Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Chaos kolorowy
Magda Wosik bardzo lubi ilustrowane szarady i wpisywanie w obrazki treści niewidocznych na pierwszy rzut oka, co udowodniła między innymi w cyklu książek Rafała Witka o małoletnich detektywach (Bzik & Makówka przedstawiają). Teraz powraca jako autorka zgadywanek dla młodszej publiczności: część zadań z tomiku "Wytęż wzrok, czyli ukryte obrazki" znają już czytelnicy "Świerszczyka". Magda Wosik próbuje znaleźć równowagę między rymowankami, kolorowankami i łamigłówkami, zachowuje przy tym swój styl i poczucie humoru. Zapewnia dzieciom garść wielkich wyzwań (gdyby ktoś nie poradził sobie z ćwiczeniami, może skorzystać z klucza podpowiedzi). W dodatku zabawa może trwać i trwać: już na początku autorka sugeruje, ile różnych przedmiotów zostało w książce schowanych. A przecież taką listę można dziecku wydłużać - dopóki nie zmęczy się szukaniem.
Najpierw Magda Wosik wprowadza rymowankę, w której bawi się słowami, skojarzeniami, miejscami itp. Motywem przewodnim tomiku staje się szukanie, jest więc szukanie w lesie, u dentysty, w tramwaju, szukanie uwarunkowane czasem - w dniu urodzin lub w jesieni. To wyznacza temat prostego wierszyka. Wosik nie przyjmuje określonych rozwiązań formalnych, woli po prostu podążać za pomysłem, czasem odwołując się do dekonstrukcji związków frazeologicznych, czasem - do dziecięcych zabaw. Próbuje w rymowankach uchwycić to, co ważne w dzieciństwie, nie zdziwi tu więc ani obecność kasztanowych ludzików, ani - Świętego Mikołaja. Rymowanki (w wersji graficznej przedziwnie "nabazgrane", jakby z założenia miały być odskocznią od tomików z bajkami nawet w płaszczyźnie czcionek, pokazują, że Wosik lepiej czuje się w zabawach rysunkowych niż literackich. Zdarza się, e składa przesadzone metafory lub usiłuje nadać tekstowi większą wartość przez wyszukane określenia. Odrzuca rytm, chociaż posługuje się wierszem sylabicznym, nie dostrzega (lub nie chce dostrzegać) odstępstw od rozkładu akcentów. Sprawia wrażenie, jakby pisała jak wyjdzie, bez przejmowania się formą, sięga niekiedy po rymy oklepane lub gramatyczne. Z drugiej strony przywołuje humor, co spodoba się i dzieciom, i rodzicom, nie można więc do końca narzekać na te poszukiwania tekstowe.
Znacznie ciekawsze są jednak zabawy graficzne stanowiące podstawę tomiku. Autorka podaje zestaw przedmiotów, które następnie trzeba znaleźć na skomplikowanym pełnostronicowym obrazku. To bywa niełatwe (raz do znalezienia są wyłącznie książki), ale że przy okazji odkrywa się zawartość rysunków, dzieci chętnie będą pracować nad rozwiązaniami zagadek. Wosik niekiedy zmienia brzmienie poleceń, żeby zatrzymać odbiorców - ale możliwość buszowania w ilustratorskim świecie i tak stanowi wystarczającą zachętę i spore wyzwanie. "Wytęż wzrok" w tej fazie korzystania z tomiku to dobre ćwiczenie spostrzegawczości i cierpliwości. Wszystkie rysunki są stworzone z jednakowej grubości czarnych konturów, więc dodatkowo maluchy otrzymają też kolorowankę - wszystkie ilustracje można (a nawet trzeba) pokolorować, żeby ujawniły sens na pierwszy rzut oka ukryty. To gwarancja dalszego ciągu zabawy. Na ilustracjach panuje szaleństwo - Wosik urozmaica proporcje i perspektywy, nadaje charakteru postaciom i ich otoczeniu, nadmiarem szczegółów sugeruje wielki bałagan, który ujarzmić da się tylko dzięki żmudnej pracy. To zabawa odmienna od zapewnianych przez zwyczajne kolorowanki, nie tylko ze względu na stopień trudności. Magda Wosik i w grafice uruchamia absurdy i humorystyczne skojarzenia, przenika do różnych miejsc i zaskakuje tematami. Przygotowuje dla małych odbiorców sporo zagadek - całą stronę zajmuje lista ukrytych przedmiotów, a przecież to zaledwie część rzeczy, które znajdą się podczas kolorowania. Magda Wosik swoją publikacją wpisuje się w tomiki kreatywne dla najmłodszych, urozmaica standardowe kolorowanki i wyszukiwanki. Trafi przede wszystkim do dzieci, które lubią łamigłówki i nie zniechęcają się zbyt szybko do zadań. Zapewnia też rozrywkę znacznie lepszą niż proste kolorowanie konturów.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 29 lutego 2016
niedziela, 28 lutego 2016
Lesley Lokko: Białe kłamstewka
Świat Książki, Warszawa 2016.
Wielokulturowość
Trzymają się w trójkę. Jedna jest superpiękna, druga superposłuszna, a trzecia - biedna. Dzieli je mnóstwo, łączy wielka przyjaźń. Rebecca, Annick i Tash to dziewczyny, które - jeśli tylko zechcą - mogą mieć cały świat u swoich stóp. Do różnic w stopniu zamożności dochodzą też te kulturowe: Annick to córka prezydenta Togo, Tash - rosyjskiej emigrantki. Rebecca pochodzi z żydowskiej rodziny z tradycjami. Ale kiedy razem spędzają czas, nic nie ma znaczenia, a jakiekolwiek kompleksy po prostu nie dochodzą do głosu. Bohaterki są silne prawem młodości. Sytuacja jednak niedługo się zmieni. Annick, Tash i Rebecca będą musiały zmierzyć się z ogromnymi wyzwaniami: Lesley Lokko wytacza najcięższe działa, żeby zburzyć ich spokój. Pojawiają się więc rodzinne tragedie i pierwsze poważne związki, zdrady i wielkie pieniądze. Każdy z tych czynników z osobna stanowi wystarczający pretekst do zerwania z dotychczasowym życiem i do wprowadzenia koniecznych zmian - nawet tych najbardziej bolesnych.
Lokko dzieli rozdziały na esencjonalne cząstki, w każdej prezentuje wyimek codzienności którejś z bohaterek lub sceny z życia ich rodziców czy partnerów. W ten sposób najtrafniej ich charakteryzuje i uczy czytelników cierpliwości w oczekiwaniu na odsłanianie sekretów rodzinnych. Postacie zyskują wielowymiarowe portrety, a co najważniejsze - uchwycone są zawsze w działaniu, co bardzo dynamizuje obszerną powieść. Lokko przez cały czas koncentruje się na drobiazgach, wydaje się, że nie da rady do końca utrzymywać uwagi na detalach, a jednak dokonuje tej sztuki, nie męcząc odbiorców. Przede wszystkim sukces odnosi dzięki urozmaiceniu sfery obyczajowej. Międzykulturowość gwarantuje niespodzianki, a i nietypowy czasem rozwój akcji. Lokko ucieka od książkowych schematów w egzotykę - to jej się bardzo opłaca, może w efekcie poruszyć szereg tematów społecznych, ważnych nie tylko dla trzech bohaterek. Pozostaje bardzo blisko tych kobiet: zna ich lęki i słabości, wie, jak je zniszczyć, ale też - jak ocalić. A gra toczy się właśnie o próbę ocalenia przyjaźni z młodości. Co naturalne, po traumatycznych przeżyciach kobiety odsuwają się od siebie, więc dzieli je coraz więcej. A Lesley Lokko nie ułatwia im ewentualnego powrotu.
Pomiędzy obrazkami rodzajowymi znajduje się oczywiście miejsce na związki i relacje z płcią przeciwną. Lokko z upodobaniem przeskakuje przez pokolenia: historia rodów jest równie ważna (i wartościowa) co historia trzech bohaterek. W ten sposób autorka nasyca powieść elementami polityki, spraw społecznych i kulturowych przemian, sprawia, że nie tylko egzystencja bohaterek, ale i środowisko, w jakim funkcjonują, staje się migotliwe. Nigdy nie wiadomo, jak drobne zdarzenie wpłynie na losy innych, w "Białych kłamstewkach" jest to zgrabnie zaakcentowane. Lesley Lokko ma pomysł na rozbudowaną książkę, jej pewność siebie wyczuwa się w komplikowanej narracji. To nie zwykła obyczajówka - to próba zbudowania większej spójnej całości, bliżej temu do sagi niż do zwykłych czytadeł. Lokko sporo wygrywa, decydując się na odrzucanie stereotypów. Nie boi się portretowania postaci, które kompletnie nie pasują do otoczenia lub nie potrafią się przystosować. Pod tym względem "Białe kłamstewka" są przyjemnie urozmaicane. Lesley Lokko nie brakuje ani wyobraźni, ani odwagi w kierowaniu fabułą, więc powieść staje się sycąca i przenikliwa.
Autorka stawia na całe serie maleńkich spraw, niewiele znaczących w kontekście całego życia - ale w jednej chwili rujnujących porządek świata bohaterów. Nie dzieli doświadczeń na ważne i nieważne, wie, że pod wpływem chwili wszystko ocenia się inaczej. Przywiązuje do swoich postaci nie przez proste sentymenty, ale z uwagi na prawdziwość ich oryginalnych doznań. Jest w "Białych kłamstewkach" wysoka świadomość tego, co zadziała na czytelników, ale autorka nie odsłania tajników warsztatu, zapewnia mocną (i wielowątkową) historię. Wiodący temat - kwestia młodzieńczej przyjaźni - wcale ie jest w tej lekturze najistotniejszy. Lesley Lokko potrafi tak absorbować problemami postaci, że nie zwraca się uwagi ani na upływ czasu, ani na rozwiązania, które po prostu muszą się pojawić.
Wielokulturowość
Trzymają się w trójkę. Jedna jest superpiękna, druga superposłuszna, a trzecia - biedna. Dzieli je mnóstwo, łączy wielka przyjaźń. Rebecca, Annick i Tash to dziewczyny, które - jeśli tylko zechcą - mogą mieć cały świat u swoich stóp. Do różnic w stopniu zamożności dochodzą też te kulturowe: Annick to córka prezydenta Togo, Tash - rosyjskiej emigrantki. Rebecca pochodzi z żydowskiej rodziny z tradycjami. Ale kiedy razem spędzają czas, nic nie ma znaczenia, a jakiekolwiek kompleksy po prostu nie dochodzą do głosu. Bohaterki są silne prawem młodości. Sytuacja jednak niedługo się zmieni. Annick, Tash i Rebecca będą musiały zmierzyć się z ogromnymi wyzwaniami: Lesley Lokko wytacza najcięższe działa, żeby zburzyć ich spokój. Pojawiają się więc rodzinne tragedie i pierwsze poważne związki, zdrady i wielkie pieniądze. Każdy z tych czynników z osobna stanowi wystarczający pretekst do zerwania z dotychczasowym życiem i do wprowadzenia koniecznych zmian - nawet tych najbardziej bolesnych.
Lokko dzieli rozdziały na esencjonalne cząstki, w każdej prezentuje wyimek codzienności którejś z bohaterek lub sceny z życia ich rodziców czy partnerów. W ten sposób najtrafniej ich charakteryzuje i uczy czytelników cierpliwości w oczekiwaniu na odsłanianie sekretów rodzinnych. Postacie zyskują wielowymiarowe portrety, a co najważniejsze - uchwycone są zawsze w działaniu, co bardzo dynamizuje obszerną powieść. Lokko przez cały czas koncentruje się na drobiazgach, wydaje się, że nie da rady do końca utrzymywać uwagi na detalach, a jednak dokonuje tej sztuki, nie męcząc odbiorców. Przede wszystkim sukces odnosi dzięki urozmaiceniu sfery obyczajowej. Międzykulturowość gwarantuje niespodzianki, a i nietypowy czasem rozwój akcji. Lokko ucieka od książkowych schematów w egzotykę - to jej się bardzo opłaca, może w efekcie poruszyć szereg tematów społecznych, ważnych nie tylko dla trzech bohaterek. Pozostaje bardzo blisko tych kobiet: zna ich lęki i słabości, wie, jak je zniszczyć, ale też - jak ocalić. A gra toczy się właśnie o próbę ocalenia przyjaźni z młodości. Co naturalne, po traumatycznych przeżyciach kobiety odsuwają się od siebie, więc dzieli je coraz więcej. A Lesley Lokko nie ułatwia im ewentualnego powrotu.
Pomiędzy obrazkami rodzajowymi znajduje się oczywiście miejsce na związki i relacje z płcią przeciwną. Lokko z upodobaniem przeskakuje przez pokolenia: historia rodów jest równie ważna (i wartościowa) co historia trzech bohaterek. W ten sposób autorka nasyca powieść elementami polityki, spraw społecznych i kulturowych przemian, sprawia, że nie tylko egzystencja bohaterek, ale i środowisko, w jakim funkcjonują, staje się migotliwe. Nigdy nie wiadomo, jak drobne zdarzenie wpłynie na losy innych, w "Białych kłamstewkach" jest to zgrabnie zaakcentowane. Lesley Lokko ma pomysł na rozbudowaną książkę, jej pewność siebie wyczuwa się w komplikowanej narracji. To nie zwykła obyczajówka - to próba zbudowania większej spójnej całości, bliżej temu do sagi niż do zwykłych czytadeł. Lokko sporo wygrywa, decydując się na odrzucanie stereotypów. Nie boi się portretowania postaci, które kompletnie nie pasują do otoczenia lub nie potrafią się przystosować. Pod tym względem "Białe kłamstewka" są przyjemnie urozmaicane. Lesley Lokko nie brakuje ani wyobraźni, ani odwagi w kierowaniu fabułą, więc powieść staje się sycąca i przenikliwa.
Autorka stawia na całe serie maleńkich spraw, niewiele znaczących w kontekście całego życia - ale w jednej chwili rujnujących porządek świata bohaterów. Nie dzieli doświadczeń na ważne i nieważne, wie, że pod wpływem chwili wszystko ocenia się inaczej. Przywiązuje do swoich postaci nie przez proste sentymenty, ale z uwagi na prawdziwość ich oryginalnych doznań. Jest w "Białych kłamstewkach" wysoka świadomość tego, co zadziała na czytelników, ale autorka nie odsłania tajników warsztatu, zapewnia mocną (i wielowątkową) historię. Wiodący temat - kwestia młodzieńczej przyjaźni - wcale ie jest w tej lekturze najistotniejszy. Lesley Lokko potrafi tak absorbować problemami postaci, że nie zwraca się uwagi ani na upływ czasu, ani na rozwiązania, które po prostu muszą się pojawić.
sobota, 27 lutego 2016
Michał Rusinek: Wierszyki domowe. Sześć i pół tuzinka wierszyków Rusinka
Znak, Kraków 2016 (wydanie II).
Podróż
Zwykły dom może zostać rozłożony na czynniki pierwsze i przeanalizowany pod kątem bajkowego potencjału - przekonuje Michał Rusinek w "Wierszykach domowych", lekturze dla dzieci i ich rodziców. Drugie wydanie tego zbiorku podbija właśnie rynek i sprawia, że dzieci uważniej przyjrzą się najbliższemu otoczeniu, znajdując w nim zaproszenie do zabawy. Bo u Rusinka wanna mienia się w morze, a rogaty wieszak niespodziewanie zaczyna brykać. W doniczce na balkonie z nasionka wyrasta wiatraczek, a w szafie mieszka bałagan. Michał Rusinek wiele rozumie, na przykład, że kiedy w sypialni zabraknie misia, trzeba się przeprowadzić na noc do mamy i taty, a wazony służą do tego, by czasem dać się rozbić kotu. Cała wędrówka po domu jest tematycznie uporządkowana, autor zaprasza dzieci do kolejnych pomieszczeń (którym poświęca osobne wierszyki), by następnie koncentrować się na pojedynczych przedmiotach i ich dziwnym niekiedy przeznaczeniu. Podróż odbywa z perspektywy dziecka, co oznacza, że odrzuca racjonalizm na rzecz zabawy (czasem też zabawę na rzecz pragmatyzmu: od wyfrunięcia w kosmos na huśtawce ważniejszy jest podwieczorek, ale to już drugie, satyryczne dno tekstów). W każdym kącie domu i ogrodu oraz w każdym dostrzeżonym przedmiocie znajduje Rusinek elementy niezwykłe. Każe na nowo przyjrzeć się znanym miejscom i rzeczom, tym razem - z wiedzą pochodzącą z "Wierszyków domowych", podbarwioną absurdem i rymowymi skojarzeniami. Wszystko można zamienić w bajkę, ale nie wolno bać się infantylizmu czy oryginalnych brzmieniowych połączeń. To forma tekstów kreuje rzeczywistość, autor podporządkowuje się wyrazom - takie sprawia wrażenie, dopóki nie zaimponuje błyskotliwą puentą.
Michał Rusinek odrzuca sylabotoniki, woli efekt uzyskiwać za pomocą rymów. Dla ich podbicia wprowadza rozmaite zdrobnienia, powtórzenia lub... wyrazy, których dzieci nie zrozumieją (a parokrotnie będą z nimi mieć problemy nawet niektórzy rodzice). Te ostatnie najczęściej trafiają do przypisów, satyrycznych dwuwersów rzucających nowe światło na bajkową treść. Tu Rusinek pokazuje swoją sprawność rymotwórcą i popisuje się przed dorosłymi - dzieciom pozostawia właściwe wierszyki działające na wyobraźnię i urozmaicane przez żarty. Wierszyki z tego zbiorku są niezbyt długie, nierytmizowane i opatrzone ciekawymi puentami-podsumowaniami. Michał Rusinek nie chce, żeby forma go w jakikolwiek sposób ograniczała, dzięki temu unika też monotonii i może bawić się tematami. Raz buduje zgrabny czterowers, to znowu trawestuje znaną wszystkim piosenkę w wersji granej przez stare pianino. Odkrywa nowe przestrzenie i doprowadza do reinterpretacji schematów. Nade wszystko cieszy go dziecięce odkrywanie świata, dlatego też "Wierszyki domowe" spotykają się z ogromnym uznaniem literackiej publiczności.
Joanna Rusinek jest autorką ilustracji i dba o to, by podróż po domu była urozmaicona oraz atrakcyjna. Sprawnie operuje nastrojami: inaczej wygląda zejście do ciemnej piwnicy, inaczej - zaglądanie do szafy. Potrafi dostosować styl rysunku do tematu, wystarczy porównać fotografie ze starego albumu z wizerunkiem nastolatka, który usiłuje stworzyć napis na garażu. W ilustracjach skrywa się - podobnie jak w wierszykach - całkiem spory ładunek komiczny, z czego ucieszą się nie tylko najmłodsi odbiorcy tomiku. Joanna Rusinek bardzo dobrze dopełnia wesołe teksty obrazkami - to one w pierwszej kolejności wzbudzą zaciekawienie i stanowić będą zaproszenie do domowej wycieczki. Z zawartością tomiku koresponduje sposób wydania: "Wierszyki domowe" to książka, którą chce się mieć na swojej półce.
Michał Rusinek i Joanna Rusinek połączyli siły, żeby zapewnić dzieciom tomik lekki, zabawny, ale i wymagający. To nie naiwne rymowanki, a celne spostrzeżenia dobrze połączone z satyrą. Komediowa wycieczka po najbliższym otoczeniu pokazuje dzieciom, że bajki istnieć mogą wszędzie, trzeba tylko uważnie się rozglądać.
Podróż
Zwykły dom może zostać rozłożony na czynniki pierwsze i przeanalizowany pod kątem bajkowego potencjału - przekonuje Michał Rusinek w "Wierszykach domowych", lekturze dla dzieci i ich rodziców. Drugie wydanie tego zbiorku podbija właśnie rynek i sprawia, że dzieci uważniej przyjrzą się najbliższemu otoczeniu, znajdując w nim zaproszenie do zabawy. Bo u Rusinka wanna mienia się w morze, a rogaty wieszak niespodziewanie zaczyna brykać. W doniczce na balkonie z nasionka wyrasta wiatraczek, a w szafie mieszka bałagan. Michał Rusinek wiele rozumie, na przykład, że kiedy w sypialni zabraknie misia, trzeba się przeprowadzić na noc do mamy i taty, a wazony służą do tego, by czasem dać się rozbić kotu. Cała wędrówka po domu jest tematycznie uporządkowana, autor zaprasza dzieci do kolejnych pomieszczeń (którym poświęca osobne wierszyki), by następnie koncentrować się na pojedynczych przedmiotach i ich dziwnym niekiedy przeznaczeniu. Podróż odbywa z perspektywy dziecka, co oznacza, że odrzuca racjonalizm na rzecz zabawy (czasem też zabawę na rzecz pragmatyzmu: od wyfrunięcia w kosmos na huśtawce ważniejszy jest podwieczorek, ale to już drugie, satyryczne dno tekstów). W każdym kącie domu i ogrodu oraz w każdym dostrzeżonym przedmiocie znajduje Rusinek elementy niezwykłe. Każe na nowo przyjrzeć się znanym miejscom i rzeczom, tym razem - z wiedzą pochodzącą z "Wierszyków domowych", podbarwioną absurdem i rymowymi skojarzeniami. Wszystko można zamienić w bajkę, ale nie wolno bać się infantylizmu czy oryginalnych brzmieniowych połączeń. To forma tekstów kreuje rzeczywistość, autor podporządkowuje się wyrazom - takie sprawia wrażenie, dopóki nie zaimponuje błyskotliwą puentą.
Michał Rusinek odrzuca sylabotoniki, woli efekt uzyskiwać za pomocą rymów. Dla ich podbicia wprowadza rozmaite zdrobnienia, powtórzenia lub... wyrazy, których dzieci nie zrozumieją (a parokrotnie będą z nimi mieć problemy nawet niektórzy rodzice). Te ostatnie najczęściej trafiają do przypisów, satyrycznych dwuwersów rzucających nowe światło na bajkową treść. Tu Rusinek pokazuje swoją sprawność rymotwórcą i popisuje się przed dorosłymi - dzieciom pozostawia właściwe wierszyki działające na wyobraźnię i urozmaicane przez żarty. Wierszyki z tego zbiorku są niezbyt długie, nierytmizowane i opatrzone ciekawymi puentami-podsumowaniami. Michał Rusinek nie chce, żeby forma go w jakikolwiek sposób ograniczała, dzięki temu unika też monotonii i może bawić się tematami. Raz buduje zgrabny czterowers, to znowu trawestuje znaną wszystkim piosenkę w wersji granej przez stare pianino. Odkrywa nowe przestrzenie i doprowadza do reinterpretacji schematów. Nade wszystko cieszy go dziecięce odkrywanie świata, dlatego też "Wierszyki domowe" spotykają się z ogromnym uznaniem literackiej publiczności.
Joanna Rusinek jest autorką ilustracji i dba o to, by podróż po domu była urozmaicona oraz atrakcyjna. Sprawnie operuje nastrojami: inaczej wygląda zejście do ciemnej piwnicy, inaczej - zaglądanie do szafy. Potrafi dostosować styl rysunku do tematu, wystarczy porównać fotografie ze starego albumu z wizerunkiem nastolatka, który usiłuje stworzyć napis na garażu. W ilustracjach skrywa się - podobnie jak w wierszykach - całkiem spory ładunek komiczny, z czego ucieszą się nie tylko najmłodsi odbiorcy tomiku. Joanna Rusinek bardzo dobrze dopełnia wesołe teksty obrazkami - to one w pierwszej kolejności wzbudzą zaciekawienie i stanowić będą zaproszenie do domowej wycieczki. Z zawartością tomiku koresponduje sposób wydania: "Wierszyki domowe" to książka, którą chce się mieć na swojej półce.
Michał Rusinek i Joanna Rusinek połączyli siły, żeby zapewnić dzieciom tomik lekki, zabawny, ale i wymagający. To nie naiwne rymowanki, a celne spostrzeżenia dobrze połączone z satyrą. Komediowa wycieczka po najbliższym otoczeniu pokazuje dzieciom, że bajki istnieć mogą wszędzie, trzeba tylko uważnie się rozglądać.
piątek, 26 lutego 2016
Morgan Matson: Odkąd cię nie ma
Jaguar, Warszawa 2016.
Lista
Sloane, przebojowa i nielękająca się niczego dziewczyna, zrobiła najlepszy możliwy prezent swojej przyjaciółce. Zniknęła z jej życia bez słowa. Zostawiła po sobie tylko listę kilkunastu rzeczy do wykonania. Ta lista to prawdziwe wyzwanie, zawiera bowiem największe obawy Emily. Skryta i nieśmiała nastolatka ma nadzieję, że po wykonaniu zadań Sloane w jakiś sposób się odnajdzie – i wszystko wróci do normy. Rozpoczyna się najdziwniejsze lato w jej życiu. „Odkąd cię nie ma” to kolejna powieść Morgan Matson, autorki, która w młodzieżowych obyczajówkach jak dotąd nie zawiodła. Teraz wybiera motyw częsty w książkach z kursów kreatywnego pisania – porządkującą fabułę listę – ale nie oznacza to osłabienia wymowy tomu. Matson znów zmusi czytelników do huśtawki emocjonalnej i zastanawiania się nad tym, co w życiu ważne, przynajmniej – zanim się dorośnie.
Emily sama siebie postrzega tylko przez pryzmat Sloane. To dzięki SLoane chodzi na imprezy i próbuje rzeczy zakazanych, to dzięki Sloane ma chłopaka. Bez Sloane nie istnieje, gubi się w codzienności Inie ma szans na żadną przygodę. Sloane zapewnia jej adrenalinę i poczucie bezpieczeństwa. Teraz jednak Sloane znika, a Emily podejmuje rozpaczliwą walkę o cenną przyjaźń i o siebie samą. Lista pożegnalna obejmuje między innymi całowanie się z nieznajomym, taniec do świtu czy kąpiel nago. Zakłada typowe lub mniej typowe wygłupy nastolatków popisujących się przed przyjaciółmi. Tyle że Emily nie ma przyjaciół. Stopniowo jednak otwiera się na ludzi, dogaduje się z młodszym bratem i doświadcza emocji, jakich wcześniej nie znała. Zaczyna żyć – normalnie i naprawdę, bez podpory w postaci Sloane. Realizacja kolejnych punktów z listy ma długofalowe skutki.
Emily odkrywa, na czym polega młodość i beztroska. Nawet jeśli początkowo ma opory wobec zadań, szybko uczy się, jak czerpać z nich przyjemność. Robi rzeczy, o które wcześniej by się nie podejrzewała, które nie przyszłyby do głowy wzorowej córce. Wreszcie naprawdę może poznać siebie. Morgan Matson pokazuje przemianę dziewczyny, tłumacząc mimochodem, dlaczego każdy potrzebuje przyjaciół i towarzystwa, a także odrobiny niepowagi. Udaje się Morgan Matson ciekawie scharakteryzować otoczenie dziewczyny, sympatię budzi jej młodszy brat Beckett, ale i nowi znajomi. Sama Emily odkrywa, jak bardzo jest silna, wbrew temu, co wcześniej sądziła. Ta powieść dotyczy więc również samopoznania. Mimo że Matson istnieniem listy – więc i kolejnych punktów, które trzeba zrealizować – nieco przyspiesza bieg wydarzeń, potrafi też dawkować napięcie. Nie pozbawia odbiorców najsilniejszych wzruszeń, pozwala towarzyszyć bohaterce w ważnej drodze. Autorka raz rozśmiesza, raz straszy, budzi gniew, by za chwilę uspokoić. Zapewnia wstrząsy i chwile relaksu, a że do poważnego tematu podchodzi bardzo lekko, czyta się tę książkę – jak i poprzednie jej powieści – z przyjemnością. Owszem, pojawia się tu kilka rozwiązań mocno idyllicznych, ale na takie pozwala konwencja, a Matson wie dobrze, czego potrzeba młodym czytelniczkom w tomach rozrywkowych.
„Odkąd cię nie ma” to książka idealna ze względu na rozkład akcentów uczuciowych i fabularnych. Autorka wybiera dobry sposób prowadzenia narracji (po migawkach z teraźniejszości wprowadza retrospekcje, chwile spędzone ze Sloane), rozumie swoją bohaterkę i wyraźnie lubi ją mimo wad i kompleksów. Do tego potrafi – a to nie tylko w literaturze młodzieżowej rzadkość – zobrazować kształtowanie się uczucia od całkowitej obojętności po wielką miłość z licznymi odcieniami pośrednimi. Opisuje związek Emily subtelnie, z pewną dozą ostrożności – ale zarazem bardzo celnie. Do tego świata przedstawionego chce się wracać, a to nie jedyny dowód sukcesu Morgan Matson. Wśród wielu młodzieżowych powieści dotyczących pokonywania własnych lęków ta wyróżnia się sensownym (i dość dorosłym) uzasadnieniem brawury. Emily pomaga odsłaniać prawdy o sobie, własnymi przygodami da też do myślenia czytelnikom. Jej kreacja jest odpowiednio wyważona i nie prowadzi do niechęci czy odrzucenia. Przyspieszone tempo akcji sprawia, że łatwiej uzasadnić przemianę. „Odkąd cię nie ma” to książka bardzo udana – potwierdza silną pozycję Morgan Matson na rynku literatury młodzieżowej i dostarcza niezapomnianych wrażeń. Fanów tej autorki nie będzie trzeba zachęcać do lektury, a wakacyjna atmosfera podkreśla zalety tej publikacji: Matson pozostaje blisko nurtu pop, ale dąży do literackości, nie tracąc przy tym na prawdopodobieństwie.
Lista
Sloane, przebojowa i nielękająca się niczego dziewczyna, zrobiła najlepszy możliwy prezent swojej przyjaciółce. Zniknęła z jej życia bez słowa. Zostawiła po sobie tylko listę kilkunastu rzeczy do wykonania. Ta lista to prawdziwe wyzwanie, zawiera bowiem największe obawy Emily. Skryta i nieśmiała nastolatka ma nadzieję, że po wykonaniu zadań Sloane w jakiś sposób się odnajdzie – i wszystko wróci do normy. Rozpoczyna się najdziwniejsze lato w jej życiu. „Odkąd cię nie ma” to kolejna powieść Morgan Matson, autorki, która w młodzieżowych obyczajówkach jak dotąd nie zawiodła. Teraz wybiera motyw częsty w książkach z kursów kreatywnego pisania – porządkującą fabułę listę – ale nie oznacza to osłabienia wymowy tomu. Matson znów zmusi czytelników do huśtawki emocjonalnej i zastanawiania się nad tym, co w życiu ważne, przynajmniej – zanim się dorośnie.
Emily sama siebie postrzega tylko przez pryzmat Sloane. To dzięki SLoane chodzi na imprezy i próbuje rzeczy zakazanych, to dzięki Sloane ma chłopaka. Bez Sloane nie istnieje, gubi się w codzienności Inie ma szans na żadną przygodę. Sloane zapewnia jej adrenalinę i poczucie bezpieczeństwa. Teraz jednak Sloane znika, a Emily podejmuje rozpaczliwą walkę o cenną przyjaźń i o siebie samą. Lista pożegnalna obejmuje między innymi całowanie się z nieznajomym, taniec do świtu czy kąpiel nago. Zakłada typowe lub mniej typowe wygłupy nastolatków popisujących się przed przyjaciółmi. Tyle że Emily nie ma przyjaciół. Stopniowo jednak otwiera się na ludzi, dogaduje się z młodszym bratem i doświadcza emocji, jakich wcześniej nie znała. Zaczyna żyć – normalnie i naprawdę, bez podpory w postaci Sloane. Realizacja kolejnych punktów z listy ma długofalowe skutki.
Emily odkrywa, na czym polega młodość i beztroska. Nawet jeśli początkowo ma opory wobec zadań, szybko uczy się, jak czerpać z nich przyjemność. Robi rzeczy, o które wcześniej by się nie podejrzewała, które nie przyszłyby do głowy wzorowej córce. Wreszcie naprawdę może poznać siebie. Morgan Matson pokazuje przemianę dziewczyny, tłumacząc mimochodem, dlaczego każdy potrzebuje przyjaciół i towarzystwa, a także odrobiny niepowagi. Udaje się Morgan Matson ciekawie scharakteryzować otoczenie dziewczyny, sympatię budzi jej młodszy brat Beckett, ale i nowi znajomi. Sama Emily odkrywa, jak bardzo jest silna, wbrew temu, co wcześniej sądziła. Ta powieść dotyczy więc również samopoznania. Mimo że Matson istnieniem listy – więc i kolejnych punktów, które trzeba zrealizować – nieco przyspiesza bieg wydarzeń, potrafi też dawkować napięcie. Nie pozbawia odbiorców najsilniejszych wzruszeń, pozwala towarzyszyć bohaterce w ważnej drodze. Autorka raz rozśmiesza, raz straszy, budzi gniew, by za chwilę uspokoić. Zapewnia wstrząsy i chwile relaksu, a że do poważnego tematu podchodzi bardzo lekko, czyta się tę książkę – jak i poprzednie jej powieści – z przyjemnością. Owszem, pojawia się tu kilka rozwiązań mocno idyllicznych, ale na takie pozwala konwencja, a Matson wie dobrze, czego potrzeba młodym czytelniczkom w tomach rozrywkowych.
„Odkąd cię nie ma” to książka idealna ze względu na rozkład akcentów uczuciowych i fabularnych. Autorka wybiera dobry sposób prowadzenia narracji (po migawkach z teraźniejszości wprowadza retrospekcje, chwile spędzone ze Sloane), rozumie swoją bohaterkę i wyraźnie lubi ją mimo wad i kompleksów. Do tego potrafi – a to nie tylko w literaturze młodzieżowej rzadkość – zobrazować kształtowanie się uczucia od całkowitej obojętności po wielką miłość z licznymi odcieniami pośrednimi. Opisuje związek Emily subtelnie, z pewną dozą ostrożności – ale zarazem bardzo celnie. Do tego świata przedstawionego chce się wracać, a to nie jedyny dowód sukcesu Morgan Matson. Wśród wielu młodzieżowych powieści dotyczących pokonywania własnych lęków ta wyróżnia się sensownym (i dość dorosłym) uzasadnieniem brawury. Emily pomaga odsłaniać prawdy o sobie, własnymi przygodami da też do myślenia czytelnikom. Jej kreacja jest odpowiednio wyważona i nie prowadzi do niechęci czy odrzucenia. Przyspieszone tempo akcji sprawia, że łatwiej uzasadnić przemianę. „Odkąd cię nie ma” to książka bardzo udana – potwierdza silną pozycję Morgan Matson na rynku literatury młodzieżowej i dostarcza niezapomnianych wrażeń. Fanów tej autorki nie będzie trzeba zachęcać do lektury, a wakacyjna atmosfera podkreśla zalety tej publikacji: Matson pozostaje blisko nurtu pop, ale dąży do literackości, nie tracąc przy tym na prawdopodobieństwie.
czwartek, 25 lutego 2016
Kinga Dębska: Moje córki krowy
Świat Książki, Warszawa 2016.
Umieranie
„Moje córki krowy” Kingi Dębskiej to analiza wchodzenia w najtrudniejszy moment dorosłości, zmiana pokoleniowa rozbita na dwa skonfliktowane głosy. W zwyczajnej rodzinie nic już nie będzie takie samo. Matka czterdziestoletnich córek trafia do szpitala. Dopiero co pokonała raka szyjki macicy, teraz spustoszeń w jej mózgu narobi pęknięty tętniak. Bohaterka leży na OIOM-ie, lekarze walczą o jej życie, a najbliżsi okazują się kompletnie bezradni. U ojca ujawnia się guz mózgu, młodsza córka, Kasia, która z bezrobotnym mężem i nastoletnim synem (dealerem trawki) wciąż mieszka z rodzicami, szuka pomocy w modlitwie i u szamanów. Starsza córka z kolei usiłuje dzielić czas między chorych rodziców a pracę w serialu (o własnej córce ledwo pamięta). Wszyscy stają się przegrani.
Narracja „Moich córek krów” podzielona jest na dwa głosy, a charaktery postaci łatwo odczytać już przez pismo. Marta wydaje się dorosła, pewna siebie i silna. Kasia jest dziecinna i zagubiona. To szybko doprowadzi do serii poważnych konfliktów. Każda z kobiet uważa, że wszystkie obowiązki spadają na nią, że ta druga jest nieodpowiedzialna, głupia i niemiła, a do tego samolubna. Krytykują każde swoje posunięcie, prześcigają się w obrazach własnego poświęcenia i własnych krzywd, tracąc z oczu coraz bardziej chorych rodziców. A że nie wahają się przed wypowiadaniem zarzutów, spory są na porządku dziennym. Kinga Dębska posługuje się dosyć wygodnymi szablonami: Marta wciąż zajęta jest pracą, brakuje jej czasu na życie rodzinne, nie lubi rozczulania się nad sobą i sentymentów. Łatwo wpada w gniew i nie przebiera wtedy w słowach. Kasia pozuje na małą, wiecznie pokrzywdzoną dziewczynkę, która szuka usprawiedliwienia, gdy chce mimo choroby mamy wyjechać na wakacje. Marta ucieka w konkretne działania, Kasia z nieodłącznymi drinkami narzeka na swój los i wbija się w egzaltację. „Moje córki krowy” pokazują kolejne dni z dwóch różnych perspektyw. Sytuację, o której opowie Marta, Kasia zaraz zinterpretuje na swój sposób, w obu relacjach znajdzie się sporo przesady, co dostrzegą odbiorcy tomu. Dębska mocno trzyma się raz ustalonych portretów osobowościowych, nawet tak traumatyczne doświadczenia nie zmieniają postaw bohaterek.
W związku z tym uwaga czytelników kierowana jest na coś innego: na próbę radzenia sobie z ogromem cierpienia i odchodzeniem najbliższych. Autorka znajduje tu sporo miejsca na krytykę służby zdrowia (lekarze nie potrafią przekazywać rodzinom pacjentów złych wiadomości, pielęgniarki wydają się znieczulone na ludzką krzywdę, nikt nie może liczyć na lepsze traktowanie), przedstawia też wątpliwości i problemy, jakie pojawiają się w obliczu katastrofy rodzinnej (czy można myśleć o rozrywkach lub budowaniu nowego związku, czy można poświęcić się pracy, gdy rodzice leżą w szpitalu, co będzie uznawane za naturalną reakcję, a co spotka się z krytyką otoczenia, bo przecież pozory trzeba zachowywać cały czas). Gdzieś w tle przemyca Dębska widmo stabilizacji i niezrozumiałego dla młodszych pokoleń trwałego uczucia rodziców (Ela jako „najlepsza restauracja” to zupełnie inny język miłości niż akceptowany powszechnie dzisiaj). Cała powieść skonstruowana jest na bazie codzienności. Tu codzienne dni nadają rytm, nie ma składników rządzących fabułą bardziej niż odchodzenie rodziców. Marta i Kasia muszą znaleźć swój sposób na normalność i na przejście trudnego doświadczenia, ale w obliczu ciężkiej choroby ich siostrzane niesnaski bardzo tracą na znaczeniu. Nikt nie przejmie się dziecinnymi dyskusjami, gdy śmierć jest tak blisko. „Moje córki krowy” trochę przywracają równowagę między infantylizmem codziennych trosk a ostatecznością. Kinga Dębska nie zamierza tworzyć ckliwych scenek nad umierającymi, sugeruje, że życie toczy się dalej. Jest w tej powieści czasami ostra, dosadna i prześmiewcza, a czasami wzruszająca i delikatna – i tak wszystko jest tylko dodatkiem do wiedzy, którą od pierwszych stron mają czytelnicy. „Moje córki krowy” to inne spojrzenie na tematy powtarzane w literaturze chorobowej – tu wywodzący się z lęków społecznych motyw zaprezentowany został przez pryzmat zwykłości, ucieczki od wielkich słów i wielkiego współczucia.
Umieranie
„Moje córki krowy” Kingi Dębskiej to analiza wchodzenia w najtrudniejszy moment dorosłości, zmiana pokoleniowa rozbita na dwa skonfliktowane głosy. W zwyczajnej rodzinie nic już nie będzie takie samo. Matka czterdziestoletnich córek trafia do szpitala. Dopiero co pokonała raka szyjki macicy, teraz spustoszeń w jej mózgu narobi pęknięty tętniak. Bohaterka leży na OIOM-ie, lekarze walczą o jej życie, a najbliżsi okazują się kompletnie bezradni. U ojca ujawnia się guz mózgu, młodsza córka, Kasia, która z bezrobotnym mężem i nastoletnim synem (dealerem trawki) wciąż mieszka z rodzicami, szuka pomocy w modlitwie i u szamanów. Starsza córka z kolei usiłuje dzielić czas między chorych rodziców a pracę w serialu (o własnej córce ledwo pamięta). Wszyscy stają się przegrani.
Narracja „Moich córek krów” podzielona jest na dwa głosy, a charaktery postaci łatwo odczytać już przez pismo. Marta wydaje się dorosła, pewna siebie i silna. Kasia jest dziecinna i zagubiona. To szybko doprowadzi do serii poważnych konfliktów. Każda z kobiet uważa, że wszystkie obowiązki spadają na nią, że ta druga jest nieodpowiedzialna, głupia i niemiła, a do tego samolubna. Krytykują każde swoje posunięcie, prześcigają się w obrazach własnego poświęcenia i własnych krzywd, tracąc z oczu coraz bardziej chorych rodziców. A że nie wahają się przed wypowiadaniem zarzutów, spory są na porządku dziennym. Kinga Dębska posługuje się dosyć wygodnymi szablonami: Marta wciąż zajęta jest pracą, brakuje jej czasu na życie rodzinne, nie lubi rozczulania się nad sobą i sentymentów. Łatwo wpada w gniew i nie przebiera wtedy w słowach. Kasia pozuje na małą, wiecznie pokrzywdzoną dziewczynkę, która szuka usprawiedliwienia, gdy chce mimo choroby mamy wyjechać na wakacje. Marta ucieka w konkretne działania, Kasia z nieodłącznymi drinkami narzeka na swój los i wbija się w egzaltację. „Moje córki krowy” pokazują kolejne dni z dwóch różnych perspektyw. Sytuację, o której opowie Marta, Kasia zaraz zinterpretuje na swój sposób, w obu relacjach znajdzie się sporo przesady, co dostrzegą odbiorcy tomu. Dębska mocno trzyma się raz ustalonych portretów osobowościowych, nawet tak traumatyczne doświadczenia nie zmieniają postaw bohaterek.
W związku z tym uwaga czytelników kierowana jest na coś innego: na próbę radzenia sobie z ogromem cierpienia i odchodzeniem najbliższych. Autorka znajduje tu sporo miejsca na krytykę służby zdrowia (lekarze nie potrafią przekazywać rodzinom pacjentów złych wiadomości, pielęgniarki wydają się znieczulone na ludzką krzywdę, nikt nie może liczyć na lepsze traktowanie), przedstawia też wątpliwości i problemy, jakie pojawiają się w obliczu katastrofy rodzinnej (czy można myśleć o rozrywkach lub budowaniu nowego związku, czy można poświęcić się pracy, gdy rodzice leżą w szpitalu, co będzie uznawane za naturalną reakcję, a co spotka się z krytyką otoczenia, bo przecież pozory trzeba zachowywać cały czas). Gdzieś w tle przemyca Dębska widmo stabilizacji i niezrozumiałego dla młodszych pokoleń trwałego uczucia rodziców (Ela jako „najlepsza restauracja” to zupełnie inny język miłości niż akceptowany powszechnie dzisiaj). Cała powieść skonstruowana jest na bazie codzienności. Tu codzienne dni nadają rytm, nie ma składników rządzących fabułą bardziej niż odchodzenie rodziców. Marta i Kasia muszą znaleźć swój sposób na normalność i na przejście trudnego doświadczenia, ale w obliczu ciężkiej choroby ich siostrzane niesnaski bardzo tracą na znaczeniu. Nikt nie przejmie się dziecinnymi dyskusjami, gdy śmierć jest tak blisko. „Moje córki krowy” trochę przywracają równowagę między infantylizmem codziennych trosk a ostatecznością. Kinga Dębska nie zamierza tworzyć ckliwych scenek nad umierającymi, sugeruje, że życie toczy się dalej. Jest w tej powieści czasami ostra, dosadna i prześmiewcza, a czasami wzruszająca i delikatna – i tak wszystko jest tylko dodatkiem do wiedzy, którą od pierwszych stron mają czytelnicy. „Moje córki krowy” to inne spojrzenie na tematy powtarzane w literaturze chorobowej – tu wywodzący się z lęków społecznych motyw zaprezentowany został przez pryzmat zwykłości, ucieczki od wielkich słów i wielkiego współczucia.
środa, 24 lutego 2016
Agata Mańczyk: Huczmiranki. Rumianek i mięta
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Wojna zapachów
Huczmiranki nie mogą zaznać szczęścia w życiu. Zwykle podporządkowują się starszym rodu, babkom i prababkom, które decydują o najważniejszych sprawach, mając na uwadze zawsze dobro i przyszłość rodziny. To oznacza szereg poświęceń: nie ma mowy o prawdziwej miłości, a przyjacielskie układy zastępowane są przez starannie przemyślane sojusze. Oczywiście co jakiś czas pojawia się kobieta, która zamierza się zbuntować, wychodzi za mąż z wielkiej miłości i wbrew nakazom czy zasadom, świadoma, że czekać ją będzie ciężki los. Bo Huczmiranki są bezwzględne i gotowe poświęcić każdą przedstawicielkę rodu dla dobra ogółu. Nie zawahają się nawet przed najbardziej mrocznymi działaniami. A to oznacza, że w tej rodzinie stale wrze. W dodatku rody Bergonów i Kaczatów osłabiają pokojowe dążenia: mają swoje cele i również potrafią bezwzględnie walczyć o własne prawa. Podczas wojen między trzema rodami trudno w ogóle myśleć o stabilizacji czy choćby satysfakcjonującej egzystencji. Huczmiranki szukają sposobów na zwyczajność – otwierają kawiarnie, bary czy salony kosmetyczne, zapraszają do siebie ludzi, by czerpać od nich energię i wciąż wierzą, że ocalą to, co najważniejsze dla każdej z osobna.
Agata Mańczyk postawiła na imponującą sagę, której druga część, „Rumianek i mięta” przedstawia burzliwe dzieje rodu na tle dwudziestowiecznej historii Polski. Kobiety władające mieszankami zapachów przeżywają sporo upadków i rozczarowań – niepożądane z punktu widzenia starszych ich dzieci znikają z horyzontu, kochani mężowie tracą pamięć, a siostry zwracają się przeciwko sobie. Okrucieństwo ma się tłumaczyć rodzinnymi zasadami, chociaż są sytuacje, w których nawet uległość nie pomoże. Dla Huczmiranek nie ma dobrych rozwiązań: podążanie za głosem serca zwykle prowadzi do kłopotów i rozstań, a klanowa polityka nie usprawiedliwia ogromu cierpienia. Agata Mańczyk wprowadza do powieści olbrzymią porcję scen konfliktów, ale nie można się pogubić w ogromie pretensji. Chociaż wszystkie Huczmiranki łączy zamiłowanie do nadawania dzieciom egzotycznych imion i władanie zapachami, każda ma swoje wyraziste cele i zmartwienia. Autorka ani na moment nie gubi się w gąszczu spraw, co więcej – mimo sporej liczby bohaterek jest w stanie zapanować nad ich uczuciami i dawkować napięcie. Wiele scen kończy się tu poważnymi wstrząsami czy sytuacjami, które zmienią równowagę sił. Agata Mańczyk doskonale panuje nad niezwykłymi połączeniami zapachów, tworzy kolejne mieszanki o ściśle określonych właściwościach, każe bohaterkom prowadzić nie tylko wojnę psychologiczną, ale i potyczki „zapachowe”, co oznacza, wmieszanie magii do powieści o silnych korzeniach obyczajowych. U Huczmiranek stosowanie zapachów wydaje się bardzo naturalne, przekonujące są też wojny przeprowadzane za pomocą aromatów. U Mańczyk nie ma taryfy ulgowej dla postaci – w walce kobiet ucierpieć mogą i dzieci – ale też czasami to dzieci stają się wielką bronią i przyczyną najgroźniejszych bitew. Ta autorka jest po prostu wolna od sentymentów. W „Rumianku i mięcie” perfidia kobiet sięga zenitu, dla starannie planowanego okrucieństwa nie ma już usprawiedliwień. Mańczyk wykorzystuje modę na obyczajówki „magiczne”, rodowe sekrety i kobiece emocje – ale tworzy cykl w swoim stylu, z dystansem do opowiadanej historii. W tej książce wiele się wydarzy, a rodowe konflikty coraz bardziej będą przyciągać odbiorczynie. Mieszanki zapachów uwalniane w chwilach zagrożenia to ciekawy sposób na wyrażanie silnych emocji, nasycają też tom zmysłowością – o więcej autorka nie musi się starać, teraz już wszystkie rozwiązania fabularne będą miały mocny fundament. „Huczmiranki. Rumianek i mięta” to zestaw silnych kobiet dążących do władzy za wszelką cenę – ale i zbiór obyczajowych powtarzalnych scenariuszy. U Agaty Mańczyk barierą na drodze do szczęścia stają się starsze rodu – ale to tylko pozwala uniknąć zwykłego znużenia rutyną i podsycać uczucia. W tej powieści będzie ich bardzo dużo, nawet mimo odejścia od klasycznych romantycznych scen. Huczmiranki są po prostu wyjątkowe, a autorka, która powołała je do istnienia, dysponuje wielką wyobraźnią i talentem literackim.
Wojna zapachów
Huczmiranki nie mogą zaznać szczęścia w życiu. Zwykle podporządkowują się starszym rodu, babkom i prababkom, które decydują o najważniejszych sprawach, mając na uwadze zawsze dobro i przyszłość rodziny. To oznacza szereg poświęceń: nie ma mowy o prawdziwej miłości, a przyjacielskie układy zastępowane są przez starannie przemyślane sojusze. Oczywiście co jakiś czas pojawia się kobieta, która zamierza się zbuntować, wychodzi za mąż z wielkiej miłości i wbrew nakazom czy zasadom, świadoma, że czekać ją będzie ciężki los. Bo Huczmiranki są bezwzględne i gotowe poświęcić każdą przedstawicielkę rodu dla dobra ogółu. Nie zawahają się nawet przed najbardziej mrocznymi działaniami. A to oznacza, że w tej rodzinie stale wrze. W dodatku rody Bergonów i Kaczatów osłabiają pokojowe dążenia: mają swoje cele i również potrafią bezwzględnie walczyć o własne prawa. Podczas wojen między trzema rodami trudno w ogóle myśleć o stabilizacji czy choćby satysfakcjonującej egzystencji. Huczmiranki szukają sposobów na zwyczajność – otwierają kawiarnie, bary czy salony kosmetyczne, zapraszają do siebie ludzi, by czerpać od nich energię i wciąż wierzą, że ocalą to, co najważniejsze dla każdej z osobna.
Agata Mańczyk postawiła na imponującą sagę, której druga część, „Rumianek i mięta” przedstawia burzliwe dzieje rodu na tle dwudziestowiecznej historii Polski. Kobiety władające mieszankami zapachów przeżywają sporo upadków i rozczarowań – niepożądane z punktu widzenia starszych ich dzieci znikają z horyzontu, kochani mężowie tracą pamięć, a siostry zwracają się przeciwko sobie. Okrucieństwo ma się tłumaczyć rodzinnymi zasadami, chociaż są sytuacje, w których nawet uległość nie pomoże. Dla Huczmiranek nie ma dobrych rozwiązań: podążanie za głosem serca zwykle prowadzi do kłopotów i rozstań, a klanowa polityka nie usprawiedliwia ogromu cierpienia. Agata Mańczyk wprowadza do powieści olbrzymią porcję scen konfliktów, ale nie można się pogubić w ogromie pretensji. Chociaż wszystkie Huczmiranki łączy zamiłowanie do nadawania dzieciom egzotycznych imion i władanie zapachami, każda ma swoje wyraziste cele i zmartwienia. Autorka ani na moment nie gubi się w gąszczu spraw, co więcej – mimo sporej liczby bohaterek jest w stanie zapanować nad ich uczuciami i dawkować napięcie. Wiele scen kończy się tu poważnymi wstrząsami czy sytuacjami, które zmienią równowagę sił. Agata Mańczyk doskonale panuje nad niezwykłymi połączeniami zapachów, tworzy kolejne mieszanki o ściśle określonych właściwościach, każe bohaterkom prowadzić nie tylko wojnę psychologiczną, ale i potyczki „zapachowe”, co oznacza, wmieszanie magii do powieści o silnych korzeniach obyczajowych. U Huczmiranek stosowanie zapachów wydaje się bardzo naturalne, przekonujące są też wojny przeprowadzane za pomocą aromatów. U Mańczyk nie ma taryfy ulgowej dla postaci – w walce kobiet ucierpieć mogą i dzieci – ale też czasami to dzieci stają się wielką bronią i przyczyną najgroźniejszych bitew. Ta autorka jest po prostu wolna od sentymentów. W „Rumianku i mięcie” perfidia kobiet sięga zenitu, dla starannie planowanego okrucieństwa nie ma już usprawiedliwień. Mańczyk wykorzystuje modę na obyczajówki „magiczne”, rodowe sekrety i kobiece emocje – ale tworzy cykl w swoim stylu, z dystansem do opowiadanej historii. W tej książce wiele się wydarzy, a rodowe konflikty coraz bardziej będą przyciągać odbiorczynie. Mieszanki zapachów uwalniane w chwilach zagrożenia to ciekawy sposób na wyrażanie silnych emocji, nasycają też tom zmysłowością – o więcej autorka nie musi się starać, teraz już wszystkie rozwiązania fabularne będą miały mocny fundament. „Huczmiranki. Rumianek i mięta” to zestaw silnych kobiet dążących do władzy za wszelką cenę – ale i zbiór obyczajowych powtarzalnych scenariuszy. U Agaty Mańczyk barierą na drodze do szczęścia stają się starsze rodu – ale to tylko pozwala uniknąć zwykłego znużenia rutyną i podsycać uczucia. W tej powieści będzie ich bardzo dużo, nawet mimo odejścia od klasycznych romantycznych scen. Huczmiranki są po prostu wyjątkowe, a autorka, która powołała je do istnienia, dysponuje wielką wyobraźnią i talentem literackim.
wtorek, 23 lutego 2016
Renata Kosin: Sekret zegarmistrza
Znak, Kraków 2016.
Tajemnica dworku
Renata Kosin najlepiej czuje się w historiach z rodowymi tajemnicami, skarbami z przeszłości i stopniowo odkrywaną prawdą. Jej „Sekret zegarmistrza” to kolejna propozycja dla fanek obyczajówek z posmakiem historycznym, pełna zagadek, a i przeszłości urozmaicającej życie codzienne. Dodatkowo Kosin zapewnia swojej bohaterce, Lenie, nietypowe hobby. Trwa moda na biżuterię hand made i bohaterka też taką tworzy, ale… z części mechanizmów zegarków pozostałych po dziadku. Bohaterka łączy zegarmistrzowską precyzję z pasją jubilerską, co automatycznie czyni ją bardziej ciekawą. Lena zresztą jest mocno związana ze swoimi przodkami: mieszka we domu po dziadkach i z konieczności zaczyna w nim remont. Podczas prac w starym piecu znajduje nadpalony notes i mundur. Lena jeszcze nie wpada na trop skarbu, ale gdy coraz więcej przesłanek nakazuje jej zainteresowanie się historią podlaskiego dworku, angażuje się w nietypowe śledztwo, które zaprowadzi ją nawet do Francji.
Równolegle toczy się zwyczajne życie. Jedna ze starych sąsiadek wciąż przynosi Lenie dary lasu, by rzekomo odkupić swój dług z dawnych czasów, inna żyje na odludziu i unika kontaktu, a plotki o niej są wstrząsające. Jeszcze inna kobieta mieszka z apodyktycznym i głupim furiatem oraz jego potulną żoną i przywdziewa różne maski, by zrealizować własne cele. Jakby tego było mało, najbliżsi Leny, mąż i dorosła córka, nie chcą mieszkać w domu po przodkach i uciekają z niego przy każdej okazji. Lena ma zatem czas, by odkrywać tajemnicę rodu.
Jest w tej powieści to wszystko, co przeważnie znajdowało się w młodzieżowych przygotówkach z drugiej połowy XX wieku, a w ostatnich latach przewędrowało do literatury kobiecej. Sam motyw dziennika z dawnych czasów pobrzmiewałby już bardzo naiwnie, ale Renata Kosin nie przywołuje go, by popisać się umiejętnością stylizowania języka, raczej – by zapewnić bodźce do zainteresowania się historią. Obecność nieremontowanego domu po przodkach uzasadnia próby szukania „skarbów”: chodzi przecież nie o drogocenności, a poznawanie prawdy o bliskich. Nic dziwnego, że bohaterce pomaga przypadek – dużo zależy nie tyle od umiejętności czytania znaków, co od łutu szczęścia i trafiania na odpowiednich rozmówców. Kiedy już analizy na miejscu stają się jałowe, Lena wyrusza w podróż obfitującą w dramatyczne czasem niespodzianki, co bardzo ożywia akcję. Likwiduje też „domowość” – fabuła nie zawęża się do kilku gospodarstw, nabiera za to rozmachu.
Renata Kosin oprócz spraw przodków próbuje też wpłynąć na codzienne życie Leny. Zamiłowanie bohaterki do pamiątek po dziadkach nie musi być zrozumiałe dla jej rodziny, Lena powinna uporządkować relacje z mężem i córką – a także ze swoją matką. Ten wątek autorka wplata do powieści jakby na przekór sobie, czuje się jej niechęć do tematu – ale tak najłatwiej rozbić wygodny azyl i trochę urozmaicić portret postaci. Ostatecznie więc wątek wychodzi książce na dobre, nawet jeśli po zapowiedzi wielkich zmian autorka się na nie nie decyduje. „Sekret zegarmistrza” pod kątem familiarności musi dodawać otuchy, bo Kosin zbyt zaprzątają kwestie sprzed dekad.
Jest ta powieść bardzo przyjemnym czytadłem w łatwym do odgadnięcia stylu. Chociaż zagadki z przeszłości mogą mieć tylko jedno rozwiązanie, a sprawy kryminalne nie zepsują ogólnej atmosfery, są bardziej pozostałością po przygotowaniach niż zagrożeniem dla postaci. Samo odkrywanie ciekawych dramatów i ludzkich spraw przypomina poetykę plotki – nie budzi negatywnych emocji, za to podsyca ciekawość. Renata Kosin zdecydowanie sprawdza się jako autorka obyczajówek o posmaku historycznym, pokazuje, że warto ocalać rodowe historie i cieszy zgrabną narracją. Wykorzystuje też w „Sekrecie zegarmistrza” poczucie humoru, zwłaszcza w kreacjach starszych pań odgrywających role życia. „Sekret zegarmistrza” to lekka powieść z rodowymi tajemnicami w zawsze modnym rytmie.
Tajemnica dworku
Renata Kosin najlepiej czuje się w historiach z rodowymi tajemnicami, skarbami z przeszłości i stopniowo odkrywaną prawdą. Jej „Sekret zegarmistrza” to kolejna propozycja dla fanek obyczajówek z posmakiem historycznym, pełna zagadek, a i przeszłości urozmaicającej życie codzienne. Dodatkowo Kosin zapewnia swojej bohaterce, Lenie, nietypowe hobby. Trwa moda na biżuterię hand made i bohaterka też taką tworzy, ale… z części mechanizmów zegarków pozostałych po dziadku. Bohaterka łączy zegarmistrzowską precyzję z pasją jubilerską, co automatycznie czyni ją bardziej ciekawą. Lena zresztą jest mocno związana ze swoimi przodkami: mieszka we domu po dziadkach i z konieczności zaczyna w nim remont. Podczas prac w starym piecu znajduje nadpalony notes i mundur. Lena jeszcze nie wpada na trop skarbu, ale gdy coraz więcej przesłanek nakazuje jej zainteresowanie się historią podlaskiego dworku, angażuje się w nietypowe śledztwo, które zaprowadzi ją nawet do Francji.
Równolegle toczy się zwyczajne życie. Jedna ze starych sąsiadek wciąż przynosi Lenie dary lasu, by rzekomo odkupić swój dług z dawnych czasów, inna żyje na odludziu i unika kontaktu, a plotki o niej są wstrząsające. Jeszcze inna kobieta mieszka z apodyktycznym i głupim furiatem oraz jego potulną żoną i przywdziewa różne maski, by zrealizować własne cele. Jakby tego było mało, najbliżsi Leny, mąż i dorosła córka, nie chcą mieszkać w domu po przodkach i uciekają z niego przy każdej okazji. Lena ma zatem czas, by odkrywać tajemnicę rodu.
Jest w tej powieści to wszystko, co przeważnie znajdowało się w młodzieżowych przygotówkach z drugiej połowy XX wieku, a w ostatnich latach przewędrowało do literatury kobiecej. Sam motyw dziennika z dawnych czasów pobrzmiewałby już bardzo naiwnie, ale Renata Kosin nie przywołuje go, by popisać się umiejętnością stylizowania języka, raczej – by zapewnić bodźce do zainteresowania się historią. Obecność nieremontowanego domu po przodkach uzasadnia próby szukania „skarbów”: chodzi przecież nie o drogocenności, a poznawanie prawdy o bliskich. Nic dziwnego, że bohaterce pomaga przypadek – dużo zależy nie tyle od umiejętności czytania znaków, co od łutu szczęścia i trafiania na odpowiednich rozmówców. Kiedy już analizy na miejscu stają się jałowe, Lena wyrusza w podróż obfitującą w dramatyczne czasem niespodzianki, co bardzo ożywia akcję. Likwiduje też „domowość” – fabuła nie zawęża się do kilku gospodarstw, nabiera za to rozmachu.
Renata Kosin oprócz spraw przodków próbuje też wpłynąć na codzienne życie Leny. Zamiłowanie bohaterki do pamiątek po dziadkach nie musi być zrozumiałe dla jej rodziny, Lena powinna uporządkować relacje z mężem i córką – a także ze swoją matką. Ten wątek autorka wplata do powieści jakby na przekór sobie, czuje się jej niechęć do tematu – ale tak najłatwiej rozbić wygodny azyl i trochę urozmaicić portret postaci. Ostatecznie więc wątek wychodzi książce na dobre, nawet jeśli po zapowiedzi wielkich zmian autorka się na nie nie decyduje. „Sekret zegarmistrza” pod kątem familiarności musi dodawać otuchy, bo Kosin zbyt zaprzątają kwestie sprzed dekad.
Jest ta powieść bardzo przyjemnym czytadłem w łatwym do odgadnięcia stylu. Chociaż zagadki z przeszłości mogą mieć tylko jedno rozwiązanie, a sprawy kryminalne nie zepsują ogólnej atmosfery, są bardziej pozostałością po przygotowaniach niż zagrożeniem dla postaci. Samo odkrywanie ciekawych dramatów i ludzkich spraw przypomina poetykę plotki – nie budzi negatywnych emocji, za to podsyca ciekawość. Renata Kosin zdecydowanie sprawdza się jako autorka obyczajówek o posmaku historycznym, pokazuje, że warto ocalać rodowe historie i cieszy zgrabną narracją. Wykorzystuje też w „Sekrecie zegarmistrza” poczucie humoru, zwłaszcza w kreacjach starszych pań odgrywających role życia. „Sekret zegarmistrza” to lekka powieść z rodowymi tajemnicami w zawsze modnym rytmie.
poniedziałek, 22 lutego 2016
Petra Maria Schmitt, Christian Dreller: Skąd się wzięło pisklę w jajku? Historyjki dla ciekawskich dzieci
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Zagadki natury
Bardzo dobrze, że ta seria edukacyjnych opowiadań dla najmłodszych prężnie się rozwija, bo na niektóre pytania zadawane przez pociechy rodzice nie mają gotowych odpowiedzi. A te się przydają, nawet przy zwykłym posiłku. Bo co zrobić, jeśli maluch skojarzy fakty i pomyśli, że jedząc jajka unicestwia właśnie malutkie żółte kurczaczki? Petra Maria Schmitt i Christian Dreller, właściwie twórcy bestsellerowego cyklu, tym razem i tę wątpliwość rozwiewają. "Skąd się wzięło pisklę w jajku" to najnowszy zestaw historyjek o charakterze edukacyjnym, dostarczających też rozrywki - opowiadania nadają się jako uzupełnienie (przed)szkolnej wiedzy dla starszych dzieci i jako bajki na dobranoc dla młodszych. A to dlatego, że zaludniane są przez wesołe (i ciekawskie) grono dzieci w rozmaitych życiowych sytuacjach, z których każda może stać się punktem wyjścia do odpowiedzi na ważne pytanie.
Pisklę w jajku to jeden z tematów dotyczących praw przyrody (Petra Maria Schmitt ratuje się tu na koniec naukowym językiem, tłumacząc, jak kogut zapładnia kurę - to oznacza, że część wyjaśnień spadnie na rodziców, którzy sami zdecydują, jak o rozmnażaniu rozmawiać z kilkulatkami). Do tematów przyrodniczych należy też prawdziwa liczba nóg stonogi (czyli wija), pasy zebry, mruczenie kotów, swędzenie bąbli po ukąszeniach komara czy igły jeża. Powracają sprawy kosmosu: dzieci chcą wiedzieć, jak ludzie mieszczą się na kuli ziemskiej i dlaczego z niej nie spadają, a także - jak astronauta załatwia potrzeby fizjologiczne w stanie nieważkości. Są tu wiadomości z fizyki (skąd się bierze deszcz, światło w lodówce, ciepło czy szum w morskich muszlach), elementy kultury (jedzenie sztućcami, witanie się przez uścisk dłoni), czytanie palcami lub wypiętrzanie się gór, wszystko, co w pewnym momencie budzi ciekawość dzieci albo pozwoli im rozwijać wiedzę o świecie i zaprocentuje lepszymi ocenami w szkole.
Schemat opowiadań jest kojąco powtarzalny, a za każdym razem odświeżony przez obecność coraz to innych dziecięcych postaci. Autorzy prezentują zwykle dziecko w naturalnym otoczeniu, na spacerze, w domu, w szkole, podczas świętowania urodzin czy zabawy. Obyczajowe wprowadzenie dyskretnie zmierza do zadanego w tytule pytania: to małych bohaterów wyjściowe kwestie nurtują w danym momencie najbardziej - a biorą się najczęściej z obserwacji lub zasłyszanych wiadomości, z niezaspokojonej wyobraźni lub zabawy. Po pojawieniu się pytania czas na przywołanie autorytetu. Może to być mama, nauczycielka, starszy brat, kapitan statku czy pracownik laboratorium, każdy, kto wie i potrafi przystępnie się wiedzą z maluchem podzielić. Tu następuje naukowe wyjaśnienie - rozwiązanie problemu - przetransponowane na prosty język dziecięcego opowiadania. Końcowe wnioski wyciągane przez bohaterów to już tylko humorystyczny lub puentujący dodatek do całości.
Zdarza się, że autorzy przy okazji skupiają się też na obyczajowości postaci. Emerytowana nauczycielka jest szczęśliwa, że ktoś znów może skorzystać z jej wiedzy, telefon komórkowy zapewnia (wreszcie!) dowód na to, że światło w lodówce gaśnie po zamknięciu drzwiczek. Są i sprawy poważniejsze: Paulinę martwi Monika, nowa przyjaciółka ojca. Takie motywy wprowadzane są ostrożnie i równoważone wizją szczęśliwych, całujących się rodziców - ale pomagają również w wyjaśnianiu pociechom, że czasami dorośli się rozstają i układają sobie życie na nowo z kimś innym. Nie ma w takim rozwiązaniu fabularnym niepotrzebnych traum, jest za to odzwierciedlenie społecznych kwestii.
Schmitt i Dreller starają się udzielać rzeczowych odpowiedzi, ale też pozwalają postaciom całkiem dobrze się bawić w poszukiwaniu rozwiązań. Bohaterowie wybierają się na wycieczki, dostają ulubione desery, urządzają bitwy na śnieżki, nikt się na nich nie gniewa, nawet gdy coś im się nie powiedzie. To warunki idealne do zdobywania wiedzy, a radosna atmosfera udzieli się też czytelnikom. Z takim nastrojem informacje chłonie się bez trudu - a przy okazji można się jeszcze zaprzyjaźnić z książkowymi bohaterami. "Skąd się wzięło pisklę w jajku" to kolejna bardzo udana książka w serii Historyjki dla ciekawskich dzieci - pozostaje mieć nadzieję, e coraz więcej małych odbiorców zechce dołączyć do grona fanów tego cyklu i uczyć się ciekawości świata.
Zagadki natury
Bardzo dobrze, że ta seria edukacyjnych opowiadań dla najmłodszych prężnie się rozwija, bo na niektóre pytania zadawane przez pociechy rodzice nie mają gotowych odpowiedzi. A te się przydają, nawet przy zwykłym posiłku. Bo co zrobić, jeśli maluch skojarzy fakty i pomyśli, że jedząc jajka unicestwia właśnie malutkie żółte kurczaczki? Petra Maria Schmitt i Christian Dreller, właściwie twórcy bestsellerowego cyklu, tym razem i tę wątpliwość rozwiewają. "Skąd się wzięło pisklę w jajku" to najnowszy zestaw historyjek o charakterze edukacyjnym, dostarczających też rozrywki - opowiadania nadają się jako uzupełnienie (przed)szkolnej wiedzy dla starszych dzieci i jako bajki na dobranoc dla młodszych. A to dlatego, że zaludniane są przez wesołe (i ciekawskie) grono dzieci w rozmaitych życiowych sytuacjach, z których każda może stać się punktem wyjścia do odpowiedzi na ważne pytanie.
Pisklę w jajku to jeden z tematów dotyczących praw przyrody (Petra Maria Schmitt ratuje się tu na koniec naukowym językiem, tłumacząc, jak kogut zapładnia kurę - to oznacza, że część wyjaśnień spadnie na rodziców, którzy sami zdecydują, jak o rozmnażaniu rozmawiać z kilkulatkami). Do tematów przyrodniczych należy też prawdziwa liczba nóg stonogi (czyli wija), pasy zebry, mruczenie kotów, swędzenie bąbli po ukąszeniach komara czy igły jeża. Powracają sprawy kosmosu: dzieci chcą wiedzieć, jak ludzie mieszczą się na kuli ziemskiej i dlaczego z niej nie spadają, a także - jak astronauta załatwia potrzeby fizjologiczne w stanie nieważkości. Są tu wiadomości z fizyki (skąd się bierze deszcz, światło w lodówce, ciepło czy szum w morskich muszlach), elementy kultury (jedzenie sztućcami, witanie się przez uścisk dłoni), czytanie palcami lub wypiętrzanie się gór, wszystko, co w pewnym momencie budzi ciekawość dzieci albo pozwoli im rozwijać wiedzę o świecie i zaprocentuje lepszymi ocenami w szkole.
Schemat opowiadań jest kojąco powtarzalny, a za każdym razem odświeżony przez obecność coraz to innych dziecięcych postaci. Autorzy prezentują zwykle dziecko w naturalnym otoczeniu, na spacerze, w domu, w szkole, podczas świętowania urodzin czy zabawy. Obyczajowe wprowadzenie dyskretnie zmierza do zadanego w tytule pytania: to małych bohaterów wyjściowe kwestie nurtują w danym momencie najbardziej - a biorą się najczęściej z obserwacji lub zasłyszanych wiadomości, z niezaspokojonej wyobraźni lub zabawy. Po pojawieniu się pytania czas na przywołanie autorytetu. Może to być mama, nauczycielka, starszy brat, kapitan statku czy pracownik laboratorium, każdy, kto wie i potrafi przystępnie się wiedzą z maluchem podzielić. Tu następuje naukowe wyjaśnienie - rozwiązanie problemu - przetransponowane na prosty język dziecięcego opowiadania. Końcowe wnioski wyciągane przez bohaterów to już tylko humorystyczny lub puentujący dodatek do całości.
Zdarza się, że autorzy przy okazji skupiają się też na obyczajowości postaci. Emerytowana nauczycielka jest szczęśliwa, że ktoś znów może skorzystać z jej wiedzy, telefon komórkowy zapewnia (wreszcie!) dowód na to, że światło w lodówce gaśnie po zamknięciu drzwiczek. Są i sprawy poważniejsze: Paulinę martwi Monika, nowa przyjaciółka ojca. Takie motywy wprowadzane są ostrożnie i równoważone wizją szczęśliwych, całujących się rodziców - ale pomagają również w wyjaśnianiu pociechom, że czasami dorośli się rozstają i układają sobie życie na nowo z kimś innym. Nie ma w takim rozwiązaniu fabularnym niepotrzebnych traum, jest za to odzwierciedlenie społecznych kwestii.
Schmitt i Dreller starają się udzielać rzeczowych odpowiedzi, ale też pozwalają postaciom całkiem dobrze się bawić w poszukiwaniu rozwiązań. Bohaterowie wybierają się na wycieczki, dostają ulubione desery, urządzają bitwy na śnieżki, nikt się na nich nie gniewa, nawet gdy coś im się nie powiedzie. To warunki idealne do zdobywania wiedzy, a radosna atmosfera udzieli się też czytelnikom. Z takim nastrojem informacje chłonie się bez trudu - a przy okazji można się jeszcze zaprzyjaźnić z książkowymi bohaterami. "Skąd się wzięło pisklę w jajku" to kolejna bardzo udana książka w serii Historyjki dla ciekawskich dzieci - pozostaje mieć nadzieję, e coraz więcej małych odbiorców zechce dołączyć do grona fanów tego cyklu i uczyć się ciekawości świata.
niedziela, 21 lutego 2016
Christine Breen: Na imię jej Rose
Świat Książki, Warszawa 2016.
Poszukiwanie
Znamię na policzku tej dziewczyny przypomina maleńki tatuaż w kształcie róży, stąd zresztą imię, Rose. Na podstawie tego tylko detalu można by zbudować całą narrację. Ale to byłaby historia z Rose działającą, Rose zaktywizowaną. Tu dorosła kobieta staje się właściwie tylko pionkiem w grze. Niewiele od niej zależy, niewiele się naprawdę liczy. To przybrana matka Rose musi odbyć ważną podróż i zrozumieć pewne prawy. Nie da rady zawsze chronić dziecka, które adoptowała – powinna pozwolić mu żyć po swojemu i zrezygnować z nadopiekuńczych zapędów. Najważniejsze dzieje się poza samą Rose, pozbawioną nawet czasem dostępu do informacji.
Gdyby nie Rose, historia Iris brzmiałaby dość banalnie. Kobieta niedawno pochowała męża, a teraz podczas mammografii wykryto u niej zmiany w piersi. Iris czuje, że powinna uporządkować sprawy z przeszłości. Ignoruje wezwania na kolejne badanie, wybiera się za to w podróż, o której nie mówi bliskim. Chce znaleźć biologiczną matkę Rose, by dziewczyna nie została sama w przypadku najgorszego. Iris nie bierze pod uwagę tego, że powinna żyć własnym życiem, a Rose znajdzie schronienie. Nie myśli zbyt rozsądnie, ale z drugiej strony – bardzo potrzebuje kontaktu kobietą, której dzieckiem przyrzekła się opiekować. Dwie bohaterki przeżywają momenty przełomowe w swojej codzienności. Iris rzuca wszystko i wyjeżdża bez słowa, kończąc tym samym bezwiednie czas żałoby, Rose traci pierwsze ideały i sprawdza, kim byłaby bez muzyki, którą dotąd bardzo kochała. Ukrywają przed sobą troski i wyzwania: Iris nie ma pojęcia o egzaminie córki, Rose nie wie o badaniach matki. Chęć zapewnienia spokoju (czy ograniczenia stresu) łączy się jednak z nieszczerością.
„Na imię jej Rose” to powieść wydana w serii Leniwa Niedziela i trudno o bardziej modelowy przykład publikacji w tym cyklu. Christine Breen stawia na obyczajowość i kojący rytm lektury – wychodzi od społecznych lęków, które zawsze są przekonującym bodźcem do zmian, nie przygnębia jednak motywem ucieczki od kłopotów. Stopniowo odsłania historię obu bohaterek i pokazuje, jak bardzo przypuszczenia różnić się mogą od rzeczywistości. Sugeruje istnienie idealnych relacji między matką a córką, choć odbiorcy przekonają się przez rozwój wypadków, że takie więzi nie są możliwe. Tyle że otwartych konfliktów Breen nie lubi, woli, żeby wszystko rozgrywało się bez zbędnych konfrontacji. Iris i Rose są dla siebie ważne i bardzo się kochają, ale w końcu ich drogi muszą się rozejść – teraz już od obu postaci zależy, co zrobią ze wspólną przeszłością.
Christine Breen broni się przed oczywistościami. Podejrzenie raka piersi nie kieruje od razu powieści w stronę literatury szpitalnej (ani do społecznych akcji z przypominaniem o badaniach), podróż Iris pełna jest rozmaitych przeszkód. Jedynym nawiązaniem do sielanki staje się wiedza narratora, który w odpowiednim momencie przypomni sobie o innych ludziach, zazębiających swoje życie z losami bohaterek. Nikt nie funkcjonuje w próżni, o czym na początku Iris zapomina. Breen natomiast podsuwa materac chroniący przed upadkiem: nieważne, jaki scenariusz zostanie zrealizowany, ktoś i tak będzie dyskretnie i bezpiecznie, bo z dystansu, czuwać nad postaciami. To element przypisujący „Na imię jej Rose” do serii ciepłych obyczajówek o kojących tonach. Mimo że sporo tu śmierci, autorka pokazuje, jak ważna jest obecność drugiego człowieka, serdecznego, wyrozumiałego i pozbawionego egoizmu. W tej książce akcja nie zawsze toczy się po myśli bohaterów, za to umożliwia weryfikowanie życiowych celów i przekonań. Historia Rose staje się tylko pretekstem do ukazania piękna relacji między matką i córką – odejście od typowych w obyczajówkach wątków romansowych na rzecz spraw rodzinnych wychodzi opowieści na dobre, bo pozbawia ją rysów przeciętności. Christine Breen uruchamia często spotykane obawy, żeby uspokoić czytelników – i udaje jej się ten zamiar zrealizować. „Na imię jej Rose” to udany debiut powieściowy.
Poszukiwanie
Znamię na policzku tej dziewczyny przypomina maleńki tatuaż w kształcie róży, stąd zresztą imię, Rose. Na podstawie tego tylko detalu można by zbudować całą narrację. Ale to byłaby historia z Rose działającą, Rose zaktywizowaną. Tu dorosła kobieta staje się właściwie tylko pionkiem w grze. Niewiele od niej zależy, niewiele się naprawdę liczy. To przybrana matka Rose musi odbyć ważną podróż i zrozumieć pewne prawy. Nie da rady zawsze chronić dziecka, które adoptowała – powinna pozwolić mu żyć po swojemu i zrezygnować z nadopiekuńczych zapędów. Najważniejsze dzieje się poza samą Rose, pozbawioną nawet czasem dostępu do informacji.
Gdyby nie Rose, historia Iris brzmiałaby dość banalnie. Kobieta niedawno pochowała męża, a teraz podczas mammografii wykryto u niej zmiany w piersi. Iris czuje, że powinna uporządkować sprawy z przeszłości. Ignoruje wezwania na kolejne badanie, wybiera się za to w podróż, o której nie mówi bliskim. Chce znaleźć biologiczną matkę Rose, by dziewczyna nie została sama w przypadku najgorszego. Iris nie bierze pod uwagę tego, że powinna żyć własnym życiem, a Rose znajdzie schronienie. Nie myśli zbyt rozsądnie, ale z drugiej strony – bardzo potrzebuje kontaktu kobietą, której dzieckiem przyrzekła się opiekować. Dwie bohaterki przeżywają momenty przełomowe w swojej codzienności. Iris rzuca wszystko i wyjeżdża bez słowa, kończąc tym samym bezwiednie czas żałoby, Rose traci pierwsze ideały i sprawdza, kim byłaby bez muzyki, którą dotąd bardzo kochała. Ukrywają przed sobą troski i wyzwania: Iris nie ma pojęcia o egzaminie córki, Rose nie wie o badaniach matki. Chęć zapewnienia spokoju (czy ograniczenia stresu) łączy się jednak z nieszczerością.
„Na imię jej Rose” to powieść wydana w serii Leniwa Niedziela i trudno o bardziej modelowy przykład publikacji w tym cyklu. Christine Breen stawia na obyczajowość i kojący rytm lektury – wychodzi od społecznych lęków, które zawsze są przekonującym bodźcem do zmian, nie przygnębia jednak motywem ucieczki od kłopotów. Stopniowo odsłania historię obu bohaterek i pokazuje, jak bardzo przypuszczenia różnić się mogą od rzeczywistości. Sugeruje istnienie idealnych relacji między matką a córką, choć odbiorcy przekonają się przez rozwój wypadków, że takie więzi nie są możliwe. Tyle że otwartych konfliktów Breen nie lubi, woli, żeby wszystko rozgrywało się bez zbędnych konfrontacji. Iris i Rose są dla siebie ważne i bardzo się kochają, ale w końcu ich drogi muszą się rozejść – teraz już od obu postaci zależy, co zrobią ze wspólną przeszłością.
Christine Breen broni się przed oczywistościami. Podejrzenie raka piersi nie kieruje od razu powieści w stronę literatury szpitalnej (ani do społecznych akcji z przypominaniem o badaniach), podróż Iris pełna jest rozmaitych przeszkód. Jedynym nawiązaniem do sielanki staje się wiedza narratora, który w odpowiednim momencie przypomni sobie o innych ludziach, zazębiających swoje życie z losami bohaterek. Nikt nie funkcjonuje w próżni, o czym na początku Iris zapomina. Breen natomiast podsuwa materac chroniący przed upadkiem: nieważne, jaki scenariusz zostanie zrealizowany, ktoś i tak będzie dyskretnie i bezpiecznie, bo z dystansu, czuwać nad postaciami. To element przypisujący „Na imię jej Rose” do serii ciepłych obyczajówek o kojących tonach. Mimo że sporo tu śmierci, autorka pokazuje, jak ważna jest obecność drugiego człowieka, serdecznego, wyrozumiałego i pozbawionego egoizmu. W tej książce akcja nie zawsze toczy się po myśli bohaterów, za to umożliwia weryfikowanie życiowych celów i przekonań. Historia Rose staje się tylko pretekstem do ukazania piękna relacji między matką i córką – odejście od typowych w obyczajówkach wątków romansowych na rzecz spraw rodzinnych wychodzi opowieści na dobre, bo pozbawia ją rysów przeciętności. Christine Breen uruchamia często spotykane obawy, żeby uspokoić czytelników – i udaje jej się ten zamiar zrealizować. „Na imię jej Rose” to udany debiut powieściowy.
sobota, 20 lutego 2016
Agata Mańczyk: Facet z prostą instrukcją obsługi
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016 (wznowienie)
Zemsta
Zemsta najlepiej smakuje na zimno, co doskonale zdaje się rozumieć Zgaga. Gdy miała osiem lat i wyjątkowy talent do uprzykrzania życia kolegom, Czejen ogolił jej głowę i pomalował gencjaną. Zgaga w końcu z niknęła ze szkoły, z podwórka i z kraju. Po latach, jako wyrachowana piękność, powraca do środowiska, w którym prym wiodą trzej przyjaciele, Czejen, Sznita i Emeryt. Powraca z misją, o której kumple jeszcze nie mają pojęcia. Zaczyna się dziać coś dziwnego.
Agata Mańczyk dla młodzieży pisze jak Niziurski, zaszczepia w czytelnikach miłość do poetów piosenki, a do tego uczy inteligentnej ironii. Jej bohaterowie są nietuzinkowi nie tylko ze względu na ksywki. Autorka w „Facecie z prostą instrukcją obsługi” tworzy cały światek zdegenerowanych nastolatków, łącznie z licznymi i barwnymi wybrykami uzasadniającymi ich charaktery. Chłopakom grozi już usunięcie ze szkoły z wilczym biletem. Na razie są silni swoją przyjaźnią, ale kiedy we wszystko wmiesza się Zgaga, niczego nie można być pewnym. Piękna dziewczyna owija sobie wokół palca każdego z chłopaków z osobna, prowadzi z nimi nietypową grę o wielką stawkę. Czejenowi z pewnością należy się nauczka – pytanie tylko, czy kara nie będzie zbyt surowa. Akcja „Faceta z prostą instrukcją obsługi” toczy się w szkole, na podwórku i w domach babć (babcie Agata Mańczyk szczególnie ceni jako drugoplanowe bohaterki). Wszyscy zdają się wiedzieć coś, o czym cwaniakujący wcześniej chłopcy nie mają pojęcia. Ale nie chodzi tu o zwyczajne romanse i zdrady, Zgaga wciela w życie wyjątkowo perfidny plan i lepiej nie stawać jej na drodze.
Opowieść snuje Czejen. Bardzo przekonująco odmalowuje siebie, kolegów i żarty, na które się decydują, by uniknąć monotonii. Konsekwencją szkolnych tarapatów staje się program SUPEŁ, który ma doprowadzić do przedstawienia opartego na piosenkach Przybory (można nimi całkiem nieźle wyznawać uczucia i dialogować, chociaż nie wiadomo, czy autorka obfitością cytatów nie zniechęci młodzieży. Ale Czejenowi i spółce nie w głowach resocjalizacja. Najpierw rywalizują o dziewczynę, a potem walczą o przetrwanie, bo Zgaga nie zna litości. Typowe nastoletnie problemy z książek o dojrzewaniu idą w kąt, Agata Mańczyk dba o to, by przez cały czas coś się działo, a ilości i jakości pomysłów można jej tylko zazdrościć. Ta autorka równie przekonująco opisuje dziewczęce gierki jak i bójki chłopaków, a do tego tworzy całą misterną intrygę, której znaczenie ujawni na końcu powieści. Pozwala bohaterom na wiele i nie przejmuje się rozmachem – tu wszystko logicznie się tłumaczy.
Przy ogromie pomysłów fabularnych Mańczyk stosuje też bardzo literacki i inteligentny język. Nie zaburza on lektury, bohaterowie przerzucają się ciętymi ripostami w imponującym stylu, udowadniając, że nie są jeszcze tacy najgorsi. Agata Mańczyk stawia na słowne potyczki w przerwach akcji i zapewnia rozrywkę na wielu płaszczyznach swoim czytelnikom. Czejen i jego kumple budzą mieszane uczucia, zwłaszcza że łatwo z katów zamieniają się w ofiary, ponadto nie brakuje im uroku – ale w tej książce żadna z postaci nie jest jednowymiarowa, autorce udaje się każdego charakteryzować inaczej i przy każdym zwracać uwagę na inne ważne społeczne aspekty. Ale te wszystkie twórcze zabiegi tracą na znaczeniu przy szybkiej i pełnej niespodzianek akcji. Przyjaźń chłopaków wisi na włosku, szczenięce wybryki idą w kąt, gdy trzeba walczyć o przetrwanie. Zgaga bez żalu może zniszczyć komuś życie, jest szalenie niebezpieczna, co tylko podgrzewa atmosferę powieści. Agata Mańczyk „Facetem z prostą instrukcją obsługi” udowadnia swoje mistrzostwo w dziedzinie młodzieżowych przygodówek, zasłużenie ten tom doczekał się wznowienia. Autorka trafi do odbiorców obu płci, nikomu nie pozwoli się nudzić. Czasami aż przytłacza wyobraźnią i liczbą szczegółów składających się na kolejne wątki, ale jej powieści cieszą się w pełni zasłużonym uznaniem. Mańczyk pokazuje, że niepotrzebne są literackie mody do stworzenia ponadczasowej i wciągającej historii, pisze po swojemu, nie zwalnia w książce tempa i zapewnia silne wrażenia czytelnikom. Każda jej powieść aż kipi od pomysłów.
Zemsta
Zemsta najlepiej smakuje na zimno, co doskonale zdaje się rozumieć Zgaga. Gdy miała osiem lat i wyjątkowy talent do uprzykrzania życia kolegom, Czejen ogolił jej głowę i pomalował gencjaną. Zgaga w końcu z niknęła ze szkoły, z podwórka i z kraju. Po latach, jako wyrachowana piękność, powraca do środowiska, w którym prym wiodą trzej przyjaciele, Czejen, Sznita i Emeryt. Powraca z misją, o której kumple jeszcze nie mają pojęcia. Zaczyna się dziać coś dziwnego.
Agata Mańczyk dla młodzieży pisze jak Niziurski, zaszczepia w czytelnikach miłość do poetów piosenki, a do tego uczy inteligentnej ironii. Jej bohaterowie są nietuzinkowi nie tylko ze względu na ksywki. Autorka w „Facecie z prostą instrukcją obsługi” tworzy cały światek zdegenerowanych nastolatków, łącznie z licznymi i barwnymi wybrykami uzasadniającymi ich charaktery. Chłopakom grozi już usunięcie ze szkoły z wilczym biletem. Na razie są silni swoją przyjaźnią, ale kiedy we wszystko wmiesza się Zgaga, niczego nie można być pewnym. Piękna dziewczyna owija sobie wokół palca każdego z chłopaków z osobna, prowadzi z nimi nietypową grę o wielką stawkę. Czejenowi z pewnością należy się nauczka – pytanie tylko, czy kara nie będzie zbyt surowa. Akcja „Faceta z prostą instrukcją obsługi” toczy się w szkole, na podwórku i w domach babć (babcie Agata Mańczyk szczególnie ceni jako drugoplanowe bohaterki). Wszyscy zdają się wiedzieć coś, o czym cwaniakujący wcześniej chłopcy nie mają pojęcia. Ale nie chodzi tu o zwyczajne romanse i zdrady, Zgaga wciela w życie wyjątkowo perfidny plan i lepiej nie stawać jej na drodze.
Opowieść snuje Czejen. Bardzo przekonująco odmalowuje siebie, kolegów i żarty, na które się decydują, by uniknąć monotonii. Konsekwencją szkolnych tarapatów staje się program SUPEŁ, który ma doprowadzić do przedstawienia opartego na piosenkach Przybory (można nimi całkiem nieźle wyznawać uczucia i dialogować, chociaż nie wiadomo, czy autorka obfitością cytatów nie zniechęci młodzieży. Ale Czejenowi i spółce nie w głowach resocjalizacja. Najpierw rywalizują o dziewczynę, a potem walczą o przetrwanie, bo Zgaga nie zna litości. Typowe nastoletnie problemy z książek o dojrzewaniu idą w kąt, Agata Mańczyk dba o to, by przez cały czas coś się działo, a ilości i jakości pomysłów można jej tylko zazdrościć. Ta autorka równie przekonująco opisuje dziewczęce gierki jak i bójki chłopaków, a do tego tworzy całą misterną intrygę, której znaczenie ujawni na końcu powieści. Pozwala bohaterom na wiele i nie przejmuje się rozmachem – tu wszystko logicznie się tłumaczy.
Przy ogromie pomysłów fabularnych Mańczyk stosuje też bardzo literacki i inteligentny język. Nie zaburza on lektury, bohaterowie przerzucają się ciętymi ripostami w imponującym stylu, udowadniając, że nie są jeszcze tacy najgorsi. Agata Mańczyk stawia na słowne potyczki w przerwach akcji i zapewnia rozrywkę na wielu płaszczyznach swoim czytelnikom. Czejen i jego kumple budzą mieszane uczucia, zwłaszcza że łatwo z katów zamieniają się w ofiary, ponadto nie brakuje im uroku – ale w tej książce żadna z postaci nie jest jednowymiarowa, autorce udaje się każdego charakteryzować inaczej i przy każdym zwracać uwagę na inne ważne społeczne aspekty. Ale te wszystkie twórcze zabiegi tracą na znaczeniu przy szybkiej i pełnej niespodzianek akcji. Przyjaźń chłopaków wisi na włosku, szczenięce wybryki idą w kąt, gdy trzeba walczyć o przetrwanie. Zgaga bez żalu może zniszczyć komuś życie, jest szalenie niebezpieczna, co tylko podgrzewa atmosferę powieści. Agata Mańczyk „Facetem z prostą instrukcją obsługi” udowadnia swoje mistrzostwo w dziedzinie młodzieżowych przygodówek, zasłużenie ten tom doczekał się wznowienia. Autorka trafi do odbiorców obu płci, nikomu nie pozwoli się nudzić. Czasami aż przytłacza wyobraźnią i liczbą szczegółów składających się na kolejne wątki, ale jej powieści cieszą się w pełni zasłużonym uznaniem. Mańczyk pokazuje, że niepotrzebne są literackie mody do stworzenia ponadczasowej i wciągającej historii, pisze po swojemu, nie zwalnia w książce tempa i zapewnia silne wrażenia czytelnikom. Każda jej powieść aż kipi od pomysłów.
piątek, 19 lutego 2016
Margaret Okeey: Yolo for fun. Antyksiążka na poprawę humoru
Jaguar, Warszawa 2016.
Eksperymenty twórcze
Można się było tego spodziewać, że po „Zniszcz ten dziennik” rynek wydawniczy czeka wysyp podobnych publikacji. „Yolo for fun” to jedna z nich, „antyksiążka na poprawę humoru” – zestaw zadań dla młodych odbiorców. „Yolo for fun” traktować można nie tyle jak książkę, co jak brudnopis w połączeniu ze szkolnym pamiętnikiem – miejsce twórczej ekspresji, towarzyskich szaleństw i zadań, które nie zmieściłyby się w klasycznych publikacjach. Dawniej tylko co bardziej twórcze nastolatki mogły zakładać takie zeszyty. W „Yolo” nie potrzebują już rozbudowanej wyobraźni, wystarczy, że będą wypełniać polecenia. Ale i takie korzystanie z książki będzie pomocne w uruchamianiu kreatywności.
Przede wszystkim jest „Yolo for fun” publikacją jednorazowego użytku. Niektóre strony trzeba z niej wyciąć (z pasków papieru robi się kadr, grzywkę lub… kulkę do rzucania w potencjalną sympatię). Znajdą się tu proste poprawiacze humoru, symbole do wręczania innym i „amulety”. zaklinacze szczęścia. Część kartek zostanie zniszczona przez rozmaite substancje: na którąś trzeba wylewać różne płyny, inną potrzeć ulubionym owocem. Po co? Z ciekawości: można sprawdzić, jak długo utrzyma się zapach lub co stanie się z mieszanką kolorów. Nawet jeśli tego typu eksperymenty wydają się dziwne i niepotrzebne, zainspirują. Podobnie jak zadanie z wklejaniem na stronę znalezionych nitek. To w rzeczywistości ćwiczenie uwagi, próba podkreślenia indywidualizmu – na co przecież nastolatki są bardzo wyczulone. Skoro „Yolo for fun” to dostępna wszystkim publikacja, każdy jej odbiorca poczuje się zobligowany do tego, by nadać jej unikatowy charakter, choćby wyłącznie przez twórcze manifestacje. Tomik zachęca zresztą do rywalizacji: niektóre zadania zostały przygotowane tak, by dzielić się efektami z innymi – a to już budowanie wokół książki społeczności fanów. Ci nigdy nie będą się nudzić – niektóre zadania wymagają wręcz odrzucenia zwykłych zasad postępowania, prowokują do niewinnych wygłupów i zapewniają całkiem miłe wspomnienia. Ta książka daje prawo do bycia lekko szalonym, beztroskim i wyzwolonym z systemu zakazów i nakazów. Jako taka musi się spodobać młodym odbiorcom.
Poza nietypowymi poleceniami (wysypywanie na polaną klejem stronę kawy lub piasku, kapanie woskiem z kredek) pojawiają się tu standardowe zabawy – w dorysowywanie, uzupełnianie i tworzenie. Raz będzie to wykonywanie kolaży, raz – wklejanie wyciętych z gazet oczu. To nieprawda, że „Yolo for fun” wprowadza nowatorskie metody spędzania wolnego czasu czy oddalania stresów – tego typu zabawy istniały i dawniej, przenikały do nielubianych podręczników czy na ostatnie strony zeszytów. Teraz zyskują rację bytu: Margaret Okeey zna naturę nastolatków, wie, jakie wyzwania sprawią im przyjemność i pozwolą się oderwać od szarej codzienności. Nieprzypadkowo ta książka w podstawowej wersji jest czarno-biała – to odbiorcy mają zapełnić ją kolorami i własną osobowością, a żeby rozrywka była pełniejsza – mogą dzielić się eksperymentami z przyjaciółmi. „Yolo for fun” to ekstremalna wersja dziennika kreatywnego. Stopień absurdu niektórych zadań sprawia, że publikacja może rzeczywiście wpływać na poprawę humoru. Ważniejszy jest jednak inny aspekt działania: uruchamianie kreatywności. Na część wyzwań odbiorcy nie wpadliby samodzielnie, zwłaszcza teraz, gdy w myśleniu i tworzeniu zastępują ich komputery. „Yolo for fun” to cofnięcie się do dziecięcej radości, zbiór nikomu niepotrzebnych (według reguł dorosłego świata) eksperymentów i wrażeń. Ta publikacja nie rywalizuje z książkami, bo też nie należy jej traktować jak książki. Nie stanowi zagrożenia dla czytelnictwa. To rozrywka w czystej formie, zabawa dla zabawy i przypomnienie beztroskiego smaku samodzielnej twórczości. Komu te zadania się nie spodobają – nie musi korzystać, nastolatki jednak Margaret Okeey do siebie przekona, nawet te, które nie szukają sposobu na pokonanie nudy.
Eksperymenty twórcze
Można się było tego spodziewać, że po „Zniszcz ten dziennik” rynek wydawniczy czeka wysyp podobnych publikacji. „Yolo for fun” to jedna z nich, „antyksiążka na poprawę humoru” – zestaw zadań dla młodych odbiorców. „Yolo for fun” traktować można nie tyle jak książkę, co jak brudnopis w połączeniu ze szkolnym pamiętnikiem – miejsce twórczej ekspresji, towarzyskich szaleństw i zadań, które nie zmieściłyby się w klasycznych publikacjach. Dawniej tylko co bardziej twórcze nastolatki mogły zakładać takie zeszyty. W „Yolo” nie potrzebują już rozbudowanej wyobraźni, wystarczy, że będą wypełniać polecenia. Ale i takie korzystanie z książki będzie pomocne w uruchamianiu kreatywności.
Przede wszystkim jest „Yolo for fun” publikacją jednorazowego użytku. Niektóre strony trzeba z niej wyciąć (z pasków papieru robi się kadr, grzywkę lub… kulkę do rzucania w potencjalną sympatię). Znajdą się tu proste poprawiacze humoru, symbole do wręczania innym i „amulety”. zaklinacze szczęścia. Część kartek zostanie zniszczona przez rozmaite substancje: na którąś trzeba wylewać różne płyny, inną potrzeć ulubionym owocem. Po co? Z ciekawości: można sprawdzić, jak długo utrzyma się zapach lub co stanie się z mieszanką kolorów. Nawet jeśli tego typu eksperymenty wydają się dziwne i niepotrzebne, zainspirują. Podobnie jak zadanie z wklejaniem na stronę znalezionych nitek. To w rzeczywistości ćwiczenie uwagi, próba podkreślenia indywidualizmu – na co przecież nastolatki są bardzo wyczulone. Skoro „Yolo for fun” to dostępna wszystkim publikacja, każdy jej odbiorca poczuje się zobligowany do tego, by nadać jej unikatowy charakter, choćby wyłącznie przez twórcze manifestacje. Tomik zachęca zresztą do rywalizacji: niektóre zadania zostały przygotowane tak, by dzielić się efektami z innymi – a to już budowanie wokół książki społeczności fanów. Ci nigdy nie będą się nudzić – niektóre zadania wymagają wręcz odrzucenia zwykłych zasad postępowania, prowokują do niewinnych wygłupów i zapewniają całkiem miłe wspomnienia. Ta książka daje prawo do bycia lekko szalonym, beztroskim i wyzwolonym z systemu zakazów i nakazów. Jako taka musi się spodobać młodym odbiorcom.
Poza nietypowymi poleceniami (wysypywanie na polaną klejem stronę kawy lub piasku, kapanie woskiem z kredek) pojawiają się tu standardowe zabawy – w dorysowywanie, uzupełnianie i tworzenie. Raz będzie to wykonywanie kolaży, raz – wklejanie wyciętych z gazet oczu. To nieprawda, że „Yolo for fun” wprowadza nowatorskie metody spędzania wolnego czasu czy oddalania stresów – tego typu zabawy istniały i dawniej, przenikały do nielubianych podręczników czy na ostatnie strony zeszytów. Teraz zyskują rację bytu: Margaret Okeey zna naturę nastolatków, wie, jakie wyzwania sprawią im przyjemność i pozwolą się oderwać od szarej codzienności. Nieprzypadkowo ta książka w podstawowej wersji jest czarno-biała – to odbiorcy mają zapełnić ją kolorami i własną osobowością, a żeby rozrywka była pełniejsza – mogą dzielić się eksperymentami z przyjaciółmi. „Yolo for fun” to ekstremalna wersja dziennika kreatywnego. Stopień absurdu niektórych zadań sprawia, że publikacja może rzeczywiście wpływać na poprawę humoru. Ważniejszy jest jednak inny aspekt działania: uruchamianie kreatywności. Na część wyzwań odbiorcy nie wpadliby samodzielnie, zwłaszcza teraz, gdy w myśleniu i tworzeniu zastępują ich komputery. „Yolo for fun” to cofnięcie się do dziecięcej radości, zbiór nikomu niepotrzebnych (według reguł dorosłego świata) eksperymentów i wrażeń. Ta publikacja nie rywalizuje z książkami, bo też nie należy jej traktować jak książki. Nie stanowi zagrożenia dla czytelnictwa. To rozrywka w czystej formie, zabawa dla zabawy i przypomnienie beztroskiego smaku samodzielnej twórczości. Komu te zadania się nie spodobają – nie musi korzystać, nastolatki jednak Margaret Okeey do siebie przekona, nawet te, które nie szukają sposobu na pokonanie nudy.
czwartek, 18 lutego 2016
Manula Kalicka: Dziewczyna z kabaretu
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Ratunek
Manula Kalicka przypomina się czytelnikom za sprawą wznowienia powieści „Rembrandt, wojna i dziewczyna z kabaretu”, teraz pod łatwiejszym do zapamiętania tytułem „Dziewczyna z kabaretu”. Trafi tą publikacją do zwolenników powieści historyczno-obyczajowych, a amatorom wspomnień wojennych zapewni detektywistyczną zabawę w tropienie śladów lekturowych – tym trudniejszą, że bibliografii autorka celowo nie przytacza. Ale nieraz będą tu odżywać literackie tropy – bo Kalicka posiłkuje się zapiskami przedstawicieli lekkiej muzy. Przywołuje konkretne postacie (Stefcia Górska), konkretne sceny (kalosze Stefanii Grodzieńskiej) i znane z historii motywy. Nakazuje swoim postaciom podjęcie przedziwnej walki o przetrwanie w najbardziej niegościnnej rzeczywistości, a wszystko przez pryzmat młodej tancerki, Irki. Przedwojenna artystka kabaretowa nagle musi nauczyć się odpowiedzialności – i to nie tylko za siebie. Próbuje wydostać się z Warszawy, ale podczas ucieczki omal nie traci życia. Zyskuje za to dwa skarby zmieniające się momentami w przekleństwa: małego żydowskiego osieroconego chłopca Gedalię oraz… tubę z obrazem Rembrandta. Pierwszy skarb trudniej ukryć przed wzrokiem ciekawskich, na drugi za to chrapkę mają Niemcy.
„Dziewczyna z kabaretu” to zestaw drobnych historii wojennych i wyrazistych portretów. Jest tu stary Żyd, antykwariusz i bibliofil, właściciel imponującej kolekcji białych kruków, jest odważna hrabina, zaradna gosposia czy mały ulicznik imponujący sprytem. Kalicka w orbitę Irki wprowadza wiele postaci, nie wszystkie doczekają końca wojny, ale wszystkie bez wyjątku okazują się warte uwagi. Każdy z bohaterów z osobna może przypomnieć, jak zachować człowieczeństwo w trudnych czasach. Ale Manula Kalicka daleka jest od moralizowania, chce stworzyć ciekawą powieść z lekko kryminalnym posmakiem. Jej Irka jawi się jako zwyczajna dziewczyna, silna z konieczności i z konieczności zaradna, ale przecież nie wszechmocna. Bohaterka budzi sympatię, a chwilami nawet wesołość. W odróżnieniu od otoczenia, które wcale wesołe nie jest. Co jakiś czas powracają obrazy niczym z najgorszych koszmarów, Kalicka nie odwraca oczu od bezsensownych śmierci i przeżyć, które pozbawiają uczestników zdrowych zmysłów. Pozwala Irce toczyć grę z Niemcami, ale zapewnia jej niezbędną do tego ochronę. Równocześnie przypomina, że nie wszyscy mieli to szczęście. Sam wątek tuby z Rembrandtem nadawałby się do komedii kryminalnej, zupełnie współczesnej. Skoro jednak trwa wojna, bardziej zwraca się uwagę na zagrożenia i charaktery niż na losy przypadkowo zdobytego obrazu. „Dziewczyna z kabaretu” to próba ocalenia drobnych wspomnień: umieszczenie prawdziwych przeżyć w fabularnym kontekście zupełnie ich nie osłabia, wzmacnia za to wymowę doświadczeń Irki. Mimo okrucieństwa panującego wokół bohaterka zachowuje pogodę ducha, bo optymizmem i serdecznością obdarza ją autorka. To ważne: Manula Kalicka wchodzi na tereny zwykle przez autorów pogodnych obyczajówek historycznych zakazane – a skoro już czas akcji powiązuje z początkiem drugiej wojny światowej, nie może ignorować wojennej codzienności zachowanej we wspomnieniach nie tylko warszawiaków. Wybiera raczej trudną drogę rozpogodzenia czytelników i udowadnia, że nie pomyliła się w decyzji. „Dziewczyna z kabaretu” nie jest książką naiwną (mimo naiwności bohaterki), nie jest też kompilacją fragmentów autobiografii. To powieść starannie przygotowana, napisana z wyczuciem i świadomością oczekiwań odbiorców. Angażuje czytelników nie tylko w przygody Ireny, ale i w doświadczenia nawet dalszoplanowych postaci, wyzwala cały wachlarz silnych emocji. Wojnę rzadko wykorzystuje się jako temat pogodnej beletrystyki, ale tutaj autorce udała się taka sztuka. „Dziewczyna z kabaretu” jest zestawem niebagatelnych przeżyć, obrazem niezłomności i szczęśliwego przypadku. Manula Kalicka, która jako autorka poczytnych powieści na długo zniknęła z rynku, zasługuje na takie przypomnienie. Do jej książki przekonają się nie tylko miłośnicy opisów wojennej codzienności, ale i ci, którzy szukają oryginalnych fabuł.
Ratunek
Manula Kalicka przypomina się czytelnikom za sprawą wznowienia powieści „Rembrandt, wojna i dziewczyna z kabaretu”, teraz pod łatwiejszym do zapamiętania tytułem „Dziewczyna z kabaretu”. Trafi tą publikacją do zwolenników powieści historyczno-obyczajowych, a amatorom wspomnień wojennych zapewni detektywistyczną zabawę w tropienie śladów lekturowych – tym trudniejszą, że bibliografii autorka celowo nie przytacza. Ale nieraz będą tu odżywać literackie tropy – bo Kalicka posiłkuje się zapiskami przedstawicieli lekkiej muzy. Przywołuje konkretne postacie (Stefcia Górska), konkretne sceny (kalosze Stefanii Grodzieńskiej) i znane z historii motywy. Nakazuje swoim postaciom podjęcie przedziwnej walki o przetrwanie w najbardziej niegościnnej rzeczywistości, a wszystko przez pryzmat młodej tancerki, Irki. Przedwojenna artystka kabaretowa nagle musi nauczyć się odpowiedzialności – i to nie tylko za siebie. Próbuje wydostać się z Warszawy, ale podczas ucieczki omal nie traci życia. Zyskuje za to dwa skarby zmieniające się momentami w przekleństwa: małego żydowskiego osieroconego chłopca Gedalię oraz… tubę z obrazem Rembrandta. Pierwszy skarb trudniej ukryć przed wzrokiem ciekawskich, na drugi za to chrapkę mają Niemcy.
„Dziewczyna z kabaretu” to zestaw drobnych historii wojennych i wyrazistych portretów. Jest tu stary Żyd, antykwariusz i bibliofil, właściciel imponującej kolekcji białych kruków, jest odważna hrabina, zaradna gosposia czy mały ulicznik imponujący sprytem. Kalicka w orbitę Irki wprowadza wiele postaci, nie wszystkie doczekają końca wojny, ale wszystkie bez wyjątku okazują się warte uwagi. Każdy z bohaterów z osobna może przypomnieć, jak zachować człowieczeństwo w trudnych czasach. Ale Manula Kalicka daleka jest od moralizowania, chce stworzyć ciekawą powieść z lekko kryminalnym posmakiem. Jej Irka jawi się jako zwyczajna dziewczyna, silna z konieczności i z konieczności zaradna, ale przecież nie wszechmocna. Bohaterka budzi sympatię, a chwilami nawet wesołość. W odróżnieniu od otoczenia, które wcale wesołe nie jest. Co jakiś czas powracają obrazy niczym z najgorszych koszmarów, Kalicka nie odwraca oczu od bezsensownych śmierci i przeżyć, które pozbawiają uczestników zdrowych zmysłów. Pozwala Irce toczyć grę z Niemcami, ale zapewnia jej niezbędną do tego ochronę. Równocześnie przypomina, że nie wszyscy mieli to szczęście. Sam wątek tuby z Rembrandtem nadawałby się do komedii kryminalnej, zupełnie współczesnej. Skoro jednak trwa wojna, bardziej zwraca się uwagę na zagrożenia i charaktery niż na losy przypadkowo zdobytego obrazu. „Dziewczyna z kabaretu” to próba ocalenia drobnych wspomnień: umieszczenie prawdziwych przeżyć w fabularnym kontekście zupełnie ich nie osłabia, wzmacnia za to wymowę doświadczeń Irki. Mimo okrucieństwa panującego wokół bohaterka zachowuje pogodę ducha, bo optymizmem i serdecznością obdarza ją autorka. To ważne: Manula Kalicka wchodzi na tereny zwykle przez autorów pogodnych obyczajówek historycznych zakazane – a skoro już czas akcji powiązuje z początkiem drugiej wojny światowej, nie może ignorować wojennej codzienności zachowanej we wspomnieniach nie tylko warszawiaków. Wybiera raczej trudną drogę rozpogodzenia czytelników i udowadnia, że nie pomyliła się w decyzji. „Dziewczyna z kabaretu” nie jest książką naiwną (mimo naiwności bohaterki), nie jest też kompilacją fragmentów autobiografii. To powieść starannie przygotowana, napisana z wyczuciem i świadomością oczekiwań odbiorców. Angażuje czytelników nie tylko w przygody Ireny, ale i w doświadczenia nawet dalszoplanowych postaci, wyzwala cały wachlarz silnych emocji. Wojnę rzadko wykorzystuje się jako temat pogodnej beletrystyki, ale tutaj autorce udała się taka sztuka. „Dziewczyna z kabaretu” jest zestawem niebagatelnych przeżyć, obrazem niezłomności i szczęśliwego przypadku. Manula Kalicka, która jako autorka poczytnych powieści na długo zniknęła z rynku, zasługuje na takie przypomnienie. Do jej książki przekonają się nie tylko miłośnicy opisów wojennej codzienności, ale i ci, którzy szukają oryginalnych fabuł.
środa, 17 lutego 2016
Michael Gerard Bauer: Alek Topa. Superchłopak!
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Superlekcja
W drugim tomie przygód Alka Topy tajny agent Derek Demolka Demon walczy ze stukniętą mumią i Nikczemnym doktorem Nikczemikowskim z Nikczemnikowa Dolnego, a sam Alek – ze swoimi prywatnymi fobiami. Po raz pierwszy chłopaka, który czas na lekcjach zabija rysowaniem komiksów, może ucieszyć temat szkolnego projektu. Klasa Alka ma się bowiem zająć superbohaterami (co martwi jedynie klasową prymuskę, która przez ciągłe odrabianie lekcji nie ma czasu na zajmowanie się zdobyczami popkultury). W tym temacie Alek Topa powinien stać się mistrzem. Tyle tylko, że pewne okoliczności sprawiają, że chłopak po raz kolejny okazuje się pośmiewiskiem rówieśników. Niechcący na lekcję o superbohaterach przynosi i przedstawia klasie ulubioną maskotkę młodszej siostry, boi się pasikoników, a do tego przechodzi przez tunel strachu spreparowany przez starszych uczniów. Ujawnia swoje lęki, więc może łatwo zamienić się w obiekt drwin szkolnych prześladowców – a wszystko dlatego, że pragnie wzmocnić swoją pozycję superbohatera i pomagać potrzebującym rówieśnikom. Michael Gerard Bauer nie ma wątpliwości, w jakim kierunku prowadzić Alka: to bohater stworzony do wpadania w tarapaty i to bez przerwy. Mali odbiorcy będą się śmiać z przygód Alka Topy, ale otrzymają też kilka cennych lekcji. Bo chociaż ta komiksowa powieść skonstruowana jest stosunkowo prosto, zmieściło się w niej kilka morałów.
Morałów nie mają przygody agenta Demolki. Tu Alek-autor stawia na absurdalną misję pełną adrenaliny, za to trochę pozbawioną sensu. To ukłon w stronę komiksowych lektur dla najmłodszych, fenomenu niezrozumiałego przez dorosłych. Tu króluje bardzo prosty humor i nastawienie na akcję bez jakichkolwiek refleksji, każdy wprowadzany wątek tylko podsyca nieprawdziwość opowieści i nawiązania do dziecięcej wyobraźni – oraz do telewizyjnych kreskówek pozbawionych ambicji. Odskocznią od przygód agenta Demolki są doświadczenia Alka Topy. Równie silnie przerysowane i nieprawdziwe, wzbogacone są jednak o rozmaite nauczki. W obu płaszczyznach książki widoczna jest przesada, teatralizacja i zamaszystość gestów oraz upodobanie do widowiskowych klęsk. Agent Derek Demolka wychodzi cało z opresji jako superbohater i efekt kreacji. Alek Topa w oczach kolegów pogrąża się coraz bardziej, serię kataklizmów przerywa autor dopiero wtedy, gdy bohater nie może się już niżej stoczyć. Wiadomo, że ratunek nadejdzie, nie wiadomo – w jakiej formie. Alek na szczęście ma zdrowy dystans do porażek i nie załamuje się nawet wtedy, gdy śmieją się z niego najbliżsi.
Skłonność do przesady ujawnia się także w czarno-białych ilustracjach. Joe Bauer stosuje system „młodzieżowych” rysunków (tak rysowałyby nastolatki, gdyby tylko wiedziały, jak uzewnętrzniać emocje postaci), uwielbia karykatury i operowanie zdobyczami popkulturowymi. Raz sięga po motywy z mangi, raz – po elementy dziecięcych kolorowanek. Rysunki są bardzo proste i komiksowe, Joe Bauer zapełnia nimi marginesy, zamierza wciąć się w narrację i istnieć równolegle z nią, czasami coś do niej dopowiada. Postacie są tu bardzo charakterystyczne i najczęściej uchwycone w zabawnym momencie, chociaż im samym do śmiechu być nie musi. Joe Bauer podchwytuje styl opowieści i przerabia go na język prostych rysunków satyrycznych z silnie zaznaczaną ekspresją.
„Alek Topa. Superchłopak!” to drugi tomik w cyklu, który powstał w odpowiedzi na rynkową modę. Powieści obrazkowe cieszą się aktualnie wielkim powodzeniem u małych odbiorców i autorzy kolejnych serii bezbłędnie to wyczuwają. Alek Topa również w charakterze nie różni się od swoich starszych braci, Cwaniaczka czy Luzaka. To bohater, którego wszędzie pełno i który nie pozwoli sobie na bezczynność. W głębi duszy jest dobry (i czytelnicy to zauważą, w odróżnieniu od części kolegów Alka), tylko ma pecha, co z kolei pozytywnie wpływa na fabułę. A że „Superchłopak” to pozycja wysnuta ze szkolnego zadania, odbiorcy – jak i bohater – czegoś się tu dowiedzą.
Superlekcja
W drugim tomie przygód Alka Topy tajny agent Derek Demolka Demon walczy ze stukniętą mumią i Nikczemnym doktorem Nikczemikowskim z Nikczemnikowa Dolnego, a sam Alek – ze swoimi prywatnymi fobiami. Po raz pierwszy chłopaka, który czas na lekcjach zabija rysowaniem komiksów, może ucieszyć temat szkolnego projektu. Klasa Alka ma się bowiem zająć superbohaterami (co martwi jedynie klasową prymuskę, która przez ciągłe odrabianie lekcji nie ma czasu na zajmowanie się zdobyczami popkultury). W tym temacie Alek Topa powinien stać się mistrzem. Tyle tylko, że pewne okoliczności sprawiają, że chłopak po raz kolejny okazuje się pośmiewiskiem rówieśników. Niechcący na lekcję o superbohaterach przynosi i przedstawia klasie ulubioną maskotkę młodszej siostry, boi się pasikoników, a do tego przechodzi przez tunel strachu spreparowany przez starszych uczniów. Ujawnia swoje lęki, więc może łatwo zamienić się w obiekt drwin szkolnych prześladowców – a wszystko dlatego, że pragnie wzmocnić swoją pozycję superbohatera i pomagać potrzebującym rówieśnikom. Michael Gerard Bauer nie ma wątpliwości, w jakim kierunku prowadzić Alka: to bohater stworzony do wpadania w tarapaty i to bez przerwy. Mali odbiorcy będą się śmiać z przygód Alka Topy, ale otrzymają też kilka cennych lekcji. Bo chociaż ta komiksowa powieść skonstruowana jest stosunkowo prosto, zmieściło się w niej kilka morałów.
Morałów nie mają przygody agenta Demolki. Tu Alek-autor stawia na absurdalną misję pełną adrenaliny, za to trochę pozbawioną sensu. To ukłon w stronę komiksowych lektur dla najmłodszych, fenomenu niezrozumiałego przez dorosłych. Tu króluje bardzo prosty humor i nastawienie na akcję bez jakichkolwiek refleksji, każdy wprowadzany wątek tylko podsyca nieprawdziwość opowieści i nawiązania do dziecięcej wyobraźni – oraz do telewizyjnych kreskówek pozbawionych ambicji. Odskocznią od przygód agenta Demolki są doświadczenia Alka Topy. Równie silnie przerysowane i nieprawdziwe, wzbogacone są jednak o rozmaite nauczki. W obu płaszczyznach książki widoczna jest przesada, teatralizacja i zamaszystość gestów oraz upodobanie do widowiskowych klęsk. Agent Derek Demolka wychodzi cało z opresji jako superbohater i efekt kreacji. Alek Topa w oczach kolegów pogrąża się coraz bardziej, serię kataklizmów przerywa autor dopiero wtedy, gdy bohater nie może się już niżej stoczyć. Wiadomo, że ratunek nadejdzie, nie wiadomo – w jakiej formie. Alek na szczęście ma zdrowy dystans do porażek i nie załamuje się nawet wtedy, gdy śmieją się z niego najbliżsi.
Skłonność do przesady ujawnia się także w czarno-białych ilustracjach. Joe Bauer stosuje system „młodzieżowych” rysunków (tak rysowałyby nastolatki, gdyby tylko wiedziały, jak uzewnętrzniać emocje postaci), uwielbia karykatury i operowanie zdobyczami popkulturowymi. Raz sięga po motywy z mangi, raz – po elementy dziecięcych kolorowanek. Rysunki są bardzo proste i komiksowe, Joe Bauer zapełnia nimi marginesy, zamierza wciąć się w narrację i istnieć równolegle z nią, czasami coś do niej dopowiada. Postacie są tu bardzo charakterystyczne i najczęściej uchwycone w zabawnym momencie, chociaż im samym do śmiechu być nie musi. Joe Bauer podchwytuje styl opowieści i przerabia go na język prostych rysunków satyrycznych z silnie zaznaczaną ekspresją.
„Alek Topa. Superchłopak!” to drugi tomik w cyklu, który powstał w odpowiedzi na rynkową modę. Powieści obrazkowe cieszą się aktualnie wielkim powodzeniem u małych odbiorców i autorzy kolejnych serii bezbłędnie to wyczuwają. Alek Topa również w charakterze nie różni się od swoich starszych braci, Cwaniaczka czy Luzaka. To bohater, którego wszędzie pełno i który nie pozwoli sobie na bezczynność. W głębi duszy jest dobry (i czytelnicy to zauważą, w odróżnieniu od części kolegów Alka), tylko ma pecha, co z kolei pozytywnie wpływa na fabułę. A że „Superchłopak” to pozycja wysnuta ze szkolnego zadania, odbiorcy – jak i bohater – czegoś się tu dowiedzą.
wtorek, 16 lutego 2016
Olivia Fox Cabane: Mit charyzmy
Rebis, Poznań 2016.
Autoprezentacja
Gdyby nauczenie się charyzmy było proste i dostępne każdemu, świat byłby pełen przywódców, kierowników i dyrektorów. Olivia Fox Cabane przekonuje, że można zmienić stopień pewności siebie oraz sposób postrzegania otoczenia, a nawet własny obraz w oczach innych. Doświadczenia na stanowisku coacha wykorzystuje w tomie „Mit charyzmy”, pozycji obowiązkowej dla wszystkich pracowników marzących o korporacyjnych karierach. Po tej lekturze zwykły człowiek nie zamieni się nagle w Marilyn Monroe – ale zyska świadomość kilku sprawdzonych i przydatnych technik autoprezentacji do wykorzystania nie tylko przy okazji publicznych stresujących wystąpień. „Mit charyzmy” należy do poradników z dziedziny samorozwoju i jako taki przyda się wszystkim tym, którzy chcieliby lepiej wypadać w ważnych rozmowach biznesowych, a nawet w gronie znajomych.
Cabane przekonuje, że nie trzeba zmieniać charakteru, żeby osiągnąć cel. Podaje zestawy przydatnych ćwiczeń, techniki wizualizacji czy proste zasady zachowania się w kontaktach z innymi i określa je pracą nad charyzmą. Odrzuca wiarę w charyzmę jako cechę wrodzoną, ocenia ją jako zbiór postaw i reakcji możliwych do wyuczenia, co daje nadzieję wielu szarakom (nawet na kierowniczych stanowiskach). Wydaje się jednak, że to, co autorka traktuje jako wynik oddziaływania charyzmy, jest po prostu efektem zwiększenia świadomości niewerbalnych komunikatów. Innymi słowy, w „Micie charyzmy” Cabane uczy, jak przyzwyczaić ciało do słania określonych sygnałów, pożądanych w danej sytuacji. Początkowo może się wydawać, że chodzi o drobnostki: tembr głosu, uścisk dłoni, spojrzenie czy strój – najtrudniejsze dla autorki będzie nakłonienie odbiorców do wcielania w życie starannie przygotowanych wskazówek. Autorka nie odkrywa Ameryki, większość z jej uwag interesujący się mową ciała mogli już wyczytać w rozmaitych poradnikach. Tu jednak magnetyzująco działa obietnica nauczenia się charyzmy – niedostępnego według wielu składnika przywódczej osobowości. Cabane przypomina zatem o koncentracji, wizualizacjach, eliminowaniu zbędnych gestów i reakcji w rozmowach. Starannie dobiera huraoptymistyczne przykłady skuteczności wybranych metod – charyzmy według niej można się nauczyć, chociaż wiąże się to z wysiłkiem i pracą nad sobą. Czasem ceną jest znalezienie kilku minut w samotności, innym razem – praca z życzliwymi (ale i szczerymi) obserwatorami. „Mit charyzmy” pokazuje jednak, co należy zmieniać, a to dla wielu liderów priorytet.
Autorka buduje książkę w przejrzysty sposób. Często wychodzi w rozdziale od konkretnego, przemawiającego do wyobraźni przykładu, by zaraz zająć się omówieniem znaczenia składnika charyzmy. W oddzielone graficznie ramki wstawia obowiązkowe dla odbiorców ćwiczenia, a każdą część kończy wypunktowanym podsumowaniem – zachowuje się więc tak, jakby przygotowywała prezentację zgodną z własnymi podpowiedziami. Nie pozwala sobie na odstępstwa od przyjętego schematu, choć niekiedy wtrąca coś ze swojej pracy coacha (to element niezbędny przy ocieplaniu wizerunku, również składnik odpowiednio przemyślanej strategii). Książkę zamyka zestawem ćwiczeń i pomocnych wskazówek, ale i… streszczeniami poszczególnych rozdziałów. Nie ma tu zatem mowy o humorystycznym podejściu i snuciu refleksji uzależnionych od nastroju: wszystko staje się do bólu uporządkowane i pozbawione zbędnych ozdobników, przygotowane tak, by mogło przynieść szybki efekt. „Mit charyzmy” to książka dla liderów, kierowników i dyrektorów – a ci nie znoszą marnowania czasu i docenią rzeczowe podejście. Ale po porady Cabane sięgnąć mogą i zwyczajni czytelnicy stający przed życiowymi wyzwaniami, rozmową o pracę czy niespodziewanym publicznym wystąpieniem. Autorka uczy, jak wypracować pozory pewności siebie – jak sprawić, by inni postrzegali nas jako osoby śmiałe, zdecydowane i nietracące zimnej krwi w żadnych okolicznościach. Znajdzie zatem „Mit charyzmy” swoją szeroką publiczność. Na odbiorców wpłynie pod warunkiem, że ci bardzo będą chcieli zmian i poważnie podejdą do proponowanych ćwiczeń.
Autoprezentacja
Gdyby nauczenie się charyzmy było proste i dostępne każdemu, świat byłby pełen przywódców, kierowników i dyrektorów. Olivia Fox Cabane przekonuje, że można zmienić stopień pewności siebie oraz sposób postrzegania otoczenia, a nawet własny obraz w oczach innych. Doświadczenia na stanowisku coacha wykorzystuje w tomie „Mit charyzmy”, pozycji obowiązkowej dla wszystkich pracowników marzących o korporacyjnych karierach. Po tej lekturze zwykły człowiek nie zamieni się nagle w Marilyn Monroe – ale zyska świadomość kilku sprawdzonych i przydatnych technik autoprezentacji do wykorzystania nie tylko przy okazji publicznych stresujących wystąpień. „Mit charyzmy” należy do poradników z dziedziny samorozwoju i jako taki przyda się wszystkim tym, którzy chcieliby lepiej wypadać w ważnych rozmowach biznesowych, a nawet w gronie znajomych.
Cabane przekonuje, że nie trzeba zmieniać charakteru, żeby osiągnąć cel. Podaje zestawy przydatnych ćwiczeń, techniki wizualizacji czy proste zasady zachowania się w kontaktach z innymi i określa je pracą nad charyzmą. Odrzuca wiarę w charyzmę jako cechę wrodzoną, ocenia ją jako zbiór postaw i reakcji możliwych do wyuczenia, co daje nadzieję wielu szarakom (nawet na kierowniczych stanowiskach). Wydaje się jednak, że to, co autorka traktuje jako wynik oddziaływania charyzmy, jest po prostu efektem zwiększenia świadomości niewerbalnych komunikatów. Innymi słowy, w „Micie charyzmy” Cabane uczy, jak przyzwyczaić ciało do słania określonych sygnałów, pożądanych w danej sytuacji. Początkowo może się wydawać, że chodzi o drobnostki: tembr głosu, uścisk dłoni, spojrzenie czy strój – najtrudniejsze dla autorki będzie nakłonienie odbiorców do wcielania w życie starannie przygotowanych wskazówek. Autorka nie odkrywa Ameryki, większość z jej uwag interesujący się mową ciała mogli już wyczytać w rozmaitych poradnikach. Tu jednak magnetyzująco działa obietnica nauczenia się charyzmy – niedostępnego według wielu składnika przywódczej osobowości. Cabane przypomina zatem o koncentracji, wizualizacjach, eliminowaniu zbędnych gestów i reakcji w rozmowach. Starannie dobiera huraoptymistyczne przykłady skuteczności wybranych metod – charyzmy według niej można się nauczyć, chociaż wiąże się to z wysiłkiem i pracą nad sobą. Czasem ceną jest znalezienie kilku minut w samotności, innym razem – praca z życzliwymi (ale i szczerymi) obserwatorami. „Mit charyzmy” pokazuje jednak, co należy zmieniać, a to dla wielu liderów priorytet.
Autorka buduje książkę w przejrzysty sposób. Często wychodzi w rozdziale od konkretnego, przemawiającego do wyobraźni przykładu, by zaraz zająć się omówieniem znaczenia składnika charyzmy. W oddzielone graficznie ramki wstawia obowiązkowe dla odbiorców ćwiczenia, a każdą część kończy wypunktowanym podsumowaniem – zachowuje się więc tak, jakby przygotowywała prezentację zgodną z własnymi podpowiedziami. Nie pozwala sobie na odstępstwa od przyjętego schematu, choć niekiedy wtrąca coś ze swojej pracy coacha (to element niezbędny przy ocieplaniu wizerunku, również składnik odpowiednio przemyślanej strategii). Książkę zamyka zestawem ćwiczeń i pomocnych wskazówek, ale i… streszczeniami poszczególnych rozdziałów. Nie ma tu zatem mowy o humorystycznym podejściu i snuciu refleksji uzależnionych od nastroju: wszystko staje się do bólu uporządkowane i pozbawione zbędnych ozdobników, przygotowane tak, by mogło przynieść szybki efekt. „Mit charyzmy” to książka dla liderów, kierowników i dyrektorów – a ci nie znoszą marnowania czasu i docenią rzeczowe podejście. Ale po porady Cabane sięgnąć mogą i zwyczajni czytelnicy stający przed życiowymi wyzwaniami, rozmową o pracę czy niespodziewanym publicznym wystąpieniem. Autorka uczy, jak wypracować pozory pewności siebie – jak sprawić, by inni postrzegali nas jako osoby śmiałe, zdecydowane i nietracące zimnej krwi w żadnych okolicznościach. Znajdzie zatem „Mit charyzmy” swoją szeroką publiczność. Na odbiorców wpłynie pod warunkiem, że ci bardzo będą chcieli zmian i poważnie podejdą do proponowanych ćwiczeń.
poniedziałek, 15 lutego 2016
Jolanta Guse: Opowiem o niej
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Przegląd wydarzeń
W powieściach rozrywkowych (tak samo przecież, jak i w literaturze pięknej!) powinno znaleźć się miejsce na wielkie namiętności i wielką historię wkraczającą w życie postaci. Ale to nie wystarczy, czego dowodem jest tom „Opowiem o niej” Jolanty Guse. Stylizowany na obyczajówkę przegląd życiowych doświadczeń Glorii oraz jej bliskich to połączenie patosu i wydarzeń, które każdy bez względu na wiek powinien mieć w pamięci. Problem w tym, e relacja nie skleja się w spójną całość, a okazuje się niezbyt atrakcyjnym wykładem o moralności czy powinnościach obywatelskich (na zmianę). Nie wiadomo, czy Guse chce uczyć, dawać lekcję patriotyzmu, zapewniać rozrywkę, czy po prostu próbuje znaleźć receptę na książkę. Być może tym odbiorczyniom, które uwielbiają wielkie słowa i skróty coś się tu spodoba, ale istnieje też całkiem poważna obawa, że nie zaiskrzy.
Gloria od początku ma w życiu pod górkę. Jest owocem romansu Heleny, aktorki, z żonatym mężczyzną, który swojej wybranki i swojej pracy nie poświęci. Helena nie ma w sobie zadatków na matkę Polkę, co więcej – liczy się dla niej wyłącznie kariera, a w tym dziecko wybitnie będzie przeszkadzać. Gloria przychodzi na świat dzięki cudownej (może wymodlonej przez babcię) zmianie decyzji. Nie oznacza to, że będzie szczęśliwa.
Guse skacze po latach, posługując się wyraźnymi cezurami i datami. Sięga po czytelne dla wszystkich symbole. Kiedy portretuje starą Glorię, nakazuje jej szukać smaków dzieciństwa (oczywiście bezskutecznie), kiedy dziecko – babcia szczebiocze do niej nieznośnie. Ale to elementy obecne często w fabułach i zawsze łatwe do wytłumaczenia, w mniej lub bardziej czytelnej wersji. Gorzej, że autorka już niedługo weźmie się za szkolenie z historii Polski. Opowiada o wojnie i o niespodziewanych aresztowaniach w latach powojennych. Każe bohaterce zapisać się do „Solidarności”. Kolejne rozdziały sprawiają wrażenie, jakby zostały wymuszone przez podręczniki w mocno uproszczonej i okrojonej wersji. Kiedy Guse dochodzi do momentu, w którym w 1968 roku bohaterka żegna się z koleżanką Żydówką, nie ma już wątpliwości – to ogólna historia kraju ma rządzić fabułą i życiorysem postaci, poza wsparciem z książki do historii Guse nie ma żadnego pomysłu na swoją akcję. Z tła historycznego czyni sobie protezę dla tomu. Gdyby tak nie było, łączyłaby wydarzenia, wysnuwała z nich wnioski do następnych rozdziałów. Tymczasem łączniki nie istnieją, doświadczenia Glorii, gromadzone przez całe lata, nie dają nic ani jej, ani odbiorcom. Moralizatorstwo jest trudne do zniesienia i zupełnie się w takim opracowaniu nie broni. Wygląda to tak, jakby autorka odrabiała lekcję z historii i nie wiedziała do końca po co – szkolnych informacji nie pogłębia, nie opracowuje literacko, a jedynie próbuje wkleić do biografii postaci.
„Opowiem o niej” to książka w każdym planie upraszczana. Fabularnie oparta na wygodnych schematach. Dramaturgicznie – pozbawiona akcentów, bo trudno za takie uznać wiadome wszystkim daty czy wielkie i sztuczne uniesienia. Językowo Guse też niespecjalnie się sprawdza przede wszystkim przez umiłowanie do wzniosłości. Bohaterowie nawet w kłótniach wysławiają się nienaturalnie, są sztuczni tak samo jak w emocjach, trudno im wierzyć, a bez tego nie da się wyzwolić radości z lektury. Zwykłego życia nie można przedeklamować, tak samo jak nie da się obrazować bohatera tylko w momentach przełomowych dla narodu (chyba że ma się na to wybitny pomysł). Nie w literaturze rozrywkowej i nie w stylistyce pop. Jolanta Guse zbyt mocno uwierzyła w potęgę wielkiej historii, sama nie tworzy, ale ufa przeszłości. Nie potrafi uzasadnić sensu istnienia Glorii, a jeśli ona tego nie potrafi, to już nikogo do siebie nie przekona. Przyczyn nieudanej realizacji można szukać już w założeniach – zwyczajnie nie można zaoferować czytelnikom zlepku historycznych przeżyć i doświadczeń bez wytłumaczenia, do czego to powinno doprowadzić. „Opowiem o niej” to książka, w którą bardzo trudno się wpasować – nie da się od razu wskoczyć w tak ogromne i tak spiętrzone uczucia bez zaprzyjaźniania się z bohaterką. A żeby się zaprzyjaźnić – Guse nie pozwala, bo nie ma czasu na zwyczajność. Chyba że problem leży zupełnie gdzie indziej…
Przegląd wydarzeń
W powieściach rozrywkowych (tak samo przecież, jak i w literaturze pięknej!) powinno znaleźć się miejsce na wielkie namiętności i wielką historię wkraczającą w życie postaci. Ale to nie wystarczy, czego dowodem jest tom „Opowiem o niej” Jolanty Guse. Stylizowany na obyczajówkę przegląd życiowych doświadczeń Glorii oraz jej bliskich to połączenie patosu i wydarzeń, które każdy bez względu na wiek powinien mieć w pamięci. Problem w tym, e relacja nie skleja się w spójną całość, a okazuje się niezbyt atrakcyjnym wykładem o moralności czy powinnościach obywatelskich (na zmianę). Nie wiadomo, czy Guse chce uczyć, dawać lekcję patriotyzmu, zapewniać rozrywkę, czy po prostu próbuje znaleźć receptę na książkę. Być może tym odbiorczyniom, które uwielbiają wielkie słowa i skróty coś się tu spodoba, ale istnieje też całkiem poważna obawa, że nie zaiskrzy.
Gloria od początku ma w życiu pod górkę. Jest owocem romansu Heleny, aktorki, z żonatym mężczyzną, który swojej wybranki i swojej pracy nie poświęci. Helena nie ma w sobie zadatków na matkę Polkę, co więcej – liczy się dla niej wyłącznie kariera, a w tym dziecko wybitnie będzie przeszkadzać. Gloria przychodzi na świat dzięki cudownej (może wymodlonej przez babcię) zmianie decyzji. Nie oznacza to, że będzie szczęśliwa.
Guse skacze po latach, posługując się wyraźnymi cezurami i datami. Sięga po czytelne dla wszystkich symbole. Kiedy portretuje starą Glorię, nakazuje jej szukać smaków dzieciństwa (oczywiście bezskutecznie), kiedy dziecko – babcia szczebiocze do niej nieznośnie. Ale to elementy obecne często w fabułach i zawsze łatwe do wytłumaczenia, w mniej lub bardziej czytelnej wersji. Gorzej, że autorka już niedługo weźmie się za szkolenie z historii Polski. Opowiada o wojnie i o niespodziewanych aresztowaniach w latach powojennych. Każe bohaterce zapisać się do „Solidarności”. Kolejne rozdziały sprawiają wrażenie, jakby zostały wymuszone przez podręczniki w mocno uproszczonej i okrojonej wersji. Kiedy Guse dochodzi do momentu, w którym w 1968 roku bohaterka żegna się z koleżanką Żydówką, nie ma już wątpliwości – to ogólna historia kraju ma rządzić fabułą i życiorysem postaci, poza wsparciem z książki do historii Guse nie ma żadnego pomysłu na swoją akcję. Z tła historycznego czyni sobie protezę dla tomu. Gdyby tak nie było, łączyłaby wydarzenia, wysnuwała z nich wnioski do następnych rozdziałów. Tymczasem łączniki nie istnieją, doświadczenia Glorii, gromadzone przez całe lata, nie dają nic ani jej, ani odbiorcom. Moralizatorstwo jest trudne do zniesienia i zupełnie się w takim opracowaniu nie broni. Wygląda to tak, jakby autorka odrabiała lekcję z historii i nie wiedziała do końca po co – szkolnych informacji nie pogłębia, nie opracowuje literacko, a jedynie próbuje wkleić do biografii postaci.
„Opowiem o niej” to książka w każdym planie upraszczana. Fabularnie oparta na wygodnych schematach. Dramaturgicznie – pozbawiona akcentów, bo trudno za takie uznać wiadome wszystkim daty czy wielkie i sztuczne uniesienia. Językowo Guse też niespecjalnie się sprawdza przede wszystkim przez umiłowanie do wzniosłości. Bohaterowie nawet w kłótniach wysławiają się nienaturalnie, są sztuczni tak samo jak w emocjach, trudno im wierzyć, a bez tego nie da się wyzwolić radości z lektury. Zwykłego życia nie można przedeklamować, tak samo jak nie da się obrazować bohatera tylko w momentach przełomowych dla narodu (chyba że ma się na to wybitny pomysł). Nie w literaturze rozrywkowej i nie w stylistyce pop. Jolanta Guse zbyt mocno uwierzyła w potęgę wielkiej historii, sama nie tworzy, ale ufa przeszłości. Nie potrafi uzasadnić sensu istnienia Glorii, a jeśli ona tego nie potrafi, to już nikogo do siebie nie przekona. Przyczyn nieudanej realizacji można szukać już w założeniach – zwyczajnie nie można zaoferować czytelnikom zlepku historycznych przeżyć i doświadczeń bez wytłumaczenia, do czego to powinno doprowadzić. „Opowiem o niej” to książka, w którą bardzo trudno się wpasować – nie da się od razu wskoczyć w tak ogromne i tak spiętrzone uczucia bez zaprzyjaźniania się z bohaterką. A żeby się zaprzyjaźnić – Guse nie pozwala, bo nie ma czasu na zwyczajność. Chyba że problem leży zupełnie gdzie indziej…
niedziela, 14 lutego 2016
Charlotte Cho: Sekrety urody Koreanek. Elementarz pielęgnacji
Znak, Kraków 2016.
Świetlistość
Bez wątpienia po „Sekrety urody Koreanek” sięgną te odbiorczynie, które lubią wiedzieć, co w świecie mody i urody piszczy. Ale Charlotte Cho odchodzi od typowych poradników dotyczących pielęgnacji, jakich mnóstwo już na rynku. Zamiast skupiać się na nowinkach z dziedziny kosmetologii, przez część książki opowiada o sobie, twory coś w rodzaju autoportretu nakierowanego na temat dbania o skórę. I nie jest w tym męcząca czy nudna. Cho to Koreanka, która urodziła się i wychowywała w Stanach Zjednoczonych, a jako dorosła osoba zamieszkała na kilka lat w Seulu. Te doświadczenia na dość długo warunkują narrację i czynią ją niepowtarzalną. Autorka zestawia bowiem dwa różne światy w podejściu do zdrowia i urody. Zna opinie Amerykanek i konfrontuje je ze zdobyczami Koreanek, wybiera najlepsze i najskuteczniejsze metody dbania o skórę, przedstawiając je w osobistych opowieściach – krótkich rozdziałach przefiltrowanych przez życiorys i zawodowe spostrzeżenia. To sprawia w naturalny sposób, że odbiorczynie otrzymują relację, w którą łatwo się zaangażować: Charlotte Cho jest jak przyjaciółka dzieląca się sprawdzonymi metodami na poprawę wyglądu. Utrzymuje przy tym radosny (ale nie szczebiotliwy) ton fascynacji dbaniem o siebie. „Sekrety urody Koreanek” w pewnym momencie zamieniają się w zestawienie kultur (w ich pielęgnacyjnym odłamie). Z jednej strony jest tu amerykańskie umiłowanie opalenizny, z drugiej – koreańskie spa i szorowanie cudzej skóry w celu złuszczenia martwego naskórka. Z jednej strony amerykańska obawa przed świecącą się i sprawiającą wrażenie tłustej skórą, z drugiej koreańskie rozświetlenie twarzy dla zachowania młodego i promiennego wyglądu.
Przez długi czas Charlotte Cho przyzwyczaja czytelniczki do koreańskich zabiegów, zwyczajów i wiedzy, którą warto szerzyć, odwołując się do własnych doświadczeń i odkryć. Cho lubi sprawdzać na sobie sens porad, nie wzbrania się przed niczym i wielką przyjemność sprawia jej wyszukiwanie nowych wartościowych kosmetyków na każdą kieszeń. Stąd bierze się entuzjazm w opowieści, a i siła przekonywania. Stopniowo autorka wprowadza rozmaite zwyczaje czy zasady, zawsze przy tym zaznacza, jak niewiele wysiłku i czasu wymagają. Prezentuje kolejne rodzaje kosmetyków, ale wyjaśnia też, jak działa ten przemysł w Korei Południowej, dlaczego kolejne serie pojawiają się i znikają z rynku po kilku latach, a nawet – skąd bierze się upodobanie do zabawnych opakowań. Dopiero gdy czytelniczki oswoją się już z innym sposobem bycia i zaczną rozumieć podejście Koreanek do pielęgnowania urody, Charlotte Cho przechodzi do typowych suchych porad. Punktem zwrotnym może być zestaw pytań od kobiet – i prostych wyjaśnień. Odtąd zaczyna się część bardziej praktyczna a mniej felietonowa – i o ile do dwóch trzecich tomu „Sekretami urody Koreanek” mogli się cieszyć także mężczyźni (rozdziały przybierały formę migawek z reportaży tematycznych), teraz książkę będzie się przypadkowym odbiorcom czytać gorzej. Cho podaje bowiem kolejne etapy pielęgnacji skóry według Koreanek, a przy każdym stara się wymienić kilka ulubionych kosmetyków (nie we wszystkich krajach będą one równie łatwo dostępne, a to z kolei wymusza na odbiorczyniach własne poszukiwania, czyni więc tom mniej przydatnym). Autorka wspomina jeszcze o niewidocznym makijażu czy o właściwościach konkretnych składników kosmetyków – widać, że jest fachowcem w swojej dziedzinie i umie uporządkować wiadomości: jednak w lekturze lepsza jest pierwsza, mniej użytkowa część książki. Tom kończy się ciekawym – i innym niż w krajoznawczych przewodnikach – przeglądem miejsc w Korei, w których można zrobić się na bóstwo, smacznie zjeść czy zyskać nową fryzurę. I do tego przeglądu Cho dodaje osobiste komentarze.
„Sekrety urody Koreanek. Elementarz pielęgnacji” to nie publikacja, którą po kilku stronach zaczyna się szybko kartkować. Charlotte Cho potrafi zajmująco pisać o zwyczajach i zdobyczach Koreanek w dziedzinie urody – i przeplatać te wiadomości ze swoimi doświadczeniami. To bardzo uprzyjemnia lekturę i poszerza krąg odbiorców książki. Stanowi tematyczną ciekawostkę i warto się z nią zapoznać dla samych międzykulturowych obserwacji.
Świetlistość
Bez wątpienia po „Sekrety urody Koreanek” sięgną te odbiorczynie, które lubią wiedzieć, co w świecie mody i urody piszczy. Ale Charlotte Cho odchodzi od typowych poradników dotyczących pielęgnacji, jakich mnóstwo już na rynku. Zamiast skupiać się na nowinkach z dziedziny kosmetologii, przez część książki opowiada o sobie, twory coś w rodzaju autoportretu nakierowanego na temat dbania o skórę. I nie jest w tym męcząca czy nudna. Cho to Koreanka, która urodziła się i wychowywała w Stanach Zjednoczonych, a jako dorosła osoba zamieszkała na kilka lat w Seulu. Te doświadczenia na dość długo warunkują narrację i czynią ją niepowtarzalną. Autorka zestawia bowiem dwa różne światy w podejściu do zdrowia i urody. Zna opinie Amerykanek i konfrontuje je ze zdobyczami Koreanek, wybiera najlepsze i najskuteczniejsze metody dbania o skórę, przedstawiając je w osobistych opowieściach – krótkich rozdziałach przefiltrowanych przez życiorys i zawodowe spostrzeżenia. To sprawia w naturalny sposób, że odbiorczynie otrzymują relację, w którą łatwo się zaangażować: Charlotte Cho jest jak przyjaciółka dzieląca się sprawdzonymi metodami na poprawę wyglądu. Utrzymuje przy tym radosny (ale nie szczebiotliwy) ton fascynacji dbaniem o siebie. „Sekrety urody Koreanek” w pewnym momencie zamieniają się w zestawienie kultur (w ich pielęgnacyjnym odłamie). Z jednej strony jest tu amerykańskie umiłowanie opalenizny, z drugiej – koreańskie spa i szorowanie cudzej skóry w celu złuszczenia martwego naskórka. Z jednej strony amerykańska obawa przed świecącą się i sprawiającą wrażenie tłustej skórą, z drugiej koreańskie rozświetlenie twarzy dla zachowania młodego i promiennego wyglądu.
Przez długi czas Charlotte Cho przyzwyczaja czytelniczki do koreańskich zabiegów, zwyczajów i wiedzy, którą warto szerzyć, odwołując się do własnych doświadczeń i odkryć. Cho lubi sprawdzać na sobie sens porad, nie wzbrania się przed niczym i wielką przyjemność sprawia jej wyszukiwanie nowych wartościowych kosmetyków na każdą kieszeń. Stąd bierze się entuzjazm w opowieści, a i siła przekonywania. Stopniowo autorka wprowadza rozmaite zwyczaje czy zasady, zawsze przy tym zaznacza, jak niewiele wysiłku i czasu wymagają. Prezentuje kolejne rodzaje kosmetyków, ale wyjaśnia też, jak działa ten przemysł w Korei Południowej, dlaczego kolejne serie pojawiają się i znikają z rynku po kilku latach, a nawet – skąd bierze się upodobanie do zabawnych opakowań. Dopiero gdy czytelniczki oswoją się już z innym sposobem bycia i zaczną rozumieć podejście Koreanek do pielęgnowania urody, Charlotte Cho przechodzi do typowych suchych porad. Punktem zwrotnym może być zestaw pytań od kobiet – i prostych wyjaśnień. Odtąd zaczyna się część bardziej praktyczna a mniej felietonowa – i o ile do dwóch trzecich tomu „Sekretami urody Koreanek” mogli się cieszyć także mężczyźni (rozdziały przybierały formę migawek z reportaży tematycznych), teraz książkę będzie się przypadkowym odbiorcom czytać gorzej. Cho podaje bowiem kolejne etapy pielęgnacji skóry według Koreanek, a przy każdym stara się wymienić kilka ulubionych kosmetyków (nie we wszystkich krajach będą one równie łatwo dostępne, a to z kolei wymusza na odbiorczyniach własne poszukiwania, czyni więc tom mniej przydatnym). Autorka wspomina jeszcze o niewidocznym makijażu czy o właściwościach konkretnych składników kosmetyków – widać, że jest fachowcem w swojej dziedzinie i umie uporządkować wiadomości: jednak w lekturze lepsza jest pierwsza, mniej użytkowa część książki. Tom kończy się ciekawym – i innym niż w krajoznawczych przewodnikach – przeglądem miejsc w Korei, w których można zrobić się na bóstwo, smacznie zjeść czy zyskać nową fryzurę. I do tego przeglądu Cho dodaje osobiste komentarze.
„Sekrety urody Koreanek. Elementarz pielęgnacji” to nie publikacja, którą po kilku stronach zaczyna się szybko kartkować. Charlotte Cho potrafi zajmująco pisać o zwyczajach i zdobyczach Koreanek w dziedzinie urody – i przeplatać te wiadomości ze swoimi doświadczeniami. To bardzo uprzyjemnia lekturę i poszerza krąg odbiorców książki. Stanowi tematyczną ciekawostkę i warto się z nią zapoznać dla samych międzykulturowych obserwacji.
sobota, 13 lutego 2016
Ann Brashares: Tu i teraz
Ya!, Warszawa 2016.
Przyszłość
Fascynacja czasem w powieściach przeradza się w fabuły z zakresu fantasy. Ann Brashares, która dała się poznać jako mistrzyni obyczajówek młodzieżowych, sięga po temat podróży w czasie, aby zobrazować trudności młodych bohaterów w przeżywaniu pierwszej miłości. Ma być romantycznie, przygodowo i niebezpiecznie. Do tego Brashares dodaje kilka wynalazków z nieodległej przyszłości. Zapewnia też postaciom kuszącą wiedzę, świadomość tego, co stanie się już wkrótce. Taka wiedza pozwala uniknąć tragedii, ale bywa także przekleństwem i to uczciwa cena za manipulowanie czasem. W „Tu i teraz” akcja rozgrywa się szybko, chociaż autorka znajduje całkiem sporo miejsca na rozwijanie zakazanego uczucia.
Prenna przybywa z przyszłości. Zna Zasady rządzące jej społecznością, wie, że nie wolno wiązać się z nikim, kto nie jest podróżnikiem w czasie, bo grozi to katastrofą. Stara się wtopić w otoczenie i zachowywać jak zwykła nastolatka. Zadanie ułatwia jej Ethan, życzliwy kolega, który wydaje się rozumieć więcej niż inni. To Ethan odkrywa prawdy, na które Prenna nigdy nie byłaby gotowa, służy pomocą w każdej chwili i roztacza nad dziewczyną dyskretną opiekę. Z czasem staje się dla Prenny kimś ważnym. Nie zmienia to faktu, że bohaterowie muszą najpierw zająć się ogólnymi zagrożeniami i wyzwaniami. Ann Brashares mnoży zagadki, tajemnice i zbrodnie. Trzeba nie lada wysiłku, żeby przejrzeć wrogów, zwłaszcza że do dyspozycji mają rozmaite technologie, a nie cofną się przed niczym, byle tylko zachować władzę.
Obok futurystycznych wynalazków i logicznych potyczek autorka subtelnie porusza temat śmierci dla idei. Każe bohaterom zastanowić się, co dla nich jest na tyle ważne, że przezwycięży strach przed utratą życia, sprawdza ich hierarchię wartości i zmusza do największych poświęceń. Tu nie ma półśrodków, wszystko musi angażować pełnię zmysłów i wymaga nadludzkiej koncentracji. A przecież obok warstwy przygodowej – wzbogacanej wyobraźnią – rozwija się tu i wątek psychologiczny, zapewniający bliskość do rzeczywistości czytelników. Brashares spory nacisk kładzie na poczucie bezpieczeństwa, na tym opiera związek Prenny i Ethana. Kilka razy podkreśla, jak ważne w tym przypadku jest wzajemne zaufanie i porozumienie: dla nastolatków zawsze dobro drugiej osoby zwycięża, choćby było to trudne do osiągnięcia. Z miłości czerpie się też siłę, więc wszystko się równoważy. Ale w „Tu i teraz” ani na moment akcja nie zwalnia. Prenna raz boryka się z utratą ojca, raz z surowymi opiekunami, tęskni za zmarłym bratem i próbuje odnaleźć siebie w świecie kompletnie obcym. Nastoletni bunt zostaje tu zgrabnie umotywowany – i tak by się pojawił, ale Prenna przynajmniej ma wyraziste powody, żeby zawalczyć o siebie.
Brashares unika w warstwie uczuć niepewności. Wszystko musi tu być wyostrzone i kompletne, nie ma miejsca na wahania czy złudne wskazówki. Bohaterowie przechodzą drogę, która od początku jest dla odbiorców czytelna i konieczna. Są dobrze skontrastowani i na tyle ciekawi, by chciało się przebywać z nimi trudną codzienność. Do tego autorka dokłada miłość w wersji ostrożnie zmysłowej: bohaterowie nie ulegają żądzom i pokusom, dziewczyna stawia warunki co do pierwszej wspólnej nocy, a chłopak posłusznie się jej podporządkowuje. Okazji do przespania się ze sobą mają postacie wiele, lecz fabuła tomu zakłada inne priorytety niż pierwszy seks. Ann Brashares trochę oddala się w ten sposób od schematów w literaturze rozrywkowej coraz bardziej rozpowszechnionych. Każe swoim bohaterom myśleć zanim podejmą jakiekolwiek działania, a i sporo ze sobą rozmawiać dla rozwiania wątpliwości.
„Tu i teraz” polega na stałym podsycaniu ciekawości. To, że Prenna zna przyszłość, nie znaczy jeszcze, że w opowieści zabraknie niespodzianek. Brashares lepiej radzi sobie z rozwijaniem obyczajowego wątku wtedy, gdy otoczenie należy do mniej znanych odbiorcom. Podróż w sferę fantastyki wieńczy sukcesem – powieścią zgrabną i świeżą mimo powtarzalnych do znudzenia w literaturze motywów z podróżami w czasie czy społecznymi ograniczeniami. Prenna i Ethan zyskują swoją ważną historię, po którą sięgnąć mogą odbiorcy dalecy od targetu Stowarzyszenia Wędrujących Dżinsów.
Przyszłość
Fascynacja czasem w powieściach przeradza się w fabuły z zakresu fantasy. Ann Brashares, która dała się poznać jako mistrzyni obyczajówek młodzieżowych, sięga po temat podróży w czasie, aby zobrazować trudności młodych bohaterów w przeżywaniu pierwszej miłości. Ma być romantycznie, przygodowo i niebezpiecznie. Do tego Brashares dodaje kilka wynalazków z nieodległej przyszłości. Zapewnia też postaciom kuszącą wiedzę, świadomość tego, co stanie się już wkrótce. Taka wiedza pozwala uniknąć tragedii, ale bywa także przekleństwem i to uczciwa cena za manipulowanie czasem. W „Tu i teraz” akcja rozgrywa się szybko, chociaż autorka znajduje całkiem sporo miejsca na rozwijanie zakazanego uczucia.
Prenna przybywa z przyszłości. Zna Zasady rządzące jej społecznością, wie, że nie wolno wiązać się z nikim, kto nie jest podróżnikiem w czasie, bo grozi to katastrofą. Stara się wtopić w otoczenie i zachowywać jak zwykła nastolatka. Zadanie ułatwia jej Ethan, życzliwy kolega, który wydaje się rozumieć więcej niż inni. To Ethan odkrywa prawdy, na które Prenna nigdy nie byłaby gotowa, służy pomocą w każdej chwili i roztacza nad dziewczyną dyskretną opiekę. Z czasem staje się dla Prenny kimś ważnym. Nie zmienia to faktu, że bohaterowie muszą najpierw zająć się ogólnymi zagrożeniami i wyzwaniami. Ann Brashares mnoży zagadki, tajemnice i zbrodnie. Trzeba nie lada wysiłku, żeby przejrzeć wrogów, zwłaszcza że do dyspozycji mają rozmaite technologie, a nie cofną się przed niczym, byle tylko zachować władzę.
Obok futurystycznych wynalazków i logicznych potyczek autorka subtelnie porusza temat śmierci dla idei. Każe bohaterom zastanowić się, co dla nich jest na tyle ważne, że przezwycięży strach przed utratą życia, sprawdza ich hierarchię wartości i zmusza do największych poświęceń. Tu nie ma półśrodków, wszystko musi angażować pełnię zmysłów i wymaga nadludzkiej koncentracji. A przecież obok warstwy przygodowej – wzbogacanej wyobraźnią – rozwija się tu i wątek psychologiczny, zapewniający bliskość do rzeczywistości czytelników. Brashares spory nacisk kładzie na poczucie bezpieczeństwa, na tym opiera związek Prenny i Ethana. Kilka razy podkreśla, jak ważne w tym przypadku jest wzajemne zaufanie i porozumienie: dla nastolatków zawsze dobro drugiej osoby zwycięża, choćby było to trudne do osiągnięcia. Z miłości czerpie się też siłę, więc wszystko się równoważy. Ale w „Tu i teraz” ani na moment akcja nie zwalnia. Prenna raz boryka się z utratą ojca, raz z surowymi opiekunami, tęskni za zmarłym bratem i próbuje odnaleźć siebie w świecie kompletnie obcym. Nastoletni bunt zostaje tu zgrabnie umotywowany – i tak by się pojawił, ale Prenna przynajmniej ma wyraziste powody, żeby zawalczyć o siebie.
Brashares unika w warstwie uczuć niepewności. Wszystko musi tu być wyostrzone i kompletne, nie ma miejsca na wahania czy złudne wskazówki. Bohaterowie przechodzą drogę, która od początku jest dla odbiorców czytelna i konieczna. Są dobrze skontrastowani i na tyle ciekawi, by chciało się przebywać z nimi trudną codzienność. Do tego autorka dokłada miłość w wersji ostrożnie zmysłowej: bohaterowie nie ulegają żądzom i pokusom, dziewczyna stawia warunki co do pierwszej wspólnej nocy, a chłopak posłusznie się jej podporządkowuje. Okazji do przespania się ze sobą mają postacie wiele, lecz fabuła tomu zakłada inne priorytety niż pierwszy seks. Ann Brashares trochę oddala się w ten sposób od schematów w literaturze rozrywkowej coraz bardziej rozpowszechnionych. Każe swoim bohaterom myśleć zanim podejmą jakiekolwiek działania, a i sporo ze sobą rozmawiać dla rozwiania wątpliwości.
„Tu i teraz” polega na stałym podsycaniu ciekawości. To, że Prenna zna przyszłość, nie znaczy jeszcze, że w opowieści zabraknie niespodzianek. Brashares lepiej radzi sobie z rozwijaniem obyczajowego wątku wtedy, gdy otoczenie należy do mniej znanych odbiorcom. Podróż w sferę fantastyki wieńczy sukcesem – powieścią zgrabną i świeżą mimo powtarzalnych do znudzenia w literaturze motywów z podróżami w czasie czy społecznymi ograniczeniami. Prenna i Ethan zyskują swoją ważną historię, po którą sięgnąć mogą odbiorcy dalecy od targetu Stowarzyszenia Wędrujących Dżinsów.
piątek, 12 lutego 2016
Emilia Padoł: Piosenkarki PRL-u. Spotkanie I
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Muzyczne wspomnienie
Czytelnikom spodobały się książki Emilii Padoł i początkowe tomy o tych, których wszyscy znają i wspominają, przerodziły się w całkiem interesującą serię. Wprawdzie autorka odchodzi od czystych biografii na rzecz bardziej reportażowych szkiców, ale czyta się je dobrze i można znaleźć ciekawostki o mniej znanych dzisiaj postaciach. Opisać legendarne gwiazdy to niewielka sztuka (choć i to można zepsuć…), opisać jednak zapomniane obecnie przez odbiorców i częściowo media – to gwarancja ugruntowania swojej pozycji na rynku. Emilia Padoł tworzy w swojej serii opowieść o piosenkarkach z PRL-u, a podtytuł – „Spotkanie I” – przypomina, że to nie koniec szperania po archiwach. I dobrze.
Dla młodszych pokoleń nie ma w tej książce głośnych nazwisk, więc i ułatwień promocyjnych. Może części potencjalnych czytelników powie coś obecność w tomie Marii Koterbskiej, może ktoś słyszał o Ludmile Jakubczak czy Renie Rolskiej – ale już Martę Mirską, Joannę Rawik czy Hannę Rek kojarzyć będą nieliczni. Gdyby jednak pójść kluczem piosenek, okaże się, że przeboje żyją do dzisiaj i stanowią albo podstawy rozmaitych coverów, albo ilustracje muzyczne do konkretnych okazji, wciąż i wciąż odświeżane, nie mają możliwości zniknięcia, nawet mimo zmieniających się trendów w muzyce rozrywkowej.
Emilia Padoł tym razem i jeśli to tylko możliwe opiera się na osobistych spotkaniach z bohaterkami tomu. Przyjmuje postawę dziennikarki, która chętnie odsłania kulisy rozmów – opowiada o własnych obawach i o wrażeniach, jakie robiły na niej rozmówczynie, pozwala czytelnikom przejść ze sobą drogę do wywiadu, który następnie, odpowiednio opracowany, stanie się podstawą szkicu. Chociaż Padoł sugeruje kilka razy, że podąża tropem przebojów, piosenek nuconych prze całą Polskę, bardziej interesują ją osobowości wokalistek. W pewnym momencie odrzuca rejestrowanie tytułów, wymienia po kilka utworów, jakby w przekonaniu, że kolejne już nic odbiorcom nie powiedzą. W zamian a to przedstawia własne oceny rozmówczyń, pierwsze wrażenia, charaktery – to wszystko, co w biografiach znaleźć by się nie mogło. W „Piosenkarkach PRL-u” piosenki schodzą na daleki plan. Ich wykonawczynie natomiast mają szansę na nowo zaprezentować się publiczności. Padoł czasem sprawdza losy szlagieru przejmowanego przez kolejne wokalistki, częściej jednak przedstawia po prostu momenty ważne dla samych bohaterek tomu, bez względu na to, czy należące do sfery prywatnej czy zawodowej – stara się wychwycić to, co dawnym gwiazdom scen podsuwa pamięć, szanuje ich hierarchię wydarzeń. Nie odrzuca dowcipnych opowiastek czy historii na prawach anegdoty, nigdy natomiast nie wybiera plotek jako nadrzędnych tematów kolejnych historii.
„Piosenkarki PRL-u. Spotkanie I” to książka, która nie zastąpi biografii, nie będzie też konkurencją dla monumentalnej historii polskiej muzyki rozrywkowej – to raczej kierowana do szerokiej publiczności pozycja dość skrótowa, ale ciekawa. Czyta się ją dobrze ze względu na reportażowość i charakter pop. Emilia Padoł nie zarzuca czytelników szczegółami z życiorysów piosenkarek, wybiera za to smaczki z ich wspomnień i teraźniejszości. Nie zamierza budować pełnych faktów obojętnych notek, a dobre opowieści skomponowane pod od odbiorców. Autorka zgrabnie wykorzystuje niesłabnącą modę na opowieści z czasów PRL-u, a znajduje w tym nurcie dla siebie niszę. Dzięki temu, że sięga po nazwiska dzisiaj znacznie mniej kojarzone, ma szansę uniknąć męczących powtórzeń i znanych wszystkim opowiastek – a to również przyczynia się do zwiększenia zainteresowania lekturą. „Piosenkarki PRL” to dobry punkt wyjścia do poznawania sławnych niegdyś postaci. Emilia Padoł wydobywa z przeszłości sylwetki warte uwagi, pokazując przy okazji, jak wiele jeszcze młodsze pokolenia mają do odkrycia. Osiem bohaterek i osiem różnych dróg muzycznej kariery opisanych lekko – są „Piosenkarki PRL-u” jedną z bardziej atrakcyjnych części serii.
Muzyczne wspomnienie
Czytelnikom spodobały się książki Emilii Padoł i początkowe tomy o tych, których wszyscy znają i wspominają, przerodziły się w całkiem interesującą serię. Wprawdzie autorka odchodzi od czystych biografii na rzecz bardziej reportażowych szkiców, ale czyta się je dobrze i można znaleźć ciekawostki o mniej znanych dzisiaj postaciach. Opisać legendarne gwiazdy to niewielka sztuka (choć i to można zepsuć…), opisać jednak zapomniane obecnie przez odbiorców i częściowo media – to gwarancja ugruntowania swojej pozycji na rynku. Emilia Padoł tworzy w swojej serii opowieść o piosenkarkach z PRL-u, a podtytuł – „Spotkanie I” – przypomina, że to nie koniec szperania po archiwach. I dobrze.
Dla młodszych pokoleń nie ma w tej książce głośnych nazwisk, więc i ułatwień promocyjnych. Może części potencjalnych czytelników powie coś obecność w tomie Marii Koterbskiej, może ktoś słyszał o Ludmile Jakubczak czy Renie Rolskiej – ale już Martę Mirską, Joannę Rawik czy Hannę Rek kojarzyć będą nieliczni. Gdyby jednak pójść kluczem piosenek, okaże się, że przeboje żyją do dzisiaj i stanowią albo podstawy rozmaitych coverów, albo ilustracje muzyczne do konkretnych okazji, wciąż i wciąż odświeżane, nie mają możliwości zniknięcia, nawet mimo zmieniających się trendów w muzyce rozrywkowej.
Emilia Padoł tym razem i jeśli to tylko możliwe opiera się na osobistych spotkaniach z bohaterkami tomu. Przyjmuje postawę dziennikarki, która chętnie odsłania kulisy rozmów – opowiada o własnych obawach i o wrażeniach, jakie robiły na niej rozmówczynie, pozwala czytelnikom przejść ze sobą drogę do wywiadu, który następnie, odpowiednio opracowany, stanie się podstawą szkicu. Chociaż Padoł sugeruje kilka razy, że podąża tropem przebojów, piosenek nuconych prze całą Polskę, bardziej interesują ją osobowości wokalistek. W pewnym momencie odrzuca rejestrowanie tytułów, wymienia po kilka utworów, jakby w przekonaniu, że kolejne już nic odbiorcom nie powiedzą. W zamian a to przedstawia własne oceny rozmówczyń, pierwsze wrażenia, charaktery – to wszystko, co w biografiach znaleźć by się nie mogło. W „Piosenkarkach PRL-u” piosenki schodzą na daleki plan. Ich wykonawczynie natomiast mają szansę na nowo zaprezentować się publiczności. Padoł czasem sprawdza losy szlagieru przejmowanego przez kolejne wokalistki, częściej jednak przedstawia po prostu momenty ważne dla samych bohaterek tomu, bez względu na to, czy należące do sfery prywatnej czy zawodowej – stara się wychwycić to, co dawnym gwiazdom scen podsuwa pamięć, szanuje ich hierarchię wydarzeń. Nie odrzuca dowcipnych opowiastek czy historii na prawach anegdoty, nigdy natomiast nie wybiera plotek jako nadrzędnych tematów kolejnych historii.
„Piosenkarki PRL-u. Spotkanie I” to książka, która nie zastąpi biografii, nie będzie też konkurencją dla monumentalnej historii polskiej muzyki rozrywkowej – to raczej kierowana do szerokiej publiczności pozycja dość skrótowa, ale ciekawa. Czyta się ją dobrze ze względu na reportażowość i charakter pop. Emilia Padoł nie zarzuca czytelników szczegółami z życiorysów piosenkarek, wybiera za to smaczki z ich wspomnień i teraźniejszości. Nie zamierza budować pełnych faktów obojętnych notek, a dobre opowieści skomponowane pod od odbiorców. Autorka zgrabnie wykorzystuje niesłabnącą modę na opowieści z czasów PRL-u, a znajduje w tym nurcie dla siebie niszę. Dzięki temu, że sięga po nazwiska dzisiaj znacznie mniej kojarzone, ma szansę uniknąć męczących powtórzeń i znanych wszystkim opowiastek – a to również przyczynia się do zwiększenia zainteresowania lekturą. „Piosenkarki PRL” to dobry punkt wyjścia do poznawania sławnych niegdyś postaci. Emilia Padoł wydobywa z przeszłości sylwetki warte uwagi, pokazując przy okazji, jak wiele jeszcze młodsze pokolenia mają do odkrycia. Osiem bohaterek i osiem różnych dróg muzycznej kariery opisanych lekko – są „Piosenkarki PRL-u” jedną z bardziej atrakcyjnych części serii.
czwartek, 11 lutego 2016
Lin Stepp: Nad rzeką marzeń
Jaguar, Warszawa 2016.
Pożądanie i eter
„Nad rzeką marzeń” to klasyczny romans o dość przewidywalnym (ze względu na gatunkowe ograniczenia) przebiegu fabuły, ale też z próbą nawiązania do typowych amerykańskich obyczajówek i mód w literaturze rozrywkowej. Lin Stepp bez prób budowania napięcia i tajemnic splata w tej książce trzy wątki. Pierwszy dotyczy miłości Grace. Bohaterka nie ma jeszcze pięćdziesięciu lat, ale jest wdową, która do niedawna wyłącznie usługiwała mężowi i dorosłym już dzieciom. Teraz Grace walczy o własne marzenia – chce otworzyć pensjonat, mimo sprzeciwów ze strony rodziny. Tyle że dla samej fabuły pensjonat większego znaczenia nie ma, ale za jego sprawą Grace pozna przystojnego bawidamka, Jacka. Od pierwszego spotkania wiadomo, że między tymi postaciami zaiskrzy. Jednak Stepp próbuje odwrócić uwagę czytelniczek od oczywistości i kieruje się w stronę… Boga. Na początku to wątek niewidoczny, z czasem całe strony zamienia w kaznodziejskie sceny. Ludzie nie tylko modlą się i mówią o wierze, również przekonują wszystkich wokół, że Bóg wysyła im znaki. To dość ryzykowne posunięcie, lecz Stepp wykorzystuje je w jednym ważnym celu: łatwiej jej zobrazować atmosferę małego miasteczka i mentalności prostodusznych w gruncie rzeczy mieszkańców. Tu wciąż panują proste zasady, wszyscy kierują się jednym kodeksem wartości i tworzą zgodną społeczność. Stąd bierze się trzeci motyw ważny dla książki: obecność tajemniczego szaleńca, który z ukrycia śledzi zachowania sąsiadów i zostawia im liściki z ostrzeżeniami. Sama w sobie sytuacja brzmiałaby mocno infantylnie, ale tu w grę wchodzi bezpieczeństwo dzieci: szaleniec komentuje również pomysły kilkuletnich dziewczynek.
I tu zaczyna się wiara w amerykańskie psychologizmy i próby kodyfikowania codzienności. Bohaterowie przerzucają się kwestiami, które brzmią jak z podręczników poprawności politycznej. Nikt nie pozwala sobie na odejście od wskazanych emocji, nikt nie powie nic niestosownego, jakby w obawie, że sam stanie się osobą źle widzianą w towarzystwie. Z czasem to ugrzecznienie zaczyna razić, zwłaszcza że równolegle Stepp wyprowadza szereg ingerencji Boga w egzystencję. Naiwny jest też kierunek uczucia Grace i Jacka, miłość pozbawiona uzasadnień – przez większą część narracji oparta na zmysłowości i erotyzmie, nagle ma zamienić się w idealną i piękną – bez konkretnego powodu. Jack czuje przypływ pożądania, po czym nagle zmienia reakcje i zaczyna wzdychać do Grace – tu przydałoby się „Nad rzeką marzeń” dopracować, bo chociaż po romansach nikt nie oczekuje odzwierciedlania prawdziwego życia, psychologicznie nie wszystko da się uzasadnić.
Autorka usiłuje być poprawna i literacka w sferze stylu, co robi się chwilami komiczne – nie tylko w scenach, gdy bohaterowie wyznają sobie różne uczucia, jakby czytali z książek, ale też w momentach, kiedy buduje całe dialogowe sytuacje i wplata w nie informacje z przeszłości dla odbiorczyń. Dodatkowo „Nad rzeką marzeń” ma boleśnie słabą korektę – liczne literówki i rozsiewane niepotrzebnie przecinki każą pytać, czy korektor i redaktor nie zasypiał nad standardową akcją. Lin Stepp bardzo chciała napisać romans z wyższej niż harlequiny półki, widać to w kolejnych „książkowych” fragmentach. Nie potrafi jednak (lub też nie chce, w trosce o wymogi gatunku) zadbać o jakość samej fabuły, o niespodzianki dla czytelniczek czy oryginalne rozwiązania. Pisze dla tych pań, które spodziewają się romansu w klasycznym stylu, takiego, w którym bohaterowie nie pójdą do łóżka po pierwszym spotkaniu, za to mogą się dla siebie zmieniać i ulepszać. Nie ma to wiele wspólnego z realizmem i scenami z prawdziwego życia, ale przecież nie oczekuje się tego od romansów. „Nad rzeką marzeń” wykorzystuje dodatkowo zagadnienie walki o własne prawa i nadzieje – sam pensjonat, ciche nawiązanie do literackiej mody, dla Stepp ma inne niż zwykle znaczenia i pokazuje, że trzeba brać sprawy w swoje ręce, nigdy się nie poddawać i nie słuchać pesymistycznych głosów, nawet jeśli pochodzą od najbliższych. Stepp naświetla domową walkę Grace i sugeruje odbiorczyniom, że powinny zająć się sobą, zanim będzie na to za późno. Poza rozrywką próbuje więc przekonać czytelniczki do działania.
Pożądanie i eter
„Nad rzeką marzeń” to klasyczny romans o dość przewidywalnym (ze względu na gatunkowe ograniczenia) przebiegu fabuły, ale też z próbą nawiązania do typowych amerykańskich obyczajówek i mód w literaturze rozrywkowej. Lin Stepp bez prób budowania napięcia i tajemnic splata w tej książce trzy wątki. Pierwszy dotyczy miłości Grace. Bohaterka nie ma jeszcze pięćdziesięciu lat, ale jest wdową, która do niedawna wyłącznie usługiwała mężowi i dorosłym już dzieciom. Teraz Grace walczy o własne marzenia – chce otworzyć pensjonat, mimo sprzeciwów ze strony rodziny. Tyle że dla samej fabuły pensjonat większego znaczenia nie ma, ale za jego sprawą Grace pozna przystojnego bawidamka, Jacka. Od pierwszego spotkania wiadomo, że między tymi postaciami zaiskrzy. Jednak Stepp próbuje odwrócić uwagę czytelniczek od oczywistości i kieruje się w stronę… Boga. Na początku to wątek niewidoczny, z czasem całe strony zamienia w kaznodziejskie sceny. Ludzie nie tylko modlą się i mówią o wierze, również przekonują wszystkich wokół, że Bóg wysyła im znaki. To dość ryzykowne posunięcie, lecz Stepp wykorzystuje je w jednym ważnym celu: łatwiej jej zobrazować atmosferę małego miasteczka i mentalności prostodusznych w gruncie rzeczy mieszkańców. Tu wciąż panują proste zasady, wszyscy kierują się jednym kodeksem wartości i tworzą zgodną społeczność. Stąd bierze się trzeci motyw ważny dla książki: obecność tajemniczego szaleńca, który z ukrycia śledzi zachowania sąsiadów i zostawia im liściki z ostrzeżeniami. Sama w sobie sytuacja brzmiałaby mocno infantylnie, ale tu w grę wchodzi bezpieczeństwo dzieci: szaleniec komentuje również pomysły kilkuletnich dziewczynek.
I tu zaczyna się wiara w amerykańskie psychologizmy i próby kodyfikowania codzienności. Bohaterowie przerzucają się kwestiami, które brzmią jak z podręczników poprawności politycznej. Nikt nie pozwala sobie na odejście od wskazanych emocji, nikt nie powie nic niestosownego, jakby w obawie, że sam stanie się osobą źle widzianą w towarzystwie. Z czasem to ugrzecznienie zaczyna razić, zwłaszcza że równolegle Stepp wyprowadza szereg ingerencji Boga w egzystencję. Naiwny jest też kierunek uczucia Grace i Jacka, miłość pozbawiona uzasadnień – przez większą część narracji oparta na zmysłowości i erotyzmie, nagle ma zamienić się w idealną i piękną – bez konkretnego powodu. Jack czuje przypływ pożądania, po czym nagle zmienia reakcje i zaczyna wzdychać do Grace – tu przydałoby się „Nad rzeką marzeń” dopracować, bo chociaż po romansach nikt nie oczekuje odzwierciedlania prawdziwego życia, psychologicznie nie wszystko da się uzasadnić.
Autorka usiłuje być poprawna i literacka w sferze stylu, co robi się chwilami komiczne – nie tylko w scenach, gdy bohaterowie wyznają sobie różne uczucia, jakby czytali z książek, ale też w momentach, kiedy buduje całe dialogowe sytuacje i wplata w nie informacje z przeszłości dla odbiorczyń. Dodatkowo „Nad rzeką marzeń” ma boleśnie słabą korektę – liczne literówki i rozsiewane niepotrzebnie przecinki każą pytać, czy korektor i redaktor nie zasypiał nad standardową akcją. Lin Stepp bardzo chciała napisać romans z wyższej niż harlequiny półki, widać to w kolejnych „książkowych” fragmentach. Nie potrafi jednak (lub też nie chce, w trosce o wymogi gatunku) zadbać o jakość samej fabuły, o niespodzianki dla czytelniczek czy oryginalne rozwiązania. Pisze dla tych pań, które spodziewają się romansu w klasycznym stylu, takiego, w którym bohaterowie nie pójdą do łóżka po pierwszym spotkaniu, za to mogą się dla siebie zmieniać i ulepszać. Nie ma to wiele wspólnego z realizmem i scenami z prawdziwego życia, ale przecież nie oczekuje się tego od romansów. „Nad rzeką marzeń” wykorzystuje dodatkowo zagadnienie walki o własne prawa i nadzieje – sam pensjonat, ciche nawiązanie do literackiej mody, dla Stepp ma inne niż zwykle znaczenia i pokazuje, że trzeba brać sprawy w swoje ręce, nigdy się nie poddawać i nie słuchać pesymistycznych głosów, nawet jeśli pochodzą od najbliższych. Stepp naświetla domową walkę Grace i sugeruje odbiorczyniom, że powinny zająć się sobą, zanim będzie na to za późno. Poza rozrywką próbuje więc przekonać czytelniczki do działania.
środa, 10 lutego 2016
Gretchen Rubin: Lepiej! 21 strategii, by osiągnąć szczęście
Znak, Kraków 2016.
Siła zmian
Ci, którzy potrzebują zmian, a nie wierzą w gotowe zestawy wytycznych z poradników do samorozwoju, powinni sięgnąć po „Lepiej!” Gretchen Rubin, książkę do pracy nad sobą. Autorka dała się już poznać jako twórczyni psychologicznych bestsellerów („Projekt szczęście”), teraz stawia na konkretne spostrzeżenia dla odbiorców pragnących wyrobić sobie dobre nawyki, a pozbyć się tych złych. Bo chociaż „Lepiej” ma podtytuł (obiecujący i udany pod względem marketingowym) „21 strategii, by osiągnąć szczęście”, chodzi w nim przede wszystkim o impuls do zmian. Rubin pokazuje, jak się do tego zabrać i uniknąć zniechęcających pułapek. Z gotowych schematów postępowania słusznie rezygnuje – każdy jest inny i nie da się stworzyć uniwersalnych scenariuszy, z których czytelnicy byliby zadowoleni. Gretchen Rubin podsuwa za to narzędzia pozwalające kształtować życiowe wybory – a to bardzo cenne, oczywiście pod warunkiem, że odbiorcy poświęcą trochę czasu nie tylko na uważną lekturę, ale i na refleksję nad swoją egzystencją.
W „Lepiej” autorka wskazuje cztery typy osobowości, wyodrębnione ze względu na stosunek do nawyków i nałogów. Tłumaczy również, jakie strategie w wypadku każdej z grup sprawdzają się najlepiej, a jakie nie mają szans powodzenia. To może ułatwić pracę nad sobą, a już na pewno pozwoli uniknąć rozczarowań. Dla Rubin nie istnieją superskuteczne metody, każdą radę trzeba dopasować do osoby. Przy „Lepiej” czytelnicy mogą poeksperymentować – brać przykład z bohaterów licznych anegdot i uczyć się ze wzmianek o problemach innych. Gretchen Rubin pisze swoją książkę na wzór podręczników do psychologii: na pierwszym planie stawia ludzi: znajomych, rodzinę, a także czytelników bloga, dzielących się własnymi doświadczeniami. Przytacza sytuacje, w których ktoś nie mógł uporać się z dość częstym nawykiem lub padał ofiarą przyzwyczajeń – by zaraz przedstawić odpowiednią i skuteczną (tym cenniejszą, że wypróbowaną) wskazówkę, niezawodną w tym wypadku metodę działania. Rubin naświetla także refleksję nad kolejnymi problemami, uczy mimochodem, jak dopasować rozwiązanie do człowieka. Nie oznacza to, że znajduje cudowne sposoby pokonania trudności, ale przynajmniej uświadamia odbiorcom, że zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji.
Pisze ta autorka bardzo ciekawie i wcale nie „pod publiczkę”. Unika fachowego słownictwa, stawia za to na ton niby-plotki, a do tego – na rzeczowe komentarze. Wszystko razem składa się w bardzo udaną całość – z jednej strony przydatną ze względów praktycznych, jako zbiór podpowiedzi do wcielenia w życie, z drugiej – funkcjonującą jako ciekawa lektura (lekkością stylu zbliżona nawet do beletrystyki). Gretchen Rubin nie pozostaje dla odbiorców anonimowa, co więcej, przedstawia całkiem sporo swoich wad i coś ze sfery prywatnej. Nawet jeśli niektóre dialogi czy wymiany opinii wydają się zbyt podręcznikowe (a muszą takie być, żeby uwypuklić sedno porady), autorka przekonuje do siebie, budzi zaufanie i bez większego problemu wpływa na odbiorców. Nie stosuje huraoptymistycznego tonu, tak charakterystycznego w części publikacji z dziedziny samorozwoju. Dąży do syntezy materiału, a swoje spostrzeżenia układa w spójną konstrukcję. „Lepiej” to krzykliwy tytuł, krzykliwy kolor okładki, ale i tom skondensowany, przemyślany i dobrze opracowany. Autorka nie zajmuje się celami motywacji, a czynnikami, które na nią wpływają. Pisze między innymi o systemie nagród i kar, planowaniu lub prokrastynacji. Jeśli znajduje jakieś ciekawe uwagi dotyczące samorozwoju, chętnie się nimi dzieli z odbiorcami, gromadzi co ciekawsze miniopowiastki i doświadczenia przydatne w kształtowaniu samoświadomości i inspirujące. Chociaż autorka nie prowadzi czytelników krok po kroku do osiągnięcia celu, bardzo pomoże w zrozumieniu przynajmniej części mechanizmów rządzących ludzką psychiką.
„Lepiej” to książka solidnie przygotowana, angażująca odbiorców i pełna sensownych argumentów. Nie jest to przypadkowy kioskowy poradnik ani publikacja pisana naprędce dla wykorzystania rynkowego boomu. Warto się z nią zapoznać, choćby ze względu na precyzyjne uchwycenie charakterów ludzkich i temat ulegania rozmaitym skłonnościom. „Lepiej” nie jest wyłącznie poradnikiem z wyrazistymi przykładami. Gretchen Rubin zyska tu zaufanie i uznanie odbiorców. Mimo że tom ma w podtytule słowo „szczęście”, hasło tyle oczywiste co niekonkretne, traktować go można nie jako drogę do osiągnięcia zadowolenia a jako bodziec do pracy nad sobą. W dalszym dopiero efekcie nadejdą sukcesy i bycie szczęśliwym. Gretchen Rubin nie zapomina, że każdemu szczęście zapewnia coś innego.
Siła zmian
Ci, którzy potrzebują zmian, a nie wierzą w gotowe zestawy wytycznych z poradników do samorozwoju, powinni sięgnąć po „Lepiej!” Gretchen Rubin, książkę do pracy nad sobą. Autorka dała się już poznać jako twórczyni psychologicznych bestsellerów („Projekt szczęście”), teraz stawia na konkretne spostrzeżenia dla odbiorców pragnących wyrobić sobie dobre nawyki, a pozbyć się tych złych. Bo chociaż „Lepiej” ma podtytuł (obiecujący i udany pod względem marketingowym) „21 strategii, by osiągnąć szczęście”, chodzi w nim przede wszystkim o impuls do zmian. Rubin pokazuje, jak się do tego zabrać i uniknąć zniechęcających pułapek. Z gotowych schematów postępowania słusznie rezygnuje – każdy jest inny i nie da się stworzyć uniwersalnych scenariuszy, z których czytelnicy byliby zadowoleni. Gretchen Rubin podsuwa za to narzędzia pozwalające kształtować życiowe wybory – a to bardzo cenne, oczywiście pod warunkiem, że odbiorcy poświęcą trochę czasu nie tylko na uważną lekturę, ale i na refleksję nad swoją egzystencją.
W „Lepiej” autorka wskazuje cztery typy osobowości, wyodrębnione ze względu na stosunek do nawyków i nałogów. Tłumaczy również, jakie strategie w wypadku każdej z grup sprawdzają się najlepiej, a jakie nie mają szans powodzenia. To może ułatwić pracę nad sobą, a już na pewno pozwoli uniknąć rozczarowań. Dla Rubin nie istnieją superskuteczne metody, każdą radę trzeba dopasować do osoby. Przy „Lepiej” czytelnicy mogą poeksperymentować – brać przykład z bohaterów licznych anegdot i uczyć się ze wzmianek o problemach innych. Gretchen Rubin pisze swoją książkę na wzór podręczników do psychologii: na pierwszym planie stawia ludzi: znajomych, rodzinę, a także czytelników bloga, dzielących się własnymi doświadczeniami. Przytacza sytuacje, w których ktoś nie mógł uporać się z dość częstym nawykiem lub padał ofiarą przyzwyczajeń – by zaraz przedstawić odpowiednią i skuteczną (tym cenniejszą, że wypróbowaną) wskazówkę, niezawodną w tym wypadku metodę działania. Rubin naświetla także refleksję nad kolejnymi problemami, uczy mimochodem, jak dopasować rozwiązanie do człowieka. Nie oznacza to, że znajduje cudowne sposoby pokonania trudności, ale przynajmniej uświadamia odbiorcom, że zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji.
Pisze ta autorka bardzo ciekawie i wcale nie „pod publiczkę”. Unika fachowego słownictwa, stawia za to na ton niby-plotki, a do tego – na rzeczowe komentarze. Wszystko razem składa się w bardzo udaną całość – z jednej strony przydatną ze względów praktycznych, jako zbiór podpowiedzi do wcielenia w życie, z drugiej – funkcjonującą jako ciekawa lektura (lekkością stylu zbliżona nawet do beletrystyki). Gretchen Rubin nie pozostaje dla odbiorców anonimowa, co więcej, przedstawia całkiem sporo swoich wad i coś ze sfery prywatnej. Nawet jeśli niektóre dialogi czy wymiany opinii wydają się zbyt podręcznikowe (a muszą takie być, żeby uwypuklić sedno porady), autorka przekonuje do siebie, budzi zaufanie i bez większego problemu wpływa na odbiorców. Nie stosuje huraoptymistycznego tonu, tak charakterystycznego w części publikacji z dziedziny samorozwoju. Dąży do syntezy materiału, a swoje spostrzeżenia układa w spójną konstrukcję. „Lepiej” to krzykliwy tytuł, krzykliwy kolor okładki, ale i tom skondensowany, przemyślany i dobrze opracowany. Autorka nie zajmuje się celami motywacji, a czynnikami, które na nią wpływają. Pisze między innymi o systemie nagród i kar, planowaniu lub prokrastynacji. Jeśli znajduje jakieś ciekawe uwagi dotyczące samorozwoju, chętnie się nimi dzieli z odbiorcami, gromadzi co ciekawsze miniopowiastki i doświadczenia przydatne w kształtowaniu samoświadomości i inspirujące. Chociaż autorka nie prowadzi czytelników krok po kroku do osiągnięcia celu, bardzo pomoże w zrozumieniu przynajmniej części mechanizmów rządzących ludzką psychiką.
„Lepiej” to książka solidnie przygotowana, angażująca odbiorców i pełna sensownych argumentów. Nie jest to przypadkowy kioskowy poradnik ani publikacja pisana naprędce dla wykorzystania rynkowego boomu. Warto się z nią zapoznać, choćby ze względu na precyzyjne uchwycenie charakterów ludzkich i temat ulegania rozmaitym skłonnościom. „Lepiej” nie jest wyłącznie poradnikiem z wyrazistymi przykładami. Gretchen Rubin zyska tu zaufanie i uznanie odbiorców. Mimo że tom ma w podtytule słowo „szczęście”, hasło tyle oczywiste co niekonkretne, traktować go można nie jako drogę do osiągnięcia zadowolenia a jako bodziec do pracy nad sobą. W dalszym dopiero efekcie nadejdą sukcesy i bycie szczęśliwym. Gretchen Rubin nie zapomina, że każdemu szczęście zapewnia coś innego.
wtorek, 9 lutego 2016
Natasza Socha, Magdalena Witkiewicz: Awaria małżeńska
Filia, Poznań 2015.
Kłopoty i rady
Coraz więcej par i małżeństw rozstaje się z zupełnie błahych powodów, a przecież wystarczyłoby trochę zaangażowania, żeby przywrócić dawne relacje i uczucia. O zapomnianych prawdach w nieco zawoalowany sposób mówią Natasza Socha i Magdalena Witkiewicz w „Awarii małżeńskiej”, komediowej powieści obyczajowej. „Awarię małżeńską” czyta się błyskawicznie i z przyjemnością, chociaż część przygód wydaje się bardzo przewidywalna, a kilka dialogów znalazło się już wcześniej w obiegowych dowcipach. To jednak nie przeszkadza, bo rama dla tej podwojonej historii wybrzmiewa dosyć oryginalnie.
Za przejechanym przez autobus kotem nikt już nie zdąży zapłakać. Znika tak nagle jak się pojawił – przedziwna siła sprawcza. W wyniku kresu kociego życia do szpitala na trzy tygodnie trafiają Justyna i Ewelina, matki i żony. Unieruchomione w jednej sali wiedzą, że ich małżonkowie nie poradzą sobie z wyzwaniem – ze zwykłym codziennym życiem, opieką nad sobą i dziećmi. Dziadkowie, dziwnym zbiegiem okoliczności, nie chcą lub nie mogą zajmować się wnukami, z różnych powodów. Mężczyźni powinni zatem wreszcie udowodnić swoją wartość. I to natychmiast.
Zaczyna się od banałów: co dać dzieciom do jedzenia, w co je rano ubrać i… do jakich placówek poodwozić. Pierwszy września dla dwóch mężów będzie naprawdę straszny. Dzieci doskonale wiedzą, że ojcowie nie zastąpią mam – wszystko trzeba im wyjaśniać, a i to nie przynosi upragnionych efektów. Słomiani wdowcy usiłują zatem zaprowadzić w domach nowe porządki i odrobinę usamodzielnić pociechy. Zanim to jednak nastąpi, poniosą serię klęsk – ku uciesze czytelników (a zwłaszcza czytelniczek). Żony w szpitalu dzielą się opowieściami z wyczynów bezradnych mężów. A ci stopniowo i nieoczekiwanie dla samych siebie odkrywają uroki przebywania z własnymi dziećmi, a do tego wreszcie zaczynają doceniać pracę ukochanych kobiet. Sami nigdy nie będą w stanie osiągnąć takiej podzielności uwagi, jaka paniom przychodzi bez trudu. Z czasem wypracowują sobie jednak metody działania, ale w ich związkach już nic nie będzie takie jak wcześniej. A jeszcze kiedy na horyzoncie pojawi się Dżesika…
Nie ma w „Awarii małżeńskiej” miejsca na poważne zmartwienia. Nikt poważnie nie ucierpi (z wyjątkiem kota). Wszystko prowadzi do dobrych zmian. Mężowie, którzy do tej pory nie zwracali uwagi na swoje rodziny, dostają nauczkę, żony przekonują się, że nie warto toczyć walki na emocje lub słowne argumenty – wystarczy chwilowa zamiana ról, żeby najbardziej oczywiste prawdy dotarły do adresatów. Co ciekawe, krytyce w tej powieści (krytyce na wesoło, bez przykrości!) podlega męski świat. To faceci sobie nie radzą, to faceci nie rozumieją, jak wiele pracy potrzeba, żeby utrzymać porządek w domu. Jednak i panie nie są bez winy: bohaterki przyzwyczajają domowników do rozmaitych wygód, rano prasują dzieciom ubrania (łącznie ze skarpetkami, żeby były ciepłe…), przygotowują różne śniadania (wedle życzenia) i sprzątają po domowych zwierzętach. Nic dziwnego, że wszystkie obowiązki w końcu spadają na nie i prowadzą do frustracji. Przez ucieczkę do żartów autorki przedstawiają typową przyczynę rodzinnych sporów i zupełnie niepotrzebnych stresów. Pozwalają odbiorczyniom, by sobie to uświadomiły, a przecież nie prawią nikomu morałów, nie dają recept na szczęśliwe życie. Bawią, a do tego sugerują dobre zmiany – i cóż z tego, że naiwne.
Cała ta powieść skonstruowana jest jak żart. Przesycona lekkim i ciepłym tonem, oparta na dialogach i „męskiej naiwności”. Z góry wiadomo, jak skończą się kolejne wyzwania dla słomianych wdowców (no, może poza Dżesiką) – a jednak czyta się tę powieść bardzo przyjemnie. „Awaria małżeńska” wydaje się bardzo prosta i jednorodna, ale jej siła polega na rozrywce, na niemal infantylizowanym prezentowaniu damsko-męskich niesnasek. Zwykłe życie uchwycone w takiej komedii wybrzmiewa jak sielanka, nawet mimo przejściowych trudności. Egzystencja opisana przez Sochę i Witkiewicz przestaje straszyć widmem rozwodów i potoków wylanych łez. Niewiele niespodzianek autorki szykują, ale to, co przygotowały, w pełni wystarczy do przyjemnej, nieskomplikowanej lektury. Być może ta książka zainspiruje część odbiorczyń do wprowadzania zmian w swoich domach, ale nawet jeśli nie, parę osób pośmieje się nad tym tomem i spędzi miło czas z ambitnymi bohaterami. Socha i Witkiewicz posłużyły się wygodnymi stereotypami, anegdotami i domowymi wyzwaniami, żeby pomóc trochę bohaterkom.
Kłopoty i rady
Coraz więcej par i małżeństw rozstaje się z zupełnie błahych powodów, a przecież wystarczyłoby trochę zaangażowania, żeby przywrócić dawne relacje i uczucia. O zapomnianych prawdach w nieco zawoalowany sposób mówią Natasza Socha i Magdalena Witkiewicz w „Awarii małżeńskiej”, komediowej powieści obyczajowej. „Awarię małżeńską” czyta się błyskawicznie i z przyjemnością, chociaż część przygód wydaje się bardzo przewidywalna, a kilka dialogów znalazło się już wcześniej w obiegowych dowcipach. To jednak nie przeszkadza, bo rama dla tej podwojonej historii wybrzmiewa dosyć oryginalnie.
Za przejechanym przez autobus kotem nikt już nie zdąży zapłakać. Znika tak nagle jak się pojawił – przedziwna siła sprawcza. W wyniku kresu kociego życia do szpitala na trzy tygodnie trafiają Justyna i Ewelina, matki i żony. Unieruchomione w jednej sali wiedzą, że ich małżonkowie nie poradzą sobie z wyzwaniem – ze zwykłym codziennym życiem, opieką nad sobą i dziećmi. Dziadkowie, dziwnym zbiegiem okoliczności, nie chcą lub nie mogą zajmować się wnukami, z różnych powodów. Mężczyźni powinni zatem wreszcie udowodnić swoją wartość. I to natychmiast.
Zaczyna się od banałów: co dać dzieciom do jedzenia, w co je rano ubrać i… do jakich placówek poodwozić. Pierwszy września dla dwóch mężów będzie naprawdę straszny. Dzieci doskonale wiedzą, że ojcowie nie zastąpią mam – wszystko trzeba im wyjaśniać, a i to nie przynosi upragnionych efektów. Słomiani wdowcy usiłują zatem zaprowadzić w domach nowe porządki i odrobinę usamodzielnić pociechy. Zanim to jednak nastąpi, poniosą serię klęsk – ku uciesze czytelników (a zwłaszcza czytelniczek). Żony w szpitalu dzielą się opowieściami z wyczynów bezradnych mężów. A ci stopniowo i nieoczekiwanie dla samych siebie odkrywają uroki przebywania z własnymi dziećmi, a do tego wreszcie zaczynają doceniać pracę ukochanych kobiet. Sami nigdy nie będą w stanie osiągnąć takiej podzielności uwagi, jaka paniom przychodzi bez trudu. Z czasem wypracowują sobie jednak metody działania, ale w ich związkach już nic nie będzie takie jak wcześniej. A jeszcze kiedy na horyzoncie pojawi się Dżesika…
Nie ma w „Awarii małżeńskiej” miejsca na poważne zmartwienia. Nikt poważnie nie ucierpi (z wyjątkiem kota). Wszystko prowadzi do dobrych zmian. Mężowie, którzy do tej pory nie zwracali uwagi na swoje rodziny, dostają nauczkę, żony przekonują się, że nie warto toczyć walki na emocje lub słowne argumenty – wystarczy chwilowa zamiana ról, żeby najbardziej oczywiste prawdy dotarły do adresatów. Co ciekawe, krytyce w tej powieści (krytyce na wesoło, bez przykrości!) podlega męski świat. To faceci sobie nie radzą, to faceci nie rozumieją, jak wiele pracy potrzeba, żeby utrzymać porządek w domu. Jednak i panie nie są bez winy: bohaterki przyzwyczajają domowników do rozmaitych wygód, rano prasują dzieciom ubrania (łącznie ze skarpetkami, żeby były ciepłe…), przygotowują różne śniadania (wedle życzenia) i sprzątają po domowych zwierzętach. Nic dziwnego, że wszystkie obowiązki w końcu spadają na nie i prowadzą do frustracji. Przez ucieczkę do żartów autorki przedstawiają typową przyczynę rodzinnych sporów i zupełnie niepotrzebnych stresów. Pozwalają odbiorczyniom, by sobie to uświadomiły, a przecież nie prawią nikomu morałów, nie dają recept na szczęśliwe życie. Bawią, a do tego sugerują dobre zmiany – i cóż z tego, że naiwne.
Cała ta powieść skonstruowana jest jak żart. Przesycona lekkim i ciepłym tonem, oparta na dialogach i „męskiej naiwności”. Z góry wiadomo, jak skończą się kolejne wyzwania dla słomianych wdowców (no, może poza Dżesiką) – a jednak czyta się tę powieść bardzo przyjemnie. „Awaria małżeńska” wydaje się bardzo prosta i jednorodna, ale jej siła polega na rozrywce, na niemal infantylizowanym prezentowaniu damsko-męskich niesnasek. Zwykłe życie uchwycone w takiej komedii wybrzmiewa jak sielanka, nawet mimo przejściowych trudności. Egzystencja opisana przez Sochę i Witkiewicz przestaje straszyć widmem rozwodów i potoków wylanych łez. Niewiele niespodzianek autorki szykują, ale to, co przygotowały, w pełni wystarczy do przyjemnej, nieskomplikowanej lektury. Być może ta książka zainspiruje część odbiorczyń do wprowadzania zmian w swoich domach, ale nawet jeśli nie, parę osób pośmieje się nad tym tomem i spędzi miło czas z ambitnymi bohaterami. Socha i Witkiewicz posłużyły się wygodnymi stereotypami, anegdotami i domowymi wyzwaniami, żeby pomóc trochę bohaterkom.
poniedziałek, 8 lutego 2016
Jennifer Niven: Wszystkie jasne miejsca
Bukowy Las, Wrocław 2015.
Nastolatki z poważnymi problemami w literaturze rozrywkowej mogą stać się dla siebie wsparciem i nadzieją na normalność. Znają już najbardziej mroczne strony życia, pozbawione są irytującej czasem dziecięcej naiwności i wiary w ideały. I jako tacy bohaterowie dadzą się polubić. We „Wszystkich jasnych miejscach” rola pokrzywdzonych przez los i życie okaleczonych postaci rozkłada się na dwa życiorysy. Finch próbuje ze sobą skończyć, a próby samobójcze na głębszych pokładach świadomości motywowane są przemocą domową (agresja ze strony ojca). Violet tymczasem nie może się pogodzić z wypadkiem, w którym straciła ukochaną starszą siostrę. Nastolatki spotykają się na wieży, sześć pięter nad ziemią. Łatwo byłoby teraz pozbyć się wszystkich zmartwień przez jeden prosty ruch. Tyle że zaprawiony w samobójczych próbach Finch ratuje szkolną koleżankę. Tak zaczyna się przedziwna przyjaźń, która może nawet zamienić się w coś więcej. „Wszystkie jasne miejsca” to powieść z gatunku uwielbianych prze młodych czytelników. Jest dobrze napisana i przepełniona wielkimi przeżyciami, chociaż od strony psychologicznej daje się dostrzec białe plamy. Najpierw Violet nosi brzydkie okulary, w których gorzej widzi i czesze się z grzywką, chociaż nie jest jej w tym do twarzy. Ten motyw, wyraźny sygnał przepracowywania żałoby, w pewnym momencie zostaje zwyczajnie ucięty. Przy Finchu z kolei nie istnieją możliwości rozwiązania domowych problemów. Wątpliwości budzi też strach przed samochodami. Violet od wypadku nie siadła za kierownicą, ale też nie chce jeździć jako pasażerka. To Finch przełamuje te lęki, ale robi to trochę zbyt szybko, za łatwo mu się ta sztuka udaje.
Autorka wykorzystała tu wątek częsty w amerykańskiej literaturze młodzieżowej: każe swoim bohaterom przemierzyć pewną drogę, a taka wspólna wyprawa to szansa na bliższe poznanie się, ucieczka od lęków, a i dojrzewanie na oczach czytelników. Powód do wyprawy jest prozaiczny: szkolny projekt. Bohaterowie mają odwiedzić kilka wartych uwagi miejsc we własnym stanie. Sami rozwijają to ćwiczenie, co czyni eskapady ciekawszymi i usuwa w cień szkolne obowiązki. To przypomina trochę powieści Johna Greena i nieprzypadkowo skojarzenie z tym autorem pojawia się na okładce tomu. Jennifer Niven posługuje się kilkoma czytelnymi schematami, czym zapewnia sobie nie tylko żywiołowe reakcje odbiorców, ale i odpowiednio rozłożone fabularne akcenty. Co ciekawe, nie interesują jej standardowe zakończenia – tu akcentuje swoją choćby pozorną odmienność od mainstreamu. Zmusza do pytań o wybory bohaterów – i Finch, i Violet w swoich postawach są na tyle niekonwencjonalni, że siłą rzeczy muszą budzić zainteresowanie. „Wszystkie jasne miejsca” to powieść, która nie zrodziłaby się bez zła – ale autorka ucieka od moralizowania i dualistycznego oceniania świata. Nie wiadomo do końca, którą alternatywę najlepiej u niej wybrać. Powieść zostaje wyprana z naiwnego idealizmu, ale postacie do niego usilnie dążą.
Niven stworzyła sobie przestrzeń do mocno psychologicznych rozważań, ale w pewnym momencie przypomina sobie, że i tak trafi do nurtu powieści rozrywkowych, a to wymusza pewne uproszczenia – jeśli nie scenariuszowe koleiny. Podporządkowuje się więc im, pozostawiając esencję problemu bez jego opracowania. To dlatego w psychicznych portretach Violet i Fincha są luki. Kiedy bohaterowie przebywają ze sobą, topnieją ich lęki, nagle o wszystkim można porozmawiać, a spędzające sen z powiek troski przestają istnieć. Z tego też względu „Wszystkie jasne miejsca” znajdą wielu zwolenników wśród młodzieży. Widmo śmierci w wersji pop zapewnia odpowiednią dawkę wrażeń, a nie przygnębia, przynosi kilka wskazówek dotyczących życia i poczucia szczęścia – ale bez moralizowania. Samobójstwo jako temat poplektury to motyw bardzo delikatny – tu odbiorcy zostają pozostawieni z podjętymi już i niemożliwymi do kwestionowania decyzjami – dzięki temu mogą się zastanowić nad rzeczywistością. We „Wszystkich jasnych miejscach” nastolatki szukają swojej drogi do wolności – bardzo desperacko. Nie jest to wprawdzie sprawdzian z dojrzałości, ale przynosi jednoznaczne rozprawienie się z dzieciństwem.
Nastolatki z poważnymi problemami w literaturze rozrywkowej mogą stać się dla siebie wsparciem i nadzieją na normalność. Znają już najbardziej mroczne strony życia, pozbawione są irytującej czasem dziecięcej naiwności i wiary w ideały. I jako tacy bohaterowie dadzą się polubić. We „Wszystkich jasnych miejscach” rola pokrzywdzonych przez los i życie okaleczonych postaci rozkłada się na dwa życiorysy. Finch próbuje ze sobą skończyć, a próby samobójcze na głębszych pokładach świadomości motywowane są przemocą domową (agresja ze strony ojca). Violet tymczasem nie może się pogodzić z wypadkiem, w którym straciła ukochaną starszą siostrę. Nastolatki spotykają się na wieży, sześć pięter nad ziemią. Łatwo byłoby teraz pozbyć się wszystkich zmartwień przez jeden prosty ruch. Tyle że zaprawiony w samobójczych próbach Finch ratuje szkolną koleżankę. Tak zaczyna się przedziwna przyjaźń, która może nawet zamienić się w coś więcej. „Wszystkie jasne miejsca” to powieść z gatunku uwielbianych prze młodych czytelników. Jest dobrze napisana i przepełniona wielkimi przeżyciami, chociaż od strony psychologicznej daje się dostrzec białe plamy. Najpierw Violet nosi brzydkie okulary, w których gorzej widzi i czesze się z grzywką, chociaż nie jest jej w tym do twarzy. Ten motyw, wyraźny sygnał przepracowywania żałoby, w pewnym momencie zostaje zwyczajnie ucięty. Przy Finchu z kolei nie istnieją możliwości rozwiązania domowych problemów. Wątpliwości budzi też strach przed samochodami. Violet od wypadku nie siadła za kierownicą, ale też nie chce jeździć jako pasażerka. To Finch przełamuje te lęki, ale robi to trochę zbyt szybko, za łatwo mu się ta sztuka udaje.
Autorka wykorzystała tu wątek częsty w amerykańskiej literaturze młodzieżowej: każe swoim bohaterom przemierzyć pewną drogę, a taka wspólna wyprawa to szansa na bliższe poznanie się, ucieczka od lęków, a i dojrzewanie na oczach czytelników. Powód do wyprawy jest prozaiczny: szkolny projekt. Bohaterowie mają odwiedzić kilka wartych uwagi miejsc we własnym stanie. Sami rozwijają to ćwiczenie, co czyni eskapady ciekawszymi i usuwa w cień szkolne obowiązki. To przypomina trochę powieści Johna Greena i nieprzypadkowo skojarzenie z tym autorem pojawia się na okładce tomu. Jennifer Niven posługuje się kilkoma czytelnymi schematami, czym zapewnia sobie nie tylko żywiołowe reakcje odbiorców, ale i odpowiednio rozłożone fabularne akcenty. Co ciekawe, nie interesują jej standardowe zakończenia – tu akcentuje swoją choćby pozorną odmienność od mainstreamu. Zmusza do pytań o wybory bohaterów – i Finch, i Violet w swoich postawach są na tyle niekonwencjonalni, że siłą rzeczy muszą budzić zainteresowanie. „Wszystkie jasne miejsca” to powieść, która nie zrodziłaby się bez zła – ale autorka ucieka od moralizowania i dualistycznego oceniania świata. Nie wiadomo do końca, którą alternatywę najlepiej u niej wybrać. Powieść zostaje wyprana z naiwnego idealizmu, ale postacie do niego usilnie dążą.
Niven stworzyła sobie przestrzeń do mocno psychologicznych rozważań, ale w pewnym momencie przypomina sobie, że i tak trafi do nurtu powieści rozrywkowych, a to wymusza pewne uproszczenia – jeśli nie scenariuszowe koleiny. Podporządkowuje się więc im, pozostawiając esencję problemu bez jego opracowania. To dlatego w psychicznych portretach Violet i Fincha są luki. Kiedy bohaterowie przebywają ze sobą, topnieją ich lęki, nagle o wszystkim można porozmawiać, a spędzające sen z powiek troski przestają istnieć. Z tego też względu „Wszystkie jasne miejsca” znajdą wielu zwolenników wśród młodzieży. Widmo śmierci w wersji pop zapewnia odpowiednią dawkę wrażeń, a nie przygnębia, przynosi kilka wskazówek dotyczących życia i poczucia szczęścia – ale bez moralizowania. Samobójstwo jako temat poplektury to motyw bardzo delikatny – tu odbiorcy zostają pozostawieni z podjętymi już i niemożliwymi do kwestionowania decyzjami – dzięki temu mogą się zastanowić nad rzeczywistością. We „Wszystkich jasnych miejscach” nastolatki szukają swojej drogi do wolności – bardzo desperacko. Nie jest to wprawdzie sprawdzian z dojrzałości, ale przynosi jednoznaczne rozprawienie się z dzieciństwem.
niedziela, 7 lutego 2016
Martin Sodomka: Jak zbudować motocykl. Historyjka techniczna
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Warsztat
Takich bajek przeważnie się nie robi, może dlatego, że „historyjka techniczna” Martina Sodomki bardziej nadaje się na podręcznik do warsztatu pojazdów mechanicznych niż na bajkę. Z drugiej jednak strony dzieci często są ciekawe, jak coś działa. Bardziej precyzyjnej informacji nie dostaną już nigdzie. Widać za to potężne zderzenie, kontrast między naukowymi wyjaśnieniami i fascynacją fizyką – a grupą małych zwierzątek, które zamierzają urządzić motocyklowy wyścig. I nawet tu wkradają się dorosłe akcenty – pomijając fakt konstruowania motocykla. Przyjaciele wplątują się w niemal kryminalną aferę, a po wypadku jeden dowiaduje się, że będzie kulał (co traktuje jako symbol przynależności do grupy, a nie powód do zmartwień). Chociaż Sodomka usiłuje zintensyfikować wrażenia przez szereg sporów, z bajką ma to niewiele wspólnego. Autora dużo bardziej interesuje przedstawianie procesu budowy prawdziwego motocykla. Wszelkie scenki obyczajowe są wobec tego drugorzędne i z trudem związują fabułę. Bez przerwy wypierane są przez szczegóły techniczne: dla postaci motocykle nie mają żadnych tajemnic, a więc z lubością bohaterowie przerzucają się wiadomościami i mówią do siebie tekstami rodem z podręczników. Od początku wiadomo, że „Jak zbudować motocykl” to pozycja dla fanów motoryzacji, motocyklowych maniaków i zapaleńców, którzy od najmłodszych lat nie mają wątpliwości, co chcieliby robić w życiu. Starszym (którym taki przewodnik bardziej by się przydał) niekoniecznie przypadnie do gustu szczurza i dziecięca opowieść (przedstawiona dorosłym językiem) – tę jednak zawsze można zignorować, skupiając się na aspektach technicznych.
Konstruowanie motocykli zaczyna się od ramy, ale Martin Sodomka dba o każdy detal, łącznie z… zachowaniem się pojazdu na zakrętach. Nie poprzestaje na słowach postaci (przy czym należy zaznaczyć, że mniej interesuje go uczenie myślenia, bardziej przekazywanie suchych faktów, które chętni mogą sobie przeanalizować dla własnej korzyści), rozbudowuje marginesy i podpisy pod szczegółowymi rysunkami. Tu każdy element motocykli w stanie tworzenia zostaje zaznaczony i omówiony. Co ciekawe, w naukowych komentarzach-podpisach Sodomka prezentuje więcej entuzjazmu niż w samej „bajce”: tu ekscytuje się na przykład zapachem spalin – wydawałoby się, że tego typu reakcje bardziej pasują do fabuły, a jednak autor pozostawia je sobie. W ten sposób również zachęca do śledzenia kolejnych obrazków i wyjaśnień, pokazuje, jak uzewnętrzniać się może prawdziwa pasja. Mało prawdopodobne jest, żeby dzieci z jego wskazówek budowały sobie własne motocykle, ale publikacja może stać się podręcznym zestawem odpowiedzi na pytania dotyczące szczegółów konstrukcyjnych. Do tej pory nie było na rynku literatury czwartej pozycji, która tak dokładnie analizowałaby elementy konstrukcji maszyny. To wyklucza traktowanie tomiku jako lektury przed snem, ale też rzuca wyzwanie istniejącym infantylnym picture bookom.
„Jak zbudować motocykl” to również picture book. Wielkie ilustracje raz przedstawiają pochłoniętych pracą bohaterów (w trakcie składania motocykla lub podczas zbiorowych dyskusji), raz – dokładnie wyrysowane części z odpowiednimi oznaczeniami i opisami. To ciekawsze niż poważne naukowe publikacje (przynajmniej dla młodszych odbiorców). Tomik Martina Sodomki wymaga ogromnego skupienia innego rodzaju niż przy literaturze rozrywkowej. Autor traktuje młodszych czytelników jak dorosłych, przynajmniej w sferze techniki oraz słownictwa. Przedstawia książkę – część większej technicznej serii – jakiej do tej pory na rynku nie było.
Warsztat
Takich bajek przeważnie się nie robi, może dlatego, że „historyjka techniczna” Martina Sodomki bardziej nadaje się na podręcznik do warsztatu pojazdów mechanicznych niż na bajkę. Z drugiej jednak strony dzieci często są ciekawe, jak coś działa. Bardziej precyzyjnej informacji nie dostaną już nigdzie. Widać za to potężne zderzenie, kontrast między naukowymi wyjaśnieniami i fascynacją fizyką – a grupą małych zwierzątek, które zamierzają urządzić motocyklowy wyścig. I nawet tu wkradają się dorosłe akcenty – pomijając fakt konstruowania motocykla. Przyjaciele wplątują się w niemal kryminalną aferę, a po wypadku jeden dowiaduje się, że będzie kulał (co traktuje jako symbol przynależności do grupy, a nie powód do zmartwień). Chociaż Sodomka usiłuje zintensyfikować wrażenia przez szereg sporów, z bajką ma to niewiele wspólnego. Autora dużo bardziej interesuje przedstawianie procesu budowy prawdziwego motocykla. Wszelkie scenki obyczajowe są wobec tego drugorzędne i z trudem związują fabułę. Bez przerwy wypierane są przez szczegóły techniczne: dla postaci motocykle nie mają żadnych tajemnic, a więc z lubością bohaterowie przerzucają się wiadomościami i mówią do siebie tekstami rodem z podręczników. Od początku wiadomo, że „Jak zbudować motocykl” to pozycja dla fanów motoryzacji, motocyklowych maniaków i zapaleńców, którzy od najmłodszych lat nie mają wątpliwości, co chcieliby robić w życiu. Starszym (którym taki przewodnik bardziej by się przydał) niekoniecznie przypadnie do gustu szczurza i dziecięca opowieść (przedstawiona dorosłym językiem) – tę jednak zawsze można zignorować, skupiając się na aspektach technicznych.
Konstruowanie motocykli zaczyna się od ramy, ale Martin Sodomka dba o każdy detal, łącznie z… zachowaniem się pojazdu na zakrętach. Nie poprzestaje na słowach postaci (przy czym należy zaznaczyć, że mniej interesuje go uczenie myślenia, bardziej przekazywanie suchych faktów, które chętni mogą sobie przeanalizować dla własnej korzyści), rozbudowuje marginesy i podpisy pod szczegółowymi rysunkami. Tu każdy element motocykli w stanie tworzenia zostaje zaznaczony i omówiony. Co ciekawe, w naukowych komentarzach-podpisach Sodomka prezentuje więcej entuzjazmu niż w samej „bajce”: tu ekscytuje się na przykład zapachem spalin – wydawałoby się, że tego typu reakcje bardziej pasują do fabuły, a jednak autor pozostawia je sobie. W ten sposób również zachęca do śledzenia kolejnych obrazków i wyjaśnień, pokazuje, jak uzewnętrzniać się może prawdziwa pasja. Mało prawdopodobne jest, żeby dzieci z jego wskazówek budowały sobie własne motocykle, ale publikacja może stać się podręcznym zestawem odpowiedzi na pytania dotyczące szczegółów konstrukcyjnych. Do tej pory nie było na rynku literatury czwartej pozycji, która tak dokładnie analizowałaby elementy konstrukcji maszyny. To wyklucza traktowanie tomiku jako lektury przed snem, ale też rzuca wyzwanie istniejącym infantylnym picture bookom.
„Jak zbudować motocykl” to również picture book. Wielkie ilustracje raz przedstawiają pochłoniętych pracą bohaterów (w trakcie składania motocykla lub podczas zbiorowych dyskusji), raz – dokładnie wyrysowane części z odpowiednimi oznaczeniami i opisami. To ciekawsze niż poważne naukowe publikacje (przynajmniej dla młodszych odbiorców). Tomik Martina Sodomki wymaga ogromnego skupienia innego rodzaju niż przy literaturze rozrywkowej. Autor traktuje młodszych czytelników jak dorosłych, przynajmniej w sferze techniki oraz słownictwa. Przedstawia książkę – część większej technicznej serii – jakiej do tej pory na rynku nie było.
sobota, 6 lutego 2016
Claire Dunn: 365 dni bez zapałek. Jak rok w australijskim buszu odmienił moje życie
Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2015.
Siły natury
Claire Dunn w teorii las znała jak własną kieszeń, należała w końcu do grona walczących o jego ocalenie ekologów. Jednak teoria nie szła w parze z praktyką: kiedy kobieta zapisała się do programu przypominającego szkołę przetrwania, przekonała się, jak trudno przestawić się na „naturalny” tryb życia. „365 dni bez zapałek” to notatki z niekończącej się walki z przyrodą. A przecież Dunn walczyć wcale nie chce. Pragnie za to obudzić w sobie Dziką Kobietę, stopić się z naturą i stać się jej częścią. Na razie czuje się jak intruz i nie radzi sobie z najprostszymi zadaniami.
Dunn trafia do buszu, ale to busz kontrolowany. Ma jasno wytyczone granice, łatwo z niego dotrzeć do cywilizacji, a w dodatku w pobliżu znajdują się inni uczestnicy programu, nie ma zatem mowy o wyizolowaniu, samotności czy skazaniu na własne siły. Przez trzydzieści dni w roku można przebywać poza lasem, można też zapraszać znajomych, jeśli potrzebuje się akurat ich pomocy. To zatem dzikość bardzo oswojona. Uczestnicy chętnie korzystają z rozmaitych ułatwień: plastikowych płacht do pokrycia dachu czy… zapalniczek. To ostatnie zresztą bardzo irytuje autorkę, która za punkt honoru obiera sobie nauczenie się rozpalania ognia przy pomocy patyków. Nabawia się od tego licznych odcisków i popada w coraz głębszą frustrację. Nieprzypadkowo tytuł tomu to właśnie „365 dni bez zapałek”.
Rytm książki wyznaczają pory roku, ale też podstawowe cele stawiane przed ludźmi, którzy chcą uciec od cywilizacji. To między innymi schronienie, ciepło, woda czy pożywienie. Dunn nie zajmuje się „przyziemnymi” tematami, które być może przyciągnęłyby sporą liczbę czytelników: odrzuca temat higieny, ale długo rozwodzi się nad zagadnieniem domu, czuje głód i buduje pułapki na zwierzęta, ale pierwsze zabite stworzenie wiąże się z ogromną traumą. Ponadto autorka od czasu do czasu korzysta z uroków pierwotnego życia – próbuje jeść robaki, przygotowuje prymitywne ubrania i cały czas uczy się krzesania ognia. W pewnym momencie ujawnia też własną filozofię życiową, która potrzebuje karmić się przynajmniej pozorami dzikości. Chwilami to raczej dzikość na pokaz, dzikość dla turystów – ale przeżycia autorki bez wątpienia są szczere i to najbardziej się liczy. Claire Dunn spisuje własne wrażenia i z nich konstruuje całą książkę (co było jednym z jej rocznych postanowień) – mniej przejmuje się nieprawdziwością buszu. Wie, że wszystkie założenia i ograniczenia może narzucać sobie sama. Zamienia więc niezwykłe doświadczenie w wielką indywidualną przygodę. Na marginesie pokazuje, jak radzą sobie inni uczestnicy: kto chce zrezygnować przed czasem, kto ułatwia sobie zadania, gdzie tworzą się związki… Obserwacje innych ludzi nie są dla Dunn tak atrakcyjne jak analizy „duchowości”, rodzaj wiwisekcji z uwzględnieniem umiłowania natury. To, czego Claire Dunn szuka, jest głęboko w niej samej – chwila wyciszenia pomaga to sobie uzmysłowić. W tej książce ważna staje się walka o odzyskanie własnej tożsamości.
„365 dni bez zapałek” to nie reportaż, jakby się na początku wydawało. Dunn bierze udział w przedsięwzięciu, na które każdy chętny może się zdecydować – nie zaimponuje ultraniebezpieczną wyprawą do serca dżungli czy na niezbadane tereny. Nie bada nowych zwyczajów lub plemion. Sprawdza jedynie, na czym polega odcięcie się od cywilizacji, chwilowe, odwracalne i nieobowiązkowe. Męczy się na własną prośbę – i czerpie z tego radość. Podpowiada odbiorcom jedną z dróg urozmaicenia zwykłego życia, zadaje pytanie, kto potrafiłby na rok odciąć się od zwykłych przyzwyczajeń i obowiązków. Nie zawsze perspektywa życia w buszu wydaje się satysfakcjonująca, a jednak Claire Dunn sporo zyskuje.
Warto też zwrócić uwagę na język książki. Bez względu na prawdziwość sytuacji i zmienne nastroje postaci, tom jest napisany niemal literacko. Ma to związek z nastawieniem na uczucia i refleksje, autorka odrzuca rejestr konkretów: na bazie przeżyć układa zestaw przemyśleń. Dzięki temu nie przeszkadza możliwość wykupienia sobie miejsca w podobnym programie, nie martwi też brak okołobadawczych (czyli oryginalnych) odkryć. Dunn prezentuje swoją własną niepowtarzalną historię – pozwala za jej sprawą zrozumieć rozmaite ekologiczne wybory. Nie każdy chciałby powtarzać tego typu przygody, ale czytanie o nich może wiązać się z ustalaniem własnych priorytetów i metod na oderwanie się od codziennych problemów. Bez zapałek i innych cywilizacyjnych udogodnień można sobie świetnie radzić, ale potrzebna jest dziś do tego spora odwaga.
Siły natury
Claire Dunn w teorii las znała jak własną kieszeń, należała w końcu do grona walczących o jego ocalenie ekologów. Jednak teoria nie szła w parze z praktyką: kiedy kobieta zapisała się do programu przypominającego szkołę przetrwania, przekonała się, jak trudno przestawić się na „naturalny” tryb życia. „365 dni bez zapałek” to notatki z niekończącej się walki z przyrodą. A przecież Dunn walczyć wcale nie chce. Pragnie za to obudzić w sobie Dziką Kobietę, stopić się z naturą i stać się jej częścią. Na razie czuje się jak intruz i nie radzi sobie z najprostszymi zadaniami.
Dunn trafia do buszu, ale to busz kontrolowany. Ma jasno wytyczone granice, łatwo z niego dotrzeć do cywilizacji, a w dodatku w pobliżu znajdują się inni uczestnicy programu, nie ma zatem mowy o wyizolowaniu, samotności czy skazaniu na własne siły. Przez trzydzieści dni w roku można przebywać poza lasem, można też zapraszać znajomych, jeśli potrzebuje się akurat ich pomocy. To zatem dzikość bardzo oswojona. Uczestnicy chętnie korzystają z rozmaitych ułatwień: plastikowych płacht do pokrycia dachu czy… zapalniczek. To ostatnie zresztą bardzo irytuje autorkę, która za punkt honoru obiera sobie nauczenie się rozpalania ognia przy pomocy patyków. Nabawia się od tego licznych odcisków i popada w coraz głębszą frustrację. Nieprzypadkowo tytuł tomu to właśnie „365 dni bez zapałek”.
Rytm książki wyznaczają pory roku, ale też podstawowe cele stawiane przed ludźmi, którzy chcą uciec od cywilizacji. To między innymi schronienie, ciepło, woda czy pożywienie. Dunn nie zajmuje się „przyziemnymi” tematami, które być może przyciągnęłyby sporą liczbę czytelników: odrzuca temat higieny, ale długo rozwodzi się nad zagadnieniem domu, czuje głód i buduje pułapki na zwierzęta, ale pierwsze zabite stworzenie wiąże się z ogromną traumą. Ponadto autorka od czasu do czasu korzysta z uroków pierwotnego życia – próbuje jeść robaki, przygotowuje prymitywne ubrania i cały czas uczy się krzesania ognia. W pewnym momencie ujawnia też własną filozofię życiową, która potrzebuje karmić się przynajmniej pozorami dzikości. Chwilami to raczej dzikość na pokaz, dzikość dla turystów – ale przeżycia autorki bez wątpienia są szczere i to najbardziej się liczy. Claire Dunn spisuje własne wrażenia i z nich konstruuje całą książkę (co było jednym z jej rocznych postanowień) – mniej przejmuje się nieprawdziwością buszu. Wie, że wszystkie założenia i ograniczenia może narzucać sobie sama. Zamienia więc niezwykłe doświadczenie w wielką indywidualną przygodę. Na marginesie pokazuje, jak radzą sobie inni uczestnicy: kto chce zrezygnować przed czasem, kto ułatwia sobie zadania, gdzie tworzą się związki… Obserwacje innych ludzi nie są dla Dunn tak atrakcyjne jak analizy „duchowości”, rodzaj wiwisekcji z uwzględnieniem umiłowania natury. To, czego Claire Dunn szuka, jest głęboko w niej samej – chwila wyciszenia pomaga to sobie uzmysłowić. W tej książce ważna staje się walka o odzyskanie własnej tożsamości.
„365 dni bez zapałek” to nie reportaż, jakby się na początku wydawało. Dunn bierze udział w przedsięwzięciu, na które każdy chętny może się zdecydować – nie zaimponuje ultraniebezpieczną wyprawą do serca dżungli czy na niezbadane tereny. Nie bada nowych zwyczajów lub plemion. Sprawdza jedynie, na czym polega odcięcie się od cywilizacji, chwilowe, odwracalne i nieobowiązkowe. Męczy się na własną prośbę – i czerpie z tego radość. Podpowiada odbiorcom jedną z dróg urozmaicenia zwykłego życia, zadaje pytanie, kto potrafiłby na rok odciąć się od zwykłych przyzwyczajeń i obowiązków. Nie zawsze perspektywa życia w buszu wydaje się satysfakcjonująca, a jednak Claire Dunn sporo zyskuje.
Warto też zwrócić uwagę na język książki. Bez względu na prawdziwość sytuacji i zmienne nastroje postaci, tom jest napisany niemal literacko. Ma to związek z nastawieniem na uczucia i refleksje, autorka odrzuca rejestr konkretów: na bazie przeżyć układa zestaw przemyśleń. Dzięki temu nie przeszkadza możliwość wykupienia sobie miejsca w podobnym programie, nie martwi też brak okołobadawczych (czyli oryginalnych) odkryć. Dunn prezentuje swoją własną niepowtarzalną historię – pozwala za jej sprawą zrozumieć rozmaite ekologiczne wybory. Nie każdy chciałby powtarzać tego typu przygody, ale czytanie o nich może wiązać się z ustalaniem własnych priorytetów i metod na oderwanie się od codziennych problemów. Bez zapałek i innych cywilizacyjnych udogodnień można sobie świetnie radzić, ale potrzebna jest dziś do tego spora odwaga.
Subskrybuj:
Posty (Atom)