Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Druga przeszłość
Allie Larkin odwołuje się do bardziej ukrytego marzenia niż sen o Kopciuszku. Swojej bohaterce Jenny pozwala przez pewien czas żyć alternatywnym życiem. I nie jest to wcale scenariusz z powieści fantasy, a ze zwykłej optymistycznej (wbrew wszystkiemu) obyczajówki. Jenny, która kiedyś marzyła o malowaniu, ugrzęzła w firmie PR i cierpliwie znosi to, co przyniosło jej życie. Historia zaczyna się boleśnie konwencjonalnie: bohaterka czeka na oświadczyny i opracowuje w myślach własne reakcje. Wszyscy poza nią wiedzą, że do spodziewanego wydarzenia nie dojdzie. I to ostatni moment w książce, kiedy Larkin prowadzi opowieść według schematu. Od rozczarowania historia się zaczyna. Potem Jenny zyskuje od losu szansę. Dość dziwną.
Młoda kobieta ze złamanym sercem wyjeżdża w zastępstwie na biznesowe szkolenie. W hotelu serdecznie wita się z nią Myra, dawna klasowa przyjaciółka. Wprawdzie Jenny żadnej Myry nie zna, ale nie prostuje pomyłki. Próbuje się dopasować do powszechnego wyobrażenia Jessie Morgan, oczekiwanej na zjeździe klasowym. Poznaje jej przyjaciół (uczucie, za którym od zawsze tęskniła) i jej byłą miłość. Wprowadza się do zgranej paczki i najlepiej jak potrafi odgrywa rolę Jessie. Przy okazji stara się też przejąć jej wyraźnie przebojowy charakter i dokonać tak potrzebnych w swoim życiu zmian. I wreszcie naprawić relacje z przeszłości.
Wśród zżytych ze sobą ludzi po trzynastu latach rzekomej rozłąki Jenny-Jessie ma szansę dotrwać do końca maskarady. W swoim-nieswoim nowym życiu uzupełnia wspomnienia i uczucia o wartości, których nie mogła otrzymać dawniej. Pilnuje, żeby nie popełniać gaf, ale nawet drobne wpadki da się zatuszować w serdecznym i wyrozumiałym środowisku. Z przyjaciółmi (których dopiero co poznała) Jenny przeżywa młodość po raz drugi. „Zrządzenie losu” to powieść oparta na udanym pomyśle i poprowadzona tak, żeby nie trzeba się było zastanawiać nad sensem postaw bohaterki. Odbiorczynie wpadają w świat, za którym nie tylko Jenny tęskniła – ten świat wyraźnie przegrywa ze zwyczajnością. Tu nie ma rozpadających się związków, rodzice-alkoholicy tracą na znaczeniu (podobnie jak rozhisteryzowane matki), we wzajemnych relacjach króluje zrozumienie i akceptacja. Tego środowiska nie chce się opuszczać, Larkin wyczarowała prawdziwy azyl.
Jenny nowe wcielenie zaczyna od zera: z dala od domu, pracy i byłego faceta, bez własnych ciuchów. Jedynie oszczędności (na wymarzony dom) zachowuje i może wykorzystać na metamorfozę. Zmienia absolutnie wszystko, dokonując niemal rytualnego oczyszczenia. Stopniowo wprowadza odbiorczynie w swoją historię, równolegle włączając je w losy paczki Jessie. Stare życie pełne jest trosk i nawarstwiających się problemów. Nowe kusi brakiem odpowiedzialności i zabawą – ale nie tylko. Jenny może dać się poznać inaczej niż do tej pory. Cała ta powieść ma sporo zalet. Napisana jest z humorem i wprowadzanymi niezłymi rozwiązaniami, przywołuje wprawdzie dość stereotypowe sylwetki bohaterów – ale nie są to papierowe postacie, raczej ucieleśnienie marzeń i nadziei niezrealizowanych w młodości Jenny. Obfituje w niespodzianki i zapewnia dystans od codzienności – Jenny może niemal bez konsekwencji szaleć, bo tego oczekuje po niej grupa. Allie Larkin unika sentymentów, nawet kiedy wprowadza do książki trudniejsze zagadnienia. Nie zapewnia cukierkowej fabuły, za to lubi swoich bohaterów – a to przekłada się na klimat opowieści. „Zrządzenie losu” nie należy do typowych obyczajówek: zawiera szereg zgrabnych obrazków, które spodobają się nawet wymagającym czytelniczkom. To lekka, sprawnie napisana historia bogata w tajemnice i przypadki, a przy tym rozwijająca się naturalnie i bez zastrzeżeń. Tą książką Allie Larkin zyska dość szybko wiele fanek.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
czwartek, 30 kwietnia 2015
Beata Ostrowicka: Elementarz
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Lekcja czytania
To piękne, jak można dać się wciągnąć w „Elementarz”. U Beaty Ostrowickiej powracają te wszystkie cechy dobrych czytanek, które doceniało się w dzieciństwie. Autorka stylistycznie nawiązuje do klasyki pierwszych dziecięcych lektur z podręczników, proponuje maluchom książkę, której w procesie edukacji nie sposób pominąć. „Elementarz” w dodatku rośnie razem z odbiorcą – i towarzyszy mu nie tylko podczas poznawania liter, ale i podczas odkrywania przyjemności czytania. To książka, jakiej na rynku wydawniczym brakowało: rzeczywisty podręcznik czytania, dostarczający rozrywki i trafiający w potrzeby najmłodszych (oraz ich rodziców”). Z „Elementarzem” nie trzeba się bać, że dziecko nie polubi książek. Szybko odkryje zalety literatury, a przy okazji uniknie też problemów z nauką rozpoznawania liter.
„Elementarz” rozpoczyna się krótkim przedstawieniem bohaterów. O tyle nietypowym, że nawiązującym do historyjek obrazkowych. Na ilustracjach Katarzyny Kołodziej pojawiają się ciekawe dla dziecka obyczajowe scenki, a niektóre elementy rysunków zyskują swoje podpisy. W tych podpisach znajdują się nazwy przedmiotów (obraz, jabłko czy namiot), wykrzyknienia (ładnie! hop hop!) i imiona postaci (Lenka, Itek). To okazja do poznawania liter, wyłapywania przez malucha skojarzeń dźwiękowych i znaków, a także do porównywania wyrazów traktowanych jak „obrazki” (czytanie metodą globalną przyświeca idei „Elementarza”). Maluchy mają opowiadać oglądane sytuacje – nieprzypadkowo tom nawiązuje do serii Poczytaj mi, mamo – tu w wersji Poczytam ci, mamo. Opowiadanie treści obrazków staje się wstępem do prawdziwego czytania. Najmłodsi rozwijają słownictwo i uruchamiają wyobraźnię, tworząc własne minifabułki.
Drugim krokiem są tekstowe wyliczanki: proste zdania lub równoważniki zdań, jeszcze bez dwuznaków w obrębie słów. Tu Ostrowicka znajduje miejsce na silne emocje, dziecięce radości i dowcipy. Pojawi się piesek z plasteliny (który ma ogonek z patyka), balony na festynie i malowanie farbami. Dzieje się wiele, a wszystko kilkulatki znać mogą z własnego doświadczenia. Ostrowicka zdradza zrozumienie dla maluchów: wie, że dziecko – w odróżnieniu od mamy – może być zafascynowane plamami na oknie.
Niepostrzeżenie czytanki stają się coraz dłuższe (i bogatsze w zróżnicowane głoski) – ale nie zmienia się ich wewnętrzne tempo. Zawsze autorka proponuje coś, co od pierwszych słów intryguje małych odbiorców, szuka oryginalnych zachwytów i tematów niby prostych, a jednak odświętnych w tym ujęciu. Tu odbiorcy razem z bohaterami przeżywają rozmaite spotkania, zabawy, a nawet kłótnie. Ta książkowa zwyczajność przypomina codzienność czytelników, ale też prezentuje jej bogactwo i ogrom możliwości. Ostatnim etapem czytania w „Elementarzu” są rozbudowane fabularnie historie – niezbyt długie, ale też i nie „dziecięce”, tak, żeby maluchy poznawały sens sięgania po książki. Od czasu do czasu autorka proponuje jeszcze zabawy: do tekstów wprowadza piktogramy, małe rysunki zamiast konkretnych słów. To urozmaica naukę czytania.
Katarzyna Kołodziej zapełnia strony „Elementarza” roześmianymi szczerbatymi dziećmi, ich zwierzętami, zabawkami i przebraniami: strona graficzna zachęca do zapoznawania się z treścią tomu (lub do wymyślania własnych wersji fabuły). Jest tu kolorowo i ciekawie, sympatycznie i wesoło – tak powinna wyglądać lekcja czytania. „Elementarz” to książka, z której nauczyciele i rodzice będą mieć sporo pożytku. Beata Ostrowicka uczy najmłodszych, jak pokochać czytanie – jej opowiastki są zgrabne i dostosowane do wieku odbiorców, a do tego klasyczne w duchu – co sprawia, że nie zestarzeją się zbyt szybko. To książka idealna na pierwszą lekturę.
Lekcja czytania
To piękne, jak można dać się wciągnąć w „Elementarz”. U Beaty Ostrowickiej powracają te wszystkie cechy dobrych czytanek, które doceniało się w dzieciństwie. Autorka stylistycznie nawiązuje do klasyki pierwszych dziecięcych lektur z podręczników, proponuje maluchom książkę, której w procesie edukacji nie sposób pominąć. „Elementarz” w dodatku rośnie razem z odbiorcą – i towarzyszy mu nie tylko podczas poznawania liter, ale i podczas odkrywania przyjemności czytania. To książka, jakiej na rynku wydawniczym brakowało: rzeczywisty podręcznik czytania, dostarczający rozrywki i trafiający w potrzeby najmłodszych (oraz ich rodziców”). Z „Elementarzem” nie trzeba się bać, że dziecko nie polubi książek. Szybko odkryje zalety literatury, a przy okazji uniknie też problemów z nauką rozpoznawania liter.
„Elementarz” rozpoczyna się krótkim przedstawieniem bohaterów. O tyle nietypowym, że nawiązującym do historyjek obrazkowych. Na ilustracjach Katarzyny Kołodziej pojawiają się ciekawe dla dziecka obyczajowe scenki, a niektóre elementy rysunków zyskują swoje podpisy. W tych podpisach znajdują się nazwy przedmiotów (obraz, jabłko czy namiot), wykrzyknienia (ładnie! hop hop!) i imiona postaci (Lenka, Itek). To okazja do poznawania liter, wyłapywania przez malucha skojarzeń dźwiękowych i znaków, a także do porównywania wyrazów traktowanych jak „obrazki” (czytanie metodą globalną przyświeca idei „Elementarza”). Maluchy mają opowiadać oglądane sytuacje – nieprzypadkowo tom nawiązuje do serii Poczytaj mi, mamo – tu w wersji Poczytam ci, mamo. Opowiadanie treści obrazków staje się wstępem do prawdziwego czytania. Najmłodsi rozwijają słownictwo i uruchamiają wyobraźnię, tworząc własne minifabułki.
Drugim krokiem są tekstowe wyliczanki: proste zdania lub równoważniki zdań, jeszcze bez dwuznaków w obrębie słów. Tu Ostrowicka znajduje miejsce na silne emocje, dziecięce radości i dowcipy. Pojawi się piesek z plasteliny (który ma ogonek z patyka), balony na festynie i malowanie farbami. Dzieje się wiele, a wszystko kilkulatki znać mogą z własnego doświadczenia. Ostrowicka zdradza zrozumienie dla maluchów: wie, że dziecko – w odróżnieniu od mamy – może być zafascynowane plamami na oknie.
Niepostrzeżenie czytanki stają się coraz dłuższe (i bogatsze w zróżnicowane głoski) – ale nie zmienia się ich wewnętrzne tempo. Zawsze autorka proponuje coś, co od pierwszych słów intryguje małych odbiorców, szuka oryginalnych zachwytów i tematów niby prostych, a jednak odświętnych w tym ujęciu. Tu odbiorcy razem z bohaterami przeżywają rozmaite spotkania, zabawy, a nawet kłótnie. Ta książkowa zwyczajność przypomina codzienność czytelników, ale też prezentuje jej bogactwo i ogrom możliwości. Ostatnim etapem czytania w „Elementarzu” są rozbudowane fabularnie historie – niezbyt długie, ale też i nie „dziecięce”, tak, żeby maluchy poznawały sens sięgania po książki. Od czasu do czasu autorka proponuje jeszcze zabawy: do tekstów wprowadza piktogramy, małe rysunki zamiast konkretnych słów. To urozmaica naukę czytania.
Katarzyna Kołodziej zapełnia strony „Elementarza” roześmianymi szczerbatymi dziećmi, ich zwierzętami, zabawkami i przebraniami: strona graficzna zachęca do zapoznawania się z treścią tomu (lub do wymyślania własnych wersji fabuły). Jest tu kolorowo i ciekawie, sympatycznie i wesoło – tak powinna wyglądać lekcja czytania. „Elementarz” to książka, z której nauczyciele i rodzice będą mieć sporo pożytku. Beata Ostrowicka uczy najmłodszych, jak pokochać czytanie – jej opowiastki są zgrabne i dostosowane do wieku odbiorców, a do tego klasyczne w duchu – co sprawia, że nie zestarzeją się zbyt szybko. To książka idealna na pierwszą lekturę.
środa, 29 kwietnia 2015
Zofia Stanecka: Damą być. Jak ubrać się i zachować w różnych sytuacjach
Egmont, Warszawa 2015.
Wskazówki
To bycie damą w wersji Zofii Staneckiej wiąże się z problemami, jakie sprawiają dzieci. Większość mam chciałaby widzieć swoje córki grzeczne, czyste i schludne, tymczasem kilkulatki wolą raczej szalone zabawy, taplanie się w błocie i zabawne przebrania. Stanecka próbuje w dowcipnej książce pogodzić księżniczkowe maniery proponowane przez troskliwe mamy – oraz dziecięcą spontaniczność. „Damą być” to nie tyle wesoły poradnik prezentujący zasady savoir-vivre’u co zestaw zgrabnych opowiadań, które pomogą maluchom zrozumieć wymagania stawiane przez rodziców.
Dwie siostry z tej publikacji są swoimi przeciwieństwami. Jula chciałaby być postrzegana jako dama. Bardzo uważa na to, co mówi i w co się ubiera. To osoba, którą najbardziej zachwycać będą idealne bajkowe księżniczki. Jula zamierza być małą damą, elegancką i dystyngowaną w każdej sytuacji. Nie pozwala sobie na infantylne zachowania. Zupełnie inaczej niż Pola. Pola uwielbia swoje przebranie tygrysa, nigdy nie wie, jak się zachować i co na siebie włożyć (jeśli okoliczności nie pozwalają na przebranie się za tygrysa), a do tego uwielbia wszelkie brudne i hałaśliwe zabawy. Pola jest typowym dzieckiem – i wydaje się z tego powodu całkiem szczęśliwa. Jednak czasami mama i siostra wywierają na niej dużą presję.
Dziewczynki dowiadują się, jakie stroje obowiązują na urodzinach, na balu, w teatrze, na spacerze i na plaży, w jesieni, w zimie czy… na nocleg poza domem. Za każdym razem ktoś musi pilnować, żeby nie popełniały głupstw, nie ośmieszały się i nie przesadzały. Stanecka podpowiada też rodzicom, że na przykład kostiumy na bal uszyć można z ubrań kupionych za grosze w sklepach z odzieżą używaną. Większą uwagę niż na stosowność stroju zwraca autorka na schludność. Tłumaczy dzieciom, że ubrania – zwłaszcza te wyjściowe – nie powinny być brudne czy podarte. Wszystko to stanowi dodatek do ciekawych dla dzieci rodzajowych scenek z codziennego życia.
Każdy rozdział kończy się ilustracyjnym rozkładówkowym podsumowaniem. Tu proste rysunki przedstawiają różne rodzaje ubrań odpowiednich do okoliczności (i dziecięcych), przywołują też małe bohaterki. Hasła zamieszczone pomiędzy obrazkami głoszą o powinnościach dzisiejszych małych dam (lub o tradycjach), ale wplecione w nie zostały także dowcipne wskazówki. Część z nich pomoże rodzicom w wychowywaniu pociech („Dama nie siusia na środku ścieżki”), część zawiera prawdziwe pouczenia, a część stanowi przyzwolenie na dziecięcość („Dama nawet po łóżkach skacze zwinnie i elegancko”).
Zofia Stanecka o byciu damą pisze z uśmiechem (a Marta Ruszkowska uzupełnia to o humor obrazkowy). Nie chodzi tu o wychowywanie małych snobek czy modelek – ale dzięki tak skonstruowanej historii autorka może wytłumaczyć odbiorczyniom, jak mają się zachować. Nie walczy z naturą dzieci, ale parę razy daje dobry przykład. Stanecka wspiera rodziców w wyjaśnianiu podstawowych kwestii, a przy okazji gwarantuje dzieciom ciekawą i komiczną lekturę. Bycie damą nigdy nie jest prostą sprawą – ale z książką Zofii Staneckiej będzie to łatwiejsze. Ta publikacja zachwyci małe dziewczynki, także ze względu na opisywaną codzienność bohaterek. Pola i Jula przecież nie tylko dyskutują o strojach, ale przeżywają też sporo przygód dostępnych odbiorczyniom bez większego wysiłku. To sprawia, że lektura cieszyć się będzie jeszcze większym powodzeniem.
Wskazówki
To bycie damą w wersji Zofii Staneckiej wiąże się z problemami, jakie sprawiają dzieci. Większość mam chciałaby widzieć swoje córki grzeczne, czyste i schludne, tymczasem kilkulatki wolą raczej szalone zabawy, taplanie się w błocie i zabawne przebrania. Stanecka próbuje w dowcipnej książce pogodzić księżniczkowe maniery proponowane przez troskliwe mamy – oraz dziecięcą spontaniczność. „Damą być” to nie tyle wesoły poradnik prezentujący zasady savoir-vivre’u co zestaw zgrabnych opowiadań, które pomogą maluchom zrozumieć wymagania stawiane przez rodziców.
Dwie siostry z tej publikacji są swoimi przeciwieństwami. Jula chciałaby być postrzegana jako dama. Bardzo uważa na to, co mówi i w co się ubiera. To osoba, którą najbardziej zachwycać będą idealne bajkowe księżniczki. Jula zamierza być małą damą, elegancką i dystyngowaną w każdej sytuacji. Nie pozwala sobie na infantylne zachowania. Zupełnie inaczej niż Pola. Pola uwielbia swoje przebranie tygrysa, nigdy nie wie, jak się zachować i co na siebie włożyć (jeśli okoliczności nie pozwalają na przebranie się za tygrysa), a do tego uwielbia wszelkie brudne i hałaśliwe zabawy. Pola jest typowym dzieckiem – i wydaje się z tego powodu całkiem szczęśliwa. Jednak czasami mama i siostra wywierają na niej dużą presję.
Dziewczynki dowiadują się, jakie stroje obowiązują na urodzinach, na balu, w teatrze, na spacerze i na plaży, w jesieni, w zimie czy… na nocleg poza domem. Za każdym razem ktoś musi pilnować, żeby nie popełniały głupstw, nie ośmieszały się i nie przesadzały. Stanecka podpowiada też rodzicom, że na przykład kostiumy na bal uszyć można z ubrań kupionych za grosze w sklepach z odzieżą używaną. Większą uwagę niż na stosowność stroju zwraca autorka na schludność. Tłumaczy dzieciom, że ubrania – zwłaszcza te wyjściowe – nie powinny być brudne czy podarte. Wszystko to stanowi dodatek do ciekawych dla dzieci rodzajowych scenek z codziennego życia.
Każdy rozdział kończy się ilustracyjnym rozkładówkowym podsumowaniem. Tu proste rysunki przedstawiają różne rodzaje ubrań odpowiednich do okoliczności (i dziecięcych), przywołują też małe bohaterki. Hasła zamieszczone pomiędzy obrazkami głoszą o powinnościach dzisiejszych małych dam (lub o tradycjach), ale wplecione w nie zostały także dowcipne wskazówki. Część z nich pomoże rodzicom w wychowywaniu pociech („Dama nie siusia na środku ścieżki”), część zawiera prawdziwe pouczenia, a część stanowi przyzwolenie na dziecięcość („Dama nawet po łóżkach skacze zwinnie i elegancko”).
Zofia Stanecka o byciu damą pisze z uśmiechem (a Marta Ruszkowska uzupełnia to o humor obrazkowy). Nie chodzi tu o wychowywanie małych snobek czy modelek – ale dzięki tak skonstruowanej historii autorka może wytłumaczyć odbiorczyniom, jak mają się zachować. Nie walczy z naturą dzieci, ale parę razy daje dobry przykład. Stanecka wspiera rodziców w wyjaśnianiu podstawowych kwestii, a przy okazji gwarantuje dzieciom ciekawą i komiczną lekturę. Bycie damą nigdy nie jest prostą sprawą – ale z książką Zofii Staneckiej będzie to łatwiejsze. Ta publikacja zachwyci małe dziewczynki, także ze względu na opisywaną codzienność bohaterek. Pola i Jula przecież nie tylko dyskutują o strojach, ale przeżywają też sporo przygód dostępnych odbiorczyniom bez większego wysiłku. To sprawia, że lektura cieszyć się będzie jeszcze większym powodzeniem.
wtorek, 28 kwietnia 2015
Dominik Strzelec: Odlotowy ogród
Znak, Kraków 2015.
Marzenie o ogrodzie
Dominik Strzelec nie patyczkuje się z czytelnikami, którzy nie są pewni swoich celów i nie potrafią się zdecydować na spełnienie marzeń o własnym ogrodzie. Przy tym autorze wszystko staje się zadziwiająco proste. Tom „Odlotowy ogród” to publikacja, która uzupełnia „kwiatowe” porady i wskazówki dotyczące uprawy roślin. Dla Strzelca to informacje drugorzędne: owszem, wprowadza do książki kalendarz ogrodnika czy zestawy efektownych roślin z krótkimi opisami cech charakterystycznych, ale zajmuje się raczej „techniczną” stroną zagospodarowania własnego kawałka ziemi: rozwiewa wątpliwości, na które w innych publikacjach nawet nie byłoby miejsca, a do tego pozwala odbiorcom uczyć się na swoich błędach. Co pewien czas w wyodrębnionych graficznie akapitach zwierza się z nieudanych decyzji, prywatnych ogrodowych walk i niepowodzeń.
Strzelec to autor stanowczy. Proponuje czytelnikom własną wizję prac ogrodowych i nie zajmuje się alternatywami. Opisuje tylko metody, które sam stosuje – przedstawia zatem sprawdzone porady i może być traktowany jako autorytet (a że to autor znany z telewizyjnych programów o ogrodnictwie, części odbiorców to wystarczy). W narracji Strzelec jest ironiczny, a czasem nawet złośliwy, bezkompromisowy i konkretny. Jedynym ozdobnikiem stylu będą tu humorystyczne wstawki, które przybliżają tom do… gawędy. Dominik Strzelec zachowuje się w tej książce jak przed kamerami: stara się brylować, błyszczeć dowcipem i zatrzymać odbiorców już na poziomie formy tekstu. Ci, którzy wolą narracyjny obiektywizm i encyklopedyczne notki, szybko odłożą lekturę. Strzelec zwraca się do tych, którzy lubią swobodny ton, indywidualne wskazówki i odważne komentarze. Tej książki nie da się przerobić na nudny poradnik w klasycznym stylu.
„Odlotowy ogród” wyręcza w podejmowaniu decyzji odbiorców zdecydowanych przejść od ogrodowej teorii do praktyki. Autor tłumaczy między innymi, jak wybrać ogrodzenie, z której strony wybudować taras i jak dostosować hobby do własnych możliwości. Wie doskonale, że nie da się osiągnąć olśniewających efektów bez wysiłku, tłumaczy zatem, jak uniknąć późniejszych rozczarowań. Doradza w kwestii ścieżek i oczek wodnych (fontann, rzeczek i innych ogrodowych atrakcji), pisze, jak organizować przestrzeń, a nawet wylicza wady i zalety różnych nawierzchni. Osobno zajmuje się tematem balkonów i tarasów, co sprawia, że z jego publikacji będzie mogło skorzystać więcej osób. Nie ukrywa przed odbiorcami tematu szkodników i chorób roślin – i zwłaszcza tu objawia się piętno indywidualnego stylu: nie wszyscy zaakceptują proponowane metody walki o zdrowy ogród.
Strzelec pozwala sobie uświadomić wiele rzeczy jeszcze przed przystąpieniem do właściwej pracy w ogrodzie. Rozbudowuje i uzupełnia tę część wywodów, która zwykle otwiera ogrodnicze publikacje i traktowana jest jako nieciekawy ale konieczny wstęp. Tu zyskuje uzasadnienie i przyda się odbiorcom. Pomoże w dokonywaniu istotnych wyborów i nie pozostawi niczego przypadkowi. Strzelec chce, żeby czytelnicy mogli się cieszyć swoimi ogrodami – zna też podstawowe wątpliwości czy błędy początkujących – i temu tematowi poświęca sporo miejsca. „Odlotowy ogród” to lektura przydatna jeszcze zanim zacznie się planować założenie ogródka. Specyficzny styl narracji w połączeniu z kąśliwym poczuciem humoru oraz pewnością siebie autora sprawia, że drobny tom „Odlotowy ogród” można też przeczytać z ciekawości, a nie z uwagi na zestaw fachowych podpowiedzi. Ta książka znajdzie odbiorców nie tylko wśród fanów telewizyjnego programu.
Marzenie o ogrodzie
Dominik Strzelec nie patyczkuje się z czytelnikami, którzy nie są pewni swoich celów i nie potrafią się zdecydować na spełnienie marzeń o własnym ogrodzie. Przy tym autorze wszystko staje się zadziwiająco proste. Tom „Odlotowy ogród” to publikacja, która uzupełnia „kwiatowe” porady i wskazówki dotyczące uprawy roślin. Dla Strzelca to informacje drugorzędne: owszem, wprowadza do książki kalendarz ogrodnika czy zestawy efektownych roślin z krótkimi opisami cech charakterystycznych, ale zajmuje się raczej „techniczną” stroną zagospodarowania własnego kawałka ziemi: rozwiewa wątpliwości, na które w innych publikacjach nawet nie byłoby miejsca, a do tego pozwala odbiorcom uczyć się na swoich błędach. Co pewien czas w wyodrębnionych graficznie akapitach zwierza się z nieudanych decyzji, prywatnych ogrodowych walk i niepowodzeń.
Strzelec to autor stanowczy. Proponuje czytelnikom własną wizję prac ogrodowych i nie zajmuje się alternatywami. Opisuje tylko metody, które sam stosuje – przedstawia zatem sprawdzone porady i może być traktowany jako autorytet (a że to autor znany z telewizyjnych programów o ogrodnictwie, części odbiorców to wystarczy). W narracji Strzelec jest ironiczny, a czasem nawet złośliwy, bezkompromisowy i konkretny. Jedynym ozdobnikiem stylu będą tu humorystyczne wstawki, które przybliżają tom do… gawędy. Dominik Strzelec zachowuje się w tej książce jak przed kamerami: stara się brylować, błyszczeć dowcipem i zatrzymać odbiorców już na poziomie formy tekstu. Ci, którzy wolą narracyjny obiektywizm i encyklopedyczne notki, szybko odłożą lekturę. Strzelec zwraca się do tych, którzy lubią swobodny ton, indywidualne wskazówki i odważne komentarze. Tej książki nie da się przerobić na nudny poradnik w klasycznym stylu.
„Odlotowy ogród” wyręcza w podejmowaniu decyzji odbiorców zdecydowanych przejść od ogrodowej teorii do praktyki. Autor tłumaczy między innymi, jak wybrać ogrodzenie, z której strony wybudować taras i jak dostosować hobby do własnych możliwości. Wie doskonale, że nie da się osiągnąć olśniewających efektów bez wysiłku, tłumaczy zatem, jak uniknąć późniejszych rozczarowań. Doradza w kwestii ścieżek i oczek wodnych (fontann, rzeczek i innych ogrodowych atrakcji), pisze, jak organizować przestrzeń, a nawet wylicza wady i zalety różnych nawierzchni. Osobno zajmuje się tematem balkonów i tarasów, co sprawia, że z jego publikacji będzie mogło skorzystać więcej osób. Nie ukrywa przed odbiorcami tematu szkodników i chorób roślin – i zwłaszcza tu objawia się piętno indywidualnego stylu: nie wszyscy zaakceptują proponowane metody walki o zdrowy ogród.
Strzelec pozwala sobie uświadomić wiele rzeczy jeszcze przed przystąpieniem do właściwej pracy w ogrodzie. Rozbudowuje i uzupełnia tę część wywodów, która zwykle otwiera ogrodnicze publikacje i traktowana jest jako nieciekawy ale konieczny wstęp. Tu zyskuje uzasadnienie i przyda się odbiorcom. Pomoże w dokonywaniu istotnych wyborów i nie pozostawi niczego przypadkowi. Strzelec chce, żeby czytelnicy mogli się cieszyć swoimi ogrodami – zna też podstawowe wątpliwości czy błędy początkujących – i temu tematowi poświęca sporo miejsca. „Odlotowy ogród” to lektura przydatna jeszcze zanim zacznie się planować założenie ogródka. Specyficzny styl narracji w połączeniu z kąśliwym poczuciem humoru oraz pewnością siebie autora sprawia, że drobny tom „Odlotowy ogród” można też przeczytać z ciekawości, a nie z uwagi na zestaw fachowych podpowiedzi. Ta książka znajdzie odbiorców nie tylko wśród fanów telewizyjnego programu.
poniedziałek, 27 kwietnia 2015
Agnieszka Sowińska: Przekroje. Owoce i warzywa
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
W środku jabłka
Gdyby takie nazwy pojawiały się w tekstach poza podręcznikami, dzieci najchętniej omijałyby je wzrokiem. Zapamiętanie fosforu, związków zasadowych czy sulforafanów z pewnością nie należy do przyjemności. Albo – nie należało, aż do tomiku „Przekroje. Owoce i warzywa”, pomysłowej książki obrazkowej Agnieszki Sowińskiej. Tutaj o Błonniku, Pektynie, Witaminach czy Potasie czyta się tylko raz, w krótkim przedstawieniu licznych bohaterów. Każdy zaprezentowany jest jako mały i sympatyczny stworek (co odrobinę przywodzi na myśl filmy animowane „Był sobie człowiek”) i scharakteryzowany w jednym dowcipnym akapicie. Scharakteryzowany antropomorficznie, nie biologicznie. I tak na przykład Witamina B ślęczy nad książkami, Kwas foliowy jest bardzo rodzinny, a Wapń – zasadniczy i opanowany. Cechy charakteru postaci dominują (i skrywają w sobie wskazówki dotyczące działania na organizm), ale budzą też sympatię do małych bohaterów. Do tej prezentacji dochodzi edukacyjna rymowanka Agnieszki Frączek (tym razem nie robi większego wrażenia, bo elementy naukowe wymuszają tu inne rozwiązania niż podpowiadałaby wyobraźnia). Na kolejnych rozkładówkach pojawiają się już tylko (podpisane) owoce i warzywa w wersji, która nie kojarzy się z realizmem, a z bajką.
Owoce i warzywa u Sowińskiej są bowiem domkami. Dzieci otrzymują ich ilustracje na drzewach (lub w ziemi) – ale w przekroju. Mogą zajrzeć do rozmaitych mieszkań i pokoi i sprawdzić, co porabiają lokatorzy. Lokatorami są natomiast przedstawione na pierwszej stronie witaminy i inne „istoty”. Nie da się opowiedzieć, co dzieje się w domku, bez odwołań do profesjonalnych nazw. Maluchy nauczą się rozpoznawać poszczególne „stworki” i ich wpływ na organizm dzięki ciągłemu powracaniu do spisu bohaterów. Kilka takich powrotów zagwarantuje dobre zapamiętanie składników odżywczych i ich roli dla człowieka. Bohaterowie tymczasem nie przejmują się światem. Jedni walczą z zaglądającym do domku-śliwki robakiem, inni czytają przed snem, urządzają remonty lub przyjęcia, bawią się, czytają, biorą kąpiel lub pracują. Każdy owoc to kilka różnych mieszkań, każde mieszkanie pełne jest zajętych postaci. Do zadań małych odbiorców należeć będzie opisanie „akcji”, a i zrozumienie motywacji bohaterów. Każda rozkładówka przynosi inne spotkania, często ton nadają „nowi” – czyli ci, których nie było w poprzednich owocach i warzywach. Tak przygotowana książka uczy też dzieci sztuki opowiadania.
Rysunki przygotowane zostały z humorem i tak, żeby przypominać maluchom o ciekawostkach. Jeśli błonnik pęcznieje pod wpływem wody, można się spodziewać, że zostanie parę razy oblany. Przy owocach zaobserwować też da się rozmaite owady. Duże rysunki pełne są drobiazgów, składają się z mnóstwa szczegółów, miniaturowych kolorowych scenek. To sposób na przykucie do książki uwagi maluchów, ale też spore wyzwanie: nie wystarczy śledzić, co dzieje się w danym owocu, trzeba zagłębić się w sekrety jego mieszkańców i pilnie sprawdzać otoczenie. Ta zabawa przyniesie wiele korzyści. Uświadomi najmłodszym, jak ważne jest zdrowe odżywianie się. Dostarczy wiadomości z dziedziny biologii – i wdrukuje je w pamięć dzieci. Przyniesie rozrywkę i zajęcie na długi czas. Nauczy kilkulatki płynnego opowiadania o zastanych na ilustracjach faktach. Agnieszka Sowińska pokazuje możliwości tkwiące w książeczkach obrazkowych – nie powtarza bez przerwy nazw w zbyt tendencyjnych opowiadaniach: Zmusza dzieci, żeby samodzielnie poznawały sekrety warzyw i owoców, rozbudza ich ciekawość i przywołuje tematy rzadkie w literaturze czwartej. Tu bohaterowie pozwalają zajrzeć do ich mikroświata, oderwać się od nudy i przenieść do niemal bajkowej krainy, w której życie toczy się normalnie, a jednak bywa pasjonujące i ciekawe. „Przekroje. Owoce i warzywa” to oryginalna publikacja.
W środku jabłka
Gdyby takie nazwy pojawiały się w tekstach poza podręcznikami, dzieci najchętniej omijałyby je wzrokiem. Zapamiętanie fosforu, związków zasadowych czy sulforafanów z pewnością nie należy do przyjemności. Albo – nie należało, aż do tomiku „Przekroje. Owoce i warzywa”, pomysłowej książki obrazkowej Agnieszki Sowińskiej. Tutaj o Błonniku, Pektynie, Witaminach czy Potasie czyta się tylko raz, w krótkim przedstawieniu licznych bohaterów. Każdy zaprezentowany jest jako mały i sympatyczny stworek (co odrobinę przywodzi na myśl filmy animowane „Był sobie człowiek”) i scharakteryzowany w jednym dowcipnym akapicie. Scharakteryzowany antropomorficznie, nie biologicznie. I tak na przykład Witamina B ślęczy nad książkami, Kwas foliowy jest bardzo rodzinny, a Wapń – zasadniczy i opanowany. Cechy charakteru postaci dominują (i skrywają w sobie wskazówki dotyczące działania na organizm), ale budzą też sympatię do małych bohaterów. Do tej prezentacji dochodzi edukacyjna rymowanka Agnieszki Frączek (tym razem nie robi większego wrażenia, bo elementy naukowe wymuszają tu inne rozwiązania niż podpowiadałaby wyobraźnia). Na kolejnych rozkładówkach pojawiają się już tylko (podpisane) owoce i warzywa w wersji, która nie kojarzy się z realizmem, a z bajką.
Owoce i warzywa u Sowińskiej są bowiem domkami. Dzieci otrzymują ich ilustracje na drzewach (lub w ziemi) – ale w przekroju. Mogą zajrzeć do rozmaitych mieszkań i pokoi i sprawdzić, co porabiają lokatorzy. Lokatorami są natomiast przedstawione na pierwszej stronie witaminy i inne „istoty”. Nie da się opowiedzieć, co dzieje się w domku, bez odwołań do profesjonalnych nazw. Maluchy nauczą się rozpoznawać poszczególne „stworki” i ich wpływ na organizm dzięki ciągłemu powracaniu do spisu bohaterów. Kilka takich powrotów zagwarantuje dobre zapamiętanie składników odżywczych i ich roli dla człowieka. Bohaterowie tymczasem nie przejmują się światem. Jedni walczą z zaglądającym do domku-śliwki robakiem, inni czytają przed snem, urządzają remonty lub przyjęcia, bawią się, czytają, biorą kąpiel lub pracują. Każdy owoc to kilka różnych mieszkań, każde mieszkanie pełne jest zajętych postaci. Do zadań małych odbiorców należeć będzie opisanie „akcji”, a i zrozumienie motywacji bohaterów. Każda rozkładówka przynosi inne spotkania, często ton nadają „nowi” – czyli ci, których nie było w poprzednich owocach i warzywach. Tak przygotowana książka uczy też dzieci sztuki opowiadania.
Rysunki przygotowane zostały z humorem i tak, żeby przypominać maluchom o ciekawostkach. Jeśli błonnik pęcznieje pod wpływem wody, można się spodziewać, że zostanie parę razy oblany. Przy owocach zaobserwować też da się rozmaite owady. Duże rysunki pełne są drobiazgów, składają się z mnóstwa szczegółów, miniaturowych kolorowych scenek. To sposób na przykucie do książki uwagi maluchów, ale też spore wyzwanie: nie wystarczy śledzić, co dzieje się w danym owocu, trzeba zagłębić się w sekrety jego mieszkańców i pilnie sprawdzać otoczenie. Ta zabawa przyniesie wiele korzyści. Uświadomi najmłodszym, jak ważne jest zdrowe odżywianie się. Dostarczy wiadomości z dziedziny biologii – i wdrukuje je w pamięć dzieci. Przyniesie rozrywkę i zajęcie na długi czas. Nauczy kilkulatki płynnego opowiadania o zastanych na ilustracjach faktach. Agnieszka Sowińska pokazuje możliwości tkwiące w książeczkach obrazkowych – nie powtarza bez przerwy nazw w zbyt tendencyjnych opowiadaniach: Zmusza dzieci, żeby samodzielnie poznawały sekrety warzyw i owoców, rozbudza ich ciekawość i przywołuje tematy rzadkie w literaturze czwartej. Tu bohaterowie pozwalają zajrzeć do ich mikroświata, oderwać się od nudy i przenieść do niemal bajkowej krainy, w której życie toczy się normalnie, a jednak bywa pasjonujące i ciekawe. „Przekroje. Owoce i warzywa” to oryginalna publikacja.
James Matthew Barrie: Piotruś Pan
Media Rodzina, Poznań 2015.
Piękno Nibylandii
Literatura piękna się nie starzeje – kolejne pokolenia dzieci mają szansę poznawać Piotrusia Pana i jego przygody. Media Rodzina proponuje eleganckie i ciężkie wydanie tej opowieści w znakomitym przekładzie Andrzeja Polkowskiego. Historii Piotrusia Pana i Wendy nikomu nie trzeba przypominać, wystarczy powiedzieć, że Polkowski zabiera czytelników w wielką podróż do Nibylandii i po raz kolejny pozwala doświadczać niezwykłości i podziwiać chłopca, który nigdy nie stał się dorosły.
„Piotruś Pan” to uniwersalna opowieść o dzieciństwie i dorosłości, a także hołd złożony wyobraźni. Andrzej Polkowski stawia w przekładzie na literackość i urok niespiesznej narracji. Nie stara się uwypuklać dowcipów czy podkreślać bajkowego charakteru – a baśniowość jest dla niego ważną wskazówką w wyborze stylu. Polkowski zapewnia odbiorcom czar klasyki bez posmaku staroświeckości, serwuje dobrze przygotowaną narrację wolną od zmanierowania czy stylistycznych nierówności, świetnie radzi sobie z przejściem do Nibylandii i odrzuceniem znanego realnego otoczenia. Jest w stanie za sprawą językowego wyczucia subtelnie nakreślać dziecięce emocje i warstwę przygodową, akcentować brawurę i niemal dostarczać magii świata Barriego. „Piotruś Pan” w tej wersji to nie ekwilibrystyczne popisy translacyjne, a rzetelnie przygotowana opowieść, która istnieje na dwóch płaszczyznach: jako zestaw wydarzeń i jako piękna literacko warstwa tekstowa. Tę pierwszą docenią dzieci, od tej drugiej nie będą mogli się oderwać dorośli. Wprawdzie w pirackich przyśpiewkach Polkowski staje się raczej średni, ale w jego tłumaczeniu to niemal nieistotne dodatki do olśniewającej historii poruszającej wyobraźnię. Polkowskiemu udało się w tym przekładzie ocalić literackość i powagę dziecięcej historii. Nic dziwnego, że „Piotruś Pan” w takiej formie może przetrwać – i to nie tylko jako klasyka literatury czwartej.
Przekład jest tu ważny. Ale równie ważna staje się strona graficzna, którą zajął się Quentin Gréban. Jego Piotruś Pan z zadartym i piegowatym nosem wygląda jak kwintesencja chłopięcości i urwisowatości jednocześnie. Pojedyncze postacie przecinające tekst nie wypadają imponująco, chociaż stanowią zapowiedź bajki dla najmłodszych i przyciągają ich uwagę do opowieści. Jednak kiedy ilustrator tworzy pełnostronicowe (lub nawet rozkładówkowe) obrazy, zabiera odbiorców w podróż do Nibylandii. Przede wszystkim interesują go rozmaite miny, grymasy i dynamiczne wykrzywienia twarzy, co znakomicie sygnalizują wyklejki. Gréban nie przejmuje się dziećmi jako odbiorcami: grymasy piratów, sceny jak z filmu grozy, ciemne i tajemnicze przestrzenie – to jego żywioł. Chętnie nawiązuje do scenek, w których coś się dzieje. Do tego stosuje nietypowe jak na książkowe ilustracje kadrowanie. Przyjmuje – w zależności od tematu – perspektywę żabią lub ptasią, stosuje wielkie zbliżenia albo pozwala bohaterom prawie uciekać z kadru, nie nadążając za nimi. Lubi realistycznie i zwłaszcza w oczach odzwierciedlać emocje postaci. Na całostronicowych ilustracjach pozwala sobie na detale, które celowo pomija na małych obrazkach. Stara się, by jego prace przypominały zdjęcia lub klatki z filmu: potrafi nawet rozostrzać niektóre elementy ilustracji, żeby uzyskać takie wrażenie.
Po to wydanie „Piotrusia Pana” sięgnąć można zatem z dwóch powodów: albo dla pięknego języka przekładu, albo dla wyjątkowych ilustracji przemawiających także do dorosłych. Z „Piotrusia Pana” się nie wyrasta i ci odbiorcy, którzy tę historię cenią, mogą kolekcjonować dzisiejsze wydania – kolejne propozycje interpretacji. „Piotruś Pan” wydany przez Media Rodzina to duży i dopracowany tom, który chce się mieć na półce.
Piękno Nibylandii
Literatura piękna się nie starzeje – kolejne pokolenia dzieci mają szansę poznawać Piotrusia Pana i jego przygody. Media Rodzina proponuje eleganckie i ciężkie wydanie tej opowieści w znakomitym przekładzie Andrzeja Polkowskiego. Historii Piotrusia Pana i Wendy nikomu nie trzeba przypominać, wystarczy powiedzieć, że Polkowski zabiera czytelników w wielką podróż do Nibylandii i po raz kolejny pozwala doświadczać niezwykłości i podziwiać chłopca, który nigdy nie stał się dorosły.
„Piotruś Pan” to uniwersalna opowieść o dzieciństwie i dorosłości, a także hołd złożony wyobraźni. Andrzej Polkowski stawia w przekładzie na literackość i urok niespiesznej narracji. Nie stara się uwypuklać dowcipów czy podkreślać bajkowego charakteru – a baśniowość jest dla niego ważną wskazówką w wyborze stylu. Polkowski zapewnia odbiorcom czar klasyki bez posmaku staroświeckości, serwuje dobrze przygotowaną narrację wolną od zmanierowania czy stylistycznych nierówności, świetnie radzi sobie z przejściem do Nibylandii i odrzuceniem znanego realnego otoczenia. Jest w stanie za sprawą językowego wyczucia subtelnie nakreślać dziecięce emocje i warstwę przygodową, akcentować brawurę i niemal dostarczać magii świata Barriego. „Piotruś Pan” w tej wersji to nie ekwilibrystyczne popisy translacyjne, a rzetelnie przygotowana opowieść, która istnieje na dwóch płaszczyznach: jako zestaw wydarzeń i jako piękna literacko warstwa tekstowa. Tę pierwszą docenią dzieci, od tej drugiej nie będą mogli się oderwać dorośli. Wprawdzie w pirackich przyśpiewkach Polkowski staje się raczej średni, ale w jego tłumaczeniu to niemal nieistotne dodatki do olśniewającej historii poruszającej wyobraźnię. Polkowskiemu udało się w tym przekładzie ocalić literackość i powagę dziecięcej historii. Nic dziwnego, że „Piotruś Pan” w takiej formie może przetrwać – i to nie tylko jako klasyka literatury czwartej.
Przekład jest tu ważny. Ale równie ważna staje się strona graficzna, którą zajął się Quentin Gréban. Jego Piotruś Pan z zadartym i piegowatym nosem wygląda jak kwintesencja chłopięcości i urwisowatości jednocześnie. Pojedyncze postacie przecinające tekst nie wypadają imponująco, chociaż stanowią zapowiedź bajki dla najmłodszych i przyciągają ich uwagę do opowieści. Jednak kiedy ilustrator tworzy pełnostronicowe (lub nawet rozkładówkowe) obrazy, zabiera odbiorców w podróż do Nibylandii. Przede wszystkim interesują go rozmaite miny, grymasy i dynamiczne wykrzywienia twarzy, co znakomicie sygnalizują wyklejki. Gréban nie przejmuje się dziećmi jako odbiorcami: grymasy piratów, sceny jak z filmu grozy, ciemne i tajemnicze przestrzenie – to jego żywioł. Chętnie nawiązuje do scenek, w których coś się dzieje. Do tego stosuje nietypowe jak na książkowe ilustracje kadrowanie. Przyjmuje – w zależności od tematu – perspektywę żabią lub ptasią, stosuje wielkie zbliżenia albo pozwala bohaterom prawie uciekać z kadru, nie nadążając za nimi. Lubi realistycznie i zwłaszcza w oczach odzwierciedlać emocje postaci. Na całostronicowych ilustracjach pozwala sobie na detale, które celowo pomija na małych obrazkach. Stara się, by jego prace przypominały zdjęcia lub klatki z filmu: potrafi nawet rozostrzać niektóre elementy ilustracji, żeby uzyskać takie wrażenie.
Po to wydanie „Piotrusia Pana” sięgnąć można zatem z dwóch powodów: albo dla pięknego języka przekładu, albo dla wyjątkowych ilustracji przemawiających także do dorosłych. Z „Piotrusia Pana” się nie wyrasta i ci odbiorcy, którzy tę historię cenią, mogą kolekcjonować dzisiejsze wydania – kolejne propozycje interpretacji. „Piotruś Pan” wydany przez Media Rodzina to duży i dopracowany tom, który chce się mieć na półce.
niedziela, 26 kwietnia 2015
Matylda Man: Męża poproszę
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Parodia
Nie ma wątpliwości: Tośka jest ofiarą. Ofiarą konserwatywnej części społeczeństwa, tej, która nie akceptuje wolnych związków i singli, za to piętnuje staropanieństwo. Nad staropanieństwem Tośki załamuje ręce mamusia, stryjenka, babcia (póki żyje), a nawet sąsiadki. Wszyscy wokół uparli się, żeby biednej dziewczynie wmówić, że bez męża nie jest nic warta. I Tośka chłonie te poglądy, a faceta dla siebie szuka coraz bardziej rozpaczliwie na randkach w ciemno, portalach internetowych i wśród znajomych. Dobrze przynajmniej, że udało jej się stracić dziewictwo, chociaż gdyby nie jej determinacja, byłoby ciężko. Ale mąż by się przydał, chociaż z mężem to same problemy.
„Męża poproszę” Matyldy Man to literacka karykatura okołokopciuszkowych wątków. Tośka wierzy w istnienie rycerza-księcia, który uwolni ją od haniebnego staropanieństwa. Cóż z tego, skoro w życiu trafia albo na impotentów, albo na skończonych idiotów, z którymi żadna czytelniczka nie wytrzymałaby dłużej niż czas powitania. Niestety, wciąż ufna Tośka wytrzymuje zwykle zbyt długo i chociaż nie angażuje się emocjonalnie w związki bez przyszłości, nie myśli o sobie i o własnych potrzebach, a jedynie o zamknięciu ust bliskim. W efekcie jej toksyczne związki prezentowane dla śmiechu budzą raczej litość lub niechęć odbiorczyń. W świecie Tośki nie ma miejsca na romantyzm i idealizowanie uczuć. Bohaterka bez refleksji akceptuje to, co przynosi jej los. A ten bywa wyjątkowo złośliwy. Z kolei w przerwach między łapaniem męża Tośka wysłuchuje dobrych rad innych kobiet – kompletnych przeciwieństw wskazówek z kolorowych magazynów dla pań. Tu seks jest zbędny, kobieta ma bronić dostępu „do dziurki” i służyć mężowi. Najlepszym wzorem jest matka, bezkrytycznie wpatrzona w swojego konkubenta, kolejny antywzorzec męskiego wsparcia. W tej powieści prawdziwych mężczyzn nie ma i Matylda Man nawet nie wierzy w ich istnienie.
Cała książka składa się z dość szczegółowo omawianych niepowodzeń i zawodów pseudomiłosnych bohaterki. Tośka nie potrafi pomyśleć krytycznie, nie radzi sobie też z samodzielnym kierowaniem własnym życiem. Tośka to utrapienie nie tylko feministek, ale wszystkich myślących kobiet. Daje sobie narzucić cudze przekonania i nie odważa się marzyć. W związku z tym staje się źródłem szyderczego śmiechu. Tośka ogólnie daje się lubić, tym dziwniejsza okazuje się jej niemoc w relacjach z niewydarzonymi partnerami. Matylda Man z kolei sięga po ironiczne obrazki, żeby dać popis satyry. Towarzyszy bohaterce w wysłuchiwaniu rozmaitych dobrych rad rodem z minionej epoki. Tośka daje sobie wmówić to wszystko, w co mogły wierzyć konserwatywne matrony sto lat temu, jest zaprzeczeniem wyzwolonych i odważnych postaci z dzisiejszej literatury kobiecej.
Właściwie niemal wszystko, co w tej książce się dzieje, rozgrywa się na płaszczyźnie języka. Matyldzie Man nie jest potrzebna bierna bohaterka ani jej życiowe perturbacje – liczy się tylko styl, jakim trzeba opisywać rzeczywistość. To styl udający bezwiedne kopiowanie rzeczywistych biadoleń, styl, który połyka dialogi, splata odpowiedzi z pytaniami i przejmuje emocje mówiących. To styl pełny ubolewania, jękliwy, a przez to i zabawny – styl, który demaskuje sam siebie, a przy okazji pokazuje małomiasteczkową obłudę i nieprzystosowanie do życia. W tej powieści wszelkie zabiegi komizmotwórcze zakorzeniają się w języku. „Męża poproszę” Matyldy Man stanowi chwilami właściwie odwrotność scenariuszy poczytnych obyczajówek. Tu nie sprawdzają się bajkowe scenariusze, autorka tworzy zatem karykaturę życia, równie daleką od normalności, ale za to od początku nastawioną na oczyszczający śmiech. Tośka nie będzie budzić współczucia tylko dlatego, że nie istnieje: jest zlepkiem najgorszych cech kobiet, nie ukrywa (przed sobą) wad i momentami aż przeraża. Ale wszystkie charakterologiczne i fabularne uproszczenia tłumaczy przyjęta konwencja opowieści. „Męża poproszę” to nie książka na serio – chociaż okładką i tytułem imituje typowe czytadła. To bardziej parodia życiowych niepowodzeń i trudnych związków, bez krzywdy dla postaci.
Parodia
Nie ma wątpliwości: Tośka jest ofiarą. Ofiarą konserwatywnej części społeczeństwa, tej, która nie akceptuje wolnych związków i singli, za to piętnuje staropanieństwo. Nad staropanieństwem Tośki załamuje ręce mamusia, stryjenka, babcia (póki żyje), a nawet sąsiadki. Wszyscy wokół uparli się, żeby biednej dziewczynie wmówić, że bez męża nie jest nic warta. I Tośka chłonie te poglądy, a faceta dla siebie szuka coraz bardziej rozpaczliwie na randkach w ciemno, portalach internetowych i wśród znajomych. Dobrze przynajmniej, że udało jej się stracić dziewictwo, chociaż gdyby nie jej determinacja, byłoby ciężko. Ale mąż by się przydał, chociaż z mężem to same problemy.
„Męża poproszę” Matyldy Man to literacka karykatura okołokopciuszkowych wątków. Tośka wierzy w istnienie rycerza-księcia, który uwolni ją od haniebnego staropanieństwa. Cóż z tego, skoro w życiu trafia albo na impotentów, albo na skończonych idiotów, z którymi żadna czytelniczka nie wytrzymałaby dłużej niż czas powitania. Niestety, wciąż ufna Tośka wytrzymuje zwykle zbyt długo i chociaż nie angażuje się emocjonalnie w związki bez przyszłości, nie myśli o sobie i o własnych potrzebach, a jedynie o zamknięciu ust bliskim. W efekcie jej toksyczne związki prezentowane dla śmiechu budzą raczej litość lub niechęć odbiorczyń. W świecie Tośki nie ma miejsca na romantyzm i idealizowanie uczuć. Bohaterka bez refleksji akceptuje to, co przynosi jej los. A ten bywa wyjątkowo złośliwy. Z kolei w przerwach między łapaniem męża Tośka wysłuchuje dobrych rad innych kobiet – kompletnych przeciwieństw wskazówek z kolorowych magazynów dla pań. Tu seks jest zbędny, kobieta ma bronić dostępu „do dziurki” i służyć mężowi. Najlepszym wzorem jest matka, bezkrytycznie wpatrzona w swojego konkubenta, kolejny antywzorzec męskiego wsparcia. W tej powieści prawdziwych mężczyzn nie ma i Matylda Man nawet nie wierzy w ich istnienie.
Cała książka składa się z dość szczegółowo omawianych niepowodzeń i zawodów pseudomiłosnych bohaterki. Tośka nie potrafi pomyśleć krytycznie, nie radzi sobie też z samodzielnym kierowaniem własnym życiem. Tośka to utrapienie nie tylko feministek, ale wszystkich myślących kobiet. Daje sobie narzucić cudze przekonania i nie odważa się marzyć. W związku z tym staje się źródłem szyderczego śmiechu. Tośka ogólnie daje się lubić, tym dziwniejsza okazuje się jej niemoc w relacjach z niewydarzonymi partnerami. Matylda Man z kolei sięga po ironiczne obrazki, żeby dać popis satyry. Towarzyszy bohaterce w wysłuchiwaniu rozmaitych dobrych rad rodem z minionej epoki. Tośka daje sobie wmówić to wszystko, w co mogły wierzyć konserwatywne matrony sto lat temu, jest zaprzeczeniem wyzwolonych i odważnych postaci z dzisiejszej literatury kobiecej.
Właściwie niemal wszystko, co w tej książce się dzieje, rozgrywa się na płaszczyźnie języka. Matyldzie Man nie jest potrzebna bierna bohaterka ani jej życiowe perturbacje – liczy się tylko styl, jakim trzeba opisywać rzeczywistość. To styl udający bezwiedne kopiowanie rzeczywistych biadoleń, styl, który połyka dialogi, splata odpowiedzi z pytaniami i przejmuje emocje mówiących. To styl pełny ubolewania, jękliwy, a przez to i zabawny – styl, który demaskuje sam siebie, a przy okazji pokazuje małomiasteczkową obłudę i nieprzystosowanie do życia. W tej powieści wszelkie zabiegi komizmotwórcze zakorzeniają się w języku. „Męża poproszę” Matyldy Man stanowi chwilami właściwie odwrotność scenariuszy poczytnych obyczajówek. Tu nie sprawdzają się bajkowe scenariusze, autorka tworzy zatem karykaturę życia, równie daleką od normalności, ale za to od początku nastawioną na oczyszczający śmiech. Tośka nie będzie budzić współczucia tylko dlatego, że nie istnieje: jest zlepkiem najgorszych cech kobiet, nie ukrywa (przed sobą) wad i momentami aż przeraża. Ale wszystkie charakterologiczne i fabularne uproszczenia tłumaczy przyjęta konwencja opowieści. „Męża poproszę” to nie książka na serio – chociaż okładką i tytułem imituje typowe czytadła. To bardziej parodia życiowych niepowodzeń i trudnych związków, bez krzywdy dla postaci.
Eric Metaxas: Cuda. Czym są, dlaczego się zdarzają i jak mogą zmienić twoje życie?
Znak, Kraków 2015.
Wiara w nieznane
Do tych odbiorców, który w cuda wierzą i nie zamierzają kwestionować boskiej ingerencji w los przypadkowo wybranych ludzi, Eric Metaxas bez problemu dotrze. Przekaże im swoją próbę uporządkowania opowieści o cudach i zjawiskach cudopodobnych. Sceptyków nie przekona – sam bowiem nie bierze pod uwagę argumentów swoich potencjalnych przeciwników, nie dopuszcza ich istnienia ani do świadomości, ani do narracji. „Cuda” to zatem książka jednostronna i… próbująca wprowadzić terminy okołoreligijne do popularyzatorskiego obiegu.
Metaxas proponuje obszerne wprowadzenie dotyczące niewytłumaczalnych zjawisk. Przypomina cuda opisane w Biblii (i przeprowadza ich dodatkowe omówienie), traktuje te wydarzenia jako niezbity dowód na to, że cuda się zdarzają. Wprowadza definicję cudu i tłumaczy jego sens: wie, że ma do czynienia z odbiorcami wychowanymi w duchu konsumpcjonizmu, zajmuje się więc również tworzeniem swoistej antyinstrukcji: odpowiada na pytanie, dlaczego cuda nie mogą się zdarzyć każdemu, kto ich potrzebuje lub zapragnie. Jednocześnie utrzymuje, że ma w swoim otoczeniu mnóstwo znajomych, których doświadczenia da się rozpatrywać w kategorii cudu. Metaxas usiłuje pogodzić religię i naukę, by uzasadnić sens badań nad cudami – to prawdziwe wyzwanie, zwłaszcza ze względu na dość wybiórczo stosowane argumenty. Autora interesują cuda – wszystko, co poza nimi, można traktować mniej poważnie. W pierwszej części tomu zajmuje się także stosunkiem chrześcijan do cudów.
Druga część to zestaw tematycznie posegregowanych opowieści o cudach, które przydarzyły się osobom uznanym przez autora za godne zaufania. Tę, obszerniejszą, część książki dzieli Metaxas na cudowne nawrócenia (to chyba temat, który najmniej kojarzy się z cudem w potocznym rozumieniu – i który najczęściej spotyka się w rozmaitych zwierzeniach), cudowne uzdrowienia (dla równowagi – najbardziej popularny motyw przy mówieniu o cudach), uzdrowienia wewnętrzne (polegające na odzyskiwaniu spokoju czy na pogodzeniu się z przeszłością, znów niezbyt kojarzone z klasycznymi cudami), obecność aniołów i cuda „inne”, spotykane w codziennym życiu (wśród nich takie błahostki jak sen-natchnienie cy odnalezienie zgubionych kluczy). Taki dobór zagadnień czasami wywołuje wrażenie, że Metaxas szuka cudów na siłę i przyjmuje za cudowne te wszystkie zjawiska, któ®e jego rozmówcy za takowe uznali. Nie ma tu najczęściej cudów spektakularnych (chociaż kilka przypadków wyraźnie zaprzecza prawdopodobieństwu). Autor chce dostrzegać cuda wszędzie – a to nie pomoże w pozyskiwaniu społecznej akceptacji.
Metaxas przywołuje tu dosyć bogatą galerię postaci. Ludzie, którzy opowiadają swoje historie, często zasługują na uwagę po prostu ze względu na charaktery czy życiorysy – tematyzacja tomu trochę przesłania te wartości. Lektura „Cudów” pokazuje raczej, jak dopatrywać się tego typu zjawisk we własnym życiu – i jak podporządkować swoją wiarę klasyfikacji cudów. Eric Metaxas chce przekonywać czytelników do cudów, ale zapędza się w tych staraniach tak daleko, że traci zdolność obiektywnej oceny sytuacji. Pisze przez cały czas obrazowo i atrakcyjnie pod względem narracji, ale dobór ocen czy zjawisk może być mało przekonujący dla ogółu odbiorców. Metaxas bardziej pokazuje, co dla niego jest cudem – i jak się do cudów odnosi – to indywidualne spotkanie z sytuacjami, które interpretować można na różne sposoby. Ten autor zdecydował się na filtr z wiary.
Wiara w nieznane
Do tych odbiorców, który w cuda wierzą i nie zamierzają kwestionować boskiej ingerencji w los przypadkowo wybranych ludzi, Eric Metaxas bez problemu dotrze. Przekaże im swoją próbę uporządkowania opowieści o cudach i zjawiskach cudopodobnych. Sceptyków nie przekona – sam bowiem nie bierze pod uwagę argumentów swoich potencjalnych przeciwników, nie dopuszcza ich istnienia ani do świadomości, ani do narracji. „Cuda” to zatem książka jednostronna i… próbująca wprowadzić terminy okołoreligijne do popularyzatorskiego obiegu.
Metaxas proponuje obszerne wprowadzenie dotyczące niewytłumaczalnych zjawisk. Przypomina cuda opisane w Biblii (i przeprowadza ich dodatkowe omówienie), traktuje te wydarzenia jako niezbity dowód na to, że cuda się zdarzają. Wprowadza definicję cudu i tłumaczy jego sens: wie, że ma do czynienia z odbiorcami wychowanymi w duchu konsumpcjonizmu, zajmuje się więc również tworzeniem swoistej antyinstrukcji: odpowiada na pytanie, dlaczego cuda nie mogą się zdarzyć każdemu, kto ich potrzebuje lub zapragnie. Jednocześnie utrzymuje, że ma w swoim otoczeniu mnóstwo znajomych, których doświadczenia da się rozpatrywać w kategorii cudu. Metaxas usiłuje pogodzić religię i naukę, by uzasadnić sens badań nad cudami – to prawdziwe wyzwanie, zwłaszcza ze względu na dość wybiórczo stosowane argumenty. Autora interesują cuda – wszystko, co poza nimi, można traktować mniej poważnie. W pierwszej części tomu zajmuje się także stosunkiem chrześcijan do cudów.
Druga część to zestaw tematycznie posegregowanych opowieści o cudach, które przydarzyły się osobom uznanym przez autora za godne zaufania. Tę, obszerniejszą, część książki dzieli Metaxas na cudowne nawrócenia (to chyba temat, który najmniej kojarzy się z cudem w potocznym rozumieniu – i który najczęściej spotyka się w rozmaitych zwierzeniach), cudowne uzdrowienia (dla równowagi – najbardziej popularny motyw przy mówieniu o cudach), uzdrowienia wewnętrzne (polegające na odzyskiwaniu spokoju czy na pogodzeniu się z przeszłością, znów niezbyt kojarzone z klasycznymi cudami), obecność aniołów i cuda „inne”, spotykane w codziennym życiu (wśród nich takie błahostki jak sen-natchnienie cy odnalezienie zgubionych kluczy). Taki dobór zagadnień czasami wywołuje wrażenie, że Metaxas szuka cudów na siłę i przyjmuje za cudowne te wszystkie zjawiska, któ®e jego rozmówcy za takowe uznali. Nie ma tu najczęściej cudów spektakularnych (chociaż kilka przypadków wyraźnie zaprzecza prawdopodobieństwu). Autor chce dostrzegać cuda wszędzie – a to nie pomoże w pozyskiwaniu społecznej akceptacji.
Metaxas przywołuje tu dosyć bogatą galerię postaci. Ludzie, którzy opowiadają swoje historie, często zasługują na uwagę po prostu ze względu na charaktery czy życiorysy – tematyzacja tomu trochę przesłania te wartości. Lektura „Cudów” pokazuje raczej, jak dopatrywać się tego typu zjawisk we własnym życiu – i jak podporządkować swoją wiarę klasyfikacji cudów. Eric Metaxas chce przekonywać czytelników do cudów, ale zapędza się w tych staraniach tak daleko, że traci zdolność obiektywnej oceny sytuacji. Pisze przez cały czas obrazowo i atrakcyjnie pod względem narracji, ale dobór ocen czy zjawisk może być mało przekonujący dla ogółu odbiorców. Metaxas bardziej pokazuje, co dla niego jest cudem – i jak się do cudów odnosi – to indywidualne spotkanie z sytuacjami, które interpretować można na różne sposoby. Ten autor zdecydował się na filtr z wiary.
sobota, 25 kwietnia 2015
Margareta Strömstedt: Astrid Lindgren
Marginesy, Warszawa 2015.
Opowieść o pisaniu
Chciałoby się, żeby ta biografia zwiększyła swoją objętość, żeby do świata Astrid Lindgren można było wrócić na dłużej i jeszcze lepiej poznawać pisarkę od strony „życiorysowej”. Margareta Strömstedt zapewnia bowiem odbiorcom piękną i wielopłaszczyznową relację, a jednak o wielu faktach wspomina niejako tylko z obowiązku, na marginesie publikacji. Mocno skupia się na dzieciństwie szwedzkiej autorki – co w pełni zrozumiałe, bo przecież ta rzeczywistość została odzwierciedlona w książkach – a tematy z dorosłości momentami przewija. Pisze ciekawie, więc pozostawia ogromy niedosyt – taka narracja mogłaby trwać i trwać.
„Astrid Lindgren” wpisuje się w biograficzno-albumową serię Marginesów i na półce stanie obok opowieści o Tove Jansson i P. L. Travers. Nad jakością wydania można by się długo rozwodzić (i zachwycać), ale ważniejsza jest treść. Autorka tego tomu wyczuwa rozdźwięk między dziecięcym a dorosłym odkrywaniem historii Astrid Lindgren – to drugie jej niemal nie interesuje. Zna też poglądy samej bohaterki na literaturę czwartą i wplata je w tekst. Bo obok egzystencji Astrid Lindgren to literatura staje się tematem tej publikacji. Najpierw autorka zestawia doświadczenia z pierwszych lat życia szwedzkiej pisarki z tym, co poznawały postacie w jej książkach – porównuje, proponuje lekturowy klucz, przytacza cytaty. Margareta Strömstedt tej wygodnej i trochę sielskiej rzeczywistości trzyma się dość długo – jest zresztą przekonana, że na tym można by zakończyć opowieść o Astrid Lindgren. W dorosłość wkradają się rozmaite przykrości i problemy. O rodzinie pisarki mówi się tu delikatnie, z pewną dozą dyskrecji. Za to tematem pozbawionym przemilczeń okazuje się podejście do starości. Czytelnicy zobaczą Astrid Lindgren podczas pracy: inspirowaną rozmowami z dziećmi, przekonaną o międzypokoleniowym porozumieniu i ignorującą zalecenia redaktorów, ale i Astrid jako… wymagającą redaktorkę książek dla dzieci. Strömstedt tropi ślady rzeczywistości w utworach Astrid Lindgren i stale odwołuje się do jej filozofii tworzenia, wyjaśnia decyzje pisarskie i pokazuje tajniki warsztatu. W tej części książki to kolejne publikacje – a raczej ich cząstki – stają się przedmiotem opisu i analiz. Tu jest też miejsce na polityczne i społeczne decyzje Astrid Lindgren, na jej wizję kobiety w literaturze i na powinności autorów. W tomie pojawiają się tematy różnie odbierane przez dorosłych i dzieci (a ten rozdźwięk może nakłonić niektórych odbiorców do powrotu do lektur z dzieciństwa). Nawet na angażowanie się w prawo Lindgren autorka tej pozycji znalazła miejsce.
I wydaje się, że w takim zestawieniu biografia musi przegrać z recepcją dzieł. Z perspektywy zwykłego odbiorcy teoretycznoliterackie smaczki będą równie ciekawe co fakty z życia – ale tych drugich okaże się za mało. Tom „Astrid Lindgren” jest bowiem nie tylko opowieścią o pisarce, ale i opowieścią o pisaniu: o dylematach i wyborach z tym związanych. Wielu czytelników zachwycających się dawniej dziećmi z kart powieści Astrid Lindgren nawet nie zdawało sobie sprawy z tego, jak wiele treści kryło się w tych narracjach – i jak wielkie dyskusje mogły wywołać. „Astrid Lindgren” to książka, która próbuje uchwycić fenomen Astrid Lindgren. Ucieka od konwencjonalnej biografii w stronę krytyki i interpretacji, ale nie przestaje przez to silnie działać na wyobraźnię odbiorców. Na taki pomnik Astrid Lindgren zasłużyła – i dobrze, że dorosłym przypomina się o tej autorce. „Astrid Lindgren” to pozycja dla tych, którzy z sentymentem wspominają swoje lektury z dzieciństwa i dla tych, którzy cenią sobie biograficzną serię Marginesów.
Opowieść o pisaniu
Chciałoby się, żeby ta biografia zwiększyła swoją objętość, żeby do świata Astrid Lindgren można było wrócić na dłużej i jeszcze lepiej poznawać pisarkę od strony „życiorysowej”. Margareta Strömstedt zapewnia bowiem odbiorcom piękną i wielopłaszczyznową relację, a jednak o wielu faktach wspomina niejako tylko z obowiązku, na marginesie publikacji. Mocno skupia się na dzieciństwie szwedzkiej autorki – co w pełni zrozumiałe, bo przecież ta rzeczywistość została odzwierciedlona w książkach – a tematy z dorosłości momentami przewija. Pisze ciekawie, więc pozostawia ogromy niedosyt – taka narracja mogłaby trwać i trwać.
„Astrid Lindgren” wpisuje się w biograficzno-albumową serię Marginesów i na półce stanie obok opowieści o Tove Jansson i P. L. Travers. Nad jakością wydania można by się długo rozwodzić (i zachwycać), ale ważniejsza jest treść. Autorka tego tomu wyczuwa rozdźwięk między dziecięcym a dorosłym odkrywaniem historii Astrid Lindgren – to drugie jej niemal nie interesuje. Zna też poglądy samej bohaterki na literaturę czwartą i wplata je w tekst. Bo obok egzystencji Astrid Lindgren to literatura staje się tematem tej publikacji. Najpierw autorka zestawia doświadczenia z pierwszych lat życia szwedzkiej pisarki z tym, co poznawały postacie w jej książkach – porównuje, proponuje lekturowy klucz, przytacza cytaty. Margareta Strömstedt tej wygodnej i trochę sielskiej rzeczywistości trzyma się dość długo – jest zresztą przekonana, że na tym można by zakończyć opowieść o Astrid Lindgren. W dorosłość wkradają się rozmaite przykrości i problemy. O rodzinie pisarki mówi się tu delikatnie, z pewną dozą dyskrecji. Za to tematem pozbawionym przemilczeń okazuje się podejście do starości. Czytelnicy zobaczą Astrid Lindgren podczas pracy: inspirowaną rozmowami z dziećmi, przekonaną o międzypokoleniowym porozumieniu i ignorującą zalecenia redaktorów, ale i Astrid jako… wymagającą redaktorkę książek dla dzieci. Strömstedt tropi ślady rzeczywistości w utworach Astrid Lindgren i stale odwołuje się do jej filozofii tworzenia, wyjaśnia decyzje pisarskie i pokazuje tajniki warsztatu. W tej części książki to kolejne publikacje – a raczej ich cząstki – stają się przedmiotem opisu i analiz. Tu jest też miejsce na polityczne i społeczne decyzje Astrid Lindgren, na jej wizję kobiety w literaturze i na powinności autorów. W tomie pojawiają się tematy różnie odbierane przez dorosłych i dzieci (a ten rozdźwięk może nakłonić niektórych odbiorców do powrotu do lektur z dzieciństwa). Nawet na angażowanie się w prawo Lindgren autorka tej pozycji znalazła miejsce.
I wydaje się, że w takim zestawieniu biografia musi przegrać z recepcją dzieł. Z perspektywy zwykłego odbiorcy teoretycznoliterackie smaczki będą równie ciekawe co fakty z życia – ale tych drugich okaże się za mało. Tom „Astrid Lindgren” jest bowiem nie tylko opowieścią o pisarce, ale i opowieścią o pisaniu: o dylematach i wyborach z tym związanych. Wielu czytelników zachwycających się dawniej dziećmi z kart powieści Astrid Lindgren nawet nie zdawało sobie sprawy z tego, jak wiele treści kryło się w tych narracjach – i jak wielkie dyskusje mogły wywołać. „Astrid Lindgren” to książka, która próbuje uchwycić fenomen Astrid Lindgren. Ucieka od konwencjonalnej biografii w stronę krytyki i interpretacji, ale nie przestaje przez to silnie działać na wyobraźnię odbiorców. Na taki pomnik Astrid Lindgren zasłużyła – i dobrze, że dorosłym przypomina się o tej autorce. „Astrid Lindgren” to pozycja dla tych, którzy z sentymentem wspominają swoje lektury z dzieciństwa i dla tych, którzy cenią sobie biograficzną serię Marginesów.
Ewa Przybylska: Doba z Modliszką
Akapit Press, Łódź 2015.
Las nocą
Pod osłoną nocy piętnastoletni Jakub przemierza samochodem leśne drogi razem ze swoją macochą, Modliszką. Z tyłu w samochodzie znajduje się jeszcze owinięty kocem ranny Kiwi. Potrzebuje pomocy, a Modliszka stara się go uratować, poruszając niebo i ziemię – i wszystkie swoje znajomości. Kiwi musi przeżyć, ten milczący bohater tomiku „Doba z Modliszką” nie może cierpieć na próżno. Ewa Przybylska prowadzi tę nieoczywistą i nierzeczywistą narrację w poetycki sposób, coraz bardziej zbliżając odbiorców do prawdy. Wszystko jest tu stylizowane na film gangsterski, żadnych czułości, żadnych sentymentów i tylko enigmatyczne wyjaśnienia w narracji. Jakub dopiero tej nocy poznaje prawdziwe oblicze Modliszki. Uczestniczy w czymś, czego dotąd nie był świadomy i odbywa przyspieszony kurs emocjonalnego dojrzewania.
Modliszka nie zachowuje się jak opiekunka, raczej jak przedstawicielka mafii. Jest bezwzględna i posłuży się wszystkimi dostępnymi środkami, z szantażem włącznie, żeby dopiąć swego. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Jakub nie darzy jej sympatią i chętnie zrealizowałby zbrodnicze zamiary, żeby tylko pozbyć się partnerki ojca. Pozwala mu nawet do siebie strzelić. Strzał pada, ale w jakim kierunku? Modliszka to przewodniczka po świecie, w którym nie ma strachu, jeśli tylko walczy się o słuszną sprawę. Dla niej tą sprawą jest ocalenie Kiwiego. To coś więcej niż wyrównywanie porachunków. To wielka i niemal samotna walka o sprawiedliwość. Modliszka może żądać przysług od różnych dawnych znajomych – a do tego nikogo nie dziwi, że pojawia się w środku nocy ze znieruchomiałym Kiwim na tylnych siedzeniach samochodu. Modliszka jest autorką genialnych planów i kobietą bez zahamowań. To urodzona szefowa i chociaż nie próbuje nawet odgrywać wobec Kuby roli rozsądnej dorosłej, przy niej każdy może czuć się bezpiecznie. Poza wrogami.
Tej nocy Kuba nigdy nie zapomni. Sen zastępować mu będą tylko krótkie i przygodne drzemki, a senne marzenia – spotkania na trasie. Pod urokiem Modliszki pozostają wszyscy. Tylko Kiwi nie może docenić fachowości opieki. Kiwi ma jedynie przeżyć. Koszmarna noc jest opisana przepięknym językiem. Ewa Przybylska ponownie sięga po mowę ezopową, więcej ukrywa niż zdradza, odwołuje się do literackich i gatunkowych sygnałów po to, żeby zwodzić czytelników. Jej historia stopniowo się wyświetli, ale niezwykłych wrażeń lekturowych nie odbierze nawet najbardziej prawdopodobne rozwiązanie. „Doba z Modliszką” to powieść rozsnuta w języku, tajemnicza i obiecująca. Bohaterowie uczestniczą tu w scenach nierealistycznych (ale bardzo prawdziwych) i dopiero wyzwanie pozwoli im zyskać płaszczyznę porozumienia. Tutaj klasyczne rodzinne wartości zamieniają się w relacje zawodowe, a uczucia zwykle rezerwowane dla bliskich przenoszą się na poszkodowanego. Noc spędzona z Modliszką wydaje się Kubie ważniejsza niż wszelkie sensacyjne scenariusze, jakie chłopak byłby w stanie stworzyć.
Ewa Przybylska czytelników zdobywa oryginalną formą. Stylizacja historii na niespodziewaną przygodę, sygnały oniryczności, przemilczanie prawdy to chwyty, które pozwalają odbiorcom zamienić się w śledczych. Fabuła książki nie jest im dana wprost: trzeba najpierw odszyfrować tekstowe przesłanki, a później znaleźć jeszcze rozwiązanie całości. Lektura przebiega zatem inaczej niż w zwyczajnych obyczajówkach, jakimi karmią młodzież autorzy. Przybylska celowo unika pedagogicznych banałów, a Modliszka nic sobie nie robi z procesów wychowawczych. Tu nastolatek traktowany jest jak dorosły i takiej samej postawy się od niego oczekuje. „Doba z Modliszką” toczy się w rytmie nocnych spotkań i dostarcza silnych wrażeń – to sprawia, że czytelnicy będą autorce wdzięczni za odwlekanie interpretacyjnego klucza w czasie. Najpierw można się rozejrzeć w oryginalnej przestrzeni i przejrzeć w tej historii bez wskazówek. Przybylska lubuje się w tekstowych zagadkach, tworzy mikropowieści o dużej sile rażenia właśnie ze względu na technikę relacjonowania faktów. Wybór perspektywy oraz konwencji wzbogaca tym samym jednorazową przygodę i zmusza młodych czytelników do przewartościowań przyziemnych spraw.
Las nocą
Pod osłoną nocy piętnastoletni Jakub przemierza samochodem leśne drogi razem ze swoją macochą, Modliszką. Z tyłu w samochodzie znajduje się jeszcze owinięty kocem ranny Kiwi. Potrzebuje pomocy, a Modliszka stara się go uratować, poruszając niebo i ziemię – i wszystkie swoje znajomości. Kiwi musi przeżyć, ten milczący bohater tomiku „Doba z Modliszką” nie może cierpieć na próżno. Ewa Przybylska prowadzi tę nieoczywistą i nierzeczywistą narrację w poetycki sposób, coraz bardziej zbliżając odbiorców do prawdy. Wszystko jest tu stylizowane na film gangsterski, żadnych czułości, żadnych sentymentów i tylko enigmatyczne wyjaśnienia w narracji. Jakub dopiero tej nocy poznaje prawdziwe oblicze Modliszki. Uczestniczy w czymś, czego dotąd nie był świadomy i odbywa przyspieszony kurs emocjonalnego dojrzewania.
Modliszka nie zachowuje się jak opiekunka, raczej jak przedstawicielka mafii. Jest bezwzględna i posłuży się wszystkimi dostępnymi środkami, z szantażem włącznie, żeby dopiąć swego. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Jakub nie darzy jej sympatią i chętnie zrealizowałby zbrodnicze zamiary, żeby tylko pozbyć się partnerki ojca. Pozwala mu nawet do siebie strzelić. Strzał pada, ale w jakim kierunku? Modliszka to przewodniczka po świecie, w którym nie ma strachu, jeśli tylko walczy się o słuszną sprawę. Dla niej tą sprawą jest ocalenie Kiwiego. To coś więcej niż wyrównywanie porachunków. To wielka i niemal samotna walka o sprawiedliwość. Modliszka może żądać przysług od różnych dawnych znajomych – a do tego nikogo nie dziwi, że pojawia się w środku nocy ze znieruchomiałym Kiwim na tylnych siedzeniach samochodu. Modliszka jest autorką genialnych planów i kobietą bez zahamowań. To urodzona szefowa i chociaż nie próbuje nawet odgrywać wobec Kuby roli rozsądnej dorosłej, przy niej każdy może czuć się bezpiecznie. Poza wrogami.
Tej nocy Kuba nigdy nie zapomni. Sen zastępować mu będą tylko krótkie i przygodne drzemki, a senne marzenia – spotkania na trasie. Pod urokiem Modliszki pozostają wszyscy. Tylko Kiwi nie może docenić fachowości opieki. Kiwi ma jedynie przeżyć. Koszmarna noc jest opisana przepięknym językiem. Ewa Przybylska ponownie sięga po mowę ezopową, więcej ukrywa niż zdradza, odwołuje się do literackich i gatunkowych sygnałów po to, żeby zwodzić czytelników. Jej historia stopniowo się wyświetli, ale niezwykłych wrażeń lekturowych nie odbierze nawet najbardziej prawdopodobne rozwiązanie. „Doba z Modliszką” to powieść rozsnuta w języku, tajemnicza i obiecująca. Bohaterowie uczestniczą tu w scenach nierealistycznych (ale bardzo prawdziwych) i dopiero wyzwanie pozwoli im zyskać płaszczyznę porozumienia. Tutaj klasyczne rodzinne wartości zamieniają się w relacje zawodowe, a uczucia zwykle rezerwowane dla bliskich przenoszą się na poszkodowanego. Noc spędzona z Modliszką wydaje się Kubie ważniejsza niż wszelkie sensacyjne scenariusze, jakie chłopak byłby w stanie stworzyć.
Ewa Przybylska czytelników zdobywa oryginalną formą. Stylizacja historii na niespodziewaną przygodę, sygnały oniryczności, przemilczanie prawdy to chwyty, które pozwalają odbiorcom zamienić się w śledczych. Fabuła książki nie jest im dana wprost: trzeba najpierw odszyfrować tekstowe przesłanki, a później znaleźć jeszcze rozwiązanie całości. Lektura przebiega zatem inaczej niż w zwyczajnych obyczajówkach, jakimi karmią młodzież autorzy. Przybylska celowo unika pedagogicznych banałów, a Modliszka nic sobie nie robi z procesów wychowawczych. Tu nastolatek traktowany jest jak dorosły i takiej samej postawy się od niego oczekuje. „Doba z Modliszką” toczy się w rytmie nocnych spotkań i dostarcza silnych wrażeń – to sprawia, że czytelnicy będą autorce wdzięczni za odwlekanie interpretacyjnego klucza w czasie. Najpierw można się rozejrzeć w oryginalnej przestrzeni i przejrzeć w tej historii bez wskazówek. Przybylska lubuje się w tekstowych zagadkach, tworzy mikropowieści o dużej sile rażenia właśnie ze względu na technikę relacjonowania faktów. Wybór perspektywy oraz konwencji wzbogaca tym samym jednorazową przygodę i zmusza młodych czytelników do przewartościowań przyziemnych spraw.
piątek, 24 kwietnia 2015
Abby Clements: Wytwórnia smakowitych lodów Vivien
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Ciepło o lodach
„Wytwórnia smakowitych lodów Vivien” to obyczajówka, która otwarcie czerpie ze sprawdzonego rozrywkowego schematu. Dwie siostry o odmiennych temperamentach dziedziczą po babci lodziarnię. Ani Anna, ani Imogen nie znają się na prowadzeniu firmy, nie potrafią też przygotowywać lodów, ale czują, że nie mogą zawieść babci. Swoje życie podporządkowują lodziarni, ciężko pracują i próbują zwalczać kolejne niespodziewane utrudnienia na drodze do sukcesu. Starają się też wprowadzać w życie odważniejsze pomysły – niełatwo jest zaistnieć z malutką firmą wśród wymagających klientów, zwłaszcza że renomę wytwórni lodów zepsuła była pracownica.
Jeden wątek stanowi życie zawodowe obu bohaterek – perypetie związane z ponownym uruchamianiem lodziarni. Drugi to życie osobiste. Anna angażuje się w związek z młodym ojcem. Opiekuje się jego dzieckiem i ma nadzieję, że uda im się stworzyć prawdziwą rodzinę. Imogen jeździ po świecie. Uwielbia podróże i niebezpieczeństwa, a do tego trudno jej zbudować trwały związek. W dodatku wszystko zmienia się, kiedy w grę wchodzi ratowanie firmy i zdobywanie nowych umiejętności. Anna wybiera się do słonecznej Italii, żeby nauczyć się przyrządzania najlepszych przysmaków. Imogen w tym czasie usiłuje sama zachęcić klientów i przekonać lokalną społeczność do regularnych wizyt w lodziarni.
Abby Clements również w formie decyduje się na proste i sprawdzone rozwiązania. Na początku mnóstwo informacji o bohaterkach upycha w dialogi – nie wypada to naturalnie ani przekonująco, ale pozwala szybko zorientować się w powieściowej sytuacji. Taki chwyt bywa przez autorkę nadużywany, do rozmów trafiają nie tylko wieści, których bohaterowie nie znali, ale również takie, o których pojęcia nie mieli jedynie czytelnicy. Oczywiście z czasem narracja nabiera rozpędu: gdy autorka może towarzyszyć Annie i Imogen w ich codziennych wyzwaniach i nie musi dbać o nakreślanie przeszłości, wraca do zwykłego trybu opowiadania.
Ta powieść osnuta jest na lodowych smakach, często eksperymentalnych. Clements nie pozwala odbiorczyniom przeżywać kulinarnych męczarni, podaje na końcu tomu przepisy na serwowane w powieści desery. Tym samym dołącza do autorek, które chętnie w ten sposób uprawdopodobniają akcję, poza rozrywką dostarcza też rzeczowych wskazówek. „Wytwórnia smakowitych lodów Vivien” staje się przez to nie tylko czytadłem o jasnej strukturze, ale i rodzajem tematyzowanego kulinarnego poradnika. Ta lektura zaostrza apetyty na słodkości – więc zestaw przepisów może się przydać każdemu, kto chciałby poeksperymentować z nie tylko słodkimi deserami.
„Wytwórnia smakowitych lodów Vivien” to ciepła obyczajówka. Autorka wprowadza do egzystencji bohaterek wiele różnych problemów i przysparza kobietom zmartwień na różnych płaszczyznach – ale zawsze daje nadzieję na wyjście z impasu. Anna i Imogen nie załamują się przez niepowodzenia, traktują je jako normalną cenę na drodze do upragnionego szczęścia. Sama narracja jest tutaj dość spokojna: wiadomo, że fabuła w tym gatunku wymaga szeregu kłopotów czy smutków, ale Clements nie przytłacza psychologicznymi spiętrzeniami trosk. Zajmuje się swoimi bohaterkami z serdecznością, odrobinę wyczuwalną w stylu. Często takich właśnie książek szuka się dla wytchnienia i rozrywki, zdystansowania się od problemów czy dla relaksu. „Wytwórnia smakowitych lodów Vivien” to książka kobieca o spełnianiu marzeń i poszukiwaniu indywidualnego sposobu na szczęście. Tu nie da się oszukać przeznaczenia ani żyć cudzymi pragnieniami – i stanowi to jedno z najważniejszych przesłań tomu. Zatem mimo jednoznacznego kierunku fabuły i niezbyt odkrywczego pomysłu autorka będzie mogła zdobyć zaufanie odbiorczyń. Zaprosi je do niemal sielskiej rzeczywistości z apetycznymi przepisami w tle. To propozycja dla czytelniczek, które lubią lektury smakowite i lekkie, pełne emocjonalnych rozterek, ale wolne od psychologicznych dramatów.
„Wytwórnia smakowitych lodów Vivien” to obyczajówka, która otwarcie czerpie ze sprawdzonego rozrywkowego schematu. Dwie siostry o odmiennych temperamentach dziedziczą po babci lodziarnię. Ani Anna, ani Imogen nie znają się na prowadzeniu firmy, nie potrafią też przygotowywać lodów, ale czują, że nie mogą zawieść babci. Swoje życie podporządkowują lodziarni, ciężko pracują i próbują zwalczać kolejne niespodziewane utrudnienia na drodze do sukcesu. Starają się też wprowadzać w życie odważniejsze pomysły – niełatwo jest zaistnieć z malutką firmą wśród wymagających klientów, zwłaszcza że renomę wytwórni lodów zepsuła była pracownica.
Jeden wątek stanowi życie zawodowe obu bohaterek – perypetie związane z ponownym uruchamianiem lodziarni. Drugi to życie osobiste. Anna angażuje się w związek z młodym ojcem. Opiekuje się jego dzieckiem i ma nadzieję, że uda im się stworzyć prawdziwą rodzinę. Imogen jeździ po świecie. Uwielbia podróże i niebezpieczeństwa, a do tego trudno jej zbudować trwały związek. W dodatku wszystko zmienia się, kiedy w grę wchodzi ratowanie firmy i zdobywanie nowych umiejętności. Anna wybiera się do słonecznej Italii, żeby nauczyć się przyrządzania najlepszych przysmaków. Imogen w tym czasie usiłuje sama zachęcić klientów i przekonać lokalną społeczność do regularnych wizyt w lodziarni.
Abby Clements również w formie decyduje się na proste i sprawdzone rozwiązania. Na początku mnóstwo informacji o bohaterkach upycha w dialogi – nie wypada to naturalnie ani przekonująco, ale pozwala szybko zorientować się w powieściowej sytuacji. Taki chwyt bywa przez autorkę nadużywany, do rozmów trafiają nie tylko wieści, których bohaterowie nie znali, ale również takie, o których pojęcia nie mieli jedynie czytelnicy. Oczywiście z czasem narracja nabiera rozpędu: gdy autorka może towarzyszyć Annie i Imogen w ich codziennych wyzwaniach i nie musi dbać o nakreślanie przeszłości, wraca do zwykłego trybu opowiadania.
Ta powieść osnuta jest na lodowych smakach, często eksperymentalnych. Clements nie pozwala odbiorczyniom przeżywać kulinarnych męczarni, podaje na końcu tomu przepisy na serwowane w powieści desery. Tym samym dołącza do autorek, które chętnie w ten sposób uprawdopodobniają akcję, poza rozrywką dostarcza też rzeczowych wskazówek. „Wytwórnia smakowitych lodów Vivien” staje się przez to nie tylko czytadłem o jasnej strukturze, ale i rodzajem tematyzowanego kulinarnego poradnika. Ta lektura zaostrza apetyty na słodkości – więc zestaw przepisów może się przydać każdemu, kto chciałby poeksperymentować z nie tylko słodkimi deserami.
„Wytwórnia smakowitych lodów Vivien” to ciepła obyczajówka. Autorka wprowadza do egzystencji bohaterek wiele różnych problemów i przysparza kobietom zmartwień na różnych płaszczyznach – ale zawsze daje nadzieję na wyjście z impasu. Anna i Imogen nie załamują się przez niepowodzenia, traktują je jako normalną cenę na drodze do upragnionego szczęścia. Sama narracja jest tutaj dość spokojna: wiadomo, że fabuła w tym gatunku wymaga szeregu kłopotów czy smutków, ale Clements nie przytłacza psychologicznymi spiętrzeniami trosk. Zajmuje się swoimi bohaterkami z serdecznością, odrobinę wyczuwalną w stylu. Często takich właśnie książek szuka się dla wytchnienia i rozrywki, zdystansowania się od problemów czy dla relaksu. „Wytwórnia smakowitych lodów Vivien” to książka kobieca o spełnianiu marzeń i poszukiwaniu indywidualnego sposobu na szczęście. Tu nie da się oszukać przeznaczenia ani żyć cudzymi pragnieniami – i stanowi to jedno z najważniejszych przesłań tomu. Zatem mimo jednoznacznego kierunku fabuły i niezbyt odkrywczego pomysłu autorka będzie mogła zdobyć zaufanie odbiorczyń. Zaprosi je do niemal sielskiej rzeczywistości z apetycznymi przepisami w tle. To propozycja dla czytelniczek, które lubią lektury smakowite i lekkie, pełne emocjonalnych rozterek, ale wolne od psychologicznych dramatów.
Ali Sparkes: Z.M.I.A.N.A. Pajęczy popłoch
Wilga, Warszawa 2015.
Żart z przygody
Tytuł serii, a właściwie akronimowe rozwinięcie tytułu sugeruje, że mali odbiorcy będą mieć do czynienia z przekombinowanymi historiami, w których autorskie popisy i uleganie modom są ważniejsze niż rozrywka dzieci. Nic bardziej mylnego, Ali Sparkes zapewnia maluchom dynamiczną lekturę i trochę radości, a do tego też zestaw zadań logicznych i zabaw na koniec tomiku. Poza tym wie, jak poprowadzić fabułę, żeby nie zmęczyć tych, którzy dopiero nauczyli się czytać i chcą sięgać po błyskawicznie rozwijające się historie.
„Pajęczy popłoch”, pierwszy tomik cyklu, jest oczywistą okazją do zapoznania się z bohaterami. Ośmioletni bliźniacy, Jacek i Dawid, stanowią przeciwieństwa. Na razie objawiają się one w tym, że Jacek uwielbia robale, a Dawid się nimi brzydzi. Więc kiedy w okolicy pojawi się jakiś owad (lub pajęczak, co obeznany z tematem Jacek podkreśla), to Dawid narobi krzyku, a Jacek go uratuje. Żywiołowi chłopcy czasami swoimi hałaśliwymi zabawami przeszkadzają zdziwaczałej sąsiadce, starszej pani Petunii. Jeszcze nie wiedzą, że pani Petunia wynalazła dziwny eliksir. Na dwóch ośmioletnich chłopców zamienionych w pająki czyha naprawdę wiele niebezpieczeństw.
Ali Sparkes trochę drwi sobie z czarodziejskich mód w literaturze czwartej (w oryginale S.W.I.T.C.H. jest przecież chłopięcym odpowiednikiem W.I.T.C.H.), a trochę drwi w ogóle. Proponuje bardzo szybką akcję, w której nawet dramatyczne momenty nie brzmią zbyt strasznie (przede wszystkim dlatego, że nie mają kiedy zadziałać na małych odbiorców). Autorka nigdy nie rezygnuje z ironii – zmiana postaci z chłopców w pająki pomaga rozbudować warstwę humoru sytuacyjnego. Bliźniaki zyskują jeszcze jedną płaszczyznę porozumienia, a ponadto mogą w komiczny sposób odnosić się do swoich nieoczekiwanych wcieleń. Sparkes podąża za dwoma pająkami, żeby się pośmiać. Zresztą zaczarowanych chłopców ściga też sąsiadka, która przygotowała antidotum. Pytanie tylko, kto zdąży pierwszy dopaść dwóch chłopców, którzy mają o dwanaście nóg za dużo.
„Pajęczy popłoch” to dosyć krótka lektura, ale autorka wiele razy doprowadzi odbiorców do śmiechu. Lubi też wyzwalać emocje, chociaż bliższa jest jej konwencja animowanej bajki niż horroru. Prosta fabułka nie odwraca uwagi od żartów, a na normalności chyba nikomu tu nie zależy. Przygoda szybko się zaczyna i równie szybko kończy, a wnioski, jakie dzieci z niej wyciągają, nie należą do pouczających, a do rozrywkowych.
Kiedy opowieść wspomagana sugestywnymi ilustracjami Rossa Collinsa się kończy, pojawia się niezapowiedziana atrakcja: zestaw zadań dla małych odbiorców. Książkę uzupełniają porównywanki, labirynty, quizy i testy, a nawet miniaturowa gra planszowa. Maluchy mogą sprawdzić poprawne odpowiedzi w kluczu. Kolejne łamigłówki tematycznie powiązane zostały z treścią bajki, więc jest to też przedłużenie przebywania z bohaterami książki.
„Pajęczy popłoch” to publikacja przeznaczona dla dzieci, które już samodzielnie czytają. Nie zmęczy nadmiarem wątków i nie zniechęci rozwlekłością. Zestawienie trudniejszych pojęć można tu znaleźć w słowniczku, Ali Sparkes gwarantuje więc także minimum edukacyjne. Stara się bez przerwy rozśmieszać czytelników lub utrzymywać ich w napięciu – w tym pierwszym jest znacznie lepsza, chociaż wśród kilkulatków zdania będą podzielone. Ta autorka daje najmłodszym rozrywkę powiązaną z ironią. To nieskomplikowana historyjka czerpiąca z wyobraźni: dociera do kilkulatków za sprawą silnych przeżyć, ciekawych przygód bohaterów i humoru. Wygląda na pierwszy rzut oka na skomplikowaną i trudną, ale wcale taka nie jest i bez obaw można ją zaprezentować najmłodszemu pokoleniu.
Żart z przygody
Tytuł serii, a właściwie akronimowe rozwinięcie tytułu sugeruje, że mali odbiorcy będą mieć do czynienia z przekombinowanymi historiami, w których autorskie popisy i uleganie modom są ważniejsze niż rozrywka dzieci. Nic bardziej mylnego, Ali Sparkes zapewnia maluchom dynamiczną lekturę i trochę radości, a do tego też zestaw zadań logicznych i zabaw na koniec tomiku. Poza tym wie, jak poprowadzić fabułę, żeby nie zmęczyć tych, którzy dopiero nauczyli się czytać i chcą sięgać po błyskawicznie rozwijające się historie.
„Pajęczy popłoch”, pierwszy tomik cyklu, jest oczywistą okazją do zapoznania się z bohaterami. Ośmioletni bliźniacy, Jacek i Dawid, stanowią przeciwieństwa. Na razie objawiają się one w tym, że Jacek uwielbia robale, a Dawid się nimi brzydzi. Więc kiedy w okolicy pojawi się jakiś owad (lub pajęczak, co obeznany z tematem Jacek podkreśla), to Dawid narobi krzyku, a Jacek go uratuje. Żywiołowi chłopcy czasami swoimi hałaśliwymi zabawami przeszkadzają zdziwaczałej sąsiadce, starszej pani Petunii. Jeszcze nie wiedzą, że pani Petunia wynalazła dziwny eliksir. Na dwóch ośmioletnich chłopców zamienionych w pająki czyha naprawdę wiele niebezpieczeństw.
Ali Sparkes trochę drwi sobie z czarodziejskich mód w literaturze czwartej (w oryginale S.W.I.T.C.H. jest przecież chłopięcym odpowiednikiem W.I.T.C.H.), a trochę drwi w ogóle. Proponuje bardzo szybką akcję, w której nawet dramatyczne momenty nie brzmią zbyt strasznie (przede wszystkim dlatego, że nie mają kiedy zadziałać na małych odbiorców). Autorka nigdy nie rezygnuje z ironii – zmiana postaci z chłopców w pająki pomaga rozbudować warstwę humoru sytuacyjnego. Bliźniaki zyskują jeszcze jedną płaszczyznę porozumienia, a ponadto mogą w komiczny sposób odnosić się do swoich nieoczekiwanych wcieleń. Sparkes podąża za dwoma pająkami, żeby się pośmiać. Zresztą zaczarowanych chłopców ściga też sąsiadka, która przygotowała antidotum. Pytanie tylko, kto zdąży pierwszy dopaść dwóch chłopców, którzy mają o dwanaście nóg za dużo.
„Pajęczy popłoch” to dosyć krótka lektura, ale autorka wiele razy doprowadzi odbiorców do śmiechu. Lubi też wyzwalać emocje, chociaż bliższa jest jej konwencja animowanej bajki niż horroru. Prosta fabułka nie odwraca uwagi od żartów, a na normalności chyba nikomu tu nie zależy. Przygoda szybko się zaczyna i równie szybko kończy, a wnioski, jakie dzieci z niej wyciągają, nie należą do pouczających, a do rozrywkowych.
Kiedy opowieść wspomagana sugestywnymi ilustracjami Rossa Collinsa się kończy, pojawia się niezapowiedziana atrakcja: zestaw zadań dla małych odbiorców. Książkę uzupełniają porównywanki, labirynty, quizy i testy, a nawet miniaturowa gra planszowa. Maluchy mogą sprawdzić poprawne odpowiedzi w kluczu. Kolejne łamigłówki tematycznie powiązane zostały z treścią bajki, więc jest to też przedłużenie przebywania z bohaterami książki.
„Pajęczy popłoch” to publikacja przeznaczona dla dzieci, które już samodzielnie czytają. Nie zmęczy nadmiarem wątków i nie zniechęci rozwlekłością. Zestawienie trudniejszych pojęć można tu znaleźć w słowniczku, Ali Sparkes gwarantuje więc także minimum edukacyjne. Stara się bez przerwy rozśmieszać czytelników lub utrzymywać ich w napięciu – w tym pierwszym jest znacznie lepsza, chociaż wśród kilkulatków zdania będą podzielone. Ta autorka daje najmłodszym rozrywkę powiązaną z ironią. To nieskomplikowana historyjka czerpiąca z wyobraźni: dociera do kilkulatków za sprawą silnych przeżyć, ciekawych przygód bohaterów i humoru. Wygląda na pierwszy rzut oka na skomplikowaną i trudną, ale wcale taka nie jest i bez obaw można ją zaprezentować najmłodszemu pokoleniu.
czwartek, 23 kwietnia 2015
Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej. Oprac. Karolina Felberg-Sendecka
PWN, Warszawa 2015.
Bez dystansu
Chociaż o Agnieszce Osieckiej powiedziano i napisano już mnóstwo, chociaż kolejną odsłonę jej życia zapewnia edycja „Dzienników”, fanom chwytających za serce piosenek i sztuk ciągle mało. Z pomocą przychodzi im teraz lekko chropowaty – bo niejednorodny – tom „Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej”. To nie pierwsza publikacja poświęcona tej autorce, a że Karolina Felberg-Sendecka założenia serii wypełnia, znaleźć tu będzie można teksty o różnej mocy. W cyklu PWN-u ukazują się tomy wspomnień „rozproszonych”: drobiazgów rozsianych po gazetach, zapisków z autobiograficznych książek, fragmentów wywiadów czy listów. To uzupełnienie istniejących już zbiorów wspomnień – i próba dowiedzenia się czegoś nowego na temat, który został z różnych stron omówiony. Tę wydawniczą strategię w „Koleżance” bardzo wyraźnie widać. Nie chodzi tu o zbudowanie pełnego obrazu Agnieszki Osieckiej – raczej o zestawienie marginesowych notatek i dodatków. Teraz głos mają ludzie, którzy z Osiecką nie byli zbyt blisko (chociaż, rzecz jasna, nie tylko tacy), rozmówcy, których wspomnienia ograniczają się do kilku wspólnych chwil, a i ci, którzy mają „własne wersje” przedstawianych przez innych wydarzeń. Jedni odżegnują się od podkreślania stopnia zażyłości z poetką, inni chlubią się znajomością i próbują dzięki niej zaistnieć. Tom gromadzi zarówno przejawy snobizmu, jak i autentycznej tęsknoty. Bywa, że niektóre wydarzenia (jak pamiętny festiwal z podwójną parodią) doczekują się kilku opowieści o charakterze anegdotycznym. Jest w tym i sama Osiecka: w drobnych wstawkach, dopowiedzeniach i zapiskach wyszperanych w dokumentach – lub po prostu z rozmaitych publikacji. To jednak zawsze Osiecka mniej znana – tematy głośne przestają tu mieć znaczenie, a zamiast nich do wspomnień trafiają detale. Zdarza się i tak, że ktoś próbuje rzucić nowe światło na przeszłość i przez swoje zapiski domaga się reinterpretacji danych (w tym zbiorze mieści się na przykład romans z Przyborą). „Koleżanka” to Osiecka po raz kolejny – tak, że czytelnicy bardziej skupiać się będą na mimowolnie tworzonych autoportretach kolejnych wspominających – niż na bohaterce tomu.
W „Koleżance” wspomnienia dobierane są też pod kątem tematyki. Chodzi o to, żeby nie zmęczyć odbiorców powtarzanymi do znudzenia lub powszechnie znanymi motywami – to Osiecka mniej znana ma się tu pojawiać, nawet za cenę utraty wagi informacji. Bez względu na stopień odkrywczości danych każdy szkic wzbogacany jest o przypisy – często bardzo rozbudowane. W przypisach tych pojawiają się obszerne cytaty z Osieckiej, dane biograficzne lub weryfikowane wiadomości. Te uzupełnienia zamieniają się w kolejną lekturową ciekawostkę. W przypisach tworzą się zalążki dyskusji, tu nakreślane są tematy do dalszych poszukiwań.
„Koleżanki” – jak i innych tomów cyklu – nie da się traktować jako zbioru konwencjonalnych i pełnych żalu zapisków wspomnieniowych po śmierci sławnej osoby. Tu liczą się nawet okruchy wspomnień pozwalające bliżej poznać bohaterkę książki. Szczerość staje się podstawowym założeniem w doborze tekstów. Część twierdzeń może więc być dla odbiorców nowością lub zaskoczeniem – i to rekompensata za ich „drugorzędność” w odkrywaniu historii o Osieckiej. „Koleżanka” to zestaw opinii pobocznych, niekiedy uzupełnianych o twórcze współdziałania, inspiracje lub relacje zawodowe. W przypadku Osieckiej nie może też zabraknąć tematów kontrowersyjnych. „Koleżanka” nie będzie mieć problemu z dotarciem do szerokiego grona odbiorców, warto jednak pamiętać, że to uzupełnienie biografii i zapisków Osieckiej, a także „pierwszych” wspomnień.
Bez dystansu
Chociaż o Agnieszce Osieckiej powiedziano i napisano już mnóstwo, chociaż kolejną odsłonę jej życia zapewnia edycja „Dzienników”, fanom chwytających za serce piosenek i sztuk ciągle mało. Z pomocą przychodzi im teraz lekko chropowaty – bo niejednorodny – tom „Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej”. To nie pierwsza publikacja poświęcona tej autorce, a że Karolina Felberg-Sendecka założenia serii wypełnia, znaleźć tu będzie można teksty o różnej mocy. W cyklu PWN-u ukazują się tomy wspomnień „rozproszonych”: drobiazgów rozsianych po gazetach, zapisków z autobiograficznych książek, fragmentów wywiadów czy listów. To uzupełnienie istniejących już zbiorów wspomnień – i próba dowiedzenia się czegoś nowego na temat, który został z różnych stron omówiony. Tę wydawniczą strategię w „Koleżance” bardzo wyraźnie widać. Nie chodzi tu o zbudowanie pełnego obrazu Agnieszki Osieckiej – raczej o zestawienie marginesowych notatek i dodatków. Teraz głos mają ludzie, którzy z Osiecką nie byli zbyt blisko (chociaż, rzecz jasna, nie tylko tacy), rozmówcy, których wspomnienia ograniczają się do kilku wspólnych chwil, a i ci, którzy mają „własne wersje” przedstawianych przez innych wydarzeń. Jedni odżegnują się od podkreślania stopnia zażyłości z poetką, inni chlubią się znajomością i próbują dzięki niej zaistnieć. Tom gromadzi zarówno przejawy snobizmu, jak i autentycznej tęsknoty. Bywa, że niektóre wydarzenia (jak pamiętny festiwal z podwójną parodią) doczekują się kilku opowieści o charakterze anegdotycznym. Jest w tym i sama Osiecka: w drobnych wstawkach, dopowiedzeniach i zapiskach wyszperanych w dokumentach – lub po prostu z rozmaitych publikacji. To jednak zawsze Osiecka mniej znana – tematy głośne przestają tu mieć znaczenie, a zamiast nich do wspomnień trafiają detale. Zdarza się i tak, że ktoś próbuje rzucić nowe światło na przeszłość i przez swoje zapiski domaga się reinterpretacji danych (w tym zbiorze mieści się na przykład romans z Przyborą). „Koleżanka” to Osiecka po raz kolejny – tak, że czytelnicy bardziej skupiać się będą na mimowolnie tworzonych autoportretach kolejnych wspominających – niż na bohaterce tomu.
W „Koleżance” wspomnienia dobierane są też pod kątem tematyki. Chodzi o to, żeby nie zmęczyć odbiorców powtarzanymi do znudzenia lub powszechnie znanymi motywami – to Osiecka mniej znana ma się tu pojawiać, nawet za cenę utraty wagi informacji. Bez względu na stopień odkrywczości danych każdy szkic wzbogacany jest o przypisy – często bardzo rozbudowane. W przypisach tych pojawiają się obszerne cytaty z Osieckiej, dane biograficzne lub weryfikowane wiadomości. Te uzupełnienia zamieniają się w kolejną lekturową ciekawostkę. W przypisach tworzą się zalążki dyskusji, tu nakreślane są tematy do dalszych poszukiwań.
„Koleżanki” – jak i innych tomów cyklu – nie da się traktować jako zbioru konwencjonalnych i pełnych żalu zapisków wspomnieniowych po śmierci sławnej osoby. Tu liczą się nawet okruchy wspomnień pozwalające bliżej poznać bohaterkę książki. Szczerość staje się podstawowym założeniem w doborze tekstów. Część twierdzeń może więc być dla odbiorców nowością lub zaskoczeniem – i to rekompensata za ich „drugorzędność” w odkrywaniu historii o Osieckiej. „Koleżanka” to zestaw opinii pobocznych, niekiedy uzupełnianych o twórcze współdziałania, inspiracje lub relacje zawodowe. W przypadku Osieckiej nie może też zabraknąć tematów kontrowersyjnych. „Koleżanka” nie będzie mieć problemu z dotarciem do szerokiego grona odbiorców, warto jednak pamiętać, że to uzupełnienie biografii i zapisków Osieckiej, a także „pierwszych” wspomnień.
środa, 22 kwietnia 2015
Kasia Bulicz-Kasprzak: Dom na skraju
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Uczucia w ogrodzie
Kasia Bulicz-Kasprzak tym razem omija wygodne i jednoznacznie optymistyczne scenariuszowe koleiny. W swoim „Domu na skraju” walczy z modą na serdeczne obyczajówki. U jej bohaterów problemów jest zwykle więcej niż pocieszeń, a fakt przemilczania niektórych zmartwień nigdy nie pomaga. I chociaż autorka ozdabia opowieść motywami ogrodniczymi, często powracającymi w obyczajówkach z pogranicza romansu, nie daje się ponieść łatwym rozwiązaniom. „Dom na skraju” zabiera odbiorców w nieupiększony świat międzyludzkich relacji, świat, w którym praca nad roślinami jest jedynym pewnikiem i szansą na wyciszenie emocji.
Marta rozstała się z Olkiem. Mimo przyjaźni z dzieciństwa małżeństwo nie przetrwało, więc kobieta wraca do domu rodziców – na ulicę Różaną – żeby nabrać dystansu do swoich problemów i życiowych niepowodzeń. Powoli przypomina sobie, co dawniej sprawiało jej przyjemność, jakimi marzeniami żyła i za czym tęskniła. Dowiaduje się, że może do tego wrócić. Młodsze pokolenie reprezentuje też Karolina, żona i matka niszczona przez przerośniętą ambicję. Karolina nie potrafi się zdefiniować i próbuje żyć cudzymi nadziejami. Sylwia mści się na byłym facecie, Agata wikła w nieudany związek od początku skazany na porażkę. Pokolenie rodziców też nie jest wolne od błędów. Rodzice Marty od trzydziestu lat żyją obok siebie jak obcy ludzie, Janusz po wypadku zamknął się w sobie i korzysta z przymusowego odosobnienia, karząc żonę za przeszłość. Maria skrycie kocha się w sąsiedzie i pisze dla niego (słabe) wiersze. A to nie koniec: galeria postaci rozwija się coraz bardziej i nikt już nie może być pewny swoich uczuć czy zachowań bliskich. Ulica Różana nie jest oazą spokoju.
Cała powieść składa się ze strzępków: pojedyncze scenki i sytuacje bardzo powoli prowadzą do spójnego obrazu całości. Autorka przeskakuje między bohaterami, chce zaprezentować wszystkich naraz i otworzyć czytelniczki na ich skomplikowane rodzinne relacje. Nie wierzy w wizje wielkich i spełnionych miłości i nie zarzuca kolejnymi westchnieniami: tu do głosu dochodzi proza życia, bez sentymentów i bez idealizowania związków. Droga do szczęścia być może gdzieś istnieje, ale żeby na nią trafić, trzeba najpierw uporać się z przeszłymi i teraźniejszymi kłopotami. Tych nigdy nie brakuje. W takim nagromadzeniu zmartwień gród może być pomocą i ucieczką.
Dla Kasi Bulicz-Kasprzak ogród jest ważnym tematem. Autorka przywołuje mnóstwo ogrodniczych porad i wskazówek, urealniając tym samym bohaterki, rozmiłowane w pięknie kwiatów. Do pracy zaprzęga wszystkich, bez względu na wiedzę i umiejętności – dzięki temu do narracji trafiać mogą porady o różnym stopniu zaawansowania. A na ulicy Różanej zadbany ogród to niemal przedmiot rywalizacji – warto zatem zatroszczyć się o jego wygląd. Autorka zgrabnie manewruje odczuciami postaci – czasem emocje przekładają się na kwiaty, a czasem dzięki ogrodnictwu stają się uświadamiane. Tu autorka woli mieć w odwodzie kilka celnych przenośni, żeby nie zamęczać odbiorczyń dosłownością kolejnych wypadków.
„Dom na skraju” jest bliżej powieści psychologicznej niż prostej i ciepłej obyczajówki. Autorka proponuje fabułę dla czytelniczek, które lubią częste zmiany, a nie trawią prostolinijności i przewidywalnych rozwiązań. W tej powieści, chociaż zamkniętej i ograniczonej do lokalnej społeczności, pojawia się cały zestaw różnorodnych zależności, uczuć oraz konsekwencji dawnych, dokonywanych pod wpływem chwili, wyborów. A jednak Bulicz-Kasprzak nie zamierza bez przerwy roztrząsać decyzji postaci i ich postaw: woli zdecydowane działania, nawet wówczas, gdy te wydadzą się zbyt radykalne w stosunku do konwencji obyczajówki. Pewne jest, że „Dom na skraju” nie powiela sprawdzonych i naiwnych fabuł z czytadeł, a próbuje w nim autorka zaproponować własną wizję interpersonalnej sieci.
Uczucia w ogrodzie
Kasia Bulicz-Kasprzak tym razem omija wygodne i jednoznacznie optymistyczne scenariuszowe koleiny. W swoim „Domu na skraju” walczy z modą na serdeczne obyczajówki. U jej bohaterów problemów jest zwykle więcej niż pocieszeń, a fakt przemilczania niektórych zmartwień nigdy nie pomaga. I chociaż autorka ozdabia opowieść motywami ogrodniczymi, często powracającymi w obyczajówkach z pogranicza romansu, nie daje się ponieść łatwym rozwiązaniom. „Dom na skraju” zabiera odbiorców w nieupiększony świat międzyludzkich relacji, świat, w którym praca nad roślinami jest jedynym pewnikiem i szansą na wyciszenie emocji.
Marta rozstała się z Olkiem. Mimo przyjaźni z dzieciństwa małżeństwo nie przetrwało, więc kobieta wraca do domu rodziców – na ulicę Różaną – żeby nabrać dystansu do swoich problemów i życiowych niepowodzeń. Powoli przypomina sobie, co dawniej sprawiało jej przyjemność, jakimi marzeniami żyła i za czym tęskniła. Dowiaduje się, że może do tego wrócić. Młodsze pokolenie reprezentuje też Karolina, żona i matka niszczona przez przerośniętą ambicję. Karolina nie potrafi się zdefiniować i próbuje żyć cudzymi nadziejami. Sylwia mści się na byłym facecie, Agata wikła w nieudany związek od początku skazany na porażkę. Pokolenie rodziców też nie jest wolne od błędów. Rodzice Marty od trzydziestu lat żyją obok siebie jak obcy ludzie, Janusz po wypadku zamknął się w sobie i korzysta z przymusowego odosobnienia, karząc żonę za przeszłość. Maria skrycie kocha się w sąsiedzie i pisze dla niego (słabe) wiersze. A to nie koniec: galeria postaci rozwija się coraz bardziej i nikt już nie może być pewny swoich uczuć czy zachowań bliskich. Ulica Różana nie jest oazą spokoju.
Cała powieść składa się ze strzępków: pojedyncze scenki i sytuacje bardzo powoli prowadzą do spójnego obrazu całości. Autorka przeskakuje między bohaterami, chce zaprezentować wszystkich naraz i otworzyć czytelniczki na ich skomplikowane rodzinne relacje. Nie wierzy w wizje wielkich i spełnionych miłości i nie zarzuca kolejnymi westchnieniami: tu do głosu dochodzi proza życia, bez sentymentów i bez idealizowania związków. Droga do szczęścia być może gdzieś istnieje, ale żeby na nią trafić, trzeba najpierw uporać się z przeszłymi i teraźniejszymi kłopotami. Tych nigdy nie brakuje. W takim nagromadzeniu zmartwień gród może być pomocą i ucieczką.
Dla Kasi Bulicz-Kasprzak ogród jest ważnym tematem. Autorka przywołuje mnóstwo ogrodniczych porad i wskazówek, urealniając tym samym bohaterki, rozmiłowane w pięknie kwiatów. Do pracy zaprzęga wszystkich, bez względu na wiedzę i umiejętności – dzięki temu do narracji trafiać mogą porady o różnym stopniu zaawansowania. A na ulicy Różanej zadbany ogród to niemal przedmiot rywalizacji – warto zatem zatroszczyć się o jego wygląd. Autorka zgrabnie manewruje odczuciami postaci – czasem emocje przekładają się na kwiaty, a czasem dzięki ogrodnictwu stają się uświadamiane. Tu autorka woli mieć w odwodzie kilka celnych przenośni, żeby nie zamęczać odbiorczyń dosłownością kolejnych wypadków.
„Dom na skraju” jest bliżej powieści psychologicznej niż prostej i ciepłej obyczajówki. Autorka proponuje fabułę dla czytelniczek, które lubią częste zmiany, a nie trawią prostolinijności i przewidywalnych rozwiązań. W tej powieści, chociaż zamkniętej i ograniczonej do lokalnej społeczności, pojawia się cały zestaw różnorodnych zależności, uczuć oraz konsekwencji dawnych, dokonywanych pod wpływem chwili, wyborów. A jednak Bulicz-Kasprzak nie zamierza bez przerwy roztrząsać decyzji postaci i ich postaw: woli zdecydowane działania, nawet wówczas, gdy te wydadzą się zbyt radykalne w stosunku do konwencji obyczajówki. Pewne jest, że „Dom na skraju” nie powiela sprawdzonych i naiwnych fabuł z czytadeł, a próbuje w nim autorka zaproponować własną wizję interpersonalnej sieci.
wtorek, 21 kwietnia 2015
Alison Maloney: Pod schodami. Życie codzienne służby domowej w początkach XX w. w Anglii
Bellona, Warszawa 2015.
Służba
Ta niezbyt obszerna książeczka stanowi atrakcyjne studium społeczno-obyczajowe. „Pod schodami. Życie codzienne służby domowej w początkach XX w. w Anglii” pokazuje, jak wyglądało prowadzenie domu i obowiązku służby w czasach, które dziś powracają jedynie w dawnych lekturach i filmach. Alison Maloney ocala dla czytelników świat, który zniknął z nadejściem I wojny światowej, przedstawia hierarchię wśród służby, organizację w opiece nad domem, zarobki czy obowiązki. Roztacza przed odbiorcami szereg ciekawostek i faktów obecnie nie do pomyślenia. Wszystko ozdabia lekko gawędziarską narracją: tu nawet dane statystyczne wprowadzone są tak, by nie zaburzać przyjemnego toku opowieści.
Edwardiańska Anglia mocno rozwijała ten rynek pracy. Zatrudnienie w zamożniejszych domach znajdowały nianie, gospodynie, sprzątaczki, kucharki, kamerdynerzy, lokaje – a nawet dzieci. Autorka tego studium sprawdza, jakie zadania należały do poszczególnych przedstawicieli służby – ale to nie wszystko. Swoje badania rozszerza, między innymi o wymogi dotyczące zachowania czy ubioru (długo rozwodzi się nad strojami pokojówek i trudnościami w zdobywaniu wyprawek), porównuje wypłaty (i uświadamia czytelnikom realne potrzeby służących). Prowadzi czytelników do pomieszczeń dla służby, czasem, dla zaspokojenia ciekawości, dodając jeszcze ich literackie opisy z powieści. Odtwarza nawet typowy rozkład dnia służącego. W przypadku części zadań sięga po przepisy i porady (jak czyścić patelnie i jak sporządzić czernidło do kominka), analizuje tydzień praczki. Najmniejszą wagę przywiązuje do guwernantek i opiekunek do dzieci – te miały bowiem najmniej wspólnego z życiem „pod schodami”. Pomija Alison Maloney temat chorób służby, ale podkreśla znaczenie wysokiego wzrostu w otrzymywaniu lepszej płacy. Na moment zatrzymuje się nad związkami wśród służących i nad ich relacjami z rodziną, najbardziej jednak interesuje się samą pracą zbiorem zadań i rodzajów wynagrodzenia. Próbuje odpowiedzieć na pytanie, dlaczego praca w charakterze służącego cieszyła się tak wielkim powodzeniem i jak przekładało się to na strukturę społeczeństwa.
„Pod schodami” to odkrywanie obcej dla dzisiejszych odbiorców rzeczywistości. Maloney potrafi zajmująco pisać: jej praca polega na zgromadzeniu imponującej liczby danych (uzupełnianych jeszcze o zapiski służących czy ogłoszenia z prasy) i na ciekawym opracowaniu tekstowym materiału. Tę książkę czyta się bardzo dobrze nie tylko ze względu na temat, ale i na jego realizację. Przynosi sporo wiadomości: Maloney lubuje się w liczbach i wszelkich systematyzacjach – ale nie przytłacza statystykami, potrafi je opisywać w atrakcyjny dla czytelników sposób. Ogrom pracy badawczej zostaje tu ukryty dzięki obrazowemu stylowi pisania: „Pod schodami” ożywa, może zachęcić odbiorców do śledzenia wątku służby w popkulturowych produkcjach i do porównywania go z pierwotnym stanem.
„Pod schodami” to książka składająca się z konkretów. Alison Maloney nie daje się zwieść interpretacjom, stawia na fakty, bezpieczne dzięki systemowi przeliczników i porównań. „Pos schodami” dotyczy jednego z wycinków społeczeństwa, opiera się raczej na analizach wewnątrz zagadnienia niż na ujmowaniu tematu służby w szerszym kontekście. Dla czytelników to okazja do zapoznania się z wiadomościami, które rzadko trafiają do świadomości społecznej – a już na pewno nie w tak szerokim zakresie. Ta publikacja, chociaż traktowana jako historyczno-obyczajowa ciekawostka, pozbawiona jest wad naukowego dyskursu, kierowana jest do szerokiego grona odbiorców i funkcjonować może również jako rzeczowe uzupełnienie wytworów fikcji literackiej. „Pod schodami” to propozycja wypełniona informacjami, ale napisana prawie jak felieton – tu w lekturze nie przeszkadza ani dystans czasowy, ani oddalenie geograficzne, ani wreszcie kulturowe przemiany.
Służba
Ta niezbyt obszerna książeczka stanowi atrakcyjne studium społeczno-obyczajowe. „Pod schodami. Życie codzienne służby domowej w początkach XX w. w Anglii” pokazuje, jak wyglądało prowadzenie domu i obowiązku służby w czasach, które dziś powracają jedynie w dawnych lekturach i filmach. Alison Maloney ocala dla czytelników świat, który zniknął z nadejściem I wojny światowej, przedstawia hierarchię wśród służby, organizację w opiece nad domem, zarobki czy obowiązki. Roztacza przed odbiorcami szereg ciekawostek i faktów obecnie nie do pomyślenia. Wszystko ozdabia lekko gawędziarską narracją: tu nawet dane statystyczne wprowadzone są tak, by nie zaburzać przyjemnego toku opowieści.
Edwardiańska Anglia mocno rozwijała ten rynek pracy. Zatrudnienie w zamożniejszych domach znajdowały nianie, gospodynie, sprzątaczki, kucharki, kamerdynerzy, lokaje – a nawet dzieci. Autorka tego studium sprawdza, jakie zadania należały do poszczególnych przedstawicieli służby – ale to nie wszystko. Swoje badania rozszerza, między innymi o wymogi dotyczące zachowania czy ubioru (długo rozwodzi się nad strojami pokojówek i trudnościami w zdobywaniu wyprawek), porównuje wypłaty (i uświadamia czytelnikom realne potrzeby służących). Prowadzi czytelników do pomieszczeń dla służby, czasem, dla zaspokojenia ciekawości, dodając jeszcze ich literackie opisy z powieści. Odtwarza nawet typowy rozkład dnia służącego. W przypadku części zadań sięga po przepisy i porady (jak czyścić patelnie i jak sporządzić czernidło do kominka), analizuje tydzień praczki. Najmniejszą wagę przywiązuje do guwernantek i opiekunek do dzieci – te miały bowiem najmniej wspólnego z życiem „pod schodami”. Pomija Alison Maloney temat chorób służby, ale podkreśla znaczenie wysokiego wzrostu w otrzymywaniu lepszej płacy. Na moment zatrzymuje się nad związkami wśród służących i nad ich relacjami z rodziną, najbardziej jednak interesuje się samą pracą zbiorem zadań i rodzajów wynagrodzenia. Próbuje odpowiedzieć na pytanie, dlaczego praca w charakterze służącego cieszyła się tak wielkim powodzeniem i jak przekładało się to na strukturę społeczeństwa.
„Pod schodami” to odkrywanie obcej dla dzisiejszych odbiorców rzeczywistości. Maloney potrafi zajmująco pisać: jej praca polega na zgromadzeniu imponującej liczby danych (uzupełnianych jeszcze o zapiski służących czy ogłoszenia z prasy) i na ciekawym opracowaniu tekstowym materiału. Tę książkę czyta się bardzo dobrze nie tylko ze względu na temat, ale i na jego realizację. Przynosi sporo wiadomości: Maloney lubuje się w liczbach i wszelkich systematyzacjach – ale nie przytłacza statystykami, potrafi je opisywać w atrakcyjny dla czytelników sposób. Ogrom pracy badawczej zostaje tu ukryty dzięki obrazowemu stylowi pisania: „Pod schodami” ożywa, może zachęcić odbiorców do śledzenia wątku służby w popkulturowych produkcjach i do porównywania go z pierwotnym stanem.
„Pod schodami” to książka składająca się z konkretów. Alison Maloney nie daje się zwieść interpretacjom, stawia na fakty, bezpieczne dzięki systemowi przeliczników i porównań. „Pos schodami” dotyczy jednego z wycinków społeczeństwa, opiera się raczej na analizach wewnątrz zagadnienia niż na ujmowaniu tematu służby w szerszym kontekście. Dla czytelników to okazja do zapoznania się z wiadomościami, które rzadko trafiają do świadomości społecznej – a już na pewno nie w tak szerokim zakresie. Ta publikacja, chociaż traktowana jako historyczno-obyczajowa ciekawostka, pozbawiona jest wad naukowego dyskursu, kierowana jest do szerokiego grona odbiorców i funkcjonować może również jako rzeczowe uzupełnienie wytworów fikcji literackiej. „Pod schodami” to propozycja wypełniona informacjami, ale napisana prawie jak felieton – tu w lekturze nie przeszkadza ani dystans czasowy, ani oddalenie geograficzne, ani wreszcie kulturowe przemiany.
poniedziałek, 20 kwietnia 2015
Madeline Swan: Historia kotów
Znak, Kraków 2015.
Miaucząca historia
Ten tom idealnie uzupełni biblioteczki kociarzy. Madeline Swan pokusiła się o zgromadzenie w jednym miejscu tych odłamków biografii oraz kulturoznawczych poszukiwań, które pokazują, jak zmieniało się na przestrzeni wieków podejście do kotów. „Historia kotów” to książka złożona z faktów, zestaw krótkich ciekawostek ułożonych w spójną i szybką opowieść. Podróż Swan zaczyn się (obowiązkowo) w starożytności – jednak o ile tu wątek kotów został już dość dokładnie zbadany i powtarzany jest przy różnych okazjach, o tyle rola kota i jego miejsce w późniejszych epokach dotąd nie była przedmiotem zainteresowań zbyt wielu badaczy. Autorka próbuje wypełnić lukę na rynku wydawniczym, proponuje odbiorcom kulturoznawczy przegląd kotów i podejścia do kotów. Tu koty stanowią centralny punkt opowieści.
Madeline Swan przyjmuje dwie narracyjne drogi. Zajmuje się ogólnie miejscem kotów w różnych społeczeństwach – wyjaśnia wtedy, jak układały się relacje kotów z ludźmi, jak zwierzęta były traktowane oraz – dlaczego zasłużyły na uwagę. Obok prowadzi drugą opowieść, bardziej zindywidualizowaną. Tu powracają sławne postacie, artyści, uczeni, dostojnicy – właściciele kotów, ich miłośnicy lub zagorzali przeciwnicy. Autorka tropi obecność kotów w twórczości (malarstwie i literaturze), z czasem przechodzi też do popkultury z kotami, przypominając, jakie miejsce zajmują te zwierzęta w życiu gwiazd filmu, a nawet – gdzie zaistniały w kreskówkach.
Dominują tu – w czasach nowożytnych – koty z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, ale Swan musiała wprowadzić wiele ograniczeń, żeby nie zasypać swoich czytelników wiadomościami. W zestawieniu kocich tropów wybrała nie objętość tomu, a stopień atrakcyjności informacji. Skupiła się na faktach o wartości anegdotycznej, dobrze sprawdzających się w literaturze masowej. Każdemu kociemu bohaterowi poświęca zaledwie parę zdań – niby niewiele, ale dzięki temu sprawnie może przeprowadzać odbiorców przez historię. Do dwóch kręgów narracji Swan dokłada oczywiście przesądy związane z kotami czy „kocie” powiedzenia – chociaż nie prowadzi językowych analiz, a jedynie kulturowy obraz zwierząt.
„Historia kotów” to tom przesycony dobrymi (i z perspektywy antropocentrycznej często po prostu nieistotnymi) informacjami. Pozwala spojrzeć na kolejne epoki i ich przedstawicieli w inny sposób: stosunek ludzi do zwierząt wiele może powiedzieć o tych pierwszych. Swan zachęca do samodzielnych badań, dając czytelnikom dobry punkt wyjścia. Na uznanie zasługuje to, jak sprawnie radzi sobie z ubieraniem historii w słowa: nie ma tu wrażenia patchworku, prostego gromadzenia danych – wszystko układa się w barwną relację. Podczas lektury odbiorcy odkryją wiele nieznanych szczegółów z historii kotów, najprawdopodobniej kociarze mogliby kolejne dodawać. Ta autorka sprawia, że każdy czytelnik chce zamienić się w archiwistę i wyszukiwać w biografiach, wspomnieniach oraz fabułach kolejne kocie opowieści. Ta książka ponadto nadaje się dla odbiorców w różnym wieku. Jej ozdobą są zdjęcia i reprodukcje obrazów z kotami – ale dla wielu najprawdziwszą ozdobą staną się same zwierzęta, doceniane i stawiane na piedestale. Madeline Swan proponuje kulturoznawcze dopowiedzenie do rozmaitych kocich encyklopedii i albumów. Jej książka to znakomity prezent dla właścicieli kotów, przypomnienie o roli zwierząt w życiu człowieka i zbiór atrakcyjnych (mimo że nie zawsze krzepiących) wiadomości.
Miaucząca historia
Ten tom idealnie uzupełni biblioteczki kociarzy. Madeline Swan pokusiła się o zgromadzenie w jednym miejscu tych odłamków biografii oraz kulturoznawczych poszukiwań, które pokazują, jak zmieniało się na przestrzeni wieków podejście do kotów. „Historia kotów” to książka złożona z faktów, zestaw krótkich ciekawostek ułożonych w spójną i szybką opowieść. Podróż Swan zaczyn się (obowiązkowo) w starożytności – jednak o ile tu wątek kotów został już dość dokładnie zbadany i powtarzany jest przy różnych okazjach, o tyle rola kota i jego miejsce w późniejszych epokach dotąd nie była przedmiotem zainteresowań zbyt wielu badaczy. Autorka próbuje wypełnić lukę na rynku wydawniczym, proponuje odbiorcom kulturoznawczy przegląd kotów i podejścia do kotów. Tu koty stanowią centralny punkt opowieści.
Madeline Swan przyjmuje dwie narracyjne drogi. Zajmuje się ogólnie miejscem kotów w różnych społeczeństwach – wyjaśnia wtedy, jak układały się relacje kotów z ludźmi, jak zwierzęta były traktowane oraz – dlaczego zasłużyły na uwagę. Obok prowadzi drugą opowieść, bardziej zindywidualizowaną. Tu powracają sławne postacie, artyści, uczeni, dostojnicy – właściciele kotów, ich miłośnicy lub zagorzali przeciwnicy. Autorka tropi obecność kotów w twórczości (malarstwie i literaturze), z czasem przechodzi też do popkultury z kotami, przypominając, jakie miejsce zajmują te zwierzęta w życiu gwiazd filmu, a nawet – gdzie zaistniały w kreskówkach.
Dominują tu – w czasach nowożytnych – koty z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, ale Swan musiała wprowadzić wiele ograniczeń, żeby nie zasypać swoich czytelników wiadomościami. W zestawieniu kocich tropów wybrała nie objętość tomu, a stopień atrakcyjności informacji. Skupiła się na faktach o wartości anegdotycznej, dobrze sprawdzających się w literaturze masowej. Każdemu kociemu bohaterowi poświęca zaledwie parę zdań – niby niewiele, ale dzięki temu sprawnie może przeprowadzać odbiorców przez historię. Do dwóch kręgów narracji Swan dokłada oczywiście przesądy związane z kotami czy „kocie” powiedzenia – chociaż nie prowadzi językowych analiz, a jedynie kulturowy obraz zwierząt.
„Historia kotów” to tom przesycony dobrymi (i z perspektywy antropocentrycznej często po prostu nieistotnymi) informacjami. Pozwala spojrzeć na kolejne epoki i ich przedstawicieli w inny sposób: stosunek ludzi do zwierząt wiele może powiedzieć o tych pierwszych. Swan zachęca do samodzielnych badań, dając czytelnikom dobry punkt wyjścia. Na uznanie zasługuje to, jak sprawnie radzi sobie z ubieraniem historii w słowa: nie ma tu wrażenia patchworku, prostego gromadzenia danych – wszystko układa się w barwną relację. Podczas lektury odbiorcy odkryją wiele nieznanych szczegółów z historii kotów, najprawdopodobniej kociarze mogliby kolejne dodawać. Ta autorka sprawia, że każdy czytelnik chce zamienić się w archiwistę i wyszukiwać w biografiach, wspomnieniach oraz fabułach kolejne kocie opowieści. Ta książka ponadto nadaje się dla odbiorców w różnym wieku. Jej ozdobą są zdjęcia i reprodukcje obrazów z kotami – ale dla wielu najprawdziwszą ozdobą staną się same zwierzęta, doceniane i stawiane na piedestale. Madeline Swan proponuje kulturoznawcze dopowiedzenie do rozmaitych kocich encyklopedii i albumów. Jej książka to znakomity prezent dla właścicieli kotów, przypomnienie o roli zwierząt w życiu człowieka i zbiór atrakcyjnych (mimo że nie zawsze krzepiących) wiadomości.
niedziela, 19 kwietnia 2015
Jarosław Borszewicz: Mroki
Iskry, Warszawa 2015.
Podsumowania
Fakt, że Iskry wznawiają tom „Mroki” Jarosława Borszewicza wielu dzisiejszym młodym prozaikom-buntownikom utrzeć może nosa. Ta książka powstała w 1983 roku i… nie zestarzała się ani odrobinę. Autor, który zadebiutował nią jako powieściopisarz przed ukończeniem trzydziestego roku życia, określa ją jako poezjowieść lub powieściozję – ale nie męczy czytelników strumieniami świadomości czy pustymi treściowo stylistycznymi popisami. Bawi się formą, zatapiając w niej coraz bardziej gorzkie oceny człowieczeństwa. Składa książkę z maleńkich fragmentów, pojedynczych akapitów, dialogów, fragmentów wierszy, krzyków niezgody i niemal pijackich monologów. CO najpiękniejsze: każdy te fragment ma swoją silną puentę. Borszewicz nie znosi przegadania, mówienia tylko po to, żeby mówić. Jak niewielu dzisiaj świadomy jest potęgi słów, czy to w autoanalizach, czy w dyskusjach. Kolejne miniaturki muszą zawierać w sobie trafne podsumowaia, niby literacki sens istnienia. U Borszewicza nie ma niecierpliwości czy logoreicznych zapędów, „Mroki” stają się szeregiem bezbłędnych obserwacji – często cynicznych, ale nigdy kłamliwych.
Jest tu Duet Zezowaty, bohater skazany na życiowe porażki, żyjący uważnie, choć nie bez odrobiny szaleństwa. Jest Wiktor, którego tajemnica stanowi jedną z finałowych przyjemności, jest i Nieobecna – obiekt westchnień. Migawki z ich egzystencji przerywane są raz po raz „wilkami wspomnień”, rozmowami „z dorożki” lub wyimkami z książki „Du du du”. Pomiędzy obrazkami rodzajowymi widnieją wprawki literackie czy filozoficzne rozważania. Borszewicz minimalną liczbą słów może wyrazić najwięcej: świadomy precyzji poetyckiej, odwołuje się do niej bez wahania. Taka sprawa wywołuje wrażenie doskonałego pojmowania niepojmowalnego. Dueta – jak wszystkich młodych bohaterów literackich – interesują sprawy związane z dojrzewaniem, odnajdowanie swojego miejsca już nie tyle w świecie, co u boku kobiety. Seks obecny w „Mrokach” nie wiąże się – jak dzisiaj – z pornografią, a z próbami odnotowywania wewnętrznych sprzeczności. Borszewicza nie interesuje sam akt płciowy, a jego konsekwencje dla umysłu. Duet musi zakotwiczyć się jakoś w świecie, do którego nie pasuje. Oswaja więc mroki literaturą udającą życie, a w rzeczywistości demaskującą je. Przez całą książkę Borszewicz funkcjonuje jako kolekcjoner drobiazgów gęstych od znaczeń. Udaje mu się z rozmów i przemyśleń wydobywać całą esencję: niby odpowiada w ten sposób na odwieczne pytania literatury, a tak naprawdę dodaje do nich nowe wątpliwości.
Artyzm „Mroków” to nie tylko gra formą. Borszewiczowi nie zależy na estetycznych popisach. Chce jak najbardziej zbliżyć się do zwyczajności w lekturze, a dosłowność uzyskuje dzięki poezji. Z tego kontrastu wyłania się materia „Mroków”. Autor lubi językowe popisy, szuka metafor, stylizuje powieść na kolokwialną, ale nie zatraca jej jakości. Od tego twórcy satyrycy mogliby się uczyć trafnych puent – tyle że Borszewicz nawet nie próbuje rozśmieszać. Jego książka nie może zatem stracić na aktualności. Autor porusza tu kwestie międzyludzkie i egzystencjalne, ale sposób, w jaki to robi, daleki jest od naiwnej egzaltacji czy męczącego przekonania o własnej wszechwiedzy. To normalność zaklęta w literackości, wysokiej klasy relacja. Zamiast być głosem pokolenia, Jarosław Borszewicz spróbował być głosem człowieka. Od wielkich słów i wielkich wydarzeń ucieka, stroni od indywidualizowania doświadczeń Dueta czy od wkomponowywania ich w większą znaczeniowo historię. „Mroki” to publikacja, która do dzisiaj zwraca uwagę zarówno swoim artyzmem, jak i zakodowanymi doświadczeniami. Ważna nie tylko dla młodych czytelników, szczęśliwie powraca na rynek literacki.
Podsumowania
Fakt, że Iskry wznawiają tom „Mroki” Jarosława Borszewicza wielu dzisiejszym młodym prozaikom-buntownikom utrzeć może nosa. Ta książka powstała w 1983 roku i… nie zestarzała się ani odrobinę. Autor, który zadebiutował nią jako powieściopisarz przed ukończeniem trzydziestego roku życia, określa ją jako poezjowieść lub powieściozję – ale nie męczy czytelników strumieniami świadomości czy pustymi treściowo stylistycznymi popisami. Bawi się formą, zatapiając w niej coraz bardziej gorzkie oceny człowieczeństwa. Składa książkę z maleńkich fragmentów, pojedynczych akapitów, dialogów, fragmentów wierszy, krzyków niezgody i niemal pijackich monologów. CO najpiękniejsze: każdy te fragment ma swoją silną puentę. Borszewicz nie znosi przegadania, mówienia tylko po to, żeby mówić. Jak niewielu dzisiaj świadomy jest potęgi słów, czy to w autoanalizach, czy w dyskusjach. Kolejne miniaturki muszą zawierać w sobie trafne podsumowaia, niby literacki sens istnienia. U Borszewicza nie ma niecierpliwości czy logoreicznych zapędów, „Mroki” stają się szeregiem bezbłędnych obserwacji – często cynicznych, ale nigdy kłamliwych.
Jest tu Duet Zezowaty, bohater skazany na życiowe porażki, żyjący uważnie, choć nie bez odrobiny szaleństwa. Jest Wiktor, którego tajemnica stanowi jedną z finałowych przyjemności, jest i Nieobecna – obiekt westchnień. Migawki z ich egzystencji przerywane są raz po raz „wilkami wspomnień”, rozmowami „z dorożki” lub wyimkami z książki „Du du du”. Pomiędzy obrazkami rodzajowymi widnieją wprawki literackie czy filozoficzne rozważania. Borszewicz minimalną liczbą słów może wyrazić najwięcej: świadomy precyzji poetyckiej, odwołuje się do niej bez wahania. Taka sprawa wywołuje wrażenie doskonałego pojmowania niepojmowalnego. Dueta – jak wszystkich młodych bohaterów literackich – interesują sprawy związane z dojrzewaniem, odnajdowanie swojego miejsca już nie tyle w świecie, co u boku kobiety. Seks obecny w „Mrokach” nie wiąże się – jak dzisiaj – z pornografią, a z próbami odnotowywania wewnętrznych sprzeczności. Borszewicza nie interesuje sam akt płciowy, a jego konsekwencje dla umysłu. Duet musi zakotwiczyć się jakoś w świecie, do którego nie pasuje. Oswaja więc mroki literaturą udającą życie, a w rzeczywistości demaskującą je. Przez całą książkę Borszewicz funkcjonuje jako kolekcjoner drobiazgów gęstych od znaczeń. Udaje mu się z rozmów i przemyśleń wydobywać całą esencję: niby odpowiada w ten sposób na odwieczne pytania literatury, a tak naprawdę dodaje do nich nowe wątpliwości.
Artyzm „Mroków” to nie tylko gra formą. Borszewiczowi nie zależy na estetycznych popisach. Chce jak najbardziej zbliżyć się do zwyczajności w lekturze, a dosłowność uzyskuje dzięki poezji. Z tego kontrastu wyłania się materia „Mroków”. Autor lubi językowe popisy, szuka metafor, stylizuje powieść na kolokwialną, ale nie zatraca jej jakości. Od tego twórcy satyrycy mogliby się uczyć trafnych puent – tyle że Borszewicz nawet nie próbuje rozśmieszać. Jego książka nie może zatem stracić na aktualności. Autor porusza tu kwestie międzyludzkie i egzystencjalne, ale sposób, w jaki to robi, daleki jest od naiwnej egzaltacji czy męczącego przekonania o własnej wszechwiedzy. To normalność zaklęta w literackości, wysokiej klasy relacja. Zamiast być głosem pokolenia, Jarosław Borszewicz spróbował być głosem człowieka. Od wielkich słów i wielkich wydarzeń ucieka, stroni od indywidualizowania doświadczeń Dueta czy od wkomponowywania ich w większą znaczeniowo historię. „Mroki” to publikacja, która do dzisiaj zwraca uwagę zarówno swoim artyzmem, jak i zakodowanymi doświadczeniami. Ważna nie tylko dla młodych czytelników, szczęśliwie powraca na rynek literacki.
Kolorowy trening antystresowy. Wzory i wzorki
Buchmann, Warszawa 2015.
Wytrwałość
Ta część „Kolorowego treningu antystresowego” ucieszy zwłaszcza perfekcjonistów i osoby lubiące ład i harmonię. „Wzory i wzorki” to kolorowanki oparte na motywach kwiatowych oraz abstrakcyjnych kształtach zwielokrotnianych i powtarzanych na całej stronie. Poszczególne motywy układają się w regularne wzory i przypominają desenie tkanin. Powtarzalnością nie trzeba się jednak sugerować przy kolorowaniu: wystarczy odrobina wyobraźni, żeby regularny wzór zamienić w zestaw niepowtarzalnych barwnych połączeń. Można testować różne zestawienia, eksperymentować z kolorami lub sprawdzać najbardziej efektowne rozwiązania: możliwości jest mnóstwo, a książka zdaje się nie mieć końca. To kilkadziesiąt kartek zapełnionych wzorami i wzorkami – do kolorowania bardziej dla dorosłych niż dla dzieci: maluchy mogą się zniechęcić zrytmizowaniem ilustracji i brakiem odwołań do wyobraźni. Dorośli jednak znajdą tu rozrywkę. Co więcej – „Wzory i wzorki” to tom dla odbiorców o różnym stopniu zaawansowania w kolorowankach. Znajdą się tu duże elementy, łatwe do pokrycia kolorami, ale i drobniutkie, wymagające niebywałej precyzji i doskonale przygotowanych narzędzi.
W tej publikacji nie ma zróżnicowania tematycznego, dominują kwiaty. Żeby przełamać monotonię, autorzy decydują się na różne grubości konturów: jedne obrazki są utrzymane w tradycyjnym stylu, ze stałą grubością kresek, inne mają cieniowane kontury, co sugeruje delikatność i odpowiedni system kolorowania. Na niektórych stronach cienkie kreski konturowe mają być dodatkowym utrudnieniem dla odbiorców – wymuszają bowiem hiperdokładną pracę. Dla mniej cierpliwych czy mniej uzdolnionych przeznaczone są za to większe elementy. Przy „Wzorach i wzorkach” można się zrelaksować lub… popracować nad własnym charakterem, zdystansować od stresujących sytuacji albo poćwiczyć czy odzyskać sprawność manualną. Tu nie obowiązują żadne reguły, bo przecież nawet same kontury kwiatków nie mogą być traktowane jako ograniczenie: to raczej wyzwanie artystyczne. Książka dla jednych będzie zwykłym zbiorem malowanek dla zabicia czasu, dla innych – okazją do przypomnienia sobie dziecięcych radości. Uruchamia kreatywność: paradoksalnie powtarzające się wzory prowadzić mogą do poszukiwania oryginalnych rozwiązań i przełamywania monotonii. Kto raz przymierzy się do dorosłych kolorowanek, ten będzie chciał do nich wracać. I w związku z tym ucieszy się z szeregu wyzwań, jakie w tej serii znajdzie.
„Kolorowy trening antystresowy. Wzory i wzorki” to nie tylko powtarzające się motywy kwiatowe. Czasem pojawiają się tu plątaniny łodyg, czasem niemal kalejdoskopowe wzory. Obok prawdziwych kwiatów powracają kwiatowe symbole – zwłaszcza te zachęcają do swobodnego wybierania kolorów oraz do szukania barwnych inspiracji w wyobraźni. Mimo nastawienia na regularność w obrębie jednej strony, każda kolejna przynosi nowe ilustracyjne wyzwania. Można dawkować sobie „trening” zgodnie z kolejnością kartek lub dobierać zadania w zależności od stopnia zaawansowania (wzburzenia, cierpliwości itp.). Podczas rysowania można uwolnić myśli, zastanowić się nad sprawami do rozwiązania i nabrać dystansu do codziennych problemów. Ta książka zapewnia relaks innego rodzaju niż krzyżówki czy telewizja – dla wielu odbiorców będzie wartą wypróbowania nowinką, wpisującą się w dodatku w modę na „dorosłe” kolorowanki. Tą publikację da się potraktować jako inwestycję w relaks: odstresowuje, koi nerwy i pobudza kreatywność. Daje też artystyczną satysfakcję nawet tym, którzy dotąd talentów do malowania nie przejawiali. I tu nie muszą męczyć się z brakiem umiejętności czy natchnienia, wystarczy czas i kredki, żeby odnaleźć dziecięcą radość.
Wytrwałość
Ta część „Kolorowego treningu antystresowego” ucieszy zwłaszcza perfekcjonistów i osoby lubiące ład i harmonię. „Wzory i wzorki” to kolorowanki oparte na motywach kwiatowych oraz abstrakcyjnych kształtach zwielokrotnianych i powtarzanych na całej stronie. Poszczególne motywy układają się w regularne wzory i przypominają desenie tkanin. Powtarzalnością nie trzeba się jednak sugerować przy kolorowaniu: wystarczy odrobina wyobraźni, żeby regularny wzór zamienić w zestaw niepowtarzalnych barwnych połączeń. Można testować różne zestawienia, eksperymentować z kolorami lub sprawdzać najbardziej efektowne rozwiązania: możliwości jest mnóstwo, a książka zdaje się nie mieć końca. To kilkadziesiąt kartek zapełnionych wzorami i wzorkami – do kolorowania bardziej dla dorosłych niż dla dzieci: maluchy mogą się zniechęcić zrytmizowaniem ilustracji i brakiem odwołań do wyobraźni. Dorośli jednak znajdą tu rozrywkę. Co więcej – „Wzory i wzorki” to tom dla odbiorców o różnym stopniu zaawansowania w kolorowankach. Znajdą się tu duże elementy, łatwe do pokrycia kolorami, ale i drobniutkie, wymagające niebywałej precyzji i doskonale przygotowanych narzędzi.
W tej publikacji nie ma zróżnicowania tematycznego, dominują kwiaty. Żeby przełamać monotonię, autorzy decydują się na różne grubości konturów: jedne obrazki są utrzymane w tradycyjnym stylu, ze stałą grubością kresek, inne mają cieniowane kontury, co sugeruje delikatność i odpowiedni system kolorowania. Na niektórych stronach cienkie kreski konturowe mają być dodatkowym utrudnieniem dla odbiorców – wymuszają bowiem hiperdokładną pracę. Dla mniej cierpliwych czy mniej uzdolnionych przeznaczone są za to większe elementy. Przy „Wzorach i wzorkach” można się zrelaksować lub… popracować nad własnym charakterem, zdystansować od stresujących sytuacji albo poćwiczyć czy odzyskać sprawność manualną. Tu nie obowiązują żadne reguły, bo przecież nawet same kontury kwiatków nie mogą być traktowane jako ograniczenie: to raczej wyzwanie artystyczne. Książka dla jednych będzie zwykłym zbiorem malowanek dla zabicia czasu, dla innych – okazją do przypomnienia sobie dziecięcych radości. Uruchamia kreatywność: paradoksalnie powtarzające się wzory prowadzić mogą do poszukiwania oryginalnych rozwiązań i przełamywania monotonii. Kto raz przymierzy się do dorosłych kolorowanek, ten będzie chciał do nich wracać. I w związku z tym ucieszy się z szeregu wyzwań, jakie w tej serii znajdzie.
„Kolorowy trening antystresowy. Wzory i wzorki” to nie tylko powtarzające się motywy kwiatowe. Czasem pojawiają się tu plątaniny łodyg, czasem niemal kalejdoskopowe wzory. Obok prawdziwych kwiatów powracają kwiatowe symbole – zwłaszcza te zachęcają do swobodnego wybierania kolorów oraz do szukania barwnych inspiracji w wyobraźni. Mimo nastawienia na regularność w obrębie jednej strony, każda kolejna przynosi nowe ilustracyjne wyzwania. Można dawkować sobie „trening” zgodnie z kolejnością kartek lub dobierać zadania w zależności od stopnia zaawansowania (wzburzenia, cierpliwości itp.). Podczas rysowania można uwolnić myśli, zastanowić się nad sprawami do rozwiązania i nabrać dystansu do codziennych problemów. Ta książka zapewnia relaks innego rodzaju niż krzyżówki czy telewizja – dla wielu odbiorców będzie wartą wypróbowania nowinką, wpisującą się w dodatku w modę na „dorosłe” kolorowanki. Tą publikację da się potraktować jako inwestycję w relaks: odstresowuje, koi nerwy i pobudza kreatywność. Daje też artystyczną satysfakcję nawet tym, którzy dotąd talentów do malowania nie przejawiali. I tu nie muszą męczyć się z brakiem umiejętności czy natchnienia, wystarczy czas i kredki, żeby odnaleźć dziecięcą radość.
sobota, 18 kwietnia 2015
Agnieszka Tyszka: Aprilek
Egmont, Warszawa 2015.
Hubertus
Kolejny koń w Szumińskich Łąkach to okazja do kolejnego spotkania z dziećmi i ich małymi oraz większymi zmartwieniami. Teraz Agnieszka Tyszka skupia się na niepełnosprawnym chłopcu i jego możliwościach. Opowieść prowadzi dobrze odbiorcom znana Klara. Bruno porusza się na wózku inwalidzkim i żałuje, że nie będzie mógł wziąć udziału w Hubertusie. W Konikach z Szumińskich Łąk jednak dzieci same dążą do spełniania marzeń i rozwiązywania problemów. Dla kolegi można przecież zorganizować specjalne podchody, a wskazówki porozmieszczać tak, żeby mógł do nich sięgnąć z końskiego grzbietu. Trzeba tylko dokładnie dopracować plan działania, żeby dorośli nie mogli go oprotestować. Bo to dorośli mnożą tu trudności. Młodym mieszkankom Szumina wystarczy pomysł – rzeczy niemożliwych nie ma. Nie pierwszy raz bohaterki dzięki własnej kreatywności pozbywają się zmartwień i uszczęśliwiają innych. Tym razem jednak nie wiedzą, że Bruno wykaże się odwagą w znacznie większym stopniu – i znajdzie nie tylko lisią kitę.
W Szuminie wiele się dzieje: skończyły się wakacje i wszyscy przygotowują się do Hubertusa. Aprilek okazuje się doskonały w hipoterapii. Okolicą wstrząsa plotka, że w lasach ukrywa się… puma. Tu po prostu nie można się nudzić ani przez chwilę. Nawet jeśli ktoś narzeka na życie z dala od centrum miasta, przekona się, że w Szuminie bez przerwy jest coś do zrobienia. Klara zresztą tu czuje się bardzo dobrze. W odróżnieniu od starszej siostry, Niny. Nina jest utrapieniem: weszła w okres nastoletniego buntu i ciężko z nią wytrzymać. Tę postać Agnieszka Tyszka karykaturalizuje, żeby zawczasu przestrzec odbiorczynie przed rozmaitymi niepotrzebnymi awanturami i śmiesznością. Budzi w czytelniczkach współczucie zwłaszcza dla mamy bohaterek – która mimo wyrozumiałości dla nastoletniej burzy hormonów, cierpi.
W „Aprilku” nie brakuje lokalnych atrakcji. Poza Hubertusem autorka przywołuje też… deptanie kapusty. Bohaterki mogą przetestować dawne zwyczaje i w pewien sposób przyczynić się do ocalenia tradycji. Agnieszka Tyszka wplata do historii o mieszkankach Szumina rozmaite motywy ludowe, sygnalizuje bogactwo naiwnych kultur, piękno obrządków i budzi zainteresowanie tradycją. Obok tego, dyskretnie przywoływanego, zestawu przemyca wiadomości o rodzajach i rasach koni, o pielęgnacji tych zwierząt i o rozpoznawaniu ich nastrojów czy chorób. Rozprawia się z modą na koniki pony: jedna z dziewczynek wychowanych w kulcie magicznych koników spodziewa się… brokatowego łajna. Zwykle jednak Tyszka nie ma czasu na drwiny. Skupia się za to na egzystencji Klary i Pauliny, przyjaciółek z Szumina.
Cała seria o konikach z Szumińskich Łąk polega na zestawieniu stylistyki pop i głębszymi i ważnymi dla młodych odbiorczyń przesłaniami. Autorka zawsze stara się wynaleźć jakiś motyw kryminalny (lub przynajmniej budzący dreszcz grozy), elementy pedagogiczne i społeczne, problemy dzieci i postawy rodziców. Obok koni zajmuje się na przykład… tęsknotą za nieobecnymi ojcami. Zwykle też angażuje swoje bohaterki w wytężoną pracę na rzecz lokalnej społeczności. Na takich działaniach zyskują wszyscy, Agnieszka Tyszka przekonuje więc, że warto je podejmować. Uczy odbiorczynie, jak realizować nawet najśmielsze marzenia i jak brać sprawy we własne ręce. Utrzymuje przy tym spójny charakter cyklu, ale w każdej książce skupia się na innych tematach i w każdej rozwiązuje inne problemy. Jest bardzo blisko swoich bohaterek, co zawsze wzbudza zaufanie. Prowadzi narrację prostym językiem, dołączając też wyznania koni z Szumińskich Łąk. Dba o zmienność fabuły i o azyl dla wszystkich postaci, które potrzebują wsparcia. „Aprilek” to również coś więcej niż prosta lektura dla dzieci.
Hubertus
Kolejny koń w Szumińskich Łąkach to okazja do kolejnego spotkania z dziećmi i ich małymi oraz większymi zmartwieniami. Teraz Agnieszka Tyszka skupia się na niepełnosprawnym chłopcu i jego możliwościach. Opowieść prowadzi dobrze odbiorcom znana Klara. Bruno porusza się na wózku inwalidzkim i żałuje, że nie będzie mógł wziąć udziału w Hubertusie. W Konikach z Szumińskich Łąk jednak dzieci same dążą do spełniania marzeń i rozwiązywania problemów. Dla kolegi można przecież zorganizować specjalne podchody, a wskazówki porozmieszczać tak, żeby mógł do nich sięgnąć z końskiego grzbietu. Trzeba tylko dokładnie dopracować plan działania, żeby dorośli nie mogli go oprotestować. Bo to dorośli mnożą tu trudności. Młodym mieszkankom Szumina wystarczy pomysł – rzeczy niemożliwych nie ma. Nie pierwszy raz bohaterki dzięki własnej kreatywności pozbywają się zmartwień i uszczęśliwiają innych. Tym razem jednak nie wiedzą, że Bruno wykaże się odwagą w znacznie większym stopniu – i znajdzie nie tylko lisią kitę.
W Szuminie wiele się dzieje: skończyły się wakacje i wszyscy przygotowują się do Hubertusa. Aprilek okazuje się doskonały w hipoterapii. Okolicą wstrząsa plotka, że w lasach ukrywa się… puma. Tu po prostu nie można się nudzić ani przez chwilę. Nawet jeśli ktoś narzeka na życie z dala od centrum miasta, przekona się, że w Szuminie bez przerwy jest coś do zrobienia. Klara zresztą tu czuje się bardzo dobrze. W odróżnieniu od starszej siostry, Niny. Nina jest utrapieniem: weszła w okres nastoletniego buntu i ciężko z nią wytrzymać. Tę postać Agnieszka Tyszka karykaturalizuje, żeby zawczasu przestrzec odbiorczynie przed rozmaitymi niepotrzebnymi awanturami i śmiesznością. Budzi w czytelniczkach współczucie zwłaszcza dla mamy bohaterek – która mimo wyrozumiałości dla nastoletniej burzy hormonów, cierpi.
W „Aprilku” nie brakuje lokalnych atrakcji. Poza Hubertusem autorka przywołuje też… deptanie kapusty. Bohaterki mogą przetestować dawne zwyczaje i w pewien sposób przyczynić się do ocalenia tradycji. Agnieszka Tyszka wplata do historii o mieszkankach Szumina rozmaite motywy ludowe, sygnalizuje bogactwo naiwnych kultur, piękno obrządków i budzi zainteresowanie tradycją. Obok tego, dyskretnie przywoływanego, zestawu przemyca wiadomości o rodzajach i rasach koni, o pielęgnacji tych zwierząt i o rozpoznawaniu ich nastrojów czy chorób. Rozprawia się z modą na koniki pony: jedna z dziewczynek wychowanych w kulcie magicznych koników spodziewa się… brokatowego łajna. Zwykle jednak Tyszka nie ma czasu na drwiny. Skupia się za to na egzystencji Klary i Pauliny, przyjaciółek z Szumina.
Cała seria o konikach z Szumińskich Łąk polega na zestawieniu stylistyki pop i głębszymi i ważnymi dla młodych odbiorczyń przesłaniami. Autorka zawsze stara się wynaleźć jakiś motyw kryminalny (lub przynajmniej budzący dreszcz grozy), elementy pedagogiczne i społeczne, problemy dzieci i postawy rodziców. Obok koni zajmuje się na przykład… tęsknotą za nieobecnymi ojcami. Zwykle też angażuje swoje bohaterki w wytężoną pracę na rzecz lokalnej społeczności. Na takich działaniach zyskują wszyscy, Agnieszka Tyszka przekonuje więc, że warto je podejmować. Uczy odbiorczynie, jak realizować nawet najśmielsze marzenia i jak brać sprawy we własne ręce. Utrzymuje przy tym spójny charakter cyklu, ale w każdej książce skupia się na innych tematach i w każdej rozwiązuje inne problemy. Jest bardzo blisko swoich bohaterek, co zawsze wzbudza zaufanie. Prowadzi narrację prostym językiem, dołączając też wyznania koni z Szumińskich Łąk. Dba o zmienność fabuły i o azyl dla wszystkich postaci, które potrzebują wsparcia. „Aprilek” to również coś więcej niż prosta lektura dla dzieci.
Grzegorz Kasdepke: Wielka księga uczuć
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Powrót przedszkolaków
W tym wypadku miarą sukcesu autora i wydawnictwa będzie liczba wznowień i kolejnych wydań. W krótkim czasie cztery książki Grzegorza Kasdepke o pani Miłce i jej rezolutnych przedszkolakach podbiły rynek wydawniczy oraz serca czytelników. Dorosłych te publikacje przekonają ze względu na zestaw przydatnych porad, do dzieci Kasdepke trafia dzięki prostemu językowi i zbiorowi pomysłów. I tak „Wielka księga uczuć” w nowej odsłonie znowu pojawia się w Naszej Księgarni – a autor może edukować kolejne roczniki przedszkolaków w kwestii uczuć, emocji, wartości, czy… powstawania dzieci.
Grzegorz Kasdepke wymyślił panią Miłkę i pajacyka – jej bajkowego pomocnika – żeby wprowadzić wśród maluchów podstawowe pojęcia z dziedziny międzyludzkich relacji. Pani Miłka kiedyś nie wiedziała, czy chce być aktorką czy przedszkolanką, teraz kocha pracę z dziećmi i nie wyobraża sobie innego zawodu. Pajacyk dzielnie jej towarzyszy, jest jedynym sygnałem bajkowości – pozostawiony sam sobie może na przykład nawiązać kontakt z tatą, nie wtrąca się do rzeczywistości dzieci, ale w razie czego pozostaje w pobliżu i chętnie służy pomocą. Pani Miłka ma jeszcze narzeczonego, Kubę. To sposób na zaznajomienie maluchów z częścią uczuć, ale i z tematem dorosłych związków. Kasdepke rozprawia się z anachronicznym przekonaniem, że dzieci rodzą się tylko małżeństwom. Tłumaczy, że najważniejsze, żeby ludzie się kochali – teraz już nikogo nie zdziwi, że pani Miłka spodziewa się dziecka, chociaż jest „tylko” narzeczoną Kuby. Zmiana mentalności ludzi odbija się tak w literaturze czwartej.
Pani Miłka ma prowadzić w przedszkolu pogadanki o uczuciach, emocjach i wartościach. Ale w kolejnych opowiadaniach nie ma mowy o jakichkolwiek przykładach, czy choćby dłuższych narracyjnie wyjaśnieniach. Zwykle pani Miłka prowokuje swoje przedszkolaki: proponuje scenki do odegrania, pozwala wyobrażać sobie uczucia, wprowadza oryginalne zabawy (gra w piłkę nożną ze wszystkimi sprzętami, które mają nogi – oraz z systemem kartek „nagrodowych”). Kiedy przedszkolaki przeżyją już konkretne emocje, pani Miłka w przystępny sposób tłumaczy im odczucia i reakcje. Posługuje się zrozumiałymi także dla odbiorców przykładami, bo nawiązuje do tego, co pojawiło się w krótkim opowiadaniu. Ostatnim krokiem jest dla autora wprowadzenie wskazówek dla dzieci oraz dla dorosłych. Maluchy dowiedzą się, co zrobić, gdy kolega jest smutny lub gdy sądzą, że rodzice bardziej kochają ich rodzeństwo. Dorośli – rodzice czy pedagodzy – zyskają natomiast serię porad dotyczących rozmów o emocjach, gier dla dzieci czy reakcji na wyznania ze strony najmłodszych. Kasdepke jest nie tylko nauczycielem elementarnych pojęć: dodaje do książki szansę na międzypokoleniowe zrozumienie, wyczula na rozmaite postawy i subtelne sygnały, jakie może wysyłać dziecko, nawet nieświadomie.
Z tą książką łatwiej jest rozmawiać o uczuciach i zapobiegać konfliktom. Autor jawi się tu jako specjalista, wzbudza zaufanie odbiorców. Lekturą dzieci mogą zająć się same – ale opowiadania zostały przygotowane tak, że i dorośli nie zdążą się nimi zmęczyć. Warto też wspomnieć o ilustracjach Marcina Piwowarskiego, idealnie balansującego między bajkowością i rzeczywistym światem przedszkolaków. Grzegorz Kasdepke prowadzi historyjki z humorem i doskonale wie, co chce osiągnąć – dzięki tej pewności może poradzić sobie nawet z najtrudniejszymi tematami. Zrobił furorę na rynku literatury czwartej – warto zatem zajrzeć do „Wielkiej księgi uczuć” i dowiedzieć, się, dlaczego.
Powrót przedszkolaków
W tym wypadku miarą sukcesu autora i wydawnictwa będzie liczba wznowień i kolejnych wydań. W krótkim czasie cztery książki Grzegorza Kasdepke o pani Miłce i jej rezolutnych przedszkolakach podbiły rynek wydawniczy oraz serca czytelników. Dorosłych te publikacje przekonają ze względu na zestaw przydatnych porad, do dzieci Kasdepke trafia dzięki prostemu językowi i zbiorowi pomysłów. I tak „Wielka księga uczuć” w nowej odsłonie znowu pojawia się w Naszej Księgarni – a autor może edukować kolejne roczniki przedszkolaków w kwestii uczuć, emocji, wartości, czy… powstawania dzieci.
Grzegorz Kasdepke wymyślił panią Miłkę i pajacyka – jej bajkowego pomocnika – żeby wprowadzić wśród maluchów podstawowe pojęcia z dziedziny międzyludzkich relacji. Pani Miłka kiedyś nie wiedziała, czy chce być aktorką czy przedszkolanką, teraz kocha pracę z dziećmi i nie wyobraża sobie innego zawodu. Pajacyk dzielnie jej towarzyszy, jest jedynym sygnałem bajkowości – pozostawiony sam sobie może na przykład nawiązać kontakt z tatą, nie wtrąca się do rzeczywistości dzieci, ale w razie czego pozostaje w pobliżu i chętnie służy pomocą. Pani Miłka ma jeszcze narzeczonego, Kubę. To sposób na zaznajomienie maluchów z częścią uczuć, ale i z tematem dorosłych związków. Kasdepke rozprawia się z anachronicznym przekonaniem, że dzieci rodzą się tylko małżeństwom. Tłumaczy, że najważniejsze, żeby ludzie się kochali – teraz już nikogo nie zdziwi, że pani Miłka spodziewa się dziecka, chociaż jest „tylko” narzeczoną Kuby. Zmiana mentalności ludzi odbija się tak w literaturze czwartej.
Pani Miłka ma prowadzić w przedszkolu pogadanki o uczuciach, emocjach i wartościach. Ale w kolejnych opowiadaniach nie ma mowy o jakichkolwiek przykładach, czy choćby dłuższych narracyjnie wyjaśnieniach. Zwykle pani Miłka prowokuje swoje przedszkolaki: proponuje scenki do odegrania, pozwala wyobrażać sobie uczucia, wprowadza oryginalne zabawy (gra w piłkę nożną ze wszystkimi sprzętami, które mają nogi – oraz z systemem kartek „nagrodowych”). Kiedy przedszkolaki przeżyją już konkretne emocje, pani Miłka w przystępny sposób tłumaczy im odczucia i reakcje. Posługuje się zrozumiałymi także dla odbiorców przykładami, bo nawiązuje do tego, co pojawiło się w krótkim opowiadaniu. Ostatnim krokiem jest dla autora wprowadzenie wskazówek dla dzieci oraz dla dorosłych. Maluchy dowiedzą się, co zrobić, gdy kolega jest smutny lub gdy sądzą, że rodzice bardziej kochają ich rodzeństwo. Dorośli – rodzice czy pedagodzy – zyskają natomiast serię porad dotyczących rozmów o emocjach, gier dla dzieci czy reakcji na wyznania ze strony najmłodszych. Kasdepke jest nie tylko nauczycielem elementarnych pojęć: dodaje do książki szansę na międzypokoleniowe zrozumienie, wyczula na rozmaite postawy i subtelne sygnały, jakie może wysyłać dziecko, nawet nieświadomie.
Z tą książką łatwiej jest rozmawiać o uczuciach i zapobiegać konfliktom. Autor jawi się tu jako specjalista, wzbudza zaufanie odbiorców. Lekturą dzieci mogą zająć się same – ale opowiadania zostały przygotowane tak, że i dorośli nie zdążą się nimi zmęczyć. Warto też wspomnieć o ilustracjach Marcina Piwowarskiego, idealnie balansującego między bajkowością i rzeczywistym światem przedszkolaków. Grzegorz Kasdepke prowadzi historyjki z humorem i doskonale wie, co chce osiągnąć – dzięki tej pewności może poradzić sobie nawet z najtrudniejszymi tematami. Zrobił furorę na rynku literatury czwartej – warto zatem zajrzeć do „Wielkiej księgi uczuć” i dowiedzieć, się, dlaczego.
piątek, 17 kwietnia 2015
Marta Fox: Zakochaj się, mamo
Akapit Press, Łódź 2015.
Troska
Ta nastolatka, Sara, nie różni się od innych bohaterek powieści Marty Fox. To kolejna indywidualistka, dziewczyna myśląca i posiadająca nietypowe zainteresowania, istota wrażliwa, której nie w smak jest „modne” uganianie się za chłopcami. Sarze na sercu leży dobro mamy. To z myślą o niej pisze listy do muzyka – swojego i rodzicielki ulubionego pianisty, znakomitego interpretatora muzyki klasycznej. Sara przeżywa też pierwsze zauroczenie – ale to nic w porównaniu z emocjami, które targają nią podczas słuchania muzyki. Przynajmniej do czasu.
Sara, jak wiele nastolatek, pochodzi z niepełnej rodziny. Ma tylko mamę i nie kumpluje się z nią (to kolejny łącznik bohaterek Marty Fox – wyraźna granica między rodzicami i kolegami), ale też nie sprawia żadnych problemów wychowawczych. Tyle tylko, że nie pasuje do rówieśników: odsuwa się od nich (a to może stanowić zawoalowaną krytykę młodego pokolenia, które nie ceni tradycyjnych wartości). To mama przeżywa tu więcej: jak dziecko boi się wyznać swojej matce prawdę (bo wie, że jej decyzja spotka się z krytyką), przeżywa wakacyjny flirt i boryka się z rozmaitymi problemami. Stara się być wsparciem dla córki, często jednak sytuacja się odwraca. Wszystkie te codzienne istotne i mało ważne wydarzenia Sara opisuje w mailach do pana Tomasza. Wyobraża sobie, że ten muzyk spotka kiedyś jej mamę i zakocha się w niej, fundując jej szczęśliwe życie.
Marta Fox zdecydowała się na powieść w formie listów (niby e-maili, ale to wytwory sztuki epistolarnej bardziej „staroświeckie”). Młoda bohaterka prezentuje w nich swoje środowisko i stara się wypaść jak najlepiej. Sama autorka realizuje w ten sposób edukacyjne założenia: Sara przedstawia rozmaite utwory, podaje szczegóły z biografii kompozytorów, a kiedy wybiera się na wakacje – przemyca informacje o odwiedzanych miejscach, ale nie w płytkiej wersji z przewodników, a dane kulturoznawcze. W tych momentach zresztą brzmi najmniej przekonująco: jakby przechwalała się pozapodręcznikową wiedzą. Dla kreacji nastolatki to element oczywiście zbędny, ale autorce się przydaje – bo może uda się w ten sposób zaintrygować kilka podobnych Sarze odbiorczyń i odrobinę naprawić „tę dzisiejszą młodzież”.
Za to w temacie Mateusza – czyli pierwszego nastoletniego „zakochania” Marta Fox się sprawdza. W czasach mody na seks w literaturze (także w literaturze czwartej) cofa się o kilka kroków i przedstawia zalążek uczucia niewinnego i prostego. Sara i Mateusz dopiero odkrywają znaczenie nieśmiałych pocałunków czy trzymania się za ręce, do niczego się nie spieszą. Próbują zrozumieć swoje uczucia w nowej sytuacji i doświadczają naiwnego piękna pierwszej miłości. To wskazówka dla odbiorczyń, rezygnacja z obowiązkowego niemal dzisiaj pośpiechu. Sara jest autsajderką – ale i dziewczyną silną dzięki pewności siebie. To ona może decydować o rozwoju sytuacji, nie musi podporządkowywać się innym (ani modom).
„Zakochaj się, mamo” to także powieść o relacji między matką i jej dorastającą córką. Bohaterkom udaje się wypracować porozumienie wolne od wyrzutów, oparte na wspólnocie poglądów i przekonaniu, że wszystko da się wyjaśnić dzięki szczerej rozmowie. Sara nie musi się buntować wobec mamy – to uczucie może sobie zostawić dla bezmyślnych rówieśników lub osób, które nie wzbudzają zaufania. Marta Fox eliminuje z życia bohaterek kłótnie, za to po raz kolejny chce przedstawiać relacje oparte na wzajemnym zrozumieniu, zaufaniu i mądrości. „Zakochaj się, mamo” to książka, która mniej dotyka problemów wieku dojrzewania, a bardziej tematów uniwersalnych, niestarzejących się w kolejnych pokoleniach.
Troska
Ta nastolatka, Sara, nie różni się od innych bohaterek powieści Marty Fox. To kolejna indywidualistka, dziewczyna myśląca i posiadająca nietypowe zainteresowania, istota wrażliwa, której nie w smak jest „modne” uganianie się za chłopcami. Sarze na sercu leży dobro mamy. To z myślą o niej pisze listy do muzyka – swojego i rodzicielki ulubionego pianisty, znakomitego interpretatora muzyki klasycznej. Sara przeżywa też pierwsze zauroczenie – ale to nic w porównaniu z emocjami, które targają nią podczas słuchania muzyki. Przynajmniej do czasu.
Sara, jak wiele nastolatek, pochodzi z niepełnej rodziny. Ma tylko mamę i nie kumpluje się z nią (to kolejny łącznik bohaterek Marty Fox – wyraźna granica między rodzicami i kolegami), ale też nie sprawia żadnych problemów wychowawczych. Tyle tylko, że nie pasuje do rówieśników: odsuwa się od nich (a to może stanowić zawoalowaną krytykę młodego pokolenia, które nie ceni tradycyjnych wartości). To mama przeżywa tu więcej: jak dziecko boi się wyznać swojej matce prawdę (bo wie, że jej decyzja spotka się z krytyką), przeżywa wakacyjny flirt i boryka się z rozmaitymi problemami. Stara się być wsparciem dla córki, często jednak sytuacja się odwraca. Wszystkie te codzienne istotne i mało ważne wydarzenia Sara opisuje w mailach do pana Tomasza. Wyobraża sobie, że ten muzyk spotka kiedyś jej mamę i zakocha się w niej, fundując jej szczęśliwe życie.
Marta Fox zdecydowała się na powieść w formie listów (niby e-maili, ale to wytwory sztuki epistolarnej bardziej „staroświeckie”). Młoda bohaterka prezentuje w nich swoje środowisko i stara się wypaść jak najlepiej. Sama autorka realizuje w ten sposób edukacyjne założenia: Sara przedstawia rozmaite utwory, podaje szczegóły z biografii kompozytorów, a kiedy wybiera się na wakacje – przemyca informacje o odwiedzanych miejscach, ale nie w płytkiej wersji z przewodników, a dane kulturoznawcze. W tych momentach zresztą brzmi najmniej przekonująco: jakby przechwalała się pozapodręcznikową wiedzą. Dla kreacji nastolatki to element oczywiście zbędny, ale autorce się przydaje – bo może uda się w ten sposób zaintrygować kilka podobnych Sarze odbiorczyń i odrobinę naprawić „tę dzisiejszą młodzież”.
Za to w temacie Mateusza – czyli pierwszego nastoletniego „zakochania” Marta Fox się sprawdza. W czasach mody na seks w literaturze (także w literaturze czwartej) cofa się o kilka kroków i przedstawia zalążek uczucia niewinnego i prostego. Sara i Mateusz dopiero odkrywają znaczenie nieśmiałych pocałunków czy trzymania się za ręce, do niczego się nie spieszą. Próbują zrozumieć swoje uczucia w nowej sytuacji i doświadczają naiwnego piękna pierwszej miłości. To wskazówka dla odbiorczyń, rezygnacja z obowiązkowego niemal dzisiaj pośpiechu. Sara jest autsajderką – ale i dziewczyną silną dzięki pewności siebie. To ona może decydować o rozwoju sytuacji, nie musi podporządkowywać się innym (ani modom).
„Zakochaj się, mamo” to także powieść o relacji między matką i jej dorastającą córką. Bohaterkom udaje się wypracować porozumienie wolne od wyrzutów, oparte na wspólnocie poglądów i przekonaniu, że wszystko da się wyjaśnić dzięki szczerej rozmowie. Sara nie musi się buntować wobec mamy – to uczucie może sobie zostawić dla bezmyślnych rówieśników lub osób, które nie wzbudzają zaufania. Marta Fox eliminuje z życia bohaterek kłótnie, za to po raz kolejny chce przedstawiać relacje oparte na wzajemnym zrozumieniu, zaufaniu i mądrości. „Zakochaj się, mamo” to książka, która mniej dotyka problemów wieku dojrzewania, a bardziej tematów uniwersalnych, niestarzejących się w kolejnych pokoleniach.
czwartek, 16 kwietnia 2015
Timothée de Fombelle: Vango. Uciekaj albo giń!
Znak, Kraków 2015.
Ucieczka
Vango to postać, która bez trudu stać się może łącznikiem między rzeczywistością i awanturniczym, nieokiełznanym światem wyobraźni. Pojawia się w 1934 roku przed Notre-Dame, za moment ma zostać wyświęcony na księdza. Jednak do tego nie dochodzi. Vango, łączony z tajemniczą śmiercią ojca Jana, ma przed sobą jeden cel: ucieczkę. W ten sposób zresztą wypełnia swoisty testament zamordowanego. Młody chłopak na przekór wszystkim okolicznościom wydaje się być uosobieniem wolności. Nie podporządkowuje się nikomu i nie da się złamać. Potrafi rozpłynąć się w powietrzu, a jego sojusznicy wiedzą, że muszą milczeć. Vango przedostaje się na pokład sterowca, by uciec do innego kraju. W ostatniej chwili do załogi zeppelina dołączają gestapowcy, którzy planują schwytać pasażera na gapę. To początek tomu „Vango. Uciekaj albo giń”, powieści przygodowej, która nie tylko imponuje narracyjnym dopracowaniem, ale i zapewnia silne lekturowe doznania wszystkim odbiorcom. Vango – stworzony niemal jak superbohater – wpasowuje się do scenerii z lat 30. XX wieku podlanych sensacyjno-kryminalnymi nastrojami. Okoliczności ucieczki mimo czasowego dystansu jawią się niezwykle – brawurowa akcja wymaga od bohatera odwagi, pomysłowości i wyobraźni, Vango oswaja awanturniczość historii, zresztą w sam jego życiorys wpisana jest książkowa przygoda. Dla tej postaci nie ma rzeczy niemożliwych, ale dokonania Vango w powieści niemożliwe się nie wydają. To bohater idealnie mieszczący się w narracyjnych ramach, w sam raz do zrealizowania odważnej fabuły.
Vango działa samotnie, ale w książce roi się od wyrazistych postaci. Każda z nich w inny (zawsze magnetyczny) sposób włącza się do opowieści. Fombelle rozbudowuje charaktery – w porównaniu z „Tobim” postacie są tu bardziej skomplikowane i zyskują więcej możliwości w interpersonalnych relacjach. Ma na to oczywiście wpływ otwarcie się na „ludzki” świat, autor nie musi tu proponować podstaw powieściowej rzeczywistości, dopisuje wygodne wątki do tego, co istnieje w świadomości czytelników. Może skupić się na tajemnicy Vango i konsekwencjach jego ucieczki. Tworzy sobie bohatera na miarę niedościgłej przygody: sprawia, że „Vango” spodoba się młodszym i starszym czytelnikom, tym, którzy lubią brawurę, kreatywność i sekrety.
I – naturalnie – śpiewną narrację. Fombelle zawsze, niezależnie od rodzaju historii, wybiera akcentowanie literackości i piękna słów. Precyzyjnie opowiada historię swojego bohatera, co pewien czas przywołuje celne spostrzeżenia przypominające złote myśli. Dba o to, żeby rzeczywistość powieściowa znalazła odzwierciedlenie w stylistyce. Vango zyskuje dla siebie językową przestrzeń, niepowtarzalną i dobrze wpasowaną w ramy tej historii. Fombelle lubi traktować frazy jak przyjemność samą w sobie, bez względu na niesioną przez nie treść. Dopieszcza warstwę narracyjną. W „Vango” trochę częściej wprowadza dialogowe słowne przepychanki, ale elegancja języka jest dla niego priorytetem. To z kolei zamienia powieść z sensacyjnej w baśniową.
Tym, co w „Vango” staje się wielką wartością, będzie dla wielu odbiorców atmosfera historii. Fombelle nie tworzy powieści zakorzenionej w tym, co znane i wielokrotnie przerabiane. Chociaż odwołuje się do jasno określonej sytuacji społeczno-politycznej, nie podpiera się nią. Czerpie za to z toposów literatury czwartej, zgrabnie nawiązuje do klasycznych motywów i układa z nich opowieść tętniącą życiem i uwolnioną od literackich kolein. Pozwala przypomnieć sobie czar niespiesznych narracji, a nie odbiera przy tym dynamiki fabule. Precyzyjnie konstruuje bohaterów i znajduje dla nich miejsce w świecie pełnym mroku i tajemnic. Dawno standardowa notka okładkowa „trzymająca w napięciu powieść przygodowa, którą czyta się jednym tchem” nie była tak trafiona.
Ucieczka
Vango to postać, która bez trudu stać się może łącznikiem między rzeczywistością i awanturniczym, nieokiełznanym światem wyobraźni. Pojawia się w 1934 roku przed Notre-Dame, za moment ma zostać wyświęcony na księdza. Jednak do tego nie dochodzi. Vango, łączony z tajemniczą śmiercią ojca Jana, ma przed sobą jeden cel: ucieczkę. W ten sposób zresztą wypełnia swoisty testament zamordowanego. Młody chłopak na przekór wszystkim okolicznościom wydaje się być uosobieniem wolności. Nie podporządkowuje się nikomu i nie da się złamać. Potrafi rozpłynąć się w powietrzu, a jego sojusznicy wiedzą, że muszą milczeć. Vango przedostaje się na pokład sterowca, by uciec do innego kraju. W ostatniej chwili do załogi zeppelina dołączają gestapowcy, którzy planują schwytać pasażera na gapę. To początek tomu „Vango. Uciekaj albo giń”, powieści przygodowej, która nie tylko imponuje narracyjnym dopracowaniem, ale i zapewnia silne lekturowe doznania wszystkim odbiorcom. Vango – stworzony niemal jak superbohater – wpasowuje się do scenerii z lat 30. XX wieku podlanych sensacyjno-kryminalnymi nastrojami. Okoliczności ucieczki mimo czasowego dystansu jawią się niezwykle – brawurowa akcja wymaga od bohatera odwagi, pomysłowości i wyobraźni, Vango oswaja awanturniczość historii, zresztą w sam jego życiorys wpisana jest książkowa przygoda. Dla tej postaci nie ma rzeczy niemożliwych, ale dokonania Vango w powieści niemożliwe się nie wydają. To bohater idealnie mieszczący się w narracyjnych ramach, w sam raz do zrealizowania odważnej fabuły.
Vango działa samotnie, ale w książce roi się od wyrazistych postaci. Każda z nich w inny (zawsze magnetyczny) sposób włącza się do opowieści. Fombelle rozbudowuje charaktery – w porównaniu z „Tobim” postacie są tu bardziej skomplikowane i zyskują więcej możliwości w interpersonalnych relacjach. Ma na to oczywiście wpływ otwarcie się na „ludzki” świat, autor nie musi tu proponować podstaw powieściowej rzeczywistości, dopisuje wygodne wątki do tego, co istnieje w świadomości czytelników. Może skupić się na tajemnicy Vango i konsekwencjach jego ucieczki. Tworzy sobie bohatera na miarę niedościgłej przygody: sprawia, że „Vango” spodoba się młodszym i starszym czytelnikom, tym, którzy lubią brawurę, kreatywność i sekrety.
I – naturalnie – śpiewną narrację. Fombelle zawsze, niezależnie od rodzaju historii, wybiera akcentowanie literackości i piękna słów. Precyzyjnie opowiada historię swojego bohatera, co pewien czas przywołuje celne spostrzeżenia przypominające złote myśli. Dba o to, żeby rzeczywistość powieściowa znalazła odzwierciedlenie w stylistyce. Vango zyskuje dla siebie językową przestrzeń, niepowtarzalną i dobrze wpasowaną w ramy tej historii. Fombelle lubi traktować frazy jak przyjemność samą w sobie, bez względu na niesioną przez nie treść. Dopieszcza warstwę narracyjną. W „Vango” trochę częściej wprowadza dialogowe słowne przepychanki, ale elegancja języka jest dla niego priorytetem. To z kolei zamienia powieść z sensacyjnej w baśniową.
Tym, co w „Vango” staje się wielką wartością, będzie dla wielu odbiorców atmosfera historii. Fombelle nie tworzy powieści zakorzenionej w tym, co znane i wielokrotnie przerabiane. Chociaż odwołuje się do jasno określonej sytuacji społeczno-politycznej, nie podpiera się nią. Czerpie za to z toposów literatury czwartej, zgrabnie nawiązuje do klasycznych motywów i układa z nich opowieść tętniącą życiem i uwolnioną od literackich kolein. Pozwala przypomnieć sobie czar niespiesznych narracji, a nie odbiera przy tym dynamiki fabule. Precyzyjnie konstruuje bohaterów i znajduje dla nich miejsce w świecie pełnym mroku i tajemnic. Dawno standardowa notka okładkowa „trzymająca w napięciu powieść przygodowa, którą czyta się jednym tchem” nie była tak trafiona.
środa, 15 kwietnia 2015
Anna Mulczyńska: Przyjaciółki ze Staromiejskiej
WNK, Warszawa 2015.
Balet
Po bardzo udanym obyczajowym debiucie Anna Mulczyńska nieco obniżyła loty. Jej „Przyjaciółki ze Staromiejskiej” to tom przyjemny, ale robiący mniejsze wrażenie niż „Powrót na Staromiejską”. Być może dlatego, że bohaterka, Weronika, osiągnęła już upragnioną stabilizację u boku ukochanego Edka, a obrazy z raju nigdy nie przynoszą tak wielu emocji jak rozterki i dramaty. Żeby wstrząsnąć fabułą, Anna Mulczyńska przywołuje byłą miłość Edka, baletnicę Annę Bednarek, istotę zwiewną i chimeryczną jednocześnie. Bednarek pojawia się na Staromiejskiej i próbuje upokorzyć następczynię. Chciałaby też powrócić do tańca i uporać się z demonami przeszłości – a w tej walce potrzebuje sprzymierzeńców.
Mulczyńska znów odwołuje się do niemedialnych pasji: w Robótkowie Weronika daje upust kreatywności. Projektuje własne wzory tkanin, a do magazynu hafciarskiego przygotowuje serię wzorów z tancerkami baletowymi (to okazja do przytoczenia skróconych słynnych historii i ich bohaterek). Tym razem Weronika pozostaje jednak mimo wszystko na uboczu, bo uwagę pochłania Anna Bednarek. Autorka nie może się zdecydować, czy sprowadza na Staromiejską istotę nieszczęśliwą i pokrzywdzoną, czy wampa, bezwzględnie walczącego o swoje. Prezentuje krótką karierę Anny w kanadyjskim zespole baletowym i jej romans ze sławnym hokeistą. Do wrażliwej i poetycznej osoby niezbyt pasuje niemal męskie szukanie jednonocnej przygody. Anna Bednarek rozbudza przy tym instynkty opiekuńcze, by zaraz potem przejmować inicjatywę i bawić się uczuciami innych. To jedno, co w „Przyjaciółkach ze Staromiejskiej” budzi wątpliwości. Zbyt dużo jest tu różnych twarzy Anny Bednarek, żeby zbudować jej spójny wizerunek.
Tym, co koi i wzrusza, jest natomiast ciągłe dążenie autorki do stabilizacji. Wszystko musi się w końcu jakoś ułożyć. Weronika uczy się prowadzić sklep, Edek ma swoją restaurację, oboje realizują własne marzenia i żadne zawodowe drobiazgi nie wyprowadzą ich z równowagi. Niesnaski w sferze uczuciowej są więc niemal koniecznym dodatkiem: gdyby nie one, zrobiłoby się nie do zniesienia słodko. Mulczyńska o tym wie i być może dlatego właśnie czasem wyolbrzymia reakcje, chcąc dać sobie szansę na rozemocjonowanie w fabule. Jeśli Weronika uspokaja, Anna Bednarek jątrzy. Szarpie się i nie może znaleźć sobie miejsca, próbuje wtrącać się w uporządkowaną egzystencję innych. To postać chwiejna – nie budzi zaufania, a to jest niezbędne, żeby bohaterce kibicować. W „Przyjaciółkach ze Staromiejskiej” drobne retrospekcje odsłaniają kolejne tajemnice z życia Anny Bednarek – trzeba przyznać, że autorka postarała się o bogaty życiorys, ale zapomniała przy tym o charakterologicznej konsekwencji, jakby tworzyła powieść na szybko. Da się przeżyć – ale mniej urzeka.
W efekcie „Przyjaciółki ze Staromiejskiej” mniej angażują niż poprzedni tom. Na plus wypada oryginalność fabuły i wierność nietypowym w literaturze rozrywkowej zainteresowaniom. Dla wielu czytelniczek atutem tej powieści będzie także stworzony przez Mulczyńską azyl, schronienie dla bohaterów, którzy zdecydują się walczyć o swoje marzenia. Dobrze, że Anna Mulczyńska wypełnia narrację zachwytami i odczuciami estetycznymi (chociaż scena z ręcznym niszczeniem haftu oraz druga z „widzeniem” publiczności podczas występu są bardzo ale to bardzo mało prawdopodobne), ale tym razem wydaje się chłodniejsza w stosunku do postaci. Jako jedyna wierzy w Annę Bednarek, ale daje się wyczuć jej tęsknota za światem Weroniki. Gdyby znów zamknęła się w Robótkowie, mogłaby odzyskać narracyjny spokój. „Przyjaciółki ze Staromiejskiej”, druga powieść tej autorki z fascynacją handmade w tle pozostawia lekki niedosyt. To powieść obyczajowa z cyklu wyciszających.
Balet
Po bardzo udanym obyczajowym debiucie Anna Mulczyńska nieco obniżyła loty. Jej „Przyjaciółki ze Staromiejskiej” to tom przyjemny, ale robiący mniejsze wrażenie niż „Powrót na Staromiejską”. Być może dlatego, że bohaterka, Weronika, osiągnęła już upragnioną stabilizację u boku ukochanego Edka, a obrazy z raju nigdy nie przynoszą tak wielu emocji jak rozterki i dramaty. Żeby wstrząsnąć fabułą, Anna Mulczyńska przywołuje byłą miłość Edka, baletnicę Annę Bednarek, istotę zwiewną i chimeryczną jednocześnie. Bednarek pojawia się na Staromiejskiej i próbuje upokorzyć następczynię. Chciałaby też powrócić do tańca i uporać się z demonami przeszłości – a w tej walce potrzebuje sprzymierzeńców.
Mulczyńska znów odwołuje się do niemedialnych pasji: w Robótkowie Weronika daje upust kreatywności. Projektuje własne wzory tkanin, a do magazynu hafciarskiego przygotowuje serię wzorów z tancerkami baletowymi (to okazja do przytoczenia skróconych słynnych historii i ich bohaterek). Tym razem Weronika pozostaje jednak mimo wszystko na uboczu, bo uwagę pochłania Anna Bednarek. Autorka nie może się zdecydować, czy sprowadza na Staromiejską istotę nieszczęśliwą i pokrzywdzoną, czy wampa, bezwzględnie walczącego o swoje. Prezentuje krótką karierę Anny w kanadyjskim zespole baletowym i jej romans ze sławnym hokeistą. Do wrażliwej i poetycznej osoby niezbyt pasuje niemal męskie szukanie jednonocnej przygody. Anna Bednarek rozbudza przy tym instynkty opiekuńcze, by zaraz potem przejmować inicjatywę i bawić się uczuciami innych. To jedno, co w „Przyjaciółkach ze Staromiejskiej” budzi wątpliwości. Zbyt dużo jest tu różnych twarzy Anny Bednarek, żeby zbudować jej spójny wizerunek.
Tym, co koi i wzrusza, jest natomiast ciągłe dążenie autorki do stabilizacji. Wszystko musi się w końcu jakoś ułożyć. Weronika uczy się prowadzić sklep, Edek ma swoją restaurację, oboje realizują własne marzenia i żadne zawodowe drobiazgi nie wyprowadzą ich z równowagi. Niesnaski w sferze uczuciowej są więc niemal koniecznym dodatkiem: gdyby nie one, zrobiłoby się nie do zniesienia słodko. Mulczyńska o tym wie i być może dlatego właśnie czasem wyolbrzymia reakcje, chcąc dać sobie szansę na rozemocjonowanie w fabule. Jeśli Weronika uspokaja, Anna Bednarek jątrzy. Szarpie się i nie może znaleźć sobie miejsca, próbuje wtrącać się w uporządkowaną egzystencję innych. To postać chwiejna – nie budzi zaufania, a to jest niezbędne, żeby bohaterce kibicować. W „Przyjaciółkach ze Staromiejskiej” drobne retrospekcje odsłaniają kolejne tajemnice z życia Anny Bednarek – trzeba przyznać, że autorka postarała się o bogaty życiorys, ale zapomniała przy tym o charakterologicznej konsekwencji, jakby tworzyła powieść na szybko. Da się przeżyć – ale mniej urzeka.
W efekcie „Przyjaciółki ze Staromiejskiej” mniej angażują niż poprzedni tom. Na plus wypada oryginalność fabuły i wierność nietypowym w literaturze rozrywkowej zainteresowaniom. Dla wielu czytelniczek atutem tej powieści będzie także stworzony przez Mulczyńską azyl, schronienie dla bohaterów, którzy zdecydują się walczyć o swoje marzenia. Dobrze, że Anna Mulczyńska wypełnia narrację zachwytami i odczuciami estetycznymi (chociaż scena z ręcznym niszczeniem haftu oraz druga z „widzeniem” publiczności podczas występu są bardzo ale to bardzo mało prawdopodobne), ale tym razem wydaje się chłodniejsza w stosunku do postaci. Jako jedyna wierzy w Annę Bednarek, ale daje się wyczuć jej tęsknota za światem Weroniki. Gdyby znów zamknęła się w Robótkowie, mogłaby odzyskać narracyjny spokój. „Przyjaciółki ze Staromiejskiej”, druga powieść tej autorki z fascynacją handmade w tle pozostawia lekki niedosyt. To powieść obyczajowa z cyklu wyciszających.
wtorek, 14 kwietnia 2015
Catherine Crawford: Dlaczego francuskie dzieci nie pyskują?
Czarna Owca, Warszawa 2015.
Kompleks francuski
Można by pomyśleć, że Catherine Crawford ma poważne kompleksy na punkcie wychowania dzieci, tymczasem jest po prostu jedną z ofiar amerykańskiego podejścia do najmłodszych. To, co dla wielu rodziców na całym świecie oczywiste, dla Crawford stanowi niemal objawienie, którym powinno się podzielić z innymi rodzicami. A wystarczyłoby po prostu zdać się na rozsądek i nie chłonąć bezkrytycznie modnych podpowiedzi psychologów.
Dla autorki francuskie dzieci są chodzącymi ideałami. Kulturalnie jedzą i potrafią uczestniczyć w posiłku, nie przynosząc wstydu rodzicom, nie urządzają awantur w sklepach, nie przechodzą słynnych buntów dwulatka, trzylatka i tak dalej, nie terroryzują rodziców, nie uzależniają się od bajek… Lista zachwytów nad dziećmi francuskich znajomych jest w tej publikacji bardzo długa i stanowi równocześnie listę zawoalowanych zarzutów pod adresem Amerykanów. Amerykańskie dzieci to w tym ujęciu rozwydrzone bachory, nad którymi nikt nie jest w stanie zapanować. Crawford szuka przyczyn w różnicach kulturowych, tymczasem wystarczy refleksja nad metodami wychowawczymi. Amerykańskim dzieciom od początku pozwala się na wszystko, francuskie mają wyraźnie postawione granice. I te, i te dzieci wyjdą na ludzi. Tyle że mali Amerykanie najpierw napsują sporo krwi rodzicom.
Tom „Dlaczego francuskie dzieci nie pyskują” to pół-poradnik, pół-pamiętnik, relacja z poszukiwania recepty na dobre wychowanie. Catherine Crawford wprowadza do książki swoje dzieci (najlepszy dowód na jej „francuski” kompleks to przytaczane w dobrej wierze komentarze małych córek, które z pobłażliwością podchodzą do frankofilskiej obsesji matki) oraz szereg problemów zaobserwowanych podczas opieki nad maluchami. Do rodzicielskich porażek (swoich i znajomych) autorka dołącza zbiór dość rozpaczliwych poszukiwań recepty na kryzys. Wypytuje francuskie znajome i nieznajome o kłopoty z dziećmi i ze zdumieniem przyjmuje do wiadomości ich odpowiedzi. Większość problemów, z którymi sama się boryka, dla francuskich matek zwyczajnie nie istnieje.
Autorka zgromadzone porady wplata zręcznie w swoje zwierzenia. Uzyskuje dzięki temu dość prywatną książkę (którą bez wysiłku da się uogólnić) – tylko familiarny charakter sprawia, że tom nie brzmi jak oskarżenie wymierzone w amerykańskie matki (i pedagogów). Cała opowieść sprowadza się do spostrzeżenia, że dzieci potrzebują jasno wyznaczanych granic – ale Crawford przechodzi od ciekawostki do ciekawostki. Detale, które mają udowodnić tezę, stanowią też ubarwienie samej lektury. Książka napisana jest z humorem i chociaż nad naiwnością autorki można ubolewać – tom stanowi wartościową lekturę, również rozrywkową. To obraz konsekwencji bezstresowego i bezmyślnego wychowania oraz niepotrzebnych eksperymentów pedagogicznych.
Amerykańskie dzieci-potwory i francuskie dzieci-aniołki to uogólnienia, które nadają charakteru tej publikacji. Crawford nie proponuje zwyczajnej książki z poradami dotyczącymi wychowywania dzieci – zaprasza odbiorczynie do przemierzenia własnej drogi, a do czytania zachęca felietonową i dowcipną narracją. „Dlaczego francuskie dzieci nie pyskują” to obraz jednostkowych doświadczeń i rodzicielskich wyzwań ujętych z humorem i bez prób wybielania siebie. Catherine Crawford walczy z krzywdzącymi dzieci poglądami – chce powrotu do rodzicielskiego autorytetu i utemperowania żądań najmłodszych. Uświadamia rodzicom, że pobłażanie maluchom to droga donikąd i że wszystkim wyjdzie na dobre odrobina dyscypliny. Trudno odmówić jej racji – i nawet jeśli dla kogoś te stwierdzenia będą oczywiste, i tak może się cieszyć lekturą.
Kompleks francuski
Można by pomyśleć, że Catherine Crawford ma poważne kompleksy na punkcie wychowania dzieci, tymczasem jest po prostu jedną z ofiar amerykańskiego podejścia do najmłodszych. To, co dla wielu rodziców na całym świecie oczywiste, dla Crawford stanowi niemal objawienie, którym powinno się podzielić z innymi rodzicami. A wystarczyłoby po prostu zdać się na rozsądek i nie chłonąć bezkrytycznie modnych podpowiedzi psychologów.
Dla autorki francuskie dzieci są chodzącymi ideałami. Kulturalnie jedzą i potrafią uczestniczyć w posiłku, nie przynosząc wstydu rodzicom, nie urządzają awantur w sklepach, nie przechodzą słynnych buntów dwulatka, trzylatka i tak dalej, nie terroryzują rodziców, nie uzależniają się od bajek… Lista zachwytów nad dziećmi francuskich znajomych jest w tej publikacji bardzo długa i stanowi równocześnie listę zawoalowanych zarzutów pod adresem Amerykanów. Amerykańskie dzieci to w tym ujęciu rozwydrzone bachory, nad którymi nikt nie jest w stanie zapanować. Crawford szuka przyczyn w różnicach kulturowych, tymczasem wystarczy refleksja nad metodami wychowawczymi. Amerykańskim dzieciom od początku pozwala się na wszystko, francuskie mają wyraźnie postawione granice. I te, i te dzieci wyjdą na ludzi. Tyle że mali Amerykanie najpierw napsują sporo krwi rodzicom.
Tom „Dlaczego francuskie dzieci nie pyskują” to pół-poradnik, pół-pamiętnik, relacja z poszukiwania recepty na dobre wychowanie. Catherine Crawford wprowadza do książki swoje dzieci (najlepszy dowód na jej „francuski” kompleks to przytaczane w dobrej wierze komentarze małych córek, które z pobłażliwością podchodzą do frankofilskiej obsesji matki) oraz szereg problemów zaobserwowanych podczas opieki nad maluchami. Do rodzicielskich porażek (swoich i znajomych) autorka dołącza zbiór dość rozpaczliwych poszukiwań recepty na kryzys. Wypytuje francuskie znajome i nieznajome o kłopoty z dziećmi i ze zdumieniem przyjmuje do wiadomości ich odpowiedzi. Większość problemów, z którymi sama się boryka, dla francuskich matek zwyczajnie nie istnieje.
Autorka zgromadzone porady wplata zręcznie w swoje zwierzenia. Uzyskuje dzięki temu dość prywatną książkę (którą bez wysiłku da się uogólnić) – tylko familiarny charakter sprawia, że tom nie brzmi jak oskarżenie wymierzone w amerykańskie matki (i pedagogów). Cała opowieść sprowadza się do spostrzeżenia, że dzieci potrzebują jasno wyznaczanych granic – ale Crawford przechodzi od ciekawostki do ciekawostki. Detale, które mają udowodnić tezę, stanowią też ubarwienie samej lektury. Książka napisana jest z humorem i chociaż nad naiwnością autorki można ubolewać – tom stanowi wartościową lekturę, również rozrywkową. To obraz konsekwencji bezstresowego i bezmyślnego wychowania oraz niepotrzebnych eksperymentów pedagogicznych.
Amerykańskie dzieci-potwory i francuskie dzieci-aniołki to uogólnienia, które nadają charakteru tej publikacji. Crawford nie proponuje zwyczajnej książki z poradami dotyczącymi wychowywania dzieci – zaprasza odbiorczynie do przemierzenia własnej drogi, a do czytania zachęca felietonową i dowcipną narracją. „Dlaczego francuskie dzieci nie pyskują” to obraz jednostkowych doświadczeń i rodzicielskich wyzwań ujętych z humorem i bez prób wybielania siebie. Catherine Crawford walczy z krzywdzącymi dzieci poglądami – chce powrotu do rodzicielskiego autorytetu i utemperowania żądań najmłodszych. Uświadamia rodzicom, że pobłażanie maluchom to droga donikąd i że wszystkim wyjdzie na dobre odrobina dyscypliny. Trudno odmówić jej racji – i nawet jeśli dla kogoś te stwierdzenia będą oczywiste, i tak może się cieszyć lekturą.
poniedziałek, 13 kwietnia 2015
Holly Smale: Geek girl. Modelka z przypadku
Jaguar, Warszawa 2015.
Wpadki
Bardzo obiecująco zapowiada się dowcipna seria powieści Holly Smale, seria, którą otwiera tom „Geek girl. Modelka z przypadku”. To świetnie napisana powieść obyczajowa z dynamicznymi zmianami akcji i emocji, a do tego okraszona błyskotliwą ironią, czytadło, jakich mało. „Geek girl” składa się z szeregu komicznych scenek, a jednocześnie pozostaje blisko problemów nieśmiałych i nieprzystosowanych nastolatek. Holly Smale wyolbrzymia kolejne sytuacje – robi to wdzięcznie i bez uciekania się do oczywistości. Od tej książki trudno będzie odbiorczyniom odchodzić. Ba, nawet te, które już dawno skończyły piętnaście lat i za sobą mają szkolne niesnaski, chętnie zagłębią się w świat Harriet – tak dobrą narrację oferuje Smale.
Harriet ma piętnaście lat, burzę rudych włosów i mnóstwo kompleksów. Jest geekiem: lubi się uczyć, za to stroni od towarzystwa i starsze pokolenie nazwałoby ją raczej socjopatką. Harriet budzi niechęć rówieśników, nie wyczuwa ironii (rozumie ją dosłownie) i podpada najpopularniejszej dziewczynie w klasie. Wydaje jej się, że już nie może być gorzej, przeżywa piekło ośmieszenia i szereg niezasłużonych upokorzeń. I wtedy dostrzega ją jedna z najpopularniejszych agencji modelek. Harriet ma trafić do wielkiego świata (którym w ogóle się nie interesowała) i odmienić swój los. Pozostaje tylko jeden problem: kariera modelki była odwiecznym marzeniem Nat, jedynej przyjaciółki Harriet. To jej marzenie miało się zrealizować. Harriet dopiero teraz pakuje się w poważne kłopoty.
Geek girl jak z rękawa sypie naukowymi ciekawostkami (chociaż Bursztynową Komnatę wiąże z Rosją i… ze złotem), ale w relacjach towarzyskich staje się bezradna. W odruchu paniki potrafi schować się pod stół i nie ma pojęcia, że spotka tam najprzystojniejszego chłopaka, jakiego w życiu widziała. Tymczasem musi zająć się nowymi wyzwaniami: przecież nawet nie ma pojęcia o goleniu nóg, nie mówiąc już o chodzeniu na wysokich obcasach. Lista osób, które nienawidzą Harriet, stale się wydłuża. Otuchy dodaje fakt, że opiekun modelki ze swoimi ekscentrycznymi monologami odwraca uwagę od realiów, a ojciec i macocha zawsze służą wsparciem. Nawet jeśli kompletnie nie pojmują motywacji swojej nastolatki.
Humor w „Geek girl” jest najważniejszym tematem. Przesyca całą fabułę, pozwala nie przejmować się kolejnymi wpadkami bohaterki i nie litować się nad nią. Harriet popełnia błędy zawsze wtedy, gdy ma do tego okazję. Systematycznie powiększa zestaw upokorzeń, a mimo to przez cały czas daje się lubić. Jej doświadczenia poprawiają nastrój, zwłaszcza że wiążą się z szeregiem niespodzianek dla czytelniczek. Harriet nie jest przeciętną nastolatką: wszystko, czego się dotknie, zamienia w katastrofę. Uczy się jednak stopniowo, jak zachowywać się przy najbliższych. Dla nastoletnich czytelniczek będą to przydatne wskazówki, reszta odbiorców (bo zakładam, że tacy się pojawią) przejdzie nad tym do porządku dziennego.
Życie Harriet obfituje we wstrząsy. Przerysowane przygody dziewczyny to sposób na odejście od tradycyjnych fabuł i standardowych scenariuszy. „Geek girl” to powieść rozrywkowa najwyższej próby. Narracja pierwszoosobowa zapewnia emocjonalne podejście do kolejnych wyzwań, a autoironia bohaterki stanowi kolejną płaszczyznę dowcipu. Holly Smale lubi swoją bohaterkę: doświadcza ją bezlitośnie i przez to pozwala wypracować wewnętrzną siłę. W tej opowieści nie ma miejsca na rozwlekłość ani na zbyt długie rozpamiętywanie katastrof. Kolejne niepowodzenia Harriet kwituje kąśliwie i… pakuje się w kolejne tarapaty. Nie zachowuje dystansu, ale przecież nie potrzebuje go przy takim stężeniu komizmu. Smale proponuje czytelnikom przebogatą galerię postaci: nie tylko Harriet jest tu indywidualistką, rozmaici bohaterowie fascynują albo swoimi postawami, albo sposobem wysławiania się i pomysłami na wydarzenia. Tak „Geek girl” zapada w pamięć. Stylistycznie to powieść oryginalna i angażująca czytelników. Nawet jeśli treść jest dostosowana do nastolatek, forma i pomysł przypadną do gustu różnym grupom odbiorców. Holly Smale szuka sposobu na zaistnienie w literaturze rozrywkowej i ma do opowiedzenia atrakcyjną historię. Z wyzwaniem radzi sobie znakomicie: „Geek girl” to powieść przygotowana bez zarzutu.
Wpadki
Bardzo obiecująco zapowiada się dowcipna seria powieści Holly Smale, seria, którą otwiera tom „Geek girl. Modelka z przypadku”. To świetnie napisana powieść obyczajowa z dynamicznymi zmianami akcji i emocji, a do tego okraszona błyskotliwą ironią, czytadło, jakich mało. „Geek girl” składa się z szeregu komicznych scenek, a jednocześnie pozostaje blisko problemów nieśmiałych i nieprzystosowanych nastolatek. Holly Smale wyolbrzymia kolejne sytuacje – robi to wdzięcznie i bez uciekania się do oczywistości. Od tej książki trudno będzie odbiorczyniom odchodzić. Ba, nawet te, które już dawno skończyły piętnaście lat i za sobą mają szkolne niesnaski, chętnie zagłębią się w świat Harriet – tak dobrą narrację oferuje Smale.
Harriet ma piętnaście lat, burzę rudych włosów i mnóstwo kompleksów. Jest geekiem: lubi się uczyć, za to stroni od towarzystwa i starsze pokolenie nazwałoby ją raczej socjopatką. Harriet budzi niechęć rówieśników, nie wyczuwa ironii (rozumie ją dosłownie) i podpada najpopularniejszej dziewczynie w klasie. Wydaje jej się, że już nie może być gorzej, przeżywa piekło ośmieszenia i szereg niezasłużonych upokorzeń. I wtedy dostrzega ją jedna z najpopularniejszych agencji modelek. Harriet ma trafić do wielkiego świata (którym w ogóle się nie interesowała) i odmienić swój los. Pozostaje tylko jeden problem: kariera modelki była odwiecznym marzeniem Nat, jedynej przyjaciółki Harriet. To jej marzenie miało się zrealizować. Harriet dopiero teraz pakuje się w poważne kłopoty.
Geek girl jak z rękawa sypie naukowymi ciekawostkami (chociaż Bursztynową Komnatę wiąże z Rosją i… ze złotem), ale w relacjach towarzyskich staje się bezradna. W odruchu paniki potrafi schować się pod stół i nie ma pojęcia, że spotka tam najprzystojniejszego chłopaka, jakiego w życiu widziała. Tymczasem musi zająć się nowymi wyzwaniami: przecież nawet nie ma pojęcia o goleniu nóg, nie mówiąc już o chodzeniu na wysokich obcasach. Lista osób, które nienawidzą Harriet, stale się wydłuża. Otuchy dodaje fakt, że opiekun modelki ze swoimi ekscentrycznymi monologami odwraca uwagę od realiów, a ojciec i macocha zawsze służą wsparciem. Nawet jeśli kompletnie nie pojmują motywacji swojej nastolatki.
Humor w „Geek girl” jest najważniejszym tematem. Przesyca całą fabułę, pozwala nie przejmować się kolejnymi wpadkami bohaterki i nie litować się nad nią. Harriet popełnia błędy zawsze wtedy, gdy ma do tego okazję. Systematycznie powiększa zestaw upokorzeń, a mimo to przez cały czas daje się lubić. Jej doświadczenia poprawiają nastrój, zwłaszcza że wiążą się z szeregiem niespodzianek dla czytelniczek. Harriet nie jest przeciętną nastolatką: wszystko, czego się dotknie, zamienia w katastrofę. Uczy się jednak stopniowo, jak zachowywać się przy najbliższych. Dla nastoletnich czytelniczek będą to przydatne wskazówki, reszta odbiorców (bo zakładam, że tacy się pojawią) przejdzie nad tym do porządku dziennego.
Życie Harriet obfituje we wstrząsy. Przerysowane przygody dziewczyny to sposób na odejście od tradycyjnych fabuł i standardowych scenariuszy. „Geek girl” to powieść rozrywkowa najwyższej próby. Narracja pierwszoosobowa zapewnia emocjonalne podejście do kolejnych wyzwań, a autoironia bohaterki stanowi kolejną płaszczyznę dowcipu. Holly Smale lubi swoją bohaterkę: doświadcza ją bezlitośnie i przez to pozwala wypracować wewnętrzną siłę. W tej opowieści nie ma miejsca na rozwlekłość ani na zbyt długie rozpamiętywanie katastrof. Kolejne niepowodzenia Harriet kwituje kąśliwie i… pakuje się w kolejne tarapaty. Nie zachowuje dystansu, ale przecież nie potrzebuje go przy takim stężeniu komizmu. Smale proponuje czytelnikom przebogatą galerię postaci: nie tylko Harriet jest tu indywidualistką, rozmaici bohaterowie fascynują albo swoimi postawami, albo sposobem wysławiania się i pomysłami na wydarzenia. Tak „Geek girl” zapada w pamięć. Stylistycznie to powieść oryginalna i angażująca czytelników. Nawet jeśli treść jest dostosowana do nastolatek, forma i pomysł przypadną do gustu różnym grupom odbiorców. Holly Smale szuka sposobu na zaistnienie w literaturze rozrywkowej i ma do opowiedzenia atrakcyjną historię. Z wyzwaniem radzi sobie znakomicie: „Geek girl” to powieść przygotowana bez zarzutu.
Masza i Niedźwiedź. Pierwsze spotkanie
Egmont, Warszawa 2015.
Radość dziecka
To bajka, która nawet przy zwyczajnej lekturze przypomina trójwymiarową kreskówkę. Dzieci mogą zapoznać się z niesforną Maszą – ta bohaterka dostarczy im wiele radości. Tomik „Masza i Niedźwiedź. Pierwsze spotkanie” otwiera serię krótkich i prostych opowiastek opartych na humorze sytuacyjnym. Mała bohaterka jest dzieckiem nie do okiełznania, groźny z pozoru Niedźwiedź okazuje się bezradny wobec jej szaleństw i pomysłów – a to najprostszy sposób na trafienie do maluchów. Masza i Niedźwiedź to para zbudowana na kontrastach i zaskakująca. W tej relacji nie ma strachu ani poważnych niebezpieczeństw, Masza nie przejmuje się ewentualnymi zagrożeniami – do tego stopnia, że sama staje się utrapieniem dla spokojnego i niekonfliktowego mieszkańca lasu. Ale tak to już jest, kiedy pozwoli się dzieciom realizować wszystkie pomysły, jakie wpadną im do głowy.
Masza to prawdziwy urwis, nikt nie może z nią wytrzymać. Zwierzęta na podwórku chowają się po kątach, kiedy dziewczynka się nudzi – nie chcą wpaść w jej ręce, tak na wszelki wypadek. Chociaż Masza właściwie niczego nie niszczy, jeśli coś rozrzuci lub stłucze, to tylko przez przypadek i bez złych intencji. Masza to żywioł. Niedźwiedź jest natomiast oazą spokoju. Prowadzi normalne, niemal sielskie życie: łowi ryby i… zbiera nagrody, bo jest artystą. Kiedy więc Masza wpadnie do jego azylu, sporo się zmieni.
„Masza i Niedźwiedź. Pierwsze spotkanie” to historyjka, w której bardzo ważne są obrazki, kadry kreskówkowe. Scenki z bajki pozwolą dzieciom bez trudu wyłuskać pozanarracyjne wskazówki: nikogo nie zwiedzie na przykład niewinny wyraz twarzy Maszy. Uczucia postaci – ludzi i bajkowych zwierząt – idealnie odzwierciedlają się w oczach i dobrze pokazanej mimice, tak, że odbiór historii odbywać się będzie również na poziomie wrażeń. Kadry bajkowe przekazują jednak tylko cząstkę wydarzeń, dynamiczny fragment bez konieczności wprowadzania ogólnikowych obrazków. Widać na nich czystą akcję, moment dziania się. Nie zawsze sama ilustracja będzie dla dzieci czytelna bez opisu – ale można już na etapie oglądania kolejnych stron zachwycać się choćby grą świateł. Te ilustracje nie są klasyczne – i na pewno nie da się ich określić mianem zwyczajnych. Sama historia przedstawiona jest prostym językiem i sprawia wrażenie, jakby tekst był komentarzem do ilustracji – opowieść składa się z sekwencji podpisów i przypomina relację z poszczególnych animowanych scenek.
Mali odbiorcy będą musieli się skupić podczas lektury, żeby wychwycić ironię, którą w bajce animowanej mieliby podaną w formie humoru sytuacyjnego (przykład – kiedy Masza zdecydowała się wrócić do domu „Niedźwiedź nigdy wcześniej nie biegł tak szybko, jak teraz”): wiele jest w tej lekturze drobnych smaczków, które na pewno znajdą dorośli towarzyszący pociechom przy czytaniu. Przeniesienie humoru sytuacyjnego na tekst to trudna sztuka – tutaj wiąże się z próbą oddziaływania na wyobraźnię najmłodszych. Cykl przywraca zatem najbardziej naturalną przyjemność z czytania (lub słuchania) bajek oraz ich przeżywania.
Na pierwszy rzut oka „Masza i Niedźwiedź. Pierwsze spotkanie” to proste przeniesienie kreskówki do tomiku. Jednak ta książeczka skrzy się dowcipem i trafi do maluchów, między innymi ze względu na wyraziste charaktery postaci. To krótka lektura w sam raz dla niecierpliwych kilkulatków. Przygody Maszy i Niedźwiedzia nie należą do skomplikowanych – to raczej prosta anegdota ubrana w formę książeczki obrazkowej. Z pewnością znajdzie swoje miejsce w wielu dziecięcych biblioteczkach. Dla dzieci to również możliwość zetknięcia się z nietradycyjnym sposobem ilustrowania historyjek. Mała Masza dostarczy najmłodszym sporo uciechy.
Radość dziecka
To bajka, która nawet przy zwyczajnej lekturze przypomina trójwymiarową kreskówkę. Dzieci mogą zapoznać się z niesforną Maszą – ta bohaterka dostarczy im wiele radości. Tomik „Masza i Niedźwiedź. Pierwsze spotkanie” otwiera serię krótkich i prostych opowiastek opartych na humorze sytuacyjnym. Mała bohaterka jest dzieckiem nie do okiełznania, groźny z pozoru Niedźwiedź okazuje się bezradny wobec jej szaleństw i pomysłów – a to najprostszy sposób na trafienie do maluchów. Masza i Niedźwiedź to para zbudowana na kontrastach i zaskakująca. W tej relacji nie ma strachu ani poważnych niebezpieczeństw, Masza nie przejmuje się ewentualnymi zagrożeniami – do tego stopnia, że sama staje się utrapieniem dla spokojnego i niekonfliktowego mieszkańca lasu. Ale tak to już jest, kiedy pozwoli się dzieciom realizować wszystkie pomysły, jakie wpadną im do głowy.
Masza to prawdziwy urwis, nikt nie może z nią wytrzymać. Zwierzęta na podwórku chowają się po kątach, kiedy dziewczynka się nudzi – nie chcą wpaść w jej ręce, tak na wszelki wypadek. Chociaż Masza właściwie niczego nie niszczy, jeśli coś rozrzuci lub stłucze, to tylko przez przypadek i bez złych intencji. Masza to żywioł. Niedźwiedź jest natomiast oazą spokoju. Prowadzi normalne, niemal sielskie życie: łowi ryby i… zbiera nagrody, bo jest artystą. Kiedy więc Masza wpadnie do jego azylu, sporo się zmieni.
„Masza i Niedźwiedź. Pierwsze spotkanie” to historyjka, w której bardzo ważne są obrazki, kadry kreskówkowe. Scenki z bajki pozwolą dzieciom bez trudu wyłuskać pozanarracyjne wskazówki: nikogo nie zwiedzie na przykład niewinny wyraz twarzy Maszy. Uczucia postaci – ludzi i bajkowych zwierząt – idealnie odzwierciedlają się w oczach i dobrze pokazanej mimice, tak, że odbiór historii odbywać się będzie również na poziomie wrażeń. Kadry bajkowe przekazują jednak tylko cząstkę wydarzeń, dynamiczny fragment bez konieczności wprowadzania ogólnikowych obrazków. Widać na nich czystą akcję, moment dziania się. Nie zawsze sama ilustracja będzie dla dzieci czytelna bez opisu – ale można już na etapie oglądania kolejnych stron zachwycać się choćby grą świateł. Te ilustracje nie są klasyczne – i na pewno nie da się ich określić mianem zwyczajnych. Sama historia przedstawiona jest prostym językiem i sprawia wrażenie, jakby tekst był komentarzem do ilustracji – opowieść składa się z sekwencji podpisów i przypomina relację z poszczególnych animowanych scenek.
Mali odbiorcy będą musieli się skupić podczas lektury, żeby wychwycić ironię, którą w bajce animowanej mieliby podaną w formie humoru sytuacyjnego (przykład – kiedy Masza zdecydowała się wrócić do domu „Niedźwiedź nigdy wcześniej nie biegł tak szybko, jak teraz”): wiele jest w tej lekturze drobnych smaczków, które na pewno znajdą dorośli towarzyszący pociechom przy czytaniu. Przeniesienie humoru sytuacyjnego na tekst to trudna sztuka – tutaj wiąże się z próbą oddziaływania na wyobraźnię najmłodszych. Cykl przywraca zatem najbardziej naturalną przyjemność z czytania (lub słuchania) bajek oraz ich przeżywania.
Na pierwszy rzut oka „Masza i Niedźwiedź. Pierwsze spotkanie” to proste przeniesienie kreskówki do tomiku. Jednak ta książeczka skrzy się dowcipem i trafi do maluchów, między innymi ze względu na wyraziste charaktery postaci. To krótka lektura w sam raz dla niecierpliwych kilkulatków. Przygody Maszy i Niedźwiedzia nie należą do skomplikowanych – to raczej prosta anegdota ubrana w formę książeczki obrazkowej. Z pewnością znajdzie swoje miejsce w wielu dziecięcych biblioteczkach. Dla dzieci to również możliwość zetknięcia się z nietradycyjnym sposobem ilustrowania historyjek. Mała Masza dostarczy najmłodszym sporo uciechy.
niedziela, 12 kwietnia 2015
Maeve Binchy: Dom nad klifem
W.A.B., Warszawa 2015.
Goście
Maeve Binchy przekształca na swoją modłę poczytne fabuły o pensjonatach w małych miasteczkach. Początkowo jej „Dom nad klifem” rozgrywa się w przyspieszonym tempie, jakby materiał na całą opowieść autorka próbowała zawrzeć w jednym rozdziale, bez obaw, że zabraknie jej tematów na później. Tak zapoznaje czytelniczki z młodą Chicky, kobietą, która ośmiela się pójść za własnymi marzeniami. Chicky wybiera miłość – opuszcza rodzinną wioskę w Irlandii i wyrusza za ukochanym do Nowego Jorku. Przeciwstawia się bliskim i utrzymuje ich w przekonaniu, że osiągnęła sukces. Jest mistrzynią manipulowania faktami – nikt nie dowie się, co Chicky przeżyła. Rzeczywistość nie wygląda tak wspaniale, jak w listach do rodziny, więc kłamstwa się mnożą i w rezultacie funkcjonują dwa portrety tej postaci. Jeden stworzony na użytek bliskich, fantazyjny i przesycony sukcesami, drugi – prawdziwy i starannie skrywany. Po pewnym czasie Chicky wraca do Irlandii i otwiera pensjonat w starym domu na klifie. Współpracuje z jego dawną właścicielką, ma też do pomocy kilkoro oddanych przyjaciół. Rozpoczyna nowe życie, tym razem prawdziwe i szczere, nie na pokaz. Zresztą nie musi już nikomu imponować, wszystkim wystarczyły amerykańskie osiągnięcia – cóż z tego, że nieprawdziwe.
Autorka przywiązuje czytelniczki i do Chicky, i do atmosfery sennej osady. Pozwala uwierzyć w sens otwarcia pensjonatu na końcu świata i zadomawia wszystkich w tym miejscu. Stopniowo wprowadza życiorysy kolejnych bohaterów ważnych dla Kamiennego Domu, tak, żeby odbiorczynie miały komu kibicować i przejmowały się losem miejsca. Binchy wcale nie dba o techniczne strony przygotowywania pensjonatu, ignoruje wyposażenie, posiłki czy atrakcje – to wszystko ma w sposób naturalny wypływać z poczucia przynależności do miejsca. Bardziej wartościowi są dla niej ludzie i to ludziom poświęca uwagę. Odmalowuje charaktery i przeszłość w niespiesznej i chronionej od wielkich (nieżyciowych) wstrząsów narracji. Pomijając burzliwy wstęp, wszystko płynie tu naturalnym trybem, króluje natomiast zwyczajna egzystencja – bez zabiegania, wyścigu szczurów i pułapek materializmu. Dla Binchy to odskocznia, możliwość przeniesienia się w czasie i szansa na poszukiwanie rzekomo staroświeckich tematów, niepasujących do wielkiego świata.
Ale historia Chicky i jej przyjaciół w pewnym momencie, niezbyt dalekim od wstępu, normuje się i tonuje. I wtedy Maeve Binchy przechodzi do motywu zwykle pomijanego w podobnych w motywie opowieściach – przerzuca uwagę na gości pensjonatu. Każdy z przybyłych stanowi osobną historię, zestaw odmiennych uczuć i życiowych doświadczeń. Każdy może stać się przynajmniej bohaterem opowiadania. Kiedy Chicky znika z pierwszego planu, „Dom nad klifem” zamienia się właściwie w zbiór opowiadań. To przegląd prywatnych życiorysów gości i próba sprawdzenia, kto pojawia się pod dachem Chicky. Dla Maeve Binchy to wygodne rozwiązanie – autorka nie musi bowiem szukać kolejnych egzystencjalnych wstrząsów u bohaterki, którą mocno doświadczyła na początku tomu. Decyduje się autorka na zestaw postaci mocno zróżnicowanych – nie proponuje dla nich innego wspólnego mianownika niż pokoje w jednym pensjonacie. Drugim spoiwem jest sama narracja: Binchy nie reguluje rytmem tekstu wydarzeń czy charakterów, utrzymuje spokojny ton i zapewnienie, że z dala od cywilizacyjnego pośpiechu możliwa jest stabilizacja, a nawet szczęście. „Dom nad klifem”, chociaż rozpoczyna się jak standardowe obyczajówki promujące zwolnienie tempa życia, rozwija się – pod kątem kompozycji – w innym kierunku, autorka podtrzymuje tu także przekonanie, że w małych miejscowościach łatwo dowiedzieć się o przyjezdnych wszystkiego. Tylko „swoi” wiedzą, jak utrzymać coś w tajemnicy.
Goście
Maeve Binchy przekształca na swoją modłę poczytne fabuły o pensjonatach w małych miasteczkach. Początkowo jej „Dom nad klifem” rozgrywa się w przyspieszonym tempie, jakby materiał na całą opowieść autorka próbowała zawrzeć w jednym rozdziale, bez obaw, że zabraknie jej tematów na później. Tak zapoznaje czytelniczki z młodą Chicky, kobietą, która ośmiela się pójść za własnymi marzeniami. Chicky wybiera miłość – opuszcza rodzinną wioskę w Irlandii i wyrusza za ukochanym do Nowego Jorku. Przeciwstawia się bliskim i utrzymuje ich w przekonaniu, że osiągnęła sukces. Jest mistrzynią manipulowania faktami – nikt nie dowie się, co Chicky przeżyła. Rzeczywistość nie wygląda tak wspaniale, jak w listach do rodziny, więc kłamstwa się mnożą i w rezultacie funkcjonują dwa portrety tej postaci. Jeden stworzony na użytek bliskich, fantazyjny i przesycony sukcesami, drugi – prawdziwy i starannie skrywany. Po pewnym czasie Chicky wraca do Irlandii i otwiera pensjonat w starym domu na klifie. Współpracuje z jego dawną właścicielką, ma też do pomocy kilkoro oddanych przyjaciół. Rozpoczyna nowe życie, tym razem prawdziwe i szczere, nie na pokaz. Zresztą nie musi już nikomu imponować, wszystkim wystarczyły amerykańskie osiągnięcia – cóż z tego, że nieprawdziwe.
Autorka przywiązuje czytelniczki i do Chicky, i do atmosfery sennej osady. Pozwala uwierzyć w sens otwarcia pensjonatu na końcu świata i zadomawia wszystkich w tym miejscu. Stopniowo wprowadza życiorysy kolejnych bohaterów ważnych dla Kamiennego Domu, tak, żeby odbiorczynie miały komu kibicować i przejmowały się losem miejsca. Binchy wcale nie dba o techniczne strony przygotowywania pensjonatu, ignoruje wyposażenie, posiłki czy atrakcje – to wszystko ma w sposób naturalny wypływać z poczucia przynależności do miejsca. Bardziej wartościowi są dla niej ludzie i to ludziom poświęca uwagę. Odmalowuje charaktery i przeszłość w niespiesznej i chronionej od wielkich (nieżyciowych) wstrząsów narracji. Pomijając burzliwy wstęp, wszystko płynie tu naturalnym trybem, króluje natomiast zwyczajna egzystencja – bez zabiegania, wyścigu szczurów i pułapek materializmu. Dla Binchy to odskocznia, możliwość przeniesienia się w czasie i szansa na poszukiwanie rzekomo staroświeckich tematów, niepasujących do wielkiego świata.
Ale historia Chicky i jej przyjaciół w pewnym momencie, niezbyt dalekim od wstępu, normuje się i tonuje. I wtedy Maeve Binchy przechodzi do motywu zwykle pomijanego w podobnych w motywie opowieściach – przerzuca uwagę na gości pensjonatu. Każdy z przybyłych stanowi osobną historię, zestaw odmiennych uczuć i życiowych doświadczeń. Każdy może stać się przynajmniej bohaterem opowiadania. Kiedy Chicky znika z pierwszego planu, „Dom nad klifem” zamienia się właściwie w zbiór opowiadań. To przegląd prywatnych życiorysów gości i próba sprawdzenia, kto pojawia się pod dachem Chicky. Dla Maeve Binchy to wygodne rozwiązanie – autorka nie musi bowiem szukać kolejnych egzystencjalnych wstrząsów u bohaterki, którą mocno doświadczyła na początku tomu. Decyduje się autorka na zestaw postaci mocno zróżnicowanych – nie proponuje dla nich innego wspólnego mianownika niż pokoje w jednym pensjonacie. Drugim spoiwem jest sama narracja: Binchy nie reguluje rytmem tekstu wydarzeń czy charakterów, utrzymuje spokojny ton i zapewnienie, że z dala od cywilizacyjnego pośpiechu możliwa jest stabilizacja, a nawet szczęście. „Dom nad klifem”, chociaż rozpoczyna się jak standardowe obyczajówki promujące zwolnienie tempa życia, rozwija się – pod kątem kompozycji – w innym kierunku, autorka podtrzymuje tu także przekonanie, że w małych miejscowościach łatwo dowiedzieć się o przyjezdnych wszystkiego. Tylko „swoi” wiedzą, jak utrzymać coś w tajemnicy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)