Harperkids, Warszawa 2024.
Patrzenie
Wojciech Widłak wie, jak przekonać dzieci do chodzenia do muzeów. „Marta i zagadka starego lustra” to opowieść na drugim poziomie serii Czytam sobie, ale może funkcjonować nie tylko jako czytanka do ćwiczeń, ale jako publikacja, która pokazuje dzieciom różne sposoby spędzania wolnego czasu. Wszystko przez wuja Damazego, uczonego i profesora, który zaprasza Martę na wystawę do muzeum. Wystawa to prezentacja starych luster – ale wuja nie interesują eksponaty, poza jednym, malutkim i niepozornym – lusterku, które należało do pana Twardowskiego, bohatera znanej wszystkim dzieciom legendy. Wuj tłumaczy Marcie, dlaczego najbrzydsze lusterko na wystawie jest tak ważne i próbuje zmienić sposób myślenia o jego właścicielu. Proponuje historię dobrze pomyślaną, taką, która na pewno przekona dzieci, a przynajmniej je zaintryguje i zasugeruje im, że warto przyglądać się śladom prawdy w legendach i podaniach ludowych. Marta do tego stopnia angażuje się w sprawę pana Twardowskiego, że chce od tej pory częściej chodzić do muzeów. Podoba jej się temat, który porusza wujek – i przekonuje się, że odkrycia są w zasięgu ręki każdego.
Pan Twardowski zrównywany tu z innym wielkim wynalazcą i wizjonerem pomaga rozbudzić zainteresowanie dzieci przeszłością, wynalazkami i starymi opowieściami – bardzo ładnie łączy to, co dzisiejsze i charakterystyczne dla czasów, w których dorasta najmłodsze pokolenie – i to, co dawne, niemal pomijane czy degradowane. Tutaj nie ma mowy o budowaniu hierarchii ważności, wynalazki mogą pojawić się w każdej dziedzinie i w każdym czasie, a zdarza się, że odkrycia i propozycje wyprzedzają swoją epokę i inspirują dopiero następne pokolenia. Książeczka pokazuje moc wyobraźni i zapęd do tworzenia – bez względu na zamiary. Pan Twardowski staje się tutaj wzorem dla najmłodszych – postacią, która nie boi się eksperymentować i wprowadzać nowych rozwiązań do codzienności. Przechodzi wprawdzie do świadomości potomnych za sprawą czegoś innego niż wynalazki, ale może przekazać parę ciekawych pomysłów.
Marta może zamienić się w tropiciela tajemnic – jest w tomiku „Marta i zagadka starego lustra” posmak detektywistycznej intrygi i zabawy, jest odczarowywanie nudnych według dzieci miejsc – tutaj nie będzie opowiadania o eksponatach, bohaterowie skupią się tylko na jednym przedmiocie, który wydaje się dziwny już na pierwszy rzut oka, ale niesie prawdziwy sekret. Ewa Poklewska-Koziełło bardzo dobrze ilustruje tę historyjkę, wpasowuje się w charakterystyczny humor Wojciecha Widłaka i pomaga w lekturze – w końcu to dopiero drugi poziom serii Czytam sobie, więc tomik kierowany jest do tych dzieci, które uczą się czytać i które muszą ćwiczyć rozpoznawanie liter i śledzenie wyrazów. Znacznie łatwiej będzie im zabrać się za wykonywanie tego zadania z przyjemną historią, która rozpala ciekawość i przynosi sporo atrakcyjnych motywów. Wojciech Widłak wie, jak pisać dla najmłodszych.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
sobota, 31 sierpnia 2024
piątek, 30 sierpnia 2024
Susan V. Peacock: Miasto demonów
HarperCollins, Warszawa 2024.
Stalking
Susan V. Peacock chce podbijać rynek thrillerów erotycznych odwagą w kreowaniu scen seksu, tyle że niechcący ujawnia z całą mocą coś, co od dawna spędza sen z powiek wszystkim: brak sensownego języka do opisywania aktów płciowych. W efekcie penis w jednej scenie może być tylko zamiennie drągiem albo berłem, a „kakaowe oczko” nie doczekało się lepszego synonimu. Biorąc pod uwagę fakt, że sceny seksu stanowią dla autorki znacznie ważniejszą kwestię niż dylematy śledzonej przez anonimowego fana modelki – to może zmęczyć. Susan V. Peacock rzuca wyzwanie waniliowemu seksowi – nie interesują jej grzeczne miłosne uniesienia, stawia na przełamywanie zasad i barier – szuka wyzwań dla swojej bohaterki. Wprawdzie Samantha podkochuje się w przystojnym fotografie i marzy o tym, żeby ten dla niej porzucił swoje zasady, ale później, gdy puszczają hamulce, bohaterka może eksperymentować do woli, aż znajdzie zaspokojenie w dość nietypowej relacji. Autorka sięga i po seks w parach jednopłciowych, i po trójkąty. Opisuje sceny seksu oralnego, analnego, elementy BDSM i spankingu, w zasadzie próbuje każdemu z odbiorców zafundować coś poza standardowymi zbliżeniami bohaterów. Angażuje się w to do tego stopnia, że intryga thrillerowa schodzi na dalszy plan.
A w ramach intrygi thrillerowej Susan V. Peacock zajmuje się kulisami sesji fotograficznych. Jest tu Samantha – modelka, która pracuje profesjonalnie (jednak ma swoje marzenia i pragnienia i tego sama przed sobą nie ukrywa), jest Matteo – fotograf, który nie miesza pracy i życia prywatnego. Jest też Jeremy, najlepszy przyjaciel gej, który nadaje się idealnie do tego, żeby porozmawiać z nim o seksowności poznawanych facetów. I jest Peter, informatyk, który może się przydać, kiedy trzeba namierzyć stalkera. Każdy z bohaterów może uwikłać się w inny rodzaj relacji, każdy jest autorce potrzebny do uruchamiania erotycznych napięć. Bo Susan V. Peacock nie do końca martwi się zagrożeniem życia bohaterki: owszem, buduje dzięki temu atmosferę strachu i niepewności, ale to nie wiąże się z wyszukanymi śledztwami albo z pogłębianiem rysów psychologicznych postaci. Chodzi jedynie o impuls do szukania ratunku albo wpadania w pułapki z innymi ludźmi. Autorka myli tropy – podsuwa czytelnikom rozwiązania, które nie mają przełożenia na rzeczywistość, chce, żeby nie byli pewni co do prawdziwych intencji poszczególnych postaci.
Wiadomo, że po „Miasto demonów” sięgną ci czytelnicy, którzy szukają odważnej erotyki i silnych wrażeń – a nie literackości. I oni mogą się ucieszyć odejściem od typowych romansów, w których seks oralny jest dla autorów największą perwersją. Susan V. Peacock testuje na razie, ile może na polskim rynku wydawniczym zdziałać. Decyduje się na prozę bezkompromisową, taką, która podważa własny sens istnienia, ma stać się atrakcją i rozrywką a nie opowieścią jako taką.
Stalking
Susan V. Peacock chce podbijać rynek thrillerów erotycznych odwagą w kreowaniu scen seksu, tyle że niechcący ujawnia z całą mocą coś, co od dawna spędza sen z powiek wszystkim: brak sensownego języka do opisywania aktów płciowych. W efekcie penis w jednej scenie może być tylko zamiennie drągiem albo berłem, a „kakaowe oczko” nie doczekało się lepszego synonimu. Biorąc pod uwagę fakt, że sceny seksu stanowią dla autorki znacznie ważniejszą kwestię niż dylematy śledzonej przez anonimowego fana modelki – to może zmęczyć. Susan V. Peacock rzuca wyzwanie waniliowemu seksowi – nie interesują jej grzeczne miłosne uniesienia, stawia na przełamywanie zasad i barier – szuka wyzwań dla swojej bohaterki. Wprawdzie Samantha podkochuje się w przystojnym fotografie i marzy o tym, żeby ten dla niej porzucił swoje zasady, ale później, gdy puszczają hamulce, bohaterka może eksperymentować do woli, aż znajdzie zaspokojenie w dość nietypowej relacji. Autorka sięga i po seks w parach jednopłciowych, i po trójkąty. Opisuje sceny seksu oralnego, analnego, elementy BDSM i spankingu, w zasadzie próbuje każdemu z odbiorców zafundować coś poza standardowymi zbliżeniami bohaterów. Angażuje się w to do tego stopnia, że intryga thrillerowa schodzi na dalszy plan.
A w ramach intrygi thrillerowej Susan V. Peacock zajmuje się kulisami sesji fotograficznych. Jest tu Samantha – modelka, która pracuje profesjonalnie (jednak ma swoje marzenia i pragnienia i tego sama przed sobą nie ukrywa), jest Matteo – fotograf, który nie miesza pracy i życia prywatnego. Jest też Jeremy, najlepszy przyjaciel gej, który nadaje się idealnie do tego, żeby porozmawiać z nim o seksowności poznawanych facetów. I jest Peter, informatyk, który może się przydać, kiedy trzeba namierzyć stalkera. Każdy z bohaterów może uwikłać się w inny rodzaj relacji, każdy jest autorce potrzebny do uruchamiania erotycznych napięć. Bo Susan V. Peacock nie do końca martwi się zagrożeniem życia bohaterki: owszem, buduje dzięki temu atmosferę strachu i niepewności, ale to nie wiąże się z wyszukanymi śledztwami albo z pogłębianiem rysów psychologicznych postaci. Chodzi jedynie o impuls do szukania ratunku albo wpadania w pułapki z innymi ludźmi. Autorka myli tropy – podsuwa czytelnikom rozwiązania, które nie mają przełożenia na rzeczywistość, chce, żeby nie byli pewni co do prawdziwych intencji poszczególnych postaci.
Wiadomo, że po „Miasto demonów” sięgną ci czytelnicy, którzy szukają odważnej erotyki i silnych wrażeń – a nie literackości. I oni mogą się ucieszyć odejściem od typowych romansów, w których seks oralny jest dla autorów największą perwersją. Susan V. Peacock testuje na razie, ile może na polskim rynku wydawniczym zdziałać. Decyduje się na prozę bezkompromisową, taką, która podważa własny sens istnienia, ma stać się atrakcją i rozrywką a nie opowieścią jako taką.
czwartek, 29 sierpnia 2024
Marcin Król: Podróż romantyczna
Iskry, Warszawa 2024.
Analiza rodaków
Książka ważna, książka zapomniana. Marcin Król w świadomości odbiorców funkcjonuje, chociaż niekoniecznie jako autor „Podróży romantycznej” – nie tylko ze względu na perypetie wydawnicze, ale też przemiany pokoleniowe, które młodszych od tego typu lektur zwykle odstraszają. Mowa tu bowiem o historii i o polityce, o splotach fikcji i rzeczywistości, które później przekładają się na obraz społeczeństwa. I nawet trafność uwag czy spostrzeżeń zawartych w rozłożystym eseju nie poszerzy kręgu czytelników: „Podróż romantyczna” jest erudycyjna i nie pozwala na płytką, pospieszną i bezrefleksyjną lekturę. Autor zamierza czytelnikom pokazać, jak kształtuje się świadomość narodowa i od jakich pułapek wolna nie jest. Mierzy się nie tylko z zestawem obserwacji czynionych w latach 80. XX wieku – jako przenikliwym tu i teraz, ale też z całym wachlarzem podsumowań i komentarzy tworzonych przez literatów czy myślicieli. Obala mity, ale najpierw przedstawia ich fundamenty, sprawdza, na czym zostały wzniesione. Wydaje surowe oceny dotyczące najgorszej strony polskości, pyta o moralność i o przyczyny kolejnych wyborów. Jednocześnie bardzo trafnie (chociaż gorzko) podsumowuje tendencję choćby do upodobania do spisków. Przygląda się rzeczywistości polskiej przez pryzmat romantycznych ideałów i fantazji – analizuje dychotomiczne podziały, które kształtują tożsamość narodową, przynajmniej w jej podstawowej, spopularyzowanej i pospolitej równocześnie wersji. Odczytuje romantyków po to, by znaleźć w nich klucz do zrozumienia rzeczywistości – i takie narzędzia od czasu do czasu prezentuje też czytelnikom, zamienia ich w świadomych wad i problemów. Uczy rozumienia procesu tworzenia się historii: zupełnie jakby wierzył, że nadbudowa z sentymentów i nadziei mogła ulec przemianie po wyjaśnieniu najbardziej czytelnych błędów. Podejmuje ryzyko krytykowania i naprostowywania, ale też raczej zdaje sobie sprawę z bezsensowności podobnych działań – przecież nic się przez wieki w mentalności ludzi nie zmienia.
Przeglądanie się w lustrze, jakie podsuwa Marcin Król, wygodne ani miłe nie jest, bo też i nie może być – skoro autor dostrzega i piętnuje zestaw narodowych pomyłek. Stawia przecież na praktyczność, a tej w kolejnych działaniach, zwłaszcza zrywach ogólnokrajowych, trudno się dopatrywać. Król widzi, co dzieje się z wielkimi tradycjami i z zestawem przekonań chętnie wykorzystywanych w roli politycznego oręża dowolnej strony sceny. Widzi, przestrzega, ale też zdaje sobie sprawę z braku możliwości dotarcia do sumień. Polacy – to zjawisko nie do przekształcenia na drodze rozumowej. Owszem, znajduje autor cały zestaw rozwiązań, tyle tylko, że świadomy jest ich nieprzydatności w kontekście polskiej „wiedzy”. Od literatów przechodzi do filozofów, od filozofów do wiary – wszystko po to, żeby uchwycić i wypunktować potrzebne zmiany. Nakreśla wprawdzie pewną szansę na ocalenie – ale jej sukces uwarunkowany jest od samego społeczeństwa, które potrzeb metamorfozy nie zauważa. W „Podróży romantycznej” zatem ściera się erudycja i intertekstualność z absolutnym odrzuceniem ideałów przez tych, którzy ocenie podlegają. Marcin Król nie może ratować – może jedynie naświetlać to, co już zostało powiedziane, przypominać i konfrontować opinie, żeby z takiego zestawu wyłoniła się esencja natury Polaka w kontekście wypracowanych przez romantyków postaw.
Analiza rodaków
Książka ważna, książka zapomniana. Marcin Król w świadomości odbiorców funkcjonuje, chociaż niekoniecznie jako autor „Podróży romantycznej” – nie tylko ze względu na perypetie wydawnicze, ale też przemiany pokoleniowe, które młodszych od tego typu lektur zwykle odstraszają. Mowa tu bowiem o historii i o polityce, o splotach fikcji i rzeczywistości, które później przekładają się na obraz społeczeństwa. I nawet trafność uwag czy spostrzeżeń zawartych w rozłożystym eseju nie poszerzy kręgu czytelników: „Podróż romantyczna” jest erudycyjna i nie pozwala na płytką, pospieszną i bezrefleksyjną lekturę. Autor zamierza czytelnikom pokazać, jak kształtuje się świadomość narodowa i od jakich pułapek wolna nie jest. Mierzy się nie tylko z zestawem obserwacji czynionych w latach 80. XX wieku – jako przenikliwym tu i teraz, ale też z całym wachlarzem podsumowań i komentarzy tworzonych przez literatów czy myślicieli. Obala mity, ale najpierw przedstawia ich fundamenty, sprawdza, na czym zostały wzniesione. Wydaje surowe oceny dotyczące najgorszej strony polskości, pyta o moralność i o przyczyny kolejnych wyborów. Jednocześnie bardzo trafnie (chociaż gorzko) podsumowuje tendencję choćby do upodobania do spisków. Przygląda się rzeczywistości polskiej przez pryzmat romantycznych ideałów i fantazji – analizuje dychotomiczne podziały, które kształtują tożsamość narodową, przynajmniej w jej podstawowej, spopularyzowanej i pospolitej równocześnie wersji. Odczytuje romantyków po to, by znaleźć w nich klucz do zrozumienia rzeczywistości – i takie narzędzia od czasu do czasu prezentuje też czytelnikom, zamienia ich w świadomych wad i problemów. Uczy rozumienia procesu tworzenia się historii: zupełnie jakby wierzył, że nadbudowa z sentymentów i nadziei mogła ulec przemianie po wyjaśnieniu najbardziej czytelnych błędów. Podejmuje ryzyko krytykowania i naprostowywania, ale też raczej zdaje sobie sprawę z bezsensowności podobnych działań – przecież nic się przez wieki w mentalności ludzi nie zmienia.
Przeglądanie się w lustrze, jakie podsuwa Marcin Król, wygodne ani miłe nie jest, bo też i nie może być – skoro autor dostrzega i piętnuje zestaw narodowych pomyłek. Stawia przecież na praktyczność, a tej w kolejnych działaniach, zwłaszcza zrywach ogólnokrajowych, trudno się dopatrywać. Król widzi, co dzieje się z wielkimi tradycjami i z zestawem przekonań chętnie wykorzystywanych w roli politycznego oręża dowolnej strony sceny. Widzi, przestrzega, ale też zdaje sobie sprawę z braku możliwości dotarcia do sumień. Polacy – to zjawisko nie do przekształcenia na drodze rozumowej. Owszem, znajduje autor cały zestaw rozwiązań, tyle tylko, że świadomy jest ich nieprzydatności w kontekście polskiej „wiedzy”. Od literatów przechodzi do filozofów, od filozofów do wiary – wszystko po to, żeby uchwycić i wypunktować potrzebne zmiany. Nakreśla wprawdzie pewną szansę na ocalenie – ale jej sukces uwarunkowany jest od samego społeczeństwa, które potrzeb metamorfozy nie zauważa. W „Podróży romantycznej” zatem ściera się erudycja i intertekstualność z absolutnym odrzuceniem ideałów przez tych, którzy ocenie podlegają. Marcin Król nie może ratować – może jedynie naświetlać to, co już zostało powiedziane, przypominać i konfrontować opinie, żeby z takiego zestawu wyłoniła się esencja natury Polaka w kontekście wypracowanych przez romantyków postaw.
środa, 28 sierpnia 2024
Bluey. Kemping
Harperkids, Warszawa 2024.
Spotkanie
Wakacyjna przygoda w wykonaniu Blue urzeka za sprawą odwołań do wielokulturowości. Bohaterka kreskówkowej serii dla najmłodszych spędza właśnie wakacje na kempingu – niedaleko rozbija się rodzina z Francji. Jean Luc jest akurat w wieku Blue, więc nic dziwnego, że mimo braku wspólnego języka, bohaterowie dogadują się bez problemu. Razem budują szałas, razem obmyślają strategię polowania na dzika (i na tego dzika polują, chociaż dzika w pobliżu nie ma). Nie mogą wymieniać się informacjami, ale to wcale nie wydaje się potrzebne, liczy się możliwość spędzania czasu razem – i dobra zabawa. W dodatku mali odbiorcy mogą się przekonać, że codzienność w różnych rodzinach wygląda całkiem podobnie – nawet jeśli wypowiada się tam różnie brzmiące słowa. Jean Luc to interesujący towarzysz zabaw i wydaje się, że taka sytuacja będzie trwała już zawsze. Jednak pewnego dnia Jean Luc znika. Nie bez pożegnania: pożegnał się, ale po swojemu, czego Blue nie rozumiała. Teraz pozostaje pogodzić się z sytuacją i zrozumieć, jak to jest, że czasami najbardziej obiecująca znajomość rozpada się z błahego powodu.
„Kemping” to drobna historyjka obrazkowa do czytania i oglądania przez najmłodsze dzieci, fanów Bluey. Dzieje się tu sporo, ale większość rzeczy trzeba zrozumieć na podstawie obrazków, bo nie ma na przykład tłumaczenia tego, co mówi Jean Luc (można albo posiłkować się słownikiem, albo próbować zgadywać z kontekstu) – teksty dotyczą jedynie doświadczeń samej Blue i są sprowadzone do niezbędnego minimum. Oznacza to, że można bawić się z dzieckiem w próby zgadywania, o co chodzi bohaterowi albo – sprawdzania, co mógłby przekazać nowej przyjaciółce. Do tego sporą część narracji przenoszą same obrazki, dzięki nim wiadomo, jak bohaterowie spędzają czas i jak działa ich wyobraźnia – to zjawiska ważne, bo uświadamiają dzieciom, jak z zewnątrz może wyglądać zestaw ich codziennych zabaw. Niewiele potrzeba, żeby przeżyć wspaniałą przygodę, da się uniknąć nudy dzięki wspólnemu działaniu. Blue ma bodziec w postaci nowego znajomego – sama też go inspiruje, współpraca może przynieść wiele korzyści także w urozmaicaniu zwykłych – jakby się mogło wydawać – sytuacji.
Ponieważ nie ma tu zbyt dużo tekstu do czytania, albo rodzice będą pokazywać dzieciom kolejne obrazki i przedstawiać historię własnymi słowami, albo maluchy same zaczną śledzić wiadomości prezentowane w warstwie graficznej. Taka lekturowa przygoda to dobry pomysł na rozwijanie umiejętności narracyjnych albo ćwiczenie mówienia i koncentracji, jednak nadaje się też zwyczajnie na prostą czytankę dla tych, którzy zbyt długich historii nie są w stanie wytrzymać. Blue to bohaterka ceniona i lubiana przez dzieci, więc na pewno przyciągnie spore grono małych fanów. Dla takich drobnych publikacji też jest miejsce na rynku wydawniczym - a jeśli bajka pozwoli przyciągnąć do czytania dzieci, tym lepiej.
Spotkanie
Wakacyjna przygoda w wykonaniu Blue urzeka za sprawą odwołań do wielokulturowości. Bohaterka kreskówkowej serii dla najmłodszych spędza właśnie wakacje na kempingu – niedaleko rozbija się rodzina z Francji. Jean Luc jest akurat w wieku Blue, więc nic dziwnego, że mimo braku wspólnego języka, bohaterowie dogadują się bez problemu. Razem budują szałas, razem obmyślają strategię polowania na dzika (i na tego dzika polują, chociaż dzika w pobliżu nie ma). Nie mogą wymieniać się informacjami, ale to wcale nie wydaje się potrzebne, liczy się możliwość spędzania czasu razem – i dobra zabawa. W dodatku mali odbiorcy mogą się przekonać, że codzienność w różnych rodzinach wygląda całkiem podobnie – nawet jeśli wypowiada się tam różnie brzmiące słowa. Jean Luc to interesujący towarzysz zabaw i wydaje się, że taka sytuacja będzie trwała już zawsze. Jednak pewnego dnia Jean Luc znika. Nie bez pożegnania: pożegnał się, ale po swojemu, czego Blue nie rozumiała. Teraz pozostaje pogodzić się z sytuacją i zrozumieć, jak to jest, że czasami najbardziej obiecująca znajomość rozpada się z błahego powodu.
„Kemping” to drobna historyjka obrazkowa do czytania i oglądania przez najmłodsze dzieci, fanów Bluey. Dzieje się tu sporo, ale większość rzeczy trzeba zrozumieć na podstawie obrazków, bo nie ma na przykład tłumaczenia tego, co mówi Jean Luc (można albo posiłkować się słownikiem, albo próbować zgadywać z kontekstu) – teksty dotyczą jedynie doświadczeń samej Blue i są sprowadzone do niezbędnego minimum. Oznacza to, że można bawić się z dzieckiem w próby zgadywania, o co chodzi bohaterowi albo – sprawdzania, co mógłby przekazać nowej przyjaciółce. Do tego sporą część narracji przenoszą same obrazki, dzięki nim wiadomo, jak bohaterowie spędzają czas i jak działa ich wyobraźnia – to zjawiska ważne, bo uświadamiają dzieciom, jak z zewnątrz może wyglądać zestaw ich codziennych zabaw. Niewiele potrzeba, żeby przeżyć wspaniałą przygodę, da się uniknąć nudy dzięki wspólnemu działaniu. Blue ma bodziec w postaci nowego znajomego – sama też go inspiruje, współpraca może przynieść wiele korzyści także w urozmaicaniu zwykłych – jakby się mogło wydawać – sytuacji.
Ponieważ nie ma tu zbyt dużo tekstu do czytania, albo rodzice będą pokazywać dzieciom kolejne obrazki i przedstawiać historię własnymi słowami, albo maluchy same zaczną śledzić wiadomości prezentowane w warstwie graficznej. Taka lekturowa przygoda to dobry pomysł na rozwijanie umiejętności narracyjnych albo ćwiczenie mówienia i koncentracji, jednak nadaje się też zwyczajnie na prostą czytankę dla tych, którzy zbyt długich historii nie są w stanie wytrzymać. Blue to bohaterka ceniona i lubiana przez dzieci, więc na pewno przyciągnie spore grono małych fanów. Dla takich drobnych publikacji też jest miejsce na rynku wydawniczym - a jeśli bajka pozwoli przyciągnąć do czytania dzieci, tym lepiej.
wtorek, 27 sierpnia 2024
Sierra Greer: Annie Bot
HarperCollins, Warszawa 2024.
Życzenia
Niemal od pierwszych stron powieści „Annie Bot” Sierra Greer podbija napięcie. Błyskawicznie wprowadza odbiorców w rzeczywistość niby futurystyczną, a na wyciągnięcie ręki – w jej świecie ludzie żenią się z androidami, produkowanymi zresztą na zamówienie. I chociaż firmy starają się postępować etycznie, odmawiając tworzenia botów na podobieństwo żyjących ludzi, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ulubione cechy osoby, którą się z różnych powodów straciło, przenieść na androida. Stelle – bo tak roboczo nazywa się żeńskie androidy – kupowane są najczęściej albo jako służące, roboty do sprzątania domów, albo jako łóżkowe partnerki samotnych. Rzadko kto zaprzyjaźnia się ze swoim botem, ale oczywiście silne więzi także się zdarzają. Tak jest w przypadku Annie i Douga. Doug nie mógł pogodzić się z odejściem żony, zamówił więc sobie androida, który w wielu detalach ją przypomina. Świadomie korzystał z możliwości, jakie daje sztuczna inteligencja, do tego stopnia, że obecnie pamięć Annie może być wykorzystywana przy rozwijaniu technologii i uczeniu kolejnych Stelli. Jednocześnie Annie nigdy nie boli głowa, w łóżku realizuje wszystkie fantazje swojego właściciela i stara się go zadowolić na każdej płaszczyźnie wspólnego życia. Związek Douga i Annie jest wyjątkowy, tu nie ma mowy o podrzędności, o wyłączaniu bota czy o ignorowaniu jego potrzeb – Doug stara się być mężczyzną idealnym dla swojej ukochanej. Tyle tylko, że nie afiszuje się z nią na mieście, unika wspólnych wyjść i przedstawiania Annie znajomym. A kiedy o bocie dowiaduje się jego najlepszy przyjaciel, sytuacja zmienia się natychmiast. Autorka pokazuje czytelnikom perspektywę Annie – pozwala zrozumieć jej dążenia i aspiracje i nakreśla jej wyjątkowość w obliczu innych robotów. Annie jest zdolna do uczuć, które cechują ludzi. Przy tym wprawdzie za dużo analizuje i ocenia sytuacje w liczbowej skali – jednak taka metoda porządkowania świata umożliwia raczej szybkie nakreślenie kontekstu dla odbiorców, może na tym ucierpieć literackość dość suchej narracji, ale nie przesłanie. Annie odbiera bodźce inaczej niż ludzie, jednak myśli i czuje tak jak oni. W związku z tym jest zdolna do przeżywania całej gamy emocji zrozumiałych dla odbiorców. Wydawać by się mogło, że relacja człowieka i robota wolna będzie od nieporozumień i konfliktów, tymczasem Doug zmienia się pod wpływem zazdrości – a jego działania uświadamiają Annie, że wolność to coś niezwykle ważnego.
Jest to powieść precyzyjna i bezlitosna. Nie ma w niej zbędnych komentarzy czy pustych haseł, treści przedstawiane przez Sierrę Greer trafiają do czytelników ze względu na ich dużą dozę prawdopodobieństwa. Autorka, kiedy prowadzi bohaterkę przez meandry bycia razem, nigdy nie zapomina o jej możliwościach adaptacyjnych i o sposobie widzenia rzeczywistości, proponuje zestaw przeżyć przefiltrowanych przez pryzmat androida. Mało tego: jest w stanie oddać zmysłowość postaci, która teoretycznie z niektórych zmysłów korzystać nie może. I to bardzo urzeka w lekturze. Jednak nie na sile prawdopodobieństwa polega ta książka, a na potędze uczuć. Chociaż Annie jest wytworem człowieka i w każdej chwili może zostać przez niego wyłączona, wola przetrwania i chęć funkcjonowania na własnych prawach jest w niej ogromna. Prawa Asimova, które Greer wykorzystuje, ujawniają się tu w niemal każdym elemencie bardzo dynamicznej fabuły. A proces metamorfoz bohaterów należy do mistrzowskich przedstawień.
Życzenia
Niemal od pierwszych stron powieści „Annie Bot” Sierra Greer podbija napięcie. Błyskawicznie wprowadza odbiorców w rzeczywistość niby futurystyczną, a na wyciągnięcie ręki – w jej świecie ludzie żenią się z androidami, produkowanymi zresztą na zamówienie. I chociaż firmy starają się postępować etycznie, odmawiając tworzenia botów na podobieństwo żyjących ludzi, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ulubione cechy osoby, którą się z różnych powodów straciło, przenieść na androida. Stelle – bo tak roboczo nazywa się żeńskie androidy – kupowane są najczęściej albo jako służące, roboty do sprzątania domów, albo jako łóżkowe partnerki samotnych. Rzadko kto zaprzyjaźnia się ze swoim botem, ale oczywiście silne więzi także się zdarzają. Tak jest w przypadku Annie i Douga. Doug nie mógł pogodzić się z odejściem żony, zamówił więc sobie androida, który w wielu detalach ją przypomina. Świadomie korzystał z możliwości, jakie daje sztuczna inteligencja, do tego stopnia, że obecnie pamięć Annie może być wykorzystywana przy rozwijaniu technologii i uczeniu kolejnych Stelli. Jednocześnie Annie nigdy nie boli głowa, w łóżku realizuje wszystkie fantazje swojego właściciela i stara się go zadowolić na każdej płaszczyźnie wspólnego życia. Związek Douga i Annie jest wyjątkowy, tu nie ma mowy o podrzędności, o wyłączaniu bota czy o ignorowaniu jego potrzeb – Doug stara się być mężczyzną idealnym dla swojej ukochanej. Tyle tylko, że nie afiszuje się z nią na mieście, unika wspólnych wyjść i przedstawiania Annie znajomym. A kiedy o bocie dowiaduje się jego najlepszy przyjaciel, sytuacja zmienia się natychmiast. Autorka pokazuje czytelnikom perspektywę Annie – pozwala zrozumieć jej dążenia i aspiracje i nakreśla jej wyjątkowość w obliczu innych robotów. Annie jest zdolna do uczuć, które cechują ludzi. Przy tym wprawdzie za dużo analizuje i ocenia sytuacje w liczbowej skali – jednak taka metoda porządkowania świata umożliwia raczej szybkie nakreślenie kontekstu dla odbiorców, może na tym ucierpieć literackość dość suchej narracji, ale nie przesłanie. Annie odbiera bodźce inaczej niż ludzie, jednak myśli i czuje tak jak oni. W związku z tym jest zdolna do przeżywania całej gamy emocji zrozumiałych dla odbiorców. Wydawać by się mogło, że relacja człowieka i robota wolna będzie od nieporozumień i konfliktów, tymczasem Doug zmienia się pod wpływem zazdrości – a jego działania uświadamiają Annie, że wolność to coś niezwykle ważnego.
Jest to powieść precyzyjna i bezlitosna. Nie ma w niej zbędnych komentarzy czy pustych haseł, treści przedstawiane przez Sierrę Greer trafiają do czytelników ze względu na ich dużą dozę prawdopodobieństwa. Autorka, kiedy prowadzi bohaterkę przez meandry bycia razem, nigdy nie zapomina o jej możliwościach adaptacyjnych i o sposobie widzenia rzeczywistości, proponuje zestaw przeżyć przefiltrowanych przez pryzmat androida. Mało tego: jest w stanie oddać zmysłowość postaci, która teoretycznie z niektórych zmysłów korzystać nie może. I to bardzo urzeka w lekturze. Jednak nie na sile prawdopodobieństwa polega ta książka, a na potędze uczuć. Chociaż Annie jest wytworem człowieka i w każdej chwili może zostać przez niego wyłączona, wola przetrwania i chęć funkcjonowania na własnych prawach jest w niej ogromna. Prawa Asimova, które Greer wykorzystuje, ujawniają się tu w niemal każdym elemencie bardzo dynamicznej fabuły. A proces metamorfoz bohaterów należy do mistrzowskich przedstawień.
poniedziałek, 26 sierpnia 2024
Justyna Kesler: Plus i minus. Nauka liczenia (gra)
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024 (gra).
Matematyka w zabawie
To kolejna propozycja edukacyjna w serii gier wydawanych przez Naszą Księgarnię – i zarazem kolejna porcja zabawy dla całych rodzin, które chcą najmłodszych swoich członków przyzwyczaić do liczenia. „Plus i minus. Nauka liczenia” ma przykuwać uwagę dzieci przede wszystkim młodzieżowym charakterem ilustracji. Justyna Kesler przygotowała tu zasady i koncepcję gry, a Agnieszka Dymek nadała jej kształt. W związku z tym bohater – dzieciak Spryciula i szczur Matemateusz będą rozbawiać odbiorców i pokazywać im, jak ułatwiać sobie pracę przy dodawaniu czy odejmowaniu. Zwierząt zresztą pojawi się tu więcej, a ich nieokiełznane apetyty bardzo pasują w tłumaczeniu zasad wykonywania działań. Na kartach dodawania pomocą i wskazówką mogą być graficznie przedstawione dziury w serze, na kartach odejmowania – pestki arbuza, wszystko po to, żeby łatwiej było dzieciom liczyć.
Karty trochę przypominają liczmany. Na kolejnych pojawiają się duże cyfry – to karty działań, na których widnieje też zadanie dla odbiorców. Kart działań odbiorcy otrzymują aż 90 (po 45 na dodawanie i odejmowanie). Do tego pojawia się jeszcze 20 kart celów i tu robi się już ciekawie, bo poza liczbami wskakują na nie czasem bohaterowie z odpowiednim poleceniem. Znajduje się ponadto w pudełku 50 dodatkowych kart Spryciuli – to już karty do układania kolejnych zadań dla odbiorców. Zabawę można zatem bardzo rozszerzać i wprowadzać kolejne pomysły, nawet niekoniecznie oparte o przewodnik. W pudełku znalazła się książeczka z opisami poszczególnych gier na różnych poziomach trudności: może to być punkt wyjścia dla odbiorców, inspiracja albo rzeczywisty przewodnik – kto nie ma wyobraźni i nie wiedziałby, jak korzystać z podanych tu kart, może sięgać po podpowiedzi autorki. Ale może również uruchomić fantazję i przygotować własne wersje zadań matematycznych w oparciu o dostępne karty. Ważne jest to, że można grać całymi rodzinami (od 2 do 4 graczy) i bawić się z dzieckiem, które właśnie wkracza w wiek szkolny. Liczenie na zabawnych kartach jest znacznie przyjemniejsze niż rozwiązywanie tradycyjnych zadań – i sprzyja też ćwiczeniom, których zwykle dzieciom nie chce się wykonywać. Tutaj nie ma wyjścia, trzeba liczyć, żeby nie przegrać – i nikt nie będzie się zastanawiał nad zasadnością liczenia w pamięci, skoro ma do dyspozycji kalkulator w smartfonie – ani kwestionował konieczności ćwiczeń. Zasady gry są nieubłagane – i dzięki nim łatwiej będzie przekonać dzieci do pracy i do wysiłku umysłowego. Cała gra rzeczywiście może zainspirować dorosłych do wymyślania zagadek, dzieciom natomiast urozmaici codzienne ćwiczenia z matematyki. Znacznie przyjemniej jest uczyć się dodawania i odejmowania, kiedy przewodnikami stają się sprytne i zabawne zwierzęta. Bardzo udany jest tu pomysł na grę (chociaż trzeba będzie uważnie przestudiować wskazówki, żeby korzystać z zestawu tak, jak zostało to wymyślone), bardzo ładne i estetyczne samo wykonanie – więc jest szansa, że dzieci nie odstraszy podtytuł, zapomną o nim, a zechcą spędzać czas z bliskimi podczas szlifowania matematycznych umiejętności.
Matematyka w zabawie
To kolejna propozycja edukacyjna w serii gier wydawanych przez Naszą Księgarnię – i zarazem kolejna porcja zabawy dla całych rodzin, które chcą najmłodszych swoich członków przyzwyczaić do liczenia. „Plus i minus. Nauka liczenia” ma przykuwać uwagę dzieci przede wszystkim młodzieżowym charakterem ilustracji. Justyna Kesler przygotowała tu zasady i koncepcję gry, a Agnieszka Dymek nadała jej kształt. W związku z tym bohater – dzieciak Spryciula i szczur Matemateusz będą rozbawiać odbiorców i pokazywać im, jak ułatwiać sobie pracę przy dodawaniu czy odejmowaniu. Zwierząt zresztą pojawi się tu więcej, a ich nieokiełznane apetyty bardzo pasują w tłumaczeniu zasad wykonywania działań. Na kartach dodawania pomocą i wskazówką mogą być graficznie przedstawione dziury w serze, na kartach odejmowania – pestki arbuza, wszystko po to, żeby łatwiej było dzieciom liczyć.
Karty trochę przypominają liczmany. Na kolejnych pojawiają się duże cyfry – to karty działań, na których widnieje też zadanie dla odbiorców. Kart działań odbiorcy otrzymują aż 90 (po 45 na dodawanie i odejmowanie). Do tego pojawia się jeszcze 20 kart celów i tu robi się już ciekawie, bo poza liczbami wskakują na nie czasem bohaterowie z odpowiednim poleceniem. Znajduje się ponadto w pudełku 50 dodatkowych kart Spryciuli – to już karty do układania kolejnych zadań dla odbiorców. Zabawę można zatem bardzo rozszerzać i wprowadzać kolejne pomysły, nawet niekoniecznie oparte o przewodnik. W pudełku znalazła się książeczka z opisami poszczególnych gier na różnych poziomach trudności: może to być punkt wyjścia dla odbiorców, inspiracja albo rzeczywisty przewodnik – kto nie ma wyobraźni i nie wiedziałby, jak korzystać z podanych tu kart, może sięgać po podpowiedzi autorki. Ale może również uruchomić fantazję i przygotować własne wersje zadań matematycznych w oparciu o dostępne karty. Ważne jest to, że można grać całymi rodzinami (od 2 do 4 graczy) i bawić się z dzieckiem, które właśnie wkracza w wiek szkolny. Liczenie na zabawnych kartach jest znacznie przyjemniejsze niż rozwiązywanie tradycyjnych zadań – i sprzyja też ćwiczeniom, których zwykle dzieciom nie chce się wykonywać. Tutaj nie ma wyjścia, trzeba liczyć, żeby nie przegrać – i nikt nie będzie się zastanawiał nad zasadnością liczenia w pamięci, skoro ma do dyspozycji kalkulator w smartfonie – ani kwestionował konieczności ćwiczeń. Zasady gry są nieubłagane – i dzięki nim łatwiej będzie przekonać dzieci do pracy i do wysiłku umysłowego. Cała gra rzeczywiście może zainspirować dorosłych do wymyślania zagadek, dzieciom natomiast urozmaici codzienne ćwiczenia z matematyki. Znacznie przyjemniej jest uczyć się dodawania i odejmowania, kiedy przewodnikami stają się sprytne i zabawne zwierzęta. Bardzo udany jest tu pomysł na grę (chociaż trzeba będzie uważnie przestudiować wskazówki, żeby korzystać z zestawu tak, jak zostało to wymyślone), bardzo ładne i estetyczne samo wykonanie – więc jest szansa, że dzieci nie odstraszy podtytuł, zapomną o nim, a zechcą spędzać czas z bliskimi podczas szlifowania matematycznych umiejętności.
niedziela, 25 sierpnia 2024
Till The Cat: Dentysta, który bał się dzieci
Kropka, Warszawa 2024.
Strach
Najlepiej oswajać strach śmiechem i Till The Cat nie ma co do tego żadnych wątpliwości. W związku z tym przygotowuje najmłodszych na wizytę u dentysty w sposób mistrzowski, bo tomik „Dentysta, który bał się dzieci” kompletnie zmienia odbiorcom perspektywę. Pan Anatol to dentysta, który wie, jakie zagrożenia czyhają podczas leczenia zębów dzieciom. Przekonali się o tym wszyscy jego przodkowie, poczynając od bardzo dawnych czasów – nikt nigdy nie pokonał tych straszliwych stworzeń, jakimi są maluchy. Dlatego też pan Anatol postanowił, że nie będzie przyjmował w swoim gabinecie dzieci. To postanowienie konsekwentnie realizuje – dzięki temu ma spokój i nie musi się bać: dorośli nie są aż tak nieprzewidywalni i przede wszystkim niczego mu nie odgryzą. Ale pewnego dnia pan Anatol zupełnie wbrew sobie ulega mamie Leoni i zapisuje dziewczynkę na wizytę, przeżywa ogromny stres. Nie wie, czego się spodziewać, a co gorsza – jakich krzywd dozna ze strony dziewczynki. Na szczęście Leonia jest bystrym dzieckiem. Od progu przekonuje się, że dentysta bardzo się boi – i zaczyna proces oswajania go. Musi to zrobić, skoro chce mieć zdrowe zęby. A pan Anatol Szczęka potrzebuje łagodnego podejścia i wsparcia.
„Dentysta, który bał się dzieci” to bardzo zabawna historyjka, bogato ilustrowana (Gerald Guerlais może się wykazać przy przedstawianiu kolejnych etapów lęku dorosłego dentysty), ale przede wszystkim pozwalająca na przygotowanie najmłodszych na wizytę u stomatologa. Po takiej lekturze dzieci będą sobie wyobrażać, że ich dentyści tak samo jak pan Anatol Szczęka przeżywają męki na myśl o przyjęciu ich w gabinecie – a co za tym idzie, że ich strach jest większy, więc to same maluchy zyskują władzę. Znacznie łatwiej pogodzić się z koniecznością wizyt, jeśli zmienia się w ten sposób rozkład sił – wiele dzieci dzięki tej książce przekona się, że nie ma się czego bać i że mogą wykazać się taką odwagą jak Leonia.
Nie ma tutaj mowy o tym, co dzieje się podczas leczenia zębów, pojawia się za to zabawa związana z przerysowanymi reakcjami dentysty na dziecko. W ten sposób Till The Cat może zaproponować odbiorcom rozrywkową lekturę z drugim dnem, ważnym dla nich przesłaniem. Odczarowuje mit strasznego gabinetu przez odwrócenie ról i odebranie powagi postaci dentysty – to prosta droga do najmłodszych. Nawet jeśli ktoś nie potrzebuje wsparcia przed leczeniem zębów, może prześledzić tę historię ze wszystkimi jej absurdalnymi rozwiązaniami i głębokim komizmem. Tu liczy się bowiem dobra zabawa – a informacje przemycane dla dzieci to dodatek. Tu bawi nie tylko narracja, ale też warstwa graficzna, żeby nawet najmłodsi odbiorcy mogli cieszyć się dynamiczną akcją (akcją dość brawurową, bo przecież Anatol Szczęka w swoim strachu może dokonywać rzeczy przedziwnych). Dzięki takiej opowieści dzieci zapomną o własnych uprzedzeniach i lękach – i łatwiej będzie im wytłumaczyć, że trzeba dbać o zęby.
Strach
Najlepiej oswajać strach śmiechem i Till The Cat nie ma co do tego żadnych wątpliwości. W związku z tym przygotowuje najmłodszych na wizytę u dentysty w sposób mistrzowski, bo tomik „Dentysta, który bał się dzieci” kompletnie zmienia odbiorcom perspektywę. Pan Anatol to dentysta, który wie, jakie zagrożenia czyhają podczas leczenia zębów dzieciom. Przekonali się o tym wszyscy jego przodkowie, poczynając od bardzo dawnych czasów – nikt nigdy nie pokonał tych straszliwych stworzeń, jakimi są maluchy. Dlatego też pan Anatol postanowił, że nie będzie przyjmował w swoim gabinecie dzieci. To postanowienie konsekwentnie realizuje – dzięki temu ma spokój i nie musi się bać: dorośli nie są aż tak nieprzewidywalni i przede wszystkim niczego mu nie odgryzą. Ale pewnego dnia pan Anatol zupełnie wbrew sobie ulega mamie Leoni i zapisuje dziewczynkę na wizytę, przeżywa ogromny stres. Nie wie, czego się spodziewać, a co gorsza – jakich krzywd dozna ze strony dziewczynki. Na szczęście Leonia jest bystrym dzieckiem. Od progu przekonuje się, że dentysta bardzo się boi – i zaczyna proces oswajania go. Musi to zrobić, skoro chce mieć zdrowe zęby. A pan Anatol Szczęka potrzebuje łagodnego podejścia i wsparcia.
„Dentysta, który bał się dzieci” to bardzo zabawna historyjka, bogato ilustrowana (Gerald Guerlais może się wykazać przy przedstawianiu kolejnych etapów lęku dorosłego dentysty), ale przede wszystkim pozwalająca na przygotowanie najmłodszych na wizytę u stomatologa. Po takiej lekturze dzieci będą sobie wyobrażać, że ich dentyści tak samo jak pan Anatol Szczęka przeżywają męki na myśl o przyjęciu ich w gabinecie – a co za tym idzie, że ich strach jest większy, więc to same maluchy zyskują władzę. Znacznie łatwiej pogodzić się z koniecznością wizyt, jeśli zmienia się w ten sposób rozkład sił – wiele dzieci dzięki tej książce przekona się, że nie ma się czego bać i że mogą wykazać się taką odwagą jak Leonia.
Nie ma tutaj mowy o tym, co dzieje się podczas leczenia zębów, pojawia się za to zabawa związana z przerysowanymi reakcjami dentysty na dziecko. W ten sposób Till The Cat może zaproponować odbiorcom rozrywkową lekturę z drugim dnem, ważnym dla nich przesłaniem. Odczarowuje mit strasznego gabinetu przez odwrócenie ról i odebranie powagi postaci dentysty – to prosta droga do najmłodszych. Nawet jeśli ktoś nie potrzebuje wsparcia przed leczeniem zębów, może prześledzić tę historię ze wszystkimi jej absurdalnymi rozwiązaniami i głębokim komizmem. Tu liczy się bowiem dobra zabawa – a informacje przemycane dla dzieci to dodatek. Tu bawi nie tylko narracja, ale też warstwa graficzna, żeby nawet najmłodsi odbiorcy mogli cieszyć się dynamiczną akcją (akcją dość brawurową, bo przecież Anatol Szczęka w swoim strachu może dokonywać rzeczy przedziwnych). Dzięki takiej opowieści dzieci zapomną o własnych uprzedzeniach i lękach – i łatwiej będzie im wytłumaczyć, że trzeba dbać o zęby.
Piesek Drops. Bajka z ogonkiem
Harperkids, Warszawa 2024.
Zabawka
To może być świetne rozwiązanie dla dzieci, które bardzo chciałyby mieć psa, ale z różnych powodów nie mogą. A przy okazji w ramach Akademii Mądrego Dziecka dostarcza się najmłodszym znowu książki, która jest jednocześnie zabawką i gadżetem do ćwiczeń sensorycznych. „Piesek Drops. Bajka z ogonkiem” to książka o nietypowym kształcie – ale tym, co najbardziej rzuca się w niej w oczy jest pluszowy ogonek doczepiony do grzbietu publikacji. Ogonek w łaty pasuje do bohatera zaprezentowanego na okładce i ma go trochę urzeczywistnić, a przy okazji zaintrygować najmłodszych. Ogonek ten jest wykonany nie tylko z materiału: w środku ma drucik zapewniający możliwość wyginania zabawki.
Sama historia jest dość prosta, rymowana (ale niekoniecznie ambitnie) i usypiająca dzieci, takie zresztą ma zadanie. Oto piesek Drops, bohater tomiku, podąża przez park i zaczepia kolejne zwierzęta. Chciałby się jeszcze pobawić – tymczasem wszyscy już układają się do snu i nikt nie ma ochoty na żadne przygody. Przekonują za to psa, żeby przyszedł jutro – wtedy będzie można razem pobrykać. W końcu i sam Drops musi się zmęczyć swoimi szaleństwami, żeby położyć się spać. I to ma być inspiracja dla dzieci – odbiorcy powinni wziąć przykład z bohatera i naśladować go w zachowaniach, co w tym wypadku oznacza ułatwienia dla dorosłych w usypianiu pociech. Dzieci będą brać przykład z bohatera i też przygotują się do spania – na tym polega podstawowa funkcja tej opowiastki. Nie chodzi tu przecież ani o edukowanie dzieci, ani o przedstawianie im wyjątkowych treści: rytmiczna bajka ma ukołysać do snu. I jako taka w ogóle nie zasługiwałaby na komentarz, gdyby nie fakt, że posiada ogonek. To nietypowe rozwiązanie, które z pewnością przyciągnie uwagę dzieci i rozśmieszy je na tyle, żeby chciały zajrzeć do tomiku. Zresztą bajki z ogonkiem to cały cykl – każdy może znaleźć coś dla siebie. Pomysł ciekawy, oryginalny i wyróżniający tomik na rynku – to połączenie książki i maskotki, możliwość uwiarygodnienia głównego bohatera i zachęta dla dzieci, żeby bawiły się książką jak pluszakiem. To alternatywa, jeśli ktoś nie może trzymać w domu zwierzęcia, a przy okazji też szansa na trenowanie zmysłów maluchów. Bajka z ogonkiem to uatrakcyjnienie tradycyjnych książeczek: w Akademii Mądrego Dziecka wciąż pojawiają się eksperymenty z fakturami i materiałami, z rozmaitymi udziwnieniami i dodatkami, których w klasycznych książeczkach nikt by się nie spodziewał. W ten sposób przekracza się granicę między książką i zabawką, zamienia się tę książkę w gadżet, ale jednocześnie zyskuje uznanie najmłodszych, którzy mają przecież do dyspozycji tyle różnych rozrywek, zabawek i gadżetów, że o literaturze zapominają. Tomik budzi uśmiech, jest ładnie przygotowany – ze względu na kolory i fantazyjne kształty stron powinien przypaść do gustu dzieciom. Ale i tak większość będzie identyfikować tę bajkę właśnie po dodanym ogonku.
Zabawka
To może być świetne rozwiązanie dla dzieci, które bardzo chciałyby mieć psa, ale z różnych powodów nie mogą. A przy okazji w ramach Akademii Mądrego Dziecka dostarcza się najmłodszym znowu książki, która jest jednocześnie zabawką i gadżetem do ćwiczeń sensorycznych. „Piesek Drops. Bajka z ogonkiem” to książka o nietypowym kształcie – ale tym, co najbardziej rzuca się w niej w oczy jest pluszowy ogonek doczepiony do grzbietu publikacji. Ogonek w łaty pasuje do bohatera zaprezentowanego na okładce i ma go trochę urzeczywistnić, a przy okazji zaintrygować najmłodszych. Ogonek ten jest wykonany nie tylko z materiału: w środku ma drucik zapewniający możliwość wyginania zabawki.
Sama historia jest dość prosta, rymowana (ale niekoniecznie ambitnie) i usypiająca dzieci, takie zresztą ma zadanie. Oto piesek Drops, bohater tomiku, podąża przez park i zaczepia kolejne zwierzęta. Chciałby się jeszcze pobawić – tymczasem wszyscy już układają się do snu i nikt nie ma ochoty na żadne przygody. Przekonują za to psa, żeby przyszedł jutro – wtedy będzie można razem pobrykać. W końcu i sam Drops musi się zmęczyć swoimi szaleństwami, żeby położyć się spać. I to ma być inspiracja dla dzieci – odbiorcy powinni wziąć przykład z bohatera i naśladować go w zachowaniach, co w tym wypadku oznacza ułatwienia dla dorosłych w usypianiu pociech. Dzieci będą brać przykład z bohatera i też przygotują się do spania – na tym polega podstawowa funkcja tej opowiastki. Nie chodzi tu przecież ani o edukowanie dzieci, ani o przedstawianie im wyjątkowych treści: rytmiczna bajka ma ukołysać do snu. I jako taka w ogóle nie zasługiwałaby na komentarz, gdyby nie fakt, że posiada ogonek. To nietypowe rozwiązanie, które z pewnością przyciągnie uwagę dzieci i rozśmieszy je na tyle, żeby chciały zajrzeć do tomiku. Zresztą bajki z ogonkiem to cały cykl – każdy może znaleźć coś dla siebie. Pomysł ciekawy, oryginalny i wyróżniający tomik na rynku – to połączenie książki i maskotki, możliwość uwiarygodnienia głównego bohatera i zachęta dla dzieci, żeby bawiły się książką jak pluszakiem. To alternatywa, jeśli ktoś nie może trzymać w domu zwierzęcia, a przy okazji też szansa na trenowanie zmysłów maluchów. Bajka z ogonkiem to uatrakcyjnienie tradycyjnych książeczek: w Akademii Mądrego Dziecka wciąż pojawiają się eksperymenty z fakturami i materiałami, z rozmaitymi udziwnieniami i dodatkami, których w klasycznych książeczkach nikt by się nie spodziewał. W ten sposób przekracza się granicę między książką i zabawką, zamienia się tę książkę w gadżet, ale jednocześnie zyskuje uznanie najmłodszych, którzy mają przecież do dyspozycji tyle różnych rozrywek, zabawek i gadżetów, że o literaturze zapominają. Tomik budzi uśmiech, jest ładnie przygotowany – ze względu na kolory i fantazyjne kształty stron powinien przypaść do gustu dzieciom. Ale i tak większość będzie identyfikować tę bajkę właśnie po dodanym ogonku.
sobota, 24 sierpnia 2024
Agnieszka Żelewska: Zwierzęta. Moja pierwsza encyklopedia polsko-angielska z okienkami
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Słówka
Jeśli można połączyć dobrą zabawę i ćwiczenie słówek z angielskiego, to dlaczego nie. Nasza Księgarnia kontynuuje zatem serię, która spotkała się z dobrym przyjęciem na rynku: Moja pierwsza encyklopedia polsko-angielska to cykl, który nie ma żadnej narracji poza rysunkową – dzieci mogą tu zatem samodzielnie ćwiczyć opowiadanie tego, co widzą na obrazkach. Ale znacznie ważniejsze staje się poznawanie nowych słówek i zapamiętywanie ich dzięki zabawie. Książka jest duża i kartonowa, a w grubych stronach ukryte zostały okienka. To ważny element tomiku, wymuszający wręcz interaktywność – przede wszystkim ze względu na konieczność sprawdzania, co kryje się pod kolejnymi zakładkami. To nigdy nie jest oczywiste: jeśli czasem zagląda się do miejsca, które jest schronieniem zwierzęcia, można się spodziewać jego samego – ale sytuacja zmienia się, gdy zwierzę coś zasłania, albo gdy trzeba przedstawić jego młode. I ten czynnik zaskakiwania małych odbiorców będzie jednym z powodów, dla których dzieci chętnie sięgną po taką formę zabawy powiązanej z nauką. Słówka przyswajać się tu mogą mimochodem, bo przecież na jednym oglądaniu tomiku na pewno się nie skończy – a każdy kolejny powrót do książki będzie oznaczać utrwalanie zdobytej wiedzy. Agnieszka Żelewska wykorzystuje tu naturalne zainteresowanie dzieci zwierzętami – proponuje odbiorcom przegląd różnych środowisk i różnych miejsc, czasami skupia się na zwierzętach z dżungli, czasami nurkuje w morzu – i to powoduje, że bez przerwy zmienia sytuacje i stworzenia, budząc tym samym ciekawość maluchów.
W tej książce jest dużo kolorów (zmienia się tu w zależności od tematu rozkładówki także zestaw używanych barw, dzięki czemu znacznie łatwiej jest wybierać sobie strony, które chce się obejrzeć albo do których chce się wracać. Ta autorka przyzwyczaiła już najmłodszych do zabawnych ilustracji – i tutaj wykorzystuje cały swój kunszt w tym zakresie, żeby przyciągnąć najmłodszych i zapewnić im sporo rozrywki. Ukrywa w ten sposób ćwiczenie słówek. W zasadzie mogłyby wystarczyć same angielskie podpisy, jednak Agnieszka Żelewska decyduje się na wersje z tłumaczeniem, żeby uniknąć nieporozumień i nie zniechęcić dzieci do czytania zbyt dużym stopniem trudności.
Co ważne, chociaż to tomik zatytułowany „Zwierzęta”, nie tylko słówka związane ze zwierzętami będą się tu pojawiać – dzieci przekonają się także, jak nazywają się poszczególne miejsca albo elementy krajobrazu, a czasem też i drobiazgi niekoniecznie bezpośrednio związane ze światem zwierząt, ale funkcjonujące na obrazkach. Połączenie wyrazistych ilustracji z podpisami angielskimi wpływa na szybsze zapamiętywanie treści – a jeśli dodać do tego konieczność podjęcia pewnego wysiłku (znajdowanie i otwieranie okienek), można mieć pewność, że uda się dzieciom wpoić przynajmniej część słówek. Ta publikacja świetnie nadaje się dla najmłodszych dzieci, nie trzeba nawet czekać do prawdziwych lekcji angielskiego, żeby oswajać maluchy ze słówkami – więc taką edukacyjną podpowiedź mogą wykorzystać rodzice chcący przedstawić swoim pociechom możliwości, jakie daje im nauka obcego języka. Agnieszka Żelewska nie zawodzi: ma pomysł na serię i konsekwentnie go realizuje, zapewniając odbiorcom rozrywkę i mnóstwo (ponad 200) słówek.
Słówka
Jeśli można połączyć dobrą zabawę i ćwiczenie słówek z angielskiego, to dlaczego nie. Nasza Księgarnia kontynuuje zatem serię, która spotkała się z dobrym przyjęciem na rynku: Moja pierwsza encyklopedia polsko-angielska to cykl, który nie ma żadnej narracji poza rysunkową – dzieci mogą tu zatem samodzielnie ćwiczyć opowiadanie tego, co widzą na obrazkach. Ale znacznie ważniejsze staje się poznawanie nowych słówek i zapamiętywanie ich dzięki zabawie. Książka jest duża i kartonowa, a w grubych stronach ukryte zostały okienka. To ważny element tomiku, wymuszający wręcz interaktywność – przede wszystkim ze względu na konieczność sprawdzania, co kryje się pod kolejnymi zakładkami. To nigdy nie jest oczywiste: jeśli czasem zagląda się do miejsca, które jest schronieniem zwierzęcia, można się spodziewać jego samego – ale sytuacja zmienia się, gdy zwierzę coś zasłania, albo gdy trzeba przedstawić jego młode. I ten czynnik zaskakiwania małych odbiorców będzie jednym z powodów, dla których dzieci chętnie sięgną po taką formę zabawy powiązanej z nauką. Słówka przyswajać się tu mogą mimochodem, bo przecież na jednym oglądaniu tomiku na pewno się nie skończy – a każdy kolejny powrót do książki będzie oznaczać utrwalanie zdobytej wiedzy. Agnieszka Żelewska wykorzystuje tu naturalne zainteresowanie dzieci zwierzętami – proponuje odbiorcom przegląd różnych środowisk i różnych miejsc, czasami skupia się na zwierzętach z dżungli, czasami nurkuje w morzu – i to powoduje, że bez przerwy zmienia sytuacje i stworzenia, budząc tym samym ciekawość maluchów.
W tej książce jest dużo kolorów (zmienia się tu w zależności od tematu rozkładówki także zestaw używanych barw, dzięki czemu znacznie łatwiej jest wybierać sobie strony, które chce się obejrzeć albo do których chce się wracać. Ta autorka przyzwyczaiła już najmłodszych do zabawnych ilustracji – i tutaj wykorzystuje cały swój kunszt w tym zakresie, żeby przyciągnąć najmłodszych i zapewnić im sporo rozrywki. Ukrywa w ten sposób ćwiczenie słówek. W zasadzie mogłyby wystarczyć same angielskie podpisy, jednak Agnieszka Żelewska decyduje się na wersje z tłumaczeniem, żeby uniknąć nieporozumień i nie zniechęcić dzieci do czytania zbyt dużym stopniem trudności.
Co ważne, chociaż to tomik zatytułowany „Zwierzęta”, nie tylko słówka związane ze zwierzętami będą się tu pojawiać – dzieci przekonają się także, jak nazywają się poszczególne miejsca albo elementy krajobrazu, a czasem też i drobiazgi niekoniecznie bezpośrednio związane ze światem zwierząt, ale funkcjonujące na obrazkach. Połączenie wyrazistych ilustracji z podpisami angielskimi wpływa na szybsze zapamiętywanie treści – a jeśli dodać do tego konieczność podjęcia pewnego wysiłku (znajdowanie i otwieranie okienek), można mieć pewność, że uda się dzieciom wpoić przynajmniej część słówek. Ta publikacja świetnie nadaje się dla najmłodszych dzieci, nie trzeba nawet czekać do prawdziwych lekcji angielskiego, żeby oswajać maluchy ze słówkami – więc taką edukacyjną podpowiedź mogą wykorzystać rodzice chcący przedstawić swoim pociechom możliwości, jakie daje im nauka obcego języka. Agnieszka Żelewska nie zawodzi: ma pomysł na serię i konsekwentnie go realizuje, zapewniając odbiorcom rozrywkę i mnóstwo (ponad 200) słówek.
piątek, 23 sierpnia 2024
Katniss Hsiao: Zanim zostaliśmy potworami
Mova, Kobiece, Białystok 2024.
Przez nos
Wielopiętrową charakterystykę swojej bohaterki buduje Katniss Hsiao w powieści „Zanim zostaliśmy potworami” – bo też i chce powiedzieć odbiorcom kilka gorzkich słów o ludzkiej naturze i o działaniach umysłów czy instynktów seryjnych morderców. Nie jest to książka wygodna i nie może taka być – dla autorki najważniejszy jest zmysł powonienia i zestaw impulsów, ale nie tych wywołujących przyjemne skojarzenia i reakcje, a takich, które odrzucają zwykłych ludzi. Tyle że Yang Ning do zwyczajnych nie należy. W jej przeszłości zdarzyło się coś, co pozbawiło ją praktycznie możliwości odczuwania zapachów. Jedyny bodziec, który uruchamia zmysł węchu to odór na miejscu zbrodni lub w pobliżu zwłok. Yang Ning dopiero wtedy może poczuć, że naprawdę żyje. Jej przypadłości nikt nie rozumie, więc też i bohaterka może czuć się wyobcowana. Nie tylko zresztą z tego powodu. Yang Ning łamie konwencje, wchodzi tam, gdzie inni baliby się nawet zajrzeć, zawiera znajomości, które jawią się jako niebezpieczne. A wszystko to, bo nie potrafi się pogodzić z przeszłością. W zapachach widzi szansę na rozszyfrowanie pewnej tajemnicy – ale nawet supermoc, jaką jest jej wybiórczy czasowo węch nie pozwala na wykonanie całej pracy samodzielnie. Yang Ning potrzebuje wsparcia, a wsparcie to może jej zapewnić wyłącznie ktoś o równie wyjątkowym darze. „Zanim zostaliśmy potworami” to thriller, w którym dość duży nacisk kładzie się na kwestie psychologiczne. Autorka dokonuje wiwisekcji bohaterów, pokazuje, co wyzwala ich działania i jak dążą do zaspokojenia własnych żądz. Rezygnuje – zupełnie świadomie – z rozwiązań banalnych, w zamian za to powołuje do istnienia świat, który musi od podstaw objaśniać. Stwierdza zresztą, że nie ma języka przystosowanego do opisywania zapachów – tu zawsze pojawiają się odwołania do innych zmysłów i skojarzeń. A jednak to zapachy mają być najbardziej pierwotnymi czynnikami wpływającymi na człowieka. I to zapachy mogą nieść zniszczenie. Sporo tu turpistycznych opisów, scen, w których autorka z nadnaturalistyczną ciekawością pochyla się nad tym, co obrzydza i odpycha. Żeby jak najpełniej zagłębić się w rzeczywistości pokaleczonej psychicznie bohaterki, musi przecież prezentować jej perspektywę – a to wymaga narracyjnych poświęceń. Hsiao oddala to, co przyjemne – tylko od czasu do czasu odwołuje się do zapachów spoza palety fetoru, przeważnie czerpie satysfakcję z prezentowania tego, co zwykle spychane na margines. Ma jednak do zaoferowania nie tylko inną konstrukcję postaci i opisów, ale – cały zestaw fabularnych rozwiązań. Snuje kryminalną intrygę i wprowadza długofalowe efekty traum. Karmi czytelników strachem i niepewnością, by za chwilę zburzyć ich przekonania i podsunąć im mylne tropy. Podrzuca inny sposób na gromadzenie danych, sposób, który wymaga dobrego rozumienia postaci i wnikania w ich umysły – inaczej przecież nie dałoby się odtworzyć przeżywanych przez nie kwestii. „Zanim zostaliśmy potworami” to powieść dla szukających mocnych wrażeń – i dla czytelników znudzonych schematami.
Przez nos
Wielopiętrową charakterystykę swojej bohaterki buduje Katniss Hsiao w powieści „Zanim zostaliśmy potworami” – bo też i chce powiedzieć odbiorcom kilka gorzkich słów o ludzkiej naturze i o działaniach umysłów czy instynktów seryjnych morderców. Nie jest to książka wygodna i nie może taka być – dla autorki najważniejszy jest zmysł powonienia i zestaw impulsów, ale nie tych wywołujących przyjemne skojarzenia i reakcje, a takich, które odrzucają zwykłych ludzi. Tyle że Yang Ning do zwyczajnych nie należy. W jej przeszłości zdarzyło się coś, co pozbawiło ją praktycznie możliwości odczuwania zapachów. Jedyny bodziec, który uruchamia zmysł węchu to odór na miejscu zbrodni lub w pobliżu zwłok. Yang Ning dopiero wtedy może poczuć, że naprawdę żyje. Jej przypadłości nikt nie rozumie, więc też i bohaterka może czuć się wyobcowana. Nie tylko zresztą z tego powodu. Yang Ning łamie konwencje, wchodzi tam, gdzie inni baliby się nawet zajrzeć, zawiera znajomości, które jawią się jako niebezpieczne. A wszystko to, bo nie potrafi się pogodzić z przeszłością. W zapachach widzi szansę na rozszyfrowanie pewnej tajemnicy – ale nawet supermoc, jaką jest jej wybiórczy czasowo węch nie pozwala na wykonanie całej pracy samodzielnie. Yang Ning potrzebuje wsparcia, a wsparcie to może jej zapewnić wyłącznie ktoś o równie wyjątkowym darze. „Zanim zostaliśmy potworami” to thriller, w którym dość duży nacisk kładzie się na kwestie psychologiczne. Autorka dokonuje wiwisekcji bohaterów, pokazuje, co wyzwala ich działania i jak dążą do zaspokojenia własnych żądz. Rezygnuje – zupełnie świadomie – z rozwiązań banalnych, w zamian za to powołuje do istnienia świat, który musi od podstaw objaśniać. Stwierdza zresztą, że nie ma języka przystosowanego do opisywania zapachów – tu zawsze pojawiają się odwołania do innych zmysłów i skojarzeń. A jednak to zapachy mają być najbardziej pierwotnymi czynnikami wpływającymi na człowieka. I to zapachy mogą nieść zniszczenie. Sporo tu turpistycznych opisów, scen, w których autorka z nadnaturalistyczną ciekawością pochyla się nad tym, co obrzydza i odpycha. Żeby jak najpełniej zagłębić się w rzeczywistości pokaleczonej psychicznie bohaterki, musi przecież prezentować jej perspektywę – a to wymaga narracyjnych poświęceń. Hsiao oddala to, co przyjemne – tylko od czasu do czasu odwołuje się do zapachów spoza palety fetoru, przeważnie czerpie satysfakcję z prezentowania tego, co zwykle spychane na margines. Ma jednak do zaoferowania nie tylko inną konstrukcję postaci i opisów, ale – cały zestaw fabularnych rozwiązań. Snuje kryminalną intrygę i wprowadza długofalowe efekty traum. Karmi czytelników strachem i niepewnością, by za chwilę zburzyć ich przekonania i podsunąć im mylne tropy. Podrzuca inny sposób na gromadzenie danych, sposób, który wymaga dobrego rozumienia postaci i wnikania w ich umysły – inaczej przecież nie dałoby się odtworzyć przeżywanych przez nie kwestii. „Zanim zostaliśmy potworami” to powieść dla szukających mocnych wrażeń – i dla czytelników znudzonych schematami.
czwartek, 22 sierpnia 2024
Joanna Rusinek: Hau! Prawie wszystko o psach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Język psi
Joanna Rusinek trafi ze swoim picture bookiem nie tylko do najmłodszych. „Hau! Prawie wszystko o psach” to bowiem książka, która każdego psiarza bez względu na wiek natychmiast zachwyci. Autorka wykorzystuje humor i talent ilustratorski do tego, żeby zaprosić czytelników do odkrywania fascynujących faktów z codzienności psów. Nie nudzi przy tym, sygnalizuje najciekawsze tematy i pozwala lepiej zrozumieć czworonogi. Najpierw zajmuje się oczywiście przedstawianiem wspólnej historii ludzi i psów (psy pochodzące od wilków to zjawisko, w które czasami trudno uwierzyć), później – między innymi – wprowadza zabawny quiz dotyczący zachowań na spacerze (rzeczywiście, kiedy obserwuje się niektórych właścicieli psów, ta lektura powinna stać się obowiązkowa), proponuje przegląd ras i przegląd ras wymyślonych, co rozśmieszy zwłaszcza posiadaczy kundelków. Przypomina, co szkodzi psom, jakich zachowań nie akceptują, a jakie lubią (to z kolei wiadomość przede wszystkim dla najmłodszych odbiorców – im najtrudniej zrozumieć, że nie powinno się przy psach krzyczeć czy wykonywać gwałtownych ruchów, po lekturze łatwiej będzie im to przyjąć do wiadomości i zapamiętać, dzięki dowcipnym komentarzom). Jest tu przegląd informacji, jakie pies wysyła człowiekowi – i sprawdzenie, skąd wziąć psa, jeśli bardzo by się chciało go mieć (tu autorka podkreśla znaczenie legalnych hodowli, ale też opcję przygarnięcia psiaka ze schroniska – w końcu to najlepszy sposób, żeby pomóc zwierzętom).
Część rozkładówek pełni rolę informacyjną, ale przy lekturze można się znakomicie bawić. Joanna Rusinek wie, jak zwięźle i z humorem opisywać kolejne psie tematy, bawi się i słowami, i obrazkami, więc oglądanie tej książki to prawdziwa przyjemność dla wszystkich odbiorców. Rysowane przez znakomitą autorkę psy mają charakter, można je pokochać od razu – a w związku z tym wiadomo, że publikacja będzie wielkim sukcesem na rynku wydawniczym. Jedyna wada „Hau!” to fakt, że jest krótka: chciałoby się jeszcze dłużej przebywać z psami i poznawać ich sekrety w interpretacji Joanny Rusinek.
Ale jest też coś typowo dla najmłodszych: co pewien czas pojawiają się rozkładówki z zadaniami. Czasami trzeba będzie przejść labirynt, czasami – przywołać psy do opiekunów, zwłaszcza kiedy poplątają się im smycze. Zadania są sprytnie wplecione w tomik, tak, że umilają lekturę i nie kojarzą się z typowymi łamigłówkami (chociaż przecież do takich należą). Dzięki wysokiej jakości ilustracjom są ozdobą tej publikacji – przyjemnie się je ogląda, a nie tylko rozwiązuje. Joanna Rusinek doskonale wie, jak przyciągnąć do czytania dzieci. Ale tym razem kieruje się do miłośników psów, także tych starszych – książka może funkcjonować jako prezent dla psiarzy i dodatek do drobiazgów dla czworonożnego pupila. Jest tu kolorowo, jest wesoło, ale przede wszystkim – pojawia się cały zestaw narzędzi pozwalających na wzajemne porozumienie. A to już zjawisko, którego nie można lekceważyć. Warto wykorzystać tę publikację w celach edukacyjnych, do przekładania potrzeb i oczekiwań z języka psiego na ludzki – warto też przypomnieć sobie, co w międzygatunkowej przyjaźni jest najważniejsze.
Język psi
Joanna Rusinek trafi ze swoim picture bookiem nie tylko do najmłodszych. „Hau! Prawie wszystko o psach” to bowiem książka, która każdego psiarza bez względu na wiek natychmiast zachwyci. Autorka wykorzystuje humor i talent ilustratorski do tego, żeby zaprosić czytelników do odkrywania fascynujących faktów z codzienności psów. Nie nudzi przy tym, sygnalizuje najciekawsze tematy i pozwala lepiej zrozumieć czworonogi. Najpierw zajmuje się oczywiście przedstawianiem wspólnej historii ludzi i psów (psy pochodzące od wilków to zjawisko, w które czasami trudno uwierzyć), później – między innymi – wprowadza zabawny quiz dotyczący zachowań na spacerze (rzeczywiście, kiedy obserwuje się niektórych właścicieli psów, ta lektura powinna stać się obowiązkowa), proponuje przegląd ras i przegląd ras wymyślonych, co rozśmieszy zwłaszcza posiadaczy kundelków. Przypomina, co szkodzi psom, jakich zachowań nie akceptują, a jakie lubią (to z kolei wiadomość przede wszystkim dla najmłodszych odbiorców – im najtrudniej zrozumieć, że nie powinno się przy psach krzyczeć czy wykonywać gwałtownych ruchów, po lekturze łatwiej będzie im to przyjąć do wiadomości i zapamiętać, dzięki dowcipnym komentarzom). Jest tu przegląd informacji, jakie pies wysyła człowiekowi – i sprawdzenie, skąd wziąć psa, jeśli bardzo by się chciało go mieć (tu autorka podkreśla znaczenie legalnych hodowli, ale też opcję przygarnięcia psiaka ze schroniska – w końcu to najlepszy sposób, żeby pomóc zwierzętom).
Część rozkładówek pełni rolę informacyjną, ale przy lekturze można się znakomicie bawić. Joanna Rusinek wie, jak zwięźle i z humorem opisywać kolejne psie tematy, bawi się i słowami, i obrazkami, więc oglądanie tej książki to prawdziwa przyjemność dla wszystkich odbiorców. Rysowane przez znakomitą autorkę psy mają charakter, można je pokochać od razu – a w związku z tym wiadomo, że publikacja będzie wielkim sukcesem na rynku wydawniczym. Jedyna wada „Hau!” to fakt, że jest krótka: chciałoby się jeszcze dłużej przebywać z psami i poznawać ich sekrety w interpretacji Joanny Rusinek.
Ale jest też coś typowo dla najmłodszych: co pewien czas pojawiają się rozkładówki z zadaniami. Czasami trzeba będzie przejść labirynt, czasami – przywołać psy do opiekunów, zwłaszcza kiedy poplątają się im smycze. Zadania są sprytnie wplecione w tomik, tak, że umilają lekturę i nie kojarzą się z typowymi łamigłówkami (chociaż przecież do takich należą). Dzięki wysokiej jakości ilustracjom są ozdobą tej publikacji – przyjemnie się je ogląda, a nie tylko rozwiązuje. Joanna Rusinek doskonale wie, jak przyciągnąć do czytania dzieci. Ale tym razem kieruje się do miłośników psów, także tych starszych – książka może funkcjonować jako prezent dla psiarzy i dodatek do drobiazgów dla czworonożnego pupila. Jest tu kolorowo, jest wesoło, ale przede wszystkim – pojawia się cały zestaw narzędzi pozwalających na wzajemne porozumienie. A to już zjawisko, którego nie można lekceważyć. Warto wykorzystać tę publikację w celach edukacyjnych, do przekładania potrzeb i oczekiwań z języka psiego na ludzki – warto też przypomnieć sobie, co w międzygatunkowej przyjaźni jest najważniejsze.
środa, 21 sierpnia 2024
Seo Dongwon: Księgarnia Napojów Księżyca
Mova, Białystok 2024.
Prawda
Człowiek, który ma niebieskie włosy, nikogo w tym miejscu nie dziwi. Mun, chociaż kojarzony z księżycem, pokazuje wyjścia – drogi do poznawania siebie. Robi to w nietuzinkowy sposób, zresztą przecież nie należy do typowych postaci. Seo Dongwon uruchamia wyobraźnię i to, co niemożliwe, żeby opowiadać historie ludzi szukających ukojenia w barze. Do lokalu przychodzą osoby w różnym wieku: nawet dzieci mogą tu przypadkiem zajrzeć i równie przypadkiem wypić napój – nikogo to nie będzie szokowało, a może zszokuje wszystkich. I o to właśnie chodzi. O prozę, która wywraca dotąd stosowane schematy, która szuka miejsca dla siebie i ucieka od prawdopodobieństwa na rzecz historii jako takich. Mun prowadzi bar, ale chociaż zatrudnia pewną potrzebującą pomocy kobietę – dostrzega w niej coś, czego ona sama dostrzec na początku nie może – nie wyznacza jasnych reguł panujących w tym miejscu. Nawet cennik pozostaje kwestią umowną, bo też każdy może zapłacić za przygotowywane dla niego drinki tym, co ma najcenniejszego – opowieściami. Mun każdorazowo dobiera ofertę do potrzeb i dążeń klientów. Jeśli już ktoś zapuści się w tak odległe rejony, jeśli trafi do księgarni, która jest barem – musi przyjąć panujące tu zasady, czy może raczej brak zasad w klasycznym stylu. I tylko pytanie, czy to, co dzieje się później, jest kwestią upojenia alkoholowego, czy może innego sposobu dotarcia do wnętrza, pozostaje otwarte.
Mun racjonalnie myślącym wydaje się szarlatanem lub kuglarzem. Ale racjonalizm nie ma sensu w podejściu do tej onirycznej prozy, nie sprawdza się zupełnie. Niebieskowłosy bohater zaprasza do siebie tych, którzy potrzebują zrozumieć siebie – zanurzyć się w przeszłość, obejrzeć to, co ich spotkało i z dystansu ocenić sytuację. Przeżyć jeszcze raz największe traumy, żeby móc znaleźć receptę, poznać siebie dogłębnie i bez hamulców kulturowych czy obyczajowych. A na to pozwala alkohol. Nigdy nie ma tu składu drinków, zresztą one same wyglądają jak wyjęte z baśni – kolorowe i o wyrazistych smakach ujawniają jedynie efekty działań, nigdy przepisy. Bo też i nazwy alkoholi niczemu by tu nie służyły, skoro w grę wchodzi nieuchwytna i nienazywana magia. Mun nie ma problemu z rozszyfrowaniem przychodzących do baru – każdemu podsunie to, co dla niego najbardziej odpowiednie, nawet gdyby klient uważał inaczej. Z reguły też stara się nie rozpijać nikogo i nie serwować kolejnych, innych drinków. Nad jednym rodzajem alkoholu toczą się bowiem wewnętrzne walki, zwierzenia i odkrycia, na jakie nikt nie jest przygotowany. A ponieważ Seo Dongwon odchodzi od realizmu, może sobie na wiele pozwolić. I tak sięga nie tylko po oceny kondycji społeczeństwa czy po rozliczenia w relacjach międzyludzkich, wykorzystuje też bowiem motywy bardziej magiczne, nie do wyjaśnienia na drodze rozumowej. Jest przenikliwym obserwatorem, podobnie jak jego bohater – ale nie chce dopowiadać wszystkiego, nie zamierza ujawniać sekretów warsztatu ani tajników kolejnych sztuczek. Odbiorcy muszą po prostu uwierzyć w wyjątkowo utalentowanego barmana, który bezbłędnie odczytuje potrzeby bohaterów i podsuwa im rozwiązania problemów, ukrywane w nich samych.
Prawda
Człowiek, który ma niebieskie włosy, nikogo w tym miejscu nie dziwi. Mun, chociaż kojarzony z księżycem, pokazuje wyjścia – drogi do poznawania siebie. Robi to w nietuzinkowy sposób, zresztą przecież nie należy do typowych postaci. Seo Dongwon uruchamia wyobraźnię i to, co niemożliwe, żeby opowiadać historie ludzi szukających ukojenia w barze. Do lokalu przychodzą osoby w różnym wieku: nawet dzieci mogą tu przypadkiem zajrzeć i równie przypadkiem wypić napój – nikogo to nie będzie szokowało, a może zszokuje wszystkich. I o to właśnie chodzi. O prozę, która wywraca dotąd stosowane schematy, która szuka miejsca dla siebie i ucieka od prawdopodobieństwa na rzecz historii jako takich. Mun prowadzi bar, ale chociaż zatrudnia pewną potrzebującą pomocy kobietę – dostrzega w niej coś, czego ona sama dostrzec na początku nie może – nie wyznacza jasnych reguł panujących w tym miejscu. Nawet cennik pozostaje kwestią umowną, bo też każdy może zapłacić za przygotowywane dla niego drinki tym, co ma najcenniejszego – opowieściami. Mun każdorazowo dobiera ofertę do potrzeb i dążeń klientów. Jeśli już ktoś zapuści się w tak odległe rejony, jeśli trafi do księgarni, która jest barem – musi przyjąć panujące tu zasady, czy może raczej brak zasad w klasycznym stylu. I tylko pytanie, czy to, co dzieje się później, jest kwestią upojenia alkoholowego, czy może innego sposobu dotarcia do wnętrza, pozostaje otwarte.
Mun racjonalnie myślącym wydaje się szarlatanem lub kuglarzem. Ale racjonalizm nie ma sensu w podejściu do tej onirycznej prozy, nie sprawdza się zupełnie. Niebieskowłosy bohater zaprasza do siebie tych, którzy potrzebują zrozumieć siebie – zanurzyć się w przeszłość, obejrzeć to, co ich spotkało i z dystansu ocenić sytuację. Przeżyć jeszcze raz największe traumy, żeby móc znaleźć receptę, poznać siebie dogłębnie i bez hamulców kulturowych czy obyczajowych. A na to pozwala alkohol. Nigdy nie ma tu składu drinków, zresztą one same wyglądają jak wyjęte z baśni – kolorowe i o wyrazistych smakach ujawniają jedynie efekty działań, nigdy przepisy. Bo też i nazwy alkoholi niczemu by tu nie służyły, skoro w grę wchodzi nieuchwytna i nienazywana magia. Mun nie ma problemu z rozszyfrowaniem przychodzących do baru – każdemu podsunie to, co dla niego najbardziej odpowiednie, nawet gdyby klient uważał inaczej. Z reguły też stara się nie rozpijać nikogo i nie serwować kolejnych, innych drinków. Nad jednym rodzajem alkoholu toczą się bowiem wewnętrzne walki, zwierzenia i odkrycia, na jakie nikt nie jest przygotowany. A ponieważ Seo Dongwon odchodzi od realizmu, może sobie na wiele pozwolić. I tak sięga nie tylko po oceny kondycji społeczeństwa czy po rozliczenia w relacjach międzyludzkich, wykorzystuje też bowiem motywy bardziej magiczne, nie do wyjaśnienia na drodze rozumowej. Jest przenikliwym obserwatorem, podobnie jak jego bohater – ale nie chce dopowiadać wszystkiego, nie zamierza ujawniać sekretów warsztatu ani tajników kolejnych sztuczek. Odbiorcy muszą po prostu uwierzyć w wyjątkowo utalentowanego barmana, który bezbłędnie odczytuje potrzeby bohaterów i podsuwa im rozwiązania problemów, ukrywane w nich samych.
wtorek, 20 sierpnia 2024
Slavenka Drakulić: Dora i Minotaur. Moje życie z Picassem
Biblioteka Analiz, Biblioteka Słów, Warszawa 2024.
Relacje
Slavenka Drakulić sięga do biografii artystki Dory Maar – w której mieszają się geny chorwackie i francuskie – żeby przedstawić jej odkrywanie i tracenie własnej tożsamości w relacji z Picassem. Bohaterka tomu „Dora i Minotaur” nie odnajduje szczęścia w związku z malarzem. Próbuje wieść życie wyzwolone i szuka wrażeń, ale nie udaje się jej wygrać niczego dla siebie, a przynajmniej – nie przeżyje romansu rodem z powieści. Dora nie do końca podporządkowuje się wymogom epoki, próbuje funkcjonować na własnych warunkach – tyle tylko, że przy wielkim artyście nie jest w stanie walczyć o swoje. Daje się zdominować i w efekcie staje się tylko tłem dla Picassa, toleruje sprawy, na które w zwykłym związku by nie pozwoliła i próbuje jedynie znaleźć miejsce dla siebie w z góry przegranej rzeczywistości. Slavenka Drakulić sięga po zapiski bohaterki, żeby jak najpełniej oddać jej dylematy i przemyślenia, a do tego stara się wczuć w emocje kobiety, niezależne przecież do końca od czasów. Rozpaczliwa pogoń za miłością, która nie istnieje, okazuje się kanwą tej historii – i przy okazji przestrogą dla potomnych. Dora nie ma w tym związku szans na wsparcie, a nawet na odwzajemnienie uczuć, musi grać przypisaną jej rolę, żeby nie stracić tego, co i tak nie należy w pełni do niej. Brak kontroli nad własnym życiem w połączeniu ze źle ulokowanymi uczuciami to przepis na katastrofę – więc Slavenka Drakulić stara się wytłumaczyć czytelnikom, skąd tak autodestrukcyjne podejście. Przybliża dzieciństwo swojej bohaterki, pokazuje jej rodziców, zmiany, które nastąpiły po elektrowstrząsach stosowanych jako kuracja… Dziewczynka, chroniona przez matkę-Francuzkę przed przedwczesnym dojrzewaniem, ukrywana przed wzrokiem wygłodniałych i pragnących tylko jednego mężczyzn, a jednocześnie w domu pozbawiona możliwości schronienia – przechodzi proces odkrywania cielesności przez tango. Wkrótce zaczyna uciekać w świat fotografii, bo kiedy chowa się za obiektywem, może być sobą. Uczy się też malować – i to przepustka do wielkiego świata, wielkiej kariery i sławy – tak samo jak i do piekła w życiu uczuciowym. Jest to powieść o zagubieniu w wielokulturowości, o błędach, jakie popełniają rodzice pragnący dla swojego dziecka jak najlepiej i przez to krzywdzący je bezustannie. Ciągłe autoanalizy bohaterki mają doprowadzić ją do zrozumienia siebie i popełnionych w życiu błędów – ale nawet rosnąca świadomość tego, co się stało, nie pomoże w usuwaniu blizn na psychice. Dora dostrzega moc płynącą ze sztuki, czasami nawet przypisuje jej zbyt duże znaczenie – ale w jej interpretacjach dzieł mieści się sporo goryczy i celności. Jest w tej powieści trochę obyczajowości epoki, jest trochę przyglądania się otoczeniu – Dora nie może przecież cały czas bazować na wiwisekcji, musi też opowiedzieć odbiorcom o tym, co innego kształtowało jej rzeczywistość. Tylko tak da się przejść do zrozumienia i do akceptacji charakteru postaci. Nie jest to książka krzepiąca, jednak Slavenka Drakulić bardzo precyzyjnie rozpracowuje swoją bohaterkę i podsuwa odbiorcom kolejne wydarzenia, które miały na nią wpływ. Obserwuje świat sztuki zza kulis – i to spojrzenie ciekawe.
Relacje
Slavenka Drakulić sięga do biografii artystki Dory Maar – w której mieszają się geny chorwackie i francuskie – żeby przedstawić jej odkrywanie i tracenie własnej tożsamości w relacji z Picassem. Bohaterka tomu „Dora i Minotaur” nie odnajduje szczęścia w związku z malarzem. Próbuje wieść życie wyzwolone i szuka wrażeń, ale nie udaje się jej wygrać niczego dla siebie, a przynajmniej – nie przeżyje romansu rodem z powieści. Dora nie do końca podporządkowuje się wymogom epoki, próbuje funkcjonować na własnych warunkach – tyle tylko, że przy wielkim artyście nie jest w stanie walczyć o swoje. Daje się zdominować i w efekcie staje się tylko tłem dla Picassa, toleruje sprawy, na które w zwykłym związku by nie pozwoliła i próbuje jedynie znaleźć miejsce dla siebie w z góry przegranej rzeczywistości. Slavenka Drakulić sięga po zapiski bohaterki, żeby jak najpełniej oddać jej dylematy i przemyślenia, a do tego stara się wczuć w emocje kobiety, niezależne przecież do końca od czasów. Rozpaczliwa pogoń za miłością, która nie istnieje, okazuje się kanwą tej historii – i przy okazji przestrogą dla potomnych. Dora nie ma w tym związku szans na wsparcie, a nawet na odwzajemnienie uczuć, musi grać przypisaną jej rolę, żeby nie stracić tego, co i tak nie należy w pełni do niej. Brak kontroli nad własnym życiem w połączeniu ze źle ulokowanymi uczuciami to przepis na katastrofę – więc Slavenka Drakulić stara się wytłumaczyć czytelnikom, skąd tak autodestrukcyjne podejście. Przybliża dzieciństwo swojej bohaterki, pokazuje jej rodziców, zmiany, które nastąpiły po elektrowstrząsach stosowanych jako kuracja… Dziewczynka, chroniona przez matkę-Francuzkę przed przedwczesnym dojrzewaniem, ukrywana przed wzrokiem wygłodniałych i pragnących tylko jednego mężczyzn, a jednocześnie w domu pozbawiona możliwości schronienia – przechodzi proces odkrywania cielesności przez tango. Wkrótce zaczyna uciekać w świat fotografii, bo kiedy chowa się za obiektywem, może być sobą. Uczy się też malować – i to przepustka do wielkiego świata, wielkiej kariery i sławy – tak samo jak i do piekła w życiu uczuciowym. Jest to powieść o zagubieniu w wielokulturowości, o błędach, jakie popełniają rodzice pragnący dla swojego dziecka jak najlepiej i przez to krzywdzący je bezustannie. Ciągłe autoanalizy bohaterki mają doprowadzić ją do zrozumienia siebie i popełnionych w życiu błędów – ale nawet rosnąca świadomość tego, co się stało, nie pomoże w usuwaniu blizn na psychice. Dora dostrzega moc płynącą ze sztuki, czasami nawet przypisuje jej zbyt duże znaczenie – ale w jej interpretacjach dzieł mieści się sporo goryczy i celności. Jest w tej powieści trochę obyczajowości epoki, jest trochę przyglądania się otoczeniu – Dora nie może przecież cały czas bazować na wiwisekcji, musi też opowiedzieć odbiorcom o tym, co innego kształtowało jej rzeczywistość. Tylko tak da się przejść do zrozumienia i do akceptacji charakteru postaci. Nie jest to książka krzepiąca, jednak Slavenka Drakulić bardzo precyzyjnie rozpracowuje swoją bohaterkę i podsuwa odbiorcom kolejne wydarzenia, które miały na nią wpływ. Obserwuje świat sztuki zza kulis – i to spojrzenie ciekawe.
poniedziałek, 19 sierpnia 2024
Marta Matyszczak: Zakończeniem jest Zakopane
Dolnośląskie, Wrocław 2024.
Pod Tatrami
Marta Matyszczak zamyka serię, którą zaistniała w świadomości wielu odbiorców – i za którą wielu ją pokochało. Kryminałów pod psem już nie będzie, a „Zakończeniem jest Zakopane”. Ostatnia powieść z przygodami Szymona Solańskiego i jego żony, Róży – relacjonowana częściowo przez trójnogiego kundelka Gucia – przynosi rozwiązanie zagadek z cyklu i przypomnienie niektórych z nich będzie dla odbiorców bardzo zabawne. Ale autorka koncentruje się przede wszystkim na budowaniu kolejnej intrygi. Ponownie Róża i Szymon wyjeżdżają na urlop – i natychmiast trafiają na sprawę kryminalną i śledztwo, w którym po prostu muszą wziąć udział. W Zakopanem płonie drewniana willa, która znajduje się w pobliżu miejsca noclegu Solańskich. Wiadomo, że nie można tego zostawić, zwłaszcza że Michalina Falk, miejscowa śledcza w nieodłącznym prochowcu, węszy spiski i widzi podejrzanych niekoniecznie tam, gdzie trzeba. Tymczasem Róża i Szymon działają niekonwencjonalnie, a czego oni się nie dowiedzą – dowie się Gucio i na swój sposób przekaże. Odbiorcom – bezpośrednio, w narracji. Swojej ludzinie natomiast różnymi metodami, które świadczą o inteligencji i sprycie bohatera. Wszystkiemu przygląda się Śpiący Rycerz, który wprawdzie spędza czas na kolejnych drzemkach, ale doskonale wie, co się wokół niego (i na nim) dzieje i kiedy trzeba, potrafi wymierzyć sprawiedliwość, albo rozprawić się z tymi, którzy wybitnie go irytują.
W Zakopanem dzieje się sporo. Trwa sezon turystyczny, więc na każdym kroku można mierzyć się z wyzwaniami niekoniecznie związanymi bezpośrednio ze śledztwem: Marta Matyszczak rozprawia się między innymi z pazernymi góralami, konnym transportem turystów nad Morskie Oko czy z archaicznym modelem patriarchatu w wersji przemocowej. Do tego Szymon Solański bardzo chciałby iść na wyrypę, marzy o chodzeniu po górach i liczy na to, że jego ukochana podzieli jego pasję i z równym zaangażowaniem wyruszy na szlak. Jednak Róża i aktywność fizyczna niespecjalnie się lubią, trzeba zatem trochę podstępów, żeby uniknąć zbędnego wysiłku. Chyba że akurat prowadzi się śledztwo – wtedy każde działanie jest uzasadnione. Wyjazd nie oznacza przedwczesnego rozstania z drugoplanowymi postaciami z cyklu – autorka znajdzie dla nich miejsce i odpowiednio przypomni ich charakterystyczne cechy. Z jednej strony przytacza zatem galerię bohaterów i charakterów, z drugiej - obyczajowo-społeczne obrazki z Zakopanego. W to wszystko wtapia kryminalne przygody i doświadczenia. Sugeruje też, że w życiu Solańskich coś się zmieni, tak, żeby wyjaśnić czytelnikom w płaszczyźnie fabularnej zamknięcie cyklu.
Jest w tej narracji sporo dowcipu (także tego złośliwego), nie tylko w relacjach Gucia. Pies rozśmiesza tym razem nie tylko na płaszczyźnie tekstowej, ale i w działaniach – relacjonuje własne nietuzinkowe pomysły i opowiada o tym, czego Solański i Róża nawet się nie domyślają. Marta Matyszczak wie przecież, czego oczekują czytelnicy i serwuje im to w najlepszej wersji. „Zakończeniem jest Zakopane” to książka, która nie rozczaruje stałych fanów cyklu, a nowych zachęci do sprawdzenia meandrów relacji i rozwoju agencji detektywistycznej Solan. Na szczęście Marta Matyszczak nie zostawia odbiorców bez tworzonych przez siebie światów: zwierzęcy narratorzy pozostają w Kryminale z pazurem, a kolejni czytelnicy znajdą ukojenie w Zbrodniach na podsłuchu.
Pod Tatrami
Marta Matyszczak zamyka serię, którą zaistniała w świadomości wielu odbiorców – i za którą wielu ją pokochało. Kryminałów pod psem już nie będzie, a „Zakończeniem jest Zakopane”. Ostatnia powieść z przygodami Szymona Solańskiego i jego żony, Róży – relacjonowana częściowo przez trójnogiego kundelka Gucia – przynosi rozwiązanie zagadek z cyklu i przypomnienie niektórych z nich będzie dla odbiorców bardzo zabawne. Ale autorka koncentruje się przede wszystkim na budowaniu kolejnej intrygi. Ponownie Róża i Szymon wyjeżdżają na urlop – i natychmiast trafiają na sprawę kryminalną i śledztwo, w którym po prostu muszą wziąć udział. W Zakopanem płonie drewniana willa, która znajduje się w pobliżu miejsca noclegu Solańskich. Wiadomo, że nie można tego zostawić, zwłaszcza że Michalina Falk, miejscowa śledcza w nieodłącznym prochowcu, węszy spiski i widzi podejrzanych niekoniecznie tam, gdzie trzeba. Tymczasem Róża i Szymon działają niekonwencjonalnie, a czego oni się nie dowiedzą – dowie się Gucio i na swój sposób przekaże. Odbiorcom – bezpośrednio, w narracji. Swojej ludzinie natomiast różnymi metodami, które świadczą o inteligencji i sprycie bohatera. Wszystkiemu przygląda się Śpiący Rycerz, który wprawdzie spędza czas na kolejnych drzemkach, ale doskonale wie, co się wokół niego (i na nim) dzieje i kiedy trzeba, potrafi wymierzyć sprawiedliwość, albo rozprawić się z tymi, którzy wybitnie go irytują.
W Zakopanem dzieje się sporo. Trwa sezon turystyczny, więc na każdym kroku można mierzyć się z wyzwaniami niekoniecznie związanymi bezpośrednio ze śledztwem: Marta Matyszczak rozprawia się między innymi z pazernymi góralami, konnym transportem turystów nad Morskie Oko czy z archaicznym modelem patriarchatu w wersji przemocowej. Do tego Szymon Solański bardzo chciałby iść na wyrypę, marzy o chodzeniu po górach i liczy na to, że jego ukochana podzieli jego pasję i z równym zaangażowaniem wyruszy na szlak. Jednak Róża i aktywność fizyczna niespecjalnie się lubią, trzeba zatem trochę podstępów, żeby uniknąć zbędnego wysiłku. Chyba że akurat prowadzi się śledztwo – wtedy każde działanie jest uzasadnione. Wyjazd nie oznacza przedwczesnego rozstania z drugoplanowymi postaciami z cyklu – autorka znajdzie dla nich miejsce i odpowiednio przypomni ich charakterystyczne cechy. Z jednej strony przytacza zatem galerię bohaterów i charakterów, z drugiej - obyczajowo-społeczne obrazki z Zakopanego. W to wszystko wtapia kryminalne przygody i doświadczenia. Sugeruje też, że w życiu Solańskich coś się zmieni, tak, żeby wyjaśnić czytelnikom w płaszczyźnie fabularnej zamknięcie cyklu.
Jest w tej narracji sporo dowcipu (także tego złośliwego), nie tylko w relacjach Gucia. Pies rozśmiesza tym razem nie tylko na płaszczyźnie tekstowej, ale i w działaniach – relacjonuje własne nietuzinkowe pomysły i opowiada o tym, czego Solański i Róża nawet się nie domyślają. Marta Matyszczak wie przecież, czego oczekują czytelnicy i serwuje im to w najlepszej wersji. „Zakończeniem jest Zakopane” to książka, która nie rozczaruje stałych fanów cyklu, a nowych zachęci do sprawdzenia meandrów relacji i rozwoju agencji detektywistycznej Solan. Na szczęście Marta Matyszczak nie zostawia odbiorców bez tworzonych przez siebie światów: zwierzęcy narratorzy pozostają w Kryminale z pazurem, a kolejni czytelnicy znajdą ukojenie w Zbrodniach na podsłuchu.
niedziela, 18 sierpnia 2024
Eliza Piotrowska: Ciocia Jadzia i Przylądek Dobrej Nadziei
Media Rodzina, Poznań 2024.
Radość i smutki
Tym razem ciocia Jadzia – ta wielka siostra tatusia, która nigdy nie dorosła – nie będzie zajmować się swoją bratanicą. Ma do wypełnienia znacznie ważniejszą misję, a ponieważ dziewczynka relacjonująca jej przygody trochę ich zazdrości, spotyka się z gniewem taty: bo w końcu ona jest zdrowa i nie docenia tego, co ma. Nie musi tkwić w dziecięcym szpitalu onkologicznym i zastanawiać się nad przyszłością. Ciocia Jadzia zaczyna działać jako wolontariusz w miejscu, które przesycone jest smutkiem, cierpieniem i strachem. Bardziej dorosłych niż dzieci – te próbują sobie radzić i oswajać rzeczywistość na różne sposoby, przyjaźniami, relacjami, wspólnymi zabawami. Ale dopiero kiedy przychodzi ciocia Jadzia, przekonują się, jak wesołym miejscem może stać się szpital. Bo ciocia Jadzia nie boi się żadnych pań oddziałowych ani ordynatorów, nie ma dla niej autorytetów, skoro w walce o śmiech i radość to ona sama jest najlepszym autorytetem. Szybko podporządkowuje sobie cały personel szpitala, przynajmniej w kwestii dbania o zdrowie psychiczne – bo resztę pozostawia specjalistom. Zarządza nowe porządki: od teraz można malować pościel pisakami do tkanin, a jedzenie będzie podawane na kolorowej zastawie (wtedy nawet jeśli kucharzom znowu wpadnie młotek do garnka, da się to jakoś przełknąć: ciocia Jadzia wie, że metaliczny smak jest efektem chemioterapii, ale co jej szkodzi ubarwić trochę rzeczywistość i podsunąć pacjentom mniej oczywiste a zabawne rozwiązanie?). Jednak żeby faktycznie oderwać myśli dzieci i rodziców od szpitalnej i ponurej codzienności, ciocia Jadzia zarządza zorganizowanie przedstawienia. Będzie to teatr pomyłek – z góry zakłada brak ustalonych kwestii i jednego sztywnego scenariusza. Na scenie da się zrobić wiele, a każdy, kto zechce wystąpić, znajdzie dla siebie miejsce. Szybko szpitalne sale i korytarze zamieniają się w pracownie – trzeba przecież przygotować scenografię i kostiumy. A że ciocia Jadzia wie, jak przygotowywać różne ozdoby z materiałów, które ma przy sobie w walizce, uruchomi spore pokłady kreatywności. Na marginesie ciocia Jadzia pokazuje zmartwionym mamom i tatom, że można wywołać uśmiech na twarzy dziecka, a lepiej nie pokazywać mu swojego smutku i strachu – zresztą sami dorośli przekonują się, że lżej znosić pobyt w szpitalu, kiedy można się bawić i na chwilę zapomnieć o kłopotach. Wszyscy się integrują i zaczynają sobie ufać, a także dzielić się tym, co mają najlepszego – i nie chodzi tu wyłącznie o jabłka z domowego ogródka.
Chociaż ciocia Jadzia wnosi do szpitala sporo radości, Eliza Piotrowska nie zapomina i o ciemnych stronach choroby. W izolatce leży chłopiec, który czeka na przeszczep szpiku, można się z nim komunikować tylko przez smartfony – ale ponieważ da się nagrywać i przesyłać krótkie filmiki, relacje z przygotowań do spektaklu, nie będzie zupełnie sam. Z kolei najważniejszy przewodnik cioci Jadzi, nastolatek, który wie wszystko o wszystkich, nie może liczyć na obecność nawet zmartwionych członków rodziny. Niektórzy już pożegnali się ze swoimi przyjaciółmi, inni muszą pogodzić się z mniej ostatecznymi rozwiązaniami – kiedy najważniejsi koledzy wyjeżdżają na leczenie do innych placówek. Ale ten smutek, który istnieje na kartach książki, daje się znieść dzięki zamianie rzeczywistości w kolorową bajkę. Ważną książkę proponuje Eliza Piotrowska najmłodszym – „Ciocia Jadzia i Przylądek Dobrej Nadziei” to pozycja, która powinna zdobywać ważne nagrody i która wyciśnie niejedną łzę z oczu starszych czytelników – dzieciom uświadomi, że w każdej sytuacji można znaleźć dobre strony.
Radość i smutki
Tym razem ciocia Jadzia – ta wielka siostra tatusia, która nigdy nie dorosła – nie będzie zajmować się swoją bratanicą. Ma do wypełnienia znacznie ważniejszą misję, a ponieważ dziewczynka relacjonująca jej przygody trochę ich zazdrości, spotyka się z gniewem taty: bo w końcu ona jest zdrowa i nie docenia tego, co ma. Nie musi tkwić w dziecięcym szpitalu onkologicznym i zastanawiać się nad przyszłością. Ciocia Jadzia zaczyna działać jako wolontariusz w miejscu, które przesycone jest smutkiem, cierpieniem i strachem. Bardziej dorosłych niż dzieci – te próbują sobie radzić i oswajać rzeczywistość na różne sposoby, przyjaźniami, relacjami, wspólnymi zabawami. Ale dopiero kiedy przychodzi ciocia Jadzia, przekonują się, jak wesołym miejscem może stać się szpital. Bo ciocia Jadzia nie boi się żadnych pań oddziałowych ani ordynatorów, nie ma dla niej autorytetów, skoro w walce o śmiech i radość to ona sama jest najlepszym autorytetem. Szybko podporządkowuje sobie cały personel szpitala, przynajmniej w kwestii dbania o zdrowie psychiczne – bo resztę pozostawia specjalistom. Zarządza nowe porządki: od teraz można malować pościel pisakami do tkanin, a jedzenie będzie podawane na kolorowej zastawie (wtedy nawet jeśli kucharzom znowu wpadnie młotek do garnka, da się to jakoś przełknąć: ciocia Jadzia wie, że metaliczny smak jest efektem chemioterapii, ale co jej szkodzi ubarwić trochę rzeczywistość i podsunąć pacjentom mniej oczywiste a zabawne rozwiązanie?). Jednak żeby faktycznie oderwać myśli dzieci i rodziców od szpitalnej i ponurej codzienności, ciocia Jadzia zarządza zorganizowanie przedstawienia. Będzie to teatr pomyłek – z góry zakłada brak ustalonych kwestii i jednego sztywnego scenariusza. Na scenie da się zrobić wiele, a każdy, kto zechce wystąpić, znajdzie dla siebie miejsce. Szybko szpitalne sale i korytarze zamieniają się w pracownie – trzeba przecież przygotować scenografię i kostiumy. A że ciocia Jadzia wie, jak przygotowywać różne ozdoby z materiałów, które ma przy sobie w walizce, uruchomi spore pokłady kreatywności. Na marginesie ciocia Jadzia pokazuje zmartwionym mamom i tatom, że można wywołać uśmiech na twarzy dziecka, a lepiej nie pokazywać mu swojego smutku i strachu – zresztą sami dorośli przekonują się, że lżej znosić pobyt w szpitalu, kiedy można się bawić i na chwilę zapomnieć o kłopotach. Wszyscy się integrują i zaczynają sobie ufać, a także dzielić się tym, co mają najlepszego – i nie chodzi tu wyłącznie o jabłka z domowego ogródka.
Chociaż ciocia Jadzia wnosi do szpitala sporo radości, Eliza Piotrowska nie zapomina i o ciemnych stronach choroby. W izolatce leży chłopiec, który czeka na przeszczep szpiku, można się z nim komunikować tylko przez smartfony – ale ponieważ da się nagrywać i przesyłać krótkie filmiki, relacje z przygotowań do spektaklu, nie będzie zupełnie sam. Z kolei najważniejszy przewodnik cioci Jadzi, nastolatek, który wie wszystko o wszystkich, nie może liczyć na obecność nawet zmartwionych członków rodziny. Niektórzy już pożegnali się ze swoimi przyjaciółmi, inni muszą pogodzić się z mniej ostatecznymi rozwiązaniami – kiedy najważniejsi koledzy wyjeżdżają na leczenie do innych placówek. Ale ten smutek, który istnieje na kartach książki, daje się znieść dzięki zamianie rzeczywistości w kolorową bajkę. Ważną książkę proponuje Eliza Piotrowska najmłodszym – „Ciocia Jadzia i Przylądek Dobrej Nadziei” to pozycja, która powinna zdobywać ważne nagrody i która wyciśnie niejedną łzę z oczu starszych czytelników – dzieciom uświadomi, że w każdej sytuacji można znaleźć dobre strony.
sobota, 17 sierpnia 2024
Andy Griffiths: 169-piętrowy domek na drzewie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Szkoła z koszmaru
Domek na drzewie rozbudowuje się o kolejne piętra, na których znajdują się wynalazki przedziwne. Na szczęście Andy, Terry i Jill nie narzekają na brak wyobraźni i mogą spędzać czas tak, jak im się żywnie podoba. Przynajmniej między kolejnymi katastrofami wyzwalanymi przez nie do końca przemyślane gadżety z różnych pięter. „169-piętrowy domek na drzewie” oznacza jednak sporo adrenaliny, która trafi do przekonania najmłodszym odbiorcom: Andy i Terry mają wrócić do szkoły. A to prawdziwy koszmar. Szkoła – ta z opowieści – oczywiście nie należy do najprzyjemniejszych placówek, liczne zakazy i nakazy całkowicie psują radość zabawy i nie ma znaczenia, że Andy i Terry w zasadzie są już dorośli i wcale tej szkoły do szczęścia nie potrzebują. To jeden temat, który nadaje rytm powieści komiksowej. Drugi to istnienie sobowtórów bohaterów, ich złych bliźniaków. Wyzwoleni za sprawą jednego z luster (całe piętro z różnymi krzywymi lustrami wydawało się świetnym pomysłem, do czasu…) oprawcy ścigają bohaterów, ale z czasem zaczynają z nimi współpracować – nic tak nie łączy jak chęć pokonania wspólnego wroga. W związku z tym bohaterowie nie zostaną zamknięci na zawsze w placówce edukacyjnej i będą musieli wrócić do swoich obowiązków. Czyli – do pisania kolejnej książki na już. Pan Nochal, właściciel Nochalskiej Księgarni, nie odpuszcza: wyznacza niemożliwe do zrealizowania deadline’y i przypomina o sobie bohaterom kolejnymi telefonami w najbardziej nieodpowiednich momentach. Nie da się siedzieć i pisać, kiedy trzeba akurat walczyć lub uciekać (albo, ewentualnie, próbować uwolnić się z pułapki). Tyle że Andy i Terry mają już spore doświadczenie w pokonywaniu trudności i muszą jakoś dać sobie radę w każdych okolicznościach, nawet tych najbardziej niesprzyjających. „169-piętrowy domek na drzewie” to powieść, w której pojawia się nawet szkoła na drzewie, absurd goni absurd – to, co najlepsze w cyklu powraca tutaj ze zwielokrotnioną siłą. Tym razem motyw kadrowania na kolejnych stronach przenosi się do zaskakującego trochę finału, a wyliczenie powraca jedynie przy relacji z pisania nowej książki – reszta to czysta akcja, szybka i zabawna dla najmłodszych czytelników. Warto tu podkreślić, że poza fabułą wypełnianą najbardziej szalonymi i nieprawdopodobnymi pomysłami pojawiają się ilustracje w formie gryzmołów – ale na tych, które zapełniają całe rozkładówki widnieje całe mnóstwo drobnych żartów, warto prześledzić te szkice, żeby odkrywać kolejne rysunkowe mrugnięcia okiem do młodych czytelników – jest tu sporo zabawnych rozwiązań. Autorzy, decydując się na odejście od wygładzonych i ugrzecznionych ilustracji, zwracają na siebie uwagę i przypominają odbiorcom, że każdy może zostać twórcą – liczy się wyobraźnia, a nie umiejętność tworzenia pięknych obrazków. Także w ramach treści przełamują schematy: pozwalają sobie na wprowadzanie do akcji wszystkiego, co przyjdzie im do głowy – a później prowadzą narrację tak, żeby wszystko w pewnym momencie się przydało. Więc chociaż czasami kolejne domki na drzewie wyglądają jak zapis snu i chaotycznych scenek – jest tu wewnętrzna logika. Wszystko razem sprzyja komizmowi, więc odbiorcy cyklu z pewnością ucieszą się z kolejnej części. Ta seria jest inna niż wszystko, co dostępne na rynku – w związku z tym może inspirować najmłodszych i zachęcać ich do czytania dla rozrywki.
Szkoła z koszmaru
Domek na drzewie rozbudowuje się o kolejne piętra, na których znajdują się wynalazki przedziwne. Na szczęście Andy, Terry i Jill nie narzekają na brak wyobraźni i mogą spędzać czas tak, jak im się żywnie podoba. Przynajmniej między kolejnymi katastrofami wyzwalanymi przez nie do końca przemyślane gadżety z różnych pięter. „169-piętrowy domek na drzewie” oznacza jednak sporo adrenaliny, która trafi do przekonania najmłodszym odbiorcom: Andy i Terry mają wrócić do szkoły. A to prawdziwy koszmar. Szkoła – ta z opowieści – oczywiście nie należy do najprzyjemniejszych placówek, liczne zakazy i nakazy całkowicie psują radość zabawy i nie ma znaczenia, że Andy i Terry w zasadzie są już dorośli i wcale tej szkoły do szczęścia nie potrzebują. To jeden temat, który nadaje rytm powieści komiksowej. Drugi to istnienie sobowtórów bohaterów, ich złych bliźniaków. Wyzwoleni za sprawą jednego z luster (całe piętro z różnymi krzywymi lustrami wydawało się świetnym pomysłem, do czasu…) oprawcy ścigają bohaterów, ale z czasem zaczynają z nimi współpracować – nic tak nie łączy jak chęć pokonania wspólnego wroga. W związku z tym bohaterowie nie zostaną zamknięci na zawsze w placówce edukacyjnej i będą musieli wrócić do swoich obowiązków. Czyli – do pisania kolejnej książki na już. Pan Nochal, właściciel Nochalskiej Księgarni, nie odpuszcza: wyznacza niemożliwe do zrealizowania deadline’y i przypomina o sobie bohaterom kolejnymi telefonami w najbardziej nieodpowiednich momentach. Nie da się siedzieć i pisać, kiedy trzeba akurat walczyć lub uciekać (albo, ewentualnie, próbować uwolnić się z pułapki). Tyle że Andy i Terry mają już spore doświadczenie w pokonywaniu trudności i muszą jakoś dać sobie radę w każdych okolicznościach, nawet tych najbardziej niesprzyjających. „169-piętrowy domek na drzewie” to powieść, w której pojawia się nawet szkoła na drzewie, absurd goni absurd – to, co najlepsze w cyklu powraca tutaj ze zwielokrotnioną siłą. Tym razem motyw kadrowania na kolejnych stronach przenosi się do zaskakującego trochę finału, a wyliczenie powraca jedynie przy relacji z pisania nowej książki – reszta to czysta akcja, szybka i zabawna dla najmłodszych czytelników. Warto tu podkreślić, że poza fabułą wypełnianą najbardziej szalonymi i nieprawdopodobnymi pomysłami pojawiają się ilustracje w formie gryzmołów – ale na tych, które zapełniają całe rozkładówki widnieje całe mnóstwo drobnych żartów, warto prześledzić te szkice, żeby odkrywać kolejne rysunkowe mrugnięcia okiem do młodych czytelników – jest tu sporo zabawnych rozwiązań. Autorzy, decydując się na odejście od wygładzonych i ugrzecznionych ilustracji, zwracają na siebie uwagę i przypominają odbiorcom, że każdy może zostać twórcą – liczy się wyobraźnia, a nie umiejętność tworzenia pięknych obrazków. Także w ramach treści przełamują schematy: pozwalają sobie na wprowadzanie do akcji wszystkiego, co przyjdzie im do głowy – a później prowadzą narrację tak, żeby wszystko w pewnym momencie się przydało. Więc chociaż czasami kolejne domki na drzewie wyglądają jak zapis snu i chaotycznych scenek – jest tu wewnętrzna logika. Wszystko razem sprzyja komizmowi, więc odbiorcy cyklu z pewnością ucieszą się z kolejnej części. Ta seria jest inna niż wszystko, co dostępne na rynku – w związku z tym może inspirować najmłodszych i zachęcać ich do czytania dla rozrywki.
piątek, 16 sierpnia 2024
Adrian Andrzejczyk: Data Driven Marketing. O logicznym podejściu do podejmowania decyzji
Onepress, Helion, Gliwice 2024.
Narzędzia na rynku
Chociaż w marketingu także panują rozmaite mody, Adrian Andrzejczyk nie zamierza analizować trendów, a pokazać odbiorcom – bardziej specjalistom niż amatorom – możliwości płynące z nowych narzędzi. Podkreśla, że jego książka nie jest ani podręcznikiem, ani poradnikiem, jednak tak prowadzi swoją opowieść, żeby czytelnicy mogli z niej jak najwięcej dla siebie wyciągnąć. „Data Driven Marketing” to rzetelnie przygotowany przewodnik po sposobach analizowania danych. Autor podkreśla, że funkcjonujemy w świecie nadprodukcji danych, tym ważniejsze są mechanizmy i rozwiązania pozwalające na ich selekcję. Tłumaczy, dlaczego istotne staje się optymalizowanie narzędzi pod kątem potrzeb firmy – wie, jak łatwo stracić czas i pieniądze, gdy źle określi się cele lub dobierze nieodpowiednie metody działania. Nie pozostawia odbiorców z zestawem zagadek, cierpliwie i prawie od podstaw omawia wybrane metody i ich konsekwencje dla sprzedaży. Tworzy Adrian Andrzejczyk książę popularnonaukową, ale o silnym wymiarze praktycznym. Podpowiada czytelnikom, jak podejmować decyzje w oparciu o analizy danych, ale też, między innymi, jak zatroszczyć się o bezpieczeństwo tych danych – zakotwicza opowieść w teraźniejszości, a jednak delikatnie sugeruje, co stanie się już wkrótce kwestią palącą. Rozbija na części pierwsze elementy procesu Data Driven i zamienia się w komentatora. Podaje definicje i relacje, pokazuje, jak najwięksi gracze na rynku internetowym gromadzą i wykorzystują dane, podsuwa też różne sposoby zdobywania wiedzy i szkolenia się w tym zakresie, odsyłając, na przykład, do raportów firm z ich porażek i błędów. Zestawia działania człowieka z mechanizmami sztucznej inteligencji – wszystko po to, żeby w pewnym momencie przejść do szczegółowego opisywania samego procesu DDM. I mimo że twierdzi, że wybrał formę eseju i eksponuje jedynie elementy warte opisania, dostarcza czytelnikom potężnej dawki wiedzy. Sam. Koncentruje się na tworzeniu niemal skryptowych komentarzy, esencjonalnych i szczegółowych, ale nie przytłaczających. Jeśli potrzebuje zwrócenia uwagi na praktyczne znaczenie zjawiska, przytacza wypowiedzi ekspertów – krótkie, ale treściwe. Tu widać, jak zmienia się marketing i samo podejście do analizowania danych – już na przykładzie kolejnych firm.
Autor decyduje się wciąż na wyliczenia, które stanowią wygodny sposób przedstawiania wiedzy w skrócie. Rezygnuje z opisowej narracji na rzecz rozszyfrowywania haseł i wyróżniania co bardziej istotnych składników. Robi wiele, żeby ułatwić czytelnikom śledzenie wiadomości: dba o całą strukturę wywodu, chce przybliżać odbiorcom to, co przyda się w podejmowaniu decyzji. Żeby trafić im do przekonania, sięga również po graficzne zobrazowanie wyjaśnień – wykresy, tabele czy ilustracje, które prowadzą uwagę i uświadamiają czytelnikom znaczenie proponowanych rozwiązań. Lektura nie polega tu wyłącznie na śledzeniu tekstu i obrazków, a na analizowaniu procesu myślowego autora i na przyswajaniu kolejnych podpowiedzi jako wskazówek praktycznych. Takie opracowanie przybliża zalety procesu DDM i sprawia, że odbiorcy lepiej będą się orientować w dostępnych na rynku narzędziach. Jest to książka nie tylko ważna i ciekawa, ale przede wszystkim starannie przygotowana. Przynosi sporo praktycznych wiadomości i umożliwia lepsze orientowanie się w dzisiejszej marketingowej rzeczywistości. Ta propozycja pozostanie w biblioteczkach odbiorców nawet wtedy, gdy zmienią się narzędzia marketingowe – będzie dalej cennym punktem odniesienia dla wszystkich, którym zależy na wypromowaniu swojej firmy i na zaistnieniu w świadomości klientów. W tej propozycji właściwie nie ma słabych punktów.
Narzędzia na rynku
Chociaż w marketingu także panują rozmaite mody, Adrian Andrzejczyk nie zamierza analizować trendów, a pokazać odbiorcom – bardziej specjalistom niż amatorom – możliwości płynące z nowych narzędzi. Podkreśla, że jego książka nie jest ani podręcznikiem, ani poradnikiem, jednak tak prowadzi swoją opowieść, żeby czytelnicy mogli z niej jak najwięcej dla siebie wyciągnąć. „Data Driven Marketing” to rzetelnie przygotowany przewodnik po sposobach analizowania danych. Autor podkreśla, że funkcjonujemy w świecie nadprodukcji danych, tym ważniejsze są mechanizmy i rozwiązania pozwalające na ich selekcję. Tłumaczy, dlaczego istotne staje się optymalizowanie narzędzi pod kątem potrzeb firmy – wie, jak łatwo stracić czas i pieniądze, gdy źle określi się cele lub dobierze nieodpowiednie metody działania. Nie pozostawia odbiorców z zestawem zagadek, cierpliwie i prawie od podstaw omawia wybrane metody i ich konsekwencje dla sprzedaży. Tworzy Adrian Andrzejczyk książę popularnonaukową, ale o silnym wymiarze praktycznym. Podpowiada czytelnikom, jak podejmować decyzje w oparciu o analizy danych, ale też, między innymi, jak zatroszczyć się o bezpieczeństwo tych danych – zakotwicza opowieść w teraźniejszości, a jednak delikatnie sugeruje, co stanie się już wkrótce kwestią palącą. Rozbija na części pierwsze elementy procesu Data Driven i zamienia się w komentatora. Podaje definicje i relacje, pokazuje, jak najwięksi gracze na rynku internetowym gromadzą i wykorzystują dane, podsuwa też różne sposoby zdobywania wiedzy i szkolenia się w tym zakresie, odsyłając, na przykład, do raportów firm z ich porażek i błędów. Zestawia działania człowieka z mechanizmami sztucznej inteligencji – wszystko po to, żeby w pewnym momencie przejść do szczegółowego opisywania samego procesu DDM. I mimo że twierdzi, że wybrał formę eseju i eksponuje jedynie elementy warte opisania, dostarcza czytelnikom potężnej dawki wiedzy. Sam. Koncentruje się na tworzeniu niemal skryptowych komentarzy, esencjonalnych i szczegółowych, ale nie przytłaczających. Jeśli potrzebuje zwrócenia uwagi na praktyczne znaczenie zjawiska, przytacza wypowiedzi ekspertów – krótkie, ale treściwe. Tu widać, jak zmienia się marketing i samo podejście do analizowania danych – już na przykładzie kolejnych firm.
Autor decyduje się wciąż na wyliczenia, które stanowią wygodny sposób przedstawiania wiedzy w skrócie. Rezygnuje z opisowej narracji na rzecz rozszyfrowywania haseł i wyróżniania co bardziej istotnych składników. Robi wiele, żeby ułatwić czytelnikom śledzenie wiadomości: dba o całą strukturę wywodu, chce przybliżać odbiorcom to, co przyda się w podejmowaniu decyzji. Żeby trafić im do przekonania, sięga również po graficzne zobrazowanie wyjaśnień – wykresy, tabele czy ilustracje, które prowadzą uwagę i uświadamiają czytelnikom znaczenie proponowanych rozwiązań. Lektura nie polega tu wyłącznie na śledzeniu tekstu i obrazków, a na analizowaniu procesu myślowego autora i na przyswajaniu kolejnych podpowiedzi jako wskazówek praktycznych. Takie opracowanie przybliża zalety procesu DDM i sprawia, że odbiorcy lepiej będą się orientować w dostępnych na rynku narzędziach. Jest to książka nie tylko ważna i ciekawa, ale przede wszystkim starannie przygotowana. Przynosi sporo praktycznych wiadomości i umożliwia lepsze orientowanie się w dzisiejszej marketingowej rzeczywistości. Ta propozycja pozostanie w biblioteczkach odbiorców nawet wtedy, gdy zmienią się narzędzia marketingowe – będzie dalej cennym punktem odniesienia dla wszystkich, którym zależy na wypromowaniu swojej firmy i na zaistnieniu w świadomości klientów. W tej propozycji właściwie nie ma słabych punktów.
czwartek, 15 sierpnia 2024
Dasz radę! O bezpiecznym wychodzeniu z uzależnień. Z dr. med. Bohdanem T. Woronowiczem rozmawia Karolina Prewęcka
Media Rodzina, Poznań 2024.
Niebezpieczeństwa
Ta książka powraca na rynek w wersji „zaktualizowanej, rozszerzonej i bardziej praktycznej” i przedstawia guru uzależnionych: Bohdan T. Woronowicz jest tu niekwestionowanym autorytetem, który może sobie pozwolić na dowolne odstępstwa od stereotypów i powszechnie przyjętych zachowań. Wiele razy pacjenci podkreślają, jakim szokiem było dla nich zetknięcie się z szorstkim sposobem bycia doktora – i równie wiele razy dociera do nich, że taka strategia sprawdziła się najlepiej. Książka to zapis rozmów Karoliny Prewęckiej z Bohdanem T. Woronowiczem – i zestaw wyznań pacjentów, którym doktor pomógł wyleczyć się z uzależnień. W przeważającej części dotyczy kwestii alkoholu – ale znalazło się tu miejsce i na uzależnienie od zakupów, internetu czy smartfonów, i na wzmianki o uzależnieniu od seksu (lub pornografii), na temat palenia i zażywania narkotyków, a nawet na uzależnienie od sportu czy diet. Tyle że te motywy – jako mniej rozpowszechnione – zostają w zasadzie zepchnięte na margines, liczy się przede wszystkim uzależnienie od alkoholu i – sam proces dążenia do zdrowienia. Woronowicz opowiada o mechanizmach, które sprawiają, że człowiek się uzależnia i o porażkach w terapii (kiedy alkoholik sądzi, że poradzi sobie z wyzwaniami i już może się napić). Rejestruje bolesne zderzenia z rzeczywistością, tłumaczy, dlaczego trzeba wypić swoje wiadro do końca, żeby móc zacząć leczenie. Często odwołuje się do konkretnych punktów programu 12 Kroków, przedstawia ważne dla pacjentów informacje i przygotowuje na długą i trudną drogę. Jednocześnie podkreśla pułapki w obyczajowości i kulturze – zachowania, które sprzyjają piciu i rozwojowi nałogów: krytykuje reklamy alkoholu czy sytuacje, w których wręcz należy się napić. Zdaje sobie sprawę z tego, jak wielkie to wyzwanie dla uzależnionych. Ich samych nie ocenia, bo wie doskonale, jak różne są przyczyny nałogu – i jak różne są ludzkie historie. Głos zabierają także dzieci doktora Woronowicza: dorośli ludzie, którzy kontynuują jego pracę i pomagają uzależnionym. Jednak dla części odbiorców wyjątkowo ważne będą świadectwa ludzi, którzy przeszli przez terapię i wrócili do normalnego życia. Anonimowi i bardzo znani – ludzie, których nikt nie poznałby na ulicy i ci z pierwszych stron gazet dzielą się swoimi historiami i swoimi doświadczeniami w związku z działaniem Woronowicza – to oni najlepiej wiedzą, jak wiele sił trzeba, żeby pokonać nałóg i żeby wyzwolić się z piekła. Krótkie komentarze przetykają wywiad i nadają mu charakteru. Co ważne, bohater tomu przypomina też o obietnicach bez pokrycia i huraoptymistycznych reklamach ośrodków, które nie są skuteczne w terapii uzależnień – warto mieć to w pamięci, gdy szuka się najlepszego dla siebie rozwiązania.
Do książki został dołączony zestaw testów i słowniczków, tak, żeby czytelnicy mogli łatwo zorientować się w prezentowanych tematach i ewentualnie sprawdzić, czy sami nie potrzebują pomocy (chociaż z lektury tomu jasno wynika, że proces zaprzeczania problemom pozwoli przejść wszystkie testy bez sygnałów alarmowych). Ważne, żeby odbiorcy, którzy potrzebują pomocy (albo ich bliscy) uwierzyli, że istnieją sposoby na rzucenie wyniszczających praktyk – trzeba jednak chcieć pożegnać się z dawnym życiem i mieć silną motywację do działania. Lektura przygotowuje na to, co stanie się później – i pozwala zrozumieć uzależnionych.
Niebezpieczeństwa
Ta książka powraca na rynek w wersji „zaktualizowanej, rozszerzonej i bardziej praktycznej” i przedstawia guru uzależnionych: Bohdan T. Woronowicz jest tu niekwestionowanym autorytetem, który może sobie pozwolić na dowolne odstępstwa od stereotypów i powszechnie przyjętych zachowań. Wiele razy pacjenci podkreślają, jakim szokiem było dla nich zetknięcie się z szorstkim sposobem bycia doktora – i równie wiele razy dociera do nich, że taka strategia sprawdziła się najlepiej. Książka to zapis rozmów Karoliny Prewęckiej z Bohdanem T. Woronowiczem – i zestaw wyznań pacjentów, którym doktor pomógł wyleczyć się z uzależnień. W przeważającej części dotyczy kwestii alkoholu – ale znalazło się tu miejsce i na uzależnienie od zakupów, internetu czy smartfonów, i na wzmianki o uzależnieniu od seksu (lub pornografii), na temat palenia i zażywania narkotyków, a nawet na uzależnienie od sportu czy diet. Tyle że te motywy – jako mniej rozpowszechnione – zostają w zasadzie zepchnięte na margines, liczy się przede wszystkim uzależnienie od alkoholu i – sam proces dążenia do zdrowienia. Woronowicz opowiada o mechanizmach, które sprawiają, że człowiek się uzależnia i o porażkach w terapii (kiedy alkoholik sądzi, że poradzi sobie z wyzwaniami i już może się napić). Rejestruje bolesne zderzenia z rzeczywistością, tłumaczy, dlaczego trzeba wypić swoje wiadro do końca, żeby móc zacząć leczenie. Często odwołuje się do konkretnych punktów programu 12 Kroków, przedstawia ważne dla pacjentów informacje i przygotowuje na długą i trudną drogę. Jednocześnie podkreśla pułapki w obyczajowości i kulturze – zachowania, które sprzyjają piciu i rozwojowi nałogów: krytykuje reklamy alkoholu czy sytuacje, w których wręcz należy się napić. Zdaje sobie sprawę z tego, jak wielkie to wyzwanie dla uzależnionych. Ich samych nie ocenia, bo wie doskonale, jak różne są przyczyny nałogu – i jak różne są ludzkie historie. Głos zabierają także dzieci doktora Woronowicza: dorośli ludzie, którzy kontynuują jego pracę i pomagają uzależnionym. Jednak dla części odbiorców wyjątkowo ważne będą świadectwa ludzi, którzy przeszli przez terapię i wrócili do normalnego życia. Anonimowi i bardzo znani – ludzie, których nikt nie poznałby na ulicy i ci z pierwszych stron gazet dzielą się swoimi historiami i swoimi doświadczeniami w związku z działaniem Woronowicza – to oni najlepiej wiedzą, jak wiele sił trzeba, żeby pokonać nałóg i żeby wyzwolić się z piekła. Krótkie komentarze przetykają wywiad i nadają mu charakteru. Co ważne, bohater tomu przypomina też o obietnicach bez pokrycia i huraoptymistycznych reklamach ośrodków, które nie są skuteczne w terapii uzależnień – warto mieć to w pamięci, gdy szuka się najlepszego dla siebie rozwiązania.
Do książki został dołączony zestaw testów i słowniczków, tak, żeby czytelnicy mogli łatwo zorientować się w prezentowanych tematach i ewentualnie sprawdzić, czy sami nie potrzebują pomocy (chociaż z lektury tomu jasno wynika, że proces zaprzeczania problemom pozwoli przejść wszystkie testy bez sygnałów alarmowych). Ważne, żeby odbiorcy, którzy potrzebują pomocy (albo ich bliscy) uwierzyli, że istnieją sposoby na rzucenie wyniszczających praktyk – trzeba jednak chcieć pożegnać się z dawnym życiem i mieć silną motywację do działania. Lektura przygotowuje na to, co stanie się później – i pozwala zrozumieć uzależnionych.
środa, 14 sierpnia 2024
Eric-Emmanuel Schmitt: O słoniu, który nikogo nie szanował
Media Rodzina, Poznań 2024.
Empatia
To wszystko wydaje się oczywiste dla dorosłych, ale dzieciom może sprawiać olbrzymie problemy i niekoniecznie jest to kwestia złego wychowania - w grę wchodzi całe mnóstwo powodów, dla których dzieci zachowują się niezgodnie z regułami życia społecznego. Eric-Emmanuel Schmitt nie zajmuje się jednak analizą psychologizmów, interesuje go jedynie przekazanie małym czytelnikom prostej prawdy: nie wolno krzywdzić innych, traktować ich bez szacunku czy niszczyć należących do nich rzeczy. Nie wolno, bo każde takie zachowanie rani ich. Ale nie ma o tym pojęcia słoń Sakso. Ten bohater należy do wyjątkowo niegrzecznych: potrzeby innych są dla niego nieważne, Sakso nie sprząta też po swoim jeżu (w tym świecie jeż przyjmuje rolę psa), wyżera zapasy, tak, że jego młodsza siostra nie ma co jeść. Nie zwraca uwagi na przechodniów, których potrafi potrącić, nie mówi nikomu dzień dobry, rezygnuje z wszelkich zasad grzeczności. Sakso nie jest zły: jego po prostu nie interesują inni. I kiedy mama już nie ma pomysłu na to, jak poradzić sobie z krnąbrnym bohaterem, udaje się po pomoc do sowy Minerwy. Ta ma swoje sprytne i magiczne sztuczki, dzięki którym będzie mogła dotrzeć do najmniej chętnego do współpracy słonia.
Sakso musi zostać podzielony na dwie części. Przezroczysty Sakso będzie wpadał w kolejne dusze i serca innych - wrzucany tam przez Minerwę. I w tej wersji będzie też przyjmował wszelkie odczucia i emocje właścicieli ciał, w które został wpasowany. Dostrzeże to, czego zwykły Sakso nie przyjmuje do wiadomości - przekonuje się, jaki ból sprawia jego cielesna wersja wszystkim, o których nie myśli. Dochodzi wręcz do tego, że przezroczysty Sakso zaczyna się wstydzić za zwykłego Sakso - przecież wystarczyłaby odrobina uważności albo dobrej woli, a na pewno - zrozumienie dla innych, żeby nie przysparzać im powodów do smutku. Sakso obserwuje siebie z zewnątrz - a właściwie nie koncentruje się nawet na sobie, bo jego zachowania odbiorcy znają od początku tomiku - zajmuje się natomiast tym, czego nie widać na pierwszy rzut oka, emocjami tych, których Sakso spotyka i którzy mierzą się z jego nieprzemyślanymi działaniami. Słoń przekonuje się, że każdy ma swoje historie i każdy potrzebuje zrozumienia czy wsparcia - Do tej pory nie myślał też o tym, że wyładowywanie energii na rzeczach należących do kogoś innego to nie jest dobre rozwiązanie, bo również owocuje uczuciami zbliżonymi do tych wyzwalających się przy fizycznej krzywdzie. Przerysowuje autor mocno sytuację Sakso, ale to po to, żeby uświadomić dzieciom, jak zachowywać się nie mogą. Nie wnika specjalnie w przyczyny zachowania słonia - jednak bardzo zależy mu na tym, żeby dzieci przyswoiły sobie prostą prawdę o niekrzywdzeniu innych. "O słoniu, który nikogo nie szanował" to publikacja, która wypełniona jest ładnymi ilustracjami Barbary Brun. Prosta historia przynosi istotne przesłanie dla odbiorców - warto sięgnąć po tę lekturę, żeby pokazać odbiorcom zasady obowiązujące w relacjach z innymi.
Empatia
To wszystko wydaje się oczywiste dla dorosłych, ale dzieciom może sprawiać olbrzymie problemy i niekoniecznie jest to kwestia złego wychowania - w grę wchodzi całe mnóstwo powodów, dla których dzieci zachowują się niezgodnie z regułami życia społecznego. Eric-Emmanuel Schmitt nie zajmuje się jednak analizą psychologizmów, interesuje go jedynie przekazanie małym czytelnikom prostej prawdy: nie wolno krzywdzić innych, traktować ich bez szacunku czy niszczyć należących do nich rzeczy. Nie wolno, bo każde takie zachowanie rani ich. Ale nie ma o tym pojęcia słoń Sakso. Ten bohater należy do wyjątkowo niegrzecznych: potrzeby innych są dla niego nieważne, Sakso nie sprząta też po swoim jeżu (w tym świecie jeż przyjmuje rolę psa), wyżera zapasy, tak, że jego młodsza siostra nie ma co jeść. Nie zwraca uwagi na przechodniów, których potrafi potrącić, nie mówi nikomu dzień dobry, rezygnuje z wszelkich zasad grzeczności. Sakso nie jest zły: jego po prostu nie interesują inni. I kiedy mama już nie ma pomysłu na to, jak poradzić sobie z krnąbrnym bohaterem, udaje się po pomoc do sowy Minerwy. Ta ma swoje sprytne i magiczne sztuczki, dzięki którym będzie mogła dotrzeć do najmniej chętnego do współpracy słonia.
Sakso musi zostać podzielony na dwie części. Przezroczysty Sakso będzie wpadał w kolejne dusze i serca innych - wrzucany tam przez Minerwę. I w tej wersji będzie też przyjmował wszelkie odczucia i emocje właścicieli ciał, w które został wpasowany. Dostrzeże to, czego zwykły Sakso nie przyjmuje do wiadomości - przekonuje się, jaki ból sprawia jego cielesna wersja wszystkim, o których nie myśli. Dochodzi wręcz do tego, że przezroczysty Sakso zaczyna się wstydzić za zwykłego Sakso - przecież wystarczyłaby odrobina uważności albo dobrej woli, a na pewno - zrozumienie dla innych, żeby nie przysparzać im powodów do smutku. Sakso obserwuje siebie z zewnątrz - a właściwie nie koncentruje się nawet na sobie, bo jego zachowania odbiorcy znają od początku tomiku - zajmuje się natomiast tym, czego nie widać na pierwszy rzut oka, emocjami tych, których Sakso spotyka i którzy mierzą się z jego nieprzemyślanymi działaniami. Słoń przekonuje się, że każdy ma swoje historie i każdy potrzebuje zrozumienia czy wsparcia - Do tej pory nie myślał też o tym, że wyładowywanie energii na rzeczach należących do kogoś innego to nie jest dobre rozwiązanie, bo również owocuje uczuciami zbliżonymi do tych wyzwalających się przy fizycznej krzywdzie. Przerysowuje autor mocno sytuację Sakso, ale to po to, żeby uświadomić dzieciom, jak zachowywać się nie mogą. Nie wnika specjalnie w przyczyny zachowania słonia - jednak bardzo zależy mu na tym, żeby dzieci przyswoiły sobie prostą prawdę o niekrzywdzeniu innych. "O słoniu, który nikogo nie szanował" to publikacja, która wypełniona jest ładnymi ilustracjami Barbary Brun. Prosta historia przynosi istotne przesłanie dla odbiorców - warto sięgnąć po tę lekturę, żeby pokazać odbiorcom zasady obowiązujące w relacjach z innymi.
wtorek, 13 sierpnia 2024
Moje pierwsze zwierzęta
Harperkids, Warszawa 2024.
Dopasowanie
Kolejny kartonowy picture book, który jest jednocześnie zabawką, gadżetem dla najmłodszych, pojawia się w Akademii Mądrego Dziecka. Tego typu książki nie tylko rozśmieszają dzieci za sprawą nieoczekiwanych skojarzeń czy odkryć - ale też pozwalają ćwiczyć sprawność manualną dzięki ruchomym elementom. "Moje pierwsze zwierzęta" to kolejna książka, w której konieczny jest czynny udział odbiorców: inaczej nie uda się odpowiedzieć na pytania zadawane przez autorów. W tomiku poza kartonowymi stronami o nietypowym kształcie znajdują się cztery ruchome koła wklejone w grube okładki. Te koła pozwolą na szukanie właściwych odpowiedzi, a przy okazji dadzą szansę na rozrywkę najmłodszym - bo czasami wyzwolą trochę absurdu, a czasami zwrócą uwagę na to, co niemożliwe w świecie zwierząt. Już na okładce widać, na czym będzie polegała spora część zabawy: kręcenie kołem w ilustracji przedstawiającej wodę i jej mieszkańców może nagle pojawić się... królik. To z pewnością ubawi dzieci - podobnie jak późniejsze rozwiązania. Na każdej rozkładówce pojawia się krótki komentarz na temat życia zwierząt w różnych otoczeniach - i cztery zadania dla maluchów. I tak można kręcić kołem po to, żeby w okienku pokazało się zwierzę pasujące do podpisu (inaczej nad napisem "kurczątko" pojawi się wiewiórka), albo po to, żeby udzielić odpowiedzi na pytanie w tekście. Czasami zresztą te zagadki się łączą: przeważnie podaje się nazwę zwierzęcia, a poza tym jego charakterystyczną cechę. Można zatem bez czytania podpisów zastanowić się nad rozwiązaniem zagadki, a później dopasować obrazek do stanu własnej wiedzy. Rzecz jasna przewinięcie koła tak, żeby w okienku ukazało się to, o co dzieciom chodzi, przyniesie sporo radości: bo też i wynikną stąd humorystyczne pomyłki i niespodzianki. Zwierzęta znajdują się na sawannie i w Arktyce, w gospodarstwie i w lesie równikowym, nad jeziorem i w domu - a to rozwiązanie, które pasowało do jednego pytania, już po przewróceniu strony okaże się absurdalne. To ucieszy maluchy odkrywające świat zwierząt. Bywa, że są tu gatunki nieznane dzieciom jeszcze - na przykład maskonur albo błotniarka stawowa - ale przecież na tym polega edukacyjny aspekt tomików pod szyldem Akademia Mądrego Dziecka - tu uproszczenia są tylko do pewnego momentu.
Można z tej książki korzystać na różne sposoby, ale najważniejsza polega na udzielaniu odpowiedzi na pytania za pomocą ruchomych kół zamieszczonych w tomiku. Taka forma rozrywki spodoba się najmłodszym i sprawi, że będą chcieli jak najczęściej wracać do tego typu interaktywnych historyjek. Twórcy tomiku wybrali temat, który na pewno dzieci przyciągnie - i zafundowali im jeszcze trochę zabawy w połączeniu ze sprawdzaniem wiedzy. To oznacza, że "Moje pierwsze zwierzęta" to książka, która przypadnie do gustu najmłodszym. Przy okazji śledzenia ciekawostek o zwierzętach można tu się pobawić ruchomymi elementami tomiku - tym, co zostało już sprawdzone w mniejszych picture bookach.
Dopasowanie
Kolejny kartonowy picture book, który jest jednocześnie zabawką, gadżetem dla najmłodszych, pojawia się w Akademii Mądrego Dziecka. Tego typu książki nie tylko rozśmieszają dzieci za sprawą nieoczekiwanych skojarzeń czy odkryć - ale też pozwalają ćwiczyć sprawność manualną dzięki ruchomym elementom. "Moje pierwsze zwierzęta" to kolejna książka, w której konieczny jest czynny udział odbiorców: inaczej nie uda się odpowiedzieć na pytania zadawane przez autorów. W tomiku poza kartonowymi stronami o nietypowym kształcie znajdują się cztery ruchome koła wklejone w grube okładki. Te koła pozwolą na szukanie właściwych odpowiedzi, a przy okazji dadzą szansę na rozrywkę najmłodszym - bo czasami wyzwolą trochę absurdu, a czasami zwrócą uwagę na to, co niemożliwe w świecie zwierząt. Już na okładce widać, na czym będzie polegała spora część zabawy: kręcenie kołem w ilustracji przedstawiającej wodę i jej mieszkańców może nagle pojawić się... królik. To z pewnością ubawi dzieci - podobnie jak późniejsze rozwiązania. Na każdej rozkładówce pojawia się krótki komentarz na temat życia zwierząt w różnych otoczeniach - i cztery zadania dla maluchów. I tak można kręcić kołem po to, żeby w okienku pokazało się zwierzę pasujące do podpisu (inaczej nad napisem "kurczątko" pojawi się wiewiórka), albo po to, żeby udzielić odpowiedzi na pytanie w tekście. Czasami zresztą te zagadki się łączą: przeważnie podaje się nazwę zwierzęcia, a poza tym jego charakterystyczną cechę. Można zatem bez czytania podpisów zastanowić się nad rozwiązaniem zagadki, a później dopasować obrazek do stanu własnej wiedzy. Rzecz jasna przewinięcie koła tak, żeby w okienku ukazało się to, o co dzieciom chodzi, przyniesie sporo radości: bo też i wynikną stąd humorystyczne pomyłki i niespodzianki. Zwierzęta znajdują się na sawannie i w Arktyce, w gospodarstwie i w lesie równikowym, nad jeziorem i w domu - a to rozwiązanie, które pasowało do jednego pytania, już po przewróceniu strony okaże się absurdalne. To ucieszy maluchy odkrywające świat zwierząt. Bywa, że są tu gatunki nieznane dzieciom jeszcze - na przykład maskonur albo błotniarka stawowa - ale przecież na tym polega edukacyjny aspekt tomików pod szyldem Akademia Mądrego Dziecka - tu uproszczenia są tylko do pewnego momentu.
Można z tej książki korzystać na różne sposoby, ale najważniejsza polega na udzielaniu odpowiedzi na pytania za pomocą ruchomych kół zamieszczonych w tomiku. Taka forma rozrywki spodoba się najmłodszym i sprawi, że będą chcieli jak najczęściej wracać do tego typu interaktywnych historyjek. Twórcy tomiku wybrali temat, który na pewno dzieci przyciągnie - i zafundowali im jeszcze trochę zabawy w połączeniu ze sprawdzaniem wiedzy. To oznacza, że "Moje pierwsze zwierzęta" to książka, która przypadnie do gustu najmłodszym. Przy okazji śledzenia ciekawostek o zwierzętach można tu się pobawić ruchomymi elementami tomiku - tym, co zostało już sprawdzone w mniejszych picture bookach.
poniedziałek, 12 sierpnia 2024
Emma Scott: All in. Tatuaż z motylem
Must Read, Media Rodzina, Poznań 2024.
Odległość
Kiedy Jonah umierał, wymuszał na swoich bliskich konkretne zobowiązania. Bardzo chciał, żeby jego brat, Theo, związał się z jego ukochaną – bo wyraźnie już wcześniej czuł słabość do Kacey. Dziewczynie też pomogłoby, gdyby znalazła pocieszyciela i prawdziwą miłość, tym razem już z nieokreślonym terminem ważności. W drugim tomie serii All in, „Tatuaż z motylem” Emma Scott skupia się zatem na relacji łączącej Theo i Kacey – a raczej na budującym się między nimi uczuciu. Nie jest łatwo. Przede wszystkim bohaterom trudno się pogodzić ze stratą. Kacey wraca do alkoholowych libacji po każdym występie, przeprowadza się też na drugi koniec kraju, żeby nie pozostawać w miejscu, które przypomina jej o Jonahu. Theo ciężko pracuje: chce zrealizować marzenia o własnym salonie tatuażu (nawet jeśli oznacza to przeciwstawienie się woli ojca), kończy studia i próbuje okiełznać rozpacz matki. I chociaż po wielkiej historii miłosnej, jaka pojawiła się w „Sercu ze szkła” trudno byłoby wyobrazić sobie kolejną, równie silną – Emma Scott radzi sobie z tym zadaniem. Przeszkody na drodze do szczęścia umieszcza tym razem w samych bohaterach i w ich otoczeniu: Theo i Kacey nie są pewni, czy powinni być razem przez wzgląd na Jonaha. Ich wspólni znajomi uważają, że ten związek nie ma racji bytu i próbują wpłynąć na decyzje postaci. Jednak Theo potrzebuje Kacey, a Kacey potrzebuje Theo – w dodatku oboje nie szukają już przygód poza sobą, czekają cierpliwie, żeby ziściło się to, czego potajemnie pragną. W całym przedstawieniu rozkwitu uczucia autorka spłyca jedno: wątek alkoholizmu. Kacey wróciła do picia po przerwie na związek z Jonahem – tym razem wystarczają jej trzy dni, żeby wyjść z nałogu, w dodatku bez pomocy specjalistów, tylko dzięki oparciu w chłopaku. Mocno to naciągane, ale nikt nie będzie „Tatuażu z motylem” traktować jako poradnika AA, liczy się efekt. A efekt to wyjątkowość relacji. Autorka skupia się na wyzwaniach: nie tylko rozedrgana emocjonalnie matka i surowy ojciec po stronie Theo uniemożliwiają wręcz realizację marzeń. Kacey też ma nieuregulowaną sytuację z rodzicami – próbuje do nich dotrzeć, jednak nie jest w stanie przebić się przez mur, jaki wznieśli. Dążenie do zadowalania innych wiąże się tu jeszcze z koniecznością samorealizacji: praca i obowiązki zawodowe, które kiedyś znajdowały się na liście priorytetów, teraz zatrzymują w miejscu – niestety, daleko od ukochanej osoby. „Tatuaż z motylem” to opowieść o kompromisach i o poszukiwaniu recepty na bycie razem. Oczywiście autorka chce wzruszać i sprawiać, żeby odbiorczynie uwierzyły w prawdziwą miłość (drugą i równie mocną jak poprzednia), nie przekreśla też całkiem przeszłości, bo Jonah w swojej sztuce powraca dość często. Dwutomowy cykl przynosi wiele ważnych w obliczu przyszłego szczęścia spraw – nie da się prowadzić nowego życia bez uporządkowania starych spraw – ale z mnogością wątków Emma Scott dobrze sobie radzi. Jest w stanie zaangażować odbiorczynie w fabułę i przekonać do śledzenia wyborów postaci – chociaż wyraźnie widać kierunek jej wysiłków twórczych, nie przekreśla to przyjemności czytania dla rozrywki.
Odległość
Kiedy Jonah umierał, wymuszał na swoich bliskich konkretne zobowiązania. Bardzo chciał, żeby jego brat, Theo, związał się z jego ukochaną – bo wyraźnie już wcześniej czuł słabość do Kacey. Dziewczynie też pomogłoby, gdyby znalazła pocieszyciela i prawdziwą miłość, tym razem już z nieokreślonym terminem ważności. W drugim tomie serii All in, „Tatuaż z motylem” Emma Scott skupia się zatem na relacji łączącej Theo i Kacey – a raczej na budującym się między nimi uczuciu. Nie jest łatwo. Przede wszystkim bohaterom trudno się pogodzić ze stratą. Kacey wraca do alkoholowych libacji po każdym występie, przeprowadza się też na drugi koniec kraju, żeby nie pozostawać w miejscu, które przypomina jej o Jonahu. Theo ciężko pracuje: chce zrealizować marzenia o własnym salonie tatuażu (nawet jeśli oznacza to przeciwstawienie się woli ojca), kończy studia i próbuje okiełznać rozpacz matki. I chociaż po wielkiej historii miłosnej, jaka pojawiła się w „Sercu ze szkła” trudno byłoby wyobrazić sobie kolejną, równie silną – Emma Scott radzi sobie z tym zadaniem. Przeszkody na drodze do szczęścia umieszcza tym razem w samych bohaterach i w ich otoczeniu: Theo i Kacey nie są pewni, czy powinni być razem przez wzgląd na Jonaha. Ich wspólni znajomi uważają, że ten związek nie ma racji bytu i próbują wpłynąć na decyzje postaci. Jednak Theo potrzebuje Kacey, a Kacey potrzebuje Theo – w dodatku oboje nie szukają już przygód poza sobą, czekają cierpliwie, żeby ziściło się to, czego potajemnie pragną. W całym przedstawieniu rozkwitu uczucia autorka spłyca jedno: wątek alkoholizmu. Kacey wróciła do picia po przerwie na związek z Jonahem – tym razem wystarczają jej trzy dni, żeby wyjść z nałogu, w dodatku bez pomocy specjalistów, tylko dzięki oparciu w chłopaku. Mocno to naciągane, ale nikt nie będzie „Tatuażu z motylem” traktować jako poradnika AA, liczy się efekt. A efekt to wyjątkowość relacji. Autorka skupia się na wyzwaniach: nie tylko rozedrgana emocjonalnie matka i surowy ojciec po stronie Theo uniemożliwiają wręcz realizację marzeń. Kacey też ma nieuregulowaną sytuację z rodzicami – próbuje do nich dotrzeć, jednak nie jest w stanie przebić się przez mur, jaki wznieśli. Dążenie do zadowalania innych wiąże się tu jeszcze z koniecznością samorealizacji: praca i obowiązki zawodowe, które kiedyś znajdowały się na liście priorytetów, teraz zatrzymują w miejscu – niestety, daleko od ukochanej osoby. „Tatuaż z motylem” to opowieść o kompromisach i o poszukiwaniu recepty na bycie razem. Oczywiście autorka chce wzruszać i sprawiać, żeby odbiorczynie uwierzyły w prawdziwą miłość (drugą i równie mocną jak poprzednia), nie przekreśla też całkiem przeszłości, bo Jonah w swojej sztuce powraca dość często. Dwutomowy cykl przynosi wiele ważnych w obliczu przyszłego szczęścia spraw – nie da się prowadzić nowego życia bez uporządkowania starych spraw – ale z mnogością wątków Emma Scott dobrze sobie radzi. Jest w stanie zaangażować odbiorczynie w fabułę i przekonać do śledzenia wyborów postaci – chociaż wyraźnie widać kierunek jej wysiłków twórczych, nie przekreśla to przyjemności czytania dla rozrywki.
niedziela, 11 sierpnia 2024
Magdalena Koźlicka: Ciekawe, co robią strażacy i strażaczki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Z pracy
"Ciekawe, co robią strażacy i strażaczki" to zapowiedź obrazkowej serii, która może nieźle się sprawdzić jako lektura dla najmłodszych odbiorców. Magdalena Koźlicka sprawdza, jak wyglądają zajęcia w straży pożarnej - czym błyskawicznie przekona do siebie dzieci (które przecież uwielbiają takie zawody i chętnie dowiadują się czegoś w tym zakresie). Kartonowy i wielkoformatowy picture book to zestaw tematycznych rozkładówek związanych ze strażackimi wyzwaniami. Na początek - przekrój przez jednostkę państwowej straży pożarnej. Wiele pomieszczeń, w każdym coś interesującego i dodatkowo też coś, co nie pasuje do całości - warto zatem wysilić umysł i poćwiczyć logiczne myślenie. Nietypowa wyszukiwanka wybija natychmiast z procesu zdobywania wiadomości - tu trzeba się wykazać wyobraźnią i pomysłowością. Każda rozkładówka to także tekstowy akapit wyjaśniający jakiś aspekt z codzienności strażaków. Dodatkowo pojawiają się tu infografiki: na przykład prezentacja ubrania strażaka, zestaw ćwiczeń wykonywanych przez pracowników straży pożarnej albo historyczne i obecne metody gaszenia pożarów. Wiele stron przedstawia tutaj sceny z akcji - strażacy nie biorą udziału wyłącznie w gaszeniu pożarów: szukają ludzi w zawalonych budynkach, pomagają kotom zejść z drzewa, usuwają gniazda szerszeni, zabezpieczają ulice podczas wycieków z cysterny... pojawiają się w bardzo różnych akcjach i zawsze są potrzebni - bez nich trudno sobie wyobrazić wiele akcji ratunkowych. Tak przygotowany tomik pozwala dokładnie przyjrzeć się specyfice zawodu. Autorka koncentruje się na kolejnych rodzajach zajęć i zadań, przedstawia czytelnikom urozmaicone czynności, nie tylko po to, żeby uświadomić, jak ważny jest to zawód - ale też, żeby zmusić do ciągłego skupienia i sprawdzania kolejnych rozkładówek. Oczywiście każda z nich skrywa w sobie zadanie dla najmłodszych, tak, żeby istniała jeszcze dodatkowa poza ciekawością motywacja do przyglądania się kolorowym stronom. "Ciekawe, co robią strażacy i strażaczki" to książka atrakcyjna dla najmłodszych przez interaktywny charakter i przez ujawnianie kulis pracy intrygującego dla dzieci zawodu. Magdalena Koźlicka zwraca uwagę na zadania strażaków inne niż stereotypowe - uświadamia maluchom, że nie tylko do gaszenia pożarów wzywa się takie służby. Tomik pozwala zatem zdobywać wiedzę, ale też dobrze się bawić przy oglądaniu kolejnych stron i odkrywaniu treści w nich zawartych. Magdalena Koźlicka wie, jak przykuć uwagę dzieci, a jednocześnie nie infantylizuje obrazków, sprawia, że wypadają dość poważnie - chociaż i tak bajkowo - i tym do siebie może przekonać. Tak przygotowana opowieść o przedstawicielach jednego zawodu zaowocuje rozbudzeniem ciekawości dzieci, więc można tylko czekać na kolejne propozycje w cyklu. Ważne jest tu podejście do tematu - pogłębione, wykorzystujące codzienne i niecodzienne wydarzenia. Można tu ćwiczyć spostrzegawczość i logiczne myślenie, można się dobrze bawić przy śledzeniu zajęć bohaterów tomiku, a czasami uruchomić swoją wiedzę i odpowiadać na pytania zadawane przez autorkę. Z taką książką nie ma mowy o nudzie.
Z pracy
"Ciekawe, co robią strażacy i strażaczki" to zapowiedź obrazkowej serii, która może nieźle się sprawdzić jako lektura dla najmłodszych odbiorców. Magdalena Koźlicka sprawdza, jak wyglądają zajęcia w straży pożarnej - czym błyskawicznie przekona do siebie dzieci (które przecież uwielbiają takie zawody i chętnie dowiadują się czegoś w tym zakresie). Kartonowy i wielkoformatowy picture book to zestaw tematycznych rozkładówek związanych ze strażackimi wyzwaniami. Na początek - przekrój przez jednostkę państwowej straży pożarnej. Wiele pomieszczeń, w każdym coś interesującego i dodatkowo też coś, co nie pasuje do całości - warto zatem wysilić umysł i poćwiczyć logiczne myślenie. Nietypowa wyszukiwanka wybija natychmiast z procesu zdobywania wiadomości - tu trzeba się wykazać wyobraźnią i pomysłowością. Każda rozkładówka to także tekstowy akapit wyjaśniający jakiś aspekt z codzienności strażaków. Dodatkowo pojawiają się tu infografiki: na przykład prezentacja ubrania strażaka, zestaw ćwiczeń wykonywanych przez pracowników straży pożarnej albo historyczne i obecne metody gaszenia pożarów. Wiele stron przedstawia tutaj sceny z akcji - strażacy nie biorą udziału wyłącznie w gaszeniu pożarów: szukają ludzi w zawalonych budynkach, pomagają kotom zejść z drzewa, usuwają gniazda szerszeni, zabezpieczają ulice podczas wycieków z cysterny... pojawiają się w bardzo różnych akcjach i zawsze są potrzebni - bez nich trudno sobie wyobrazić wiele akcji ratunkowych. Tak przygotowany tomik pozwala dokładnie przyjrzeć się specyfice zawodu. Autorka koncentruje się na kolejnych rodzajach zajęć i zadań, przedstawia czytelnikom urozmaicone czynności, nie tylko po to, żeby uświadomić, jak ważny jest to zawód - ale też, żeby zmusić do ciągłego skupienia i sprawdzania kolejnych rozkładówek. Oczywiście każda z nich skrywa w sobie zadanie dla najmłodszych, tak, żeby istniała jeszcze dodatkowa poza ciekawością motywacja do przyglądania się kolorowym stronom. "Ciekawe, co robią strażacy i strażaczki" to książka atrakcyjna dla najmłodszych przez interaktywny charakter i przez ujawnianie kulis pracy intrygującego dla dzieci zawodu. Magdalena Koźlicka zwraca uwagę na zadania strażaków inne niż stereotypowe - uświadamia maluchom, że nie tylko do gaszenia pożarów wzywa się takie służby. Tomik pozwala zatem zdobywać wiedzę, ale też dobrze się bawić przy oglądaniu kolejnych stron i odkrywaniu treści w nich zawartych. Magdalena Koźlicka wie, jak przykuć uwagę dzieci, a jednocześnie nie infantylizuje obrazków, sprawia, że wypadają dość poważnie - chociaż i tak bajkowo - i tym do siebie może przekonać. Tak przygotowana opowieść o przedstawicielach jednego zawodu zaowocuje rozbudzeniem ciekawości dzieci, więc można tylko czekać na kolejne propozycje w cyklu. Ważne jest tu podejście do tematu - pogłębione, wykorzystujące codzienne i niecodzienne wydarzenia. Można tu ćwiczyć spostrzegawczość i logiczne myślenie, można się dobrze bawić przy śledzeniu zajęć bohaterów tomiku, a czasami uruchomić swoją wiedzę i odpowiadać na pytania zadawane przez autorkę. Z taką książką nie ma mowy o nudzie.
Mój pierwszy zegar
Harperkids, Warszawa 2024.
Godziny
Ta publikacja powraca na rynek i nic dziwnego - powinna znaleźć się w rękach każdego malucha. Oswaja bowiem z odczytywaniem czasu na zegarze i przyzwyczaja do ustalania zasad czy codziennych obowiązków. Cieszy już sam pomysł na budowę tomiku. Podwójnie otwierana okładka mieści w sobie zegar ze wskazówkami (ten sam, który widać bez otwierania książki). Ten zegar będzie bocznym marginesem dla każdej kolejnej rozkładówki prezentującej przygody przedszkolaków-zwierzątek. Karol, Żaneta, Sylwia i Tomek mają swoje codzienne zadania - w zależności od pory muszą zajmować się różnymi rzeczami, a dotyczyć to będzie także odbiorców - skoro łączy ich z bohaterami przedszkolne doświadczenie. Na każdej stronie dzieci mają obrazki dotyczące zachowań postaci, a do tego małe zegary z określoną konkretną godziną. Trzeba tak ustawić wskazówki na dużym i interaktywnym zegarze, żeby pokazywały dokładnie tę godzinę, która ilustruje sytuację. Dzięki temu dzieci będą sobie utrwalać wiadomości - nie tylko te związane z odczytywaniem czasu z tradycyjnych cyferblatów, ale też - te wiążące się z rozkładem dnia i jego stałymi punktami. Rano trzeba się wybrać do przedszkola, później - zdecydować się na rodzaj transportu. W przedszkolu każdy ma swoje zajęcia, a po obiedzie czeka ich wspólna zabawa. W domu także jest coś do zrobienia: za każdym razem autorzy książeczki skupiają się na tym, żeby podać proste informacje, jednozdaniowe komentarze do tego, co robią bohaterowie - jednak jeśli ktoś będzie oglądać książeczkę z dzieckiem, może zadawać dodatkowe pytania, albo włączać do narracji nawiązania do zadań maluchów. Można ten tomik opowiadać na wiele różnych sposobów, nie zajmować się wyłącznie tym, co napisane. Zwłaszcza że komputerowe proste grafiki zachęcają do rozmów o życiu bohaterów. Zresztą tutaj nie da się poprzestać na klasycznej lekturze: zegar ze wskazówkami czeka na to, żeby się nim pobawić i poustawiać wskazówki - to także ćwiczenie sprawności manualnej. A i oryginalne rozwiązanie, rzadko spotykane w książeczkach dla najmłodszych - zamieniające tomik w zabawkę, która może cieszyć dziecko dość długo. Warto pamiętać, że da się też wykorzystywać zegar z książeczki jako sposób na wyznaczanie odbiorcom konkretnych pór: każdy ma własne zajęcia i zadania, w których czas odgrywa ważną rolę.
Oswajanie najmłodszych z odczytywaniem czasu na zegarach to w tym wypadku zabawna przygoda - możliwość spotkania się z kolejnymi atrakcyjnymi z perspektywy kilkulatka postaciami. Zwierzęta są tu naiwne, zawsze uśmiechnięte i wyraźnie przejęte życiem przedszkolnym. Odbiorcy w tym odkryją sporo własnych doświadczeń, więc tym chętniej będą próbować swoich sił w odczytywaniu czasu. "Mój pierwszy zegar" to publikacja kartonowa i przyciągająca uwagę - ważna w procesie rozwoju dziecka. Dobrze wymyślona, przyjemna dla odbiorców w każdym aspekcie. Warto po nią sięgnąć, żeby przyzwyczajać dzieci do rutyny, codziennego harmonogramu i do poznawania godzin.
Godziny
Ta publikacja powraca na rynek i nic dziwnego - powinna znaleźć się w rękach każdego malucha. Oswaja bowiem z odczytywaniem czasu na zegarze i przyzwyczaja do ustalania zasad czy codziennych obowiązków. Cieszy już sam pomysł na budowę tomiku. Podwójnie otwierana okładka mieści w sobie zegar ze wskazówkami (ten sam, który widać bez otwierania książki). Ten zegar będzie bocznym marginesem dla każdej kolejnej rozkładówki prezentującej przygody przedszkolaków-zwierzątek. Karol, Żaneta, Sylwia i Tomek mają swoje codzienne zadania - w zależności od pory muszą zajmować się różnymi rzeczami, a dotyczyć to będzie także odbiorców - skoro łączy ich z bohaterami przedszkolne doświadczenie. Na każdej stronie dzieci mają obrazki dotyczące zachowań postaci, a do tego małe zegary z określoną konkretną godziną. Trzeba tak ustawić wskazówki na dużym i interaktywnym zegarze, żeby pokazywały dokładnie tę godzinę, która ilustruje sytuację. Dzięki temu dzieci będą sobie utrwalać wiadomości - nie tylko te związane z odczytywaniem czasu z tradycyjnych cyferblatów, ale też - te wiążące się z rozkładem dnia i jego stałymi punktami. Rano trzeba się wybrać do przedszkola, później - zdecydować się na rodzaj transportu. W przedszkolu każdy ma swoje zajęcia, a po obiedzie czeka ich wspólna zabawa. W domu także jest coś do zrobienia: za każdym razem autorzy książeczki skupiają się na tym, żeby podać proste informacje, jednozdaniowe komentarze do tego, co robią bohaterowie - jednak jeśli ktoś będzie oglądać książeczkę z dzieckiem, może zadawać dodatkowe pytania, albo włączać do narracji nawiązania do zadań maluchów. Można ten tomik opowiadać na wiele różnych sposobów, nie zajmować się wyłącznie tym, co napisane. Zwłaszcza że komputerowe proste grafiki zachęcają do rozmów o życiu bohaterów. Zresztą tutaj nie da się poprzestać na klasycznej lekturze: zegar ze wskazówkami czeka na to, żeby się nim pobawić i poustawiać wskazówki - to także ćwiczenie sprawności manualnej. A i oryginalne rozwiązanie, rzadko spotykane w książeczkach dla najmłodszych - zamieniające tomik w zabawkę, która może cieszyć dziecko dość długo. Warto pamiętać, że da się też wykorzystywać zegar z książeczki jako sposób na wyznaczanie odbiorcom konkretnych pór: każdy ma własne zajęcia i zadania, w których czas odgrywa ważną rolę.
Oswajanie najmłodszych z odczytywaniem czasu na zegarach to w tym wypadku zabawna przygoda - możliwość spotkania się z kolejnymi atrakcyjnymi z perspektywy kilkulatka postaciami. Zwierzęta są tu naiwne, zawsze uśmiechnięte i wyraźnie przejęte życiem przedszkolnym. Odbiorcy w tym odkryją sporo własnych doświadczeń, więc tym chętniej będą próbować swoich sił w odczytywaniu czasu. "Mój pierwszy zegar" to publikacja kartonowa i przyciągająca uwagę - ważna w procesie rozwoju dziecka. Dobrze wymyślona, przyjemna dla odbiorców w każdym aspekcie. Warto po nią sięgnąć, żeby przyzwyczajać dzieci do rutyny, codziennego harmonogramu i do poznawania godzin.
sobota, 10 sierpnia 2024
Elise Gravel i Mykaell Blais: Błękit? Róż? Ty i już! Ważne pytania o płeć i bycie sobą
Dwie Siostry, Warszawa 2024.
Podziały
Elise Gravel zamierza (a pomaga jej Mykaell Blais) opowiedzieć dzieciom o tym, że wszyscy mogą zajmować się tym, na co mają ochotę, nie muszą przejmować się stereotypowymi podziałami. Wybiera - jak zwykle - bardzo proste i przekonujące obrazki i dające do myślenia podpisy, pytania kierowane do odbiorców. To dzięki tym pytaniom dzieci mogą się zastanowić, czy wymieniane motywy są przypisane wyłącznie do jednej płci, czy też może po nie sięgać każdy, kto ma ochotę, czy są jakieś odgórnie ustalane (i przez kogo) zasady, że tylko chłopcy mogą bawić się dinozaurami a tylko dziewczynki mogą bać się pająków). Przypomina, że wszelkie tego rodzaju sztuczne i odgórne ustalenia mogą niepotrzebnie wpływać na samopoczucie odbiorców - a przecież nikt nie powinien czuć się źle z powodu robienia czegoś, co lubi. To umożliwia płynne przejście do tematu tożsamości płciowej i zaimków stosowanych wobec siebie przez każdego, kto określa się w sposób niezgodny z płcią biologiczną. Zagadnienie to bywa trudne nawet dla dorosłych, tymczasem Elise Gravel radzi sobie z przedstawieniem go najmłodszym odbiorcom w sposób bardzo prosty i naturalny - nie ma tu nic dziwnego czy budzącego wątpliwości. Wszystko bazuje na refleksjach samych odbiorców - ale autorka naprowadza ich na właściwe odpowiedzi swoimi pytaniami. Takie zabiegi pozwalają przyswoić sobie prezentowane wiadomości i potraktować je jako coś zupełnie zwyczajnego. Można kochać kogo się chce, można wybrać zawód, jaki się chce - i budować taką rodzinę, jakiej się potrzebuje. W takich sferach nie powinny się pojawiać żadne odgórne ustalenia - każdy może kształtować swoją egzystencję według własnych upodobań i nie oglądać się na zewnętrzne zasady.
"Błękit? Róż? Ty i już. Ważne pytania o płeć i bycie sobą" to picture book utrzymany w tonie i kolorystyce w stylu poprzednich książek tej autorki pojawiających się na rynku. Elise Gravel tym razem jednak rezygnuje z bezkształtnych stworków zamiast ludzi: nie ucieka już przed przedstawianiem człowieka (i to przeważnie w grupie innych), ale dalej stawia na różnorodność, proste kształty, wyraźne kontury i kolory. Wszystko po to, żeby nie przytłaczać dzieci koniecznością zastanawiania się nad przesłaniami w grafice - sam tekst dostarcza materiału do przemyśleń, nie trzeba jeszcze dodatkowo komplikować opowieści przez obrazki. Autorka wie, jak poprowadzić narrację - graficzną i tekstową - żeby przekazać dzieciom to, co najważniejsze. Znowu edukacja w zakresie płciowości, tożsamości płciowej i podziałów w społeczeństwie przechodzi w zabawę - liczy się przyjemność z lektury i odkrywanie ważnych przesłań. Elise Gravel przedstawia wiadomości tak, by nie dało się z nimi polemizować, przekazuje dzieciom wizję świata, w którym każdy może cieszyć się tym, jaki jest - bez konieczności dopasowywania się do wymogów innych ludzi. Jest to tomik potrzebny i ładnie ujmujący wszystko to, co dzisiaj jeszcze stanowi często przedmiot burzliwych dyskusji.
Podziały
Elise Gravel zamierza (a pomaga jej Mykaell Blais) opowiedzieć dzieciom o tym, że wszyscy mogą zajmować się tym, na co mają ochotę, nie muszą przejmować się stereotypowymi podziałami. Wybiera - jak zwykle - bardzo proste i przekonujące obrazki i dające do myślenia podpisy, pytania kierowane do odbiorców. To dzięki tym pytaniom dzieci mogą się zastanowić, czy wymieniane motywy są przypisane wyłącznie do jednej płci, czy też może po nie sięgać każdy, kto ma ochotę, czy są jakieś odgórnie ustalane (i przez kogo) zasady, że tylko chłopcy mogą bawić się dinozaurami a tylko dziewczynki mogą bać się pająków). Przypomina, że wszelkie tego rodzaju sztuczne i odgórne ustalenia mogą niepotrzebnie wpływać na samopoczucie odbiorców - a przecież nikt nie powinien czuć się źle z powodu robienia czegoś, co lubi. To umożliwia płynne przejście do tematu tożsamości płciowej i zaimków stosowanych wobec siebie przez każdego, kto określa się w sposób niezgodny z płcią biologiczną. Zagadnienie to bywa trudne nawet dla dorosłych, tymczasem Elise Gravel radzi sobie z przedstawieniem go najmłodszym odbiorcom w sposób bardzo prosty i naturalny - nie ma tu nic dziwnego czy budzącego wątpliwości. Wszystko bazuje na refleksjach samych odbiorców - ale autorka naprowadza ich na właściwe odpowiedzi swoimi pytaniami. Takie zabiegi pozwalają przyswoić sobie prezentowane wiadomości i potraktować je jako coś zupełnie zwyczajnego. Można kochać kogo się chce, można wybrać zawód, jaki się chce - i budować taką rodzinę, jakiej się potrzebuje. W takich sferach nie powinny się pojawiać żadne odgórne ustalenia - każdy może kształtować swoją egzystencję według własnych upodobań i nie oglądać się na zewnętrzne zasady.
"Błękit? Róż? Ty i już. Ważne pytania o płeć i bycie sobą" to picture book utrzymany w tonie i kolorystyce w stylu poprzednich książek tej autorki pojawiających się na rynku. Elise Gravel tym razem jednak rezygnuje z bezkształtnych stworków zamiast ludzi: nie ucieka już przed przedstawianiem człowieka (i to przeważnie w grupie innych), ale dalej stawia na różnorodność, proste kształty, wyraźne kontury i kolory. Wszystko po to, żeby nie przytłaczać dzieci koniecznością zastanawiania się nad przesłaniami w grafice - sam tekst dostarcza materiału do przemyśleń, nie trzeba jeszcze dodatkowo komplikować opowieści przez obrazki. Autorka wie, jak poprowadzić narrację - graficzną i tekstową - żeby przekazać dzieciom to, co najważniejsze. Znowu edukacja w zakresie płciowości, tożsamości płciowej i podziałów w społeczeństwie przechodzi w zabawę - liczy się przyjemność z lektury i odkrywanie ważnych przesłań. Elise Gravel przedstawia wiadomości tak, by nie dało się z nimi polemizować, przekazuje dzieciom wizję świata, w którym każdy może cieszyć się tym, jaki jest - bez konieczności dopasowywania się do wymogów innych ludzi. Jest to tomik potrzebny i ładnie ujmujący wszystko to, co dzisiaj jeszcze stanowi często przedmiot burzliwych dyskusji.
piątek, 9 sierpnia 2024
J. P. O'Connell: Hotel Portofino
Marginesy, Warszawa 2024.
Śledztwo
J. P. O'Connell stawia na obyczajowość przełamywaną kryminałem i na mnogość postaci, które zacierają oś fabularną interpersonalnymi relacjami. Dla autora "Hotelu Portofino" rzeczywiście bardziej liczą się charaktery niż intryga - i nie jest to zarzut, po prostu taką metodę prowadzenia narracji wybiera i przekonuje do niej odbiorców. Do włoskiego - nowego - hotelu ściągają goście. Ci goście byli wcześniej uwikłani w różne, zazębiające się scenariusze - po to, żeby przeszłość upominała się o nich równie silnie jak teraźniejszość. Przeszłość odzywa się za sprawą mocnych uczuć, nie wiadomo czy już wygasłych, czy jeszcze możliwych do rozpalenia - z kolei teraźniejszość funkcjonuje przez politykę. Jest tu motyw faszyzmu i chociaż w tle powraca Mussolini, historia nabiera dość uniwersalnego wymiaru - przez co staje się bardziej przerażająca. Autor wybiera intrygę kryminalną, która pozwoli mu na uważniejsze przyglądanie się postaciom - przecież trzeba zastanowić się nad tym, kto nie jest godny zaufania.
Bardzo mocno autor zajmuje się kreśleniem wzajemnych zależności między gośćmi i personelem hotelu - tutaj nie ma miejsca na obojętność czy profesjonalizm w kontaktach, nie gdy odniesienia do wspólnych doświadczeń rodzi podejrzenie o silne - nawet jeśli skrywane - emocje. Mnóstwo wątków splatających się ze sobą, mnóstwo tematów, także tych społecznych - i barwna narracja, która odmalowuje między innymi obyczajowość pierwszej połowy XX wieku. Bardzo dużo akcji przenosi się do dialogów, ale też i O'Connell bez przerwy zmusza postacie do konfrontacji, styka ze sobą tych, którzy nie powinni się spotykać, a spędzanie czasu w hotelu przestaje kojarzyć się z sielanką. Nie wszyscy mogą znaleźć tu ukojenie, zwłaszcza kiedy muszą borykać się z niewypowiedzianymi oskarżeniami lub zarzutami. Bohaterowie rzadko kiedy zasługują na zaufanie, ale też czytelnicy szybko przyzwyczajają się do tego, że każdy ma swoje sekrety i nie chce się nimi dzielić z innymi. Czytelnicy są w uprzywilejowanej sytuacji - w końcu dowiadują się tego, o czym nie mogą wiedzieć ludzie z orbity bohaterów. Co ważne, w tej powieści nie liczy się samo śledztwo - jest ono fragmentem fabuły, ale wcale nie najważniejszym. Atmosfera buduje się tutaj w relacjach. To rozwiązanie może rozbudzać ciekawość odbiorców - sprawia, że zmienia się rozkład akcentów w powieści i spaja ją. O'Connell porusza sporo wątków - realizuje wiele odniesień do pozaliterackiej rzeczywistości, ale oprócz manifestów społecznych i politycznych funduje czytelnikom też cały przegląd osobowości. Bogata galeria postaci to coś, co może zaintrygować odbiorców bardziej nawet niż akcja. Autor decyduje się na dość gęstą opowieść, ale żeby nie zarzucać czytelników słowami - wybiera krótkie opisy i rozbudowane dialogi, co nadaje powietrza samej relacji.
Jest to powieść w starym stylu, intrygująca i wciągająca, wielowątkowa i wielobarwna. J. P. O'Connell zapewnia mnóstwo wrażeń, bo wikła swoich bohaterów we wzajemne zależności oparte na różnych motywach - żeby powiedzieć jak najwięcej o otaczających ich świecie.
Śledztwo
J. P. O'Connell stawia na obyczajowość przełamywaną kryminałem i na mnogość postaci, które zacierają oś fabularną interpersonalnymi relacjami. Dla autora "Hotelu Portofino" rzeczywiście bardziej liczą się charaktery niż intryga - i nie jest to zarzut, po prostu taką metodę prowadzenia narracji wybiera i przekonuje do niej odbiorców. Do włoskiego - nowego - hotelu ściągają goście. Ci goście byli wcześniej uwikłani w różne, zazębiające się scenariusze - po to, żeby przeszłość upominała się o nich równie silnie jak teraźniejszość. Przeszłość odzywa się za sprawą mocnych uczuć, nie wiadomo czy już wygasłych, czy jeszcze możliwych do rozpalenia - z kolei teraźniejszość funkcjonuje przez politykę. Jest tu motyw faszyzmu i chociaż w tle powraca Mussolini, historia nabiera dość uniwersalnego wymiaru - przez co staje się bardziej przerażająca. Autor wybiera intrygę kryminalną, która pozwoli mu na uważniejsze przyglądanie się postaciom - przecież trzeba zastanowić się nad tym, kto nie jest godny zaufania.
Bardzo mocno autor zajmuje się kreśleniem wzajemnych zależności między gośćmi i personelem hotelu - tutaj nie ma miejsca na obojętność czy profesjonalizm w kontaktach, nie gdy odniesienia do wspólnych doświadczeń rodzi podejrzenie o silne - nawet jeśli skrywane - emocje. Mnóstwo wątków splatających się ze sobą, mnóstwo tematów, także tych społecznych - i barwna narracja, która odmalowuje między innymi obyczajowość pierwszej połowy XX wieku. Bardzo dużo akcji przenosi się do dialogów, ale też i O'Connell bez przerwy zmusza postacie do konfrontacji, styka ze sobą tych, którzy nie powinni się spotykać, a spędzanie czasu w hotelu przestaje kojarzyć się z sielanką. Nie wszyscy mogą znaleźć tu ukojenie, zwłaszcza kiedy muszą borykać się z niewypowiedzianymi oskarżeniami lub zarzutami. Bohaterowie rzadko kiedy zasługują na zaufanie, ale też czytelnicy szybko przyzwyczajają się do tego, że każdy ma swoje sekrety i nie chce się nimi dzielić z innymi. Czytelnicy są w uprzywilejowanej sytuacji - w końcu dowiadują się tego, o czym nie mogą wiedzieć ludzie z orbity bohaterów. Co ważne, w tej powieści nie liczy się samo śledztwo - jest ono fragmentem fabuły, ale wcale nie najważniejszym. Atmosfera buduje się tutaj w relacjach. To rozwiązanie może rozbudzać ciekawość odbiorców - sprawia, że zmienia się rozkład akcentów w powieści i spaja ją. O'Connell porusza sporo wątków - realizuje wiele odniesień do pozaliterackiej rzeczywistości, ale oprócz manifestów społecznych i politycznych funduje czytelnikom też cały przegląd osobowości. Bogata galeria postaci to coś, co może zaintrygować odbiorców bardziej nawet niż akcja. Autor decyduje się na dość gęstą opowieść, ale żeby nie zarzucać czytelników słowami - wybiera krótkie opisy i rozbudowane dialogi, co nadaje powietrza samej relacji.
Jest to powieść w starym stylu, intrygująca i wciągająca, wielowątkowa i wielobarwna. J. P. O'Connell zapewnia mnóstwo wrażeń, bo wikła swoich bohaterów we wzajemne zależności oparte na różnych motywach - żeby powiedzieć jak najwięcej o otaczających ich świecie.
czwartek, 8 sierpnia 2024
Agnieszka Rautman-Szczepańska: Formuła Elli
Harperkids, Warszawa 2024.
Czystość
Nie pierwszy raz pojawia się na rynku historia o kimś, kto jest inny - wyróżnia się z rzeczywistości i musi uciekać przed tymi, którzy strzegą czystości gatunku. Ella ma w sobie trochę genów elfa - po mamie. A to oznacza, że nie może się czuć bezpiecznie, jako odmieniec powinna trafić do Ich Świata - miejsca, do którego zsyłani są wszyscy reprezentujący hybrydy. Dba o to pani premier, która starannie skrywa własny sekret. Mama Elli nie żyje - dziewczyna mieszka z tatą i ciotką i nie wie jeszcze, o co chodzi z jej tożsamością. Pamięta jedynie kołysankę nuconą przez mamę. I wie, że w niektórych chwilach, w momentach większej ekscytacji, jej włosy zaczynają iskrzyć. Jeśli dziewczyna nie będzie panować nad emocjami, to właśnie ta cecha może ją zdradzić. Nie brakuje przecież takich, którzy tropią odmieńców i chcą wysłać ich do więzienia. Pewnego dnia zresztą przychodzą po samą Ellę - tyle że dziewczyna uprzedzona przez kolejnego odmieńca, człowieka-ważkę, wymyka się z domu. Podąża za głosem serca - żeby uciec prześladowcom, ale też żeby dowiedzieć się czegoś o sobie i poznać rzeczywistość mamy. Stopniowo dojrzewa: dowiaduje się, kim naprawdę jest i przekonuje się, że podziały nie mają sensu. Ale żeby zaprowadzić nowe porządki w świecie, trzeba czegoś więcej niż nadziei dziewczynki. "Formuła Elli" jest zatem klasyczną powieścią drogi - fantastyką opartą na motywie inności. Agnieszka Rautman-Szczepańska postawiła tutaj na bardzo czytelne dla wszystkich przesłanie, na informację, która musi dotrzeć do wszystkich czytelników: nikogo nie wolno dyskryminować, odrzucać czy piętnować za to, kim jest. Nie da się stworzyć świata tylko dla wybranych, każde tego typu dążenia są z góry skazane na niepowodzenie - a dodatkowo wymuszają działania, które tylko umocnią "wrogów".
To, co autorka chce przekazać odbiorcom, jest bardzo czytelne i oczywiste od pierwszych słów. Jednak towarzyszyć bohaterce można choćby dlatego, żeby dowiedzieć się, jak to jest poznawać siebie - zdobywać drobne informacje od kompletnie obcych istot i wychwytywać w tych danych ślady własnych nieuświadamianych przeżyć. Autorka stawia na baśniowość, decyduje się na zderzenie dwóch rzeczywistości - jedna, polityczna, dotyczy pozornie normalnego życia. Druga zapełniona jest przez stworzenia wyobraźniowe, zakorzenione w baśniach, legendach i wierzeniach - i to właśnie tu można się poczuć swojsko i przyjemnie. Rautman-Szczepańska odwołuje się do motywów istniejących w literaturze czwartej od dawna, proponuje ich zestawianie po to, żeby przedstawić przepis na sukces w dążeniu do wolności. Jest to książka szybka i lekka, w sam raz dla tych dzieci, które już nauczyły się czytać i potrzebują nieco większych wyzwań niż szkolne czytanki - wprowadza w specyfikę gatunku i umożliwia refleksję na temat bycia sobą. Własna tożsamość w połączeniu z barwnymi przygodami z Ich Świata, zagrożenia i przyjaźnie - to wszystko zostało tu przygotowane tak, żeby zapewnić odbiorcom sporo emocji.
Czystość
Nie pierwszy raz pojawia się na rynku historia o kimś, kto jest inny - wyróżnia się z rzeczywistości i musi uciekać przed tymi, którzy strzegą czystości gatunku. Ella ma w sobie trochę genów elfa - po mamie. A to oznacza, że nie może się czuć bezpiecznie, jako odmieniec powinna trafić do Ich Świata - miejsca, do którego zsyłani są wszyscy reprezentujący hybrydy. Dba o to pani premier, która starannie skrywa własny sekret. Mama Elli nie żyje - dziewczyna mieszka z tatą i ciotką i nie wie jeszcze, o co chodzi z jej tożsamością. Pamięta jedynie kołysankę nuconą przez mamę. I wie, że w niektórych chwilach, w momentach większej ekscytacji, jej włosy zaczynają iskrzyć. Jeśli dziewczyna nie będzie panować nad emocjami, to właśnie ta cecha może ją zdradzić. Nie brakuje przecież takich, którzy tropią odmieńców i chcą wysłać ich do więzienia. Pewnego dnia zresztą przychodzą po samą Ellę - tyle że dziewczyna uprzedzona przez kolejnego odmieńca, człowieka-ważkę, wymyka się z domu. Podąża za głosem serca - żeby uciec prześladowcom, ale też żeby dowiedzieć się czegoś o sobie i poznać rzeczywistość mamy. Stopniowo dojrzewa: dowiaduje się, kim naprawdę jest i przekonuje się, że podziały nie mają sensu. Ale żeby zaprowadzić nowe porządki w świecie, trzeba czegoś więcej niż nadziei dziewczynki. "Formuła Elli" jest zatem klasyczną powieścią drogi - fantastyką opartą na motywie inności. Agnieszka Rautman-Szczepańska postawiła tutaj na bardzo czytelne dla wszystkich przesłanie, na informację, która musi dotrzeć do wszystkich czytelników: nikogo nie wolno dyskryminować, odrzucać czy piętnować za to, kim jest. Nie da się stworzyć świata tylko dla wybranych, każde tego typu dążenia są z góry skazane na niepowodzenie - a dodatkowo wymuszają działania, które tylko umocnią "wrogów".
To, co autorka chce przekazać odbiorcom, jest bardzo czytelne i oczywiste od pierwszych słów. Jednak towarzyszyć bohaterce można choćby dlatego, żeby dowiedzieć się, jak to jest poznawać siebie - zdobywać drobne informacje od kompletnie obcych istot i wychwytywać w tych danych ślady własnych nieuświadamianych przeżyć. Autorka stawia na baśniowość, decyduje się na zderzenie dwóch rzeczywistości - jedna, polityczna, dotyczy pozornie normalnego życia. Druga zapełniona jest przez stworzenia wyobraźniowe, zakorzenione w baśniach, legendach i wierzeniach - i to właśnie tu można się poczuć swojsko i przyjemnie. Rautman-Szczepańska odwołuje się do motywów istniejących w literaturze czwartej od dawna, proponuje ich zestawianie po to, żeby przedstawić przepis na sukces w dążeniu do wolności. Jest to książka szybka i lekka, w sam raz dla tych dzieci, które już nauczyły się czytać i potrzebują nieco większych wyzwań niż szkolne czytanki - wprowadza w specyfikę gatunku i umożliwia refleksję na temat bycia sobą. Własna tożsamość w połączeniu z barwnymi przygodami z Ich Świata, zagrożenia i przyjaźnie - to wszystko zostało tu przygotowane tak, żeby zapewnić odbiorcom sporo emocji.
środa, 7 sierpnia 2024
Krzysztof Lubczyński: Paryż. Przewodnik literacko-historyczny
Iskry, Warszawa 2024.
Spacer
Literatura i historia - to dwa elementy, które splatają się w gawędziarsko-przewodnikowej opowieści Krzysztofa Lubczyńskiego. Autor zabiera odbiorców na przechadzki po Paryżu - dzieli się swoimi fascynacjami i obserwacjami, a także ogromną wiedzą. Pozwala na poznawanie kultury i obyczajowości, wytycza ścieżki i proponuje tematyczne wędrówki tak, żeby nie tracić czasu (zdarza mu się napisać, że na jakiejś uliczce nie ma nic ciekawego do obejrzenia, a czasami zachęca do tego, żeby zejść z oficjalnej turystycznej trasy i odkryć coś interesującego). Za każdym razem dzieli się wiedzą na temat tego, co działo się w przeszłości i tego, co zafunkcjonowało w wyobraźni literatów. Na równi z postaciami historycznymi przywołuje bohaterów literackich - bo nigdy nie wiadomo, co skusi turystów i odkrywców. Przy okazji też pokazuje, jak miejsca mogły inspirować artystów.
Jedyna wada tej książki to brak możliwości trafiania pod poszczególne adresy automatycznie - jeśli kogoś interesuje konkretne miejsce, będzie musiał i tak przejść z autorem cały rozdział, będzie musiał wiedzieć, o jakiej ulicy albo dzielnicy mowa, żeby dotrzeć tam, gdzie chce. Jednak większość czytelników będzie po prostu odbywać podróż literacką i dla nich to w najmniejszym stopniu nie jest komplikacja - liczyć się będzie możliwość wysłuchania ciekawych opowieści związanych z miejscami. Paryż jawi się dzięki temu jako miejsce wypełnione niezwykłymi budowlami, atrakcjami (nie tylko turystycznymi), zakątkami do odkrywania i - miejsce sentymentów. Bo każda trasa i każdy punkt kolejnych wypraw mogą stać się ulubionymi terenami odbiorców. Zwiedzanie Paryża z kimś, kto dzieli się swoimi fascynacjami, może być ciekawą przygodą - zwłaszcza czytelniczą. Jeśli ktoś ma zamiar wyruszyć śladami bohaterów literackich albo chce pooddychać historią, będzie usatysfakcjonowany, lektura dostarczy mu sporo wiadomości, ale też sporo wrażeń estetycznych. Nie ma tu zbyt wielu zdjęć, wydawnictwo stawia na tekst (który nie potrzebuje żadnych ozdobników, bo już sam w sobie jest wystarczająco atrakcyjny i gęsty, działa na wyobraźnię i funkcjonuje jak najlepszy album). Krzysztof Lubczyński potrafi opowiadać - robi to z dużą wprawą, przekona do siebie nawet tych odbiorców, którzy do Francji by się nie wybierali. Nagromadzenie wiadomości z różnych dziedzin cieszy - pozwala poszerzać horyzonty albo przypominać sobie ulubione lektury, nikogo nie zdziwi odruch sięgania na biblioteczne półki po odpowiednie książki, chociaż sam autor czasami komentuje przytaczane tytuły. To także znakomita odskocznia od blogowych wyznań quasi-podróżniczych - tu mniej liczą się osobiste wrażenia: one mogą być jedynie dodatkiem do intertekstów. Oczywiście subiektywny jest też wybór tematów - Krzysztof Lubczyński w książce "Paryż. Przewodnik literacko-historyczny" nie może przecież zaprezentować absolutnie wszystkich miejsc. Decyduje się na to, co według niego najbardziej przekona czytelników - i to rozwiązanie się sprawdza. Książka jest niezwykle przyjemna, pomaga w oswajaniu przestrzeni i w przypominaniu, jak tworzyć literackie przewodniki dzisiaj.
Spacer
Literatura i historia - to dwa elementy, które splatają się w gawędziarsko-przewodnikowej opowieści Krzysztofa Lubczyńskiego. Autor zabiera odbiorców na przechadzki po Paryżu - dzieli się swoimi fascynacjami i obserwacjami, a także ogromną wiedzą. Pozwala na poznawanie kultury i obyczajowości, wytycza ścieżki i proponuje tematyczne wędrówki tak, żeby nie tracić czasu (zdarza mu się napisać, że na jakiejś uliczce nie ma nic ciekawego do obejrzenia, a czasami zachęca do tego, żeby zejść z oficjalnej turystycznej trasy i odkryć coś interesującego). Za każdym razem dzieli się wiedzą na temat tego, co działo się w przeszłości i tego, co zafunkcjonowało w wyobraźni literatów. Na równi z postaciami historycznymi przywołuje bohaterów literackich - bo nigdy nie wiadomo, co skusi turystów i odkrywców. Przy okazji też pokazuje, jak miejsca mogły inspirować artystów.
Jedyna wada tej książki to brak możliwości trafiania pod poszczególne adresy automatycznie - jeśli kogoś interesuje konkretne miejsce, będzie musiał i tak przejść z autorem cały rozdział, będzie musiał wiedzieć, o jakiej ulicy albo dzielnicy mowa, żeby dotrzeć tam, gdzie chce. Jednak większość czytelników będzie po prostu odbywać podróż literacką i dla nich to w najmniejszym stopniu nie jest komplikacja - liczyć się będzie możliwość wysłuchania ciekawych opowieści związanych z miejscami. Paryż jawi się dzięki temu jako miejsce wypełnione niezwykłymi budowlami, atrakcjami (nie tylko turystycznymi), zakątkami do odkrywania i - miejsce sentymentów. Bo każda trasa i każdy punkt kolejnych wypraw mogą stać się ulubionymi terenami odbiorców. Zwiedzanie Paryża z kimś, kto dzieli się swoimi fascynacjami, może być ciekawą przygodą - zwłaszcza czytelniczą. Jeśli ktoś ma zamiar wyruszyć śladami bohaterów literackich albo chce pooddychać historią, będzie usatysfakcjonowany, lektura dostarczy mu sporo wiadomości, ale też sporo wrażeń estetycznych. Nie ma tu zbyt wielu zdjęć, wydawnictwo stawia na tekst (który nie potrzebuje żadnych ozdobników, bo już sam w sobie jest wystarczająco atrakcyjny i gęsty, działa na wyobraźnię i funkcjonuje jak najlepszy album). Krzysztof Lubczyński potrafi opowiadać - robi to z dużą wprawą, przekona do siebie nawet tych odbiorców, którzy do Francji by się nie wybierali. Nagromadzenie wiadomości z różnych dziedzin cieszy - pozwala poszerzać horyzonty albo przypominać sobie ulubione lektury, nikogo nie zdziwi odruch sięgania na biblioteczne półki po odpowiednie książki, chociaż sam autor czasami komentuje przytaczane tytuły. To także znakomita odskocznia od blogowych wyznań quasi-podróżniczych - tu mniej liczą się osobiste wrażenia: one mogą być jedynie dodatkiem do intertekstów. Oczywiście subiektywny jest też wybór tematów - Krzysztof Lubczyński w książce "Paryż. Przewodnik literacko-historyczny" nie może przecież zaprezentować absolutnie wszystkich miejsc. Decyduje się na to, co według niego najbardziej przekona czytelników - i to rozwiązanie się sprawdza. Książka jest niezwykle przyjemna, pomaga w oswajaniu przestrzeni i w przypominaniu, jak tworzyć literackie przewodniki dzisiaj.
wtorek, 6 sierpnia 2024
Michele Assarasakorn: Akcja Psiaki. Mindy uczy się dzielić
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Nowi ludzie
Chociaż seria komiksów Akcja PSIAKI ma przyciągać odbiorców z kręgu psiarzy (i tych, którzy szukają sposobu na zabawy ze zwierzętami, chociaż własnego zwierzęcia w domu trzymać nie mogą z różnych powodów), Michele Assarasakorn dba o to, żeby dostarczać dzieciom zestaw życiowych prawd i psychologicznych dylematów. W tomie "Mindy uczy się dzielić" skupia się na niechęci młodych ludzi do zmian, które nieuchronnie pojawiają się z nadejściem kogoś nowego. Mindy ma podwójny problem: z jednej strony do klasy dołącza nowa dziewczyna. Hazel jeździ na wózku i kocha psy. Jest bardzo miła, uprzejma i serdeczna, pozytywne nastawienie udziela się innym i przyjaciółki Mindy bardzo chętnie wciągnęłyby ją do Psiaków. Hazel nadaje się idealnie. Nie dogaduje się tylko z Mindy - bo też i Mindy nie ma ochoty na nową znajomość i dystansuje się od koleżanki. Przeraża ją myśl, że ktokolwiek miałby dołączyć do zgranej ekipy Psiaków (i nie bierze pod uwagę faktu, że już za chwilę zlecenia dla dziewczyn przerosną możliwości). To jeden kłopot. Drugi Mindy ma w domu. Do tej pory bohaterka mieszkała tylko z mamą, amatorką gier komputerowych. Jednak pewnego dnia spotyka podczas spaceru cudownego kota. Zachwyca się zwierzakiem i nie dostrzega jego właściciela. Tymczasem Michael wydaje się miłym facetem. Natychmiast zaczyna iskrzyć między nim i mamą Mindy - co nie podoba się dziewczynie. Nagle w domu pojawia się ktoś, kto burzy istniejący porządek i zyskuje z miejsca pozycję, jakiej nigdy nikt nie miał. Mindy widzi same wady takiego rozwiązania - nie dostrzega natomiast zalet. Nie widzi, że jej mama jest szczęśliwa, że tak gospodaruje czasem, żeby nie pozbawiać córki dotychczasowych wspólnych przyjemności. Chociaż chciałaby, żeby wszystko wróciło do stanu sprzed zmian, to niemożliwe - dziewczyna musi wsłuchać się we własne emocje i zrozumieć, co się dzieje. To pierwszy krok do unormowania sytuacji. Emocjonalne rozedrganie bohaterki autorka przedstawia z dużą wprawą, tak, że odbiorcy odnajdą się w obawach i zachowaniach Mindy. To bardzo potrzebna opowieść: nie chodzi tu wyłącznie o dogadywanie się w gronie rówieśników, o sztukę chodzenia na kompromisy czy o miłość do zwierząt - liczy się autoanaliza i stawianie czoła życiowym wyzwaniom. Oczywiście Michele Assarasakorn ozdabia swoją opowieść humorem - mnóstwo tu żartów w różnym stylu, zrozumiałych dla różnych grup odbiorców, scenki są wyraziste i przekonujące, a przy tym prawdziwe. Można się mimochodem dowiedzieć czegoś na temat kuchni koreańskiej - tego typu poboczne wątki urozmaicają fabułę i nadają jej atrakcyjności. Dzieje się tu dużo - wyprowadzanie psów schodzi na dalszy plan, ale nie znika z horyzontu, tak, żeby fani serii dostali swoją porcję przygód z czworonogami. Tym razem jednak autorka zwraca uwagę na relacje w grupie (bez względu na jej rodzaj). Wyciąga na światło dzienne głębokie lęki i sprawia, że odbiorcy mogą się zastanowić nad swoimi postawami i nad tym, ile tracą, kiedy zamykają się we własnych uprzedzeniach. Jest to książka cenna i powinna trafić do czytelników jak najszybciej.
Nowi ludzie
Chociaż seria komiksów Akcja PSIAKI ma przyciągać odbiorców z kręgu psiarzy (i tych, którzy szukają sposobu na zabawy ze zwierzętami, chociaż własnego zwierzęcia w domu trzymać nie mogą z różnych powodów), Michele Assarasakorn dba o to, żeby dostarczać dzieciom zestaw życiowych prawd i psychologicznych dylematów. W tomie "Mindy uczy się dzielić" skupia się na niechęci młodych ludzi do zmian, które nieuchronnie pojawiają się z nadejściem kogoś nowego. Mindy ma podwójny problem: z jednej strony do klasy dołącza nowa dziewczyna. Hazel jeździ na wózku i kocha psy. Jest bardzo miła, uprzejma i serdeczna, pozytywne nastawienie udziela się innym i przyjaciółki Mindy bardzo chętnie wciągnęłyby ją do Psiaków. Hazel nadaje się idealnie. Nie dogaduje się tylko z Mindy - bo też i Mindy nie ma ochoty na nową znajomość i dystansuje się od koleżanki. Przeraża ją myśl, że ktokolwiek miałby dołączyć do zgranej ekipy Psiaków (i nie bierze pod uwagę faktu, że już za chwilę zlecenia dla dziewczyn przerosną możliwości). To jeden kłopot. Drugi Mindy ma w domu. Do tej pory bohaterka mieszkała tylko z mamą, amatorką gier komputerowych. Jednak pewnego dnia spotyka podczas spaceru cudownego kota. Zachwyca się zwierzakiem i nie dostrzega jego właściciela. Tymczasem Michael wydaje się miłym facetem. Natychmiast zaczyna iskrzyć między nim i mamą Mindy - co nie podoba się dziewczynie. Nagle w domu pojawia się ktoś, kto burzy istniejący porządek i zyskuje z miejsca pozycję, jakiej nigdy nikt nie miał. Mindy widzi same wady takiego rozwiązania - nie dostrzega natomiast zalet. Nie widzi, że jej mama jest szczęśliwa, że tak gospodaruje czasem, żeby nie pozbawiać córki dotychczasowych wspólnych przyjemności. Chociaż chciałaby, żeby wszystko wróciło do stanu sprzed zmian, to niemożliwe - dziewczyna musi wsłuchać się we własne emocje i zrozumieć, co się dzieje. To pierwszy krok do unormowania sytuacji. Emocjonalne rozedrganie bohaterki autorka przedstawia z dużą wprawą, tak, że odbiorcy odnajdą się w obawach i zachowaniach Mindy. To bardzo potrzebna opowieść: nie chodzi tu wyłącznie o dogadywanie się w gronie rówieśników, o sztukę chodzenia na kompromisy czy o miłość do zwierząt - liczy się autoanaliza i stawianie czoła życiowym wyzwaniom. Oczywiście Michele Assarasakorn ozdabia swoją opowieść humorem - mnóstwo tu żartów w różnym stylu, zrozumiałych dla różnych grup odbiorców, scenki są wyraziste i przekonujące, a przy tym prawdziwe. Można się mimochodem dowiedzieć czegoś na temat kuchni koreańskiej - tego typu poboczne wątki urozmaicają fabułę i nadają jej atrakcyjności. Dzieje się tu dużo - wyprowadzanie psów schodzi na dalszy plan, ale nie znika z horyzontu, tak, żeby fani serii dostali swoją porcję przygód z czworonogami. Tym razem jednak autorka zwraca uwagę na relacje w grupie (bez względu na jej rodzaj). Wyciąga na światło dzienne głębokie lęki i sprawia, że odbiorcy mogą się zastanowić nad swoimi postawami i nad tym, ile tracą, kiedy zamykają się we własnych uprzedzeniach. Jest to książka cenna i powinna trafić do czytelników jak najszybciej.
poniedziałek, 5 sierpnia 2024
Nicola Edwards: Dzieci świata takie jak Ty
Harperkids, Warszawa 2024.
Cały świat
Różnie autorzy walczą z brakiem tolerancji i przyzwyczajają odbiorców do wielokulturowego świata. Każdy ma swoje pomysły na dotarcie do najmłodszego pokolenia i na oswajanie z różnorodnością w zakresie kolorów skóry, języków, zwyczajów itp. "Dzieci świata takie jak Ty" to książka przygotowana właśnie zgodnie z tym przesłaniem - Nicola Edwards proponuje zapoznawanie się z podstawowymi zwrotami w różnych językach. Tworzy tematyczne wyliczenia i zestawienia powitań, pytania o samopoczucie, wykrzyknień czy mówienia o emocjach. Do tego pokazuje kolejne różnice - między rodzajami domów i mieszkań, typowymi potrawami, zwierzętami domowymi, szkołami, zabawą, alfabetami... Mnóstwo płaszczyzn umożliwia porównania i zestawienia - do tego dochodzi drobna narracja, w formie - przeważnie - podpisów do obrazków (przygotowuje je Andrea Stegmaier). To sposób na zaintrygowanie najmłodszych i na pokazanie im, na jak wiele sposobów dzieci na całym świecie spędzają czas. Nie ma tu przewidywalności: nie wiadomo, do jakich rejonów zawędrują twórcy i do jakich języków akurat się odwołają - wszystko jest zaskakujące i odświeżające, dla dzieci nowe i ciekawe. Być może zainspiruje do samodzielnych poszukiwań i do sprawdzania, jak wyglądają kolejne zwroty w wybranym języku, może też rozbudzą kreatywność zwłaszcza przy różnych znakach innych alfabetów - jest szansa, że każdy odbiorca znajdzie tu coś, co go na moment zatrzyma i zmusi do pracy. "Dzieci świata takie jak Ty" to książka, która nie ma może uporządkowanej narracji - nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejna rozkładówka, liczy się tu mnogość ciekawostek rozproszonych i - jak się wydaje - trochę przypadkowych, przynajmniej jeśli chodzi o dobór najbardziej interesujących reprezentacji danego motywu. Chodzi tu o nagromadzenie jak największego zestawu różnic, żeby uświadomić dzieciom, że nie istnieje coś takiego jak "norma", dla każdego przedstawiciela innego narodu norma może oznaczać zbiór zupełnie innych zachowań - a to z kolei uniemożliwia odrzucanie czy wyśmiewanie innych. Mała lekcja tolerancji w dynamicznym picture booku edukacyjnym - to "Dzieci świata takie jak Ty". Książka przygotowana tak, żeby można się z niej było sporo dowiedzieć i dodatkowo rozbudzić zainteresowanie innymi kulturami. Nicola Edwards wybiera prostą metodę przekonania dzieci o tym, że wszyscy - chociaż różni - są w istocie do siebie podobni i nie ma powodów do dyskryminacji. Stawia na edukację od najmłodszych lat. I chociaż nie proponuje tu żadnych fabuł ani historyjek, może rozbudzić wyobraźnię dzieci, uświadomić im, że świat tylko czeka na odkrywanie i że sama zwyczajność może być wyjątkowa. Dzieci sporo się z tej książki mogą dowiedzieć (ale niekoniecznie to zapamiętają, chyba że akurat trafią na słówka czy wiadomości, które przydadzą im się w relacjach z kolegami z innych kręgów kulturowych). Jednak taka publikacja zachęci ich do zagłębiania się w informacje na temat życia w różnych częściach świata. Jest tu wiele wiadomości, jest zestaw przydatnych uwag - wszystko po to, żeby przypomnieć, że wszystkie dzieci są jednakowe, bez względu na to, jak wygląda ich codzienność.
Cały świat
Różnie autorzy walczą z brakiem tolerancji i przyzwyczajają odbiorców do wielokulturowego świata. Każdy ma swoje pomysły na dotarcie do najmłodszego pokolenia i na oswajanie z różnorodnością w zakresie kolorów skóry, języków, zwyczajów itp. "Dzieci świata takie jak Ty" to książka przygotowana właśnie zgodnie z tym przesłaniem - Nicola Edwards proponuje zapoznawanie się z podstawowymi zwrotami w różnych językach. Tworzy tematyczne wyliczenia i zestawienia powitań, pytania o samopoczucie, wykrzyknień czy mówienia o emocjach. Do tego pokazuje kolejne różnice - między rodzajami domów i mieszkań, typowymi potrawami, zwierzętami domowymi, szkołami, zabawą, alfabetami... Mnóstwo płaszczyzn umożliwia porównania i zestawienia - do tego dochodzi drobna narracja, w formie - przeważnie - podpisów do obrazków (przygotowuje je Andrea Stegmaier). To sposób na zaintrygowanie najmłodszych i na pokazanie im, na jak wiele sposobów dzieci na całym świecie spędzają czas. Nie ma tu przewidywalności: nie wiadomo, do jakich rejonów zawędrują twórcy i do jakich języków akurat się odwołają - wszystko jest zaskakujące i odświeżające, dla dzieci nowe i ciekawe. Być może zainspiruje do samodzielnych poszukiwań i do sprawdzania, jak wyglądają kolejne zwroty w wybranym języku, może też rozbudzą kreatywność zwłaszcza przy różnych znakach innych alfabetów - jest szansa, że każdy odbiorca znajdzie tu coś, co go na moment zatrzyma i zmusi do pracy. "Dzieci świata takie jak Ty" to książka, która nie ma może uporządkowanej narracji - nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejna rozkładówka, liczy się tu mnogość ciekawostek rozproszonych i - jak się wydaje - trochę przypadkowych, przynajmniej jeśli chodzi o dobór najbardziej interesujących reprezentacji danego motywu. Chodzi tu o nagromadzenie jak największego zestawu różnic, żeby uświadomić dzieciom, że nie istnieje coś takiego jak "norma", dla każdego przedstawiciela innego narodu norma może oznaczać zbiór zupełnie innych zachowań - a to z kolei uniemożliwia odrzucanie czy wyśmiewanie innych. Mała lekcja tolerancji w dynamicznym picture booku edukacyjnym - to "Dzieci świata takie jak Ty". Książka przygotowana tak, żeby można się z niej było sporo dowiedzieć i dodatkowo rozbudzić zainteresowanie innymi kulturami. Nicola Edwards wybiera prostą metodę przekonania dzieci o tym, że wszyscy - chociaż różni - są w istocie do siebie podobni i nie ma powodów do dyskryminacji. Stawia na edukację od najmłodszych lat. I chociaż nie proponuje tu żadnych fabuł ani historyjek, może rozbudzić wyobraźnię dzieci, uświadomić im, że świat tylko czeka na odkrywanie i że sama zwyczajność może być wyjątkowa. Dzieci sporo się z tej książki mogą dowiedzieć (ale niekoniecznie to zapamiętają, chyba że akurat trafią na słówka czy wiadomości, które przydadzą im się w relacjach z kolegami z innych kręgów kulturowych). Jednak taka publikacja zachęci ich do zagłębiania się w informacje na temat życia w różnych częściach świata. Jest tu wiele wiadomości, jest zestaw przydatnych uwag - wszystko po to, żeby przypomnieć, że wszystkie dzieci są jednakowe, bez względu na to, jak wygląda ich codzienność.
niedziela, 4 sierpnia 2024
Monica Brashears: Dom pogrzebowy Cottona
Mova, Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2024.
Oswajanie
Magnolia jest postacią, której nie da się nie lubić, chociaż robi wiele, żeby na niechęć odbiorców zapracować. Jednak to dziewiętnastolatka, która próbuje poradzić sobie z przytłaczającą rzeczywistością. Właśnie umarła jej babka - więc Magnolia czuje się samotna. Zagubienie zresztą nie opuszczało jej i wcześniej, ale teraz już idzie na całość w autodestrukcyjnych działaniach. Magnolia stres rozładowuje przez seks z przypadkowymi mężczyznami poznawanymi na Tinderze - sprowadza ich do siebie tylko po to, żeby jej alter ego mogło zaspokoić swoje żądze i w ten sposób przynieść ukojenie. Oczywiście ukojenia nie przynosi, przynosi za to trochę kłopotów. Największe zmartwienie to brak pieniędzy. I tu z pomocą przychodzi właściciel domu pogrzebowego, który oferuje rodzinom zmarłych nietypową usługę. Dobra charakteryzacja i odrobina aktorskiego talentu - to wystarczy, żeby pogrążonym w żałobie pozwolić na pożegnanie z bliskimi - jeszcze na żywo. Magnolia ma pracować jako modelka, która udaje medium: ma przekazywać zrozpaczonym krewnym wiadomości z zaświatów. Oznacza to ogrom emocji i bardzo silnych wzruszeń - ale Magnolia jest już osobą mocno doświadczoną przez życie i nie ulega zbyt często sentymentom. Może konfrontować się z cierpiącymi rodzinami i wcielać się w rozmaite postacie - da sobie radę z tak nietypowym zadaniem, bo potrafi znieczulać emocje. Ale poza występami w domu pogrzebowym pojawia się jeszcze jeden motyw dotyczący przemijania: babka, która objawia się bohaterce w różnych chwilach (i w różnych stopniach rozkładu). Ma do przekazania informacje, które mogłyby zmienić egzystencję Magnolii - tyle że dziewczyna niekoniecznie chce słuchać. Musi spotykać się z krewną - bo to nie ona dyktuje warunki.
W tej powieści seks przeplata się ze śmiercią, nie ma żadnych granic ani zahamowań, a zdarzyć się może absolutnie wszystko. Monica Brashears nie kieruje się bowiem ani oczekiwaniami czytelników, ani stereotypami czy schematami w fabułach. Podąża za własnymi pomysłami i przez to może częstować odbiorców zupełnie nieoczekiwanymi rozwiązaniami. "Dom pogrzebowy Cottona" w zwyczajnym świecie budziłby mnóstwo wątpliwości o etyczne strony oferty - jednak w tym wypadku nie ma mowy o psychologicznych dylematach. Można bohaterom zafundować dowolne zestawy doświadczeń bez zastanawiania się, jak to wpłynie na ich mentalność. Monica Brashears zajmuje się raczej uatrakcyjnianiem fabuły niż pogłębianiem charakterów - wystarczająco wyraziste są same przygody. "Dom pogrzebowy Cottona" to książka, która nie zapewni azylu - raczej będzie szarpać nerwy, przypominać o tym, co niewygodne i niechciane - i właśnie dzięki temu tak bardzo przyciąga. Monica Brashears zapewnia odbiorcom przygody z pogranicza rzeczywistości (i bardzo nieprawdopodobne), dzięki czemu może zwrócić uwagę na inne aspekty funkcjonowania w społeczeństwie. "Dom pogrzebowy Cottona" to rozedrgana narracja, zestaw trudnych doświadczeń i komplikacji - ale jako całość bardzo uwodzi. To propozycja idealna dla wszystkich zmęczonych schematami fabularnymi - tu się ich nie znajdzie. Monica Brashears pisze lekko i z pazurem, stawia na dramaty i na sytuacje bez wyjścia - i jest w tym bardzo dobra.
Oswajanie
Magnolia jest postacią, której nie da się nie lubić, chociaż robi wiele, żeby na niechęć odbiorców zapracować. Jednak to dziewiętnastolatka, która próbuje poradzić sobie z przytłaczającą rzeczywistością. Właśnie umarła jej babka - więc Magnolia czuje się samotna. Zagubienie zresztą nie opuszczało jej i wcześniej, ale teraz już idzie na całość w autodestrukcyjnych działaniach. Magnolia stres rozładowuje przez seks z przypadkowymi mężczyznami poznawanymi na Tinderze - sprowadza ich do siebie tylko po to, żeby jej alter ego mogło zaspokoić swoje żądze i w ten sposób przynieść ukojenie. Oczywiście ukojenia nie przynosi, przynosi za to trochę kłopotów. Największe zmartwienie to brak pieniędzy. I tu z pomocą przychodzi właściciel domu pogrzebowego, który oferuje rodzinom zmarłych nietypową usługę. Dobra charakteryzacja i odrobina aktorskiego talentu - to wystarczy, żeby pogrążonym w żałobie pozwolić na pożegnanie z bliskimi - jeszcze na żywo. Magnolia ma pracować jako modelka, która udaje medium: ma przekazywać zrozpaczonym krewnym wiadomości z zaświatów. Oznacza to ogrom emocji i bardzo silnych wzruszeń - ale Magnolia jest już osobą mocno doświadczoną przez życie i nie ulega zbyt często sentymentom. Może konfrontować się z cierpiącymi rodzinami i wcielać się w rozmaite postacie - da sobie radę z tak nietypowym zadaniem, bo potrafi znieczulać emocje. Ale poza występami w domu pogrzebowym pojawia się jeszcze jeden motyw dotyczący przemijania: babka, która objawia się bohaterce w różnych chwilach (i w różnych stopniach rozkładu). Ma do przekazania informacje, które mogłyby zmienić egzystencję Magnolii - tyle że dziewczyna niekoniecznie chce słuchać. Musi spotykać się z krewną - bo to nie ona dyktuje warunki.
W tej powieści seks przeplata się ze śmiercią, nie ma żadnych granic ani zahamowań, a zdarzyć się może absolutnie wszystko. Monica Brashears nie kieruje się bowiem ani oczekiwaniami czytelników, ani stereotypami czy schematami w fabułach. Podąża za własnymi pomysłami i przez to może częstować odbiorców zupełnie nieoczekiwanymi rozwiązaniami. "Dom pogrzebowy Cottona" w zwyczajnym świecie budziłby mnóstwo wątpliwości o etyczne strony oferty - jednak w tym wypadku nie ma mowy o psychologicznych dylematach. Można bohaterom zafundować dowolne zestawy doświadczeń bez zastanawiania się, jak to wpłynie na ich mentalność. Monica Brashears zajmuje się raczej uatrakcyjnianiem fabuły niż pogłębianiem charakterów - wystarczająco wyraziste są same przygody. "Dom pogrzebowy Cottona" to książka, która nie zapewni azylu - raczej będzie szarpać nerwy, przypominać o tym, co niewygodne i niechciane - i właśnie dzięki temu tak bardzo przyciąga. Monica Brashears zapewnia odbiorcom przygody z pogranicza rzeczywistości (i bardzo nieprawdopodobne), dzięki czemu może zwrócić uwagę na inne aspekty funkcjonowania w społeczeństwie. "Dom pogrzebowy Cottona" to rozedrgana narracja, zestaw trudnych doświadczeń i komplikacji - ale jako całość bardzo uwodzi. To propozycja idealna dla wszystkich zmęczonych schematami fabularnymi - tu się ich nie znajdzie. Monica Brashears pisze lekko i z pazurem, stawia na dramaty i na sytuacje bez wyjścia - i jest w tym bardzo dobra.
Bing. Mycie zębów to wielka rzecz
Harperkids, Warszawa 2024.
Codzienność
Łatwiej jest przyzwyczaić dzieci do czynności rutynowych, koniecznych i naturalnych dla dorosłych, jeśli przewodnikiem po nich staje się bajkowy bohater. W związku z tym Bing musi udowodnić najmłodszym, że "Mycie zębów do wielka rzecz". Pomaga mu w tym Flop, mały przyjaciel, który zastępuje dorosłych swoim rozsądkiem i wiedzą. To Flop tłumaczy, że nie można zbyt mocno naciskać tubki z pastą (trzeba to zrobić delikatnie i z wyczuciem, żeby wycisnąć odpowiednią ilość pasty), to Flop nastawia minutnik, żeby Bing wiedział, jak długo czyścić zęby - wreszcie to Flop tłumaczy, że czynność tę należy powtarzać rano i wieczorem, bo to ważne, żeby dbać o zęby. Bohater przyswaja sobie tę wiedzę - przyda mu się, żeby edukować małych odbiorców i żeby zwyczajnie dawać im dobry przykład. Bingowi dzieci zaufają, zwłaszcza jeśli obserwują go od pewnego czasu. Ten bohater zwyczajnie oswaja z codziennością, zachowuje się tak, jak mają się zachowywać najmłodsi - dzięki temu bez zbędnych tłumaczeń i bez moralizowania czy pouczania będzie uświadamiać dzieciom, czego nie wolno im zaniedbać. Dbanie o zęby to element dnia, który nie podlega dyskusji - więc też i Bing nie koncentruje się nad tym, jak uniknąć takiego obowiązku, raczej skupia się na jak najlepszym jego realizowaniu. Dzięki współpracy z Flopem może poprawiać błędy, dojrzewa do tego, żeby nie narobić bałaganu w łazience (kiedy przypomina sobie lekcję o naciskaniu tubki). Ponadto autorzy uświadamiają dzieciom, jak dużo je się w ciągu dnia - po tym wszystkim zęby po prostu zasługują na wyczyszczenie.
Cały tomik jest picture bookiem, zestawem screenów z bajki - tak, żeby przyciągnąć uwagę dzieci. Narracja ograniczona do jednoakapitowych komentarzy jest dodatkowo jeszcze modyfikowana przez wielkość liter - łatwiej w ten sposób podkręcać emocje i nadawać dynamiki tekstowi. Przyda się to przy wspólnej lekturze i sprawi, że historyjka nie przebiegnie zbyt szybko. Ciekawy jest kształt kartonowego tomiku - rezygnacja z tradycyjnych prostokątnych stron sprawia, że dzieci mogą potraktować tę książkę bardziej jak zabawkę czy gadżet, rodzaj puzzli czy ciekawostki - i chętniej będą do niej zaglądać. Opowieść utrzymana jest w stylu, który z serii o Bingu znają wszyscy fani, więc nie ma obaw, że ktoś przejrzy podstęp i strategię polegającą na pouczaniu dzieci za sprawą znanego bohatera-autorytetu dla kilkulatków. To po prostu naturalna konsekwencja w budowaniu serii. Królik Bing ma swoich fanów wśród najmłodszych, nie dziwi zatem, że pojawia się w różnych odsłonach, jako ten, który dopiero poznaje świat i potrzebuje czasami wsparcia w nowych doświadczeniach - i jako ten, który automatycznie zamienia się w przewodnika dla młodszych odbiorców.
Codzienność
Łatwiej jest przyzwyczaić dzieci do czynności rutynowych, koniecznych i naturalnych dla dorosłych, jeśli przewodnikiem po nich staje się bajkowy bohater. W związku z tym Bing musi udowodnić najmłodszym, że "Mycie zębów do wielka rzecz". Pomaga mu w tym Flop, mały przyjaciel, który zastępuje dorosłych swoim rozsądkiem i wiedzą. To Flop tłumaczy, że nie można zbyt mocno naciskać tubki z pastą (trzeba to zrobić delikatnie i z wyczuciem, żeby wycisnąć odpowiednią ilość pasty), to Flop nastawia minutnik, żeby Bing wiedział, jak długo czyścić zęby - wreszcie to Flop tłumaczy, że czynność tę należy powtarzać rano i wieczorem, bo to ważne, żeby dbać o zęby. Bohater przyswaja sobie tę wiedzę - przyda mu się, żeby edukować małych odbiorców i żeby zwyczajnie dawać im dobry przykład. Bingowi dzieci zaufają, zwłaszcza jeśli obserwują go od pewnego czasu. Ten bohater zwyczajnie oswaja z codziennością, zachowuje się tak, jak mają się zachowywać najmłodsi - dzięki temu bez zbędnych tłumaczeń i bez moralizowania czy pouczania będzie uświadamiać dzieciom, czego nie wolno im zaniedbać. Dbanie o zęby to element dnia, który nie podlega dyskusji - więc też i Bing nie koncentruje się nad tym, jak uniknąć takiego obowiązku, raczej skupia się na jak najlepszym jego realizowaniu. Dzięki współpracy z Flopem może poprawiać błędy, dojrzewa do tego, żeby nie narobić bałaganu w łazience (kiedy przypomina sobie lekcję o naciskaniu tubki). Ponadto autorzy uświadamiają dzieciom, jak dużo je się w ciągu dnia - po tym wszystkim zęby po prostu zasługują na wyczyszczenie.
Cały tomik jest picture bookiem, zestawem screenów z bajki - tak, żeby przyciągnąć uwagę dzieci. Narracja ograniczona do jednoakapitowych komentarzy jest dodatkowo jeszcze modyfikowana przez wielkość liter - łatwiej w ten sposób podkręcać emocje i nadawać dynamiki tekstowi. Przyda się to przy wspólnej lekturze i sprawi, że historyjka nie przebiegnie zbyt szybko. Ciekawy jest kształt kartonowego tomiku - rezygnacja z tradycyjnych prostokątnych stron sprawia, że dzieci mogą potraktować tę książkę bardziej jak zabawkę czy gadżet, rodzaj puzzli czy ciekawostki - i chętniej będą do niej zaglądać. Opowieść utrzymana jest w stylu, który z serii o Bingu znają wszyscy fani, więc nie ma obaw, że ktoś przejrzy podstęp i strategię polegającą na pouczaniu dzieci za sprawą znanego bohatera-autorytetu dla kilkulatków. To po prostu naturalna konsekwencja w budowaniu serii. Królik Bing ma swoich fanów wśród najmłodszych, nie dziwi zatem, że pojawia się w różnych odsłonach, jako ten, który dopiero poznaje świat i potrzebuje czasami wsparcia w nowych doświadczeniach - i jako ten, który automatycznie zamienia się w przewodnika dla młodszych odbiorców.
sobota, 3 sierpnia 2024
Ignacy Nowicki, Artur Nowicki: Bum i brum. Rajd malucha
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024 (gra).
Wyścig
To jest publikacja, która każde dziecko (i niejednego rodzica) ucieszy. Ignacy Nowicki i Artur Nowicki postarali się, żeby Maluch – bohater serii picture booków – zmuszał do aktywności i wspólnej zabawy. „Bum i brum. Rajd Malucha” to gra planszowa, w której wykorzystywane są puzzle i naklejki – to, co dostarcza dzieciom mnóstwa radości. Reguły są proste: należy rzucać kostką i przechodzić na kolejne pola drewnianymi pionkami-maluchami, ozdabianymi według uznania. Jednak planszę do gry trzeba sobie ułożyć samodzielnie z dwudziestu przygotowanych puzzli. Elementy są dość duże, nie kojarzą się z poważnymi układankami – ale chodzi o to, żeby zmieściła się na nich droga, po której poruszać się będą samochody. Nie ma jednego rozwiązania i jednego przepisu na trasę: tutaj wszystko zależy od wyobraźni uczestników i od ich pomysłów na kształt toru wyścigowego. Dopiero po ułożeniu puzzli można będzie przystąpić do gry. Przemieszczanie się między polami zadań – ułatwieniami lub utrudnieniami – nawiązuje do działań kierowców, więc automatycznie gra staje się bardziej atrakcyjna dla młodych odbiorców. Są tu – również do przygotowania – dwie drewniane kostki. Jedna to kostka narzędzi, druga – kostka części samochodowych – ich znaczenie poznają gracze w trakcie zabawy. Plansza – niezależnie od sposobu układania – najeżona jest pułapkami i zadaniami dla graczy, uczestnicy (od dwóch do czterech osób, bo cztery pionki z maluchami zostały przygotowane – ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby dodać własne autko) nie będą się tu nudzić. Wykorzystanie tradycyjnej planszówki i oryginalnych rozwiązań oraz pomysłów na wciąganie dzieci w zabawę jeszcze zanim rozpoczną się wyścigi to doskonały pomysł. Gra umożliwia uruchomienie kreatywności i zaangażowanie w akcję, pozwoli dzieciom na nadawanie indywidualnego charakteru poszczególnym pionkom czy samemu torowi wyścigowemu (zresztą na wzór puzzli można tworzyć dalej własne trasy, już na kartce papieru).
Niewielkie pudełko przynosi znakomitą zabawę wszystkim graczom, niezależnie od wieku (gra przeznaczona jest dla dzieci od trzeciego roku życia). Można potraktować ją jako rozrywkę dla całych rodzin – a już obowiązkowo dla małych fanów motoryzacji, którzy najchętniej spędzaliby czas w warsztatach samochodowych albo – obserwując auta podczas spacerów. Udało się połączenie pozaplanszówkowych zadań dla dzieci: i układanie puzzli, i naklejanie elementów na pionki i kostki do gry pozwala na ćwiczenie zręczności i na przedłużenie zabawy w nieoczekiwanym przez najmłodszych kierunku. Gra jest bardzo przyjemna i pomysłowa – nie tylko zwraca uwagę na serię książek dla najmłodszych, ale pozwala też w oderwaniu od przygód Malucha tworzyć własne scenariusze wyścigowe. Gra w połączeniu z puzzlami zapewnia, że dzieci nie będą chciały szybko odłożyć jej na półkę – za każdym razem rozgrywka może wyglądać inaczej, trzeba zatem pamiętać, żeby odpowiednio ją dokończyć przed rozebraniem toru wyścigowego. Bardzo udana realizacja – takich zabawek potrzeba maluchom.
Wyścig
To jest publikacja, która każde dziecko (i niejednego rodzica) ucieszy. Ignacy Nowicki i Artur Nowicki postarali się, żeby Maluch – bohater serii picture booków – zmuszał do aktywności i wspólnej zabawy. „Bum i brum. Rajd Malucha” to gra planszowa, w której wykorzystywane są puzzle i naklejki – to, co dostarcza dzieciom mnóstwa radości. Reguły są proste: należy rzucać kostką i przechodzić na kolejne pola drewnianymi pionkami-maluchami, ozdabianymi według uznania. Jednak planszę do gry trzeba sobie ułożyć samodzielnie z dwudziestu przygotowanych puzzli. Elementy są dość duże, nie kojarzą się z poważnymi układankami – ale chodzi o to, żeby zmieściła się na nich droga, po której poruszać się będą samochody. Nie ma jednego rozwiązania i jednego przepisu na trasę: tutaj wszystko zależy od wyobraźni uczestników i od ich pomysłów na kształt toru wyścigowego. Dopiero po ułożeniu puzzli można będzie przystąpić do gry. Przemieszczanie się między polami zadań – ułatwieniami lub utrudnieniami – nawiązuje do działań kierowców, więc automatycznie gra staje się bardziej atrakcyjna dla młodych odbiorców. Są tu – również do przygotowania – dwie drewniane kostki. Jedna to kostka narzędzi, druga – kostka części samochodowych – ich znaczenie poznają gracze w trakcie zabawy. Plansza – niezależnie od sposobu układania – najeżona jest pułapkami i zadaniami dla graczy, uczestnicy (od dwóch do czterech osób, bo cztery pionki z maluchami zostały przygotowane – ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby dodać własne autko) nie będą się tu nudzić. Wykorzystanie tradycyjnej planszówki i oryginalnych rozwiązań oraz pomysłów na wciąganie dzieci w zabawę jeszcze zanim rozpoczną się wyścigi to doskonały pomysł. Gra umożliwia uruchomienie kreatywności i zaangażowanie w akcję, pozwoli dzieciom na nadawanie indywidualnego charakteru poszczególnym pionkom czy samemu torowi wyścigowemu (zresztą na wzór puzzli można tworzyć dalej własne trasy, już na kartce papieru).
Niewielkie pudełko przynosi znakomitą zabawę wszystkim graczom, niezależnie od wieku (gra przeznaczona jest dla dzieci od trzeciego roku życia). Można potraktować ją jako rozrywkę dla całych rodzin – a już obowiązkowo dla małych fanów motoryzacji, którzy najchętniej spędzaliby czas w warsztatach samochodowych albo – obserwując auta podczas spacerów. Udało się połączenie pozaplanszówkowych zadań dla dzieci: i układanie puzzli, i naklejanie elementów na pionki i kostki do gry pozwala na ćwiczenie zręczności i na przedłużenie zabawy w nieoczekiwanym przez najmłodszych kierunku. Gra jest bardzo przyjemna i pomysłowa – nie tylko zwraca uwagę na serię książek dla najmłodszych, ale pozwala też w oderwaniu od przygód Malucha tworzyć własne scenariusze wyścigowe. Gra w połączeniu z puzzlami zapewnia, że dzieci nie będą chciały szybko odłożyć jej na półkę – za każdym razem rozgrywka może wyglądać inaczej, trzeba zatem pamiętać, żeby odpowiednio ją dokończyć przed rozebraniem toru wyścigowego. Bardzo udana realizacja – takich zabawek potrzeba maluchom.
Subskrybuj:
Posty (Atom)