to najważniejsze.
Znane przedmioty
Kolejny tom retrospekcyjno-sentymentalny, albumowy i jednocześnie informacyjny przynoszą Marginesy – po prezentacji ilustratorek i ilustratorów z literatury czwartej okresu PRL-u przyszedł czas na książkę „Asteroid i półkotapczan. O polskim wzornictwie powojennym”. Katarzyna Jasiołek przygląda się tutaj przedmiotom codziennego użytku i sposobom na produkcję. Projektanci musieli nie tylko uwzględniać wygląd przedmiotów i ich funkcjonalność – ale również dostęp do materiałów i technik produkcji: musieli proponować produkty i ich serie, które nie wymagałyby wielkich komplikacji w procesie wytwarzania. Dyktowali mody i część z ich pomysłów do dzisiaj jest doceniana. Dylematy artystów i konieczność godzenia wyzwań z różnych płaszczyzn autorka próbuje wytropić, sięga do opowieści twórców i do wspomnień spisywanych dawniej, do przemyśleń i analiz, danych i wyznań. Przeprowadza odbiorców przez mieszkania, przygląda się wystrojowi kolejnych mieszkań, temu, co dawniej było koniecznością, a teraz świadczyć może o uwielbieniu dla stylu retro czy o szacunku dla dorobku poprzednich pokoleń. Opowiada o każdym detalu osobno, grupuje zagadnienia tematycznie – osobno przyjrzy się garniturom do kawy, osobno zestawom wypoczynkowym.
W pewnym momencie tekst – chociaż przygotowany precyzyjnie i esencjonalnie – przestaje zwracać uwagę, a czytelnicy przerzucają się na oglądanie zdjęć – w końcu najlepiej przypominać sobie przedmioty znane z domu rodziców lub dziadków dzięki bezpośrednim skojarzeniom – dopiero z tej książki niektórzy mogą się dowiedzieć, jak cenne dzisiaj są „relikty PRL-u”. Jednocześnie książka Katarzyny Jasiołek będzie też zestawem inspiracji i podpowiedzi dla tych, którzy chcieliby stylizować wnętrza na drugą połowę XX wieku – autorka zbiera przecież przedmioty charakterystyczne, skupia się na wzornictwie i na funkcjonalności.
„Asteroid i półkotapczan” to zatem publikacja, po którą część odbiorców sięgnie z ciekawości, a druga część – dla informacji. Doskonale przygotowana, bez przegadania czy nieistotnych danych, przez które trzeba by się przedzierać, albumowa i atrakcyjna. Katarzyna Jasiołek potrafi rozbudzić zainteresowanie nawet u tych, którzy do tej pory nie zatrzymywali się nad kwestiami wystroju wnętrz i nad produkowaniem przedmiotów codziennego użytku na skalę masową. Nie ma tu przeważnie zdjęć z oryginalnych wnętrz – to odbiorcy znajdą w rodzinnych albumach. Katarzyna Jasiołek przemierza za to wystawy, pokazuje czytelnikom już eksponaty, a nie przedmioty będące w użyciu – pozwala się zatem skupić na stronie artystycznej a nie na użytkowej. Można tę publikację traktować jako kompendium wiedzy o otoczeniu z PRL, albo jako przewodnik po fragmencie historii sztuki – zwłaszcza kiedy ogląda się figurki, które miały służyć zdobieniu domów i jednocześnie stały się znakiem rozpoznawczym twórców. „Asteroid i półkotapczan” to sentymentalna podróż w przeszłość, podróż pełna zachwytów i odkrywania na nowo tego, co kiedyś funkcjonowało w bliskiej perspektywie. Katarzyna Jasiołek dzieli się z odbiorcami swoją pasją – i to najważniejsze.
Job, Derrib: Yakari i obcy
Egmont, Warszawa 2020.
Ptak z problemem
Wprawdzie nie wolno się śmiać z czyjegoś nieszczęścia, jednak w przypadku „obcego” z komiksu „Yakari i obcy” komizm wpisany jest w fabułę. Mały bohater, Indianin, tym razem ratuje z opresji pelikana, który przyfrunął nad jego wioskę – i sam sobie nie da rady. Musi łowić ryby, żeby coś jeść, tymczasem jest okropnie przeziębiony. Non stop kicha, a odgłosy przez niego wydawane płoszą zwierzynę i budzą w środku nocy wszystkich w najbliższej okolicy. Pelikan zdaje sobie sprawę z uciążliwości choroby, ale nic nie może na to poradzić, zdany jest na łaskę nowych znajomych. I nawet jeśli kolejne grupy zwierząt odetną się od bohatera, Yakari nie zostawi go w potrzebie. Będzie obmyślał coraz to nowe plany działania, żeby tylko wyleczyć chorego ptaka. Bo Yakari jest dzielny, pomysłowy i dobry. Job i Derrib na początku lat osiemdziesiątych XX wieku stworzyli historyjkę, która do dzisiaj wyzwalać może śmiech. Przesłania są tu jasne i przejrzyste, a dowcipy – trafią do najmłodszych. Warto też zaznaczyć, że w budzeniu śmiechu dużą rolę pełni strona graficzna: część żartów przeniesiona została bezpośrednio do kadrów, do min i postaw bohaterów, tak, że oglądające książkę dzieci docenią kreskówkowe niemal zabawy.
Yakari musi rozwiązać niejeden problem. Wydry męczą się łowieniem ryb dla nienasyconego gościa, szałas potów – znakomita kuracja na przeziębienie – można zastosować raz i jeśli nie przyniesie spodziewanych efektów, trzeba szukać kolejnego sposobu na ratunek. Przydadzą się bohaterowie, których Yakari poznał przy okazji wcześniejszych przygód, nikogo nie zdziwią odesłania do poprzednich części komiksu – zwłaszcza że mali odbiorcy z pewnością zechcą się dowiedzieć, skąd u Indianina komitywa z niedźwiedziem. Yakari stanie też przed koniecznością opowiedzenia się za nowym przybyszem a dotychczasowymi kompanami – takie ultimatum postawi mu jedna z grup zwierząt. Bo chociaż chęć niesienia pomocy jest w leśnych stworzeniach silniejsza nawet niż u ludzi, bohaterowie mają swoje ograniczone możliwości i siły – nie zawsze uda im się pogodzić własne interesy z tym, czego potrzebuje nowy.
Sytuacja pelikana nie jest godna pozazdroszczenia, nawet mimo troskliwej opieki. Mały Piorun pomaga jak może, Yakari podąża w górę rzeki, żeby ocalić obcego – po drodze spotykają wiele postaci, a każde spotkanie to wyzwanie. Z reguły – zabawne. Już sam przerysowany obraz kichającego jak z procy pelikana będzie budził śmiech maluchów, a przekomarzań i komplikacji jest tu na tyle dużo, że każdy znajdzie jakąś, która wyjątkowo go rozbawi. Job i Derrib tym razem mogą nawet rozśmieszyć dorosłych – mają szereg pomysłów i wiedzą, jak prezentować sytuacje, by wydobyć z nich cały potencjał. Opowieść „Yakari i obcy” to bardzo udany komiks dla najmłodszych.
Ptak z problemem
Wprawdzie nie wolno się śmiać z czyjegoś nieszczęścia, jednak w przypadku „obcego” z komiksu „Yakari i obcy” komizm wpisany jest w fabułę. Mały bohater, Indianin, tym razem ratuje z opresji pelikana, który przyfrunął nad jego wioskę – i sam sobie nie da rady. Musi łowić ryby, żeby coś jeść, tymczasem jest okropnie przeziębiony. Non stop kicha, a odgłosy przez niego wydawane płoszą zwierzynę i budzą w środku nocy wszystkich w najbliższej okolicy. Pelikan zdaje sobie sprawę z uciążliwości choroby, ale nic nie może na to poradzić, zdany jest na łaskę nowych znajomych. I nawet jeśli kolejne grupy zwierząt odetną się od bohatera, Yakari nie zostawi go w potrzebie. Będzie obmyślał coraz to nowe plany działania, żeby tylko wyleczyć chorego ptaka. Bo Yakari jest dzielny, pomysłowy i dobry. Job i Derrib na początku lat osiemdziesiątych XX wieku stworzyli historyjkę, która do dzisiaj wyzwalać może śmiech. Przesłania są tu jasne i przejrzyste, a dowcipy – trafią do najmłodszych. Warto też zaznaczyć, że w budzeniu śmiechu dużą rolę pełni strona graficzna: część żartów przeniesiona została bezpośrednio do kadrów, do min i postaw bohaterów, tak, że oglądające książkę dzieci docenią kreskówkowe niemal zabawy.
Yakari musi rozwiązać niejeden problem. Wydry męczą się łowieniem ryb dla nienasyconego gościa, szałas potów – znakomita kuracja na przeziębienie – można zastosować raz i jeśli nie przyniesie spodziewanych efektów, trzeba szukać kolejnego sposobu na ratunek. Przydadzą się bohaterowie, których Yakari poznał przy okazji wcześniejszych przygód, nikogo nie zdziwią odesłania do poprzednich części komiksu – zwłaszcza że mali odbiorcy z pewnością zechcą się dowiedzieć, skąd u Indianina komitywa z niedźwiedziem. Yakari stanie też przed koniecznością opowiedzenia się za nowym przybyszem a dotychczasowymi kompanami – takie ultimatum postawi mu jedna z grup zwierząt. Bo chociaż chęć niesienia pomocy jest w leśnych stworzeniach silniejsza nawet niż u ludzi, bohaterowie mają swoje ograniczone możliwości i siły – nie zawsze uda im się pogodzić własne interesy z tym, czego potrzebuje nowy.
Sytuacja pelikana nie jest godna pozazdroszczenia, nawet mimo troskliwej opieki. Mały Piorun pomaga jak może, Yakari podąża w górę rzeki, żeby ocalić obcego – po drodze spotykają wiele postaci, a każde spotkanie to wyzwanie. Z reguły – zabawne. Już sam przerysowany obraz kichającego jak z procy pelikana będzie budził śmiech maluchów, a przekomarzań i komplikacji jest tu na tyle dużo, że każdy znajdzie jakąś, która wyjątkowo go rozbawi. Job i Derrib tym razem mogą nawet rozśmieszyć dorosłych – mają szereg pomysłów i wiedzą, jak prezentować sytuacje, by wydobyć z nich cały potencjał. Opowieść „Yakari i obcy” to bardzo udany komiks dla najmłodszych.
Subskrybuj:
Posty (Atom)