Harperkids, Warszawa 2025.
Spacer
Jest to książeczka w sam raz do oglądania przed spacerem (albo po nim), wyczulająca uwagę dzieci na zjawiska dostępne tuż za progiem domu… i nie tylko. „Las” ze swojskimi żołędziami na okładce to bowiem publikacja, która od pierwszego kontaktu malucha z książkami ma otwierać go na możliwości i ciekawostki związane z odkrywaniem świata. „Las” to tomik z bardzo grubymi stronami kartonowymi (muszą być grube nie tylko dlatego, żeby dzieci samodzielnie mogły je przewracać, zaokrąglone rogi sprawiają, że maluchy nie zrobią sobie krzywdy), ale też ze względu na okienka i mechanizm koła ukryte w środku. Okienka pozwalają zajrzeć pod podstawowe obrazki, koło pokazuje proces dojrzewania jeżyny – również daje szansę zmieniać ilustrację i wprowadzać nie tylko trochę nauki, ale i trochę radości do działań dzieci. Picture book ukazuje się w serii Moja książeczka z okienkami i nastawiona jest na proces edukowania najmłodszych. Nie ma tu klasycznych fabuł: liczą się informacje przekazywane nie bez emocji i to w dwóch warstwach. Najpierw dzieci mają styczność z wiadomościami na rozkładówkach. To proste komentarze, które mogą być czytane przez rodziców (albo samodzielnie), czasami wymagają dodatkowego wyjaśnienia, w zależności od percepcji i świadomości maluchów – rozbudzają ciekawość i uczą czegoś o najbliższym otoczeniu. Później dzieci otrzymują zestaw okienek do otwierania. Na każdym małym okienku znajduje się słowo dotyczące samego obrazka. Na dużym okienku pojawia się pytanie do odbiorców. O ile w przypadku pytania można spodziewać się odpowiedzi – wyjaśnienia – pod okienkiem, o tyle w przypadku hasłowych komentarzy zawartość grafik pod okienkami jest niespodzianką i tym bardziej zachęca dzieci do sprawdzania, co znajdą pod spodem. Komentarze realizują edukacyjne założenia książeczki, dzieci dowiedzą się między innymi, co robi się z pnia drzewa i co znajduje się na gałęziach (tekstowe wyjaśnienia idą czasem jedną drogą, a rysunki dopowiadają coś jeszcze). Rozkładówka pierwsza dotyczy drzewa, druga – zwierząt, które można spotkać w lesie (warto zatem wyruszyć na poszukiwania wskazanych stworzeń, to dla najmłodszych nie lada gratka i spacer po lesie może zamienić się w przygodę). Trzecia rozkładówka dotyczy darów lasu – jadalnych i niejadalnych skarbów, które można znaleźć podczas takiej wyprawy. Ale pojawia się tu jeszcze (poza kończącą całość rozkładówką „spacerową”) niespodzianka – informacje o lesie egzotycznym i o tych stworzeniach, które można tam spotkać. To dla dzieci ciekawostka i oderwanie od standardowych rodzimych tomików – liczy się bowiem także element zaskoczenia. Dzieci będą się dobrze bawić podczas zaglądania pod okienka – muszą przecież przekonać się, co się pod nimi kryje, a nie zawsze zapamiętają wszystkie informacje za pierwszym razem. To nie tylko ćwiczenie sprawności manualnej, ale również ćwiczenie umysłu, a i rozrywka dla maluchów.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
czwartek, 20 lutego 2025
środa, 19 lutego 2025
Arne Lindmo: Trollheim. Podziemna misja
Kropka, Warszawa 2025.
Tunel
Można się opiekować młodszym rodzeństwem, kiedy rodzina musi załatwić ważne sprawy. Niewielu rzeczy Tara się boi – planuje nawet wieczór z horrorami filmowymi, żeby jeszcze podkręcić atmosferę. Ale prawdziwy horror przeżywa, kiedy na jej dom napadają trolle i zabierają ze sobą pod ziemię małego brata. Teraz już potrzebuje wsparcia przyjaciół, nawet jeśli mama kolegi uważa ją za „złe towarzystwo” i za nabuzowaną za sprawą hormonów nastolatkę, która chce od jej niewinnego syna tylko jednego. Trollheim to nie miejsce, w jakim da się spokojnie egzystować: zagrożenia czyhają na każdym kroku, nawet jeśli chce się udawać, że jest inaczej. Spokojny weekend nagle zamienia się w walkę o przetrwanie. A w tle istnieje jeszcze jedno niebezpieczeństwo: Tara została przecież ugryziona przez wilkołaka i w każdej chwili może przejść niebezpieczną metamorfozę. W podziemnym świecie trzeba się decydować na nieoczekiwane i nieplanowane wcześniej sojusze, a wszystko pod wielką presją – jeśli coś pójdzie nie tak, bohaterowie z pewnością stracą życie. „Podziemna misja”, trzeci tom w cyklu Trollheim, to kolejna powieść akcji, nawiązująca do mitologii nordyckiej. Pojawi się tu Loki, ale znacznie więcej będzie anonimowych – to jest bezimiennych – stworzeń z wyobraźniowego świata. Drapieżne trolle nie cechują się wybitną inteligencją, za to są bardzo silne i zdeterminowane – jeśli ich przeciwnikami będą ludzie, sprawa jest z góry przesądzona. A tu przecież w szranki stają zwyczajne nastolatki. W Trollheimie nie da się ani na moment zapomnieć o istotach z mitologii, zaludniają one miasteczko w większym stopniu niż zwykli ludzie.
Podążanie za porwanym chłopcem oznacza ogromne ryzyko, ale w końcu przyjaciele są po to, żeby się wzajemnie wspierać i szukać rozwiązań w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Poza wrogiem w postaci armii trolli mają jeszcze do przezwyciężenia problem wilkołactwa Tary. Podziemia to miejsce próby charakteru, ale i umiejętności – nieprzypadkowo trójka przyjaciół od pewnego czasu ćwiczy sztuki walki i refleks. To już nastolatki zaprawione w bojach, świadome rodzaju zagrożeń i technik przydatnych w walce. Budują wzajemne zaufanie (co jest ważne choćby przy okazji ewentualnych i przyszłych przemian dziewczyny), a silne emocje prowadzą tu do zacieśniania więzi. I obok opowieści o radzeniu sobie z siłami zła w Trollheimie i znajdującym się niżej Helheimie to właśni wątek przyjaźni i polegania na sobie nawzajem staje się najbardziej istotny. Arne Lindmo całkowicie przenosi się w świat wyobraźni podlewany intertekstualiami, ucieka za to od przyziemności i zwyczajnych trosk nastolatków – nawet jeśli zarysowuje gdzieś motyw tęsknoty za ojcem czy niezrozumienia przez starsze pokolenie,to nie zaprząta to uwagi czytelników zbyt długo. Zresztą przecież chodzi tutaj o ucieczkę od normalności i o zainteresowanie odbiorców mitologią nordycką, ukazanie jej jako tworzywa wciąż żywego i atrakcyjnego zwłaszcza ze względu na dynamikę akcji. „Podziemna misja” to powieść szybka, nie zatrzyma zbyt długo na sobie młodych odbiorców – za to zapewnia mocne przeżycia i rozbudzanie ciekawości skandynawskimi opowieściami.
Tunel
Można się opiekować młodszym rodzeństwem, kiedy rodzina musi załatwić ważne sprawy. Niewielu rzeczy Tara się boi – planuje nawet wieczór z horrorami filmowymi, żeby jeszcze podkręcić atmosferę. Ale prawdziwy horror przeżywa, kiedy na jej dom napadają trolle i zabierają ze sobą pod ziemię małego brata. Teraz już potrzebuje wsparcia przyjaciół, nawet jeśli mama kolegi uważa ją za „złe towarzystwo” i za nabuzowaną za sprawą hormonów nastolatkę, która chce od jej niewinnego syna tylko jednego. Trollheim to nie miejsce, w jakim da się spokojnie egzystować: zagrożenia czyhają na każdym kroku, nawet jeśli chce się udawać, że jest inaczej. Spokojny weekend nagle zamienia się w walkę o przetrwanie. A w tle istnieje jeszcze jedno niebezpieczeństwo: Tara została przecież ugryziona przez wilkołaka i w każdej chwili może przejść niebezpieczną metamorfozę. W podziemnym świecie trzeba się decydować na nieoczekiwane i nieplanowane wcześniej sojusze, a wszystko pod wielką presją – jeśli coś pójdzie nie tak, bohaterowie z pewnością stracą życie. „Podziemna misja”, trzeci tom w cyklu Trollheim, to kolejna powieść akcji, nawiązująca do mitologii nordyckiej. Pojawi się tu Loki, ale znacznie więcej będzie anonimowych – to jest bezimiennych – stworzeń z wyobraźniowego świata. Drapieżne trolle nie cechują się wybitną inteligencją, za to są bardzo silne i zdeterminowane – jeśli ich przeciwnikami będą ludzie, sprawa jest z góry przesądzona. A tu przecież w szranki stają zwyczajne nastolatki. W Trollheimie nie da się ani na moment zapomnieć o istotach z mitologii, zaludniają one miasteczko w większym stopniu niż zwykli ludzie.
Podążanie za porwanym chłopcem oznacza ogromne ryzyko, ale w końcu przyjaciele są po to, żeby się wzajemnie wspierać i szukać rozwiązań w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Poza wrogiem w postaci armii trolli mają jeszcze do przezwyciężenia problem wilkołactwa Tary. Podziemia to miejsce próby charakteru, ale i umiejętności – nieprzypadkowo trójka przyjaciół od pewnego czasu ćwiczy sztuki walki i refleks. To już nastolatki zaprawione w bojach, świadome rodzaju zagrożeń i technik przydatnych w walce. Budują wzajemne zaufanie (co jest ważne choćby przy okazji ewentualnych i przyszłych przemian dziewczyny), a silne emocje prowadzą tu do zacieśniania więzi. I obok opowieści o radzeniu sobie z siłami zła w Trollheimie i znajdującym się niżej Helheimie to właśni wątek przyjaźni i polegania na sobie nawzajem staje się najbardziej istotny. Arne Lindmo całkowicie przenosi się w świat wyobraźni podlewany intertekstualiami, ucieka za to od przyziemności i zwyczajnych trosk nastolatków – nawet jeśli zarysowuje gdzieś motyw tęsknoty za ojcem czy niezrozumienia przez starsze pokolenie,to nie zaprząta to uwagi czytelników zbyt długo. Zresztą przecież chodzi tutaj o ucieczkę od normalności i o zainteresowanie odbiorców mitologią nordycką, ukazanie jej jako tworzywa wciąż żywego i atrakcyjnego zwłaszcza ze względu na dynamikę akcji. „Podziemna misja” to powieść szybka, nie zatrzyma zbyt długo na sobie młodych odbiorców – za to zapewnia mocne przeżycia i rozbudzanie ciekawości skandynawskimi opowieściami.
wtorek, 18 lutego 2025
Bluey. Mamo-szkoła
Harperkids, Warszawa 2025.
Oceny
Kolejny pomysł na to, jak przekonać dzieci do codziennych obowiązków i jak zamienić rutynę w zabawę. „Mamo-szkoła” to opowiadanie, w którym to Blue, bohaterka serii Bluey, może zamienić się w wychowawcę. Jej klasą są balony – niesforne dzieci, które przeważnie nie słuchają i robią, co chcą. Ale to nie Blue ocenia balony, a mama Bluey ocenia swoją pociechę, sprawdzając, jak sobie radzi w procesie przekazywania wiedzy innym. Blue przekonuje się, że to wcale nie jest proste – wziąć odpowiedzialność za klasę i jeszcze przekonać niesłuchające dzieci, żeby robiły to, czego się od nich oczekuje. Zresztą na marginesie te same dylematy przeżywa mama Blue: chce, żeby córka wykąpała się przed snem, tymczasem Blue woli iść w ślady swojej siostry, Bingo. Bingo ucieka wprawdzie akurat przed myciem zębów, ale i tak niespecjalnie interesuje się higieną. Na razie Blue ma ważniejsze zadania niż kąpiel – prosi balony, żeby udały się na basen. Wśród uczniów najwięcej problemów sprawia Zielonik, urwis, jakich mało. To on wpada na najgorsze pomysły, bryka i nie daje się poskromić. Blue próbuje go kontrolować, jednak nie za bardzo wie, jak sobie poradzić. Mama Blue została zamieniona w nauczycielkę – albo kuratora – to ona chodzi za Blue z podkładką i długopisem i wystawia oceny za kolejne zachowania wobec podopiecznych. Nie zachowuje się przy tym jak typowa mama – czyli nie bagatelizuje problemów, jeśli Blue zrobi coś nie tak jak powinna, dostaje zero punktów. Co ciekawe, tak samo mama ocenia tatę, który zajął się drugą pociechą: tata również dostaje oceny (liczy się to, że w swoich staraniach wybiera niestandardowe pomysły i potrafi zamienić w zabawę kolejne wyzwania. Owszem, ponosi porażki, czasami nie udaje mu się przekonać Bingo do swoich planów, ale przynajmniej odciąża mamę, która dzięki temu może zająć się nadzorowaniem postępów nauczycieli domowych). Wszyscy akceptują reguły gry. I chociaż kusiłoby, żeby wyciągać morały i przedstawiać je odbiorcom od razu – na przykładzie doświadczeń Blue – nie ma tu takich rozwiązań. Dzieci muszą samodzielnie zrozumieć postawę mamy i błędy w zachowaniu samej Blue.
Tomik jest niewielki i picture bookowy, jest tu wiele kreskówkowych ilustracji, które czasami dopowiadają coś do fabuły. Dzieciom spodoba się zatem oglądanie tomiku i śledzenie też samej opowieści – opowiadanie jest bardzo rozbudowane, a do tego wypełnione rozmaitymi przesłaniami, nie tylko związanymi z trudami wychowywania dzieci. Maluchom dostarczy sporo rozrywki i wprowadzi też podpowiedź do domowych zabaw. Przyzwyczai dzieci do czytania, bo chociaż to picture book, nie jest wolny od tekstu – a i sama fabuła nie należy do jednowątkowych. Dzieci otrzymują tu zatem ciekawą propozycję opartą na kreskówkowych rozwiązaniach – i mogą iść w ślady swojej bohaterki.
Oceny
Kolejny pomysł na to, jak przekonać dzieci do codziennych obowiązków i jak zamienić rutynę w zabawę. „Mamo-szkoła” to opowiadanie, w którym to Blue, bohaterka serii Bluey, może zamienić się w wychowawcę. Jej klasą są balony – niesforne dzieci, które przeważnie nie słuchają i robią, co chcą. Ale to nie Blue ocenia balony, a mama Bluey ocenia swoją pociechę, sprawdzając, jak sobie radzi w procesie przekazywania wiedzy innym. Blue przekonuje się, że to wcale nie jest proste – wziąć odpowiedzialność za klasę i jeszcze przekonać niesłuchające dzieci, żeby robiły to, czego się od nich oczekuje. Zresztą na marginesie te same dylematy przeżywa mama Blue: chce, żeby córka wykąpała się przed snem, tymczasem Blue woli iść w ślady swojej siostry, Bingo. Bingo ucieka wprawdzie akurat przed myciem zębów, ale i tak niespecjalnie interesuje się higieną. Na razie Blue ma ważniejsze zadania niż kąpiel – prosi balony, żeby udały się na basen. Wśród uczniów najwięcej problemów sprawia Zielonik, urwis, jakich mało. To on wpada na najgorsze pomysły, bryka i nie daje się poskromić. Blue próbuje go kontrolować, jednak nie za bardzo wie, jak sobie poradzić. Mama Blue została zamieniona w nauczycielkę – albo kuratora – to ona chodzi za Blue z podkładką i długopisem i wystawia oceny za kolejne zachowania wobec podopiecznych. Nie zachowuje się przy tym jak typowa mama – czyli nie bagatelizuje problemów, jeśli Blue zrobi coś nie tak jak powinna, dostaje zero punktów. Co ciekawe, tak samo mama ocenia tatę, który zajął się drugą pociechą: tata również dostaje oceny (liczy się to, że w swoich staraniach wybiera niestandardowe pomysły i potrafi zamienić w zabawę kolejne wyzwania. Owszem, ponosi porażki, czasami nie udaje mu się przekonać Bingo do swoich planów, ale przynajmniej odciąża mamę, która dzięki temu może zająć się nadzorowaniem postępów nauczycieli domowych). Wszyscy akceptują reguły gry. I chociaż kusiłoby, żeby wyciągać morały i przedstawiać je odbiorcom od razu – na przykładzie doświadczeń Blue – nie ma tu takich rozwiązań. Dzieci muszą samodzielnie zrozumieć postawę mamy i błędy w zachowaniu samej Blue.
Tomik jest niewielki i picture bookowy, jest tu wiele kreskówkowych ilustracji, które czasami dopowiadają coś do fabuły. Dzieciom spodoba się zatem oglądanie tomiku i śledzenie też samej opowieści – opowiadanie jest bardzo rozbudowane, a do tego wypełnione rozmaitymi przesłaniami, nie tylko związanymi z trudami wychowywania dzieci. Maluchom dostarczy sporo rozrywki i wprowadzi też podpowiedź do domowych zabaw. Przyzwyczai dzieci do czytania, bo chociaż to picture book, nie jest wolny od tekstu – a i sama fabuła nie należy do jednowątkowych. Dzieci otrzymują tu zatem ciekawą propozycję opartą na kreskówkowych rozwiązaniach – i mogą iść w ślady swojej bohaterki.
poniedziałek, 17 lutego 2025
Dom. Moja książeczka z okienkami
Harperkids, Warszawa 2025.
Zakamarki
W każdym domu znajdują się miejsca, do których warto zajrzeć. Pokoje, szafy, ale nie tylko. „Dom. Moja książeczka z okienkami” to kartonowy i malutki interaktywny picture book dla dzieci, które dopiero poznają świat – wzbogaca ich słownictwo i przy okazji pokazuje, że w domu nie ma nudy. Opowieść toczy się tu bez udziwnień: pojawiają się tekstowe komentarze dotyczące tego, co znajdzie się w kolejnych pomieszczeniach (w kuchni jest kuchenka, garnek czy zlew, w salonie lampka i laptop, w łazience umywalka, prysznic czy sedes. I teraz: dzieci mają uczestniczyć w lekturze. Na rozkładówce widnieje krótkie hasło wprowadzające w temat i pytanie kierowane do najmłodszych – pytanie otwarte, sprawdzające, czy dzieci już poznały przeznaczenie konkretnych miejsc w domu (i czy poradzą sobie z samodzielną odpowiedzią). Druga strona rozkładówki to dodatki: wymienianie innych przedmiotów, które można znaleźć w każdym domu. Na pierwszy rzut oka nie ma nic, co przykuwałoby uwagę dzieci – chyba że ktoś chce akurat dokonywać porównań i szukać elementów z wyliczanki we własnym otoczeniu. Zabawa zaczyna się z otwieranymi okienkami – niemal każdy obrazek nadrukowany jest na klapce – czyli okienku – i pozwala zajrzeć do środka. Albo do środka przedmiotu, albo – wprowadzić graficzny motyw, który zwykle kojarzy się z danym miejscem. Dzięki temu najmłodsi będą praktycznie wzbogacać warstwę graficzną (obrazki nie są takie same, warto zatem zaglądać pod okienka), a czasami wręcz zyskają powód do śmiechu (kiedy zajrzą pod prysznic). Takie niespodzianki nie tylko pozwalają ćwiczyć zdolności manualne, ale budzą też chęć omawiania tego, co zaobserwowane na kolejnych stronach. Jakby zabawy w otwieranie okienek było mało, jest tu jeszcze koło do obracania (można dzięki niemu zmieniać obraz na ekranie laptopa – to całkiem przyjemny zabieg, a dzieci i tak będą wypatrywać charakterystycznych i nietypowych składników stron, żeby sprawdzać, co skrywają), drugie koło też buduje odpowiedni motyw.
„Dom” to publikacja przeznaczona dla najmłodszych dzieci. Pomaga im w przyswojeniu nazw i terminów, przydaje się, kiedy trzeba zapamiętać wiadomości, ale też zaprasza do zwiedzania własnego domu i przyglądania się kolejnym przedmiotom (kto wie, może pojawi się i taki, który został bezpośrednio przeniesiony z otoczenia odbiorców). „Dom” to książka gadżetowa, której wartość podnoszona jest przez interaktywną rozrywkę dla dzieci – dzięki zastosowanym tu i wielokrotnie już sprawdzonym rozwiązaniom maluchy nie będą się zastanawiać nad rodzajem działań, samodzielnie będą szukać miejsc, które pozwolą im modyfikować zawartość tomiku. Wpływanie na narrację to prosta droga do chęci stworzenia własnej opowieści – i być może to właśnie swojski temat „Domu” do takich działań przekona. To kartonowa publikacja dla wszystkich dzieci, które potrzebują wyciszenia i ukojenia.
Zakamarki
W każdym domu znajdują się miejsca, do których warto zajrzeć. Pokoje, szafy, ale nie tylko. „Dom. Moja książeczka z okienkami” to kartonowy i malutki interaktywny picture book dla dzieci, które dopiero poznają świat – wzbogaca ich słownictwo i przy okazji pokazuje, że w domu nie ma nudy. Opowieść toczy się tu bez udziwnień: pojawiają się tekstowe komentarze dotyczące tego, co znajdzie się w kolejnych pomieszczeniach (w kuchni jest kuchenka, garnek czy zlew, w salonie lampka i laptop, w łazience umywalka, prysznic czy sedes. I teraz: dzieci mają uczestniczyć w lekturze. Na rozkładówce widnieje krótkie hasło wprowadzające w temat i pytanie kierowane do najmłodszych – pytanie otwarte, sprawdzające, czy dzieci już poznały przeznaczenie konkretnych miejsc w domu (i czy poradzą sobie z samodzielną odpowiedzią). Druga strona rozkładówki to dodatki: wymienianie innych przedmiotów, które można znaleźć w każdym domu. Na pierwszy rzut oka nie ma nic, co przykuwałoby uwagę dzieci – chyba że ktoś chce akurat dokonywać porównań i szukać elementów z wyliczanki we własnym otoczeniu. Zabawa zaczyna się z otwieranymi okienkami – niemal każdy obrazek nadrukowany jest na klapce – czyli okienku – i pozwala zajrzeć do środka. Albo do środka przedmiotu, albo – wprowadzić graficzny motyw, który zwykle kojarzy się z danym miejscem. Dzięki temu najmłodsi będą praktycznie wzbogacać warstwę graficzną (obrazki nie są takie same, warto zatem zaglądać pod okienka), a czasami wręcz zyskają powód do śmiechu (kiedy zajrzą pod prysznic). Takie niespodzianki nie tylko pozwalają ćwiczyć zdolności manualne, ale budzą też chęć omawiania tego, co zaobserwowane na kolejnych stronach. Jakby zabawy w otwieranie okienek było mało, jest tu jeszcze koło do obracania (można dzięki niemu zmieniać obraz na ekranie laptopa – to całkiem przyjemny zabieg, a dzieci i tak będą wypatrywać charakterystycznych i nietypowych składników stron, żeby sprawdzać, co skrywają), drugie koło też buduje odpowiedni motyw.
„Dom” to publikacja przeznaczona dla najmłodszych dzieci. Pomaga im w przyswojeniu nazw i terminów, przydaje się, kiedy trzeba zapamiętać wiadomości, ale też zaprasza do zwiedzania własnego domu i przyglądania się kolejnym przedmiotom (kto wie, może pojawi się i taki, który został bezpośrednio przeniesiony z otoczenia odbiorców). „Dom” to książka gadżetowa, której wartość podnoszona jest przez interaktywną rozrywkę dla dzieci – dzięki zastosowanym tu i wielokrotnie już sprawdzonym rozwiązaniom maluchy nie będą się zastanawiać nad rodzajem działań, samodzielnie będą szukać miejsc, które pozwolą im modyfikować zawartość tomiku. Wpływanie na narrację to prosta droga do chęci stworzenia własnej opowieści – i być może to właśnie swojski temat „Domu” do takich działań przekona. To kartonowa publikacja dla wszystkich dzieci, które potrzebują wyciszenia i ukojenia.
niedziela, 16 lutego 2025
Naomi Alderman: Przyszłość
Marginesy, Warszawa 2025.
Kryzys
To jest świat zdecydowanie nieprzyjazny ludziom. A przynajmniej tym ludziom, którzy mają najwięcej do stracenia. W „Przyszłości” Naomi Alderman stawia na apokalipsę. Posiłkuje się pandemią COVID-19, ale świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że kolejna choroba będzie znacznie bardziej niebezpieczna i nawet jeśli ludzie błyskawicznie wdrożą zasady postępowania (kwarantanny, maseczki i dystans społeczny), to i tak niewiele da, bo wirusy rozprzestrzeniać się będą szybciej i będą bardziej śmiercionośne. Żeby uchronić się przed najczarniejszym scenariuszem, trzeba zawczasu opracować sobie plan ucieczki. I taki plan powstaje: w futurystycznej rzeczywistości da się odciąć od zwykłego życia i przenieść do głuszy, z dala od ludzkich siedzib. To będzie oznaczało koniec – ale przynajmniej na własnych zasadach. W „Przyszłości” spodziewany koniec nadchodzi całkiem szybko. A niesie ze sobą rozmaite niekoniecznie krzepiące wydarzenia. Nie pomogą nawet kombinezony – kiedyś przystosowane do uprawiania cyberseksu, teraz przerobione tak, żeby ratowały życie i podawały leki w zależności od potrzeb (sztuczna inteligencja zaczyna rozwijać w sobie empatię). Kres nadchodzi.
Kres to także temat, który głoszą samozwańczy kaznodzieje – sekty podsycają niepokoje społeczne, a już na pewno przygotowują swoich wyznawców na nadejście końca. Kazania budowane na wątkach biblijnych dobierane są tak, żeby siać panikę – i żeby łatwiej było sterować ludźmi. W takich warunkach najlepiej poradzą sobie ci, którzy od początku wychowywani byli według strategii przetrwania: oni nie stracą zimnej krwi, gdy zostaną odłączeni od internetu i od wskazówek ze strony AI. Oni też najbardziej przydadzą się ze swoimi zdolnościami do logicznego myślenia i dostosowywania się do panujących warunków. A przecież przed katastrofą na ogromną skalę ludzie prowadzą zwyczajne życie, chcą kochać, cieszyć się i pracować. Niektórzy będą pomnażać majątek, inni – uczyć się funkcjonowania w nowych dla siebie przestrzeniach. Naomi Alderman w powieści „Przyszłość” szuka sposobu na przedstawienie trwania w jego całej rozciągłości – i na manifestowanie zwyczajności mimo wszystko. Nie wybiera prostych emocji – trzeba się trochę wysilić, żeby lepiej poznać jej bohaterów i zaakceptować ich życiowe decyzje oraz relacje. Co pewien czas „Przyszłość” przerywana jest wielogłosowym chaosem z forum – to tu pojawiają się teksty kazań i komentarze użytkowników, którzy nie do końca wiedzą, jak interpretować podawane im rewelacje. Przygotowania do końca świata w każdym razie trwają – i uwidoczniają ludzkie słabości. Wszystko zależy od perspektywy – i od ceny, jaką chce się zapłacić za życie, kiedy inni nie będą mieli tyle szczęścia. „Przyszłość” to powieść gęsta, która zadaje trudne pytania i utrzymuje odbiorców w niepewności bardzo długo. Jednocześnie i paradoksalnie wprowadza w zdegenerowany świat, który powinien przestać istnieć, żeby można było zacząć układać go na nowo. „Przyszłość” to na pewno książka niewygodna i pozbawiona schematycznych scenariuszy. To powieść, która uruchamia refleksję nad kodeksem wartości w dzisiejszym świecie – i nad ludzkimi potrzebami poszukiwania autorytetów.
Kryzys
To jest świat zdecydowanie nieprzyjazny ludziom. A przynajmniej tym ludziom, którzy mają najwięcej do stracenia. W „Przyszłości” Naomi Alderman stawia na apokalipsę. Posiłkuje się pandemią COVID-19, ale świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że kolejna choroba będzie znacznie bardziej niebezpieczna i nawet jeśli ludzie błyskawicznie wdrożą zasady postępowania (kwarantanny, maseczki i dystans społeczny), to i tak niewiele da, bo wirusy rozprzestrzeniać się będą szybciej i będą bardziej śmiercionośne. Żeby uchronić się przed najczarniejszym scenariuszem, trzeba zawczasu opracować sobie plan ucieczki. I taki plan powstaje: w futurystycznej rzeczywistości da się odciąć od zwykłego życia i przenieść do głuszy, z dala od ludzkich siedzib. To będzie oznaczało koniec – ale przynajmniej na własnych zasadach. W „Przyszłości” spodziewany koniec nadchodzi całkiem szybko. A niesie ze sobą rozmaite niekoniecznie krzepiące wydarzenia. Nie pomogą nawet kombinezony – kiedyś przystosowane do uprawiania cyberseksu, teraz przerobione tak, żeby ratowały życie i podawały leki w zależności od potrzeb (sztuczna inteligencja zaczyna rozwijać w sobie empatię). Kres nadchodzi.
Kres to także temat, który głoszą samozwańczy kaznodzieje – sekty podsycają niepokoje społeczne, a już na pewno przygotowują swoich wyznawców na nadejście końca. Kazania budowane na wątkach biblijnych dobierane są tak, żeby siać panikę – i żeby łatwiej było sterować ludźmi. W takich warunkach najlepiej poradzą sobie ci, którzy od początku wychowywani byli według strategii przetrwania: oni nie stracą zimnej krwi, gdy zostaną odłączeni od internetu i od wskazówek ze strony AI. Oni też najbardziej przydadzą się ze swoimi zdolnościami do logicznego myślenia i dostosowywania się do panujących warunków. A przecież przed katastrofą na ogromną skalę ludzie prowadzą zwyczajne życie, chcą kochać, cieszyć się i pracować. Niektórzy będą pomnażać majątek, inni – uczyć się funkcjonowania w nowych dla siebie przestrzeniach. Naomi Alderman w powieści „Przyszłość” szuka sposobu na przedstawienie trwania w jego całej rozciągłości – i na manifestowanie zwyczajności mimo wszystko. Nie wybiera prostych emocji – trzeba się trochę wysilić, żeby lepiej poznać jej bohaterów i zaakceptować ich życiowe decyzje oraz relacje. Co pewien czas „Przyszłość” przerywana jest wielogłosowym chaosem z forum – to tu pojawiają się teksty kazań i komentarze użytkowników, którzy nie do końca wiedzą, jak interpretować podawane im rewelacje. Przygotowania do końca świata w każdym razie trwają – i uwidoczniają ludzkie słabości. Wszystko zależy od perspektywy – i od ceny, jaką chce się zapłacić za życie, kiedy inni nie będą mieli tyle szczęścia. „Przyszłość” to powieść gęsta, która zadaje trudne pytania i utrzymuje odbiorców w niepewności bardzo długo. Jednocześnie i paradoksalnie wprowadza w zdegenerowany świat, który powinien przestać istnieć, żeby można było zacząć układać go na nowo. „Przyszłość” to na pewno książka niewygodna i pozbawiona schematycznych scenariuszy. To powieść, która uruchamia refleksję nad kodeksem wartości w dzisiejszym świecie – i nad ludzkimi potrzebami poszukiwania autorytetów.
sobota, 15 lutego 2025
Minecraft. Nauki przyrodnicze. Megazadania
Harperkids, Warszawa 2025.
Rytm natury
To jest najlepszy pomysł: wciągnąć dzieci w grę, która w ogóle nie ma założeń przemycania szkolnych lekcji – i przygotować platformę edukacyjną tak, żeby przekazywanie wiedzy połączyć z rozrywką. „Nauki przyrodnicze. Megazadania” to idealne rozwiązanie dla fanów Minecrafta, którzy nie tylko chcą się uczyć, ale i testować możliwości gry. Każdy temat z zakresu nauk przyrodniczych dla dzieci w wieku od 7 do 11 lat podzielony został na kilka rozkładówek. Jedna to przemycanie wiadomości, druga – sprawdzanie teoretycznej wiedzy (przez, między innymi, uzupełnianie zdań, jak w dawnych zeszytach ćwiczeń), aż w końcu przychodzi czas na przejście do gry – i zadanie dla graczy. Tutaj już można się pobawić światem Minecrafta i rozwiązaniami charakterystycznymi dla tej przestrzeni – a przy okazji utrwalać zdobyte wiadomości. Czasami zdarza się, że rzeczywistość z gry przenika się z realiami spoza komputerów – i wtedy autorzy decydują się na dodatkowe wyjaśnienia, na przykład jeśli chodzi o karmienie żab szlamem: to zadanie w grze konieczne do zrealizowania misji, za to w prawdziwym życiu – nie do wprowadzania w czyn. Jeśli jednak chodzi o zombie – nie ma tłumaczenia, że to pomysł z gry, najprawdopodobniej twórcy tomiku wychodzą z założenia, że na tyle jeszcze mali odbiorcy są w stanie odróżnić wyobraźnię od rzeczywistości.
Tomik jest bardzo kolorowy: liczą się tu screeny z gry i wszelkiego rodzaju moby, ale też konkretne rodzaje budulca, które posłużą do wypracowania określonych – potrzebnych – przedmiotów, pojawią się przepisy na stworzenie czegoś i wyzwania uruchamiające wyobraźnię dzieci (bo część pomieszczeń trzeba od zera zaprojektować). Dzięki temu przejście od gry do zdobywania wiedzy będzie w miarę bezbolesne i przypadnie do gustu nawet tym odbiorcom, którzy średnio mają ochotę na ślęczenie nad podręcznikami. Ta książka jest dobrze przygotowana – dostosowana do percepcji dzieci i jednocześnie niesie walory edukacyjne. Przyda się nie tylko fanom Minecrafta – dla każdego kilkulatka proces zdobywania wiedzy może być momentami żmudny i trudny – w tym wypadku wszystko miesza się z zabawą i można dzięki temu uprzyjemnić sobie czas nauki. Dodatkowo publikacja ta pokazuje, że książki mogą być przydatne – to temat, do którego niełatwo przekonać maluchy. Tymczasem bez podręcznika tego rodzaju nie udałoby się odkryć kolejnych „misji” w grze ani stworzyć pewnych budynków. Minecraft stawia na edukację przez zabawę – i dzięki temu nie myśli się o tym, że książka jest przecież gadżetem promującym elektroniczną rozrywkę. Dla małych fanów kwadratowego świata i dla tych, którzy chcą zgłębiać nauki przyrodnicze inaczej niż na zwyczajnych lekcjach w szkole to wymarzony sposób na poznawanie reguł rządzących światem przyrody.
Rytm natury
To jest najlepszy pomysł: wciągnąć dzieci w grę, która w ogóle nie ma założeń przemycania szkolnych lekcji – i przygotować platformę edukacyjną tak, żeby przekazywanie wiedzy połączyć z rozrywką. „Nauki przyrodnicze. Megazadania” to idealne rozwiązanie dla fanów Minecrafta, którzy nie tylko chcą się uczyć, ale i testować możliwości gry. Każdy temat z zakresu nauk przyrodniczych dla dzieci w wieku od 7 do 11 lat podzielony został na kilka rozkładówek. Jedna to przemycanie wiadomości, druga – sprawdzanie teoretycznej wiedzy (przez, między innymi, uzupełnianie zdań, jak w dawnych zeszytach ćwiczeń), aż w końcu przychodzi czas na przejście do gry – i zadanie dla graczy. Tutaj już można się pobawić światem Minecrafta i rozwiązaniami charakterystycznymi dla tej przestrzeni – a przy okazji utrwalać zdobyte wiadomości. Czasami zdarza się, że rzeczywistość z gry przenika się z realiami spoza komputerów – i wtedy autorzy decydują się na dodatkowe wyjaśnienia, na przykład jeśli chodzi o karmienie żab szlamem: to zadanie w grze konieczne do zrealizowania misji, za to w prawdziwym życiu – nie do wprowadzania w czyn. Jeśli jednak chodzi o zombie – nie ma tłumaczenia, że to pomysł z gry, najprawdopodobniej twórcy tomiku wychodzą z założenia, że na tyle jeszcze mali odbiorcy są w stanie odróżnić wyobraźnię od rzeczywistości.
Tomik jest bardzo kolorowy: liczą się tu screeny z gry i wszelkiego rodzaju moby, ale też konkretne rodzaje budulca, które posłużą do wypracowania określonych – potrzebnych – przedmiotów, pojawią się przepisy na stworzenie czegoś i wyzwania uruchamiające wyobraźnię dzieci (bo część pomieszczeń trzeba od zera zaprojektować). Dzięki temu przejście od gry do zdobywania wiedzy będzie w miarę bezbolesne i przypadnie do gustu nawet tym odbiorcom, którzy średnio mają ochotę na ślęczenie nad podręcznikami. Ta książka jest dobrze przygotowana – dostosowana do percepcji dzieci i jednocześnie niesie walory edukacyjne. Przyda się nie tylko fanom Minecrafta – dla każdego kilkulatka proces zdobywania wiedzy może być momentami żmudny i trudny – w tym wypadku wszystko miesza się z zabawą i można dzięki temu uprzyjemnić sobie czas nauki. Dodatkowo publikacja ta pokazuje, że książki mogą być przydatne – to temat, do którego niełatwo przekonać maluchy. Tymczasem bez podręcznika tego rodzaju nie udałoby się odkryć kolejnych „misji” w grze ani stworzyć pewnych budynków. Minecraft stawia na edukację przez zabawę – i dzięki temu nie myśli się o tym, że książka jest przecież gadżetem promującym elektroniczną rozrywkę. Dla małych fanów kwadratowego świata i dla tych, którzy chcą zgłębiać nauki przyrodnicze inaczej niż na zwyczajnych lekcjach w szkole to wymarzony sposób na poznawanie reguł rządzących światem przyrody.
piątek, 14 lutego 2025
Alli Brydon: Miłość wokół nas. Rodzina i przyjaźń na świecie
Kropka, Warszawa 2025.
Walentynki dla dzieci
Tematycznie idealnie wpisuje się ta książeczka w święto zakochanych – i pokazuje też najmłodszym odbiorcom, że walentynki to dobra okazja do okazywania uczuć. Nie tylko drugim połówkom, ale w różnych relacjach (członkom rodziny, przyjaciołom albo po prostu znajomym). I tak samo nie zawsze trzeba rysować serduszka albo wyznawać wielką miłość: liczy się troska, pamięć, chęć sprawienia drobnej przyjemności. W zależności od kraju i kultury, miłość można wyznawać na wiele sposobów i o tym właśnie mówi picture book dla dzieci „Miłość wokół nas”. Ta książeczka – pięknie ilustrowana – przenosi odbiorców do różnych punktów świata i pokazuje nie – jak wyglądają walentynki – a jak można sugerować innym, że są dla nas ważni. Przegląd krajów jest krótki (bo też i nie chodzi o to, żeby wyczerpać temat czy żeby zamęczyć maluchy oglądające książkę), a wybrane ciekawostki należą do takich, które zachęcą najmłodszych do zgłębiania wiedzy na temat różnych miejsc. Nie tylko zresztą o walentynki chodzi, czasami o słowo funkcjonujące w danym kręgu kulturowym a wskazujące na rodzaj zachowań wobec bliskich, czasami o tradycję – i zupełnie inne święta niż te najbardziej skomercjalizowane. Jest tu na przykład zestaw działań, które podejmuje się w Afryce, żeby okazać bliskim miłość i szacunek, jest rodzaj powitania, jest narodowy taniec, który pomaga wyrażać uczucia, są zwyczaje z perspektywy naszych odbiorców bardzo dziwne – bo na przykład skąd wziąć ząb kaszalota, kiedy chce się zdobyć żonę? Ale pojawiają się i ciekawostki, które dzieci zaintrygują – dlaczego do wyrażania uczuć przydaje się czekolada, po co zapala się lampiony albo wręcza ozdobne łyżki. Miłość to nawet dziecko noszone w chuście – i o tym wszystkim po lekturze najmłodsi odbiorcy się przekonają. Miłości nie wyraża się niezliczonymi serduszkami, miłość to gest, pamięć, słowo – wszystko, co pozwala pokazać innym ludziom, jak ważni są dla nas. Dzięki temu można po lekturze porozmawiać z dzieckiem i zasugerować mu, jak powinno się zachowywać wobec ważnych dla siebie osób, jak dać im do zrozumienia, że są doceniane i potrzebne. To lekcja empatii, ale też sposób na rozwijanie wyobraźni – bo niekoniecznie przy ogromie serduszkowych motywów dzieci są w stanie samodzielnie wyobrazić sobie alternatywne sposoby mówienia o miłości (i też – wychwycenia, które uczucie to miłość lub przywiązanie).
„Miłość wokół nas. Rodzina i przyjaźń na świecie” to ciekawy edukacyjny picture book, który przypadnie do gustu najmłodszym, ale wzruszy też ich rodziców, czytających przed snem. Jest to książka, która przypomina o szacunku i empatii, o okazywaniu uczuć i o bliskości – zapewnia wyciszenie i ukojenie, a przy okazji jest też prawdziwą lekcją tego, jak zachowywać się wobec najbliższych. To ciekawa lektura, rozbudza zainteresowanie różnymi kulturami i podróżami, pozwala na odkrywanie rzeczy, które nie mieszczą się w standardowym kanonie wiadomości kilkulatków. Warto walentynki wykorzystać do pokazania różnic kulturowych i do omówienia różnic między ludźmi.
Walentynki dla dzieci
Tematycznie idealnie wpisuje się ta książeczka w święto zakochanych – i pokazuje też najmłodszym odbiorcom, że walentynki to dobra okazja do okazywania uczuć. Nie tylko drugim połówkom, ale w różnych relacjach (członkom rodziny, przyjaciołom albo po prostu znajomym). I tak samo nie zawsze trzeba rysować serduszka albo wyznawać wielką miłość: liczy się troska, pamięć, chęć sprawienia drobnej przyjemności. W zależności od kraju i kultury, miłość można wyznawać na wiele sposobów i o tym właśnie mówi picture book dla dzieci „Miłość wokół nas”. Ta książeczka – pięknie ilustrowana – przenosi odbiorców do różnych punktów świata i pokazuje nie – jak wyglądają walentynki – a jak można sugerować innym, że są dla nas ważni. Przegląd krajów jest krótki (bo też i nie chodzi o to, żeby wyczerpać temat czy żeby zamęczyć maluchy oglądające książkę), a wybrane ciekawostki należą do takich, które zachęcą najmłodszych do zgłębiania wiedzy na temat różnych miejsc. Nie tylko zresztą o walentynki chodzi, czasami o słowo funkcjonujące w danym kręgu kulturowym a wskazujące na rodzaj zachowań wobec bliskich, czasami o tradycję – i zupełnie inne święta niż te najbardziej skomercjalizowane. Jest tu na przykład zestaw działań, które podejmuje się w Afryce, żeby okazać bliskim miłość i szacunek, jest rodzaj powitania, jest narodowy taniec, który pomaga wyrażać uczucia, są zwyczaje z perspektywy naszych odbiorców bardzo dziwne – bo na przykład skąd wziąć ząb kaszalota, kiedy chce się zdobyć żonę? Ale pojawiają się i ciekawostki, które dzieci zaintrygują – dlaczego do wyrażania uczuć przydaje się czekolada, po co zapala się lampiony albo wręcza ozdobne łyżki. Miłość to nawet dziecko noszone w chuście – i o tym wszystkim po lekturze najmłodsi odbiorcy się przekonają. Miłości nie wyraża się niezliczonymi serduszkami, miłość to gest, pamięć, słowo – wszystko, co pozwala pokazać innym ludziom, jak ważni są dla nas. Dzięki temu można po lekturze porozmawiać z dzieckiem i zasugerować mu, jak powinno się zachowywać wobec ważnych dla siebie osób, jak dać im do zrozumienia, że są doceniane i potrzebne. To lekcja empatii, ale też sposób na rozwijanie wyobraźni – bo niekoniecznie przy ogromie serduszkowych motywów dzieci są w stanie samodzielnie wyobrazić sobie alternatywne sposoby mówienia o miłości (i też – wychwycenia, które uczucie to miłość lub przywiązanie).
„Miłość wokół nas. Rodzina i przyjaźń na świecie” to ciekawy edukacyjny picture book, który przypadnie do gustu najmłodszym, ale wzruszy też ich rodziców, czytających przed snem. Jest to książka, która przypomina o szacunku i empatii, o okazywaniu uczuć i o bliskości – zapewnia wyciszenie i ukojenie, a przy okazji jest też prawdziwą lekcją tego, jak zachowywać się wobec najbliższych. To ciekawa lektura, rozbudza zainteresowanie różnymi kulturami i podróżami, pozwala na odkrywanie rzeczy, które nie mieszczą się w standardowym kanonie wiadomości kilkulatków. Warto walentynki wykorzystać do pokazania różnic kulturowych i do omówienia różnic między ludźmi.
czwartek, 13 lutego 2025
Lisa Marie Presley, Riley Keough: Stąd w nieznane. Wspomnienia
Marginesy, Warszawa 2025.
Na świeczniku
Elvisa w tej książce nie ma. Przynajmniej nie w wersji gwiazdorsko-scenicznej, albo pojawia się rzadko (na przykład za sprawą sobowtórów czy fanów). Jest za to kochający tata, który w pewnym momencie umiera i pozostawia po sobie niewyobrażalną pustkę. „Stąd w nieznane. Wspomnienia” to książka, którą nagrywała Lisa Marie Presley – córka Elvisa Presleya – i którą zredagowała i dokończyła Riley Keough, wnuczka króla. Dwugłosowość utrzymana jest w całym tomie i zaznaczana po prostu innymi fontami, żeby łatwiej się było czytelnikom połapać w zmianach narratorek – zwłaszcza że obie często odnoszą się do swoich matek. To matki się tu liczą, nawet jeśli owe matki próbują żyć życiem gwiazd i wpadają w poważne tarapaty czy uzależnienia. To matki są stałym punktem odniesienia i gwarancją, że wszystko się jakoś ułoży. I Lisa Marie Presley, i Riley Keough u bliskich szukają zawsze wsparcia i ciepła, potrafią nawet z sytuacji, które nie wyglądają na standardowe czy „wychowawcze” wyciągać dla siebie to, czego potrzebują. I dzięki temu radzą sobie w swoich przestrzeniach, uczą się, jak przetrwać i jak funkcjonować w nietypowym środowisku.
Więcej niż Elvisa Presleya jest tu… Michaela Jacksona, do niego przynajmniej trochę łatwiej jest złapać dystans w narracjach. Ale „Stąd w nieznane” w ogóle nie akcentuje życia na świeczniku – jedyną konsekwencją takiego stylu okazuje się łatwy dostęp do narkotyków i leków (w końcu lekarze spełnią każde życzenie osób znanych i rozpoznawalnych, nawet jeśli ma to w efekcie stanowić poważne zagrożenie życia lub zdrowia). Idolom się nie odmawia – a to prosta droga do problemów. I o tych Lisa Marie Presley (a jeszcze bardziej Riley Keough) opowiadają.
Dwie autorki zabierają czytelników do domu rodzinnego, do miejsca, w którym najpierw przystań znalazła córka Elvisa, a później – które obserwowała i uzupełniała o swoje spostrzeżenia jej córka. I ta dwupokoleniowość w ogóle nie daje się w trakcie lektury odczuć. Nie jest tak, że buduje się tu pomnik dla Elvisa Presleya, nie ma w ogóle mowy o utworach czy o karierze – liczy się wyłącznie prywatność, w związku z czym tom spodoba się zwłaszcza poszukiwaczom opowieści o zwyczajnym życiu w niezwyczajnych warunkach. Nie ma tutaj ani sensacyjności, ani plotkarstwa – to raczej rozliczanie się z przeszłością i szukanie przepisu na codzienność. I dzięki temu właśnie wspomnienia Lisy Marie Presley stają się dla odbiorców atrakcyjne. Książka jest bardzo osobista i wypełniona przemyśleniami na podstawie naturalnych doświadczeń i samodzielnych wyborów, nie ma tu tworzenia pod publiczkę czy prób wybielania się: Lisa Marie Presley w ogóle nie zastanawia się, jak wypadnie w oczach fanów; podobnie jej córka – nie ma zamiaru kreować portretu matki innego, niż ta sama układa. Konfesyjna i prosta – ale pełna silnych emocji – opowieść zamienia się zatem w próbę poznania postaci pozostających mimo własnego dorobku w cieniu wielkiej gwiazdy.
Na świeczniku
Elvisa w tej książce nie ma. Przynajmniej nie w wersji gwiazdorsko-scenicznej, albo pojawia się rzadko (na przykład za sprawą sobowtórów czy fanów). Jest za to kochający tata, który w pewnym momencie umiera i pozostawia po sobie niewyobrażalną pustkę. „Stąd w nieznane. Wspomnienia” to książka, którą nagrywała Lisa Marie Presley – córka Elvisa Presleya – i którą zredagowała i dokończyła Riley Keough, wnuczka króla. Dwugłosowość utrzymana jest w całym tomie i zaznaczana po prostu innymi fontami, żeby łatwiej się było czytelnikom połapać w zmianach narratorek – zwłaszcza że obie często odnoszą się do swoich matek. To matki się tu liczą, nawet jeśli owe matki próbują żyć życiem gwiazd i wpadają w poważne tarapaty czy uzależnienia. To matki są stałym punktem odniesienia i gwarancją, że wszystko się jakoś ułoży. I Lisa Marie Presley, i Riley Keough u bliskich szukają zawsze wsparcia i ciepła, potrafią nawet z sytuacji, które nie wyglądają na standardowe czy „wychowawcze” wyciągać dla siebie to, czego potrzebują. I dzięki temu radzą sobie w swoich przestrzeniach, uczą się, jak przetrwać i jak funkcjonować w nietypowym środowisku.
Więcej niż Elvisa Presleya jest tu… Michaela Jacksona, do niego przynajmniej trochę łatwiej jest złapać dystans w narracjach. Ale „Stąd w nieznane” w ogóle nie akcentuje życia na świeczniku – jedyną konsekwencją takiego stylu okazuje się łatwy dostęp do narkotyków i leków (w końcu lekarze spełnią każde życzenie osób znanych i rozpoznawalnych, nawet jeśli ma to w efekcie stanowić poważne zagrożenie życia lub zdrowia). Idolom się nie odmawia – a to prosta droga do problemów. I o tych Lisa Marie Presley (a jeszcze bardziej Riley Keough) opowiadają.
Dwie autorki zabierają czytelników do domu rodzinnego, do miejsca, w którym najpierw przystań znalazła córka Elvisa, a później – które obserwowała i uzupełniała o swoje spostrzeżenia jej córka. I ta dwupokoleniowość w ogóle nie daje się w trakcie lektury odczuć. Nie jest tak, że buduje się tu pomnik dla Elvisa Presleya, nie ma w ogóle mowy o utworach czy o karierze – liczy się wyłącznie prywatność, w związku z czym tom spodoba się zwłaszcza poszukiwaczom opowieści o zwyczajnym życiu w niezwyczajnych warunkach. Nie ma tutaj ani sensacyjności, ani plotkarstwa – to raczej rozliczanie się z przeszłością i szukanie przepisu na codzienność. I dzięki temu właśnie wspomnienia Lisy Marie Presley stają się dla odbiorców atrakcyjne. Książka jest bardzo osobista i wypełniona przemyśleniami na podstawie naturalnych doświadczeń i samodzielnych wyborów, nie ma tu tworzenia pod publiczkę czy prób wybielania się: Lisa Marie Presley w ogóle nie zastanawia się, jak wypadnie w oczach fanów; podobnie jej córka – nie ma zamiaru kreować portretu matki innego, niż ta sama układa. Konfesyjna i prosta – ale pełna silnych emocji – opowieść zamienia się zatem w próbę poznania postaci pozostających mimo własnego dorobku w cieniu wielkiej gwiazdy.
środa, 12 lutego 2025
Arkadiusz Kamiński: Zagrajmy jeszcze raz. O złotej epoce gamingu w Polsce
Altbuch, Warszawa 2024.
Przeżycia
Niszowa jest to publikacja, ale też i na sentymentach oparta – Arkadiusz Kamiński, znany szerszemu gronu jako Dark Archon, prowadzi narrację osobistą i bazującą na własnych doświadczeniach gracza (najpierw dzieciaka i amatora, później profesjonalizującego się gamera) przez „złotą epokę gamingu w Polsce”. Nie będzie tu zatem jednoznacznych prób porządkowania dokonań na rynku gier, kolejne przystanki wyznaczone zostaną przez subiektywne odczucia i przemyślenia, a także silne emocje. I wszyscy ci, którzy tak jak Dark Archon dorastali w kształtującym się dopiero świecie rozrywek elektronicznych, będą mieli szansę na porównanie własnych obserwacji i przeżyć związanych z konkretnymi tytułami. „Zagrajmy jeszcze raz” to powrót do przeszłości – powrót obfitujący w żarty i uśmiechy, czasami podbudowywany jeszcze dawką wiedzy (niezbyt dużą, żeby nie zmęczyć czytelników-graczy, dla których liczy się o wiele bardziej wyzwalanie skojarzeń przez odniesienia do konkretnych produkcji niż tworzenie szkieletu z danych). Kamiński charakteryzuje rynek gier w Polsce z końca lat 80. i z lat 90. XX wieku, żeby pokazać, jakie możliwości i jakie pomysły czekały na młodych pasjonatów komputerów i konsol. Nie zamierza tworzyć monografii gier – ani zawartością, ani stylem. Decyduje się na swobodny strumień wspomnień, porządkowany tematycznie (przynajmniej na tyle, na ile jest to możliwe). Nie będzie tu zatem ani zarzucania czytelników kolejnymi tytułami czy datami, ani wprowadzanie w teorię gier. Liczyć się będzie zabawa. To Dark Archon oferuje, nawiązując ze swoimi odbiorcami silną relację od pierwszych stron.
Dzieli się autor wspomnieniami – tymi, które budzą dzisiaj śmiech, powrotami do podstawówki i do sprzętów, które jeszcze nie nadążały za wyobraźnią i potrzebami młodych ludzi w zakresie gier, ale też tymi, które zapewniały pierwsze kroki do zrozumienia istoty gamingu. Są tu tematy wybierane na bazie subiektywnych odczuć, game boye, konkretne modele komputerów, a też i wybrane tytuły gier, są i zjawiska – między innymi kwestia piractwa wśród graczy z końca XX wieku. Autor stara się wyznaczać zagadnienia przełomowe dla samego zjawiska, ale nie stroni od opowiadania, co dla niego samego stawało się istotne i co kształtowało jego podejście do tego rodzaju rozrywki. Nie ucieka od osobistych zagadnień (zresztą dział poświęcony świnkom morskim to coś, co przyciągnąć może rozkochaną w tych stworzonkach część graczy jeszcze bardziej), pozwala na to, żeby to emocje dyktowały sposób prowadzenia opowieści. I w efekcie zapewnia ciekawe świadectwo czasów, pozbawione charakteru popularnonaukowego studium o grach z perspektywy zwyczajnego wówczas gracza.
Jest to tom bogato ilustrowany, co również może uruchomić cały szereg wspomnień – a do tego co jakiś czas zabiera głos redaktor prowadzący – Andrzej Kotarski – wprowadzając polemiki do głoszonych tez albo własne obserwacje czy przemyślenia na temat gier, dzięki czemu udaje się trochę nawiązywać do klimatu wygłupów redakcji z „CD-Action”. Nie jest „Zagrajmy jeszcze raz” tytułem, bez którego rynek by się zawalił – ale jeśli ktoś w latach 90. pasjonował się grami komputerowymi, może sprawdzić, jak ta forma rozrywki funkcjonowała u innych.
Przeżycia
Niszowa jest to publikacja, ale też i na sentymentach oparta – Arkadiusz Kamiński, znany szerszemu gronu jako Dark Archon, prowadzi narrację osobistą i bazującą na własnych doświadczeniach gracza (najpierw dzieciaka i amatora, później profesjonalizującego się gamera) przez „złotą epokę gamingu w Polsce”. Nie będzie tu zatem jednoznacznych prób porządkowania dokonań na rynku gier, kolejne przystanki wyznaczone zostaną przez subiektywne odczucia i przemyślenia, a także silne emocje. I wszyscy ci, którzy tak jak Dark Archon dorastali w kształtującym się dopiero świecie rozrywek elektronicznych, będą mieli szansę na porównanie własnych obserwacji i przeżyć związanych z konkretnymi tytułami. „Zagrajmy jeszcze raz” to powrót do przeszłości – powrót obfitujący w żarty i uśmiechy, czasami podbudowywany jeszcze dawką wiedzy (niezbyt dużą, żeby nie zmęczyć czytelników-graczy, dla których liczy się o wiele bardziej wyzwalanie skojarzeń przez odniesienia do konkretnych produkcji niż tworzenie szkieletu z danych). Kamiński charakteryzuje rynek gier w Polsce z końca lat 80. i z lat 90. XX wieku, żeby pokazać, jakie możliwości i jakie pomysły czekały na młodych pasjonatów komputerów i konsol. Nie zamierza tworzyć monografii gier – ani zawartością, ani stylem. Decyduje się na swobodny strumień wspomnień, porządkowany tematycznie (przynajmniej na tyle, na ile jest to możliwe). Nie będzie tu zatem ani zarzucania czytelników kolejnymi tytułami czy datami, ani wprowadzanie w teorię gier. Liczyć się będzie zabawa. To Dark Archon oferuje, nawiązując ze swoimi odbiorcami silną relację od pierwszych stron.
Dzieli się autor wspomnieniami – tymi, które budzą dzisiaj śmiech, powrotami do podstawówki i do sprzętów, które jeszcze nie nadążały za wyobraźnią i potrzebami młodych ludzi w zakresie gier, ale też tymi, które zapewniały pierwsze kroki do zrozumienia istoty gamingu. Są tu tematy wybierane na bazie subiektywnych odczuć, game boye, konkretne modele komputerów, a też i wybrane tytuły gier, są i zjawiska – między innymi kwestia piractwa wśród graczy z końca XX wieku. Autor stara się wyznaczać zagadnienia przełomowe dla samego zjawiska, ale nie stroni od opowiadania, co dla niego samego stawało się istotne i co kształtowało jego podejście do tego rodzaju rozrywki. Nie ucieka od osobistych zagadnień (zresztą dział poświęcony świnkom morskim to coś, co przyciągnąć może rozkochaną w tych stworzonkach część graczy jeszcze bardziej), pozwala na to, żeby to emocje dyktowały sposób prowadzenia opowieści. I w efekcie zapewnia ciekawe świadectwo czasów, pozbawione charakteru popularnonaukowego studium o grach z perspektywy zwyczajnego wówczas gracza.
Jest to tom bogato ilustrowany, co również może uruchomić cały szereg wspomnień – a do tego co jakiś czas zabiera głos redaktor prowadzący – Andrzej Kotarski – wprowadzając polemiki do głoszonych tez albo własne obserwacje czy przemyślenia na temat gier, dzięki czemu udaje się trochę nawiązywać do klimatu wygłupów redakcji z „CD-Action”. Nie jest „Zagrajmy jeszcze raz” tytułem, bez którego rynek by się zawalił – ale jeśli ktoś w latach 90. pasjonował się grami komputerowymi, może sprawdzić, jak ta forma rozrywki funkcjonowała u innych.
wtorek, 11 lutego 2025
Katarzyna Grochola: Wyluzuj, kobieto
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024.
Zmiana
Na motywie, który funkcjonuje jako stereotyp, Katarzyna Grochola buduje całą powieść – powieść, która ma zjednoczyć matki dorosłych synów stojące w obliczu konieczności oddania ukochanej pociechy obcej kobiecie. „Wyluzuj, kobieto” to czytadło stworzone na bazie zazdrości i niepokoju, nieuzasadnionego lęku o to, co stanie się z dorosłym już człowiekiem, który zdecydował właśnie, że oświadczy się swojej partnerce. Matka pełna żalu i strachu wraca pamięcią do dawnych lat i do sytuacji, w których to ona była potrzebna ukochanemu synkowi – przedstawia też cały szereg źródeł międzypokoleniowego konfliktu, bo nie dostrzega własnej winy w tym, że poprzednie dziewczyny syna odstraszała – rzekomo niechcący. „Wyluzuj, kobieto” to jednocześnie opowieść o byciu razem – bo w końcu przeciwwagą dla nowego związku staje się małżeństwo bohaterki (ale i sposób na bycie razem stosowany u teściów). Można się wiele dowiedzieć na temat relacji międzyludzkich pozbawionych fajerwerków, za to zanurzonych w zwyczajności i rutynie.
Zaczyna się od monologów wręcz komicznych – matka przesadza, przerysowuje i dzieli się z czytelnikami swoim zestawem zastrzeżeń. Nie zna praktycznie wybranki syna, ale już widzi w niej wady, które z pewnością wkrótce ujrzą światło dzienne i zaburzą szczęście ukochanego jedynaka. Zestawia swoje zachowania wobec małżonka z tym, co może wybrać przyszła synowa – ale ta z pewnością nie wykaże się empatią i skrzywdzi niewinne dziecko (bo o wieku i dojrzałości pociechy matka uparcie nie chce myśleć). W strumieniu skarg liczy się komizm – to już nikt nie będzie traktować poważnie kolejnych wyimaginowanych zarzutów, jeśli puentą ma być konieczność przerwania idylli w domu młodych. „Wyluzuj, kobieto” to zatem studium reakcji nieracjonalnych, za to łatwych do wytłumaczenia na drodze zazdrości. Katarzyna Grochola doskonale wie, jakimi pobudkami kierują się matki synów – stawia na eksponowanie przyczyn domowych konfliktów jeszcze zanim zaistnieją. Ale jej bohaterka relacjonuje bardzo długo własne małżeńskie perypetie. Tak naprawdę straszna przyszła synowa, Agata, pojawi się dopiero pod koniec, kiedy przyjdzie na zaręczynowy obiad. Wcześniej funkcjonuje tylko jako demon z wyobrażeń. Przyszła teściowa z kolei zajmuje się własnym związkiem, opowiada o mężu, który znienacka (w kontekście dziś dorosłego syna zresztą) zamienia się w cenionego autora książek dla dzieci, prezentuje towarzyskie spotkania i anegdoty dotyczące codzienności. Udowadnia, że nawet jeśli ktoś ma zastrzeżenia co do szczęścia młodych ludzi, którzy decydują się na ślub, to wszystko zależy od nich samych a nie od czarnowidztwa i stereotypów wprowadzanych w życie. Dzięki temu „Wyluzuj, kobieto” staje się też rodzajem ukojenia dla odbiorczyń. Jest tu trochę humoru (chociaż dość topornego, kiedy weźmie się pod uwagę bazowanie na oczywistościach), jest też zestaw obyczajowych historyjek, które pozwolą zabić czas i pogodzić się z nieuchronnymi zmianami w życiu. Katarzyna Grochola nie zamierza częstować czytelniczek poradami rodem z kobiecych magazynów, ale przecież nie uniknie i takich skojarzeń. Tu bowiem na pierwszy plan wychodzą emocje zwykle skrzętnie skrywane i tłumione.
Zmiana
Na motywie, który funkcjonuje jako stereotyp, Katarzyna Grochola buduje całą powieść – powieść, która ma zjednoczyć matki dorosłych synów stojące w obliczu konieczności oddania ukochanej pociechy obcej kobiecie. „Wyluzuj, kobieto” to czytadło stworzone na bazie zazdrości i niepokoju, nieuzasadnionego lęku o to, co stanie się z dorosłym już człowiekiem, który zdecydował właśnie, że oświadczy się swojej partnerce. Matka pełna żalu i strachu wraca pamięcią do dawnych lat i do sytuacji, w których to ona była potrzebna ukochanemu synkowi – przedstawia też cały szereg źródeł międzypokoleniowego konfliktu, bo nie dostrzega własnej winy w tym, że poprzednie dziewczyny syna odstraszała – rzekomo niechcący. „Wyluzuj, kobieto” to jednocześnie opowieść o byciu razem – bo w końcu przeciwwagą dla nowego związku staje się małżeństwo bohaterki (ale i sposób na bycie razem stosowany u teściów). Można się wiele dowiedzieć na temat relacji międzyludzkich pozbawionych fajerwerków, za to zanurzonych w zwyczajności i rutynie.
Zaczyna się od monologów wręcz komicznych – matka przesadza, przerysowuje i dzieli się z czytelnikami swoim zestawem zastrzeżeń. Nie zna praktycznie wybranki syna, ale już widzi w niej wady, które z pewnością wkrótce ujrzą światło dzienne i zaburzą szczęście ukochanego jedynaka. Zestawia swoje zachowania wobec małżonka z tym, co może wybrać przyszła synowa – ale ta z pewnością nie wykaże się empatią i skrzywdzi niewinne dziecko (bo o wieku i dojrzałości pociechy matka uparcie nie chce myśleć). W strumieniu skarg liczy się komizm – to już nikt nie będzie traktować poważnie kolejnych wyimaginowanych zarzutów, jeśli puentą ma być konieczność przerwania idylli w domu młodych. „Wyluzuj, kobieto” to zatem studium reakcji nieracjonalnych, za to łatwych do wytłumaczenia na drodze zazdrości. Katarzyna Grochola doskonale wie, jakimi pobudkami kierują się matki synów – stawia na eksponowanie przyczyn domowych konfliktów jeszcze zanim zaistnieją. Ale jej bohaterka relacjonuje bardzo długo własne małżeńskie perypetie. Tak naprawdę straszna przyszła synowa, Agata, pojawi się dopiero pod koniec, kiedy przyjdzie na zaręczynowy obiad. Wcześniej funkcjonuje tylko jako demon z wyobrażeń. Przyszła teściowa z kolei zajmuje się własnym związkiem, opowiada o mężu, który znienacka (w kontekście dziś dorosłego syna zresztą) zamienia się w cenionego autora książek dla dzieci, prezentuje towarzyskie spotkania i anegdoty dotyczące codzienności. Udowadnia, że nawet jeśli ktoś ma zastrzeżenia co do szczęścia młodych ludzi, którzy decydują się na ślub, to wszystko zależy od nich samych a nie od czarnowidztwa i stereotypów wprowadzanych w życie. Dzięki temu „Wyluzuj, kobieto” staje się też rodzajem ukojenia dla odbiorczyń. Jest tu trochę humoru (chociaż dość topornego, kiedy weźmie się pod uwagę bazowanie na oczywistościach), jest też zestaw obyczajowych historyjek, które pozwolą zabić czas i pogodzić się z nieuchronnymi zmianami w życiu. Katarzyna Grochola nie zamierza częstować czytelniczek poradami rodem z kobiecych magazynów, ale przecież nie uniknie i takich skojarzeń. Tu bowiem na pierwszy plan wychodzą emocje zwykle skrzętnie skrywane i tłumione.
poniedziałek, 10 lutego 2025
Katarzyna Gacek: Krew z krwi
Znak, Kraków 2024.
Rodzina
Katarzyna Gacek prowadzi agencję detektywistyczną Czajka świetnie – co oznacza, że kolejne powieści cosy crime pojawiające się w tym cyklu warte są uwagi. Gęste, spore objętościowo, a przy tym atrakcyjne nie tylko od strony intrygi, ale i całej warstwy obyczajowej. „Krew z krwi” to książka, w której bohaterki – Gaja i Klara przy pomocy Matyldy – muszą rozwiązać sprawę śmierci, którą czytelnicy od pierwszych stron mają przed oczami. Oto na łódce ginie mężczyzna. Ginie wyrzucony za burtę przez kobietę – na kolejnych stronach po tej migawce pojawi się nazwisko ofiary, ale mordercę (a w tym wypadku morderczynię) trzeba będzie jednak odnaleźć. Wszystkie ślady wskazują na jedną z pań. Ale oczywiście nie byłoby zabawy, gdyby wyjaśnienie polegało na banalnym i odruchowym oskarżeniu. W dodatku śledztwo wcale nie musi dotyczyć znalezienia mordercy. Zwłaszcza że po pogrzebie pojawia się pewien trop prowadzący do tajemnic z przeszłości.
W tomie „Krew z krwi” bardziej niż rozwiązanie kryminalnej zagadki liczy się sama droga do zdobywania informacji. Gaja ma już doświadczenie i wie, na co może sobie pozwolić, żeby nie narażać swojej reputacji na szwank (a licencji na odebranie). Klara jednak, jej podwładna, za nic ma wszelkie zasady i reguły. Klara chce żyć po swojemu, boi się odpowiedzialności i zaangażowania i zawsze ucieka, kiedy tylko poczuje, że gdzieś się zadomowiła. Klara łamie reguły, jest wolna i w swojej wolności czasami się gubi. Ale to ona ma niebywałą intuicję, wyobraźnię i dar improwizowania, co sprawdza się zwłaszcza w stresujących sytuacjach. To Klara jest w stanie przejechać przez miasto na motorze w bieliźnie i szlafroku – i nie zastanawiać się nad konsekwencjami takich działań. To Klara będzie przyciągać uwagę wszystkich. Przeciwwagą dla niej jest urzędniczka Matylda, która w swojej pracy przeżywa kryzys: chociaż robi coś, co kocha, jej szef ma inne pomysły na prowadzenie biuletynu miejskiego. Wprowadza do biura Matyldy kogoś, kto zdecydowanie na tym stanowisku się nie sprawdzi, ale kto potrafi narobić problemów w imię miłości własnej. Gaja, Klara i Matylda przyjrzą się sprawie tajemniczej śmierci – a przy okazji też rozwiążą zagadkę znicza, który pojawił się na grobie ofiary. To furtka do odkrywania zagmatwanej przeszłości. „Krew z krwi” to powieść wypełniona nie tylko zdobywaniem informacji i działaniami śledczymi, ale też – sprawami obyczajowymi. Liczą się tu związki, przyjaźnie, relacje międzyludzkie, w których próżno by szukać stereotypów. Każdy układa sobie życie po swojemu, każdy przeżywa rozmaite dylematy i potrzebuje wsparcia znajomych – jednak nie zawsze możliwe jest dopasowanie się do ich oczekiwań i gustów. Katarzyna Gacek bardzo umiejętnie lawiruje między takimi tematami, prowadzi historię podzieloną na głosy i wielowymiarową, unika tanich sentymentów i banałów w kreśleniu kontaktów interpersonalnych, a narrację podlewa dyskretnym humorem, tak, żeby przyjemnie śledziło się akcję. W efekcie „Krew z krwi” to książka, która przyciąga i zapewnia rozrywkę w dobrym gatunku – i sprawia, że hasło Agencja detektywistyczna Czajka będzie gwarancją jakości dla czytelników.
Rodzina
Katarzyna Gacek prowadzi agencję detektywistyczną Czajka świetnie – co oznacza, że kolejne powieści cosy crime pojawiające się w tym cyklu warte są uwagi. Gęste, spore objętościowo, a przy tym atrakcyjne nie tylko od strony intrygi, ale i całej warstwy obyczajowej. „Krew z krwi” to książka, w której bohaterki – Gaja i Klara przy pomocy Matyldy – muszą rozwiązać sprawę śmierci, którą czytelnicy od pierwszych stron mają przed oczami. Oto na łódce ginie mężczyzna. Ginie wyrzucony za burtę przez kobietę – na kolejnych stronach po tej migawce pojawi się nazwisko ofiary, ale mordercę (a w tym wypadku morderczynię) trzeba będzie jednak odnaleźć. Wszystkie ślady wskazują na jedną z pań. Ale oczywiście nie byłoby zabawy, gdyby wyjaśnienie polegało na banalnym i odruchowym oskarżeniu. W dodatku śledztwo wcale nie musi dotyczyć znalezienia mordercy. Zwłaszcza że po pogrzebie pojawia się pewien trop prowadzący do tajemnic z przeszłości.
W tomie „Krew z krwi” bardziej niż rozwiązanie kryminalnej zagadki liczy się sama droga do zdobywania informacji. Gaja ma już doświadczenie i wie, na co może sobie pozwolić, żeby nie narażać swojej reputacji na szwank (a licencji na odebranie). Klara jednak, jej podwładna, za nic ma wszelkie zasady i reguły. Klara chce żyć po swojemu, boi się odpowiedzialności i zaangażowania i zawsze ucieka, kiedy tylko poczuje, że gdzieś się zadomowiła. Klara łamie reguły, jest wolna i w swojej wolności czasami się gubi. Ale to ona ma niebywałą intuicję, wyobraźnię i dar improwizowania, co sprawdza się zwłaszcza w stresujących sytuacjach. To Klara jest w stanie przejechać przez miasto na motorze w bieliźnie i szlafroku – i nie zastanawiać się nad konsekwencjami takich działań. To Klara będzie przyciągać uwagę wszystkich. Przeciwwagą dla niej jest urzędniczka Matylda, która w swojej pracy przeżywa kryzys: chociaż robi coś, co kocha, jej szef ma inne pomysły na prowadzenie biuletynu miejskiego. Wprowadza do biura Matyldy kogoś, kto zdecydowanie na tym stanowisku się nie sprawdzi, ale kto potrafi narobić problemów w imię miłości własnej. Gaja, Klara i Matylda przyjrzą się sprawie tajemniczej śmierci – a przy okazji też rozwiążą zagadkę znicza, który pojawił się na grobie ofiary. To furtka do odkrywania zagmatwanej przeszłości. „Krew z krwi” to powieść wypełniona nie tylko zdobywaniem informacji i działaniami śledczymi, ale też – sprawami obyczajowymi. Liczą się tu związki, przyjaźnie, relacje międzyludzkie, w których próżno by szukać stereotypów. Każdy układa sobie życie po swojemu, każdy przeżywa rozmaite dylematy i potrzebuje wsparcia znajomych – jednak nie zawsze możliwe jest dopasowanie się do ich oczekiwań i gustów. Katarzyna Gacek bardzo umiejętnie lawiruje między takimi tematami, prowadzi historię podzieloną na głosy i wielowymiarową, unika tanich sentymentów i banałów w kreśleniu kontaktów interpersonalnych, a narrację podlewa dyskretnym humorem, tak, żeby przyjemnie śledziło się akcję. W efekcie „Krew z krwi” to książka, która przyciąga i zapewnia rozrywkę w dobrym gatunku – i sprawia, że hasło Agencja detektywistyczna Czajka będzie gwarancją jakości dla czytelników.
niedziela, 9 lutego 2025
Anna Kamińska: Głośniej! Marek Jackowski
Znak, Kraków 2024.
Słabości
Anna Kamińska ma rękę do biografii. Jest w stanie przedstawiać zgromadzone wiadomości ciekawie i z pomysłem na narrację, a to ma niebagatelne znaczenie w czasach, w których tego typu lektury zalewają rynek i stają się sposobem promocji bardziej niż życiowych podsumowań. „Głośniej!”, książka poświęcona Markowi Jackowskiemu, ucieszy zwłaszcza fanów Maanamu, ale także czytelników zainteresowanych historią polskiej muzyki rozrywkowej – bo przecież Jackowski to nie tylko Manaam. Nie będzie tu uciekania w przeboje, pisania w rytm muzyki ani rozwadniania treści. Tam, gdzie zrobi się niewygodnie, autorka znajdzie sposób na przedstawianie informacji z szacunkiem, ale i nastawieniem naprawdę zamiast sensacyjności. Jednocześnie wie, co przyciągnie czytelników – i z tego nie boi się korzystać. Otwiera książkę mocną sceną kłótni między pierwszą i trzecią żoną Marka Jackowskiego, zagląda do garderoby przed koncertem i naświetla relacje, które stopniowo będzie w tomie omawiać i wyjaśniać. Bo wyjaśnień bardzo tu potrzeba. Chociaż w tomie dużo jest także Kory, autorka nie pozwala jej zdominować tej opowieści – nawet w sytuacjach, w których byłoby to naturalne. Tym razem bohaterem jest Marek Jackowski i to jemu należy się odrębna opowieść. Taką dzięki „Głośniej” udaje się uzyskać, chociaż nie będzie łatwo. Anna Kamińska stawia na poukładane w miarę chronologicznie tematy – wie, że narracja musi mieć swój rytm i nie wystarczy opowiadanie czyjegoś życia, trzeba jeszcze mieć pomysł na formę – i taki pomysł znajduje. Dopiero po barwnym wprowadzeniu decyduje się na ukazanie losów rodziny Jackowskich, biedy i problemów okołopolitycznych – cofa się w przeszłość, żeby trochę wytłumaczyć, co ukształtowało bohatera jej tomu i dlaczego pewnych faktów nie da się pominąć w późniejszym śnie o sławie. Marek Jackowski w wersji „dziecięcej” nie jest wprawdzie zbyt wdzięcznym obiektem obserwacji, ale dorośli z kręgu jego bliskich (i chora siostra) zapewniają wystarczająco dużo pseudoatrakcji, żeby czytelników utrzymać przy lekturze. Wejście w świat muzyki oznacza rejestrowanie kolejnych zespołów (ale także nieporozumień w nich i konsekwencji, które nakazują zmianę środowiska). Na dobrą sprawę dopiero przy temacie Kory i Kamila Osipowicza autorka może połączyć sferę zawodową z okruchami informacji prywatnych – tutaj zresztą nie da się inaczej, w końcu Maanam to nie tylko pomysł na pracę. Dla większości odbiorców to właśnie ta część książki będzie najbardziej kusząca – bo odwołuje się do znanych powszechnie kwestii. Ale Anna Kamińska nie poprzestaje na niej, prowadzi przez dalsze losy Marka Jackowskiego i uświadamia odbiorcom, z czym musiał się mierzyć. Nie unika kwestii alkoholu (ani życia w nietypowej minikomunie), przedstawia kolejne małżeństwa i portretuje Marka Jackowskiego nie tylko ze sceny i garderób, ale też i życia prywatnego – co może być dla części fanów niespodzianką. Pod koniec tomu oddaje głos dzieciom.
Co ważne, chociaż realizuje standardowe wytyczne biografii i wypełnia także tom zdjęciami, Anna Kamińska ucieka od błędów charakterystycznych dla przygotowywanych na szybko publikacji. Chociaż w ramach gromadzenia materiałów autorka odbywa różne rozmowy z osobami z otoczenia Jackowskiego, nigdy nie wyręcza się nimi i nie wplata rozbudowanych cytatów, a samodzielnie kształtuje narrację w formie reportażu. Pisze z wprawą i świadomością warsztatu – wie, jak stopniować napięcie i jak prezentować kontrowersyjne fakty, żeby uniknąć posądzenia o ocenianie. Liczy się z uczuciami odbiorców na równi z uczuciami bliskich Marka Jackowskiego, prezentuje go ostrożnie, ale rzeczowo – i dzięki temu też czyta się tę książkę bardzo dobrze. „Głośniej” to publikacja gęsta, dobrze napisana i wypełniona ciekawostkami. Dobrze się ją czyta.
Słabości
Anna Kamińska ma rękę do biografii. Jest w stanie przedstawiać zgromadzone wiadomości ciekawie i z pomysłem na narrację, a to ma niebagatelne znaczenie w czasach, w których tego typu lektury zalewają rynek i stają się sposobem promocji bardziej niż życiowych podsumowań. „Głośniej!”, książka poświęcona Markowi Jackowskiemu, ucieszy zwłaszcza fanów Maanamu, ale także czytelników zainteresowanych historią polskiej muzyki rozrywkowej – bo przecież Jackowski to nie tylko Manaam. Nie będzie tu uciekania w przeboje, pisania w rytm muzyki ani rozwadniania treści. Tam, gdzie zrobi się niewygodnie, autorka znajdzie sposób na przedstawianie informacji z szacunkiem, ale i nastawieniem naprawdę zamiast sensacyjności. Jednocześnie wie, co przyciągnie czytelników – i z tego nie boi się korzystać. Otwiera książkę mocną sceną kłótni między pierwszą i trzecią żoną Marka Jackowskiego, zagląda do garderoby przed koncertem i naświetla relacje, które stopniowo będzie w tomie omawiać i wyjaśniać. Bo wyjaśnień bardzo tu potrzeba. Chociaż w tomie dużo jest także Kory, autorka nie pozwala jej zdominować tej opowieści – nawet w sytuacjach, w których byłoby to naturalne. Tym razem bohaterem jest Marek Jackowski i to jemu należy się odrębna opowieść. Taką dzięki „Głośniej” udaje się uzyskać, chociaż nie będzie łatwo. Anna Kamińska stawia na poukładane w miarę chronologicznie tematy – wie, że narracja musi mieć swój rytm i nie wystarczy opowiadanie czyjegoś życia, trzeba jeszcze mieć pomysł na formę – i taki pomysł znajduje. Dopiero po barwnym wprowadzeniu decyduje się na ukazanie losów rodziny Jackowskich, biedy i problemów okołopolitycznych – cofa się w przeszłość, żeby trochę wytłumaczyć, co ukształtowało bohatera jej tomu i dlaczego pewnych faktów nie da się pominąć w późniejszym śnie o sławie. Marek Jackowski w wersji „dziecięcej” nie jest wprawdzie zbyt wdzięcznym obiektem obserwacji, ale dorośli z kręgu jego bliskich (i chora siostra) zapewniają wystarczająco dużo pseudoatrakcji, żeby czytelników utrzymać przy lekturze. Wejście w świat muzyki oznacza rejestrowanie kolejnych zespołów (ale także nieporozumień w nich i konsekwencji, które nakazują zmianę środowiska). Na dobrą sprawę dopiero przy temacie Kory i Kamila Osipowicza autorka może połączyć sferę zawodową z okruchami informacji prywatnych – tutaj zresztą nie da się inaczej, w końcu Maanam to nie tylko pomysł na pracę. Dla większości odbiorców to właśnie ta część książki będzie najbardziej kusząca – bo odwołuje się do znanych powszechnie kwestii. Ale Anna Kamińska nie poprzestaje na niej, prowadzi przez dalsze losy Marka Jackowskiego i uświadamia odbiorcom, z czym musiał się mierzyć. Nie unika kwestii alkoholu (ani życia w nietypowej minikomunie), przedstawia kolejne małżeństwa i portretuje Marka Jackowskiego nie tylko ze sceny i garderób, ale też i życia prywatnego – co może być dla części fanów niespodzianką. Pod koniec tomu oddaje głos dzieciom.
Co ważne, chociaż realizuje standardowe wytyczne biografii i wypełnia także tom zdjęciami, Anna Kamińska ucieka od błędów charakterystycznych dla przygotowywanych na szybko publikacji. Chociaż w ramach gromadzenia materiałów autorka odbywa różne rozmowy z osobami z otoczenia Jackowskiego, nigdy nie wyręcza się nimi i nie wplata rozbudowanych cytatów, a samodzielnie kształtuje narrację w formie reportażu. Pisze z wprawą i świadomością warsztatu – wie, jak stopniować napięcie i jak prezentować kontrowersyjne fakty, żeby uniknąć posądzenia o ocenianie. Liczy się z uczuciami odbiorców na równi z uczuciami bliskich Marka Jackowskiego, prezentuje go ostrożnie, ale rzeczowo – i dzięki temu też czyta się tę książkę bardzo dobrze. „Głośniej” to publikacja gęsta, dobrze napisana i wypełniona ciekawostkami. Dobrze się ją czyta.
sobota, 8 lutego 2025
Magdalena Kordel: Serce w obłokach
Znak, Kraków 2019.
Budowanie przyszłości
W domu Klementyny wszyscy zaczynają układać swoją przyszłość. Babka Agata już wie, że nie musi żyć tęsknotą za utraconym potomkiem – wszystkich da się odnaleźć, nie wszystkich można przekonać do odwzajemnienia uczuć podsycanych przez żal całymi dekadami. Ruda, która wyrwała się od przemocowego małżonka, stara się za wszelką cenę pomagać – ale ujawnia własny talent, który już wkrótce może przynieść jej wielkie pieniądze i reklamę. Przyjaciółka – znana pisarka – pojawia się w Miasteczku, żeby tu kupić jakiś dom i zwolnić tempo życia. W tym wszystkim gubi się tylko Klementyna, która pokłóciła się ze swoim ukochanym i nie umie się z nim dogadać, a może raczej – nie próbuje, bo boi się odrzucenia. Na szczęście może liczyć na wsparcie wielu życzliwych jej ludzi – a to oznacza, że znajdzie się rozwiązanie i tego problemu, z perspektywy bohaterki – nie do przewalczenia.
„Serce w obłokach”, trzeci tom cyklu Miasteczko, to kolejna krzepiąca obyczajówka, w której Magdalena Kordel decyduje się na uruchamianie odrobiny międzyludzkiej magii i wsparcia płynącego z więzi od przyjaciół. To, co złe i smutne, najczęściej przerzucone jest do przeszłości – teraz wystarczy tylko dać się ponieść chwili i ułożyć na nowo życie – wśród życzliwych i tak samo spragnionych pomocy ludzi. Każdy, kto trafił do kamienicy Klementyny, może liczyć na wsparcie – nawet jeśli jest niemowlęciem i ma przy sobie liścik od matki. Co ważne, Magdalena Kordel wypracowuje sposób na to, jak przedstawić szereg tematów związanych z bohaterką, żeby nie wchodzić w kolejne retrospekcje (te pozostawia na pokazywanie losów domu i jego mieszkańców dawniej): w tym celu musi do Miasteczka sprowadzić kogoś, kto normalnie by się tu nie pojawił. Ma dzięki temu przestrzeń do komentowania życiowych wyborów – i do naświetlenia niedalekiej przyszłości. Dzięki temu będzie mogła zamknąć cykl tak, żeby odbiorczynie mogły snuć przypuszczenia na temat dalszych losów postaci – które znalazły azyl. „Serce w obłokach” to powieść, w której splatają się znaki i przekonania odległe od logiki (przoduje w tym Stara Anna, która mieszka przy cmentarzu i wie wszystko o mieszkańcach – to ona dostrzega w ocalonej przez dziecko sroce zapowiedź gości) i praca u podstaw, analizowanie mocnych stron i wykorzystywanie ich w planowaniu dalszego życia. Wszystko oczywiście opisane jest w stylu, za który Magdalenę Kordel czytelniczki kochają – jest trochę humoru, trochę nawiązań do rozmaitych krzepiących czytadeł dla różnych pokoleń i trochę refleksji, książka nie zmęczy, będzie idealną odskocznią dla tych wszystkich czytelniczek, które potrzebują wytchnienia – a jednocześnie jest też dość mocno podbudowywana psychologicznie. To lektura tylko z pozoru prosta, w rzeczywistości – funkcjonująca na wielu wymiarach i przynosząca odbiorczyniom wartościowe przemyślenia.
Budowanie przyszłości
W domu Klementyny wszyscy zaczynają układać swoją przyszłość. Babka Agata już wie, że nie musi żyć tęsknotą za utraconym potomkiem – wszystkich da się odnaleźć, nie wszystkich można przekonać do odwzajemnienia uczuć podsycanych przez żal całymi dekadami. Ruda, która wyrwała się od przemocowego małżonka, stara się za wszelką cenę pomagać – ale ujawnia własny talent, który już wkrótce może przynieść jej wielkie pieniądze i reklamę. Przyjaciółka – znana pisarka – pojawia się w Miasteczku, żeby tu kupić jakiś dom i zwolnić tempo życia. W tym wszystkim gubi się tylko Klementyna, która pokłóciła się ze swoim ukochanym i nie umie się z nim dogadać, a może raczej – nie próbuje, bo boi się odrzucenia. Na szczęście może liczyć na wsparcie wielu życzliwych jej ludzi – a to oznacza, że znajdzie się rozwiązanie i tego problemu, z perspektywy bohaterki – nie do przewalczenia.
„Serce w obłokach”, trzeci tom cyklu Miasteczko, to kolejna krzepiąca obyczajówka, w której Magdalena Kordel decyduje się na uruchamianie odrobiny międzyludzkiej magii i wsparcia płynącego z więzi od przyjaciół. To, co złe i smutne, najczęściej przerzucone jest do przeszłości – teraz wystarczy tylko dać się ponieść chwili i ułożyć na nowo życie – wśród życzliwych i tak samo spragnionych pomocy ludzi. Każdy, kto trafił do kamienicy Klementyny, może liczyć na wsparcie – nawet jeśli jest niemowlęciem i ma przy sobie liścik od matki. Co ważne, Magdalena Kordel wypracowuje sposób na to, jak przedstawić szereg tematów związanych z bohaterką, żeby nie wchodzić w kolejne retrospekcje (te pozostawia na pokazywanie losów domu i jego mieszkańców dawniej): w tym celu musi do Miasteczka sprowadzić kogoś, kto normalnie by się tu nie pojawił. Ma dzięki temu przestrzeń do komentowania życiowych wyborów – i do naświetlenia niedalekiej przyszłości. Dzięki temu będzie mogła zamknąć cykl tak, żeby odbiorczynie mogły snuć przypuszczenia na temat dalszych losów postaci – które znalazły azyl. „Serce w obłokach” to powieść, w której splatają się znaki i przekonania odległe od logiki (przoduje w tym Stara Anna, która mieszka przy cmentarzu i wie wszystko o mieszkańcach – to ona dostrzega w ocalonej przez dziecko sroce zapowiedź gości) i praca u podstaw, analizowanie mocnych stron i wykorzystywanie ich w planowaniu dalszego życia. Wszystko oczywiście opisane jest w stylu, za który Magdalenę Kordel czytelniczki kochają – jest trochę humoru, trochę nawiązań do rozmaitych krzepiących czytadeł dla różnych pokoleń i trochę refleksji, książka nie zmęczy, będzie idealną odskocznią dla tych wszystkich czytelniczek, które potrzebują wytchnienia – a jednocześnie jest też dość mocno podbudowywana psychologicznie. To lektura tylko z pozoru prosta, w rzeczywistości – funkcjonująca na wielu wymiarach i przynosząca odbiorczyniom wartościowe przemyślenia.
piątek, 7 lutego 2025
Agnieszka Krawczyk: Opiekunka marzeń
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024.
Rośliny
W życiu Miki ludzie często zawodzą. Mają swoje dramaty i niezbyt często zastanawiają się nad tym, jak funkcjonują w egzystencji innych. Nie cofają się przed krzywdzeniem ich w dążeniu do realizowania własnych celów. Nic dziwnego, że Mika stawia na rośliny. Rośliny nie zawodzą, da się je zrozumieć, przynoszą sporo radości, a poza tym – mogą stać się źródłem zarobku. Mika wprawdzie potrzebuje towarzystwa w różnych momentach – ale wie, że nie powinna ufać innym. Pracuje jako ogrodniczka, zajmuje się projektowaniem wymarzonych ogrodów, a informacje, jakie uzyskuje od swoich klientów, przerabia na rysunkowe szkice – tak najłatwiej jej uporządkować potrzeby i charaktery napotkanych osób. Mika ma za sobą trudną przeszłość, jednym z elementów życiorysu, który najchętniej ukryłaby przed postronnymi, jest fakt pobytu w poprawczaku w młodości. Wprawdzie nie zawiniła, padła ofiarą znacznie sprytniejszych od niej – jednak nawet po latach każdy, kto odkryje tę tajemnicę, ocenia po pozorach. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko może, Mika ucieka w pracę i udowadnia własną wartość działaniami w cudzych ogrodach. Zajęcia może przypadkowo łączyć: jedna z klientek ma dwoje nastoletnich dzieci z problemami w środowisku rówieśników – i ogród urządzony pod linijkę. Inna kobieta woli, żeby przy jej domu nie wprowadzać żadnych sztucznych ograniczeń i jak najmniej ingerować w przyrodę. Ale to nie perypetie związane z pielęgnowaniem zieleni zaprzątają tu czytelników, a kwestia adopcji i problemów z przeszłości, które ciągną się za człowiekiem i w dorosłym życiu. Pojawia się tu dziennikarz, który zajmuje się tematem dzikich adopcji: chce dowiedzieć się jak najwięcej o rodzinach, które przygarniały pod swój dach małe dzieci… z pominięciem procedur adopcyjnych. Jest tu też sporo motywów związanych z dzisiejszymi kłopotami młodego pokolenia: jeden z nastolatków, wyróżniający się zachowaniem, jest prześladowany przez kolegów, jego siostra wpada w złe towarzystwo ze względu na drogę, którą wybiera jako trampolinę do kariery. Z tym wszystkim Mika radzi sobie zupełnie poza swoimi kompetencjami – ale wie, że wrażliwość i empatia mogą przydać się w każdej sytuacji. Zwłaszcza kiedy rodzice nie zwracają uwagi na zmartwienia pociech, bo sami mają sporo własnych trosk. „Opiekunka marzeń” to książka bardzo różniąca się od standardowych czytadeł obyczajowych Agnieszki Krawczyk – tym razem autorka nie koncentruje się na tworzeniu azylu dla czytelniczek, nie ma tu miejsca, w którym wszystkie problemy rozwiązują się same i nawet jeśli obcy do niedawna ludzie zapewniają wsparcie, to jednak trzeba się sporo namęczyć, żeby wypracować równowagę. Agnieszka Krawczyk stawia tym razem na prozę psychologiczną – funduje odskocznię od prostych i zabawnych obyczajówek. Nie ma tu miejsca na błyskawiczne spełnianie marzeń, jest za to gęstsza proza i pełen zestaw spraw, które do szczęśliwych żywotów standardowych bohaterek tej autorki wstępu by nie miały. Więcej miejsca przeznacza się tutaj na rozważania na temat traum i sposobu radzenia sobie z nimi tak, żeby wypracować normalność. Nic nie przychodzi łatwo – i może w ten sposób autorka dotrze do zupełnie innego kręgu odbiorców.
Rośliny
W życiu Miki ludzie często zawodzą. Mają swoje dramaty i niezbyt często zastanawiają się nad tym, jak funkcjonują w egzystencji innych. Nie cofają się przed krzywdzeniem ich w dążeniu do realizowania własnych celów. Nic dziwnego, że Mika stawia na rośliny. Rośliny nie zawodzą, da się je zrozumieć, przynoszą sporo radości, a poza tym – mogą stać się źródłem zarobku. Mika wprawdzie potrzebuje towarzystwa w różnych momentach – ale wie, że nie powinna ufać innym. Pracuje jako ogrodniczka, zajmuje się projektowaniem wymarzonych ogrodów, a informacje, jakie uzyskuje od swoich klientów, przerabia na rysunkowe szkice – tak najłatwiej jej uporządkować potrzeby i charaktery napotkanych osób. Mika ma za sobą trudną przeszłość, jednym z elementów życiorysu, który najchętniej ukryłaby przed postronnymi, jest fakt pobytu w poprawczaku w młodości. Wprawdzie nie zawiniła, padła ofiarą znacznie sprytniejszych od niej – jednak nawet po latach każdy, kto odkryje tę tajemnicę, ocenia po pozorach. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko może, Mika ucieka w pracę i udowadnia własną wartość działaniami w cudzych ogrodach. Zajęcia może przypadkowo łączyć: jedna z klientek ma dwoje nastoletnich dzieci z problemami w środowisku rówieśników – i ogród urządzony pod linijkę. Inna kobieta woli, żeby przy jej domu nie wprowadzać żadnych sztucznych ograniczeń i jak najmniej ingerować w przyrodę. Ale to nie perypetie związane z pielęgnowaniem zieleni zaprzątają tu czytelników, a kwestia adopcji i problemów z przeszłości, które ciągną się za człowiekiem i w dorosłym życiu. Pojawia się tu dziennikarz, który zajmuje się tematem dzikich adopcji: chce dowiedzieć się jak najwięcej o rodzinach, które przygarniały pod swój dach małe dzieci… z pominięciem procedur adopcyjnych. Jest tu też sporo motywów związanych z dzisiejszymi kłopotami młodego pokolenia: jeden z nastolatków, wyróżniający się zachowaniem, jest prześladowany przez kolegów, jego siostra wpada w złe towarzystwo ze względu na drogę, którą wybiera jako trampolinę do kariery. Z tym wszystkim Mika radzi sobie zupełnie poza swoimi kompetencjami – ale wie, że wrażliwość i empatia mogą przydać się w każdej sytuacji. Zwłaszcza kiedy rodzice nie zwracają uwagi na zmartwienia pociech, bo sami mają sporo własnych trosk. „Opiekunka marzeń” to książka bardzo różniąca się od standardowych czytadeł obyczajowych Agnieszki Krawczyk – tym razem autorka nie koncentruje się na tworzeniu azylu dla czytelniczek, nie ma tu miejsca, w którym wszystkie problemy rozwiązują się same i nawet jeśli obcy do niedawna ludzie zapewniają wsparcie, to jednak trzeba się sporo namęczyć, żeby wypracować równowagę. Agnieszka Krawczyk stawia tym razem na prozę psychologiczną – funduje odskocznię od prostych i zabawnych obyczajówek. Nie ma tu miejsca na błyskawiczne spełnianie marzeń, jest za to gęstsza proza i pełen zestaw spraw, które do szczęśliwych żywotów standardowych bohaterek tej autorki wstępu by nie miały. Więcej miejsca przeznacza się tutaj na rozważania na temat traum i sposobu radzenia sobie z nimi tak, żeby wypracować normalność. Nic nie przychodzi łatwo – i może w ten sposób autorka dotrze do zupełnie innego kręgu odbiorców.
czwartek, 6 lutego 2025
dr Scott Lyons: Nie rób dramy! Jak wyjść z uzależnienia od kryzysu i chaosu
Rebis, Poznań 2025.
Przeżywanie
Niedawno rynek publikacji psychologicznych nastawiał się na introwertyków i osoby, które źle sobie radzą z przebodźcowaniem, a już zmienia optykę i kieruje się w stronę tych, którzy robią wokół siebie wielkie zamieszanie. „Nie rób dramy Jak wyjść z uzależnienia od kryzysu i chaosu” to publikacja, w której dr Scott Lyons dzieli się obserwacjami na temat przesadzonych zachowań i wiąże je także z własnymi doświadczeniami. „Dramę” łączy z chaosem i zamierzonym cierpieniem niezrozumiałym przez otoczenie. Scott Lyons koncentruje się na przesadzie i wyolbrzymieniach, pokazując, jak bardzo nastawienie na dramy uzależnia i jak bardzo dezorganizuje życie codzienne. Wzorem innych autorów publikacji psychologicznych, dba o to, żeby odbiorcy mogli dobrze zrozumieć istotę sprawy – w tym celu powołuje do istnienia kolejnych pacjentów, których problemy następnie analizuje. Stara się w ten sposób dotrzeć do czytelników i przekonać ich, z jakimi zjawiskami mogą mieć do czynienia we własnym otoczeniu albo u siebie. Dba o wprowadzanie wyrazistych szczegółów, akcentowanie typowych postaw i płynących z nich komplikacji. Omawia temat stresu i reakcji organizmu na ciągły lęk czy poczucie krzywdy. Tłumaczy, dlaczego niektórzy ludzie nie potrafią żyć bez robienia wokół siebie szumu – i skąd biorą się ich wybory. Nieco trudniejsze jest przeprowadzenie terapii, więc autor skupia się przede wszystkim na wskazaniu i nazwaniu problemu, a potem zasygnalizowaniu, że dalsza praca nad sobą będzie już wymagała wsparcia specjalisty. Oswaja jednak czytelników z tematem i wyznacza kierunki działań. Istota problemu wymaga tu pochylenia się nad objawami i na potraktowaniu ich poważnie – nawet jeśli histeryczne i przesadzone reakcje raczej sugerują bagatelizowanie dram.
Prowadzi autor narrację tak, żeby przemycać przede wszystkim ilustracje problemu – jeśli już zatrzymuje się na opisywaniu kwestii teoretycznych, dba o przedstawienie ich w wersji z życia wziętej. Wymienia sfery życia, które mogą ucierpieć w przypadku uzależnienia od dram, zwraca uwagę na obszary warte przepracowania. Dba bardzo o przejrzystość wywodów, chce jak najwięcej konkretów zmieścić w kolejnych rozdziałach. Z kolei żeby ułatwić czytelnikom korzystanie z tomu, po każdym rozdziale pojawiają się liczne wnioski – podsumowania w formie skryptu, żeby łatwiej było zapamiętać przesłania i spostrzeżenia. Wprowadza też autor rozmaite kwestionariusze, żeby zasugerować kierunki pracy z osobą uzależnioną: ktoś, kto dowie się, że potrzebuje pomocy, będzie mógł już na etapie lektury zacząć pracować nad sobą i zmieniać własne nawyki po to, żeby polepszyć jakość życia. „Nie rób dramy” to książka ważna zwłaszcza dla tych osób, które w swoim otoczeniu dostrzegają kogoś nadmiernie przeżywającego każde wydarzenie lub wręcz prowokują, żeby móc cały czas znajdować się w centrum dramatów. Jeśli ktoś zatem męczy się z uzależnieniem od chaosu i potrzebuje bodźca do wprowadzenia potrzebnych zmian – może skorzystać z tego poradnika, żeby dowiedzieć się, jak pokonać to, co najgorsze w jego psychice.
Przeżywanie
Niedawno rynek publikacji psychologicznych nastawiał się na introwertyków i osoby, które źle sobie radzą z przebodźcowaniem, a już zmienia optykę i kieruje się w stronę tych, którzy robią wokół siebie wielkie zamieszanie. „Nie rób dramy Jak wyjść z uzależnienia od kryzysu i chaosu” to publikacja, w której dr Scott Lyons dzieli się obserwacjami na temat przesadzonych zachowań i wiąże je także z własnymi doświadczeniami. „Dramę” łączy z chaosem i zamierzonym cierpieniem niezrozumiałym przez otoczenie. Scott Lyons koncentruje się na przesadzie i wyolbrzymieniach, pokazując, jak bardzo nastawienie na dramy uzależnia i jak bardzo dezorganizuje życie codzienne. Wzorem innych autorów publikacji psychologicznych, dba o to, żeby odbiorcy mogli dobrze zrozumieć istotę sprawy – w tym celu powołuje do istnienia kolejnych pacjentów, których problemy następnie analizuje. Stara się w ten sposób dotrzeć do czytelników i przekonać ich, z jakimi zjawiskami mogą mieć do czynienia we własnym otoczeniu albo u siebie. Dba o wprowadzanie wyrazistych szczegółów, akcentowanie typowych postaw i płynących z nich komplikacji. Omawia temat stresu i reakcji organizmu na ciągły lęk czy poczucie krzywdy. Tłumaczy, dlaczego niektórzy ludzie nie potrafią żyć bez robienia wokół siebie szumu – i skąd biorą się ich wybory. Nieco trudniejsze jest przeprowadzenie terapii, więc autor skupia się przede wszystkim na wskazaniu i nazwaniu problemu, a potem zasygnalizowaniu, że dalsza praca nad sobą będzie już wymagała wsparcia specjalisty. Oswaja jednak czytelników z tematem i wyznacza kierunki działań. Istota problemu wymaga tu pochylenia się nad objawami i na potraktowaniu ich poważnie – nawet jeśli histeryczne i przesadzone reakcje raczej sugerują bagatelizowanie dram.
Prowadzi autor narrację tak, żeby przemycać przede wszystkim ilustracje problemu – jeśli już zatrzymuje się na opisywaniu kwestii teoretycznych, dba o przedstawienie ich w wersji z życia wziętej. Wymienia sfery życia, które mogą ucierpieć w przypadku uzależnienia od dram, zwraca uwagę na obszary warte przepracowania. Dba bardzo o przejrzystość wywodów, chce jak najwięcej konkretów zmieścić w kolejnych rozdziałach. Z kolei żeby ułatwić czytelnikom korzystanie z tomu, po każdym rozdziale pojawiają się liczne wnioski – podsumowania w formie skryptu, żeby łatwiej było zapamiętać przesłania i spostrzeżenia. Wprowadza też autor rozmaite kwestionariusze, żeby zasugerować kierunki pracy z osobą uzależnioną: ktoś, kto dowie się, że potrzebuje pomocy, będzie mógł już na etapie lektury zacząć pracować nad sobą i zmieniać własne nawyki po to, żeby polepszyć jakość życia. „Nie rób dramy” to książka ważna zwłaszcza dla tych osób, które w swoim otoczeniu dostrzegają kogoś nadmiernie przeżywającego każde wydarzenie lub wręcz prowokują, żeby móc cały czas znajdować się w centrum dramatów. Jeśli ktoś zatem męczy się z uzależnieniem od chaosu i potrzebuje bodźca do wprowadzenia potrzebnych zmian – może skorzystać z tego poradnika, żeby dowiedzieć się, jak pokonać to, co najgorsze w jego psychice.
środa, 5 lutego 2025
Pierwsze słowa. Zasypianie
Harperkids, Warszawa 2025.
Mrużenie oczu
Oto książeczka, która ma pomóc rodzicom w usypianiu pociech. Kartonowy picture book dla najmłodszych – w podserii Pierwsze słowa w Akademii Mądrego Dziecka – to przyjemna propozycja poszerzająca słownictwo i jednocześnie przygotowująca do snu. Tomik ma ruchome elementy, na co wskazują bardzo grube strony. Trzeba w nich przecież ukryć rozwiązania interaktywne – koła i fragmenty kartek do przesuwania. Dziecko na okładce książeczki ma otwarte oczy – ale można mu pomóc w spaniu przez przymknięcie powiek. Ta zasada będzie obowiązywać w dalszej części lektury. Jedna strona na rozkładówce zawiera ruchomy element, druga – zestaw słówek. Ruchomy element to na przykład kołdra do przykrycia bohatera albo przytulanie lub bajki na dobranoc (na ruchomym kole pojawiają się kolejne kadry ze znanej bajki, można zatem przedłużyć opowieść i przedstawić dodatkową historyjkę). Dzięki temu dzieci będą ćwiczyć zdolności manualne, zmieniać obrazki (lub je modyfikować) i angażować się w lekturę. W końcu same też przeżywają to, co bohater z tomiku – i na własnej skórze sprawdzają przygotowania do snu. Powtarzalne etapy przynoszą ukojenie i wyciszają, a do tego jeszcze zachęcają do naśladowania postaci, przez co łatwiej będzie przekonać najmłodszych do ułożenia się do snu. Druga strona rozkładówki to trzy słówka lub zwroty – w połączeniu z obrazkową wersją. Tak, żeby dzieci nie tylko oswoiły się z wyglądem i brzmieniem słowa, ale też z jego odpowiednikiem, to wpłynie na zapamiętywanie i dużo łatwiej będzie wprowadzić do słownika dzieci nowe terminy i skojarzenia. Takie rozwiązanie nadaje książeczce aspekt edukacyjny – tak poszukiwany i pożądany obecnie na rynku. Oczywiście i bez tego dodatku tomik cieszyłby się uznaniem maluchów, które potraktują książeczkę jak zabawkę – jednak dorosłym da on przekonanie, że dbają o prawidłowy rozwój pociech i pracują na ich udaną przyszłość.
Nie jest to obszerna publikacja: zaledwie kilka stron, które nie dostarczą dzieciom raczej zaskoczeń – przecież opowiadają o tym, co wszyscy znają z własnych doświadczeń, nawet jeśli jeszcze nie są w stanie tego samodzielnie ogłosić. Dzieci z pewnością chętnie wysłuchają mikroopowiastki – rodzice mogą za to wykazać się fantazją, prowadząc własną narrację na podstawie tych prostych ilustracji. Nie ma tu wymyślnych grafik – liczy się przekaz, który nie będzie zaciemniany dodatkowymi detalami. To publikacja przede wszystkim do oglądania i do zabawy – do modyfikowania ilustracji, wprowadzania własnych zmian do obrazków. Dzieci przekonają się dzięki temu do książek, sprawdzą, jaka rozrywka wiązać się może z czytaniem – a jeśli od najmłodszych lat będą się oswajać z książkami, nie będzie problemu z namawianiem ich do czytania w przyszłości. Warto zatem sięgnąć po „Zasypianie” nie tylko jako książeczkę przed snem.
Mrużenie oczu
Oto książeczka, która ma pomóc rodzicom w usypianiu pociech. Kartonowy picture book dla najmłodszych – w podserii Pierwsze słowa w Akademii Mądrego Dziecka – to przyjemna propozycja poszerzająca słownictwo i jednocześnie przygotowująca do snu. Tomik ma ruchome elementy, na co wskazują bardzo grube strony. Trzeba w nich przecież ukryć rozwiązania interaktywne – koła i fragmenty kartek do przesuwania. Dziecko na okładce książeczki ma otwarte oczy – ale można mu pomóc w spaniu przez przymknięcie powiek. Ta zasada będzie obowiązywać w dalszej części lektury. Jedna strona na rozkładówce zawiera ruchomy element, druga – zestaw słówek. Ruchomy element to na przykład kołdra do przykrycia bohatera albo przytulanie lub bajki na dobranoc (na ruchomym kole pojawiają się kolejne kadry ze znanej bajki, można zatem przedłużyć opowieść i przedstawić dodatkową historyjkę). Dzięki temu dzieci będą ćwiczyć zdolności manualne, zmieniać obrazki (lub je modyfikować) i angażować się w lekturę. W końcu same też przeżywają to, co bohater z tomiku – i na własnej skórze sprawdzają przygotowania do snu. Powtarzalne etapy przynoszą ukojenie i wyciszają, a do tego jeszcze zachęcają do naśladowania postaci, przez co łatwiej będzie przekonać najmłodszych do ułożenia się do snu. Druga strona rozkładówki to trzy słówka lub zwroty – w połączeniu z obrazkową wersją. Tak, żeby dzieci nie tylko oswoiły się z wyglądem i brzmieniem słowa, ale też z jego odpowiednikiem, to wpłynie na zapamiętywanie i dużo łatwiej będzie wprowadzić do słownika dzieci nowe terminy i skojarzenia. Takie rozwiązanie nadaje książeczce aspekt edukacyjny – tak poszukiwany i pożądany obecnie na rynku. Oczywiście i bez tego dodatku tomik cieszyłby się uznaniem maluchów, które potraktują książeczkę jak zabawkę – jednak dorosłym da on przekonanie, że dbają o prawidłowy rozwój pociech i pracują na ich udaną przyszłość.
Nie jest to obszerna publikacja: zaledwie kilka stron, które nie dostarczą dzieciom raczej zaskoczeń – przecież opowiadają o tym, co wszyscy znają z własnych doświadczeń, nawet jeśli jeszcze nie są w stanie tego samodzielnie ogłosić. Dzieci z pewnością chętnie wysłuchają mikroopowiastki – rodzice mogą za to wykazać się fantazją, prowadząc własną narrację na podstawie tych prostych ilustracji. Nie ma tu wymyślnych grafik – liczy się przekaz, który nie będzie zaciemniany dodatkowymi detalami. To publikacja przede wszystkim do oglądania i do zabawy – do modyfikowania ilustracji, wprowadzania własnych zmian do obrazków. Dzieci przekonają się dzięki temu do książek, sprawdzą, jaka rozrywka wiązać się może z czytaniem – a jeśli od najmłodszych lat będą się oswajać z książkami, nie będzie problemu z namawianiem ich do czytania w przyszłości. Warto zatem sięgnąć po „Zasypianie” nie tylko jako książeczkę przed snem.
wtorek, 4 lutego 2025
Stuart Gibbs: Afera w kosmosie
Agora, Warszawa 2025.
Powrót
Do kosmosu zabiera Stuart Gibbs swoich czytelników na krótko – i nic dziwnego, w zamkniętej przestrzeni Bazy Księżycowej Alfa nie pojawi się nikt nowy, nie ma też szansy na zmianę otoczenia. Rygorystyczne warunki panujące w tym świecie zawężają autorowi możliwość przykuwania uwagi czytelników – w efekcie seria pomyślana została na trzy tomy i oto właśnie czytelnicy otrzymują ostatnią część. „Afera w kosmosie” to kolejne śledztwo w wykonaniu dwunastoletniego Dasha – bystry chłopak dobrze orientuje się w relacjach w kosmosie i uważnie obserwuje otoczenie, nic więc dziwnego, że zostaje wybrany jako ten, który może pomóc w prowadzeniu działań śledczych. Dash właśnie obchodzi urodziny – a rodzice wymyślili dla niego nietypowy prezent. Wszystko jednak przyćmiewa fakt, że multimiliarder Lars – jeden z bardziej wrednych mieszkańców bazy – zostaje otruty rybą, którą tylko on lubił. I to właśnie niedoszłego mordercy Larsa szukają wszyscy w bazie. Dash trochę się rozprasza ze względu na urodzinowe doświadczenia – i na fakt, że jest przecież jeszcze dzieckiem, tymczasem dorośli, którzy nie radzą sobie ze sobą nawzajem, proszą go o pomoc.
„Afera w kosmosie” to powieść dla młodych poszukiwaczy przygód. Autor buduje tu wizję przyszłości, w której loty w kosmos są już dostępne dla chętnych (chociaż i tak trzeba mieć sporo pieniędzy, żeby zafundować sobie taką wycieczkę) i w której da się nawiązać kontakt z cywilizacjami z innych planet (czego przykładem jest Zan, przyjaciółka Dasha). Pewne rozwiązania wciąż jednak pozostają zachowawcze: to między innymi problem z pozyskiwaniem wody w kosmosie czy z przygotowywaniem jedzenia w warunkach księżycowych. Dash przekonuje się też, do czego mogą służyć ekskrementy – i wykorzystuje je w nietypowych okolicznościach, bo przecież niezależnie od jego zasług w poprzednich śledztwach, wrogowie pozostają wrogami. Akcja jest tu dosyć burzliwa, warto pamiętać, że autor skupia się na tym, co intryguje młodych odbiorców – mniej będzie zatem koncentrować się na relacjach w grupie, bardziej na sferze ujarzmiania konfliktowych postaci (co zresztą przydać się może także czytelnikom w zwykłym życiu). Ważny jest fakt, że Stuart Gibbs bardzo świadomie kreuje świat w bazie księżycowej, nie musi nawet zbyt często odrywać się od podstawowej narracji, żeby wytłumaczyć czytelnikom, co warunkuje konkretne zachowania postaci. Udaje mu się zabrać odbiorców w kosmiczną podróż – zapewnia tym samym sporo adrenaliny i dobrej zabawy. Nie jest tu ważne samo śledztwo – wyciąganie wniosków na temat Larsa i jego wrogów to poboczna kwestia, o wiele bardziej liczy się bieg wydarzeń, zagrożenie i podejście Dasha – który, chociaż ma okazję przeżycia czegoś niezwykłego, bardzo tęskni za Ziemią i już snuje plany, co zrobi za kilka lat. Oderwanie się od planety wcale nie oznacza końca kłopotów – nie da się uciec od pewnych zagrożeń i zmartwień. „Afera w kosmosie” to jeden z tych pomysłów, które warto wykorzystać, kiedy chce się zapewnić dziecku ciekawą i nienudną lekturę.
Powrót
Do kosmosu zabiera Stuart Gibbs swoich czytelników na krótko – i nic dziwnego, w zamkniętej przestrzeni Bazy Księżycowej Alfa nie pojawi się nikt nowy, nie ma też szansy na zmianę otoczenia. Rygorystyczne warunki panujące w tym świecie zawężają autorowi możliwość przykuwania uwagi czytelników – w efekcie seria pomyślana została na trzy tomy i oto właśnie czytelnicy otrzymują ostatnią część. „Afera w kosmosie” to kolejne śledztwo w wykonaniu dwunastoletniego Dasha – bystry chłopak dobrze orientuje się w relacjach w kosmosie i uważnie obserwuje otoczenie, nic więc dziwnego, że zostaje wybrany jako ten, który może pomóc w prowadzeniu działań śledczych. Dash właśnie obchodzi urodziny – a rodzice wymyślili dla niego nietypowy prezent. Wszystko jednak przyćmiewa fakt, że multimiliarder Lars – jeden z bardziej wrednych mieszkańców bazy – zostaje otruty rybą, którą tylko on lubił. I to właśnie niedoszłego mordercy Larsa szukają wszyscy w bazie. Dash trochę się rozprasza ze względu na urodzinowe doświadczenia – i na fakt, że jest przecież jeszcze dzieckiem, tymczasem dorośli, którzy nie radzą sobie ze sobą nawzajem, proszą go o pomoc.
„Afera w kosmosie” to powieść dla młodych poszukiwaczy przygód. Autor buduje tu wizję przyszłości, w której loty w kosmos są już dostępne dla chętnych (chociaż i tak trzeba mieć sporo pieniędzy, żeby zafundować sobie taką wycieczkę) i w której da się nawiązać kontakt z cywilizacjami z innych planet (czego przykładem jest Zan, przyjaciółka Dasha). Pewne rozwiązania wciąż jednak pozostają zachowawcze: to między innymi problem z pozyskiwaniem wody w kosmosie czy z przygotowywaniem jedzenia w warunkach księżycowych. Dash przekonuje się też, do czego mogą służyć ekskrementy – i wykorzystuje je w nietypowych okolicznościach, bo przecież niezależnie od jego zasług w poprzednich śledztwach, wrogowie pozostają wrogami. Akcja jest tu dosyć burzliwa, warto pamiętać, że autor skupia się na tym, co intryguje młodych odbiorców – mniej będzie zatem koncentrować się na relacjach w grupie, bardziej na sferze ujarzmiania konfliktowych postaci (co zresztą przydać się może także czytelnikom w zwykłym życiu). Ważny jest fakt, że Stuart Gibbs bardzo świadomie kreuje świat w bazie księżycowej, nie musi nawet zbyt często odrywać się od podstawowej narracji, żeby wytłumaczyć czytelnikom, co warunkuje konkretne zachowania postaci. Udaje mu się zabrać odbiorców w kosmiczną podróż – zapewnia tym samym sporo adrenaliny i dobrej zabawy. Nie jest tu ważne samo śledztwo – wyciąganie wniosków na temat Larsa i jego wrogów to poboczna kwestia, o wiele bardziej liczy się bieg wydarzeń, zagrożenie i podejście Dasha – który, chociaż ma okazję przeżycia czegoś niezwykłego, bardzo tęskni za Ziemią i już snuje plany, co zrobi za kilka lat. Oderwanie się od planety wcale nie oznacza końca kłopotów – nie da się uciec od pewnych zagrożeń i zmartwień. „Afera w kosmosie” to jeden z tych pomysłów, które warto wykorzystać, kiedy chce się zapewnić dziecku ciekawą i nienudną lekturę.
poniedziałek, 3 lutego 2025
Odwagi, Muminku!
Harperkids, Warszawa 2025.
Rozmowa
Muminek, który się boi, to Muminek, który traci okazję do zabawy – a jeśli nie przekona go nawet Panna Migotka, bohater może tylko żałować, że nie ma pojęcia, jak pokonać lęk. Ukochana postanawia zbierać muszle podczas nurkowania – Muminek miałby na to wielką ochotę, jednak nie przepada za wodą. Skutecznie psuje mu to humor: ze swojego problemu zwierza się mamie, a ta wyjawia sekret: przyznanie się do strachu to największa odwaga. A przy okazji pierwszy krok do przełamania lęku. Mały bohater może zastanowić się nad sobą i źródłami strachu, a potem tak pokierować swoimi zachowaniami, żeby mimo wszystko zrealizować marzenie.
„Odwagi, Muminku” to mały kartonowy picture book wykorzystujący doskonale dzieciom znanych bohaterów w edukacyjnych i pedagogicznych odsłonach. Panna Migotka nie ma problemu z nurkowaniem w wodzie, Muminek wolałby takiego zadania uniknąć – tylko że wtedy nie da rady ani znaleźć pięknych muszli, ani towarzyszyć przyjaciółce. Motywacja do przezwyciężenia strachu jest bardzo silna, chociaż nie do końca możliwa do zrealizowania bez wsparcia wyrozumiałej mamy. Mamusia Muminka zastępuje tu wszystkich rodziców, którzy nie wiedzą, jak wytłumaczyć swoim pociechom, że mogą się bać – ale nie powinny pozwalać, żeby to paraliżowało je przed próbowaniem nowych rzeczy.
Jest to tomik kartonowy z zaokrąglonymi rogami, co oznacza, że mogą po niego sięgać najmłodsze dzieci. Tekst został mocno skondensowany, nie ma wielkiej akcji: pojawia się jedno wydarzenie i jego konsekwencje, tak, żeby nic nie odwracało uwagi najmłodszych od dylematu Muminka. Strach wyeksponowany zostało z kolei tak, żeby dzieci przekonały się, że nie tylko one się boją – każdy ma prawo do lęku i każdy ucieka przed czymś innym. Żeby jeszcze lepiej było śledzić opowieść, obrazki w tym tomiku (jak i w całej serii) zostały bardzo uproszczone, chociaż dalej utrzymane w duchu Tove Jansson – przypominają trochę dzisiejsze kreskówki dla najmłodszych. Wyraziste kontury i sylwetki są przeważnie wycinane z tła i pozbawiane detali, żeby maluchy śledziły akcję bez wysiłku. Kolory przyciągają wzrok, ale nie przebodźcują najmłodszych, bo każdy element tej książeczki został doskonale przemyślany i dopracowany. Dzięki temu od pierwszych lat życia dzieci mogą zapoznawać się z bohaterami, którzy podbili zbiorową wyobraźnię i przejmować ich podejście do rzeczywistości. Muminek tym razem pokazuje, że nie ma niczego złego w strachu – ale że warto go przełamywać i szukać sposobów na realizowanie swoich marzeń. Ta postać tłumaczy rozmaite emocje, tym razem umożliwia dzieciom oswojenie i nazwanie problemu, który dopada każdego w najbardziej nieoczekiwanych okolicznościach. Strach w tym wypadku jawi się jako hamulec przyjemności i radości, więc warto poświęcić chwilę, żeby sobie z nim poradzić. „Odwagi, Muminku” to zatem nie tylko lektura przed snem dla dzieci – ale również wskazówka dotycząca zwyczajnego życia.
Rozmowa
Muminek, który się boi, to Muminek, który traci okazję do zabawy – a jeśli nie przekona go nawet Panna Migotka, bohater może tylko żałować, że nie ma pojęcia, jak pokonać lęk. Ukochana postanawia zbierać muszle podczas nurkowania – Muminek miałby na to wielką ochotę, jednak nie przepada za wodą. Skutecznie psuje mu to humor: ze swojego problemu zwierza się mamie, a ta wyjawia sekret: przyznanie się do strachu to największa odwaga. A przy okazji pierwszy krok do przełamania lęku. Mały bohater może zastanowić się nad sobą i źródłami strachu, a potem tak pokierować swoimi zachowaniami, żeby mimo wszystko zrealizować marzenie.
„Odwagi, Muminku” to mały kartonowy picture book wykorzystujący doskonale dzieciom znanych bohaterów w edukacyjnych i pedagogicznych odsłonach. Panna Migotka nie ma problemu z nurkowaniem w wodzie, Muminek wolałby takiego zadania uniknąć – tylko że wtedy nie da rady ani znaleźć pięknych muszli, ani towarzyszyć przyjaciółce. Motywacja do przezwyciężenia strachu jest bardzo silna, chociaż nie do końca możliwa do zrealizowania bez wsparcia wyrozumiałej mamy. Mamusia Muminka zastępuje tu wszystkich rodziców, którzy nie wiedzą, jak wytłumaczyć swoim pociechom, że mogą się bać – ale nie powinny pozwalać, żeby to paraliżowało je przed próbowaniem nowych rzeczy.
Jest to tomik kartonowy z zaokrąglonymi rogami, co oznacza, że mogą po niego sięgać najmłodsze dzieci. Tekst został mocno skondensowany, nie ma wielkiej akcji: pojawia się jedno wydarzenie i jego konsekwencje, tak, żeby nic nie odwracało uwagi najmłodszych od dylematu Muminka. Strach wyeksponowany zostało z kolei tak, żeby dzieci przekonały się, że nie tylko one się boją – każdy ma prawo do lęku i każdy ucieka przed czymś innym. Żeby jeszcze lepiej było śledzić opowieść, obrazki w tym tomiku (jak i w całej serii) zostały bardzo uproszczone, chociaż dalej utrzymane w duchu Tove Jansson – przypominają trochę dzisiejsze kreskówki dla najmłodszych. Wyraziste kontury i sylwetki są przeważnie wycinane z tła i pozbawiane detali, żeby maluchy śledziły akcję bez wysiłku. Kolory przyciągają wzrok, ale nie przebodźcują najmłodszych, bo każdy element tej książeczki został doskonale przemyślany i dopracowany. Dzięki temu od pierwszych lat życia dzieci mogą zapoznawać się z bohaterami, którzy podbili zbiorową wyobraźnię i przejmować ich podejście do rzeczywistości. Muminek tym razem pokazuje, że nie ma niczego złego w strachu – ale że warto go przełamywać i szukać sposobów na realizowanie swoich marzeń. Ta postać tłumaczy rozmaite emocje, tym razem umożliwia dzieciom oswojenie i nazwanie problemu, który dopada każdego w najbardziej nieoczekiwanych okolicznościach. Strach w tym wypadku jawi się jako hamulec przyjemności i radości, więc warto poświęcić chwilę, żeby sobie z nim poradzić. „Odwagi, Muminku” to zatem nie tylko lektura przed snem dla dzieci – ale również wskazówka dotycząca zwyczajnego życia.
niedziela, 2 lutego 2025
Krystyna Prendowska: Oko pamięci
Czytelnik, Warszawa 2025
Obserwacje
Krystyna Prendowska przekonuje, że nie byłaby w stanie tworzyć prozy – buduje za to reportaże lub migawki ze swojego życia. Migawki nietypowe, bo zwykle mocno powiązane ze światem kultury i z postaciami powszechnie znanymi. Dodaje do tego autobiograficzne wstawki pozbawione cenzury: oszałamia szczerością i naturalnością a także erudycją. „Oko pamięci” to zestaw esejów dla wymagających odbiorców, ambitna literatura dla uważnych. Jednocześnie – książka, która staje się przewodnikiem po tematach wysokich. Krystyna Prendowska przede wszystkim ucieka od rutyny. Czasami zamienia się w krytyka – kiedy buduje zestaw informacji na temat obejrzanego dzieła, innym razem zdaje relację ze spotkań z kimś ważnym. Potrafi analizować rzeczywistość tak samo jak kulturę – a wiadomości przetwarza tak, żeby przyciągnąć czytelników do lektury. Udaje jej się zwrócić uwagę na aspekty przeważnie niedostrzegane, pozostaje blisko życia, chociaż jej relacje z codziennością nie mają nic wspólnego. „Oko pamięci” to intelektualne wyzwanie, trening dla co bardziej zaawansowanych odbiorców, a przy okazji bardzo miła odskocznia od powszechnej bylejakości. Krystyna Prendowska nie tylko dostrzega dużo, ale też potrafi to opisać tak, by zapewnić czytelnikom mocne wrażenia, żeby skusić ich obietnicą odkrywania nieznanego czy rozszyfrowywania zjawisk życia kulturalnego. Jednocześnie nawiązuje kontakt z czytelnikami przez osobiste zwierzenia. Pojawiają się one rzadko – ale kiedy już da się je znaleźć, budują potężną więź z autorką.
Jest tutaj sporo podpowiedzi dotyczących tego, jak uczestniczyć w świecie kultury i sztuki i na co zwracać w nim uwagę, a równolegle – garść refleksji nad światem i jego kondycją intelektualną. Krystyna Prendowska zachowuje wygodny dystans do rzeczywistości, może dzięki temu prowadzić opowieść barwną, a jednocześnie przekonującą – tu nie chce się wchodzić w polemiki, za to odbiorcy mogą przyzwyczaić się do innego sposobu patrzenia na świat wypełniony wyzwaniami i niespodziankami. Krystyna Prendowska może być przewodnikiem po sztuce, ale równie dobrze radzi sobie z przedstawianiem anegdotycznych wydarzeń z rzeczywistości, która niczego nie udaje. Autorkę kuszą biografie, ale też dzieła, na ich podstawie tka całą relację, wypełnioną faktami i danymi, które w innym wypadku nie przedostałyby się do zbiorowej świadomości – a zniknęły w mrokach przeszłości. Nadaje strukturę i brzmienie wspomnieniom, teraźniejszość stara się jak najbardziej zatrzymać, opisując wszystkie detale, które da się wychwycić. Nie zapomina o sobie – ale nie wystawia siebie na piedestał, pozostaje w cieniu, żeby uzasadnić zabranie głosu w konkretnej sprawie, a jednocześnie nie zdominować przesłań. Bawi się, ciągle gra z czytelnikami. „Oko pamięci” to próba wyłuskania kwintesencji bycia tu i teraz – przez pryzmat tego, co zostanie. Jest to zbiór do powolnej lektury, do rozsmakowywania się w słowach – jedna z tych ozdób biblioteczek, która na długo zatrzyma, zaangażuje i zmieni sposób myślenia o rzeczywistości. „Oko pamięci” to propozycja wyjątkowa na rynku – i bardzo wartościowa.
Obserwacje
Krystyna Prendowska przekonuje, że nie byłaby w stanie tworzyć prozy – buduje za to reportaże lub migawki ze swojego życia. Migawki nietypowe, bo zwykle mocno powiązane ze światem kultury i z postaciami powszechnie znanymi. Dodaje do tego autobiograficzne wstawki pozbawione cenzury: oszałamia szczerością i naturalnością a także erudycją. „Oko pamięci” to zestaw esejów dla wymagających odbiorców, ambitna literatura dla uważnych. Jednocześnie – książka, która staje się przewodnikiem po tematach wysokich. Krystyna Prendowska przede wszystkim ucieka od rutyny. Czasami zamienia się w krytyka – kiedy buduje zestaw informacji na temat obejrzanego dzieła, innym razem zdaje relację ze spotkań z kimś ważnym. Potrafi analizować rzeczywistość tak samo jak kulturę – a wiadomości przetwarza tak, żeby przyciągnąć czytelników do lektury. Udaje jej się zwrócić uwagę na aspekty przeważnie niedostrzegane, pozostaje blisko życia, chociaż jej relacje z codziennością nie mają nic wspólnego. „Oko pamięci” to intelektualne wyzwanie, trening dla co bardziej zaawansowanych odbiorców, a przy okazji bardzo miła odskocznia od powszechnej bylejakości. Krystyna Prendowska nie tylko dostrzega dużo, ale też potrafi to opisać tak, by zapewnić czytelnikom mocne wrażenia, żeby skusić ich obietnicą odkrywania nieznanego czy rozszyfrowywania zjawisk życia kulturalnego. Jednocześnie nawiązuje kontakt z czytelnikami przez osobiste zwierzenia. Pojawiają się one rzadko – ale kiedy już da się je znaleźć, budują potężną więź z autorką.
Jest tutaj sporo podpowiedzi dotyczących tego, jak uczestniczyć w świecie kultury i sztuki i na co zwracać w nim uwagę, a równolegle – garść refleksji nad światem i jego kondycją intelektualną. Krystyna Prendowska zachowuje wygodny dystans do rzeczywistości, może dzięki temu prowadzić opowieść barwną, a jednocześnie przekonującą – tu nie chce się wchodzić w polemiki, za to odbiorcy mogą przyzwyczaić się do innego sposobu patrzenia na świat wypełniony wyzwaniami i niespodziankami. Krystyna Prendowska może być przewodnikiem po sztuce, ale równie dobrze radzi sobie z przedstawianiem anegdotycznych wydarzeń z rzeczywistości, która niczego nie udaje. Autorkę kuszą biografie, ale też dzieła, na ich podstawie tka całą relację, wypełnioną faktami i danymi, które w innym wypadku nie przedostałyby się do zbiorowej świadomości – a zniknęły w mrokach przeszłości. Nadaje strukturę i brzmienie wspomnieniom, teraźniejszość stara się jak najbardziej zatrzymać, opisując wszystkie detale, które da się wychwycić. Nie zapomina o sobie – ale nie wystawia siebie na piedestał, pozostaje w cieniu, żeby uzasadnić zabranie głosu w konkretnej sprawie, a jednocześnie nie zdominować przesłań. Bawi się, ciągle gra z czytelnikami. „Oko pamięci” to próba wyłuskania kwintesencji bycia tu i teraz – przez pryzmat tego, co zostanie. Jest to zbiór do powolnej lektury, do rozsmakowywania się w słowach – jedna z tych ozdób biblioteczek, która na długo zatrzyma, zaangażuje i zmieni sposób myślenia o rzeczywistości. „Oko pamięci” to propozycja wyjątkowa na rynku – i bardzo wartościowa.
sobota, 1 lutego 2025
Muminki. 100 naklejek
Harperkids, Warszawa 2025.
Akcja
To tylko kilkanaście stron, dużego formatu wprawdzie, ale jednak niewiele, przynajmniej z pozoru. Bo znacznie ważniejsze jest sto naklejek, które do dyspozycji będą mieli odbiorcy książki „Muminki. 100 naklejek”. Tomik, który przywołuje sylwetki bohaterów wymyślonych przez Tove Jansson jest typowym picture bookiem z zadaniami kreatywnymi i łamigłówkami – ale liczy się fakt, że po pierwsze – można tu cieszyć się obecnością znanych i sympatycznych małych trolli, a po drugie – naklejki stanowią ważną część poszczególnych zadań i rodzaj nagrody lub pomocy w uzupełnianiu obrazków. Da się wykorzystać tę publikację jako pomoc w nauce czytania, bo żeby wiedzieć dokładnie, czego oczekują twórcy, trzeba prześledzić polecenie – to, w formie akapitu z opisem, jest wypełnione ciekawostkami na temat samych Muminków i zadań, które wykonują aktualnie. Zadania pełnią więc rolę drobnych czytanek, przypominających dzieciom, jak miłymi towarzyszami codzienności mogą być Muminki.
Zadania pozwalają z kolei ćwiczyć sprawność intelektualną dzieci. To proste zagadki i zabawy znane niemal od zawsze, rysunkowe propozycje, które rozwijają umysł i zapewniają rozrywkę. Czasami trzeba będzie porównać dwa obrazki (bo na jednym psotny bohater coś zmienił), czasami pomóc bohaterowi przejść labirynt, czegoś poszukać, coś dopasować, dobrać w pary, zaznaczać, łączyć… Nic nowego, a jednak dzięki nawiązaniom do postaci ze świata Muminków będzie to zadanie znacznie bardziej przyjemne i ciekawe. Dzieci będą tu ćwiczyć mózg i rękę, a do tego – bawić się naklejkami. Część zadań bowiem wymaga uzupełniania naklejkami, a ponadto każdą stronę należy dodatkowo naklejką ozdobić. Wyzwań będzie zatem dużo – a każde z nich jest samo w sobie reklamą Muminków, więc dzieci zainteresowane twórczością Tove Jansson będą mogły kontynuować przygodę z tymi postaciami. Klasyczne zadania dla najmłodszych to prosty sposób na przekonanie ich do podjęcia wysiłku umysłowego dla rozrywki. Tomik przekonuje dzieci do książek i zapewnia im zajęcie dobre na zabicie nudy, ale też – rozwojowe i prowadzące do poprawiania umiejętności: przygotowuje do nauki pisania, zapewnia trening koncentracji i rozrywkę. Za każdym razem dziecko ma za zadanie pomóc bohaterowi – w związku z czym zaangażuje się w historyjkę, wejdzie w przestrzeń charakterystyczną dla Muminków i przypomni sobie cechy charakteru kolejnych postaci, czym jeszcze bardziej może się przekonać do sięgania po książki z przygodami Muminków. Muminków nigdy dosyć – więc nic dziwnego, że i ta książka ma szansę cieszyć się dużym powodzeniem na rynku. Jest przyjemna, dobrze wymyślona i łączy klasykę z typowymi dzisiaj rozwiązaniami (zabawa w naklejanie motywów i uzupełnianie nimi kolorowych stron). To zeszyt ćwiczeń – przyjemny i niezbyt męczący, a przez wielość rodzajów zadań także ciekawy dla najmłodszych odbiorców.
Akcja
To tylko kilkanaście stron, dużego formatu wprawdzie, ale jednak niewiele, przynajmniej z pozoru. Bo znacznie ważniejsze jest sto naklejek, które do dyspozycji będą mieli odbiorcy książki „Muminki. 100 naklejek”. Tomik, który przywołuje sylwetki bohaterów wymyślonych przez Tove Jansson jest typowym picture bookiem z zadaniami kreatywnymi i łamigłówkami – ale liczy się fakt, że po pierwsze – można tu cieszyć się obecnością znanych i sympatycznych małych trolli, a po drugie – naklejki stanowią ważną część poszczególnych zadań i rodzaj nagrody lub pomocy w uzupełnianiu obrazków. Da się wykorzystać tę publikację jako pomoc w nauce czytania, bo żeby wiedzieć dokładnie, czego oczekują twórcy, trzeba prześledzić polecenie – to, w formie akapitu z opisem, jest wypełnione ciekawostkami na temat samych Muminków i zadań, które wykonują aktualnie. Zadania pełnią więc rolę drobnych czytanek, przypominających dzieciom, jak miłymi towarzyszami codzienności mogą być Muminki.
Zadania pozwalają z kolei ćwiczyć sprawność intelektualną dzieci. To proste zagadki i zabawy znane niemal od zawsze, rysunkowe propozycje, które rozwijają umysł i zapewniają rozrywkę. Czasami trzeba będzie porównać dwa obrazki (bo na jednym psotny bohater coś zmienił), czasami pomóc bohaterowi przejść labirynt, czegoś poszukać, coś dopasować, dobrać w pary, zaznaczać, łączyć… Nic nowego, a jednak dzięki nawiązaniom do postaci ze świata Muminków będzie to zadanie znacznie bardziej przyjemne i ciekawe. Dzieci będą tu ćwiczyć mózg i rękę, a do tego – bawić się naklejkami. Część zadań bowiem wymaga uzupełniania naklejkami, a ponadto każdą stronę należy dodatkowo naklejką ozdobić. Wyzwań będzie zatem dużo – a każde z nich jest samo w sobie reklamą Muminków, więc dzieci zainteresowane twórczością Tove Jansson będą mogły kontynuować przygodę z tymi postaciami. Klasyczne zadania dla najmłodszych to prosty sposób na przekonanie ich do podjęcia wysiłku umysłowego dla rozrywki. Tomik przekonuje dzieci do książek i zapewnia im zajęcie dobre na zabicie nudy, ale też – rozwojowe i prowadzące do poprawiania umiejętności: przygotowuje do nauki pisania, zapewnia trening koncentracji i rozrywkę. Za każdym razem dziecko ma za zadanie pomóc bohaterowi – w związku z czym zaangażuje się w historyjkę, wejdzie w przestrzeń charakterystyczną dla Muminków i przypomni sobie cechy charakteru kolejnych postaci, czym jeszcze bardziej może się przekonać do sięgania po książki z przygodami Muminków. Muminków nigdy dosyć – więc nic dziwnego, że i ta książka ma szansę cieszyć się dużym powodzeniem na rynku. Jest przyjemna, dobrze wymyślona i łączy klasykę z typowymi dzisiaj rozwiązaniami (zabawa w naklejanie motywów i uzupełnianie nimi kolorowych stron). To zeszyt ćwiczeń – przyjemny i niezbyt męczący, a przez wielość rodzajów zadań także ciekawy dla najmłodszych odbiorców.
piątek, 31 stycznia 2025
Gareth Moore: Ściśle tajne łamigłówki szpiegowskie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Śledztwa
Żeby przekonać młodych odbiorców do wysiłku intelektualnego, trzeba czasami uciec się do fortelu. Książka „Ściśle tajne łamigłówki szpiegowskie” to popis pomysłowości i jednocześnie pokaz możliwości tkwiących w klasycznych łamigłówkach. Odbiorca ma się tu wcielić w szpiega lub agenta specjalnego o sporych umiejętnościach – i tropić przestępców, rozwiązywać zagadki i podążać za tymi, którzy mijają się z prawem. Technicznie nie ma tu niczego nieznanego i niewymyślonego: pełno tu labiryntów, porównywanek, cieni, albo testów na pamięć (trzeba przyjrzeć się obrazkowi, a później odpowiedzieć na pytania z następnej strony). Pojawiają się tu mapy – przechodzenie po planszy według podanego szyfru. Czasami zadania są bardzo trudne – kiedy trzeba wskazać portret przeciwnika z podanych kilku – poszczególne wersje różnią się od siebie nieznacznie i na pierwszy rzut oka w ogóle wyglądają identycznie.
Czarno-białe ilustracje sprawiają, że książka wypada bardziej młodzieżowo i poważnie – tego można po niej oczekiwać, bo tu żartów nie ma: niebezpieczni przestępcy, wyrafinowane gry i pułapki czyhają na każdym kroku. Trzeba nie lada wysiłku, żeby radzić sobie z takimi zadaniami. Każda strona to osobna łamigłówka, zbudowana na bazie znanych z dziecięcych tomików propozycji – ale przekształcona tak, by brzmiała odpowiednio do rangi zadania. Atmosfera, którą buduje tu Gareth Moore, jest bardzo ważna – pozwala bowiem na dopingowanie odbiorców do działania. Kto kupi konwencję, ten będzie rozwiązywać kolejne zagadki do skutku – a logicznych umysłowych zabaw nigdy dosyć.
Gareth Moore szuka przede wszystkim dobrych motywacji. Za każdym razem trzeba oczywiście albo zapobiec przestępstwu, albo przyczynić się do schwytania sprawcy, albo odzyskać skradziony przedmiot – przechytrzyć „złego” i stanąć w obronie dobra. Stąd pościgi i poszukiwania, akcje rodem z filmów sensacyjnych, przeniesione na świat łamigłówek. Da się ćwiczyć na tej publikacji logiczne myślenie i spostrzegawczość, można trenować uważność albo pamięć – wszystko to jest oczywiście potrzebne nie tylko podczas wypełniania szkolnych obowiązków. Gareth Moore zapewnia jednak przede wszystkim dobrą zabawę z odrobiną silnych emocji, adrenalina robi tu swoje: w końcu to od zaangażowania odbiorców zależy, czy misja się powiedzie. Nawet drobne akapitowe komentarze poprzedzające grafikę w zadaniu (i zawierające jego treść) stanowią rodzaj wprowadzenia do wielkiej przygody. Odbiorcy mogą się tutaj nauczyć, jak radzić sobie z rozmaitymi wyzwaniami – i spróbować swoich sił w wymyślaniu kolejnych intryg. Bez trudu dobudują sobie niedopowiedziane części historii, bo też i polecenia to wręcz wymuszają. „Ściśle tajne łamigłówki szpiegowskie” to zabawa w dobrym gatunku, bardziej ambitna niż dla kilkulatków – więc nadająca się dla odrobinę starszych dzieci. Wypełniona ciekawymi i nieszablonowmi treściami książka zapewni sporo rozrywki wszystkim tym, którzy chcieliby się wcielić w stróży porządku.
Śledztwa
Żeby przekonać młodych odbiorców do wysiłku intelektualnego, trzeba czasami uciec się do fortelu. Książka „Ściśle tajne łamigłówki szpiegowskie” to popis pomysłowości i jednocześnie pokaz możliwości tkwiących w klasycznych łamigłówkach. Odbiorca ma się tu wcielić w szpiega lub agenta specjalnego o sporych umiejętnościach – i tropić przestępców, rozwiązywać zagadki i podążać za tymi, którzy mijają się z prawem. Technicznie nie ma tu niczego nieznanego i niewymyślonego: pełno tu labiryntów, porównywanek, cieni, albo testów na pamięć (trzeba przyjrzeć się obrazkowi, a później odpowiedzieć na pytania z następnej strony). Pojawiają się tu mapy – przechodzenie po planszy według podanego szyfru. Czasami zadania są bardzo trudne – kiedy trzeba wskazać portret przeciwnika z podanych kilku – poszczególne wersje różnią się od siebie nieznacznie i na pierwszy rzut oka w ogóle wyglądają identycznie.
Czarno-białe ilustracje sprawiają, że książka wypada bardziej młodzieżowo i poważnie – tego można po niej oczekiwać, bo tu żartów nie ma: niebezpieczni przestępcy, wyrafinowane gry i pułapki czyhają na każdym kroku. Trzeba nie lada wysiłku, żeby radzić sobie z takimi zadaniami. Każda strona to osobna łamigłówka, zbudowana na bazie znanych z dziecięcych tomików propozycji – ale przekształcona tak, by brzmiała odpowiednio do rangi zadania. Atmosfera, którą buduje tu Gareth Moore, jest bardzo ważna – pozwala bowiem na dopingowanie odbiorców do działania. Kto kupi konwencję, ten będzie rozwiązywać kolejne zagadki do skutku – a logicznych umysłowych zabaw nigdy dosyć.
Gareth Moore szuka przede wszystkim dobrych motywacji. Za każdym razem trzeba oczywiście albo zapobiec przestępstwu, albo przyczynić się do schwytania sprawcy, albo odzyskać skradziony przedmiot – przechytrzyć „złego” i stanąć w obronie dobra. Stąd pościgi i poszukiwania, akcje rodem z filmów sensacyjnych, przeniesione na świat łamigłówek. Da się ćwiczyć na tej publikacji logiczne myślenie i spostrzegawczość, można trenować uważność albo pamięć – wszystko to jest oczywiście potrzebne nie tylko podczas wypełniania szkolnych obowiązków. Gareth Moore zapewnia jednak przede wszystkim dobrą zabawę z odrobiną silnych emocji, adrenalina robi tu swoje: w końcu to od zaangażowania odbiorców zależy, czy misja się powiedzie. Nawet drobne akapitowe komentarze poprzedzające grafikę w zadaniu (i zawierające jego treść) stanowią rodzaj wprowadzenia do wielkiej przygody. Odbiorcy mogą się tutaj nauczyć, jak radzić sobie z rozmaitymi wyzwaniami – i spróbować swoich sił w wymyślaniu kolejnych intryg. Bez trudu dobudują sobie niedopowiedziane części historii, bo też i polecenia to wręcz wymuszają. „Ściśle tajne łamigłówki szpiegowskie” to zabawa w dobrym gatunku, bardziej ambitna niż dla kilkulatków – więc nadająca się dla odrobinę starszych dzieci. Wypełniona ciekawymi i nieszablonowmi treściami książka zapewni sporo rozrywki wszystkim tym, którzy chcieliby się wcielić w stróży porządku.
czwartek, 30 stycznia 2025
Muminek. Tatuś Muminka i wielka powódź
Harperkids, Warszawa 2025.
Fale
Muminki to przygody. Duże i małe (w wersji opowiadań przerabianych dla najmłodszych – przeważnie takie oswajane i mniej szarpiące nerwy, a przecież Tove Jansson doskonale wiedziała, co robi, dodając szczyptę grozy do historii). W tomiku z serii Muminek „Tatuś Muminka i wielka powódź” widać wyraźnie, jak dobrze robi lekturze trochę nieprzewidywalności i lęku. Przy okazji można przypomnieć sobie, że Muminki mają już osiemdziesiąt lat – co oznacza, że przyciągają do siebie całe pokolenia fanów.
Muminek potrzebuje opowieści przed snem. Cieszy się, że może leżeć bezpiecznie w łóżku, kiedy na zewnątrz szaleje kapryśna pogoda. To jednak okazja do przedstawienia historii o domu Muminków: o wyborze miejsca i przygodzie Tatusia Muminka, który dryfował na Symfonii Mórz wśród wzbudzonych fal i walczył o życie, kiedy wiatr szarpał wodą. To Tatuś Muminka musiał wpaść na pomysł, jak znaleźć żonę i małego synka, kiedy żywioł ich rozdzielił – i rzeczywiście udało mu się wprowadzić w życie rozwiązanie, które nie miało wad. Muminek – bezpieczny pod kołdrą – może wysłuchiwać owianych grozą relacji i przekonywać się, że jego zawsze poważny i spokojny Tatuś kiedyś dokonywał wielkich czynów. A skoro Tatusiowi udało się wygrać z żywiołem – i znaleźć bezpieczne schronienie dla całej rodziny – to przecież nie można bać się wichury. Przy okazji Muminek przypomina sobie, jak poznał Ryjka – pierwsze zwierzątko, które zawitało do gościnnych trolli i zostało z nimi na zawsze. Bo dom Muminków poza azylem dla samej Muminkowej rodziny, stał się natychmiast schronieniem dla wszystkich potrzebujących opieki, dachu nad głową albo towarzystwa. Nawet jeśli poza tym miejscem jest niebezpiecznie i źle, u Muminków można się schować. To coś, co dzieci i dorośli doceniają – ważny składnik opowieści, płynący obok fabuł i charakterów.
Tomik jest picture bookiem, na którym dzieci mogą samodzielnie ćwiczyć czytanie – nie ma tu zbyt wielkich bloków tekstu, a akcja wciąga na tyle, żeby chcieć się dowiedzieć, co będzie dalej. W związku z tym łatwo przyciągnąć uwagę najmłodszych i zapewnić ich zainteresowanie na dłużej. Przy okazji to świetna możliwość zareklamowania prawdziwej twórczości Tove Jansson – o ile najmłodszym przydadzą się historie uproszczone i przerobione na szybkie lektury przed snem, o tyle zainteresowani przygodami Muminków mają przecież do dyspozycji całe tomy wspaniałej literatury, która przetrwała próbę czasu i wciąż szlachetnieje. Twórczość Tove Jansson nie pasuje do dzisiejszych czasów – są tu składniki, które rynek obecnie próbuje wyeliminować, w źle pojętej trosce o dobro dzieci – warto jednak zaufać autorce, która stworzyła bohaterów tak nietuzinkowych i zabawnych, że do dzisiaj cieszą. Muminki to jakość sama w sobie, niezależnie od tego, czy zostaną przedstawione w komiksie, w kreskówce czy w picture booku – każde przeniesienie oryginalnych tematów na opowiastki dla najmłodszych wiąże się po prostu z budowaniem kolejnych grup fanów.
Fale
Muminki to przygody. Duże i małe (w wersji opowiadań przerabianych dla najmłodszych – przeważnie takie oswajane i mniej szarpiące nerwy, a przecież Tove Jansson doskonale wiedziała, co robi, dodając szczyptę grozy do historii). W tomiku z serii Muminek „Tatuś Muminka i wielka powódź” widać wyraźnie, jak dobrze robi lekturze trochę nieprzewidywalności i lęku. Przy okazji można przypomnieć sobie, że Muminki mają już osiemdziesiąt lat – co oznacza, że przyciągają do siebie całe pokolenia fanów.
Muminek potrzebuje opowieści przed snem. Cieszy się, że może leżeć bezpiecznie w łóżku, kiedy na zewnątrz szaleje kapryśna pogoda. To jednak okazja do przedstawienia historii o domu Muminków: o wyborze miejsca i przygodzie Tatusia Muminka, który dryfował na Symfonii Mórz wśród wzbudzonych fal i walczył o życie, kiedy wiatr szarpał wodą. To Tatuś Muminka musiał wpaść na pomysł, jak znaleźć żonę i małego synka, kiedy żywioł ich rozdzielił – i rzeczywiście udało mu się wprowadzić w życie rozwiązanie, które nie miało wad. Muminek – bezpieczny pod kołdrą – może wysłuchiwać owianych grozą relacji i przekonywać się, że jego zawsze poważny i spokojny Tatuś kiedyś dokonywał wielkich czynów. A skoro Tatusiowi udało się wygrać z żywiołem – i znaleźć bezpieczne schronienie dla całej rodziny – to przecież nie można bać się wichury. Przy okazji Muminek przypomina sobie, jak poznał Ryjka – pierwsze zwierzątko, które zawitało do gościnnych trolli i zostało z nimi na zawsze. Bo dom Muminków poza azylem dla samej Muminkowej rodziny, stał się natychmiast schronieniem dla wszystkich potrzebujących opieki, dachu nad głową albo towarzystwa. Nawet jeśli poza tym miejscem jest niebezpiecznie i źle, u Muminków można się schować. To coś, co dzieci i dorośli doceniają – ważny składnik opowieści, płynący obok fabuł i charakterów.
Tomik jest picture bookiem, na którym dzieci mogą samodzielnie ćwiczyć czytanie – nie ma tu zbyt wielkich bloków tekstu, a akcja wciąga na tyle, żeby chcieć się dowiedzieć, co będzie dalej. W związku z tym łatwo przyciągnąć uwagę najmłodszych i zapewnić ich zainteresowanie na dłużej. Przy okazji to świetna możliwość zareklamowania prawdziwej twórczości Tove Jansson – o ile najmłodszym przydadzą się historie uproszczone i przerobione na szybkie lektury przed snem, o tyle zainteresowani przygodami Muminków mają przecież do dyspozycji całe tomy wspaniałej literatury, która przetrwała próbę czasu i wciąż szlachetnieje. Twórczość Tove Jansson nie pasuje do dzisiejszych czasów – są tu składniki, które rynek obecnie próbuje wyeliminować, w źle pojętej trosce o dobro dzieci – warto jednak zaufać autorce, która stworzyła bohaterów tak nietuzinkowych i zabawnych, że do dzisiaj cieszą. Muminki to jakość sama w sobie, niezależnie od tego, czy zostaną przedstawione w komiksie, w kreskówce czy w picture booku – każde przeniesienie oryginalnych tematów na opowiastki dla najmłodszych wiąże się po prostu z budowaniem kolejnych grup fanów.
środa, 29 stycznia 2025
Jon Chad: Pierwiastki. Tajemnice cząstek budujących świat
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Walka z chemią
„Pierwiastki. Tajemnice cząstek budujących świat” to kolejny naukomiks, jaki proponuje odbiorcom Jon Chad – żeby oswoić ich z układem okresowym i przygotować na lekcje chemii, zaspokoić ciekawość, a także uporządkować wiedzę. Bohaterką jest tu Mel, postać, która wie wiele o pierwiastkach i mogłaby nawet edukować w tym zakresie innych – ale nie wierzy w siebie. Przez problemy z samooceną wypada gorzej wtedy, kiedy trzeba udowodnić, że ma się wiedzę, na przykład na szkolnych sprawdzianach i testach. W nabraniu pewności siebie pomoże jej lekko bezkształtny znajomy, Wodór. Wodór to bohater ze snu – i w onirycznej przestrzeni zabiera Mel do świata pierwiastków. Jest tu podstępny i zły pierwiastkodziej, czarny charakter, który planuje zniszczyć resztki poczucia własnej wartości Mel, a przy okazji uzyskać panowanie nad światem. Usiłuje pokazać, że to on ma władzę i wiedzę – zwłaszcza na temat pierwiastków. Mapą w drodze staje się układ okresowy, tablica przygotowana przez Mendelejewa – dla Mel nie ma ona tajemnic, dla odbiorców nie będzie miała po lekturze.
A wszystko zaczyna się gmatwać, kiedy Mel wprowadza nowego przyjaciela w tajniki chemii. Postanawia podążać za grupami pierwiastków, przedstawiając ich cechy (same pierwiastki zresztą zyskują animizowane ujęcie – funkcjonują jako mniej lub bardziej groźne stwory, istoty z wyobraźni albo sennych koszmarów). Jon Chad wyjaśnia, o co chodzi z przyciąganiem i oddawaniem elektronów, jak tworzą się substancje chemiczne i czym charakteryzują się poszczególne pierwiastki (a także – czy łatwo znaleźć je w stanie czystym w przyrodzie). Opowiada o pracy Mendelejewa, przedstawia drogi do grupowania pierwiastków, tłumaczy, jak powstał układ okresowy i co ze sobą przyniósł, jak jego autor przewidział cechy charakterystyczne nieodkrytych jeszcze pierwiastków. Takie odsłanianie kulis może być dla czytelników atrakcyjne – zresztą sama forma naukomiksu już uprzyjemnia pracę – a trzeba będzie podjąć spory wysiłek, żeby przechodzić przez wszystkie naukowe wyjaśnienia, nawet jeśli zamienione są w formę gry z niebezpiecznym przeciwnikiem. Sporo tu informacji, sporo też ciekawostek, więc zainteresowani chemią poczują się usatysfakcjonowani lekturą. Wątki poboczne – jak samoocena Mel – nie przyciągają przesadnie uwagi.
Jon Chad wyjaśnia wszystko przystępnie i dodatkowo bawi się jeszcze dynamicznymi grafikami. Nie ma łatwego zadania, zwłaszcza kiedy musi prezentować pierwiastki o zbliżonych właściwościach – i jakoś je różnicować w obrazkach, ale nastawienie na szybkie tempo akcji (i wysoki stopień zagrożenia, chociaż pierwiastkodziej przede wszystkim grozi sprawdzianami) pozwala mu na unikanie rutyny. W tej fabule obok miejsca na przekazywanie wiadomości z dziedziny chemii jest jeszcze trochę akcentu kładzionego na tożsamość i trochę podkręcania adrenaliny przez bliskość zagrożenia – na pewno forma komiksu bardziej przypadnie do gustu młodym odbiorcom niż podręcznikowe regułki, łatwiej też będzie nauczyć się, jak właściwie odczytywać wiadomości zakodowane w samym układzie okresowym pierwiastków. Jon Chad chce obudzić zainteresowanie chemią i pomóc w szkolnych pracach – i osiąga sukces.
Walka z chemią
„Pierwiastki. Tajemnice cząstek budujących świat” to kolejny naukomiks, jaki proponuje odbiorcom Jon Chad – żeby oswoić ich z układem okresowym i przygotować na lekcje chemii, zaspokoić ciekawość, a także uporządkować wiedzę. Bohaterką jest tu Mel, postać, która wie wiele o pierwiastkach i mogłaby nawet edukować w tym zakresie innych – ale nie wierzy w siebie. Przez problemy z samooceną wypada gorzej wtedy, kiedy trzeba udowodnić, że ma się wiedzę, na przykład na szkolnych sprawdzianach i testach. W nabraniu pewności siebie pomoże jej lekko bezkształtny znajomy, Wodór. Wodór to bohater ze snu – i w onirycznej przestrzeni zabiera Mel do świata pierwiastków. Jest tu podstępny i zły pierwiastkodziej, czarny charakter, który planuje zniszczyć resztki poczucia własnej wartości Mel, a przy okazji uzyskać panowanie nad światem. Usiłuje pokazać, że to on ma władzę i wiedzę – zwłaszcza na temat pierwiastków. Mapą w drodze staje się układ okresowy, tablica przygotowana przez Mendelejewa – dla Mel nie ma ona tajemnic, dla odbiorców nie będzie miała po lekturze.
A wszystko zaczyna się gmatwać, kiedy Mel wprowadza nowego przyjaciela w tajniki chemii. Postanawia podążać za grupami pierwiastków, przedstawiając ich cechy (same pierwiastki zresztą zyskują animizowane ujęcie – funkcjonują jako mniej lub bardziej groźne stwory, istoty z wyobraźni albo sennych koszmarów). Jon Chad wyjaśnia, o co chodzi z przyciąganiem i oddawaniem elektronów, jak tworzą się substancje chemiczne i czym charakteryzują się poszczególne pierwiastki (a także – czy łatwo znaleźć je w stanie czystym w przyrodzie). Opowiada o pracy Mendelejewa, przedstawia drogi do grupowania pierwiastków, tłumaczy, jak powstał układ okresowy i co ze sobą przyniósł, jak jego autor przewidział cechy charakterystyczne nieodkrytych jeszcze pierwiastków. Takie odsłanianie kulis może być dla czytelników atrakcyjne – zresztą sama forma naukomiksu już uprzyjemnia pracę – a trzeba będzie podjąć spory wysiłek, żeby przechodzić przez wszystkie naukowe wyjaśnienia, nawet jeśli zamienione są w formę gry z niebezpiecznym przeciwnikiem. Sporo tu informacji, sporo też ciekawostek, więc zainteresowani chemią poczują się usatysfakcjonowani lekturą. Wątki poboczne – jak samoocena Mel – nie przyciągają przesadnie uwagi.
Jon Chad wyjaśnia wszystko przystępnie i dodatkowo bawi się jeszcze dynamicznymi grafikami. Nie ma łatwego zadania, zwłaszcza kiedy musi prezentować pierwiastki o zbliżonych właściwościach – i jakoś je różnicować w obrazkach, ale nastawienie na szybkie tempo akcji (i wysoki stopień zagrożenia, chociaż pierwiastkodziej przede wszystkim grozi sprawdzianami) pozwala mu na unikanie rutyny. W tej fabule obok miejsca na przekazywanie wiadomości z dziedziny chemii jest jeszcze trochę akcentu kładzionego na tożsamość i trochę podkręcania adrenaliny przez bliskość zagrożenia – na pewno forma komiksu bardziej przypadnie do gustu młodym odbiorcom niż podręcznikowe regułki, łatwiej też będzie nauczyć się, jak właściwie odczytywać wiadomości zakodowane w samym układzie okresowym pierwiastków. Jon Chad chce obudzić zainteresowanie chemią i pomóc w szkolnych pracach – i osiąga sukces.
wtorek, 28 stycznia 2025
Sherri Duskey Rinker: Koparka i cyfry
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Liczenie
Ta książeczka jest mała rozmiarem i kartonowa – wyróżnia się zatem w serii jako rodzaj gadżetu, a nie kolejna pełnowartościowa historia. To jednak pozory, „Koparka i cyfry” to tomik, który zawiera świetną opowiastkę – tyle tylko, że zamiast puenty w postaci gotowego gmachu pojawia się tu bardziej rozproszony cel – poznawanie kolejnych cyfr. Pracują tu tylko dwie bohaterki – koparka i wywrotka – ale muszą się bardzo uwijać, żeby zdążyć z pracą. Kopią tunele pod rury, wywożą zwały piasku i żwiru – nie mają ani chwili na odpoczynek. Obserwowanie, jak porozumiewają się ze sobą i jak funkcjonują we wspólnym zadaniu jest przyjemnością dla najmłodszych fanów ciężkiego sprzętu budowlanego. Ale prawdziwej rozrywki dostarcza sama rymowanka. Joanna Wajs doskonale sprawdza się tu w przekładach: jej teksty są lekkie, pozbawione błędów i trafiające w punkt. Nie trzeba wielu słów, żeby nakreślić sytuację, przedstawić kolejną cyfrę i jeszcze wszystko zgrabnie zrymować – ale trzeba do tego świadomości rymów i wyczucia rytmu. Tu tego nie zabraknie – „Koparka i cyfry” to naprawdę dobry przekład i warto to podkreślać.
Sherri Duskey Rinker i Ethan Long (tym razem) nie skupiają się na przedstawianiu nazw kolejnych maszyn albo na wskazywaniu, jak wyglądają kolejne etapy prac podczas budowy wybranego obiektu. To nie ma znaczenia – koparka i wywrotka są zajęte bez zwracania uwagi na szerszą perspektywę, skupiają się na tu i teraz. Działają, a nie interesują się choćby cyframi, których mają się uczyć odbiorcy. I dzięki takiemu podejściu znacznie lepiej będzie się dzieciom przyswajać liczebniki i sprawdzać na obrazkach, czy na pewno zgadzają się z rysunkiem. Tak ćwiczy się liczenie i oswaja z nazwami. Rymowanka łatwo wpada w ucho, więc nikogo nie zdziwi, jeśli maluchy nauczą się jej na pamięć – co również pomoże w nauce liczenia. Cyfry przedstawione są w formie liczebników w tekście (odpowiednio wyróżnione, żeby wpadały też w oko) i matematycznie – na marginesie, poza obrazkiem. Nie ma tu kombinowania z wtapianiem cyfr w ilustrację albo z eksponowaniem ich – każdy dojdzie do właściwego bohatera na rozkładówce bez trudu, a tymczasem może się zająć przygodami pojazdów z placu budowy – i mimochodem tylko przyswajać cyfry jako takie.
Książeczka jest przyjemnie ilustrowana – znani z serii bohaterowie są tu przedstawiani w ferworze zajęć i podczas wykonywania najciekawszych z perspektywy dzieci prac, nie dzieje się nic zaskakującego (bo trudno za takie uważać wykopywanie dołów i usypywanie górek z piasku) – ale brak ekscytacji w pojedynczych czynnościach nie oznacza braku ekscytacji w całej fabule, jest tu przecież mnóstwo akcji i to z gatunku tych, które przyciągają maluchy. Kto uwielbia przyglądać się codzienności na placu budowy, ten nie przejdzie obojętnie obok tej książki. „Koparka i cyfry” to nie tylko dyskretna pomoc w nauce liczenia – ale również ciekawa lektura dla najmłodszych.
Liczenie
Ta książeczka jest mała rozmiarem i kartonowa – wyróżnia się zatem w serii jako rodzaj gadżetu, a nie kolejna pełnowartościowa historia. To jednak pozory, „Koparka i cyfry” to tomik, który zawiera świetną opowiastkę – tyle tylko, że zamiast puenty w postaci gotowego gmachu pojawia się tu bardziej rozproszony cel – poznawanie kolejnych cyfr. Pracują tu tylko dwie bohaterki – koparka i wywrotka – ale muszą się bardzo uwijać, żeby zdążyć z pracą. Kopią tunele pod rury, wywożą zwały piasku i żwiru – nie mają ani chwili na odpoczynek. Obserwowanie, jak porozumiewają się ze sobą i jak funkcjonują we wspólnym zadaniu jest przyjemnością dla najmłodszych fanów ciężkiego sprzętu budowlanego. Ale prawdziwej rozrywki dostarcza sama rymowanka. Joanna Wajs doskonale sprawdza się tu w przekładach: jej teksty są lekkie, pozbawione błędów i trafiające w punkt. Nie trzeba wielu słów, żeby nakreślić sytuację, przedstawić kolejną cyfrę i jeszcze wszystko zgrabnie zrymować – ale trzeba do tego świadomości rymów i wyczucia rytmu. Tu tego nie zabraknie – „Koparka i cyfry” to naprawdę dobry przekład i warto to podkreślać.
Sherri Duskey Rinker i Ethan Long (tym razem) nie skupiają się na przedstawianiu nazw kolejnych maszyn albo na wskazywaniu, jak wyglądają kolejne etapy prac podczas budowy wybranego obiektu. To nie ma znaczenia – koparka i wywrotka są zajęte bez zwracania uwagi na szerszą perspektywę, skupiają się na tu i teraz. Działają, a nie interesują się choćby cyframi, których mają się uczyć odbiorcy. I dzięki takiemu podejściu znacznie lepiej będzie się dzieciom przyswajać liczebniki i sprawdzać na obrazkach, czy na pewno zgadzają się z rysunkiem. Tak ćwiczy się liczenie i oswaja z nazwami. Rymowanka łatwo wpada w ucho, więc nikogo nie zdziwi, jeśli maluchy nauczą się jej na pamięć – co również pomoże w nauce liczenia. Cyfry przedstawione są w formie liczebników w tekście (odpowiednio wyróżnione, żeby wpadały też w oko) i matematycznie – na marginesie, poza obrazkiem. Nie ma tu kombinowania z wtapianiem cyfr w ilustrację albo z eksponowaniem ich – każdy dojdzie do właściwego bohatera na rozkładówce bez trudu, a tymczasem może się zająć przygodami pojazdów z placu budowy – i mimochodem tylko przyswajać cyfry jako takie.
Książeczka jest przyjemnie ilustrowana – znani z serii bohaterowie są tu przedstawiani w ferworze zajęć i podczas wykonywania najciekawszych z perspektywy dzieci prac, nie dzieje się nic zaskakującego (bo trudno za takie uważać wykopywanie dołów i usypywanie górek z piasku) – ale brak ekscytacji w pojedynczych czynnościach nie oznacza braku ekscytacji w całej fabule, jest tu przecież mnóstwo akcji i to z gatunku tych, które przyciągają maluchy. Kto uwielbia przyglądać się codzienności na placu budowy, ten nie przejdzie obojętnie obok tej książki. „Koparka i cyfry” to nie tylko dyskretna pomoc w nauce liczenia – ale również ciekawa lektura dla najmłodszych.
poniedziałek, 27 stycznia 2025
Bluey. Jak narysować
Harperkids, Warszawa 2025.
Niebieskie zwierzaki
Świat Bluey raczej nie kojarzy się z ambitnymi rysunkami – proste kształty bohaterów kreskówki wydają się wręcz banalne. Jednak kiedy dochodzi do kursu rysowania, wszystko się zmienia. „Bluey. Jak narysować” to poradnik kierowany do najmłodszych – poradnik, który może uzmysłowić odbiorcom, jak bardzo trzeba się wysilić, żeby stworzyć sylwetkę ulubionej bohaterki albo postaci z jej otoczenia. Niemal wszystkie psy – Blue, jej siostra, rodzice, babcia… - budowane są na planie prostokąta. Jednak po prostokącie następuje jeszcze co najmniej osiem kroków do zrealizowania zanim będzie można przystąpić do kolorowania gotowego dzieła, czyli nadawania bohaterowi wyglądu znanego z telewizyjnej bajki. Będzie tu sporo wymazywania niepotrzebnych linii, a stopień trudności jest naprawdę spory – do tego stopnia, że pojawiają się w kolejnych kształtach (krokach z podpowiedzi) wręcz osobno zaznaczane nowe dodatki. Cierpliwe maluchy poradzą sobie z tym wyzwaniem, zresztą fani Blue i jej towarzyszy nie mogą przepuścić takiej okazji: zaczną trenować, aż osiągną mistrzostwo. Pierwszych prób zresztą nikt nie będzie widział, bo nie robi się ich bezpośrednio w książce – nie ma miejsca na to, żeby rysować Blue w tomiku, trzeba sięgnąć po blok rysunkowy albo luźne kartki. Żeby jednak nie zniechęcić dzieci do samodzielnego rysowania, klamrę kompozycyjną zapewniają tu dwa miejsca na własną inwencję. Najpierw trzeba przedstawić siebie (w dowolny sposób i bez wskazówek), a na koniec – dołożyć jakąś postać, której nie ma w kreskówce. I to już będzie prawdziwe wyzwanie, które pokaże, jak bardzo dzieci potrafią się zaangażować w wymyślanie światów i jak ciekawe miewają pomysły.
Każdy kolejny krok do rysunku opatrzony jest komentarzem słownym, zatem chociaż Bluey to cykl trafiający przede wszystkim do małych dzieci, przyda się pomoc rodziców w odszyfrowywaniu podpowiedzi. Co ciekawe, można tu rysować nie tylko stojących bohaterów, ale także ich ruch – więc dzięki takiemu treningowi być może dzieciom łatwiej będzie planować własne rysunki. W gotowej wersji bohaterowie z Bluey pozbawieni są konturów w umaszczeniu – jednak odbiorcy będą w stanie dokładnie odwzorować desenie z ich sierści, za to na pewno nauczą się, jak wymazywać niepotrzebne linie. „Bluey. Jak narysować” to wyjście naprzeciw oczekiwaniom małych rysowników – wprowadzenie do tajników kreskówki i pokazanie odbiorcom, że samodzielnie mogą tworzyć przygody Blue i jej przyjaciół. To zabawa w rysowanie, a jednocześnie ćwiczenie spostrzegawczości czy sprawności manualnej, to lekcja przed nauką pisania, wreszcie – to możliwość spotkania ulubionych postaci z bajek w wersji pozatelewizyjnej. Blue nadaje się do tego, żeby trenować umiejętności rysowania, ale żeby osiągnąć perfekcję w przenoszeniu na papier bohaterki z kreskówki, trzeba będzie sporo poćwiczyć.
Niebieskie zwierzaki
Świat Bluey raczej nie kojarzy się z ambitnymi rysunkami – proste kształty bohaterów kreskówki wydają się wręcz banalne. Jednak kiedy dochodzi do kursu rysowania, wszystko się zmienia. „Bluey. Jak narysować” to poradnik kierowany do najmłodszych – poradnik, który może uzmysłowić odbiorcom, jak bardzo trzeba się wysilić, żeby stworzyć sylwetkę ulubionej bohaterki albo postaci z jej otoczenia. Niemal wszystkie psy – Blue, jej siostra, rodzice, babcia… - budowane są na planie prostokąta. Jednak po prostokącie następuje jeszcze co najmniej osiem kroków do zrealizowania zanim będzie można przystąpić do kolorowania gotowego dzieła, czyli nadawania bohaterowi wyglądu znanego z telewizyjnej bajki. Będzie tu sporo wymazywania niepotrzebnych linii, a stopień trudności jest naprawdę spory – do tego stopnia, że pojawiają się w kolejnych kształtach (krokach z podpowiedzi) wręcz osobno zaznaczane nowe dodatki. Cierpliwe maluchy poradzą sobie z tym wyzwaniem, zresztą fani Blue i jej towarzyszy nie mogą przepuścić takiej okazji: zaczną trenować, aż osiągną mistrzostwo. Pierwszych prób zresztą nikt nie będzie widział, bo nie robi się ich bezpośrednio w książce – nie ma miejsca na to, żeby rysować Blue w tomiku, trzeba sięgnąć po blok rysunkowy albo luźne kartki. Żeby jednak nie zniechęcić dzieci do samodzielnego rysowania, klamrę kompozycyjną zapewniają tu dwa miejsca na własną inwencję. Najpierw trzeba przedstawić siebie (w dowolny sposób i bez wskazówek), a na koniec – dołożyć jakąś postać, której nie ma w kreskówce. I to już będzie prawdziwe wyzwanie, które pokaże, jak bardzo dzieci potrafią się zaangażować w wymyślanie światów i jak ciekawe miewają pomysły.
Każdy kolejny krok do rysunku opatrzony jest komentarzem słownym, zatem chociaż Bluey to cykl trafiający przede wszystkim do małych dzieci, przyda się pomoc rodziców w odszyfrowywaniu podpowiedzi. Co ciekawe, można tu rysować nie tylko stojących bohaterów, ale także ich ruch – więc dzięki takiemu treningowi być może dzieciom łatwiej będzie planować własne rysunki. W gotowej wersji bohaterowie z Bluey pozbawieni są konturów w umaszczeniu – jednak odbiorcy będą w stanie dokładnie odwzorować desenie z ich sierści, za to na pewno nauczą się, jak wymazywać niepotrzebne linie. „Bluey. Jak narysować” to wyjście naprzeciw oczekiwaniom małych rysowników – wprowadzenie do tajników kreskówki i pokazanie odbiorcom, że samodzielnie mogą tworzyć przygody Blue i jej przyjaciół. To zabawa w rysowanie, a jednocześnie ćwiczenie spostrzegawczości czy sprawności manualnej, to lekcja przed nauką pisania, wreszcie – to możliwość spotkania ulubionych postaci z bajek w wersji pozatelewizyjnej. Blue nadaje się do tego, żeby trenować umiejętności rysowania, ale żeby osiągnąć perfekcję w przenoszeniu na papier bohaterki z kreskówki, trzeba będzie sporo poćwiczyć.
niedziela, 26 stycznia 2025
Nora Roberts: Zabójczy spisek
Świat Książki, Warszawa 2025. (wznowienie)
Cięcie
„Zabójczy spisek” powraca na rynek. To powieść dla wszystkich tych, którzy kochają sensację w wersji delikatnie futurystycznej – i lubią mięsiste narracje. Nora Roberts proponuje czytelnikom serię o porucznik Eve Dallas, ale kolejne tomy w tym cyklu funkcjonują jako samodzielne historie. Jeśli komuś spodoba się kreacja bohaterów – może bez trudu znaleźć sobie inne opowieści z nimi. A nie ma wątpliwości, że Eve Dallas i jej mąż, Roarke, potrafią przyciągnąć do siebie odbiorców. Ona jest bezwzględna i niebezpieczna, jej mózg pracuje bez zarzutu, do tego jest też bardzo seksowna. On doskonale odczytuje jej nastroje i potrafi zapewnić azyl w świecie, w którym roi się od niebezpiecznych przestępców. Oboje mają się ku sobie – to małżeństwo, któremu wystarczy spojrzenie, żeby wylądować w łóżku albo zaplanować sobie ognisty wieczór i ze względu na te plany odrzucać wszelkie nieoczekiwane akcje z pracy. Wątki osobiste w tym wypadku schodzą w „Zabójczym spisku” na drugi plan, chociaż Nora Roberts wie, jak dzięki nim poszerzać grono czytelników. O wiele bardziej tym razem liczą się sprawy śledcze – i to w podwójnym wymiarze.
Z jednej strony jest bowiem morderca. Nieuchwytny, niebezpieczny i… utalentowany. Najprawdopodobniej wywodzi się z lekarskiego środowiska, a przynajmniej szkolił się u chirurgów – wycina on swoim ofiarom narządy. Precyzyjna robota budzi podziw fachowców – co nie zmienia faktu, że giną zwłaszcza bezdomni i ludzie, o których nikt by się nie upomniał. Z drugiej strony jest tu podwładna Eve Dallas, kobieta, która za wszelką cenę chce ją zniszczyć i pisze kolejne skargi, które mają zszargać reputację bohaterki. I ona sporo miesza w intrydze. Pikanterii całości dodaje przeniesienie akcji w niedaleką już przyszłość – to lata 50. XXI wieku, sporo elementów z dzisiejszej rzeczywistości wciąż funkcjonuje, ale autorka dodaje parę motywów, które jeszcze do niedawna mogły być uznawane za wytwór wyobraźni futurysty. Są tu androidy – roboty, które wyglądają i zachowują się jak ludzie, chociaż nieco się od nich różnią w detalach, są komputery, którym wydaje się głosowo polecenia (tu akurat rzeczywistość dogania akcję), są wreszcie medyczne eksperymenty, które dają nadzieję na długie życie bez cierpienia. I, jak to zwykle bywa w sytuacjach, w których nie ma ograniczeń – to etyka i pieniądze zmieniają świat. Narządy do nielegalnych operacji trzeba jakoś pozyskiwać, przynajmniej jeśli chce się dalej testować rozwiązania medyczne, które zrewolucjonizują naukę. Tymczasem silne emocje i ukrywane frustracje również nie zapewniają stabilności. W tym wszystkim opoką może być ktoś bliski i świadomy komplikacji w codzienności.
„Zabójczy spisek” to powieść wielowątkowa – nie tylko główne śledztwo przyciąga czytelników, równie mocno liczą się perypetie życiowe Eve Dallas, a już jej idealne relacje z mężem (również człowiekiem po przejściach) to dodatek na dosmaczenie fabuły. Nora Roberts wie, jak zapewnić sobie uznanie odbiorców, tworzy sycącą powieść rozrywkową bazującą na sensacji i odrobinie romansu – niby wykorzystuje typowe dla thrillerów motywy, a jednak nadaje im inny wymiar.
Cięcie
„Zabójczy spisek” powraca na rynek. To powieść dla wszystkich tych, którzy kochają sensację w wersji delikatnie futurystycznej – i lubią mięsiste narracje. Nora Roberts proponuje czytelnikom serię o porucznik Eve Dallas, ale kolejne tomy w tym cyklu funkcjonują jako samodzielne historie. Jeśli komuś spodoba się kreacja bohaterów – może bez trudu znaleźć sobie inne opowieści z nimi. A nie ma wątpliwości, że Eve Dallas i jej mąż, Roarke, potrafią przyciągnąć do siebie odbiorców. Ona jest bezwzględna i niebezpieczna, jej mózg pracuje bez zarzutu, do tego jest też bardzo seksowna. On doskonale odczytuje jej nastroje i potrafi zapewnić azyl w świecie, w którym roi się od niebezpiecznych przestępców. Oboje mają się ku sobie – to małżeństwo, któremu wystarczy spojrzenie, żeby wylądować w łóżku albo zaplanować sobie ognisty wieczór i ze względu na te plany odrzucać wszelkie nieoczekiwane akcje z pracy. Wątki osobiste w tym wypadku schodzą w „Zabójczym spisku” na drugi plan, chociaż Nora Roberts wie, jak dzięki nim poszerzać grono czytelników. O wiele bardziej tym razem liczą się sprawy śledcze – i to w podwójnym wymiarze.
Z jednej strony jest bowiem morderca. Nieuchwytny, niebezpieczny i… utalentowany. Najprawdopodobniej wywodzi się z lekarskiego środowiska, a przynajmniej szkolił się u chirurgów – wycina on swoim ofiarom narządy. Precyzyjna robota budzi podziw fachowców – co nie zmienia faktu, że giną zwłaszcza bezdomni i ludzie, o których nikt by się nie upomniał. Z drugiej strony jest tu podwładna Eve Dallas, kobieta, która za wszelką cenę chce ją zniszczyć i pisze kolejne skargi, które mają zszargać reputację bohaterki. I ona sporo miesza w intrydze. Pikanterii całości dodaje przeniesienie akcji w niedaleką już przyszłość – to lata 50. XXI wieku, sporo elementów z dzisiejszej rzeczywistości wciąż funkcjonuje, ale autorka dodaje parę motywów, które jeszcze do niedawna mogły być uznawane za wytwór wyobraźni futurysty. Są tu androidy – roboty, które wyglądają i zachowują się jak ludzie, chociaż nieco się od nich różnią w detalach, są komputery, którym wydaje się głosowo polecenia (tu akurat rzeczywistość dogania akcję), są wreszcie medyczne eksperymenty, które dają nadzieję na długie życie bez cierpienia. I, jak to zwykle bywa w sytuacjach, w których nie ma ograniczeń – to etyka i pieniądze zmieniają świat. Narządy do nielegalnych operacji trzeba jakoś pozyskiwać, przynajmniej jeśli chce się dalej testować rozwiązania medyczne, które zrewolucjonizują naukę. Tymczasem silne emocje i ukrywane frustracje również nie zapewniają stabilności. W tym wszystkim opoką może być ktoś bliski i świadomy komplikacji w codzienności.
„Zabójczy spisek” to powieść wielowątkowa – nie tylko główne śledztwo przyciąga czytelników, równie mocno liczą się perypetie życiowe Eve Dallas, a już jej idealne relacje z mężem (również człowiekiem po przejściach) to dodatek na dosmaczenie fabuły. Nora Roberts wie, jak zapewnić sobie uznanie odbiorców, tworzy sycącą powieść rozrywkową bazującą na sensacji i odrobinie romansu – niby wykorzystuje typowe dla thrillerów motywy, a jednak nadaje im inny wymiar.
sobota, 25 stycznia 2025
Sabine Bohlmann: Jak wygląda opos
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Wyobraźnia
Takie historie są idealne dla Emilii Dziubak – i pozwalają dzieciom uruchamiać wyobraźnię. „Jak wygląda opos” to zabawna historyjka wymyślona przez Sabine Bohlmann i zamieniona w przepiękny picture book. Ilustracje pełnią tu bardzo ważną funkcję, bowiem dopowiadają wszystko to, co wyobrażają sobie kolejni bohaterowie. Fabuła bazuje na wyliczance i jest dosyć prosta – ale cudowny pomysł na całość sprawia, że książką zachwycą się dorośli na równi ze swoimi pociechami. Oto bowiem do myszki ma przybyć w odwiedziny opos. Mysz cieszy się na jego przyjęcie, tyle tylko, że… nie bardzo wie, kogo się spodziewać. I faktycznie – w literaturze czwartej rozmaite zwierzęta są portretowane, ale oposy wyjątkowo rzadko. Nic więc dziwnego, że bohaterka nie ma pojęcia, kogo wypatrywać. Opos to opos – nie opisuje, jak wygląda, nie wymienia znaków charakterystycznych – więc trzeba będzie sobie jakoś poradzić. Myszka zwraca się z prośbą o pomoc do kolejnych przyjaciół z lasu. Zadaje im jedno i to samo pytanie: jak wygląda opos. Każdy dziwi się, że bohaterka tego nie wie – a później przedstawia własną wizję stworzenia (którego też nie zna). I tak opos może być – w zależności od tego, kto prezentuje jego portret – małym robaczkiem, ptakiem z pięknymi kolorowymi piórami, albo wielkim wodnym stworzeniem, które przypomina zarośla. W efekcie, kiedy przychodzi prawdziwy opos, nikt go nie poznaje. Ale i sam opos ma coś do powiedzenia na temat wyglądu myszki, którą chciał odwiedzić… Jest to historyjka prosta i urzekająca swoją zabawnością. Pokazuje, do czego może doprowadzić zastępowanie braku wiedzy fantazją – ale jest też gloryfikowaniem wyobraźni. W końcu konfabulowanie na temat oposa nie czyni nikomu nic złego, za to zaludnia książkę istotami baśniowymi i wspaniałymi, uczy dzieci, jak tworzyć – jak proponować kolejne dziwne stwory, które nadadzą się do opowiedzenia historii lub namalowania jej. Dwie autorki akcentują znaczenie wyobraźni, ale też dają świetną lekcję jej sensu. To dzięki fantazjom pojawiają się w książce – realne tak samo jak bohaterowie – wytwory nieistniejące w rzeczywistości. Każdy z nich to droga do pełnowartościowej bajki. To trochę jak „Na szczęście mleko” Neila Gaimana: prosty motyw, który nie ma w sobie nic fantazyjnego, bajkowego czy ciekawego, zostaje bramą do świata wielkich przygód. Osobnym tematem staje się też humor – każdy może sobie szybciej niż myszka sprawdzić, na kogo bohaterowie czekają – a później porównywać pomysły kolejnych zwierząt z rzeczywistością (to samo stanie się też przy drugiej i następnych lekturach, bo wiadomo, że na jednym czytaniu i oglądaniu tej publikacji się nie skończy).
Emilia Dziubak sprawia, że ożywają istoty z fantazji, zamieniają zwyczajne oczekiwanie w zestaw potencjalnych przygód. To dzięki tej ilustratorce świetny pomysł nabiera jeszcze blasku – to grafiki przenoszą czytelników do bajki i to grafiki przypominają, jak potężną siłą jest umiejętność wyobrażania sobie różnych rzeczy. Dzieci zauważą, że własny umysł może zapewnić im lepsze doświadczenia i przygody niż telewizja czy komputer. Warto dać sobie taką szansę i nie zatrzymywać się na tym, co mierzalne i możliwe do zaobserwowania.
Wyobraźnia
Takie historie są idealne dla Emilii Dziubak – i pozwalają dzieciom uruchamiać wyobraźnię. „Jak wygląda opos” to zabawna historyjka wymyślona przez Sabine Bohlmann i zamieniona w przepiękny picture book. Ilustracje pełnią tu bardzo ważną funkcję, bowiem dopowiadają wszystko to, co wyobrażają sobie kolejni bohaterowie. Fabuła bazuje na wyliczance i jest dosyć prosta – ale cudowny pomysł na całość sprawia, że książką zachwycą się dorośli na równi ze swoimi pociechami. Oto bowiem do myszki ma przybyć w odwiedziny opos. Mysz cieszy się na jego przyjęcie, tyle tylko, że… nie bardzo wie, kogo się spodziewać. I faktycznie – w literaturze czwartej rozmaite zwierzęta są portretowane, ale oposy wyjątkowo rzadko. Nic więc dziwnego, że bohaterka nie ma pojęcia, kogo wypatrywać. Opos to opos – nie opisuje, jak wygląda, nie wymienia znaków charakterystycznych – więc trzeba będzie sobie jakoś poradzić. Myszka zwraca się z prośbą o pomoc do kolejnych przyjaciół z lasu. Zadaje im jedno i to samo pytanie: jak wygląda opos. Każdy dziwi się, że bohaterka tego nie wie – a później przedstawia własną wizję stworzenia (którego też nie zna). I tak opos może być – w zależności od tego, kto prezentuje jego portret – małym robaczkiem, ptakiem z pięknymi kolorowymi piórami, albo wielkim wodnym stworzeniem, które przypomina zarośla. W efekcie, kiedy przychodzi prawdziwy opos, nikt go nie poznaje. Ale i sam opos ma coś do powiedzenia na temat wyglądu myszki, którą chciał odwiedzić… Jest to historyjka prosta i urzekająca swoją zabawnością. Pokazuje, do czego może doprowadzić zastępowanie braku wiedzy fantazją – ale jest też gloryfikowaniem wyobraźni. W końcu konfabulowanie na temat oposa nie czyni nikomu nic złego, za to zaludnia książkę istotami baśniowymi i wspaniałymi, uczy dzieci, jak tworzyć – jak proponować kolejne dziwne stwory, które nadadzą się do opowiedzenia historii lub namalowania jej. Dwie autorki akcentują znaczenie wyobraźni, ale też dają świetną lekcję jej sensu. To dzięki fantazjom pojawiają się w książce – realne tak samo jak bohaterowie – wytwory nieistniejące w rzeczywistości. Każdy z nich to droga do pełnowartościowej bajki. To trochę jak „Na szczęście mleko” Neila Gaimana: prosty motyw, który nie ma w sobie nic fantazyjnego, bajkowego czy ciekawego, zostaje bramą do świata wielkich przygód. Osobnym tematem staje się też humor – każdy może sobie szybciej niż myszka sprawdzić, na kogo bohaterowie czekają – a później porównywać pomysły kolejnych zwierząt z rzeczywistością (to samo stanie się też przy drugiej i następnych lekturach, bo wiadomo, że na jednym czytaniu i oglądaniu tej publikacji się nie skończy).
Emilia Dziubak sprawia, że ożywają istoty z fantazji, zamieniają zwyczajne oczekiwanie w zestaw potencjalnych przygód. To dzięki tej ilustratorce świetny pomysł nabiera jeszcze blasku – to grafiki przenoszą czytelników do bajki i to grafiki przypominają, jak potężną siłą jest umiejętność wyobrażania sobie różnych rzeczy. Dzieci zauważą, że własny umysł może zapewnić im lepsze doświadczenia i przygody niż telewizja czy komputer. Warto dać sobie taką szansę i nie zatrzymywać się na tym, co mierzalne i możliwe do zaobserwowania.
piątek, 24 stycznia 2025
Paulina Nawrocka-Olejniczak: Kluski. Teoria i praktyka
Marginesy, Warszawa 2025.
Nieładne
Kluski nie są fotogeniczne. Paulina Nawrocka-Olejniczak przekonuje się o tym niemal za każdym razem, kiedy chce zaprezentować danie w swojej monografii. Kluski są pyszne, sycące, mają wiele wersji – ale na talerzu ciekawie wyglądać mogą jedynie dzięki dodatkom. To nic: monografii „Kluski. Teoria i praktyka” nie czyta się przecież dla fotografii, a dla przepisów – i to przepisów dokładnie sprawdzonych. Bo Paulina Nawrocka-Olejniczak w ramach studiów przygotowywała pracę o kluskach – podeszła do tematu poważnie, przeszukała stare polskie książki kucharskie, sprawdziła, jak wyglądały przepisy na kluski w dawnych wiekach, przetestowała je, a częściowo też unowocześniła. Tom „Kluski” to papierowa wersja opowieści autorki (która dała się poznać dzięki podkastowi) i ukłon w stronę dawnych publikacji kulinarnych.
Autorka tłumaczy pochodzenie klusek i charakterystyczne nazewnictwo, przygląda się kluskom z różnych stron kraju (a czasami także przepisom z zagranicy), pokazuje kluski w różnych wariacjach (niekiedy kieruje się tym, czy dana potrawa została zarejestrowana jako dziedzictwo kulinarne i zaznacza, że w innym razie nie sięgnęłaby po taki akurat przepis, bo nie jest warty wysiłku). Są tu kluski na słono i na słodko, kładzione, leniwe, knedle, kopytka, pyzy i całe mnóstwo innych. Nie ma pierogów (raz bodaj pojawia się przepis, który z pierogami ma więcej wspólnego niż z kluskami). Są – co ucieszy zwolenników modnych dzisiaj diet – kluski w wersji wege i te jarskie, są kluski, w których mąkę pszenną zastępuje się innym składnikiem, żeby można było bez obaw podawać je nawet uczulonym na gluten. Są kluski bardzo klasyczne – nawet jeśli trudno dzisiaj odtworzyć ich wygląd (autorka długo męczy się ze stworzeniem szarych klusek, aż dowiaduje się, że to kwestia innych odmian ziemniaków wybieranych dzisiaj przez konsumentów). Mnóstwo tu porad dotyczących klusek jako takich i sposobów ich przygotowania, pojawiają się nawet wskazówki dotyczące odmian ziemniaków – albo temperatury wody. Wiele razy to efekt prób i błędów, Paulina Nawrocka-Olejniczak podaje po prostu informacje, które sama sobie wypracowała podczas działań w kuchni – nie chce, żeby ktoś zniechęcił się, powielając jej kłopoty. Doradza, ale przede wszystkim reklamuje kluski jako posiłek może niepozorny z wyglądu, jednak z pewnością wart uwagi. Podpowiada, jak je przygotować, żeby nie tylko syciły, ale i zapewniały pełnowartościowe danie – a dla tych, którzy nie lubią monotonii, ma w zanadrzu sporo urozmaiceń podstawowych przepisów.
Poza kolejnymi krokami do wykonania autorka proponuje jeszcze własne komentarze i uwagi – przemyca w książce wiadomości, które zdobyła podczas szukania klusek w historii polskiej kuchni albo w regionalnych potrawach, dzieli się wskazówkami, zachęca do próbowania – mocno angażuje się w temat klusek, co sprawia, że jej książka automatycznie staje się ciekawsza jako lektura. Nie trzeba koniecznie przepadać za kluskami – warto jednak przekonać się, ile mają do zaoferowania i na jak wiele sposobów można je przygotować. Wprawdzie samych komentarzy na temat klusek nie ma tak wiele, jak można by się spodziewać, ale autorka robi, co tylko w jej mocy, żeby zainspirować czytelników – i żeby przepisy nie były tylko banalnymi sposobami na przygotowania dań.
Nieładne
Kluski nie są fotogeniczne. Paulina Nawrocka-Olejniczak przekonuje się o tym niemal za każdym razem, kiedy chce zaprezentować danie w swojej monografii. Kluski są pyszne, sycące, mają wiele wersji – ale na talerzu ciekawie wyglądać mogą jedynie dzięki dodatkom. To nic: monografii „Kluski. Teoria i praktyka” nie czyta się przecież dla fotografii, a dla przepisów – i to przepisów dokładnie sprawdzonych. Bo Paulina Nawrocka-Olejniczak w ramach studiów przygotowywała pracę o kluskach – podeszła do tematu poważnie, przeszukała stare polskie książki kucharskie, sprawdziła, jak wyglądały przepisy na kluski w dawnych wiekach, przetestowała je, a częściowo też unowocześniła. Tom „Kluski” to papierowa wersja opowieści autorki (która dała się poznać dzięki podkastowi) i ukłon w stronę dawnych publikacji kulinarnych.
Autorka tłumaczy pochodzenie klusek i charakterystyczne nazewnictwo, przygląda się kluskom z różnych stron kraju (a czasami także przepisom z zagranicy), pokazuje kluski w różnych wariacjach (niekiedy kieruje się tym, czy dana potrawa została zarejestrowana jako dziedzictwo kulinarne i zaznacza, że w innym razie nie sięgnęłaby po taki akurat przepis, bo nie jest warty wysiłku). Są tu kluski na słono i na słodko, kładzione, leniwe, knedle, kopytka, pyzy i całe mnóstwo innych. Nie ma pierogów (raz bodaj pojawia się przepis, który z pierogami ma więcej wspólnego niż z kluskami). Są – co ucieszy zwolenników modnych dzisiaj diet – kluski w wersji wege i te jarskie, są kluski, w których mąkę pszenną zastępuje się innym składnikiem, żeby można było bez obaw podawać je nawet uczulonym na gluten. Są kluski bardzo klasyczne – nawet jeśli trudno dzisiaj odtworzyć ich wygląd (autorka długo męczy się ze stworzeniem szarych klusek, aż dowiaduje się, że to kwestia innych odmian ziemniaków wybieranych dzisiaj przez konsumentów). Mnóstwo tu porad dotyczących klusek jako takich i sposobów ich przygotowania, pojawiają się nawet wskazówki dotyczące odmian ziemniaków – albo temperatury wody. Wiele razy to efekt prób i błędów, Paulina Nawrocka-Olejniczak podaje po prostu informacje, które sama sobie wypracowała podczas działań w kuchni – nie chce, żeby ktoś zniechęcił się, powielając jej kłopoty. Doradza, ale przede wszystkim reklamuje kluski jako posiłek może niepozorny z wyglądu, jednak z pewnością wart uwagi. Podpowiada, jak je przygotować, żeby nie tylko syciły, ale i zapewniały pełnowartościowe danie – a dla tych, którzy nie lubią monotonii, ma w zanadrzu sporo urozmaiceń podstawowych przepisów.
Poza kolejnymi krokami do wykonania autorka proponuje jeszcze własne komentarze i uwagi – przemyca w książce wiadomości, które zdobyła podczas szukania klusek w historii polskiej kuchni albo w regionalnych potrawach, dzieli się wskazówkami, zachęca do próbowania – mocno angażuje się w temat klusek, co sprawia, że jej książka automatycznie staje się ciekawsza jako lektura. Nie trzeba koniecznie przepadać za kluskami – warto jednak przekonać się, ile mają do zaoferowania i na jak wiele sposobów można je przygotować. Wprawdzie samych komentarzy na temat klusek nie ma tak wiele, jak można by się spodziewać, ale autorka robi, co tylko w jej mocy, żeby zainspirować czytelników – i żeby przepisy nie były tylko banalnymi sposobami na przygotowania dań.
czwartek, 23 stycznia 2025
Bing. Mój dzień z Bingiem. Zabawy i zadania z naklejkami
Harperkids, Warszawa 2025.
Uzupełnianie
Przede wszystkim ten niepozorny zeszyt ćwiczeń dla najmłodszych przynosi nie tylko rozrywkę, ale i sporo tematów – znacznie więcej niż w standardowej historyjce o przygodach Binga. Będzie zatem o czym rozmawiać i nad czym się zastanawiać w kontekście rozkładu dnia. Bo „Mój dzień z Bingiem” to tomik, który pomaga ustalać z dziećmi zasady i porządki – żeby łatwiej było przekonać kilkulatki do wykonywania prostych czynności. Skoro maluchy chcą naśladować bohaterów kreskówek, mogą brać dobry przykład z Binga. Żeby jednak brać przykład z Binga, trzeba będzie mu pomóc. Każda rozkładówka to osobne zadanie i osobny temat działań charakterystycznych dla zwyczajności. Bing musi się rano ubrać, zjeść śniadanie, może pomagać w zakupach (trzeba odnaleźć rzeczy z listy) i pozdrawiać spacerowiczów. Jest oczywiście miejsce na przyjemności – zabawę czy spotkania z przyjaciółmi. Za każdym razem Bing ma zrobić coś, do czego przydadzą się dzieci – odbiorcy muszą znaleźć odpowiednie naklejki i uzupełnić nimi rozkładówki tak, żeby Bing faktycznie mógł realizować swoje zadania. Zestaw naklejek to wabik na najmłodszych odbiorców tomiku – obiecuje sporo zabawy, zwłaszcza że istnieje tu duża dowolność w dobieraniu naklejek i wypełnianiu nimi miejsc na stronach. To oznacza, że dzieci będą współtwórcami warstwy graficznej książki. Mogą wykazać się kreatywnością również w tych zadaniach, w których poproszone zostaną o rysowanie i malowanie – dzięki temu jeszcze bardziej zaangażują się w świat Binga.
Kreskówkowy bohater pokazuje, jak należy zacząć dzień i co robić w określonych okolicznościach – nie ma tu miejsca na długie morały ani na wyjaśnienia, wystarczy realizować krótkie polecenia i nie grymasić przy tym (albo dać upust kreatywności, na przykład przy doborze ubrań dla bohatera). Każde dziecko może poczuć się odpowiedzialne za realizację harmonogramu dnia, a to ułatwi potem rodzicom wdrażanie zwykłych obowiązków. Bing pokazuje, co trzeba zrobić, żeby uniknąć stresów czy kłótni: jest życzliwy, sympatyczny i cieszy się ze zwyczajnych działań, nie wymaga niemożliwego – i jako taki może sugerować maluchom, jak miło spędzić dzień. Oczywiście najważniejsza będzie tu zabawa naklejkami, polecenia zostały skonstruowane tak, żeby zostawiać odbiorcom jak największą swobodę w wykorzystywaniu atrakcyjnego dodatku. Jest tu zatem wszystko, czego trzeba najmłodszym do zabawy: ulubiony bohater, „historie” z życia wzięte, naklejki i możliwość uruchamiania wyobraźni przy uzupełnianiu kolejnych stron. Taki tomik nie znudzi się najmłodszym zbyt łatwo – bo każda rozkładówka to inny temat i inny rodzaj zadania: nie zawsze trzeba zastawiać potrawami stół, czasami należy zaludnić ulice miasteczka – nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejne polecenie. Dzięki temu Bing na długo zatrzyma przy sobie maluchy i pokaże im, jak atrakcyjne może być wykonywanie codziennych zadań.
Uzupełnianie
Przede wszystkim ten niepozorny zeszyt ćwiczeń dla najmłodszych przynosi nie tylko rozrywkę, ale i sporo tematów – znacznie więcej niż w standardowej historyjce o przygodach Binga. Będzie zatem o czym rozmawiać i nad czym się zastanawiać w kontekście rozkładu dnia. Bo „Mój dzień z Bingiem” to tomik, który pomaga ustalać z dziećmi zasady i porządki – żeby łatwiej było przekonać kilkulatki do wykonywania prostych czynności. Skoro maluchy chcą naśladować bohaterów kreskówek, mogą brać dobry przykład z Binga. Żeby jednak brać przykład z Binga, trzeba będzie mu pomóc. Każda rozkładówka to osobne zadanie i osobny temat działań charakterystycznych dla zwyczajności. Bing musi się rano ubrać, zjeść śniadanie, może pomagać w zakupach (trzeba odnaleźć rzeczy z listy) i pozdrawiać spacerowiczów. Jest oczywiście miejsce na przyjemności – zabawę czy spotkania z przyjaciółmi. Za każdym razem Bing ma zrobić coś, do czego przydadzą się dzieci – odbiorcy muszą znaleźć odpowiednie naklejki i uzupełnić nimi rozkładówki tak, żeby Bing faktycznie mógł realizować swoje zadania. Zestaw naklejek to wabik na najmłodszych odbiorców tomiku – obiecuje sporo zabawy, zwłaszcza że istnieje tu duża dowolność w dobieraniu naklejek i wypełnianiu nimi miejsc na stronach. To oznacza, że dzieci będą współtwórcami warstwy graficznej książki. Mogą wykazać się kreatywnością również w tych zadaniach, w których poproszone zostaną o rysowanie i malowanie – dzięki temu jeszcze bardziej zaangażują się w świat Binga.
Kreskówkowy bohater pokazuje, jak należy zacząć dzień i co robić w określonych okolicznościach – nie ma tu miejsca na długie morały ani na wyjaśnienia, wystarczy realizować krótkie polecenia i nie grymasić przy tym (albo dać upust kreatywności, na przykład przy doborze ubrań dla bohatera). Każde dziecko może poczuć się odpowiedzialne za realizację harmonogramu dnia, a to ułatwi potem rodzicom wdrażanie zwykłych obowiązków. Bing pokazuje, co trzeba zrobić, żeby uniknąć stresów czy kłótni: jest życzliwy, sympatyczny i cieszy się ze zwyczajnych działań, nie wymaga niemożliwego – i jako taki może sugerować maluchom, jak miło spędzić dzień. Oczywiście najważniejsza będzie tu zabawa naklejkami, polecenia zostały skonstruowane tak, żeby zostawiać odbiorcom jak największą swobodę w wykorzystywaniu atrakcyjnego dodatku. Jest tu zatem wszystko, czego trzeba najmłodszym do zabawy: ulubiony bohater, „historie” z życia wzięte, naklejki i możliwość uruchamiania wyobraźni przy uzupełnianiu kolejnych stron. Taki tomik nie znudzi się najmłodszym zbyt łatwo – bo każda rozkładówka to inny temat i inny rodzaj zadania: nie zawsze trzeba zastawiać potrawami stół, czasami należy zaludnić ulice miasteczka – nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejne polecenie. Dzięki temu Bing na długo zatrzyma przy sobie maluchy i pokaże im, jak atrakcyjne może być wykonywanie codziennych zadań.
środa, 22 stycznia 2025
Magdalena Kordel: Szepty jesieni. Przystań Śpiących Wiatrów
W.A.B., Warszawa 2024.
Ucieczka
Ledwo dwie starsze siostry ułożyły sobie życie (nie bez wsparcia rodzeństwa), już najmłodsza wplątuje się w akcję rodem z filmu sensacyjnego i potrzebuje wsparcia, chociaż bardzo dużo zależy też od jej zimnej krwi i bystrego umysłu. Julka to kobieta, która wie, czego chce – jednak zdarza jej się wpadać w tarapaty, kiedy podąża za marzeniami. To ona zarabia na życie, stawiając tarota: interesuje się tym, co nieuchwytne, tajemnicze i zakorzenione w myśleniu magicznym. A ponieważ ezoteryka to jej sposób na życie, Julka trafia w końcu na Podlasie, do chaty prawdziwej zielarki, Ołeny. Tam przekonuje się między innymi, że kobiety, które dawniej posądzane byłyby o czary, teraz radzą sobie świetnie, wykorzystując nie tylko wiedzę poprzednich pokoleń, ale i zdobycze współczesnej medycyny. Julka fascynuje się magią, ale wiedzy nie odrzuca, interesują ją i stare przepisy, i metody działania w określonych sytuacjach – karty traktuje za to bardziej od strony psychologicznej niż duchowej. Racjonalna strona jej osobowości na wszelki wypadek przeważa, żeby nie zniechęcić czytelniczek, które niekoniecznie mogą kibicować bohaterce w poznawaniu tajemnic ezoteryki. Zresztą asekuruje się Magdalena Kordel – nawet Stella, najstarsza z sióstr, nie popiera grzebania w duchowości, chociaż to ona właśnie rozmawia ze swoim domem (czy też raczej z tajemniczymi, zamieszkującymi go istotami z zaświatów) i przeżywa tu raz po raz przygody, których nie da się wytłumaczyć na drodze rozumowej. Julka jednak wpada w kłopoty znacznie bardziej namacalne niż konszachty z duchami. Z grupą znajomych wybiera się na Podlasie, żeby wziąć udział w warsztatach ezoterycznych – konsekwencją tego wydarzenia jest nabranie nieufności do podobnych spotkań (łatwo o naciągaczy, którzy potrafią zbudować otoczkę elitarności, za to nie są w stanie przekazać żadnych umiejętności kursantom), ale też relacja z niejakim Bodziem. Aktualnie Bodzio ściga Julkę i przesiaduje pod jej domem – na zmianę z dresiarzem-zabijaką. Kobieta jest uwięziona we własnym mieszkaniu, kończą jej się zapasy jedzenia i nie ufa nikomu. Ale właśnie dlatego jest w stanie obmyślić plan ratunku i wymknąć się swojemu prześladowcy – także po to, żeby móc wyjaśnić innym, przed czym właśnie uciekła. Może i według niektórych z czarami nie ma żartów, ale w tym wypadku żartów nie ma z ludźmi zdecydowanymi na wszystko. Magdalena Kordel tworzy Przystań Śpiących Wiatrów jako serię, która pokrzepia i daje nadzieję na rozwiązywanie wszystkich problemów, łączy tu Polyannę, Jeżycjadę i Anię z Zielonego Wzgórza, dodając jeszcze parę evergreenowych czytadeł. Zapewnia czytelniczkom azyl, ucieczkę od zmartwień i obietnicę, że wszystko się ułoży, trzeba tylko cierpliwości i czasem wsparcia ukochanych osób. Tu ratunek nadejść może z każdej strony, czasami trzeba mu trochę pomóc – ale to niewielka cena za spełnianie marzeń. Co ciekawe, trochę autorka oddala od samego dworku – przenosi akcję w inne miejsca po to, żeby móc wracać do Przystani po nadzieję i pomoc. Odsłania kolejne zagadki z przeszłości – w zasadzie pozwala odbiorczyniom na rozstanie się z serią, ale ponieważ udało jej się trafić w styl i klimat bardzo potrzebny i pożądany przez czytelniczki – te raczej nie pozwolą na zamknięcie opowieści na trzech książkach.
Ucieczka
Ledwo dwie starsze siostry ułożyły sobie życie (nie bez wsparcia rodzeństwa), już najmłodsza wplątuje się w akcję rodem z filmu sensacyjnego i potrzebuje wsparcia, chociaż bardzo dużo zależy też od jej zimnej krwi i bystrego umysłu. Julka to kobieta, która wie, czego chce – jednak zdarza jej się wpadać w tarapaty, kiedy podąża za marzeniami. To ona zarabia na życie, stawiając tarota: interesuje się tym, co nieuchwytne, tajemnicze i zakorzenione w myśleniu magicznym. A ponieważ ezoteryka to jej sposób na życie, Julka trafia w końcu na Podlasie, do chaty prawdziwej zielarki, Ołeny. Tam przekonuje się między innymi, że kobiety, które dawniej posądzane byłyby o czary, teraz radzą sobie świetnie, wykorzystując nie tylko wiedzę poprzednich pokoleń, ale i zdobycze współczesnej medycyny. Julka fascynuje się magią, ale wiedzy nie odrzuca, interesują ją i stare przepisy, i metody działania w określonych sytuacjach – karty traktuje za to bardziej od strony psychologicznej niż duchowej. Racjonalna strona jej osobowości na wszelki wypadek przeważa, żeby nie zniechęcić czytelniczek, które niekoniecznie mogą kibicować bohaterce w poznawaniu tajemnic ezoteryki. Zresztą asekuruje się Magdalena Kordel – nawet Stella, najstarsza z sióstr, nie popiera grzebania w duchowości, chociaż to ona właśnie rozmawia ze swoim domem (czy też raczej z tajemniczymi, zamieszkującymi go istotami z zaświatów) i przeżywa tu raz po raz przygody, których nie da się wytłumaczyć na drodze rozumowej. Julka jednak wpada w kłopoty znacznie bardziej namacalne niż konszachty z duchami. Z grupą znajomych wybiera się na Podlasie, żeby wziąć udział w warsztatach ezoterycznych – konsekwencją tego wydarzenia jest nabranie nieufności do podobnych spotkań (łatwo o naciągaczy, którzy potrafią zbudować otoczkę elitarności, za to nie są w stanie przekazać żadnych umiejętności kursantom), ale też relacja z niejakim Bodziem. Aktualnie Bodzio ściga Julkę i przesiaduje pod jej domem – na zmianę z dresiarzem-zabijaką. Kobieta jest uwięziona we własnym mieszkaniu, kończą jej się zapasy jedzenia i nie ufa nikomu. Ale właśnie dlatego jest w stanie obmyślić plan ratunku i wymknąć się swojemu prześladowcy – także po to, żeby móc wyjaśnić innym, przed czym właśnie uciekła. Może i według niektórych z czarami nie ma żartów, ale w tym wypadku żartów nie ma z ludźmi zdecydowanymi na wszystko. Magdalena Kordel tworzy Przystań Śpiących Wiatrów jako serię, która pokrzepia i daje nadzieję na rozwiązywanie wszystkich problemów, łączy tu Polyannę, Jeżycjadę i Anię z Zielonego Wzgórza, dodając jeszcze parę evergreenowych czytadeł. Zapewnia czytelniczkom azyl, ucieczkę od zmartwień i obietnicę, że wszystko się ułoży, trzeba tylko cierpliwości i czasem wsparcia ukochanych osób. Tu ratunek nadejść może z każdej strony, czasami trzeba mu trochę pomóc – ale to niewielka cena za spełnianie marzeń. Co ciekawe, trochę autorka oddala od samego dworku – przenosi akcję w inne miejsca po to, żeby móc wracać do Przystani po nadzieję i pomoc. Odsłania kolejne zagadki z przeszłości – w zasadzie pozwala odbiorczyniom na rozstanie się z serią, ale ponieważ udało jej się trafić w styl i klimat bardzo potrzebny i pożądany przez czytelniczki – te raczej nie pozwolą na zamknięcie opowieści na trzech książkach.
wtorek, 21 stycznia 2025
Dzień dobry, ptaszku
Harperkids, Warszawa 2025.
Obserwacje
W Pierwszych bajeczkach nie chodzi o intrygujące fabuły – tekstu jest niewiele, tylko tyle, żeby zainteresować dzieci oglądaniem obrazków i zabawą. Kartonowe malutkie picture booki pozwalają rozwijać sprawność manualną i bawić się lekturami, które automatycznie przechodzą od standardowych czytanek do zabawek. Książki-gadżety pomagają dzieciom oswoić się z nową formą rozrywki, a przy okazji zaskakują je rozwiązaniami technicznymi. W grubych stronach mieszczą się bowiem ruchome elementy, które wręcz zmuszają dzieci do wysiłku – uczestniczenia w tworzeniu bajki. „Dzień dobry, ptaszku” to publikacja drobna i przyjemna, skoncentrowana na tym, co dzieje się w przyrodzie. Ptasia mama (z nieokreślonego gatunku, jedynie po obrazku można próbować zgadywać, co to za ptak i szukać podobnych w swoim otoczeniu) najpierw pracuje przy budowie gniazda – uwija się, żeby dokładać drobne gałązki. Później składa jaja (w całym tomiku pominięta została kwestia ptasiego taty, najprawdopodobniej dlatego, żeby nie zarzucać dzieci dodatkowymi wątkami, albo żeby zwrócić uwagę na więź malucha z mamą – ale nie warto dorabiać do tego osobnej ideologii, nie o braki w tomiku chodzi). Kiedy pisklęta się wyklują, mama opiekuje się nimi. Wszystko zostało zamknięte w kilku stronach, podstawowe informacje podawane są w drobnych tekstach (pierwsze zdanie, przykuwające uwagę, jest wprowadzone większymi literami, później pojawiają się już mniej ważne informacje – można je pominąć albo uzupełniać samodzielnie, kiedy czyta się dziecku). Dla najmłodszych i tak najbardziej liczyć się będzie zabawa. Na okładce i raz w środku dzieci mogą przyspieszyć wykluwanie się ptaków – przesunięcie odpowiedniego elementu sprawia, że ptaszki wyglądają spod skorupek, co wypada dość zabawnie i bardzo ucieszy dzieci. Do tego można sprawić, że ptasia mama będzie budować gniazdo – albo pomóc małemu bohaterowi w pierwszym locie. Nie ma tu wielkich zmian w obrazkach, raczej wprowadzanie ruchu niż dodawanie lub zmienianie treści występuje – nie trzeba zresztą wielkich wydarzeń, wystarczy skoncentrowanie się dziecka na typowych dla przyrody zjawisk. Rodzice będą mogli tę książeczkę wykorzystywać, żeby opowiadać pociechom o tym, co dzieje się w naturze, jak ptaki przychodzą na świat i jak dbają o nie ptasie mamy. Sympatyczna książeczka wymusza aktywność odbiorców – wprawdzie dałoby się zignorować przesuwne elementy i części stron – ale to najlepsza część zabawy, rozbudzanie ciekawości i działanie mnemotechniczne. Dzięki tego typu rozrywce łatwiej będzie dzieciom zapamiętać kolejność wydarzeń. Realność historyjki sprawia, że chętniej będą rozglądać się podczas spacerów i budować własne narracje. Tomik nie jest przesadnie rozbudowywany w warstwie graficznej – proste komputerowe kształty to coś, co nie przytłoczy dzieci i nie odwróci ich uwagi od pracy związanej z ruchomymi elementami. Sprawdzona rozrywka zyskuje tu kolejną udaną realizację.
Obserwacje
W Pierwszych bajeczkach nie chodzi o intrygujące fabuły – tekstu jest niewiele, tylko tyle, żeby zainteresować dzieci oglądaniem obrazków i zabawą. Kartonowe malutkie picture booki pozwalają rozwijać sprawność manualną i bawić się lekturami, które automatycznie przechodzą od standardowych czytanek do zabawek. Książki-gadżety pomagają dzieciom oswoić się z nową formą rozrywki, a przy okazji zaskakują je rozwiązaniami technicznymi. W grubych stronach mieszczą się bowiem ruchome elementy, które wręcz zmuszają dzieci do wysiłku – uczestniczenia w tworzeniu bajki. „Dzień dobry, ptaszku” to publikacja drobna i przyjemna, skoncentrowana na tym, co dzieje się w przyrodzie. Ptasia mama (z nieokreślonego gatunku, jedynie po obrazku można próbować zgadywać, co to za ptak i szukać podobnych w swoim otoczeniu) najpierw pracuje przy budowie gniazda – uwija się, żeby dokładać drobne gałązki. Później składa jaja (w całym tomiku pominięta została kwestia ptasiego taty, najprawdopodobniej dlatego, żeby nie zarzucać dzieci dodatkowymi wątkami, albo żeby zwrócić uwagę na więź malucha z mamą – ale nie warto dorabiać do tego osobnej ideologii, nie o braki w tomiku chodzi). Kiedy pisklęta się wyklują, mama opiekuje się nimi. Wszystko zostało zamknięte w kilku stronach, podstawowe informacje podawane są w drobnych tekstach (pierwsze zdanie, przykuwające uwagę, jest wprowadzone większymi literami, później pojawiają się już mniej ważne informacje – można je pominąć albo uzupełniać samodzielnie, kiedy czyta się dziecku). Dla najmłodszych i tak najbardziej liczyć się będzie zabawa. Na okładce i raz w środku dzieci mogą przyspieszyć wykluwanie się ptaków – przesunięcie odpowiedniego elementu sprawia, że ptaszki wyglądają spod skorupek, co wypada dość zabawnie i bardzo ucieszy dzieci. Do tego można sprawić, że ptasia mama będzie budować gniazdo – albo pomóc małemu bohaterowi w pierwszym locie. Nie ma tu wielkich zmian w obrazkach, raczej wprowadzanie ruchu niż dodawanie lub zmienianie treści występuje – nie trzeba zresztą wielkich wydarzeń, wystarczy skoncentrowanie się dziecka na typowych dla przyrody zjawisk. Rodzice będą mogli tę książeczkę wykorzystywać, żeby opowiadać pociechom o tym, co dzieje się w naturze, jak ptaki przychodzą na świat i jak dbają o nie ptasie mamy. Sympatyczna książeczka wymusza aktywność odbiorców – wprawdzie dałoby się zignorować przesuwne elementy i części stron – ale to najlepsza część zabawy, rozbudzanie ciekawości i działanie mnemotechniczne. Dzięki tego typu rozrywce łatwiej będzie dzieciom zapamiętać kolejność wydarzeń. Realność historyjki sprawia, że chętniej będą rozglądać się podczas spacerów i budować własne narracje. Tomik nie jest przesadnie rozbudowywany w warstwie graficznej – proste komputerowe kształty to coś, co nie przytłoczy dzieci i nie odwróci ich uwagi od pracy związanej z ruchomymi elementami. Sprawdzona rozrywka zyskuje tu kolejną udaną realizację.
poniedziałek, 20 stycznia 2025
Olga Rudnicka: Płacz i płać
Prószyński i S-ka, Warszawa 2024.
Ofiary
Świetna jest Olga Rudnicka i w charakterach, i w intrygach, a to połączenie, które wystarczy do stworzenia rozrywkowego kryminału. I w „Płacz i płać” autorka po raz kolejny udowadnia, że nie dla niej schematy oraz bezpieczne scenki. Tu bohaterka ma budzić złość, ale nie zyskuje przeciwwagi w postaci pozytywnego rywala, trzeba ją zaakceptować i polubić ze wszystkimi wadami, zwłaszcza że Jagoda pewne zalety ma. Jest świetna w pracy – wie, jak działa firma i czego trzeba, żeby odnieść sukces na rynku. Inna rzecz, że własną karierę prowadzi po trupach – i to sprawia, że jej własny zespół sprzeniewierza się przeciwko niej. Jagoda w pracy za plecami jest nazywana Suczą – ale nie ma o tym pojęcia, zresztą nawet gdyby miała, to by się tym nie przejęła. Jako Sucz przejmuje się wyłącznie wynikami. A te ma wyjątkowo dobre. Tylko że skoro nie liczy się z ludźmi, ci postanawiają pozbyć się toksycznej zwierzchniczki. I opracowują plan, w wyniku którego skończą ze swoim problemem raz na zawsze.
„Płacz i płać” rozpoczyna się jednak sceną, do której Jagoda zupełnie nie pasuje: bohaterka, której nagle zawalił się świat, ląduje na garnuszku u mamy – a tu zachowuje się jak typowy menel. Olga Rudnicka obrazowo portretuje upadek kobiety, która przeważnie dbała o własny wizerunek – tyle że im dalej w lekturze, tym bardziej niewiarygodny staje się jej początek. Bo przecież Jagoda nigdy nie pozwoliłaby sobie na tego typu słabości – nawet gdyby przeżywała aktualnie szok związany z zachowaniem pracowników. Jagoda wyleciała z hukiem z pracy – ale z rodzinnego domu chce się jej pozbyć jej własna matka. I tak bohaterka ląduje u starej ciotki. Starej – i złośliwej, jak ona sama. Przedstawicielki różnych pokoleń są sobie bardzo bliskie, między innymi przez cięty język i brak sentymentów. Ale to ciotka uświadamia Jagodzie ważną prawdę: trzeba być uprzejmym dla ludzi. Zapewnia jej mieszkanie (co prawda w miejscu, które dalekie jest od warszawskich luksusów), zapewnia pracę (tu szybko wyjdzie na jaw, jak dobra jest Jagoda we wszystkim, za co się weźmie) i wsparcie lokalnej społeczności (a że w tym celu trzeba trochę nakłamać na temat rozwoju intelektualnego… cel uświęca środki). Jagoda zaczyna wszystko w nowym miejscu i z czystą kartą – równolegle toczy się śledztwo w sprawie spisku za jej plecami. A czytelnicy otrzymują jeszcze podgląd wydarzeń, które doprowadziły do takiego rozwoju wypadków.
Olga Rudnicka żongluje tu czasami, stawia na krótkie i wyraziste scenki, które wiele mówią o relacjach w pracy i o motywacjach postaci, bezbłędnie przeskakuje między rzeczywistościami i przeszłością oraz teraźniejszością, a do tego jest w stanie jeszcze ciągle żartować. Ostry, kąśliwy humor bardzo pasuje do sylwetek, które zaprezentowała – tu nie ma miejsca na życzliwość i litość, nawet bliskie sobie bohaterki potrafią sobie porządnie dogryzać i właśnie wtedy czują się najbardziej rozumiane. „Płacz i płać” to kryminał wymykający się schematom, momentami może nawet niewygodny, pokazujący trudne prawdy o ludziach niekoniecznie sympatycznych, za to realizujących własne zamierzenia bez oglądania się na innych. I to dobrze się tutaj sprawdza.
Ofiary
Świetna jest Olga Rudnicka i w charakterach, i w intrygach, a to połączenie, które wystarczy do stworzenia rozrywkowego kryminału. I w „Płacz i płać” autorka po raz kolejny udowadnia, że nie dla niej schematy oraz bezpieczne scenki. Tu bohaterka ma budzić złość, ale nie zyskuje przeciwwagi w postaci pozytywnego rywala, trzeba ją zaakceptować i polubić ze wszystkimi wadami, zwłaszcza że Jagoda pewne zalety ma. Jest świetna w pracy – wie, jak działa firma i czego trzeba, żeby odnieść sukces na rynku. Inna rzecz, że własną karierę prowadzi po trupach – i to sprawia, że jej własny zespół sprzeniewierza się przeciwko niej. Jagoda w pracy za plecami jest nazywana Suczą – ale nie ma o tym pojęcia, zresztą nawet gdyby miała, to by się tym nie przejęła. Jako Sucz przejmuje się wyłącznie wynikami. A te ma wyjątkowo dobre. Tylko że skoro nie liczy się z ludźmi, ci postanawiają pozbyć się toksycznej zwierzchniczki. I opracowują plan, w wyniku którego skończą ze swoim problemem raz na zawsze.
„Płacz i płać” rozpoczyna się jednak sceną, do której Jagoda zupełnie nie pasuje: bohaterka, której nagle zawalił się świat, ląduje na garnuszku u mamy – a tu zachowuje się jak typowy menel. Olga Rudnicka obrazowo portretuje upadek kobiety, która przeważnie dbała o własny wizerunek – tyle że im dalej w lekturze, tym bardziej niewiarygodny staje się jej początek. Bo przecież Jagoda nigdy nie pozwoliłaby sobie na tego typu słabości – nawet gdyby przeżywała aktualnie szok związany z zachowaniem pracowników. Jagoda wyleciała z hukiem z pracy – ale z rodzinnego domu chce się jej pozbyć jej własna matka. I tak bohaterka ląduje u starej ciotki. Starej – i złośliwej, jak ona sama. Przedstawicielki różnych pokoleń są sobie bardzo bliskie, między innymi przez cięty język i brak sentymentów. Ale to ciotka uświadamia Jagodzie ważną prawdę: trzeba być uprzejmym dla ludzi. Zapewnia jej mieszkanie (co prawda w miejscu, które dalekie jest od warszawskich luksusów), zapewnia pracę (tu szybko wyjdzie na jaw, jak dobra jest Jagoda we wszystkim, za co się weźmie) i wsparcie lokalnej społeczności (a że w tym celu trzeba trochę nakłamać na temat rozwoju intelektualnego… cel uświęca środki). Jagoda zaczyna wszystko w nowym miejscu i z czystą kartą – równolegle toczy się śledztwo w sprawie spisku za jej plecami. A czytelnicy otrzymują jeszcze podgląd wydarzeń, które doprowadziły do takiego rozwoju wypadków.
Olga Rudnicka żongluje tu czasami, stawia na krótkie i wyraziste scenki, które wiele mówią o relacjach w pracy i o motywacjach postaci, bezbłędnie przeskakuje między rzeczywistościami i przeszłością oraz teraźniejszością, a do tego jest w stanie jeszcze ciągle żartować. Ostry, kąśliwy humor bardzo pasuje do sylwetek, które zaprezentowała – tu nie ma miejsca na życzliwość i litość, nawet bliskie sobie bohaterki potrafią sobie porządnie dogryzać i właśnie wtedy czują się najbardziej rozumiane. „Płacz i płać” to kryminał wymykający się schematom, momentami może nawet niewygodny, pokazujący trudne prawdy o ludziach niekoniecznie sympatycznych, za to realizujących własne zamierzenia bez oglądania się na innych. I to dobrze się tutaj sprawdza.
niedziela, 19 stycznia 2025
Siddhartha Mukherjee: Pieśń komórek. Nowa epoka medycyny
Czarne, Wołowiec 2024.
Życie najmniejsze
Każdy, kto chciałby się dowiedzieć czegoś o podstawach szukania leków na nowotwory (ale nie tylko), a także o samym ciele człowieka, musi potraktować ten potężny tom jako lekturę obowiązkową. Siddhartha Mukherjee jest lekarzem, zajmuje się pacjentami onkologicznymi, ale interesuje się też popularyzowaniem wiedzy i pozwala czytelnikom zajrzeć w głąb tajników biologii – oraz historii i ewolucji nauki. „Pieśń komórek. Nowa epoka medycyny” to publikacja atrakcyjna z różnych powodów dla naprawdę sporej grupy czytelników. Nie znaczy to, że jest banalnym reportażem czy zestawem ciekawostek: to książka dla tych odbiorców, którzy lubią rozumieć – i chcą dowiedzieć się czegoś o postępach w medycynie. Co ważne, autor o odkryciach i pomysłach pisze, przyjmując szeroką perspektywę. Interesują go nie tylko komórki jako takie – i nie tylko ich znaczenie dla różnych narządów w ciele człowieka (czy w konsekwencji dla ogólnego zdrowia pacjenta), ale też cały zestaw olśnieni uczonych. Sięga do domowej roboty mikroskopów, pierwszych urządzeń pozwalających na obserwowanie świata komórek – i do opisywania eksperymentów, które pozwalały na pogłębienie stanu wiedzy (a czasami na zmiany w przyjętych metodach leczenia). Kluczowe jest nie tylko obserwowanie charakterystycznych zjawisk – ale również ich wnikliwa analiza. Wiedza na temat komórek ciągle się poszerza i pozwala na wprowadzanie coraz odważniejszych – ale i skuteczniejszych – terapii. Dzięki temu można wykorzystywać komórki macierzyste do leczenia, dokonywać przeszczepu szpiku albo leczyć cukrzycę. Wiele rozmaitych schorzeń dawniej niebezpiecznych nagle okazuje się nie tak bardzo groźnych – w dodatku świadomość tego, co mogą komórki, prowadzi jeszcze do wdrażania terapii genowej – coraz bardziej wnikają uczeni w głąb organizmu i coraz więcej sekretów poznają.
A autor tego tomu dzieli się z czytelnikami wiedzą w wersji spopularyzowanej – nie męczy hermetycznym językiem, ale jest bardzo szczegółowy. Żeby jeszcze bardziej przyciągnąć odbiorców do lektury, stawia na przemycanie od czasu do czasu dalszoplanowych informacji ze swojego prywatnego życia: wspomina o relacji z ojcem i o chorobie, o sytuacji w czasie pandemii i o Indiach. Do tego dołożyć należy jego zachwyt nad zdobyczami medycyny i nad dziełami badaczy – staje się przez to najlepszym przewodnikiem po świecie komórek. Obserwowanie komórek prowadzi z jednej strony do poznawania coraz drobniejszych składników ludzkiego ciała – a z drugiej jest wstępem do zastanowienia się nad działaniem różnych organów. Nie jest to zatem książka poświęcona tylko i wyłącznie komórkom – prowadzi czytelników do ważnych rozwiązań z medycyny i biologii, ale ujmuje również aspekty historyczne czy naukowe (zwłaszcza osiągnięcia uczonych starających się rozwiązywać problemy płynące z obecności chorób w codziennej egzystencji). Jest to obszerny tom o przejrzystej konstrukcji, napisany tak, żeby wciągał nawet kompletnych laików w temacie. Przypadnie do gustu także tym, którzy zastanawiają się nad dzisiejszymi metodami leczenia i próbami znalezienia remedium na choroby cywilizacyjne. Autor jest w stanie wprowadzić czytelników do świata, do którego w normalnych warunkach nie mieliby wstępu – udziela wartościowych informacji, ale wie też, w jaki sposób je oprawić, żeby przykuwały uwagę i nie pozwalały na odłożenie książki. To publikacja dla zmęczonych opowieściami reportażowymi o medycynie z przeszłości.
Życie najmniejsze
Każdy, kto chciałby się dowiedzieć czegoś o podstawach szukania leków na nowotwory (ale nie tylko), a także o samym ciele człowieka, musi potraktować ten potężny tom jako lekturę obowiązkową. Siddhartha Mukherjee jest lekarzem, zajmuje się pacjentami onkologicznymi, ale interesuje się też popularyzowaniem wiedzy i pozwala czytelnikom zajrzeć w głąb tajników biologii – oraz historii i ewolucji nauki. „Pieśń komórek. Nowa epoka medycyny” to publikacja atrakcyjna z różnych powodów dla naprawdę sporej grupy czytelników. Nie znaczy to, że jest banalnym reportażem czy zestawem ciekawostek: to książka dla tych odbiorców, którzy lubią rozumieć – i chcą dowiedzieć się czegoś o postępach w medycynie. Co ważne, autor o odkryciach i pomysłach pisze, przyjmując szeroką perspektywę. Interesują go nie tylko komórki jako takie – i nie tylko ich znaczenie dla różnych narządów w ciele człowieka (czy w konsekwencji dla ogólnego zdrowia pacjenta), ale też cały zestaw olśnieni uczonych. Sięga do domowej roboty mikroskopów, pierwszych urządzeń pozwalających na obserwowanie świata komórek – i do opisywania eksperymentów, które pozwalały na pogłębienie stanu wiedzy (a czasami na zmiany w przyjętych metodach leczenia). Kluczowe jest nie tylko obserwowanie charakterystycznych zjawisk – ale również ich wnikliwa analiza. Wiedza na temat komórek ciągle się poszerza i pozwala na wprowadzanie coraz odważniejszych – ale i skuteczniejszych – terapii. Dzięki temu można wykorzystywać komórki macierzyste do leczenia, dokonywać przeszczepu szpiku albo leczyć cukrzycę. Wiele rozmaitych schorzeń dawniej niebezpiecznych nagle okazuje się nie tak bardzo groźnych – w dodatku świadomość tego, co mogą komórki, prowadzi jeszcze do wdrażania terapii genowej – coraz bardziej wnikają uczeni w głąb organizmu i coraz więcej sekretów poznają.
A autor tego tomu dzieli się z czytelnikami wiedzą w wersji spopularyzowanej – nie męczy hermetycznym językiem, ale jest bardzo szczegółowy. Żeby jeszcze bardziej przyciągnąć odbiorców do lektury, stawia na przemycanie od czasu do czasu dalszoplanowych informacji ze swojego prywatnego życia: wspomina o relacji z ojcem i o chorobie, o sytuacji w czasie pandemii i o Indiach. Do tego dołożyć należy jego zachwyt nad zdobyczami medycyny i nad dziełami badaczy – staje się przez to najlepszym przewodnikiem po świecie komórek. Obserwowanie komórek prowadzi z jednej strony do poznawania coraz drobniejszych składników ludzkiego ciała – a z drugiej jest wstępem do zastanowienia się nad działaniem różnych organów. Nie jest to zatem książka poświęcona tylko i wyłącznie komórkom – prowadzi czytelników do ważnych rozwiązań z medycyny i biologii, ale ujmuje również aspekty historyczne czy naukowe (zwłaszcza osiągnięcia uczonych starających się rozwiązywać problemy płynące z obecności chorób w codziennej egzystencji). Jest to obszerny tom o przejrzystej konstrukcji, napisany tak, żeby wciągał nawet kompletnych laików w temacie. Przypadnie do gustu także tym, którzy zastanawiają się nad dzisiejszymi metodami leczenia i próbami znalezienia remedium na choroby cywilizacyjne. Autor jest w stanie wprowadzić czytelników do świata, do którego w normalnych warunkach nie mieliby wstępu – udziela wartościowych informacji, ale wie też, w jaki sposób je oprawić, żeby przykuwały uwagę i nie pozwalały na odłożenie książki. To publikacja dla zmęczonych opowieściami reportażowymi o medycynie z przeszłości.
Subskrybuj:
Posty (Atom)