Grasshopper, Lublin 2010.
Baba - szefem
Po „Miłość czy sport” sięgną (sięgnęły, w końcu książka ukazała się pół roku temu) czytelniczki rozmiłowane w obyczajówkach i powieściach dla kobiet – nieprzypadkowo książkowy debiut Ryszarda Makowskiego nosi podtytuł „czytadło”. Ale grono odbiorców rozszerzyć się powinno o tych, którzy znają satyryczną twórczość Makowskiego i ciekawi są nowego kierunku pisarskiej działalności tego autora. „Miłość czy sport” to jednak książka osobna – nie ma nic wspólnego z estradą, choć dosyć ludyczne poczucie humoru bohatera nie opuszcza i kilka kawałów spod budki z piwem się tu pojawi.
Ryszard, bohater i narrator, ma ponad trzydzieści lat. To zatwardziały kawaler, dziennikarz sportowy, lubiący spędzać czas przy piwie. Zmysł autoironii nie pozwala mu frustrować się robiącymi kariery naukowe bliskimi – zwłaszcza że problemów w innych dziedzinach życia nie brakuje. W ulubionym pubie kelner Czesiek znakomicie udaje idiotę i bez przerwy szkodzi bohaterowi. A w redakcji niespodziewanie zostaje zatrudniona – w dodatku na kierowniczym stanowisku – kobieta. „Baba jest moim szefem” – powtarza jak mantrę sfrustrowany Rysiek. Tyle że niespodziewanie dla siebie samego odkrywa, że szefowa Malwina jest bardzo atrakcyjną kobietą… W krnąbrnym pracowniku znienacka rodzi się uczucie – lecz o Malwinę trzeba będzie rywalizować ze zwierzchnikiem.
Rysiek pisze dziennik, zdaje relację z codziennych wydarzeń, nie antycypuje najbliższej przyszłości, nie analizuje tego, co już się stało – robi raczej notatki dla uspokojenia i uporządkowania myśli. Ten styl przekłada się na sposób prowadzenia narracji – Makowski na przykład często po prostu podpisuje autorów wypowiedzi w dialogach, skraca do minimum opis, prowadzi opowieść bardzo szybko. Nie ma tu literackich fajerwerków, jest – prostota i dynamika: Makowski nie tworzy literatury pięknej a czytadło – i jest tego świadomy.
Ciekawą odmianą od typowych powieści dla pań może być perspektywa spojrzenia. Rysiek przedstawia bowiem rozkwit uczucia z męskiego punktu widzenia – nad roztrząsanie stanów emocjonalnych przedkłada fakty, woli jasne sygnały i wydarzenia od niedopowiedzeń i interpretacji pozbawionych podstawy. Ta sama historia, opowiedziana przez kobietę, wyglądałaby zupełnie inaczej. Tu ciężar akcji spoczywa często na dialogach, a autor kładzie nacisk przede wszystkim na rozwój fabuły. Nie należy się spodziewać ładnych traktatów o miłości, a sekwencji scenek. Zwłaszcza że nie sprawdziła się korekta – mnóstwo tu potknięć stylistycznych czy błędnych dopełnień.
U Ryszarda Makowskiego dzieje się dosyć dużo – i to odwraca uwagę od prostej narracji. Zresztą sposób prezentowania wydarzeń komponuje się nieźle z treścią książki i z kreacją głównego bohatera. Krótkie frazy, uruchamianie stereotypów i ich przeciwieństw – czyli banalizowany przekaz – najbardziej pasują do postaci Ryśka, zwykłego faceta.
Makowski w książce „Miłość czy pieniądze”, drugiej części opowieści, przedstawia ciąg dalszy życiowej historii – ale w tomie „Miłość czy sport” zakończenie jest satysfakcjonujące, nie pozostawia wrażenia niedosytu czy braku dopracowania.
„Miłość czy sport” nadaje się na lekturę dla zabicia czasu, to książka nieambitna (w końcu nie o ambicję w czytadłach chodzi), lekka i przyjemna – do przeczytania z nudów czy z ciekawości. Spokojna, nienużąca i przeznaczona przede wszystkim dla kobiet – chociaż pozbawiona ckliwości, cechującej zwykle romantyczne obyczajówki.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 31 maja 2010
niedziela, 30 maja 2010
Ewa Ostrowska: Grześ, tatuś i dalekie wędrówki
Skrzat, Kraków 2010.
Przydomowe odkrycia
Ewa Ostrowska ma pomysły na fabułki dla najmłodszych, tego jej odmówić nie można. Ale ma też przyzwyczajenia, od których dorośli czytelnicy zaczną zgrzytać zębami i przestaną zwracać uwagę na treść przekazywanych dziecku bajek, całkowicie zajęci śledzeniem potknięć stylistycznych.
Będę o tym pisać tak długo, jak długo będzie istniał problem. Czyli pewnie już nigdy nie odczepię się od tematu. Do kilkulatków nie trzeba zwracać się jak do imbecyli. Szczebiotanie do niemowlaków nad łóżeczkiem nie może przenosić się na szczebiotanie do dzieci w wieku przedszkolnym. Maluchy naprawdę poradzą sobie ze zrozumieniem wyrazów o niezdrobniałej formie. Wbrew pozorom nadużywanie deminutiwów i spieszczanie (dodam, że nieuzasadnione) stylu to nie jest dobry sposób na snucie opowieści, zwłaszcza opowieści przygodowych, a takie miały się składać na tomik „Grześ, tatuś i dalekie wędrówki”. Zgoda na określenia „tatuś” i „mamusia”, chociaż do matki bohatera, o czym zaraz, nie pasuje to w najmniejszym stopniu. Ale, litości – w lesie mogą być polany i trawy zamiast polanek i trawek, w ZOO bywają zwierzęta, a nie tylko zwierzątka, a już na pewno mały rozsądny chłopiec nie powie o swoich spodniach „spodenki”, a o zębach „ząbki”. Tendencja do zdrabniania wszystkiego wokół sprawia, że odbiorców zwyczajnie zemdli.
Drugim irytującym składnikiem stylu są monotonne sygnały emocjonalności. Ostrowska lubuje się w zdaniach rozpoczynanych od „ojej” lub „o rany”, zwykle łączy je w pary, a w wypowiedziach chłopca wykorzystuje niemal bez przerwy. Z inteligentnego dzieciaka robi w ten sposób… zresztą nieważne. Dziwić się światu można na wiele sposobów, autorka wybrała akurat najgorszy.
Ostrowska nie potrafi przekonująco zaprezentować Grzesia, który w pierwszej historii jest czterolatkiem. Nie potrafi – bo w wypowiedziach bohatera przenikają się dorosłe spostrzeżenia i frazy z dziecinnym paplaniem. Wypada to sztucznie i mało atrakcyjnie, niekonsekwencja w kreowaniu postaci odbija się na jej recepcji. W ogóle dziwna jest rodzina Grzesia: tatuś to wykładowca akademicki, uczy matematyki i chodzi z głową w chmurach, co oznacza w tej książce po prostu – że myśli. Mamusia natomiast… cóż, mamusia jest karykaturą macoch z baśni i współczesnych pań domu. Despotyczna, zrzędliwa i „praktyczna” (inni powiedzieliby, że zwyczajnie bez wyobraźni) – interesuje ją tylko karanie własnego dziecka, krytykowanie męża i oglądanie telenowel, przy których płacze. Odbiera synowi zabawki, zabrania odkrywania świata – i okazuje się bardzo, ale to bardzo toksyczna. Mogłaby śmieszyć, ale nie wiem, czy dzieci raczej nie przerazi.
Książka „Grześ, tatuś i dalekie wędrówki” składa się z serii krótkich, powiązanych ze sobą opowiadań o przygodach, jakie można przeżyć w najbliższym otoczeniu. Dzięki prezentom urodzinowym od taty (które mama konfiskuje po pewnym czasie) Grześ nauczy się, że świat jest fascynujący i skrywa wiele tajemnic. Autorka pozwala sobie na odrobinę przyjemnego absurdu tylko przy przedstawianiu siedmiu cioć i siedmiu wujków oraz ich prezentów – szkoda, gdyby zdecydowała się na więcej takich akcentów, publikacja byłaby żywsza.
Duży druk sprawia, że na „Grzesiu, tatusiu i dalekich wędrówkach” maluchy mogą się uczyć czytania. Obrazki Agnieszki Kłos – jednej z lepszych ilustratorek Skrzata – jak zwykle cieszą oko i znakomicie komponują się z tekstem, to dzięki nim książka budzi ciekawość i przyciąga uwagę.
Ewa Ostrowska nie jest przecież debiutantką w pisaniu dla najmłodszych – tym bardziej szkoda, że ciągle powtarza rozwiązania, które – nawet jeśli w życiu naturalne – w publikacjach dla dzieci brzmią źle.
Przydomowe odkrycia
Ewa Ostrowska ma pomysły na fabułki dla najmłodszych, tego jej odmówić nie można. Ale ma też przyzwyczajenia, od których dorośli czytelnicy zaczną zgrzytać zębami i przestaną zwracać uwagę na treść przekazywanych dziecku bajek, całkowicie zajęci śledzeniem potknięć stylistycznych.
Będę o tym pisać tak długo, jak długo będzie istniał problem. Czyli pewnie już nigdy nie odczepię się od tematu. Do kilkulatków nie trzeba zwracać się jak do imbecyli. Szczebiotanie do niemowlaków nad łóżeczkiem nie może przenosić się na szczebiotanie do dzieci w wieku przedszkolnym. Maluchy naprawdę poradzą sobie ze zrozumieniem wyrazów o niezdrobniałej formie. Wbrew pozorom nadużywanie deminutiwów i spieszczanie (dodam, że nieuzasadnione) stylu to nie jest dobry sposób na snucie opowieści, zwłaszcza opowieści przygodowych, a takie miały się składać na tomik „Grześ, tatuś i dalekie wędrówki”. Zgoda na określenia „tatuś” i „mamusia”, chociaż do matki bohatera, o czym zaraz, nie pasuje to w najmniejszym stopniu. Ale, litości – w lesie mogą być polany i trawy zamiast polanek i trawek, w ZOO bywają zwierzęta, a nie tylko zwierzątka, a już na pewno mały rozsądny chłopiec nie powie o swoich spodniach „spodenki”, a o zębach „ząbki”. Tendencja do zdrabniania wszystkiego wokół sprawia, że odbiorców zwyczajnie zemdli.
Drugim irytującym składnikiem stylu są monotonne sygnały emocjonalności. Ostrowska lubuje się w zdaniach rozpoczynanych od „ojej” lub „o rany”, zwykle łączy je w pary, a w wypowiedziach chłopca wykorzystuje niemal bez przerwy. Z inteligentnego dzieciaka robi w ten sposób… zresztą nieważne. Dziwić się światu można na wiele sposobów, autorka wybrała akurat najgorszy.
Ostrowska nie potrafi przekonująco zaprezentować Grzesia, który w pierwszej historii jest czterolatkiem. Nie potrafi – bo w wypowiedziach bohatera przenikają się dorosłe spostrzeżenia i frazy z dziecinnym paplaniem. Wypada to sztucznie i mało atrakcyjnie, niekonsekwencja w kreowaniu postaci odbija się na jej recepcji. W ogóle dziwna jest rodzina Grzesia: tatuś to wykładowca akademicki, uczy matematyki i chodzi z głową w chmurach, co oznacza w tej książce po prostu – że myśli. Mamusia natomiast… cóż, mamusia jest karykaturą macoch z baśni i współczesnych pań domu. Despotyczna, zrzędliwa i „praktyczna” (inni powiedzieliby, że zwyczajnie bez wyobraźni) – interesuje ją tylko karanie własnego dziecka, krytykowanie męża i oglądanie telenowel, przy których płacze. Odbiera synowi zabawki, zabrania odkrywania świata – i okazuje się bardzo, ale to bardzo toksyczna. Mogłaby śmieszyć, ale nie wiem, czy dzieci raczej nie przerazi.
Książka „Grześ, tatuś i dalekie wędrówki” składa się z serii krótkich, powiązanych ze sobą opowiadań o przygodach, jakie można przeżyć w najbliższym otoczeniu. Dzięki prezentom urodzinowym od taty (które mama konfiskuje po pewnym czasie) Grześ nauczy się, że świat jest fascynujący i skrywa wiele tajemnic. Autorka pozwala sobie na odrobinę przyjemnego absurdu tylko przy przedstawianiu siedmiu cioć i siedmiu wujków oraz ich prezentów – szkoda, gdyby zdecydowała się na więcej takich akcentów, publikacja byłaby żywsza.
Duży druk sprawia, że na „Grzesiu, tatusiu i dalekich wędrówkach” maluchy mogą się uczyć czytania. Obrazki Agnieszki Kłos – jednej z lepszych ilustratorek Skrzata – jak zwykle cieszą oko i znakomicie komponują się z tekstem, to dzięki nim książka budzi ciekawość i przyciąga uwagę.
Ewa Ostrowska nie jest przecież debiutantką w pisaniu dla najmłodszych – tym bardziej szkoda, że ciągle powtarza rozwiązania, które – nawet jeśli w życiu naturalne – w publikacjach dla dzieci brzmią źle.
sobota, 29 maja 2010
Sophie McKenzie: Zaginiona
Akapit Press, Łódź 2010.
Poznać przeszłość
Kolejna granica w literaturze czwartej została przekroczona: w „Zaginionej” Sophie McKenzie porusza temat adopcji i potrzeby poznawania przez dziecko własnej przeszłości. Tyle że to, co w powieściach młodzieżowych funkcjonowało od dawna, w „Zaginionej” przybiera inną formę – staje się podstawą sensacyjno-kryminalnej fabuły o dość niskim stopniu prawdopodobieństwa. Nie zmienia to faktu, że książkę Sophie McKenzie będą odbiorcy czytać z zapartym tchem, bo dzieje się tu naprawdę wiele.
Czternastoletnia Lauren przechodzi typowy dla nastolatków okres buntu. Nie może dogadać się z Mamą i Tatą – sytuację komplikuje wiadomość, że to nie są jej prawdziwi rodzice. Adoptowana jako trzylatka Lauren coraz bardziej chce poznać swoją biologiczną rodzinę, niestety Mama odmawia udzielania jej jakichkolwiek informacji na ten temat, uznając, że bohaterka nie jest gotowa na podobne rozmowy. Dziewczyna na własną rękę rozpoczyna śledztwo – na podstawie strzępków wiadomości dociera do szokującej prawdy: nie została adoptowana zgodnie z prawem, a wydarzenia sprzed jedenastu lat mogą dalej rzutować na teraźniejszość. Życie Lauren wiele razy będzie zagrożone – i bardzo się zmieni. Lauren w rozpaczliwej walce o odzyskanie tożsamości nie jest sama – towarzyszy jej wierny i oddany przyjaciel, Jam, skłonny do popełniania rozmaitych szaleństw. Ucieczka z domu, kradzież pieniędzy (które potem się zwróci) i podróż samolotem – to dla nastoletnich bohaterów „Zaginionej” codzienność. Lauren i Jam mogą mówić o szczęściu – udaje im się wielokrotnie cudem ujść z życiem, a wszelkie kłótnie kończą się zwykle po myśli dziewczyny.
Książka przeznaczona jest dla czytelników od czternastego roku życia – i nic dziwnego, nie tylko ze względu na brutalne niekiedy (choć niełamiące konwencji współczesnych powieści) sceny – raczej z uwagi na sensacyjny scenariusz, który mógłby rozbudzić wyobraźnię młodszych odbiorców i podsunąć im ryzykowne pomysły. Sophie McKenzie porusza w tej publikacji temat drażliwy: pisze przecież o porywaniu dzieci i handlowaniu nimi. Nastolatki, które lubią mrożące krew w żyłach historie będą zatem usatysfakcjonowane, mam tylko nadzieję, że dzieciom adoptowanym nie przyjdzie po lekturze do głowy konstruowanie podobnych bajek na swój temat.
Sophie McKenzie nie troszczy się o prawdopodobieństwo, śledztwa nadzwyczaj upraszcza, koncentruje się na ilości wydarzeń, nie na ich umotywowaniu. Tak na przykład konflikt bohaterki z przybranymi rodzicami nie zdąży w oczach czytelników urosnąć do rozmiarów, które usprawiedliwiałyby późniejsze zachowania Lauren, rozstanie z Mamą i Tatą, dla dziewczyny bolesne, zostało w powieści rozegrane dość szybko, więc uczucia nie do końca są tutaj ważne. Jedynym mocnym punktem, jeśli chodzi o rozkład emocji, stają się relacje Lauren z Jamem – to, standardowo, przyjaźń idealizowana, przeradzająca się w coś więcej – i stosunek bohaterki do małej siostrzyczki (wątek dość oryginalny). W zasadzie wszystkie inne doświadczenia i uczucia ustępują tym sercowo-przyjacielskim, co powinno się spodobać odbiorczyniom.
„Zaginioną” pochłania się z przyjemnością i dreszczykiem emocji. To połączenie klasycznych wzorców, wedle których bohater powinien być przez autora chroniony, a groza wydarzeń nie może naprawdę czytelników przerażać (Sophie McKenzie uzyskuje to właśnie przez lekkie odejście od realizmu) – ze współczesnymi historiami o żywej, niemal dorosłej fabule, rozbudowanej akcji i odważnych pomysłach. Książka porusza w dodatku temat do niedawna stanowiący tabu w literaturze czwartej, wnosi więc do młodzieżowych lektur oryginalność i świeżość. Podobała mi się ta powieść, zdecydowanie nie wypada ona blado przy innych historiach sensacyjnych dla młodych ludzi. Minus dla korektorki. Przepuściła parę literówek, „stróżka” potu spływa bohaterom z karku, co daje absurdalny dość efekt – i kolejne partie wypowiedzi jednej osoby z uporem umieszcza ona w nowych wierszach. Ale to tak na marginesie lektury.
Poznać przeszłość
Kolejna granica w literaturze czwartej została przekroczona: w „Zaginionej” Sophie McKenzie porusza temat adopcji i potrzeby poznawania przez dziecko własnej przeszłości. Tyle że to, co w powieściach młodzieżowych funkcjonowało od dawna, w „Zaginionej” przybiera inną formę – staje się podstawą sensacyjno-kryminalnej fabuły o dość niskim stopniu prawdopodobieństwa. Nie zmienia to faktu, że książkę Sophie McKenzie będą odbiorcy czytać z zapartym tchem, bo dzieje się tu naprawdę wiele.
Czternastoletnia Lauren przechodzi typowy dla nastolatków okres buntu. Nie może dogadać się z Mamą i Tatą – sytuację komplikuje wiadomość, że to nie są jej prawdziwi rodzice. Adoptowana jako trzylatka Lauren coraz bardziej chce poznać swoją biologiczną rodzinę, niestety Mama odmawia udzielania jej jakichkolwiek informacji na ten temat, uznając, że bohaterka nie jest gotowa na podobne rozmowy. Dziewczyna na własną rękę rozpoczyna śledztwo – na podstawie strzępków wiadomości dociera do szokującej prawdy: nie została adoptowana zgodnie z prawem, a wydarzenia sprzed jedenastu lat mogą dalej rzutować na teraźniejszość. Życie Lauren wiele razy będzie zagrożone – i bardzo się zmieni. Lauren w rozpaczliwej walce o odzyskanie tożsamości nie jest sama – towarzyszy jej wierny i oddany przyjaciel, Jam, skłonny do popełniania rozmaitych szaleństw. Ucieczka z domu, kradzież pieniędzy (które potem się zwróci) i podróż samolotem – to dla nastoletnich bohaterów „Zaginionej” codzienność. Lauren i Jam mogą mówić o szczęściu – udaje im się wielokrotnie cudem ujść z życiem, a wszelkie kłótnie kończą się zwykle po myśli dziewczyny.
Książka przeznaczona jest dla czytelników od czternastego roku życia – i nic dziwnego, nie tylko ze względu na brutalne niekiedy (choć niełamiące konwencji współczesnych powieści) sceny – raczej z uwagi na sensacyjny scenariusz, który mógłby rozbudzić wyobraźnię młodszych odbiorców i podsunąć im ryzykowne pomysły. Sophie McKenzie porusza w tej publikacji temat drażliwy: pisze przecież o porywaniu dzieci i handlowaniu nimi. Nastolatki, które lubią mrożące krew w żyłach historie będą zatem usatysfakcjonowane, mam tylko nadzieję, że dzieciom adoptowanym nie przyjdzie po lekturze do głowy konstruowanie podobnych bajek na swój temat.
Sophie McKenzie nie troszczy się o prawdopodobieństwo, śledztwa nadzwyczaj upraszcza, koncentruje się na ilości wydarzeń, nie na ich umotywowaniu. Tak na przykład konflikt bohaterki z przybranymi rodzicami nie zdąży w oczach czytelników urosnąć do rozmiarów, które usprawiedliwiałyby późniejsze zachowania Lauren, rozstanie z Mamą i Tatą, dla dziewczyny bolesne, zostało w powieści rozegrane dość szybko, więc uczucia nie do końca są tutaj ważne. Jedynym mocnym punktem, jeśli chodzi o rozkład emocji, stają się relacje Lauren z Jamem – to, standardowo, przyjaźń idealizowana, przeradzająca się w coś więcej – i stosunek bohaterki do małej siostrzyczki (wątek dość oryginalny). W zasadzie wszystkie inne doświadczenia i uczucia ustępują tym sercowo-przyjacielskim, co powinno się spodobać odbiorczyniom.
„Zaginioną” pochłania się z przyjemnością i dreszczykiem emocji. To połączenie klasycznych wzorców, wedle których bohater powinien być przez autora chroniony, a groza wydarzeń nie może naprawdę czytelników przerażać (Sophie McKenzie uzyskuje to właśnie przez lekkie odejście od realizmu) – ze współczesnymi historiami o żywej, niemal dorosłej fabule, rozbudowanej akcji i odważnych pomysłach. Książka porusza w dodatku temat do niedawna stanowiący tabu w literaturze czwartej, wnosi więc do młodzieżowych lektur oryginalność i świeżość. Podobała mi się ta powieść, zdecydowanie nie wypada ona blado przy innych historiach sensacyjnych dla młodych ludzi. Minus dla korektorki. Przepuściła parę literówek, „stróżka” potu spływa bohaterom z karku, co daje absurdalny dość efekt – i kolejne partie wypowiedzi jednej osoby z uporem umieszcza ona w nowych wierszach. Ale to tak na marginesie lektury.
piątek, 28 maja 2010
Ryszard Marek Groński: Szlemiel
Nowy Świat, Warszawa 2010.
Psia perspektywa
Kiedy Ryszard Marek Groński jest satyrykiem czy publicystą, czyta się go dobrze. Kiedy jednak podejmuje tematy żydowskie, staje się pisarzem zaangażowanym i przez to bardzo hermetycznym – osobom nieznającym kultury żydowskiej ciężko jest przebić się przez warstwy dla autora naturalne. Wydaje się, że pisze wówczas bardziej dla Żydów niż dla nieżydowskich odbiorców – chociaż zapewne nie takie były jego zamierzenia.
Tym razem Ryszard Marek Groński zdecydował się na rezygnację z zamkniętej opowieści i stworzył historię niezwykłą, a przy tym poruszającą. Postanowił przybliżyć tematykę Holokaustu najmłodszym i „Szlemiel” to właśnie zbudowana na nietypowym pomyśle książka dla dzieci. Szlemiel jest buldogiem angielskim – i jednocześnie narratorem powieści. Należy do Joasi – małej żydowskiej dziewczynki, córki lekarza i pieśniarki – gwiazdy programów rewiowych. Wybucha wojna i nasilają się nastroje antysemickie – wkrótce rodzina wyprowadzi się do getta (w książce Grońskiego – za Mur), pies zostanie u dawnej służącej i będzie obserwował tragiczne losy Joasi, wykupionej z getta, oraz jej opiekuna – profesora. Uratuje bohaterkę przed szmalcownikami, będzie uczestniczył w „aktorskich” lekcjach zachowania się na ulicy – aż po aresztowania i próbę powrotu dziewczynki do rodziców. Szlemiel jest bardzo mądrym psem, ale wojenne realia nie zawsze może pojąć – z jednej strony staje się dla małych odbiorców przewodnikiem, kiedy wyjaśnia, czego sam się nauczył, z drugiej – porusza się po świecie, który traktuje jako znany wszystkim, nie tłumaczy od podstaw kolejnych wydarzeń. Jak na świat książkowy, powieściowy – jest to rozwiązanie spójne i sensowne. Problem zaczyna się wtedy, gdy trzeba nałożyć historię na rzeczywistość. Nie zawsze będzie to proste za sprawą nietypowej perspektywy oraz zaangażowania emocjonalnego. Psi ogląd wojennej codzienności nie może przecież przypominać zwykłych opowieści.
Groński nie stroni od pogardliwych określeń hitlerowców – pojawiają się tu „szkopy”, „bandyta z wąsikiem i jego banda” czy – w kontekście psa-narratora pasujący „Hycler” – pod tym względem „Szlemiel” przypomina powieści pisane tuż po wojnie, nie ma w nim dystansu ani spokoju, także dlatego, że bohaterowie są bezpośrednio dotknięci wydarzeniami. Autor pokazuje nienawiść, odwołując się do obrazów groźnych, należących do Niemców wilczurów. W oczach Szlemiela to one uosabiają zło okupantów.
Szlemiel uczestniczy w codziennych wydarzeniach i przejmuje uczucia swoich właścicieli – obserwuje ich nastroje i przekłada na psie relacje – obszczekuje na przykład pudla, który znalazł się w wagonie tylko dla Niemców. Ale poza tymi próbami łączenia wrażliwości bohater skupia się na obserwacjach i dźwiękach. Ryszard Marek Groński wykorzystał do budowania atmosfery skrót – „Szurgot kroków, nawoływania, przekleństwa, bieganina, rozpryskujące się kałuże błota, nagła panika”. Wydaje się że w takich momentach autor wychodzi poza standardy literatury czwartej i kieruje się w stronę poetyckiej baśniowości.
Powieść opublikowana przez Nowy Świat zwraca uwagę przede wszystkim oryginalnym ujęciem tematu – i nastawieniem na najmłodszych czytelników (świadczy o tym perspektywa, wybór młodej bohaterki, ale też między innymi duży druk i zwiększone światło między wersami). Groński nie stosuje wobec postaci taryfy ulgowej, jedynym ustępstwem z jego strony – i złagodzeniem opowieści – jest przemilczanie przyczyn cierpienia (Joasia po wyjściu z getta jest wychudzona i smutna, ale nie ma mowy o tym, co działo się za Murem) – po ten zabieg autor sięga dość często – dlatego też „Szlemiel” jest odpowiedni dla tych dzieci, które wiedzą, co działo się podczas drugiej wojny światowej. Będzie to też dobra propozycja dla tych, którzy chcieliby z dziećmi o historii porozmawiać.
Psia perspektywa
Kiedy Ryszard Marek Groński jest satyrykiem czy publicystą, czyta się go dobrze. Kiedy jednak podejmuje tematy żydowskie, staje się pisarzem zaangażowanym i przez to bardzo hermetycznym – osobom nieznającym kultury żydowskiej ciężko jest przebić się przez warstwy dla autora naturalne. Wydaje się, że pisze wówczas bardziej dla Żydów niż dla nieżydowskich odbiorców – chociaż zapewne nie takie były jego zamierzenia.
Tym razem Ryszard Marek Groński zdecydował się na rezygnację z zamkniętej opowieści i stworzył historię niezwykłą, a przy tym poruszającą. Postanowił przybliżyć tematykę Holokaustu najmłodszym i „Szlemiel” to właśnie zbudowana na nietypowym pomyśle książka dla dzieci. Szlemiel jest buldogiem angielskim – i jednocześnie narratorem powieści. Należy do Joasi – małej żydowskiej dziewczynki, córki lekarza i pieśniarki – gwiazdy programów rewiowych. Wybucha wojna i nasilają się nastroje antysemickie – wkrótce rodzina wyprowadzi się do getta (w książce Grońskiego – za Mur), pies zostanie u dawnej służącej i będzie obserwował tragiczne losy Joasi, wykupionej z getta, oraz jej opiekuna – profesora. Uratuje bohaterkę przed szmalcownikami, będzie uczestniczył w „aktorskich” lekcjach zachowania się na ulicy – aż po aresztowania i próbę powrotu dziewczynki do rodziców. Szlemiel jest bardzo mądrym psem, ale wojenne realia nie zawsze może pojąć – z jednej strony staje się dla małych odbiorców przewodnikiem, kiedy wyjaśnia, czego sam się nauczył, z drugiej – porusza się po świecie, który traktuje jako znany wszystkim, nie tłumaczy od podstaw kolejnych wydarzeń. Jak na świat książkowy, powieściowy – jest to rozwiązanie spójne i sensowne. Problem zaczyna się wtedy, gdy trzeba nałożyć historię na rzeczywistość. Nie zawsze będzie to proste za sprawą nietypowej perspektywy oraz zaangażowania emocjonalnego. Psi ogląd wojennej codzienności nie może przecież przypominać zwykłych opowieści.
Groński nie stroni od pogardliwych określeń hitlerowców – pojawiają się tu „szkopy”, „bandyta z wąsikiem i jego banda” czy – w kontekście psa-narratora pasujący „Hycler” – pod tym względem „Szlemiel” przypomina powieści pisane tuż po wojnie, nie ma w nim dystansu ani spokoju, także dlatego, że bohaterowie są bezpośrednio dotknięci wydarzeniami. Autor pokazuje nienawiść, odwołując się do obrazów groźnych, należących do Niemców wilczurów. W oczach Szlemiela to one uosabiają zło okupantów.
Szlemiel uczestniczy w codziennych wydarzeniach i przejmuje uczucia swoich właścicieli – obserwuje ich nastroje i przekłada na psie relacje – obszczekuje na przykład pudla, który znalazł się w wagonie tylko dla Niemców. Ale poza tymi próbami łączenia wrażliwości bohater skupia się na obserwacjach i dźwiękach. Ryszard Marek Groński wykorzystał do budowania atmosfery skrót – „Szurgot kroków, nawoływania, przekleństwa, bieganina, rozpryskujące się kałuże błota, nagła panika”. Wydaje się że w takich momentach autor wychodzi poza standardy literatury czwartej i kieruje się w stronę poetyckiej baśniowości.
Powieść opublikowana przez Nowy Świat zwraca uwagę przede wszystkim oryginalnym ujęciem tematu – i nastawieniem na najmłodszych czytelników (świadczy o tym perspektywa, wybór młodej bohaterki, ale też między innymi duży druk i zwiększone światło między wersami). Groński nie stosuje wobec postaci taryfy ulgowej, jedynym ustępstwem z jego strony – i złagodzeniem opowieści – jest przemilczanie przyczyn cierpienia (Joasia po wyjściu z getta jest wychudzona i smutna, ale nie ma mowy o tym, co działo się za Murem) – po ten zabieg autor sięga dość często – dlatego też „Szlemiel” jest odpowiedni dla tych dzieci, które wiedzą, co działo się podczas drugiej wojny światowej. Będzie to też dobra propozycja dla tych, którzy chcieliby z dziećmi o historii porozmawiać.
czwartek, 27 maja 2010
Tiziano Terzani: Koniec jest moim początkiem
Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Testament
Śmierć staje się obecnie tematem tabu. W medialnej pogoni za sensacją i skandalem odchodzenie jednostek nie ma racji bytu, jeśli nie funkcjonuje na prawach wstrząsającego newsa. Ostatnia, przygotowana do druku po śmierci autora, książka Tiziana Terzaniego, jest przewodnikiem po przygotowaniu się do śmierci, ale też szkołą dziennikarstwa. Ten obszerny tom stanowi zapis rozmów, jakie reportażysta przeprowadzał pod koniec życia ze swoim synem, Folco.
Nieuleczalnie chory Tiziano Terzani w samotni w Himalajach pogodził się ze zbliżającym się kresem ziemskiej egzystencji. Odrzucił niemal wszystko, co łączyło go ze zwyczajnym życiem, nie zrezygnował tylko z rodziny. Zdecydował się za to na ostatnią podróż do przeszłości. Pozwolił synowi na zadawanie wszystkich pytań, jakie przyjdą mu do głowy – i postarał się szczerze na nie odpowiedzieć. Poza dopowiedzeniami do kolejnych książek stworzył w ten sposób coś w rodzaju pamiętnika mówionego. Postawił jednak nie tylko na wątki autobiograficzne: wciąż walczy w tomie o dziennikarskie idee, poucza i doradza – z prywatnych rozmów da się bez trudu wyłuskać wskazówki dla uczących się zawodu – podpowiedzi, na jakie decyduje się Terzani, są precyzyjne i stanowcze. To również mała wojna z dziennikarzami nierzetelnymi, ugrzecznionymi, podporządkowanymi władzy, goniącymi za sensacją bez chęci zgłębienia tematu – książka „Koniec jest moim początkiem” powinna być lekturą obowiązkową dla ludzi mediów.
Folco staje się w tej publikacji słuchaczem – nie jest moderatorem dyskusji, to Tiziano Terzani nadaje kierunek rozmowom i zwierzeniom. Folco raczej dopytuje, prosi o szczegóły, podtrzymuje monologi ojca i pozwala mu na powiedzenie wszystkiego, na co ten ma ochotę. Na Folco spada też odpowiedzialność za podawanie rzetelnych informacji i weryfikowanie słów ojca. Umożliwia się tutaj czytelnikom uczestniczenie w spotkaniach: rejestr dialogów obejmuje nawet fragmenty prywatne, miejscami niewnoszące nic do lektury – a i komentarze syna autora. Folco decyduje się także na wprowadzanie didaskaliów, przedstawia stany, w jakich znajduje się Tiziano, zaznaczając nawet kilka jego gwałtownych wdechów. Przez takie rozwiązania odbiorcy będą mieli wrażenie, że śledzą nagrania spotkań.
Dużo miejsca, zwłaszcza w pierwszej części książki, zajmują kwestie polityczne – Terzani analizuje rozmaite ideologie, z jakimi w swojej pracy dziennikarskiej się zetknął, sporo uwagi poświęca ocenom komunizmu. Autor zdaje relację ze swoich podróży po Azji – z pobytu w Chinach czy rozczarowania Japonią. Wietnam, Singapur, Kambodża – te miejsca ponownie odżywają w pamięci Terzaniego, liczą się jednak nie wspomnienia a nauki wyniesione z kolejnych doświadczeń. Czasami i w rozmowach stosuje techniki zapożyczone z warsztatu reportera, skupia się na detalu, który pozwala zrozumieć kulturę czy zwyczaje mieszkańców egzotycznych krajów.
Wywiady przedzielane są prywatnymi wynurzeniami na rozmaite życiowe tematy – Tiziano Terzani uczciwie opowiada synowi o swoim trudnym dzieciństwie, o marzeniach i trwającym ponad czterdzieści lat małżeństwie. Dzieli się refleksjami o historii zatrzymanej w książkach oraz… o walkach świerszczy. Motywów oryginalnych i niespodziewanych tu nie zabraknie – a zawartości tomu nie da się w prosty sposób streścić: Terzani jedne wątki rozwija, o innych tylko napomyka, rozbudzając ciekawość odbiorców. Rozmowę z synem traktuje jako swoistą inwestycję, chce przekazać to, czego się dowiedział, swoim następcom, pragnie, by z jego opowieści wnuk poznał świat, jakiego już nie ma.
Magnetyczną funkcję zawdzięcza ta publikacja łagodnemu spokojowi, przenikającemu kolejne strony. O przeszłości Tiziano Terzani opowiada emocjonalnie, często pojawiają się wówczas wykrzyknienia i kategoryczne oceny. Tam, gdzie chodzi o przyszłość, autor proponuje pogodę ducha. W miejsce lęku wprowadza ukojenie, oczekiwanie na śmierć wypełnione jest wartką opowieścią o życiu, w którym osiągnęło się już wszystko. Tomu „Koniec jest moim początkiem” nie da się czytać w pośpiechu – lektura wymaga skupienia i czasu, by wyczytać z książki to wszystko, co autor chciał przekazać.
Testament
Śmierć staje się obecnie tematem tabu. W medialnej pogoni za sensacją i skandalem odchodzenie jednostek nie ma racji bytu, jeśli nie funkcjonuje na prawach wstrząsającego newsa. Ostatnia, przygotowana do druku po śmierci autora, książka Tiziana Terzaniego, jest przewodnikiem po przygotowaniu się do śmierci, ale też szkołą dziennikarstwa. Ten obszerny tom stanowi zapis rozmów, jakie reportażysta przeprowadzał pod koniec życia ze swoim synem, Folco.
Nieuleczalnie chory Tiziano Terzani w samotni w Himalajach pogodził się ze zbliżającym się kresem ziemskiej egzystencji. Odrzucił niemal wszystko, co łączyło go ze zwyczajnym życiem, nie zrezygnował tylko z rodziny. Zdecydował się za to na ostatnią podróż do przeszłości. Pozwolił synowi na zadawanie wszystkich pytań, jakie przyjdą mu do głowy – i postarał się szczerze na nie odpowiedzieć. Poza dopowiedzeniami do kolejnych książek stworzył w ten sposób coś w rodzaju pamiętnika mówionego. Postawił jednak nie tylko na wątki autobiograficzne: wciąż walczy w tomie o dziennikarskie idee, poucza i doradza – z prywatnych rozmów da się bez trudu wyłuskać wskazówki dla uczących się zawodu – podpowiedzi, na jakie decyduje się Terzani, są precyzyjne i stanowcze. To również mała wojna z dziennikarzami nierzetelnymi, ugrzecznionymi, podporządkowanymi władzy, goniącymi za sensacją bez chęci zgłębienia tematu – książka „Koniec jest moim początkiem” powinna być lekturą obowiązkową dla ludzi mediów.
Folco staje się w tej publikacji słuchaczem – nie jest moderatorem dyskusji, to Tiziano Terzani nadaje kierunek rozmowom i zwierzeniom. Folco raczej dopytuje, prosi o szczegóły, podtrzymuje monologi ojca i pozwala mu na powiedzenie wszystkiego, na co ten ma ochotę. Na Folco spada też odpowiedzialność za podawanie rzetelnych informacji i weryfikowanie słów ojca. Umożliwia się tutaj czytelnikom uczestniczenie w spotkaniach: rejestr dialogów obejmuje nawet fragmenty prywatne, miejscami niewnoszące nic do lektury – a i komentarze syna autora. Folco decyduje się także na wprowadzanie didaskaliów, przedstawia stany, w jakich znajduje się Tiziano, zaznaczając nawet kilka jego gwałtownych wdechów. Przez takie rozwiązania odbiorcy będą mieli wrażenie, że śledzą nagrania spotkań.
Dużo miejsca, zwłaszcza w pierwszej części książki, zajmują kwestie polityczne – Terzani analizuje rozmaite ideologie, z jakimi w swojej pracy dziennikarskiej się zetknął, sporo uwagi poświęca ocenom komunizmu. Autor zdaje relację ze swoich podróży po Azji – z pobytu w Chinach czy rozczarowania Japonią. Wietnam, Singapur, Kambodża – te miejsca ponownie odżywają w pamięci Terzaniego, liczą się jednak nie wspomnienia a nauki wyniesione z kolejnych doświadczeń. Czasami i w rozmowach stosuje techniki zapożyczone z warsztatu reportera, skupia się na detalu, który pozwala zrozumieć kulturę czy zwyczaje mieszkańców egzotycznych krajów.
Wywiady przedzielane są prywatnymi wynurzeniami na rozmaite życiowe tematy – Tiziano Terzani uczciwie opowiada synowi o swoim trudnym dzieciństwie, o marzeniach i trwającym ponad czterdzieści lat małżeństwie. Dzieli się refleksjami o historii zatrzymanej w książkach oraz… o walkach świerszczy. Motywów oryginalnych i niespodziewanych tu nie zabraknie – a zawartości tomu nie da się w prosty sposób streścić: Terzani jedne wątki rozwija, o innych tylko napomyka, rozbudzając ciekawość odbiorców. Rozmowę z synem traktuje jako swoistą inwestycję, chce przekazać to, czego się dowiedział, swoim następcom, pragnie, by z jego opowieści wnuk poznał świat, jakiego już nie ma.
Magnetyczną funkcję zawdzięcza ta publikacja łagodnemu spokojowi, przenikającemu kolejne strony. O przeszłości Tiziano Terzani opowiada emocjonalnie, często pojawiają się wówczas wykrzyknienia i kategoryczne oceny. Tam, gdzie chodzi o przyszłość, autor proponuje pogodę ducha. W miejsce lęku wprowadza ukojenie, oczekiwanie na śmierć wypełnione jest wartką opowieścią o życiu, w którym osiągnęło się już wszystko. Tomu „Koniec jest moim początkiem” nie da się czytać w pośpiechu – lektura wymaga skupienia i czasu, by wyczytać z książki to wszystko, co autor chciał przekazać.
środa, 26 maja 2010
Alan Alexander Milne: Kubuś Puchatek
Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.
Raz jeszcze o Puchatku
„Kubuś Puchatek” to jedna z tych książek, które należą do ścisłego kanonu literatury czwartej, pozycja obowiązkowa w biblioteczce każdego malucha, opowieść znana niemal od wieku – i niestarzejąca się. Ale jeśli po przygody Alicji w Krainie Czarów chętnie sięgają również dorośli, znajdując w onirycznych przestrzeniach Carrolla odbicie uwolnionej wyobraźni i absurdu w dobrym gatunku, o tyle „Kubuś Puchatek” funkcjonuje raczej na prawach lektury z dzieciństwa, opowieści, którą się pamięta, ale której nie ma sensu już czytać ponownie po przekroczeniu –nastego roku życia. Wznowienie „Kubusia Puchatka” w znakomitym tłumaczeniu Ireny Tuwim i z klasycznymi ilustracjami Ernesta H. Sheparda będzie dobrą okazją do tego, by sprawić radość maluchom – ale też i odświeżyć sobie historie dotyczące Misia o Bardzo Małym Rozumku. Eleganckie wydanie (twarda oprawa, dobrej jakości papier i kolorowe rysunki) ucieszy zapewne tych, którzy wychowali się na edycji z czasów PRL-u – dzieciom natomiast, przyzwyczajonym do disneyowskiego Puchatka, pokaże inny, urzekający świat zamknięty w Stumilowym Lesie.
W książkę wprowadza odbiorców przygotowana na wyklejce mapa lasu z zaznaczonymi – ważnymi w poszczególnych historiach – miejscami, to pierwsza obietnica wspaniałej przygody, a przy tym zapowiedź przeniesienia czytelników do pięknej krainy. Tylko wprowadzające rozdziały burzą wizję spójnej książkowej rzeczywistości – skoro jest narrator i jest Krzyś, który słucha bajek – to dalsze opowieści muszą być opatrzone cudzysłowem. Tyle że lektura po latach pozwala zrozumieć ów zabieg: Milne zaprosił w taki sposób do czytania także dorosłych, którzy mogli towarzyszyć swoim pociechom przy lekturze.
Dlaczego dzieci sięgać po „Kubusia Puchatka” muszą – to chyba oczywiste, nie ma sensu tego wyjaśniać, ani, tym bardziej, zachęcać do poznawania przygód mieszkańców Stumilowego Lasu. Pozbawione celu byłoby również streszczanie pomysłów Puchatka i jego przyjaciół. Znacznie bardziej interesujące wydaje mi się to, czym dziś cieszyć się mogą podczas lektury dorośli odbiorcy, kiedy tylko zdecydują się na powrót do krainy wyobraźni. „Kubuś Puchatek” może wielu „poważnym” czytelnikom kojarzyć się z historią naiwną czy infantylną – stąd wśród zwolenników racjonalizmu popularność twierdzenia, że każdy z bohaterów tej książki nadawałby się na pacjenta psychiatry bądź psychoanalityka. Kiedy jednak podobne zastrzeżenia zejdą na dalszy plan, okaże się, jak wielkim zmysłem obserwacji popisał się autor. Krzyś – jak każde dziecko – udaje rozsądnego i poważniejszego, niż jest naprawdę: jeśli prosi o wyjaśnienie niezrozumiałych określeń, tłumaczy to niewiedzą ulubionego Misia, kiedy ma ochotę posłuchać bajki – motywuje to również pragnieniami Puchatka, a w samym Stumilowym Lesie staje się największą wyrocznią. Puchatek, jak przystało na Misia o Bardzo Małym Rozumku zadziwia logiką myślenia – prostota jego rozwiązań i pomysłów może naprawdę urzekać.
Alan Alexander Milne uwodzi czytelników – tych młodych i tych starszych – humorem. Sytuacyjnym (na przykład kiedy Puchatek próbuje nabrać pszczoły, by wykraść im trochę miodu) i słownym (Prosiaczek, który pękł balonik). W „Kubusiu Puchatku” mnóstwo będzie zabawnych drobiazgów do wytropienia – część pomysłów zaszczepił autor z codziennego życia, kpiąc sobie z konwencji i wyśmiewając ludzkie przywary, część wykreował, pozwalając swoim postaciom na beztroskę i radość. Milne bawi się opisami (upomniane, by nie rozmawiało podczas picia mleczka Maleństwo „powiedziało, że ono może robić i jedno, i drugie naraz… i trzeba je było potem przewrócić na grzbiecik i dość długo suszyć”) i samym stylem – lekko zadziwionym, prostym, nieprzegadanym. Stylem, w którym błahostki wypadają czasem jak Bardzo Ważne Sprawy i w którym nie ma nic ważniejszego i trudniejszego zarazem niż zabawa.
Raz jeszcze o Puchatku
„Kubuś Puchatek” to jedna z tych książek, które należą do ścisłego kanonu literatury czwartej, pozycja obowiązkowa w biblioteczce każdego malucha, opowieść znana niemal od wieku – i niestarzejąca się. Ale jeśli po przygody Alicji w Krainie Czarów chętnie sięgają również dorośli, znajdując w onirycznych przestrzeniach Carrolla odbicie uwolnionej wyobraźni i absurdu w dobrym gatunku, o tyle „Kubuś Puchatek” funkcjonuje raczej na prawach lektury z dzieciństwa, opowieści, którą się pamięta, ale której nie ma sensu już czytać ponownie po przekroczeniu –nastego roku życia. Wznowienie „Kubusia Puchatka” w znakomitym tłumaczeniu Ireny Tuwim i z klasycznymi ilustracjami Ernesta H. Sheparda będzie dobrą okazją do tego, by sprawić radość maluchom – ale też i odświeżyć sobie historie dotyczące Misia o Bardzo Małym Rozumku. Eleganckie wydanie (twarda oprawa, dobrej jakości papier i kolorowe rysunki) ucieszy zapewne tych, którzy wychowali się na edycji z czasów PRL-u – dzieciom natomiast, przyzwyczajonym do disneyowskiego Puchatka, pokaże inny, urzekający świat zamknięty w Stumilowym Lesie.
W książkę wprowadza odbiorców przygotowana na wyklejce mapa lasu z zaznaczonymi – ważnymi w poszczególnych historiach – miejscami, to pierwsza obietnica wspaniałej przygody, a przy tym zapowiedź przeniesienia czytelników do pięknej krainy. Tylko wprowadzające rozdziały burzą wizję spójnej książkowej rzeczywistości – skoro jest narrator i jest Krzyś, który słucha bajek – to dalsze opowieści muszą być opatrzone cudzysłowem. Tyle że lektura po latach pozwala zrozumieć ów zabieg: Milne zaprosił w taki sposób do czytania także dorosłych, którzy mogli towarzyszyć swoim pociechom przy lekturze.
Dlaczego dzieci sięgać po „Kubusia Puchatka” muszą – to chyba oczywiste, nie ma sensu tego wyjaśniać, ani, tym bardziej, zachęcać do poznawania przygód mieszkańców Stumilowego Lasu. Pozbawione celu byłoby również streszczanie pomysłów Puchatka i jego przyjaciół. Znacznie bardziej interesujące wydaje mi się to, czym dziś cieszyć się mogą podczas lektury dorośli odbiorcy, kiedy tylko zdecydują się na powrót do krainy wyobraźni. „Kubuś Puchatek” może wielu „poważnym” czytelnikom kojarzyć się z historią naiwną czy infantylną – stąd wśród zwolenników racjonalizmu popularność twierdzenia, że każdy z bohaterów tej książki nadawałby się na pacjenta psychiatry bądź psychoanalityka. Kiedy jednak podobne zastrzeżenia zejdą na dalszy plan, okaże się, jak wielkim zmysłem obserwacji popisał się autor. Krzyś – jak każde dziecko – udaje rozsądnego i poważniejszego, niż jest naprawdę: jeśli prosi o wyjaśnienie niezrozumiałych określeń, tłumaczy to niewiedzą ulubionego Misia, kiedy ma ochotę posłuchać bajki – motywuje to również pragnieniami Puchatka, a w samym Stumilowym Lesie staje się największą wyrocznią. Puchatek, jak przystało na Misia o Bardzo Małym Rozumku zadziwia logiką myślenia – prostota jego rozwiązań i pomysłów może naprawdę urzekać.
Alan Alexander Milne uwodzi czytelników – tych młodych i tych starszych – humorem. Sytuacyjnym (na przykład kiedy Puchatek próbuje nabrać pszczoły, by wykraść im trochę miodu) i słownym (Prosiaczek, który pękł balonik). W „Kubusiu Puchatku” mnóstwo będzie zabawnych drobiazgów do wytropienia – część pomysłów zaszczepił autor z codziennego życia, kpiąc sobie z konwencji i wyśmiewając ludzkie przywary, część wykreował, pozwalając swoim postaciom na beztroskę i radość. Milne bawi się opisami (upomniane, by nie rozmawiało podczas picia mleczka Maleństwo „powiedziało, że ono może robić i jedno, i drugie naraz… i trzeba je było potem przewrócić na grzbiecik i dość długo suszyć”) i samym stylem – lekko zadziwionym, prostym, nieprzegadanym. Stylem, w którym błahostki wypadają czasem jak Bardzo Ważne Sprawy i w którym nie ma nic ważniejszego i trudniejszego zarazem niż zabawa.
wtorek, 25 maja 2010
Katarzyna Szafraniec: Dwa jabłka
Grasshopper, Lublin 2010.
Miłość idealna
Od pierwszych stron „Dwóch jabłek” styl Katarzyny Szafraniec przywodzi na myśl pisarstwo Grocholi. Nieprzypadkowo zresztą, bo i Kasia, główna bohaterka oraz narratorka powieści na początku do Judyty odwołuje się dość często. Inspiracje widać tu w języku: Szafraniec posługuje się krótkimi, dobitnymi zdaniami, z tym samym co w „Nigdy w życiu” lekko ironicznym uśmiechem charakteryzuje grono znajomych i momentami odwołuje się do podobnych co u Grocholi technik rozwijania fabuły oraz narracji – chociaż styl Szafraniec jest wyraźnie gęstszy, czasem pojawiają się z próżni i w próżnię wpadają rozmaici bohaterowie. Zdarza się potem podczas lektury parę razy, że sytuacje z „Dwóch jabłek”, a raczej drobne punkty akcji, będą automatycznie przenosić odbiorczynie do scen z „Nigdy w życiu” – ale też wydarzy się tu o wiele więcej.
Kasia to trzydziestoparoletnia kobieta sukcesu. Ma własną, dobrze prosperującą firmę, grono przyjaciół i dwa koty. Właśnie próbuje się pozbierać po ostatecznym rozstaniu z Wiktorem i za namową bliskich zakłada konto na portalu randkowym. W wirtualnym świecie poznaje kilka interesujących osób – pytanie tylko, czy idealny związek jest możliwy.
Są „Dwa jabłka” typową powieścią obyczajową o miłości. Bohaterka stanowi przeciwieństwo Bridget Jones, szybko znajduje partnerów, choć nie zawsze związki mają szansę na przetrwanie. Tutaj idealnych – wyrozumiałych, cierpliwych i kochających – mężczyzn nie brakuje, można ich spotkać i można sobie pry nich pozwalać na dowolne kaprysy. Judyta odkrywała to ze zdziwieniem przy Adamie pod koniec powieści. Kasia przekonuje się o istnieniu facetów z marzeń dość szybko. W wersji Katarzyny Szafraniec przeszkody na drodze do szczęścia leżą gdzie indziej – nie zabraknie ich w „Dwóch jabłkach”, lecz nie będę zdradzać fabuły, by nie odbierać czytelniczkom przyjemności. Napiszę tylko, że raz realizacja pomysłu – mocnego i robiącego silne wrażenie – kompletnie autorce nie wyszła. Silny wstrząs, jeśli znajduje się dalej niż na początku historii, zasługuje na rozwinięcie trochę dłuższe niż jedno niedokończone zdanie – tymczasem, o ile rozstanie z nieznanym odbiorczyniom Wiktorem, roztrząsane jest dość długo, o tyle pożegnanie bliskiego im bohatera w ogóle nie następuje. Ma to, oczywiście, wytłumaczenie w przyjętym sposobie narracji – ale nie sądzę, żeby spodobało się paniom, które po książkę sięgną.
Narracja jest specyficzna. Katarzyna Szafraniec rezygnuje z przegadania, wzoruje się na krótkich frazach Grocholi, ale też sama wybiera styl migawkowy. Rozdziały tworzone są przez krótkie obrazki i scenki, nie zawsze opatrzone narratorskim komentarzem-wyjaśnieniem. Dzięki temu akcja toczy się bardzo szybko i w „Dwóch jabłkach” zdąży się wiele wydarzyć. Niektóre sytuacje aż proszą się o rozwinięcie, ale Szafraniec woli pozostawiać niekiedy niedomówienia. Przeciwieństwem tych błyskawicznych i skrótowych relacji są rozbudowane nad miarę (na szczęście rzadkie, chociaż nie wątpię, że znajdą się ich zwolenniczki) maile, pełne rozważań na temat miłości. Tu autorka zatrzymuje się, wybiera filozoficzne refleksje, wytraca tempo i niektóre czytelniczki mogą się poczuć chwilowo znudzone. Podobnie z uznaniem mogą się nie spotkać „wiersze” wplatane w pewnym momencie dość często w opowieść.
„Dwa jabłka” to powieść rozrywkowa i nie miałoby sensu ocenianie jej od strony estetycznej. Co wrażliwszych irytować mogą „pierdolety” czy nie do końca dobre połączenia eufemizmów ze stanem irytacji i wulgaryzmów ze stonowanym opisem. To wydanie drugie poprawione książki, ale korektorka najprawdopodobniej zawierzyła umiejętnościom ortograficznym autorki i przepuściła trochę błędów. Najbardziej (poza kilkoma ortami z zakresu pisowni łącznej i rozdzielnej) rzuca się w oczy stosowanie form grzecznościowych („ty” czy „pani” z wielkiej litery, a i to nie zawsze konsekwentnie).
Katarzyna Szafraniec proponuje powieść o poszukiwaniu miłości, obowiązkowo wzruszającą historię dla pań, które lubią sentymentalne ale i dowcipne fabułki. Są „Dwa jabłka” miejscami naiwne i idealizujące relacje damsko-męskie, innym razem zaskakują nietypowym rozwojem wydarzeń. Jak na czytadło – sprawdza się ta książka bardzo dobrze, zatem kto poszukuje publikacji z tego gatunku – może spokojnie po ten tom sięgnąć.
Miłość idealna
Od pierwszych stron „Dwóch jabłek” styl Katarzyny Szafraniec przywodzi na myśl pisarstwo Grocholi. Nieprzypadkowo zresztą, bo i Kasia, główna bohaterka oraz narratorka powieści na początku do Judyty odwołuje się dość często. Inspiracje widać tu w języku: Szafraniec posługuje się krótkimi, dobitnymi zdaniami, z tym samym co w „Nigdy w życiu” lekko ironicznym uśmiechem charakteryzuje grono znajomych i momentami odwołuje się do podobnych co u Grocholi technik rozwijania fabuły oraz narracji – chociaż styl Szafraniec jest wyraźnie gęstszy, czasem pojawiają się z próżni i w próżnię wpadają rozmaici bohaterowie. Zdarza się potem podczas lektury parę razy, że sytuacje z „Dwóch jabłek”, a raczej drobne punkty akcji, będą automatycznie przenosić odbiorczynie do scen z „Nigdy w życiu” – ale też wydarzy się tu o wiele więcej.
Kasia to trzydziestoparoletnia kobieta sukcesu. Ma własną, dobrze prosperującą firmę, grono przyjaciół i dwa koty. Właśnie próbuje się pozbierać po ostatecznym rozstaniu z Wiktorem i za namową bliskich zakłada konto na portalu randkowym. W wirtualnym świecie poznaje kilka interesujących osób – pytanie tylko, czy idealny związek jest możliwy.
Są „Dwa jabłka” typową powieścią obyczajową o miłości. Bohaterka stanowi przeciwieństwo Bridget Jones, szybko znajduje partnerów, choć nie zawsze związki mają szansę na przetrwanie. Tutaj idealnych – wyrozumiałych, cierpliwych i kochających – mężczyzn nie brakuje, można ich spotkać i można sobie pry nich pozwalać na dowolne kaprysy. Judyta odkrywała to ze zdziwieniem przy Adamie pod koniec powieści. Kasia przekonuje się o istnieniu facetów z marzeń dość szybko. W wersji Katarzyny Szafraniec przeszkody na drodze do szczęścia leżą gdzie indziej – nie zabraknie ich w „Dwóch jabłkach”, lecz nie będę zdradzać fabuły, by nie odbierać czytelniczkom przyjemności. Napiszę tylko, że raz realizacja pomysłu – mocnego i robiącego silne wrażenie – kompletnie autorce nie wyszła. Silny wstrząs, jeśli znajduje się dalej niż na początku historii, zasługuje na rozwinięcie trochę dłuższe niż jedno niedokończone zdanie – tymczasem, o ile rozstanie z nieznanym odbiorczyniom Wiktorem, roztrząsane jest dość długo, o tyle pożegnanie bliskiego im bohatera w ogóle nie następuje. Ma to, oczywiście, wytłumaczenie w przyjętym sposobie narracji – ale nie sądzę, żeby spodobało się paniom, które po książkę sięgną.
Narracja jest specyficzna. Katarzyna Szafraniec rezygnuje z przegadania, wzoruje się na krótkich frazach Grocholi, ale też sama wybiera styl migawkowy. Rozdziały tworzone są przez krótkie obrazki i scenki, nie zawsze opatrzone narratorskim komentarzem-wyjaśnieniem. Dzięki temu akcja toczy się bardzo szybko i w „Dwóch jabłkach” zdąży się wiele wydarzyć. Niektóre sytuacje aż proszą się o rozwinięcie, ale Szafraniec woli pozostawiać niekiedy niedomówienia. Przeciwieństwem tych błyskawicznych i skrótowych relacji są rozbudowane nad miarę (na szczęście rzadkie, chociaż nie wątpię, że znajdą się ich zwolenniczki) maile, pełne rozważań na temat miłości. Tu autorka zatrzymuje się, wybiera filozoficzne refleksje, wytraca tempo i niektóre czytelniczki mogą się poczuć chwilowo znudzone. Podobnie z uznaniem mogą się nie spotkać „wiersze” wplatane w pewnym momencie dość często w opowieść.
„Dwa jabłka” to powieść rozrywkowa i nie miałoby sensu ocenianie jej od strony estetycznej. Co wrażliwszych irytować mogą „pierdolety” czy nie do końca dobre połączenia eufemizmów ze stanem irytacji i wulgaryzmów ze stonowanym opisem. To wydanie drugie poprawione książki, ale korektorka najprawdopodobniej zawierzyła umiejętnościom ortograficznym autorki i przepuściła trochę błędów. Najbardziej (poza kilkoma ortami z zakresu pisowni łącznej i rozdzielnej) rzuca się w oczy stosowanie form grzecznościowych („ty” czy „pani” z wielkiej litery, a i to nie zawsze konsekwentnie).
Katarzyna Szafraniec proponuje powieść o poszukiwaniu miłości, obowiązkowo wzruszającą historię dla pań, które lubią sentymentalne ale i dowcipne fabułki. Są „Dwa jabłka” miejscami naiwne i idealizujące relacje damsko-męskie, innym razem zaskakują nietypowym rozwojem wydarzeń. Jak na czytadło – sprawdza się ta książka bardzo dobrze, zatem kto poszukuje publikacji z tego gatunku – może spokojnie po ten tom sięgnąć.
poniedziałek, 24 maja 2010
Alicja Baluch: W szklanej kuli
Skrzat, Kraków 2010.
Baśnie dziś
Książka „W szklanej kuli” Alicji Baluch wyrosła z ciekawego pomysłu i nie sposób jej odmówić wartości edukacyjnych czy płynących z intertekstualizmu rozwiązań. Dla najmłodszych czytelników będzie okazją do spotkania się z życiowymi, naturalnymi sytuacjami, zarysowanymi subtelnie i bez wyraźnie przekazywanych morałów. Ale przy wszystkich swoich zaletach będzie też „W szklanej kuli” zbiorem bajek opowiedzianych brzydko. Autorka – profesor, kierownik Katedry Literatury dla Dzieci i Młodzieży Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie z pewnością wie, co powinno się pojawiać w tekstach dla małych odbiorców – lecz nie ma pojęcia, jak to przekazać. W efekcie dzieci otrzymują krótkie opowiastki – ciekawe, lecz kulejące od strony narracyjnej. Alicji Baluch zabrakło stylistycznej sprawności, polotu, lekkiego pióra – przez co jej sposoby na uaktywnienie dawnych motywów nie zachwycają, a momentami po prostu rażą.
Razi przede wszystkim nadużywanie zdrobnień. Nagromadzenia deminutiwów kojarzą się z głupawym szczebiotem, kompletnie w tym wypadku nieuzasadnionym – do dzieci przecież można, a nawet należy mówić językiem prostym, ale nie infantylizowanym. Jeśli dziewczynka staje na paluszkach i nagle ostre ząbki ją łapią, a ona myśli, że to na pewno wampirek – to coś w językowym obrazie świata autorki jest mocno nie w porządku. Alicja Baluch pozbawiona jest dystansu do prezentowanych bohaterów, odnosi się do nich z przesadną i nieuzasadnioną czułością, która przy lekturze tylko drażni. Jeśli ktoś powie, że to ze względu na percepcję czy sposób przedstawiania rzeczywistości przez maluchy, zapytam, skąd w takim razie w bajce dla dzieci diler sprzedający marihuanę. Autorka nie panuje nad słowami – stąd niespójne scenki w historiach. Zdarzają się potknięcia narracyjne – po dwóch zdaniach wyjaśnienia babci, mała Halinka z entuzjazmem wykrzykuje, że jej opowieści są lepsze od gier komputerowych. Przez nieokiełznany styl wali się wszystko – bohaterowie nie słuchają się nawzajem w dialogach, akcja przestaje się kleić, a związek z baśniowymi motywami coraz bardziej się rozluźnia. Na niekorzyść Alicji Baluch wypada też przytaczanie początków baśni braci Grimm. Nie dość, że zamiast rozwinąć te zapożyczone wstępny na swój pomysł, autorka zabiera tylko do współczesnego świata postacie, kompletnie ignorując realia baśniowe, które już zdążyły wybrzmieć, to jeszcze przegrywa konfrontację stylu – kontrast między baśniową narracją a zwykłymi opowiadaniami Alicji Baluch jest bardzo silny. Zdarzają się i poważniejsze wpadki – jedno z dzieci przynosi do szkoły aparat cyfrowy, fotografuje kolegów, wyciąga gotowe fotografie (skąd?) i rozdaje im. Wszyscy mają potem swoje podobizny wkleić do zeszytu.
Mali bohaterowie „W szklanej kuli” czasem uczą się czegoś ważnego (że nie wolno oceniać ludzi po pozorach, zostawiać otwartego mieszkania czy otwierać obcym), czasem natomiast ich dziwne przygody nie mają puenty. Alicja Baluch deklaruje powtarzanie dobrych i złych motywów – tyle że zła okazuje się u niej dziewczynka, która przed pomocą sąsiadce musi zapytać o zgodę rodziców (czyli uczynność stawia się nad posłuszeństwem), a „dobre” dzieci przez przypadek uparcie pomagają przestępcy przebranemu za staruszkę. Gubi się autorka w przekazach, chociaż same opowiadania, bez odniesień do tradycyjnych baśni, przeważnie wybroniłyby się – ze względu na atrakcyjne, szybkie fabułki.
Ciekawe ilustracje proponuje maluchom Piotr Olszówka. Stara się on, by rysunki były baśniowe w duchu, ale też i dowcipne – humor przejawia się głównie w dalszoplanowych drobiazgach, jednak same postacie budzą sympatię – między innymi za sprawą nienaturalnych proporcji.
Gdyby pomysły Alicji Baluch przedstawił ktoś wprawiony w narracjach dla dzieci, „W szklanej kuli” byłoby zbiorkiem opowiadań, który warto polecić. Tym razem jednak wiedza na temat zawartości bajek nie poszła w parze z umiejętnością wykorzystania jej w praktyce.
Baśnie dziś
Książka „W szklanej kuli” Alicji Baluch wyrosła z ciekawego pomysłu i nie sposób jej odmówić wartości edukacyjnych czy płynących z intertekstualizmu rozwiązań. Dla najmłodszych czytelników będzie okazją do spotkania się z życiowymi, naturalnymi sytuacjami, zarysowanymi subtelnie i bez wyraźnie przekazywanych morałów. Ale przy wszystkich swoich zaletach będzie też „W szklanej kuli” zbiorem bajek opowiedzianych brzydko. Autorka – profesor, kierownik Katedry Literatury dla Dzieci i Młodzieży Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie z pewnością wie, co powinno się pojawiać w tekstach dla małych odbiorców – lecz nie ma pojęcia, jak to przekazać. W efekcie dzieci otrzymują krótkie opowiastki – ciekawe, lecz kulejące od strony narracyjnej. Alicji Baluch zabrakło stylistycznej sprawności, polotu, lekkiego pióra – przez co jej sposoby na uaktywnienie dawnych motywów nie zachwycają, a momentami po prostu rażą.
Razi przede wszystkim nadużywanie zdrobnień. Nagromadzenia deminutiwów kojarzą się z głupawym szczebiotem, kompletnie w tym wypadku nieuzasadnionym – do dzieci przecież można, a nawet należy mówić językiem prostym, ale nie infantylizowanym. Jeśli dziewczynka staje na paluszkach i nagle ostre ząbki ją łapią, a ona myśli, że to na pewno wampirek – to coś w językowym obrazie świata autorki jest mocno nie w porządku. Alicja Baluch pozbawiona jest dystansu do prezentowanych bohaterów, odnosi się do nich z przesadną i nieuzasadnioną czułością, która przy lekturze tylko drażni. Jeśli ktoś powie, że to ze względu na percepcję czy sposób przedstawiania rzeczywistości przez maluchy, zapytam, skąd w takim razie w bajce dla dzieci diler sprzedający marihuanę. Autorka nie panuje nad słowami – stąd niespójne scenki w historiach. Zdarzają się potknięcia narracyjne – po dwóch zdaniach wyjaśnienia babci, mała Halinka z entuzjazmem wykrzykuje, że jej opowieści są lepsze od gier komputerowych. Przez nieokiełznany styl wali się wszystko – bohaterowie nie słuchają się nawzajem w dialogach, akcja przestaje się kleić, a związek z baśniowymi motywami coraz bardziej się rozluźnia. Na niekorzyść Alicji Baluch wypada też przytaczanie początków baśni braci Grimm. Nie dość, że zamiast rozwinąć te zapożyczone wstępny na swój pomysł, autorka zabiera tylko do współczesnego świata postacie, kompletnie ignorując realia baśniowe, które już zdążyły wybrzmieć, to jeszcze przegrywa konfrontację stylu – kontrast między baśniową narracją a zwykłymi opowiadaniami Alicji Baluch jest bardzo silny. Zdarzają się i poważniejsze wpadki – jedno z dzieci przynosi do szkoły aparat cyfrowy, fotografuje kolegów, wyciąga gotowe fotografie (skąd?) i rozdaje im. Wszyscy mają potem swoje podobizny wkleić do zeszytu.
Mali bohaterowie „W szklanej kuli” czasem uczą się czegoś ważnego (że nie wolno oceniać ludzi po pozorach, zostawiać otwartego mieszkania czy otwierać obcym), czasem natomiast ich dziwne przygody nie mają puenty. Alicja Baluch deklaruje powtarzanie dobrych i złych motywów – tyle że zła okazuje się u niej dziewczynka, która przed pomocą sąsiadce musi zapytać o zgodę rodziców (czyli uczynność stawia się nad posłuszeństwem), a „dobre” dzieci przez przypadek uparcie pomagają przestępcy przebranemu za staruszkę. Gubi się autorka w przekazach, chociaż same opowiadania, bez odniesień do tradycyjnych baśni, przeważnie wybroniłyby się – ze względu na atrakcyjne, szybkie fabułki.
Ciekawe ilustracje proponuje maluchom Piotr Olszówka. Stara się on, by rysunki były baśniowe w duchu, ale też i dowcipne – humor przejawia się głównie w dalszoplanowych drobiazgach, jednak same postacie budzą sympatię – między innymi za sprawą nienaturalnych proporcji.
Gdyby pomysły Alicji Baluch przedstawił ktoś wprawiony w narracjach dla dzieci, „W szklanej kuli” byłoby zbiorkiem opowiadań, który warto polecić. Tym razem jednak wiedza na temat zawartości bajek nie poszła w parze z umiejętnością wykorzystania jej w praktyce.
niedziela, 23 maja 2010
Wojciech Wencel: Podziemne motyle
Nowy Świat, Warszawa 2010.
Świat oglądany
Niespełna trzydzieści wierszy liczy tomik Wojciecha Wencla „Podziemne motyle” – a dzieli się na trzy małe zbiorki, trzy całostki, wprowadzające czytelników w odmienne światy. Wencel staje się w „Podziemnych motylach” przede wszystkim obserwatorem, świadkiem, lecz nie uczestnikiem wydarzeń. Dystansuje się zwykle od prezentowanych sytuacji, ale jego powściągliwość emocjonalna nie sprawia, że książka może spotkać się z chłodnym odbiorem. W „Podziemnych motylach” liczy się bowiem jakość spostrzeżeń i precyzja w odmierzaniu poetyckich wzruszeń. Obrazy wywoływane przez Wencla mają – jeśli dobrze czytam tę poezję – sprawiać wrażenie klasycznych, przypominanych, chociaż nie powtórzonych. Autor oświetla tu raczej kształty z innych niż dotąd stosowane ujęć, dzięki czemu uzyskuje wrażenie oswojonej już oryginalności.
Pierwsza część tomiku składa się z kilku obrazków rodzajowych, których główne motywy czy tematy wyrosły z prostych codziennych zdarzeń („kilka minut przed dwudziestą odjeżdżamy stąd taksówką / bagażnikiem w którym mieszka foliowane szczęście / szynka banany pudełko CD-romów i butelka wódki”). Zaczyna się w tej partii rysować dramat współczesnego człowieka, skazanego na konsumpcjonizm. Zapracowany („nasze życie rozpięte na krzesłach / pod zimnym słońcem świetlówek”) everyman zasługuje na współczucie, choć sam skazał się na smutny los. Pogodzenie z rzeczywistością rządzoną przez opozycję natura-kultura następuje w wierszach z części drugiej, tu też pojawia się najbardziej zachwycająca (przynajmniej dla mnie) lapidarna, aforystyczna wręcz definicja XXI wieku. Trzecia część książki to część „czeska”, spajana odniesieniami do twórczości naszych południowych sąsiadów oraz do miejsc i różnic w językach. Momentami Wencel próbuje przechwycić czeski sposób patrzenia na świat, wprowadza do swoich wierszy element „inności” (żeby nie napisać: egzotyki), stara się w mikrokosmos wiersza wszczepić zagadnienia i wątki dotąd w naszej kulturze nieobecne.
Jednak podziały w „Podziemnych motylach” można przeprowadzić inaczej, wyodrębniając charakterystyczne grupy wierszy. Tomik Wencla silnie akcentuje religijność – znajdzie się tu wiele pejzaży z kościołem na pierwszym planie, strzępków modlitw, wierzących (lub definiowanych przez niewiarę) postaci – ale religia przejawia się nawet w odpowiednio dobieranym słownictwie. Najbardziej wyraźna okazuje się naturalnie w utartych symbolach i scenach „świątecznych”. Wencel nie stroni od obrazków ocierających się czasem o kicz, w „Podziemnych motylach” rację bytu mają również odczytywane na nowo sposoby manifestowania wiary, obłudne niekiedy deklaracje.
Wyróżnia się także w tomiku, tym razem ze względu na formę, nie na treść, garść wierszy budowanych według tradycyjnych poetyk. Wencel wybiera kilka razy klasyczny rytm i niedokładne współbrzmienia, jakby próbował upoić swoich odbiorców stylistyczną zręcznością i wyczuleniem na rymy. Tyle że szukanie tonów piosenkowych łączy się w tym zbiorku z zagęszczaniem formy kosztem przesłania, a co za tym idzie – kunsztowne rymotwórcze popisy odwracają uwagę od sensu tekstów. Zdarza się, że spod wymyślnych fraz wyziera pustka – jakby pomysł na wiersz krył się tylko w zestawianiu podobnych dźwiękowo klauzul wersów. Zdarzają się i rymowanki-perełki – na przykład bajka, która jest kolażem z rozpoznawalnych cytatów – ale to stanowczo za mało, by podziwiać Wencla za operacje na formie.
„Podziemne motyle” to propozycja dla przeciwników eksperymentów w poezji, zbiorek dla tych, którzy lubią odwołania do przeszłości i poetyckie powroty do sprawdzonych już tematów. To tomik, który zaskoczenie przyniesie może kilka razy – złożony z utworów spokojnych i stonowanych.
Świat oglądany
Niespełna trzydzieści wierszy liczy tomik Wojciecha Wencla „Podziemne motyle” – a dzieli się na trzy małe zbiorki, trzy całostki, wprowadzające czytelników w odmienne światy. Wencel staje się w „Podziemnych motylach” przede wszystkim obserwatorem, świadkiem, lecz nie uczestnikiem wydarzeń. Dystansuje się zwykle od prezentowanych sytuacji, ale jego powściągliwość emocjonalna nie sprawia, że książka może spotkać się z chłodnym odbiorem. W „Podziemnych motylach” liczy się bowiem jakość spostrzeżeń i precyzja w odmierzaniu poetyckich wzruszeń. Obrazy wywoływane przez Wencla mają – jeśli dobrze czytam tę poezję – sprawiać wrażenie klasycznych, przypominanych, chociaż nie powtórzonych. Autor oświetla tu raczej kształty z innych niż dotąd stosowane ujęć, dzięki czemu uzyskuje wrażenie oswojonej już oryginalności.
Pierwsza część tomiku składa się z kilku obrazków rodzajowych, których główne motywy czy tematy wyrosły z prostych codziennych zdarzeń („kilka minut przed dwudziestą odjeżdżamy stąd taksówką / bagażnikiem w którym mieszka foliowane szczęście / szynka banany pudełko CD-romów i butelka wódki”). Zaczyna się w tej partii rysować dramat współczesnego człowieka, skazanego na konsumpcjonizm. Zapracowany („nasze życie rozpięte na krzesłach / pod zimnym słońcem świetlówek”) everyman zasługuje na współczucie, choć sam skazał się na smutny los. Pogodzenie z rzeczywistością rządzoną przez opozycję natura-kultura następuje w wierszach z części drugiej, tu też pojawia się najbardziej zachwycająca (przynajmniej dla mnie) lapidarna, aforystyczna wręcz definicja XXI wieku. Trzecia część książki to część „czeska”, spajana odniesieniami do twórczości naszych południowych sąsiadów oraz do miejsc i różnic w językach. Momentami Wencel próbuje przechwycić czeski sposób patrzenia na świat, wprowadza do swoich wierszy element „inności” (żeby nie napisać: egzotyki), stara się w mikrokosmos wiersza wszczepić zagadnienia i wątki dotąd w naszej kulturze nieobecne.
Jednak podziały w „Podziemnych motylach” można przeprowadzić inaczej, wyodrębniając charakterystyczne grupy wierszy. Tomik Wencla silnie akcentuje religijność – znajdzie się tu wiele pejzaży z kościołem na pierwszym planie, strzępków modlitw, wierzących (lub definiowanych przez niewiarę) postaci – ale religia przejawia się nawet w odpowiednio dobieranym słownictwie. Najbardziej wyraźna okazuje się naturalnie w utartych symbolach i scenach „świątecznych”. Wencel nie stroni od obrazków ocierających się czasem o kicz, w „Podziemnych motylach” rację bytu mają również odczytywane na nowo sposoby manifestowania wiary, obłudne niekiedy deklaracje.
Wyróżnia się także w tomiku, tym razem ze względu na formę, nie na treść, garść wierszy budowanych według tradycyjnych poetyk. Wencel wybiera kilka razy klasyczny rytm i niedokładne współbrzmienia, jakby próbował upoić swoich odbiorców stylistyczną zręcznością i wyczuleniem na rymy. Tyle że szukanie tonów piosenkowych łączy się w tym zbiorku z zagęszczaniem formy kosztem przesłania, a co za tym idzie – kunsztowne rymotwórcze popisy odwracają uwagę od sensu tekstów. Zdarza się, że spod wymyślnych fraz wyziera pustka – jakby pomysł na wiersz krył się tylko w zestawianiu podobnych dźwiękowo klauzul wersów. Zdarzają się i rymowanki-perełki – na przykład bajka, która jest kolażem z rozpoznawalnych cytatów – ale to stanowczo za mało, by podziwiać Wencla za operacje na formie.
„Podziemne motyle” to propozycja dla przeciwników eksperymentów w poezji, zbiorek dla tych, którzy lubią odwołania do przeszłości i poetyckie powroty do sprawdzonych już tematów. To tomik, który zaskoczenie przyniesie może kilka razy – złożony z utworów spokojnych i stonowanych.
sobota, 22 maja 2010
Grzegorz Kasdepke: Horror! Czyli skąd się biorą dzieci
Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.
Koniec bocianów
Grzegorz Kasdepke motywem przewodnim swojej najnowszej książki dla maluchów uczynił pytanie trudne i kłopotliwe dla dorosłych, a przy tym – nieuniknione. Bo prędzej czy później dzieci zainteresują się, skąd wzięły się na świecie. Czy warto je wówczas karmić historiami o bocianach lub kapuście? Znany pisarz pokazuje, że lepsza jest rzeczowa rozmowa – ze zbywania pociech żartami czy bajkami mogą wyniknąć problemy.
„Horror! Czyli skąd się biorą dzieci” to dowcipna opowiastka, mająca swe źródło właśnie w ciekawości kilkulatków. Grupa przedszkolaków od rana buduje i wzmacnia fortyfikacje z klocków i książeczek w twardych okładkach – wszystko za sprawą mrożącej krew w żyłach informacji, którą przyniósł rezolutny Bodzio – pani Miłka, przedszkolanka, dotąd ukochana – zjada dzieci. O tym przerażającym fakcie nie da się zapomnieć, skoro dobrze widać zaokrąglony brzuszek pani. Grześ, Rozalka i Bodzio wolą nie zostawać w pobliżu wychowawczyni, znajdują dla siebie różne kryjówki. Ale co będzie, jeśli pani ich odnajdzie? Przyda się każda pomoc, nawet wsparcie oddziału komandosów.
Pani Miłka od pewnego czasu pyta swoją grupę, skąd się biorą dzieci – i spisuje równie barwne i zabawne co dalekie od prawdy odpowiedzi. By przeprowadzić z maluchami szczerą rozmowę, potrzebuje zgody rodziców – a tymczasem swoim zachowaniem nieświadomie potwierdza krążące po przedszkolu plotki. Dzieci błyskawicznie kojarzą fakty i tajemnicę próbują wyjaśnić na własną rękę, dochodząc do najbardziej fantastycznych scenariuszy. Czy w finale wszystko się rozstrzygnie? Tak, Bodzio przeczyta odpowiednią książkę i spokojnie, bez emocji opowie o tym – w obecności nauczycielki – kolegom. Dzieci opowieść o seksie przyjmą z naturalnością – skoro maluchy mają swoje zabawy, dlaczego innych zabaw nie mieliby mieć i dorośli. Zanim jednak rzeczowa rozmowa zdominuje książkę, zdarzy się naprawdę wiele. Przy okazji Grzegorz Kasdepke tłumaczy maluchom, że dzieci nie zawsze rodzą się w zalegalizowanych związkach: pani Miłka nie ma męża, a narzeczonego.
Akcja obejmuje zaledwie kilka godzin, a Kasdepke nie pozwala na chwilę wytchnienia – w budowaniu atmosfery pełnej napięcia pomaga dziecięca nieskrępowana wyobraźnia i odczytywanie przenośni dosłownie. Autor posługuje się jednak przede wszystkim żartami – lektura „Horroru” przyniesie sporo śmiechu. Kasdepke momentami przypomina typowe dla Marcina Pałasza narracje, wybiera absurd, który wynika z logicznych konstrukcji myślowych maluchów. Dowcipny i lekki styl sprawia, że dzieci chętnie po tę historyjkę sięgną. Czytanie trudno jest przerwać: książkę rozpoczyna sensacyjna informacja, przekazywana w sekrecie. Ze strony na stronę sytuacja rozwija się coraz bardziej dynamicznie i odważnie. A przecież i tak dąży tu wszystko do rozstrzygnięcia największej tajemnicy dzieciństwa…
Grzegorz Kasdepke zamyka swoją książkę podwójnym przesłaniem. Zwraca się do maluchów, by jeszcze raz pouczyć je, z kim i w jaki sposób powinny o tym, skąd się biorą dzieci, porozmawiać. Nie zapomina także o dorosłych, których zagadnienie to wciąż wprawia w zakłopotanie – tu rad jest więcej, a Kasdepke w prosty i naturalny sposób stara się rozwiać kolejne wątpliwości, dotyczące podobnych dyskusji. Książka jest strzałem w dziesiątkę – z pewnością zaspokoi ciekawość dzieci, poza tym ułatwi porozumienie, mądrze pokieruje rodzicami, wreszcie – zweryfikuje kolejne mity i przekazy.
Sympatycznie wypadają w tej książce ilustracje Marcina Piwowarskiego – bohaterowie mają nieproporcjonalnie duże głowy, a uchwyceni są często w humorystycznych sytuacjach – Piwowarski ilustruje kolejne absurdy i wymysły co do pochodzenia dzieci. Rysunki tworzy farbkami i rezygnuje z używania pastelowych odcieni – tę publikację będzie się więc nie tylko z przyjemnością czytać, ale i z satysfakcją oglądać.
Koniec bocianów
Grzegorz Kasdepke motywem przewodnim swojej najnowszej książki dla maluchów uczynił pytanie trudne i kłopotliwe dla dorosłych, a przy tym – nieuniknione. Bo prędzej czy później dzieci zainteresują się, skąd wzięły się na świecie. Czy warto je wówczas karmić historiami o bocianach lub kapuście? Znany pisarz pokazuje, że lepsza jest rzeczowa rozmowa – ze zbywania pociech żartami czy bajkami mogą wyniknąć problemy.
„Horror! Czyli skąd się biorą dzieci” to dowcipna opowiastka, mająca swe źródło właśnie w ciekawości kilkulatków. Grupa przedszkolaków od rana buduje i wzmacnia fortyfikacje z klocków i książeczek w twardych okładkach – wszystko za sprawą mrożącej krew w żyłach informacji, którą przyniósł rezolutny Bodzio – pani Miłka, przedszkolanka, dotąd ukochana – zjada dzieci. O tym przerażającym fakcie nie da się zapomnieć, skoro dobrze widać zaokrąglony brzuszek pani. Grześ, Rozalka i Bodzio wolą nie zostawać w pobliżu wychowawczyni, znajdują dla siebie różne kryjówki. Ale co będzie, jeśli pani ich odnajdzie? Przyda się każda pomoc, nawet wsparcie oddziału komandosów.
Pani Miłka od pewnego czasu pyta swoją grupę, skąd się biorą dzieci – i spisuje równie barwne i zabawne co dalekie od prawdy odpowiedzi. By przeprowadzić z maluchami szczerą rozmowę, potrzebuje zgody rodziców – a tymczasem swoim zachowaniem nieświadomie potwierdza krążące po przedszkolu plotki. Dzieci błyskawicznie kojarzą fakty i tajemnicę próbują wyjaśnić na własną rękę, dochodząc do najbardziej fantastycznych scenariuszy. Czy w finale wszystko się rozstrzygnie? Tak, Bodzio przeczyta odpowiednią książkę i spokojnie, bez emocji opowie o tym – w obecności nauczycielki – kolegom. Dzieci opowieść o seksie przyjmą z naturalnością – skoro maluchy mają swoje zabawy, dlaczego innych zabaw nie mieliby mieć i dorośli. Zanim jednak rzeczowa rozmowa zdominuje książkę, zdarzy się naprawdę wiele. Przy okazji Grzegorz Kasdepke tłumaczy maluchom, że dzieci nie zawsze rodzą się w zalegalizowanych związkach: pani Miłka nie ma męża, a narzeczonego.
Akcja obejmuje zaledwie kilka godzin, a Kasdepke nie pozwala na chwilę wytchnienia – w budowaniu atmosfery pełnej napięcia pomaga dziecięca nieskrępowana wyobraźnia i odczytywanie przenośni dosłownie. Autor posługuje się jednak przede wszystkim żartami – lektura „Horroru” przyniesie sporo śmiechu. Kasdepke momentami przypomina typowe dla Marcina Pałasza narracje, wybiera absurd, który wynika z logicznych konstrukcji myślowych maluchów. Dowcipny i lekki styl sprawia, że dzieci chętnie po tę historyjkę sięgną. Czytanie trudno jest przerwać: książkę rozpoczyna sensacyjna informacja, przekazywana w sekrecie. Ze strony na stronę sytuacja rozwija się coraz bardziej dynamicznie i odważnie. A przecież i tak dąży tu wszystko do rozstrzygnięcia największej tajemnicy dzieciństwa…
Grzegorz Kasdepke zamyka swoją książkę podwójnym przesłaniem. Zwraca się do maluchów, by jeszcze raz pouczyć je, z kim i w jaki sposób powinny o tym, skąd się biorą dzieci, porozmawiać. Nie zapomina także o dorosłych, których zagadnienie to wciąż wprawia w zakłopotanie – tu rad jest więcej, a Kasdepke w prosty i naturalny sposób stara się rozwiać kolejne wątpliwości, dotyczące podobnych dyskusji. Książka jest strzałem w dziesiątkę – z pewnością zaspokoi ciekawość dzieci, poza tym ułatwi porozumienie, mądrze pokieruje rodzicami, wreszcie – zweryfikuje kolejne mity i przekazy.
Sympatycznie wypadają w tej książce ilustracje Marcina Piwowarskiego – bohaterowie mają nieproporcjonalnie duże głowy, a uchwyceni są często w humorystycznych sytuacjach – Piwowarski ilustruje kolejne absurdy i wymysły co do pochodzenia dzieci. Rysunki tworzy farbkami i rezygnuje z używania pastelowych odcieni – tę publikację będzie się więc nie tylko z przyjemnością czytać, ale i z satysfakcją oglądać.
piątek, 21 maja 2010
Olga Katafiasz, Krzysztof Globisz: Notatki o skubaniu roli
Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Rozumienie roli
„Notatki o skubaniu roli” wielu odbiorców mogą zaskoczyć. Zwykle wywiady-rzeki traktowane są jako pretekst do dzielenia się niespisanymi dotąd anegdotami z planu, wspomnieniami i mniej znanymi faktami z biografii sław, a także – jako sposób na promocję artysty. Olga Katafiasz i Krzysztof Globisz w swoich rozmowach idą jednak w zupełnie innym kierunku – zabawnych historyjek i pozakulisowych zwierzeń będzie tu jak na lekarstwo, pojawi się za to mnóstwo przemyśleń na temat zawodu i powinności aktora, czy komentarzy Globisza do kreowanych przez niego postaci – „Notatki o skubaniu roli” polecić można więc przede wszystkim – poza wielbicielami artysty – miłośnikom teatru i filmu, ludziom zainteresowanym reżyserskimi i interpretacyjnymi pomysłami; poszukiwacze sensacji nie znajdą tu nic dla siebie.
Od pierwszych stron wydaje się, że Olga Katafiasz niespecjalnie sprawdzi się jako autorka pytań – padają tu kwestie obecne w wywiadach z aktorami od zawsze i typowe dla dziennikarzy początkujących bądź pobawionych wyobraźni – skąd pomysł, by wziąć się za aktorstwo, skąd inspiracje, co z akceptacją własnego ciała – sakramentalne wypełniacze czasu i miejsca. Tyle że trudno mieć o nie pretensje, skoro Globisz każdy z podrzucanych mu tematów rozwija interesująco i obszernie. Inaczej mówiąc – banalne pytania pozwalają przedstawiać nienudne historie – Olga Katafiasz staje się czasem tylko moderatorem opowieści aktora, a niekiedy okazuje się równorzędnym partnerem w dyskusji, usuwa się na dalszy plan celowo, by nie przyćmiewać bohatera książki – sprawdza się zatem w swojej roli bardzo dobrze, wbrew początkowym zastrzeżeniom.
A i Krzysztof Globisz o istocie aktorstwa opowiada dużo i chętnie. Sporo tu teoretyzowania i pewnego rodzaju scenicznej filozofii, sporo przemyśleń, które w szybkim, „gazetowym” wywiadzie nie mogłyby się znaleźć, a podczas lektury książki dadzą wiele do myślenia. Obszerne odpowiedzi na pytania-zaczepki czy pytania-kotwice z grubsza podzielić można na dwie grupy – pierwszą stanowią rozważania na temat bycia aktorem, rozważania pozbawione odniesień do życia Krzysztofa Globisza, uogólniane i przypominające zbiór zasad etycznych dla uprawiających ten zawód. Drugą grupę tworzą opowieści czerpane z doświadczenia – ale i tu nie brakuje zaskoczeń, bowiem Globisz uczy przede wszystkim, jak zrozumieć daną postać. Jego analizy grywanych bohaterów zaskakują wnikliwością. „Notatki o skubaniu roli” to jakby mała wojna wypowiedziana młodym sezonowym gwiazdkom, które bez przygotowania chcą osiągnąć wszystko w zawodzie. Globisz koncentruje się w swoich opowieściach na technikach pracy aktora, ale i na różnicach w podejściu do sztuki różnych reżyserów, z którymi się zetknął. Podejmuje niewygodny temat niepełnosprawności kandydatów do szkoły aktorskiej, zatrzymuje się też nad problemem tworzenia i rozbijania zespołów. Przygląda się zmianom, jakim podlegał teatr, analizuje znaczenie słowa i pokazuje, jak nad nim pracować. Wspomina mistrzów i opowiada, czego się od nich nauczył. Nie bez znaczenia pozostaje wpływ współczesności na sztukę – Globisz zdaje sobie sprawę z funkcjonowania w świecie symulakrów, omawia kurczenie się przestrzeni, szum informacyjny i eksperymenty na scenie. Teatr zajmuje większą część tomu, znacznie krócej opowiada aktor o filmie i słuchowiskach radiowych – zwraca głównie uwagę na różnice w kreowaniu postaci. Książkę kończy spis ról.
Uporządkowane tematyczne wywiady przedzielane są krótkimi przemyśleniami aktora – te wyodrębnione innym krojem czcionki i sygnowane własnoręcznym podpisem cytaty czasem pełnią funkcję aforyzmów, innym razem są wyrwanymi z kontekstu fragmentami odpowiedzi na nieprzytoczone pytania, porusza w nich Globisz zagadnienia, które do rozmów nie trafiły może ze względu na brak tematycznej spójności.
Są zatem „Notatki o skubaniu roli” książką nie dla przypadkowych odbiorców – ale dla teoretyków teatru to pozycja obowiązkowa.
Rozumienie roli
„Notatki o skubaniu roli” wielu odbiorców mogą zaskoczyć. Zwykle wywiady-rzeki traktowane są jako pretekst do dzielenia się niespisanymi dotąd anegdotami z planu, wspomnieniami i mniej znanymi faktami z biografii sław, a także – jako sposób na promocję artysty. Olga Katafiasz i Krzysztof Globisz w swoich rozmowach idą jednak w zupełnie innym kierunku – zabawnych historyjek i pozakulisowych zwierzeń będzie tu jak na lekarstwo, pojawi się za to mnóstwo przemyśleń na temat zawodu i powinności aktora, czy komentarzy Globisza do kreowanych przez niego postaci – „Notatki o skubaniu roli” polecić można więc przede wszystkim – poza wielbicielami artysty – miłośnikom teatru i filmu, ludziom zainteresowanym reżyserskimi i interpretacyjnymi pomysłami; poszukiwacze sensacji nie znajdą tu nic dla siebie.
Od pierwszych stron wydaje się, że Olga Katafiasz niespecjalnie sprawdzi się jako autorka pytań – padają tu kwestie obecne w wywiadach z aktorami od zawsze i typowe dla dziennikarzy początkujących bądź pobawionych wyobraźni – skąd pomysł, by wziąć się za aktorstwo, skąd inspiracje, co z akceptacją własnego ciała – sakramentalne wypełniacze czasu i miejsca. Tyle że trudno mieć o nie pretensje, skoro Globisz każdy z podrzucanych mu tematów rozwija interesująco i obszernie. Inaczej mówiąc – banalne pytania pozwalają przedstawiać nienudne historie – Olga Katafiasz staje się czasem tylko moderatorem opowieści aktora, a niekiedy okazuje się równorzędnym partnerem w dyskusji, usuwa się na dalszy plan celowo, by nie przyćmiewać bohatera książki – sprawdza się zatem w swojej roli bardzo dobrze, wbrew początkowym zastrzeżeniom.
A i Krzysztof Globisz o istocie aktorstwa opowiada dużo i chętnie. Sporo tu teoretyzowania i pewnego rodzaju scenicznej filozofii, sporo przemyśleń, które w szybkim, „gazetowym” wywiadzie nie mogłyby się znaleźć, a podczas lektury książki dadzą wiele do myślenia. Obszerne odpowiedzi na pytania-zaczepki czy pytania-kotwice z grubsza podzielić można na dwie grupy – pierwszą stanowią rozważania na temat bycia aktorem, rozważania pozbawione odniesień do życia Krzysztofa Globisza, uogólniane i przypominające zbiór zasad etycznych dla uprawiających ten zawód. Drugą grupę tworzą opowieści czerpane z doświadczenia – ale i tu nie brakuje zaskoczeń, bowiem Globisz uczy przede wszystkim, jak zrozumieć daną postać. Jego analizy grywanych bohaterów zaskakują wnikliwością. „Notatki o skubaniu roli” to jakby mała wojna wypowiedziana młodym sezonowym gwiazdkom, które bez przygotowania chcą osiągnąć wszystko w zawodzie. Globisz koncentruje się w swoich opowieściach na technikach pracy aktora, ale i na różnicach w podejściu do sztuki różnych reżyserów, z którymi się zetknął. Podejmuje niewygodny temat niepełnosprawności kandydatów do szkoły aktorskiej, zatrzymuje się też nad problemem tworzenia i rozbijania zespołów. Przygląda się zmianom, jakim podlegał teatr, analizuje znaczenie słowa i pokazuje, jak nad nim pracować. Wspomina mistrzów i opowiada, czego się od nich nauczył. Nie bez znaczenia pozostaje wpływ współczesności na sztukę – Globisz zdaje sobie sprawę z funkcjonowania w świecie symulakrów, omawia kurczenie się przestrzeni, szum informacyjny i eksperymenty na scenie. Teatr zajmuje większą część tomu, znacznie krócej opowiada aktor o filmie i słuchowiskach radiowych – zwraca głównie uwagę na różnice w kreowaniu postaci. Książkę kończy spis ról.
Uporządkowane tematyczne wywiady przedzielane są krótkimi przemyśleniami aktora – te wyodrębnione innym krojem czcionki i sygnowane własnoręcznym podpisem cytaty czasem pełnią funkcję aforyzmów, innym razem są wyrwanymi z kontekstu fragmentami odpowiedzi na nieprzytoczone pytania, porusza w nich Globisz zagadnienia, które do rozmów nie trafiły może ze względu na brak tematycznej spójności.
Są zatem „Notatki o skubaniu roli” książką nie dla przypadkowych odbiorców – ale dla teoretyków teatru to pozycja obowiązkowa.
czwartek, 20 maja 2010
Andrzej Kokowski: Dwanaście miesięcy z archeologią
Trio, Warszawa 2010.
O archeologii z uśmiechem
Niezainteresowanym wykopaliskami archeologia może się wydawać kwintesencją nudy. Cóż ciekawego bowiem dostrzec w niekończącym się grzebaniu w ziemi, jeśli prawdziwe skarby odnajduje się raczej rzadko? Andrzej Kokowski swoją książką „Dwanaście miesięcy z archeologią” udowadnia, że pozornie nieciekawy zawód może zaintrygować nawet obojętnych czytelników, a o znaleziskach mniej atrakcyjnych niż skrzynie ze skarbami z filmów o piratach da się opowiadać zajmująco i jednocześnie – prostym językiem. Już od pierwszych słów wstępu widać wyraźnie, że autora – dyrektora Instytutu Archeologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej – zwyczajnie bawi zdawanie relacji ze swojej archeologicznej pracy. Nie sposób też przeoczyć faktu, że autor to niezrównany gawędziarz, który nie boi się zaangażowania w temat – ale potrafi także zdobyć się na dystans i okrasić swoje wywody sporą dawką humoru. Od razu tłumaczy również strategie kompozycyjne tak, by czytelnicy wiedzieli, czego się mogą spodziewać – i by przystępowali do lektury przygotowani na niespodzianki.
Andrzej Kokowski prowadzi odbiorców przez dwanaście miesięcy – dwanaście tekstów, rozbudzających apetyty na publikacje z dziedziny archeologii. Pisze bowiem autor nie z punktu widzenia specjalisty, a przewodnika, który wie doskonale, jak przekonać do siebie ludzi spoza branży. Otwiera archeologiczny „rok” pytaniem o zabawy starożytnych – pokazuje, ile da się wyczytać z odnalezionych naczyń na wino, wyobraża sobie karnawał żyjących przed wiekami ludzi, ale też otwarcie przyznaje się do niewiedzy, akcentuje miejsca nieznane i nie boi się publicystycznego, miejscami dowcipnego języka. Próbuje odpowiedzieć na pytania o pochodzenie Słowian i Gotów, a w maju wstąpienie Polski do Unii Europejskiej okazuje się dla niego dobrym pretekstem do przeglądu dawnych unii i sojuszy. Kokowski chce też zwiększenia świadomości społecznej w dziedzinie archeologii – edukacyjną rolę pełnić ma na przykład artykuł o wykrywaczach metali. Autor sprawdza, kiedy urządzenie to jest na stanowisku archeologicznym niezbędne, a kiedy stanowi „narzędzie zbrodni” w rękach poszukiwacza-amatora. Odzywa się w nim czasem żyłka narratora – kiedy na bazie znalezisk próbuje zbudować wciągającą historię, kiedy ożywia przeszłość, by poruszyć czytelników i wzbudzić ich zainteresowanie. Istnieje przecież szansa, że lektura opowieści o wojowniku, który mógł być księciem, uzmysłowi przypadkowym zbieraczom, iż nie wyczytają oni ze swoich zdobyczy tak wiele jak specjaliści. Dla Kokowskiego istotny jest kodeks archeologa i walka o prawo ochrony zabytków archeologicznych. Sporo miejsca poświęca autor detektywistycznej pracy, różnej od zabawy w szukanie skarbów, mozolnemu odtwarzaniu przeszłości na podstawie wygrzebanych z ziemi okruchów. Czasem decyduje się na quasi-reportaż (jak w przypadku opowieści o Niemcach ratujących polskie zabytki archeologiczne), częściej strażnikiem. Listopadowy szkic rozpoczyna wiadomość o nietypowym nagrobku ze Złotowa (inskrypcja na nim trafiła już nawet do kabaretów) – to staje się pretekstem do snucia historii o nietypowych pochówkach, a całość nawiązuje oczywiście do pierwszych dni listopada.
Nieprzypadkowo decyduje się więc Kokowski na archeologiczną podróż rozłożoną na dwanaście miesięcy – eseje układają się w spójną całość, a że tematycznie wiążą się z ważnymi datami – czytelnicy muszą odnieść wrażenie, że archeologia jest nie tylko ważną, ale i bliską życiu dziedziną nauki. Kokowski pisze ciekawie, nie przytłacza odbiorców nadmiarem informacji, ale kusi odkrywaniem nieznanego, wprowadza w tajniki egzotycznego dla większości zawodu, a czyni to z uśmiechem. Kto zdecyduje się sięgnąć po tę publikację, z pewnością rozczarowany nie będzie – zwłaszcza że ilustrują ją dowcipne rysunki Szymona Kobylińskiego i Sławomira Mrożka oraz grafiki mniej znanego artysty – Jerzego Faczyńskiego.
O archeologii z uśmiechem
Niezainteresowanym wykopaliskami archeologia może się wydawać kwintesencją nudy. Cóż ciekawego bowiem dostrzec w niekończącym się grzebaniu w ziemi, jeśli prawdziwe skarby odnajduje się raczej rzadko? Andrzej Kokowski swoją książką „Dwanaście miesięcy z archeologią” udowadnia, że pozornie nieciekawy zawód może zaintrygować nawet obojętnych czytelników, a o znaleziskach mniej atrakcyjnych niż skrzynie ze skarbami z filmów o piratach da się opowiadać zajmująco i jednocześnie – prostym językiem. Już od pierwszych słów wstępu widać wyraźnie, że autora – dyrektora Instytutu Archeologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej – zwyczajnie bawi zdawanie relacji ze swojej archeologicznej pracy. Nie sposób też przeoczyć faktu, że autor to niezrównany gawędziarz, który nie boi się zaangażowania w temat – ale potrafi także zdobyć się na dystans i okrasić swoje wywody sporą dawką humoru. Od razu tłumaczy również strategie kompozycyjne tak, by czytelnicy wiedzieli, czego się mogą spodziewać – i by przystępowali do lektury przygotowani na niespodzianki.
Andrzej Kokowski prowadzi odbiorców przez dwanaście miesięcy – dwanaście tekstów, rozbudzających apetyty na publikacje z dziedziny archeologii. Pisze bowiem autor nie z punktu widzenia specjalisty, a przewodnika, który wie doskonale, jak przekonać do siebie ludzi spoza branży. Otwiera archeologiczny „rok” pytaniem o zabawy starożytnych – pokazuje, ile da się wyczytać z odnalezionych naczyń na wino, wyobraża sobie karnawał żyjących przed wiekami ludzi, ale też otwarcie przyznaje się do niewiedzy, akcentuje miejsca nieznane i nie boi się publicystycznego, miejscami dowcipnego języka. Próbuje odpowiedzieć na pytania o pochodzenie Słowian i Gotów, a w maju wstąpienie Polski do Unii Europejskiej okazuje się dla niego dobrym pretekstem do przeglądu dawnych unii i sojuszy. Kokowski chce też zwiększenia świadomości społecznej w dziedzinie archeologii – edukacyjną rolę pełnić ma na przykład artykuł o wykrywaczach metali. Autor sprawdza, kiedy urządzenie to jest na stanowisku archeologicznym niezbędne, a kiedy stanowi „narzędzie zbrodni” w rękach poszukiwacza-amatora. Odzywa się w nim czasem żyłka narratora – kiedy na bazie znalezisk próbuje zbudować wciągającą historię, kiedy ożywia przeszłość, by poruszyć czytelników i wzbudzić ich zainteresowanie. Istnieje przecież szansa, że lektura opowieści o wojowniku, który mógł być księciem, uzmysłowi przypadkowym zbieraczom, iż nie wyczytają oni ze swoich zdobyczy tak wiele jak specjaliści. Dla Kokowskiego istotny jest kodeks archeologa i walka o prawo ochrony zabytków archeologicznych. Sporo miejsca poświęca autor detektywistycznej pracy, różnej od zabawy w szukanie skarbów, mozolnemu odtwarzaniu przeszłości na podstawie wygrzebanych z ziemi okruchów. Czasem decyduje się na quasi-reportaż (jak w przypadku opowieści o Niemcach ratujących polskie zabytki archeologiczne), częściej strażnikiem. Listopadowy szkic rozpoczyna wiadomość o nietypowym nagrobku ze Złotowa (inskrypcja na nim trafiła już nawet do kabaretów) – to staje się pretekstem do snucia historii o nietypowych pochówkach, a całość nawiązuje oczywiście do pierwszych dni listopada.
Nieprzypadkowo decyduje się więc Kokowski na archeologiczną podróż rozłożoną na dwanaście miesięcy – eseje układają się w spójną całość, a że tematycznie wiążą się z ważnymi datami – czytelnicy muszą odnieść wrażenie, że archeologia jest nie tylko ważną, ale i bliską życiu dziedziną nauki. Kokowski pisze ciekawie, nie przytłacza odbiorców nadmiarem informacji, ale kusi odkrywaniem nieznanego, wprowadza w tajniki egzotycznego dla większości zawodu, a czyni to z uśmiechem. Kto zdecyduje się sięgnąć po tę publikację, z pewnością rozczarowany nie będzie – zwłaszcza że ilustrują ją dowcipne rysunki Szymona Kobylińskiego i Sławomira Mrożka oraz grafiki mniej znanego artysty – Jerzego Faczyńskiego.
środa, 19 maja 2010
Anna-Louise Weatherley: Odlotowe wakacje
Akapit Press, Łódź 2010.
Romans na całe życie?
Większość nastolatek, sięgając po powieści obyczajowe czy romansowe, ma nadzieję na historię z prawdziwą, piękną miłością z happy endem w tle. Nastoletnie zauroczenia prezentowane z perspektywy dojrzewających bohaterek muszą wiązać się z wielkimi emocjami i naiwną wiarą w uczucie na całe życie, żeby dla odbiorczyń były przekonujące. Coraz częściej jednak autorki decydują się na obalanie mitów i idealistycznych wizji związków, stawiając raczej na zabawę i – zawsze atrakcyjne – początki chodzenia ze sobą. „Odlotowe wakacje” łączą te dwa nurty – tło wydarzeń pochodzi ze współczesnych opowieści, przebieg akcji to ukłon w stronę przeszłości literackiej. Dzięki temu czytelniczki znajdą w książce sporo wzruszających (i rzadko spotykanych w prawdziwym życiu) scenek rozgrywających się w świecie zabawy.
Szesnastoletnia (prawie siedemnastoletnia) Izzy wyjeżdża na wakacje na Ibizę ze swoją starszą siostrą i jej przyjaciółkami. Dziewczyna ma szansę wejść w imprezową rzeczywistość i dobrze się bawić, akceptowana przez starsze koleżanki nie musi się czuć niezręcznie. Kiedy jednak poznaje Reksa, przystojnego didżeja, rozrywki siostry schodzą na dalszy plan. Izzy zaczyna kłamać i kombinować by każdą wolną chwilę spędzać z Reksem – powoli zakochuje się w nim, chociaż wie, że wakacyjna znajomość nie ma większych szans na przetrwanie. Jak to jednak zwykle bywa, w walce rozsądku i serca wygrywa to drugie. Zwłaszcza że Reks jest czuły, opiekuńczy i wyrozumiały. Odgaduje myśli Izzy, nie stawia jej w niezręcznych sytuacjach, za to często decyduje się na romantyczne gesty. Niestety, jest od Izzy starszy o dziesięć lat – o czym nie ma pojęcia. W tym momencie zaczynają się różnice między historią, którą prezentuje Anna-Louise Weatherley a typowymi dzisiejszymi poppowieściami. W „Odlotowych wakacjach” Reks nie dąży do tego, żeby przespać się z Izzy – chce za to spędzić z nią resztę życia. Izzy, gotowa na różne szaleństwa, wciąż podkreśla, że od początku Reks budzi w niej zaufanie, dziewczyna polega na własnej intuicji, nie próbując nawet poznać czy dostrzec wad wybranka. W „Odlotowych wakacjach” sytuacja rozwija się wbrew zdrowemu rozsądkowi, ale zgodnie z konwencjami powieści romantycznych. Anna-Louise Weatherley prowadzi opowieść, korzystając ze zbanalizowanych punktów obowiązkowych tego typu historii – w efekcie daje odbiorczyniom książkę lekko sentymentalną (jak przystało na pozycję z serii „Love Stories”, a przy tym na pewno dla młodych idealistek wciągającą.
Obok głównego motywu – miłości bohaterki – pojawiają się równie ciekawe (a przy tym mniej stereotypowe) wątki: najważniejsza wydaje mi się relacja między siostrami. Izzy może czuć się szczęściarą – starsza siostra jest jednocześnie jej dobrą i wyrozumiałą przyjaciółką. Mimo to dziewczyna bez przerwy porównuje się z Ellie i czuje się od niej gorsza. Kwestia romantycznych uniesień przyćmiewa natomiast zagadnienia związane z imprezowym stylem życia. Wakacyjna Ibiza sprzyja szaleństwom – tymczasem u Weatherley młodzież bawi się bez popełniania głupstw. Upaja towarzystwo a nie alkohol (Izzy ucieka przed… możliwością spróbowania piwa), nie słychać o narkotykach i seksie – ale w końcu mamy do czynienia z idealizowanymi na potrzeby opowieści przestrzeniami, nie ma się więc czemu dziwić.
Anna Błasiak, tłumaczka, nie ustrzegła się przed paroma niedociągnięciami stylistycznymi, powtórzeniami czy nienaturalnościami w opisie – przez co nieco trudniejsze będzie wejście w powieściowy świat. Na szczęście po niezbyt zachwycającym początku sytuacja się normuje i tekst czyta się już dobrze.
Anna-Louise Weatherley wybrała konwencję zgodną ze skrytymi marzeniami i nadziejami wielu odbiorczyń – i to gatunek sprawia, że fabuła z „Odlotowych wakacji” wybrzmiewa nierealnie. Książka wyraźnie odznacza się na tle modnych dzisiaj powieści dla dziewcząt i wielbicielki prawdy oraz prawdopodobieństwa będą tą pozycją rozczarowane. Myślę jednak, że szczególnie młodszym nastolatkom historia tu przedstawiona przypadnie do gustu.
Romans na całe życie?
Większość nastolatek, sięgając po powieści obyczajowe czy romansowe, ma nadzieję na historię z prawdziwą, piękną miłością z happy endem w tle. Nastoletnie zauroczenia prezentowane z perspektywy dojrzewających bohaterek muszą wiązać się z wielkimi emocjami i naiwną wiarą w uczucie na całe życie, żeby dla odbiorczyń były przekonujące. Coraz częściej jednak autorki decydują się na obalanie mitów i idealistycznych wizji związków, stawiając raczej na zabawę i – zawsze atrakcyjne – początki chodzenia ze sobą. „Odlotowe wakacje” łączą te dwa nurty – tło wydarzeń pochodzi ze współczesnych opowieści, przebieg akcji to ukłon w stronę przeszłości literackiej. Dzięki temu czytelniczki znajdą w książce sporo wzruszających (i rzadko spotykanych w prawdziwym życiu) scenek rozgrywających się w świecie zabawy.
Szesnastoletnia (prawie siedemnastoletnia) Izzy wyjeżdża na wakacje na Ibizę ze swoją starszą siostrą i jej przyjaciółkami. Dziewczyna ma szansę wejść w imprezową rzeczywistość i dobrze się bawić, akceptowana przez starsze koleżanki nie musi się czuć niezręcznie. Kiedy jednak poznaje Reksa, przystojnego didżeja, rozrywki siostry schodzą na dalszy plan. Izzy zaczyna kłamać i kombinować by każdą wolną chwilę spędzać z Reksem – powoli zakochuje się w nim, chociaż wie, że wakacyjna znajomość nie ma większych szans na przetrwanie. Jak to jednak zwykle bywa, w walce rozsądku i serca wygrywa to drugie. Zwłaszcza że Reks jest czuły, opiekuńczy i wyrozumiały. Odgaduje myśli Izzy, nie stawia jej w niezręcznych sytuacjach, za to często decyduje się na romantyczne gesty. Niestety, jest od Izzy starszy o dziesięć lat – o czym nie ma pojęcia. W tym momencie zaczynają się różnice między historią, którą prezentuje Anna-Louise Weatherley a typowymi dzisiejszymi poppowieściami. W „Odlotowych wakacjach” Reks nie dąży do tego, żeby przespać się z Izzy – chce za to spędzić z nią resztę życia. Izzy, gotowa na różne szaleństwa, wciąż podkreśla, że od początku Reks budzi w niej zaufanie, dziewczyna polega na własnej intuicji, nie próbując nawet poznać czy dostrzec wad wybranka. W „Odlotowych wakacjach” sytuacja rozwija się wbrew zdrowemu rozsądkowi, ale zgodnie z konwencjami powieści romantycznych. Anna-Louise Weatherley prowadzi opowieść, korzystając ze zbanalizowanych punktów obowiązkowych tego typu historii – w efekcie daje odbiorczyniom książkę lekko sentymentalną (jak przystało na pozycję z serii „Love Stories”, a przy tym na pewno dla młodych idealistek wciągającą.
Obok głównego motywu – miłości bohaterki – pojawiają się równie ciekawe (a przy tym mniej stereotypowe) wątki: najważniejsza wydaje mi się relacja między siostrami. Izzy może czuć się szczęściarą – starsza siostra jest jednocześnie jej dobrą i wyrozumiałą przyjaciółką. Mimo to dziewczyna bez przerwy porównuje się z Ellie i czuje się od niej gorsza. Kwestia romantycznych uniesień przyćmiewa natomiast zagadnienia związane z imprezowym stylem życia. Wakacyjna Ibiza sprzyja szaleństwom – tymczasem u Weatherley młodzież bawi się bez popełniania głupstw. Upaja towarzystwo a nie alkohol (Izzy ucieka przed… możliwością spróbowania piwa), nie słychać o narkotykach i seksie – ale w końcu mamy do czynienia z idealizowanymi na potrzeby opowieści przestrzeniami, nie ma się więc czemu dziwić.
Anna Błasiak, tłumaczka, nie ustrzegła się przed paroma niedociągnięciami stylistycznymi, powtórzeniami czy nienaturalnościami w opisie – przez co nieco trudniejsze będzie wejście w powieściowy świat. Na szczęście po niezbyt zachwycającym początku sytuacja się normuje i tekst czyta się już dobrze.
Anna-Louise Weatherley wybrała konwencję zgodną ze skrytymi marzeniami i nadziejami wielu odbiorczyń – i to gatunek sprawia, że fabuła z „Odlotowych wakacji” wybrzmiewa nierealnie. Książka wyraźnie odznacza się na tle modnych dzisiaj powieści dla dziewcząt i wielbicielki prawdy oraz prawdopodobieństwa będą tą pozycją rozczarowane. Myślę jednak, że szczególnie młodszym nastolatkom historia tu przedstawiona przypadnie do gustu.
wtorek, 18 maja 2010
Daniel Lacotte: Ile waży chmura?
Muza SA, Warszawa 2010.
Dziwne pytania
Z reguły to dzieci potrafią wymyślać i zadawać proste, naiwne momentami pytania, na które odpowiedź okazuje się bardziej skomplikowana niż można by przypuszczać. Dorośli tłumią w sobie infantylną ich zdaniem ciekawość, przestając dostrzegać w otaczającym ich świecie powody do drobnych zadziwień. Trudno przyznać się do zainteresowania tematami, które intrygują maluchy. Dla odbiorców chcących zaspokoić ciekawość przeznaczona została publikacja Muzy „Ile waży chmura?”. Daniel Lacotte zestawił kilkadziesiąt pytań, które mogłyby przyjść do głowy dorosłym, gdyby tylko ci zechcieli zacząć rozważać istotę świata. Krótko mówiąc: „Ile waży chmura?” to pozycja dla wszystkich pragnących odkryć w sobie dziecięce zadziwienie rzeczywistością.
Książka została podzielona na kilka części. Najobszerniejszą stanowią zagadki dotyczące – najogólniej – życia ludzi. Autor tłumaczy tu, skąd wziął się prima aprilis, dlaczego chłopców ubiera się na niebiesko a dziewczynki na różowo, opowiada o marce Adidas. Lacotte rozprawia się z mitami dotyczącymi ciała i pechem piątków trzynastego. Finansistom wyjaśnia, skąd wziął się symbol dolara amerykańskiego, a smakoszom – dlaczego lody podaje się w rożkach. Obok pytań, na które odpowiedzi można by przy odrobinie wysiłku znaleźć samodzielnie, pojawiają się także zagadki-perełki, na przykład – ile ziaren piasku mieści się w garści. Dział „zwierzęta” przynosi zaledwie kilka rozstrzygnięć – między innymi o ciągłości gatunku, którego osobniki są bezpłodne. I tu po raz kolejny zdradza autor talent do uwolnionego, dziecięcego patrzenia na świat, zastanawiając się, jak to możliwe, że mucha siada na suficie i nie spada. To jedno z tych pytań, po których człowiek potrafi sobie uświadomić, jak wiele niezwykłych zjawisk go otacza – i jak wiele wymyka się zwykłej obserwacji. W rozdziale o naukach doświadczalnych pojawi się trochę oczywistości (dlaczego liście drzew jesienią zmieniają kolor), ale i tematów rozpalających wyobraźnię zaangażowanych (mańkuci pewnie ucieszą się z pytania o pochodzenie leworęczności). W części „przestrzeń” znalazły się niemal wyłącznie kwestie astronomiczne, nie zawsze istotne dla przeciętnego odbiorcy. Tom zamyka kilka pytań z dziedziny „kultury” – między innymi o ręce Wenus z Milo czy o pracę głuchnącego Beethovena.
Daniel Lacotte patent z książeczek dla dzieci przeszczepił na dorosły grunt, mógł zasugerować się też popularnymi przed dekadą wydawnictwami „segregatorowymi”, kompletowanymi fragmentami popencyklopedii. Napisał więc książkę, która w części przypadków zaspokoi ciekawość odbiorców, a w części ją rozbudzi. Na każde wybrane przez autora tomu pytanie czytelnicy otrzymają obszerną, szczegółową i rzeczową odpowiedź, niepozbawioną także wartości humorystycznych. Lacotte bowiem stara się ożywić wyjaśnienia, rezygnując z naukowego i hermetycznego stylu. Zamiast niego wykorzystuje wykrzyknienia, zabawne komentarze, dowcipne puenty i niebanalne zakończenia wywodów. Sprawia, że przyswajanie wiadomości z różnych dziedzin staje się prostsze – a część tłumaczeń na pewno zapadnie w pamięć czytelnikom tej książki. Lacotte wiele razy, w różnych punktach tomu, podkreśla konieczność weryfikowania nieprawdziwych obiegowych informacji czy wierzeń, stąd też bierze się chęć wpłynięcia na wyobraźnię odbiorców, a co za tym idzie – atrakcyjne opisy i pytania, nakazujące zatrzymanie się i spokojną obserwację rzeczywistości.
Można przeżyć bez wiedzy na temat prędkości, z jaką wyrzucane są kropelki śliny przy kichnięciu. Ale przecież to właśnie kreatywność i ciekawość świata stają się jednym z ważnych motorów postępu. Daniel Lacotte nie tylko próbuje oświecać rozleniwione społeczeństwo – on dodatkowo stymuluje umysły odbiorców do wyszukiwania kolejnych trudnych zagadek, wymagających sięgania do źródeł poważniejszych niż internet. Książka przeznaczona jest dla odbiorcy masowego, nie ma więc w niej bibliografii, przypisów czy naukowego stylu. Chodzi o to, by pokazać, że nauka też może przynosić radość.
Dziwne pytania
Z reguły to dzieci potrafią wymyślać i zadawać proste, naiwne momentami pytania, na które odpowiedź okazuje się bardziej skomplikowana niż można by przypuszczać. Dorośli tłumią w sobie infantylną ich zdaniem ciekawość, przestając dostrzegać w otaczającym ich świecie powody do drobnych zadziwień. Trudno przyznać się do zainteresowania tematami, które intrygują maluchy. Dla odbiorców chcących zaspokoić ciekawość przeznaczona została publikacja Muzy „Ile waży chmura?”. Daniel Lacotte zestawił kilkadziesiąt pytań, które mogłyby przyjść do głowy dorosłym, gdyby tylko ci zechcieli zacząć rozważać istotę świata. Krótko mówiąc: „Ile waży chmura?” to pozycja dla wszystkich pragnących odkryć w sobie dziecięce zadziwienie rzeczywistością.
Książka została podzielona na kilka części. Najobszerniejszą stanowią zagadki dotyczące – najogólniej – życia ludzi. Autor tłumaczy tu, skąd wziął się prima aprilis, dlaczego chłopców ubiera się na niebiesko a dziewczynki na różowo, opowiada o marce Adidas. Lacotte rozprawia się z mitami dotyczącymi ciała i pechem piątków trzynastego. Finansistom wyjaśnia, skąd wziął się symbol dolara amerykańskiego, a smakoszom – dlaczego lody podaje się w rożkach. Obok pytań, na które odpowiedzi można by przy odrobinie wysiłku znaleźć samodzielnie, pojawiają się także zagadki-perełki, na przykład – ile ziaren piasku mieści się w garści. Dział „zwierzęta” przynosi zaledwie kilka rozstrzygnięć – między innymi o ciągłości gatunku, którego osobniki są bezpłodne. I tu po raz kolejny zdradza autor talent do uwolnionego, dziecięcego patrzenia na świat, zastanawiając się, jak to możliwe, że mucha siada na suficie i nie spada. To jedno z tych pytań, po których człowiek potrafi sobie uświadomić, jak wiele niezwykłych zjawisk go otacza – i jak wiele wymyka się zwykłej obserwacji. W rozdziale o naukach doświadczalnych pojawi się trochę oczywistości (dlaczego liście drzew jesienią zmieniają kolor), ale i tematów rozpalających wyobraźnię zaangażowanych (mańkuci pewnie ucieszą się z pytania o pochodzenie leworęczności). W części „przestrzeń” znalazły się niemal wyłącznie kwestie astronomiczne, nie zawsze istotne dla przeciętnego odbiorcy. Tom zamyka kilka pytań z dziedziny „kultury” – między innymi o ręce Wenus z Milo czy o pracę głuchnącego Beethovena.
Daniel Lacotte patent z książeczek dla dzieci przeszczepił na dorosły grunt, mógł zasugerować się też popularnymi przed dekadą wydawnictwami „segregatorowymi”, kompletowanymi fragmentami popencyklopedii. Napisał więc książkę, która w części przypadków zaspokoi ciekawość odbiorców, a w części ją rozbudzi. Na każde wybrane przez autora tomu pytanie czytelnicy otrzymają obszerną, szczegółową i rzeczową odpowiedź, niepozbawioną także wartości humorystycznych. Lacotte bowiem stara się ożywić wyjaśnienia, rezygnując z naukowego i hermetycznego stylu. Zamiast niego wykorzystuje wykrzyknienia, zabawne komentarze, dowcipne puenty i niebanalne zakończenia wywodów. Sprawia, że przyswajanie wiadomości z różnych dziedzin staje się prostsze – a część tłumaczeń na pewno zapadnie w pamięć czytelnikom tej książki. Lacotte wiele razy, w różnych punktach tomu, podkreśla konieczność weryfikowania nieprawdziwych obiegowych informacji czy wierzeń, stąd też bierze się chęć wpłynięcia na wyobraźnię odbiorców, a co za tym idzie – atrakcyjne opisy i pytania, nakazujące zatrzymanie się i spokojną obserwację rzeczywistości.
Można przeżyć bez wiedzy na temat prędkości, z jaką wyrzucane są kropelki śliny przy kichnięciu. Ale przecież to właśnie kreatywność i ciekawość świata stają się jednym z ważnych motorów postępu. Daniel Lacotte nie tylko próbuje oświecać rozleniwione społeczeństwo – on dodatkowo stymuluje umysły odbiorców do wyszukiwania kolejnych trudnych zagadek, wymagających sięgania do źródeł poważniejszych niż internet. Książka przeznaczona jest dla odbiorcy masowego, nie ma więc w niej bibliografii, przypisów czy naukowego stylu. Chodzi o to, by pokazać, że nauka też może przynosić radość.
poniedziałek, 17 maja 2010
Mariusz Niemycki: Kłopotek
Skrzat, Kraków 2010.
Skrzat w bajce
Po Żabciu, małym bohaterze, który bezustannie wpada w rozmaite tarapaty, Mariusz Niemycki stworzył Kłopotka – wypączkowaną z poprzednich opowieści postać. Kłopotek to skrzacik ciekawy świata i – oczywiście – sprawiający kłopoty, na szczęście nie do końca poważne, w sam raz, by nadać dramaturgii bajkom, ale żeby nie przerażać małych odbiorców – mimo że miejscami bywa naprawdę groźnie. Wszystkie historyjki o Kłopotku kończą się dobrze, bez obaw można je zatem potraktować jako wieczorną lekturę, opowieść na dobry sen dla kilkulatka.
Takiemu zastosowaniu tomu „Kłopotek” sprzyja także przeniesiony z „Żabcia” podział na trzy historie – długością w sam raz nadające się na dobranockową bajkę. Karty przepięknie wydanej książki zaludniają postacie ze świata skrzatów, leśnych ludków, baśniowych istot, które stają się łącznikiem między bajkami a rzeczywistością (mają w końcu wiele cech ludzkich, Niemycki nie konstruuje krainy Kłopotka od podstaw, a stosuje moc przeniesień – co przecież w książkach dla dzieci jest stałym zabiegiem). W drugiej opowiastce z „Kłopotka” dochodzi do porwania młodszej siostrzyczki bohatera. Tu też radość dzieci wzbudzi dalszoplanowy bohater – pewien komiczny ślimak. Autor po raz kolejny udowadnia, że ma poczucie humoru i nie boi się stosowania w bajkach absurdu. W „Kłopotku” znajdzie się wiele powodów do śmiechu – co naturalnie podnosi wartość książki. Trzecią bajkę z tomu Mariusz Niemycki opiera na pomyśle już wykorzystanym w „Żabciu” – na śnie bohatera. Ale myli się ten, kto sądzi, że Niemyckiemu zabrakło wyobraźni. Bajkowy schemat wypełnia on bowiem zupełnie nową i odkrywczą treścią. Stosuje technikę lustra, by przenieść małych czytelników w egzotyczne realia. Kłopotek ląduje bowiem w Afryce i omal nie trafia do kotła skrzatożerców – a wszystko przez książeczkę, którą czytał przed zaśnięciem młodszej siostrze.
Wciągające, atrakcyjne i oryginalne fabuły mogą się w „Kłopotku” podobać. Mariusz Niemycki sprawdza się jako autor książeczek dla dzieci i ponownie udowadnia, że nie boi się kreowania bajkowego odważnego świata. Ale w „Kłopotku” zwraca uwagę coś jeszcze: forma. „Żabcia” tworzyły wierszowane opowiastki o regularnym rytmie i zgrabnych rymach. W „Kłopotku” na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z prozą – nie ma podziału na wersy, są za to dialogi i opisy. Tyle że wszystkie historie napisane zostały z rymami i w rytmie dwunastozgłoskowca, co daje wrażenie echa. Fakt, że historie przybierają kształt litego tekstu, pozwala ukryć przerzutnie i, oczywiście, ułatwia lekturę bezpośrednich wypowiedzi postaci. To rozwiązanie we współczesnych bajkach spotykane jest raczej rzadko i właściwie zwraca uwagę oryginalnością. Niestety, ma też pewną wadę – ową wadą jest naginanie – czasami – opowieści do wynalezionego rytmu i nienaturalne przez to momentami zwroty narracji.
Mariusz Niemycki rytmem historii naśladuje dawne, przekazywane ustnie opowieści – wewnętrzny rytm bajki i rymy najlepiej wybrzmiewać będą przy głośnej lekturze – a stały rozkład akcentów zadziała na maluchy usypiająco i kojąco, dlatego też bajki z „Kłopotka” nadają się na lekturę przed snem. Pozory oralności jednak bledną w obliczu rymów wysilonych – pomysł na realizację historyjek staje się jednocześnie zaletą dla dzieci i wadą – ze względu na nienaturalność pewnych rozwiązań. Inaczej mówiąc: Niemycki rytmizacją nadaje książce lekkości – i jednocześnie tę lekkość oddala, kiedy decyduje się na współbrzmienia i inwersje obce żywiołowi mówionemu.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na rysunki w tomie. Łukasz Ryłko sprawdził się świetnie jako ilustrator – stworzył baśniowe obrazki, kreską przypominające nieco dzieła Janusza Christy, idealnie dopasowane do świata skrzatów. Ogląda się je z przyjemnością i uznaniem.
Skrzat w bajce
Po Żabciu, małym bohaterze, który bezustannie wpada w rozmaite tarapaty, Mariusz Niemycki stworzył Kłopotka – wypączkowaną z poprzednich opowieści postać. Kłopotek to skrzacik ciekawy świata i – oczywiście – sprawiający kłopoty, na szczęście nie do końca poważne, w sam raz, by nadać dramaturgii bajkom, ale żeby nie przerażać małych odbiorców – mimo że miejscami bywa naprawdę groźnie. Wszystkie historyjki o Kłopotku kończą się dobrze, bez obaw można je zatem potraktować jako wieczorną lekturę, opowieść na dobry sen dla kilkulatka.
Takiemu zastosowaniu tomu „Kłopotek” sprzyja także przeniesiony z „Żabcia” podział na trzy historie – długością w sam raz nadające się na dobranockową bajkę. Karty przepięknie wydanej książki zaludniają postacie ze świata skrzatów, leśnych ludków, baśniowych istot, które stają się łącznikiem między bajkami a rzeczywistością (mają w końcu wiele cech ludzkich, Niemycki nie konstruuje krainy Kłopotka od podstaw, a stosuje moc przeniesień – co przecież w książkach dla dzieci jest stałym zabiegiem). W drugiej opowiastce z „Kłopotka” dochodzi do porwania młodszej siostrzyczki bohatera. Tu też radość dzieci wzbudzi dalszoplanowy bohater – pewien komiczny ślimak. Autor po raz kolejny udowadnia, że ma poczucie humoru i nie boi się stosowania w bajkach absurdu. W „Kłopotku” znajdzie się wiele powodów do śmiechu – co naturalnie podnosi wartość książki. Trzecią bajkę z tomu Mariusz Niemycki opiera na pomyśle już wykorzystanym w „Żabciu” – na śnie bohatera. Ale myli się ten, kto sądzi, że Niemyckiemu zabrakło wyobraźni. Bajkowy schemat wypełnia on bowiem zupełnie nową i odkrywczą treścią. Stosuje technikę lustra, by przenieść małych czytelników w egzotyczne realia. Kłopotek ląduje bowiem w Afryce i omal nie trafia do kotła skrzatożerców – a wszystko przez książeczkę, którą czytał przed zaśnięciem młodszej siostrze.
Wciągające, atrakcyjne i oryginalne fabuły mogą się w „Kłopotku” podobać. Mariusz Niemycki sprawdza się jako autor książeczek dla dzieci i ponownie udowadnia, że nie boi się kreowania bajkowego odważnego świata. Ale w „Kłopotku” zwraca uwagę coś jeszcze: forma. „Żabcia” tworzyły wierszowane opowiastki o regularnym rytmie i zgrabnych rymach. W „Kłopotku” na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z prozą – nie ma podziału na wersy, są za to dialogi i opisy. Tyle że wszystkie historie napisane zostały z rymami i w rytmie dwunastozgłoskowca, co daje wrażenie echa. Fakt, że historie przybierają kształt litego tekstu, pozwala ukryć przerzutnie i, oczywiście, ułatwia lekturę bezpośrednich wypowiedzi postaci. To rozwiązanie we współczesnych bajkach spotykane jest raczej rzadko i właściwie zwraca uwagę oryginalnością. Niestety, ma też pewną wadę – ową wadą jest naginanie – czasami – opowieści do wynalezionego rytmu i nienaturalne przez to momentami zwroty narracji.
Mariusz Niemycki rytmem historii naśladuje dawne, przekazywane ustnie opowieści – wewnętrzny rytm bajki i rymy najlepiej wybrzmiewać będą przy głośnej lekturze – a stały rozkład akcentów zadziała na maluchy usypiająco i kojąco, dlatego też bajki z „Kłopotka” nadają się na lekturę przed snem. Pozory oralności jednak bledną w obliczu rymów wysilonych – pomysł na realizację historyjek staje się jednocześnie zaletą dla dzieci i wadą – ze względu na nienaturalność pewnych rozwiązań. Inaczej mówiąc: Niemycki rytmizacją nadaje książce lekkości – i jednocześnie tę lekkość oddala, kiedy decyduje się na współbrzmienia i inwersje obce żywiołowi mówionemu.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na rysunki w tomie. Łukasz Ryłko sprawdził się świetnie jako ilustrator – stworzył baśniowe obrazki, kreską przypominające nieco dzieła Janusza Christy, idealnie dopasowane do świata skrzatów. Ogląda się je z przyjemnością i uznaniem.
niedziela, 16 maja 2010
Konstanty Ildefons Gałczyński: Wiersze dla dzieci
Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Wyobraźnia w stanie czystym
Nie mam pojęcia, dlaczego w świadomości odbiorców jako najważniejsi i dotąd cenieni twórcy literatury czwartej zapisali się – na wiele pokoleń – Julian Tuwim i Jan Brzechwa, a do kanonu tego nie trafił Konstanty Ildefons Gałczyński. Utwory, które można podsunąć maluchom, nie ustępują w końcu dokonaniom mistrzów – czego dowodem może być śliczny tom „Wierszy dla dzieci”, opublikowany przez wydawnictwo Zysk i S-ka.
Znalazło się tu dziewięć wierszy – wierszy-skarbów, utworów działających na wyobraźnię małych odbiorców. Dziewięć tekstów, które o niebo przewyższają większość współczesnych produkcji dla najmłodszych. Z tych dziewięciu pereł cztery z pewnością znają dorośli – są to bowiem liryki, które sprawdzają się doskonale jako lektura dla maluchów, mimo że kierowane były pierwotnie do dorosłych. To najbardziej chyba kojarzona z Gałczyńskim próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego ogórek nie śpiewa – krótki kurs absurdu i odwagi pisarskiej w kreowaniu niepoważnych światów. To „List znad rzeki Limpopo” ze słynnym cytatem „A u was nuda i bieda, / myszy, deszcz i Polska”. To charakterystyczny hymn ludzi z wadą wymowy, czyli „Strasna zaba” – wiersz dla sepleniących. To wreszcie satyryczna wyliczanka „Gdybym miał jedenaście kapeluszy” – mniej znana i rzadziej kojarzona z „dorosłym” Gałczyńskim poetycka zabawa, pełna beztroski i lekkiego żartu.
Są w tomie i utwory przeznaczone dla małych czytelników. Dzieci dowiedzą się z nich między innymi jak wyglądać może sen psa (daleki od pomysłów z bajek Kerna) i poznają historię jelenia, który chciał sprzedać swoje rogi. Ucieszą się z zachowań Józia Powoniaka i spotkają się z prawdziwym poetą. Całości dopełni krótki absurdalny wierszyk w stylu Krasickiego i Jachowicza o urzędniku, który znalazł w Afryce spinacze.
Wierszy jest tylko kilka – ale w szczupłym tomiku zawarty został ogromny ładunek niewymuszonego nonsensu i wielka dawka fantazji – tak, że szybko się te utwory dzieciom (ani ich rodzicom) nie znudzą. Gałczyński zamienia się w tych tekstach w czarodzieja, mistrza słowa. Odmalowuje kolejne sceny precyzyjnie i z humorem, dowcip najczęściej zamykając w kontraście między naturalnością bajki a rzeczywistym otoczeniem. Dostrzega – jak przystało na zapatrzonego w księżyc poetę – więcej niż przeciętni ludzie – i w fascynujący świat wyobraźni wciąga maluchy. Podczas lektury dominować będzie śmiech i radość – drugim istotnym czynnikiem okaże się wzruszenie.
Wartością nie do przecenienia jest oryginalny i niepowtarzalny rytm wierszy Gałczyńskiego – opowieści toczą się w sposób naturalny, nie są w żadnym wypadku podporządkowane formalnym wymogom – a mimo to trudno się oprzeć wrażeniu, że rytm i dowcip wzajemnie się wzmacniają i podsycają. Dzięki zabawom z rozkładem akcentów Gałczyński nadaje też poszczególnym historiom niezapomniany klimat – dostrzega się to zwłaszcza w tekstach pisanych tercyną.
Człowiek „który miał złote książki i zielone pióro” i umiał zrobić tak, „że nigdzie nie będzie ponuro” pozostawił po sobie utwory, o których nie wolno zapomnieć. Na tomiku „Wierszy dla dzieci” można uczyć maluchy wrażliwości poetyckiej – i pokazywać im magiczne możliwości tkwiące w słowach. Kto raz sięgnie do tej książki, nie będzie mógł się od niej oderwać, a przypuszczam, że w równym stopniu urzeknie ona dzieci i dorosłych.
Ilustratorka – Katarzyna Czerner-Wieczorek – postawiła na tradycyjny, kreskówkowy nastrój. Jej rysunki znakomicie uzupełniają tekst, a przy tym stwarzają pozory świąteczności, pokazują niezwykłość lektury. Przyciągają uwagę nasyconymi kolorami – ale też nie odwracają jej od wierszy.
Wyobraźnia w stanie czystym
Nie mam pojęcia, dlaczego w świadomości odbiorców jako najważniejsi i dotąd cenieni twórcy literatury czwartej zapisali się – na wiele pokoleń – Julian Tuwim i Jan Brzechwa, a do kanonu tego nie trafił Konstanty Ildefons Gałczyński. Utwory, które można podsunąć maluchom, nie ustępują w końcu dokonaniom mistrzów – czego dowodem może być śliczny tom „Wierszy dla dzieci”, opublikowany przez wydawnictwo Zysk i S-ka.
Znalazło się tu dziewięć wierszy – wierszy-skarbów, utworów działających na wyobraźnię małych odbiorców. Dziewięć tekstów, które o niebo przewyższają większość współczesnych produkcji dla najmłodszych. Z tych dziewięciu pereł cztery z pewnością znają dorośli – są to bowiem liryki, które sprawdzają się doskonale jako lektura dla maluchów, mimo że kierowane były pierwotnie do dorosłych. To najbardziej chyba kojarzona z Gałczyńskim próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego ogórek nie śpiewa – krótki kurs absurdu i odwagi pisarskiej w kreowaniu niepoważnych światów. To „List znad rzeki Limpopo” ze słynnym cytatem „A u was nuda i bieda, / myszy, deszcz i Polska”. To charakterystyczny hymn ludzi z wadą wymowy, czyli „Strasna zaba” – wiersz dla sepleniących. To wreszcie satyryczna wyliczanka „Gdybym miał jedenaście kapeluszy” – mniej znana i rzadziej kojarzona z „dorosłym” Gałczyńskim poetycka zabawa, pełna beztroski i lekkiego żartu.
Są w tomie i utwory przeznaczone dla małych czytelników. Dzieci dowiedzą się z nich między innymi jak wyglądać może sen psa (daleki od pomysłów z bajek Kerna) i poznają historię jelenia, który chciał sprzedać swoje rogi. Ucieszą się z zachowań Józia Powoniaka i spotkają się z prawdziwym poetą. Całości dopełni krótki absurdalny wierszyk w stylu Krasickiego i Jachowicza o urzędniku, który znalazł w Afryce spinacze.
Wierszy jest tylko kilka – ale w szczupłym tomiku zawarty został ogromny ładunek niewymuszonego nonsensu i wielka dawka fantazji – tak, że szybko się te utwory dzieciom (ani ich rodzicom) nie znudzą. Gałczyński zamienia się w tych tekstach w czarodzieja, mistrza słowa. Odmalowuje kolejne sceny precyzyjnie i z humorem, dowcip najczęściej zamykając w kontraście między naturalnością bajki a rzeczywistym otoczeniem. Dostrzega – jak przystało na zapatrzonego w księżyc poetę – więcej niż przeciętni ludzie – i w fascynujący świat wyobraźni wciąga maluchy. Podczas lektury dominować będzie śmiech i radość – drugim istotnym czynnikiem okaże się wzruszenie.
Wartością nie do przecenienia jest oryginalny i niepowtarzalny rytm wierszy Gałczyńskiego – opowieści toczą się w sposób naturalny, nie są w żadnym wypadku podporządkowane formalnym wymogom – a mimo to trudno się oprzeć wrażeniu, że rytm i dowcip wzajemnie się wzmacniają i podsycają. Dzięki zabawom z rozkładem akcentów Gałczyński nadaje też poszczególnym historiom niezapomniany klimat – dostrzega się to zwłaszcza w tekstach pisanych tercyną.
Człowiek „który miał złote książki i zielone pióro” i umiał zrobić tak, „że nigdzie nie będzie ponuro” pozostawił po sobie utwory, o których nie wolno zapomnieć. Na tomiku „Wierszy dla dzieci” można uczyć maluchy wrażliwości poetyckiej – i pokazywać im magiczne możliwości tkwiące w słowach. Kto raz sięgnie do tej książki, nie będzie mógł się od niej oderwać, a przypuszczam, że w równym stopniu urzeknie ona dzieci i dorosłych.
Ilustratorka – Katarzyna Czerner-Wieczorek – postawiła na tradycyjny, kreskówkowy nastrój. Jej rysunki znakomicie uzupełniają tekst, a przy tym stwarzają pozory świąteczności, pokazują niezwykłość lektury. Przyciągają uwagę nasyconymi kolorami – ale też nie odwracają jej od wierszy.
sobota, 15 maja 2010
Penelope Green: Rzymskie dolce vita
Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Nowe życie
Ci, którzy lubią spokojne, klimatyczne opowiastki o zwolnieniu tempa życia i osiedleniu się we Włoszech lub Francji, po „Rzymskie dolce vita” sięgnąć muszą obowiązkowo – choćby z ciekawości, jak modny ostatnio temat zostanie zrealizowany przez Australijkę, Penelope Green. Zapowiada się bowiem na kolejną wersję konkretnego scenariusza: anglojęzyczny bohater porzuca dotychczasowe osiągnięcia i decyduje się rozpocząć wszystko od nowa w obcym kraju. I Penelope Green postanowiła wyjechać z Australii. Zmęczona pracą, w której zdobyła niemal wszystko, niepotrafiąca zbudować trwałego związku, sfrustrowana kobieta przed trzydziestką rozstaje się z przytłaczającą codziennością i wyrusza do Italii z nadzieją na zwolnienie tempa, rozkoszowanie się brakiem stresów i realizację dawnych ideałów. Na kryzys typowy dla Generacji X „Co-do-cholery-właściwie-się-ze-mną-dzieje” reaguje spontanicznie i odważnie. Bez znajomości języka, bez pracy, bez dachu nad głową – włoska przygoda Penelope zapowiada się nadzwyczaj intrygująco.
Bohaterka trafia do Rzymu i rozpoczyna kurs językowy dla cudzoziemców. Zawiera różne znajomości, na przystojnych Włochów spogląda z pożądaniem (a z częścią napotkanych mężczyzn ląduje w łóżku: w sferze emocjonalnej niewiele się zmienia, Penelope we Włoszech także nie umie związać się z nikim na poważnie – do zwykłych nieporozumień dochodzą przecież różnice kulturowe). Po pewnym czasie zaczyna szukać pracy, by móc się utrzymywać – ale mimo systematyczności, wciąż nie radzi sobie z językiem. Wykorzystuje doświadczenie kelnerki i haruje w knajpach, a jednocześnie szuka szansy jako dziennikarka – wynajduje ciekawe miejsca i ludzi – z bohaterami reportaży przeprowadza wywiady, robiąc wszystko, by wreszcie przełamać barierę językową.
I tak toczy się „Rzymskie dolce vita” – to historia aklimatyzacji, opowieść o przystosowywaniu się do nowych warunków egzystencji, pokonywaniu kolejnych trudności i spełnianiu marzeń. Penelope miałaby mnóstwo powodów do zmartwień, zaczynając od problemów z zalegalizowaniem pobytu we Włoszech, a kończąc na braku bliskich. Tyle że energiczna bohaterka pokonała w Rzymie nasilającą się depresję. Jest wreszcie szczęśliwa, nawet jeśli musi szorować toalety. Nawiązuje nowe przyjaźnie, próbuje przejąć włoski styl bycia, utrzymuje równowagę między życiem zawodowym i towarzyskim.
Penelope jest bohaterką, której nie da się nie lubić. Energiczna Australijka budzi sympatię – być może także dzięki temu, że nie ukrywa swoich wpadek i zabawnych gaf. Zatrzymuje się nad drobiazgami, o których mogłaby w ogóle nie wspominać – ale jako szczera i bezpośrednia osoba zamienia małe porażki w powody do śmiechu. Autoironia Penelope przyczynia się do podkręcenia tempa książki – i w konsekwencji do niemal całkowitego zarzucenia wyjściowych założeń o spokojnej egzystencji w nowym kraju. „Rzymskie dolce vita” różni się od tych modelowych tomów o bezstresowym życiu i harmonii (idealnym przykładem będą tu dzieła Petera Mayle’a) wszystkim. Autorka cały czas żyje w biegu – lecz teraz bieg ów sprawia jej przyjemność i na pewno nie jest przyczyną frustracji. Uwaga Penelope przenosi się z miejsc na ludzi – wielokulturowe towarzystwo dostarcza wrażeń, a kiedy trzeba – służy pomocą, pocieszeniem czy radą. Liczy się zabawa i beztroska, odrobina szaleństwa i ruch. W typowych książkach o osiedlaniu się we Włoszech nie brakuje zachwytów nad prostym a smacznym jedzeniem – ze strony na stronę pojawiają się kolejne przepisy. Penelope Green także zachwyca się włoską kuchnią (chociaż czasami przerażają ją wykroczenia przeciwko diecie), ale nie stara się podawać składników czy docierać do sposobu przyrządzania – raczej zwyczajnie rozkoszuje się potrawami i kontrastem, jaki wynika z zestawienia niebiańskiego smaku i prostoty w przygotowaniu.
Intrygujący obraz bohaterki wyłania się z tej książki. Dziewczyna, która w wieku siedemnastu lat usamodzielniła się (przez co szokiem jest dla niej mieszkanie do trzydziestki z rodzicami, wybierane przez włoskich mężczyzn), dziesięć lat później porzuca idealną, jakby się wydawało, pracę i podejmuje marnie płatne zajęcie w kraju, w którego języku nie pamięta określenia na łyżkę. Momentami niezwykle dojrzała i rozsądna, co pewien czas zmienia się w dziewczynę, która lubi się „pobzykać”, żyje chwilą i nie martwi się niczym. Te wewnętrzne sprzeczności znajdują również odzwierciedlenie w języku – niekiedy autorka porzuca naturalny tok opowiadania, rezygnuje na krótko z przezroczystej narracji, żeby wtrącić parę slangowych wyrażeń młodzieżowych, odświeżyć styl czy podkreślić luz. Dzięki temu także sam język zyskuje na plastyczności i dynamice.
„Rzymskie dolce vita” to pierwsza część trylogii – kończy się z chwilą, gdy Penelope z okazji przekroczenia cezury trzydziestki dokonuje podsumowania dotychczasowego życia – ale ponieważ żaden wątek nie został tu zamknięty, na następny tom czekać się będzie z rozbudzonym apetytem. Penelope Green zaproponowała alternatywę wobec modnych i poczytnych historii – trafi z pewnością do przekonania młodym odbiorcom – ale podbije też serca wielbicieli lektur spod szyldu toskanianów. Zdaję sobie sprawę z tego, że podobne autobiograficzne historie nie wszyscy lubią – ale „Rzymskie dolce vita” potraktować można także jako zaangażowany reportaż, historię ukazującą zderzenie kultur. I od takiej książki naprawdę trudno się oderwać.
Australijska dziennikarka postawiła wszystko na jedną kartę, a opisując swoje przygody udowodniła, że warto słuchać głosu serca – a szczęście dla każdego znajduje się gdzie indziej.
Nowe życie
Ci, którzy lubią spokojne, klimatyczne opowiastki o zwolnieniu tempa życia i osiedleniu się we Włoszech lub Francji, po „Rzymskie dolce vita” sięgnąć muszą obowiązkowo – choćby z ciekawości, jak modny ostatnio temat zostanie zrealizowany przez Australijkę, Penelope Green. Zapowiada się bowiem na kolejną wersję konkretnego scenariusza: anglojęzyczny bohater porzuca dotychczasowe osiągnięcia i decyduje się rozpocząć wszystko od nowa w obcym kraju. I Penelope Green postanowiła wyjechać z Australii. Zmęczona pracą, w której zdobyła niemal wszystko, niepotrafiąca zbudować trwałego związku, sfrustrowana kobieta przed trzydziestką rozstaje się z przytłaczającą codziennością i wyrusza do Italii z nadzieją na zwolnienie tempa, rozkoszowanie się brakiem stresów i realizację dawnych ideałów. Na kryzys typowy dla Generacji X „Co-do-cholery-właściwie-się-ze-mną-dzieje” reaguje spontanicznie i odważnie. Bez znajomości języka, bez pracy, bez dachu nad głową – włoska przygoda Penelope zapowiada się nadzwyczaj intrygująco.
Bohaterka trafia do Rzymu i rozpoczyna kurs językowy dla cudzoziemców. Zawiera różne znajomości, na przystojnych Włochów spogląda z pożądaniem (a z częścią napotkanych mężczyzn ląduje w łóżku: w sferze emocjonalnej niewiele się zmienia, Penelope we Włoszech także nie umie związać się z nikim na poważnie – do zwykłych nieporozumień dochodzą przecież różnice kulturowe). Po pewnym czasie zaczyna szukać pracy, by móc się utrzymywać – ale mimo systematyczności, wciąż nie radzi sobie z językiem. Wykorzystuje doświadczenie kelnerki i haruje w knajpach, a jednocześnie szuka szansy jako dziennikarka – wynajduje ciekawe miejsca i ludzi – z bohaterami reportaży przeprowadza wywiady, robiąc wszystko, by wreszcie przełamać barierę językową.
I tak toczy się „Rzymskie dolce vita” – to historia aklimatyzacji, opowieść o przystosowywaniu się do nowych warunków egzystencji, pokonywaniu kolejnych trudności i spełnianiu marzeń. Penelope miałaby mnóstwo powodów do zmartwień, zaczynając od problemów z zalegalizowaniem pobytu we Włoszech, a kończąc na braku bliskich. Tyle że energiczna bohaterka pokonała w Rzymie nasilającą się depresję. Jest wreszcie szczęśliwa, nawet jeśli musi szorować toalety. Nawiązuje nowe przyjaźnie, próbuje przejąć włoski styl bycia, utrzymuje równowagę między życiem zawodowym i towarzyskim.
Penelope jest bohaterką, której nie da się nie lubić. Energiczna Australijka budzi sympatię – być może także dzięki temu, że nie ukrywa swoich wpadek i zabawnych gaf. Zatrzymuje się nad drobiazgami, o których mogłaby w ogóle nie wspominać – ale jako szczera i bezpośrednia osoba zamienia małe porażki w powody do śmiechu. Autoironia Penelope przyczynia się do podkręcenia tempa książki – i w konsekwencji do niemal całkowitego zarzucenia wyjściowych założeń o spokojnej egzystencji w nowym kraju. „Rzymskie dolce vita” różni się od tych modelowych tomów o bezstresowym życiu i harmonii (idealnym przykładem będą tu dzieła Petera Mayle’a) wszystkim. Autorka cały czas żyje w biegu – lecz teraz bieg ów sprawia jej przyjemność i na pewno nie jest przyczyną frustracji. Uwaga Penelope przenosi się z miejsc na ludzi – wielokulturowe towarzystwo dostarcza wrażeń, a kiedy trzeba – służy pomocą, pocieszeniem czy radą. Liczy się zabawa i beztroska, odrobina szaleństwa i ruch. W typowych książkach o osiedlaniu się we Włoszech nie brakuje zachwytów nad prostym a smacznym jedzeniem – ze strony na stronę pojawiają się kolejne przepisy. Penelope Green także zachwyca się włoską kuchnią (chociaż czasami przerażają ją wykroczenia przeciwko diecie), ale nie stara się podawać składników czy docierać do sposobu przyrządzania – raczej zwyczajnie rozkoszuje się potrawami i kontrastem, jaki wynika z zestawienia niebiańskiego smaku i prostoty w przygotowaniu.
Intrygujący obraz bohaterki wyłania się z tej książki. Dziewczyna, która w wieku siedemnastu lat usamodzielniła się (przez co szokiem jest dla niej mieszkanie do trzydziestki z rodzicami, wybierane przez włoskich mężczyzn), dziesięć lat później porzuca idealną, jakby się wydawało, pracę i podejmuje marnie płatne zajęcie w kraju, w którego języku nie pamięta określenia na łyżkę. Momentami niezwykle dojrzała i rozsądna, co pewien czas zmienia się w dziewczynę, która lubi się „pobzykać”, żyje chwilą i nie martwi się niczym. Te wewnętrzne sprzeczności znajdują również odzwierciedlenie w języku – niekiedy autorka porzuca naturalny tok opowiadania, rezygnuje na krótko z przezroczystej narracji, żeby wtrącić parę slangowych wyrażeń młodzieżowych, odświeżyć styl czy podkreślić luz. Dzięki temu także sam język zyskuje na plastyczności i dynamice.
„Rzymskie dolce vita” to pierwsza część trylogii – kończy się z chwilą, gdy Penelope z okazji przekroczenia cezury trzydziestki dokonuje podsumowania dotychczasowego życia – ale ponieważ żaden wątek nie został tu zamknięty, na następny tom czekać się będzie z rozbudzonym apetytem. Penelope Green zaproponowała alternatywę wobec modnych i poczytnych historii – trafi z pewnością do przekonania młodym odbiorcom – ale podbije też serca wielbicieli lektur spod szyldu toskanianów. Zdaję sobie sprawę z tego, że podobne autobiograficzne historie nie wszyscy lubią – ale „Rzymskie dolce vita” potraktować można także jako zaangażowany reportaż, historię ukazującą zderzenie kultur. I od takiej książki naprawdę trudno się oderwać.
Australijska dziennikarka postawiła wszystko na jedną kartę, a opisując swoje przygody udowodniła, że warto słuchać głosu serca – a szczęście dla każdego znajduje się gdzie indziej.
piątek, 14 maja 2010
Sławomir Górzyński: Babol
Muza SA, Warszawa 2010.
Kryminalna Bildungsroman
Sławomir Górzyński odważną podwójną narracją z „Kompozytora” sugerował, że interesuje go budowanie atrakcyjnych fabuł przy jednoczesnej dbałości o wiarygodny, przekonujący styl. W pierwszej powieści tego autora zdarzały się jeszcze drobne stylistyczne wpadki – „Babol” jest już od nich wolny i pozwala w pełni cieszyć się splecionymi historiami, opowiedzianymi z różnych punktów widzenia. „Babol” to powieść obszerna i poruszająca ważne problemy nie tylko z okresu dojrzewania: ale lekka narracja sprawia, że tom czyta się szybko i, co najważniejsze, do końca z niesłabnącą ciekawością.
Najważniejszą z opowieści stanowi dojrzewanie Tomka Bamblińskiego, przez podwórkowych oprawców przezywanego Babolem. Tomek to utalentowany skrzypek, który nie może znaleźć sposobu na swoich prześladowców – ulega im w dzieciństwie, ale szantażowany jest przez nich nawet u progu dorosłości. Babol jest ofiarą – nawet wmanewrowany w kradzież cennych skrzypiec największego wirtuoza XXI wieku nie potrafi szukać pomocy. Znacznie lepiej przedstawia się rozwój jego życia uczuciowego – chociaż Sławomir Górzyński nie pożałował sobie typowych wstawek spod szyldu bildungsroman. Historia Tomka wypełnia większą część książki i pełni też rolę tkanki łącznej – to tu spotykają się pozostałe wątki. Na początku tomu zaistnieje Federico Camparo – włoski wirtuoz. Zaistnieje w nietypowej narracji, wpisany w monologi drugiej żony, apodyktycznej i przesadnie ambitnej kobiety. Lektura tych fragmentów przyniesie czytelnikom sporo radości. Pierwsze rozdziały powieści składają się z trzech warstw – wywodu żony skrzypka, historii Tomka i króciutkich wstawek i planowanej zuchwałej kradzieży – i właśnie te jednoakapitowe fragmenty nadają posmaku kryminalnego całości. Z czasem dochodzi do „Babola” jeszcze jedna fabuła: panna Stasia, dziewczyna ze wsi, rozpoczyna pracę jako salowa – a jednocześnie próbuje poradzić sobie z komplikacjami w życiu uczuciowym, odkrywa też straszną prawdę o przeszłości jednego z kochanków. Stasia opiekuje się małym Stasiem – upośledzonym umysłowo dzieckiem sąsiadów. Wreszcie pojawia się piąta mikronarracja – pamiętnik samego Stasia. Górzyński rewelacyjnie panuje nad językiem, a właściwie językami opowieści, staje się wirtuozem stylu, choć przecież drobiazgi decydują o uprawdopodobnieniu bohaterów. Sprawność narracyjna to jednak nie wszystko, chociaż Górzyński słuch ma wyczulony. Ale w „Babolu” równie ważna okaże się tematyka.
Dzieje się tu sporo. Obok wpisanych w główne wątki zagadnień, autor rozwija też dalszoplanowe kwestie. Szczególną uwagę poświęca Gerardowi – głównemu podwórkowemu bandycie. Górzyński ten jednoznacznie czarny charakter próbuje trochę usprawiedliwić, odwołując się najpierw do wyniesionych z domu doświadczeń a potem – przez rozwój akcji. Autor pozwala swoim postaciom na dokonywanie czynów nieprzewidywalnych, choć logicznych. I na tym także polega magia „Babola” – kiedy już wydaje się, że książka niczym nie może zaskoczyć, wydarza się coś niespodziewanego. Przy Górzyńskim nie sposób się nudzić – mimo że wiele tu literackich schematów i wyeksploatowanych stereotypów – lecz połączenie i jakość przedstawienia kolejnych wątków musi dostarczyć lekturowej przyjemności.
Sławomir Górzyński proponuje prozę wysmakowaną i dynamiczną, zestawienie odkrywczych fabuł z plastycznym i zmienianym językiem udało się ponownie i zaczyna być znakiem firmowym tego autora. Poza dbałością o rozwój niejednorodnych charakterów, twórca nie zapomina o uwiarygodniających akcję drobiazgach. Jest w „Babolu” coś jeszcze – coś, co przyciągnie nie tylko wielbicieli powieści obyczajowych – to umiejętność stopniowania napięcia i budowania atmosfery grozy. Górzyński znakomicie operuje strachem, bez większego trudu kreśli sytuacje budzące lęk, a przy tym zwyczajne i powtarzalne. Tak naprawdę „Babol” jest książką utkaną z motywów wyeksploatowanych – ale tu nabierają one nowego i oryginalnego posmaku.
Opowieść prowadzi w wielu kierunkach, a Górzyński nie oszczędza swoich bohaterów. „Babola” za nic nie dałoby się określić mianem powieści nudnej czy nieskomplikowanej.
Kryminalna Bildungsroman
Sławomir Górzyński odważną podwójną narracją z „Kompozytora” sugerował, że interesuje go budowanie atrakcyjnych fabuł przy jednoczesnej dbałości o wiarygodny, przekonujący styl. W pierwszej powieści tego autora zdarzały się jeszcze drobne stylistyczne wpadki – „Babol” jest już od nich wolny i pozwala w pełni cieszyć się splecionymi historiami, opowiedzianymi z różnych punktów widzenia. „Babol” to powieść obszerna i poruszająca ważne problemy nie tylko z okresu dojrzewania: ale lekka narracja sprawia, że tom czyta się szybko i, co najważniejsze, do końca z niesłabnącą ciekawością.
Najważniejszą z opowieści stanowi dojrzewanie Tomka Bamblińskiego, przez podwórkowych oprawców przezywanego Babolem. Tomek to utalentowany skrzypek, który nie może znaleźć sposobu na swoich prześladowców – ulega im w dzieciństwie, ale szantażowany jest przez nich nawet u progu dorosłości. Babol jest ofiarą – nawet wmanewrowany w kradzież cennych skrzypiec największego wirtuoza XXI wieku nie potrafi szukać pomocy. Znacznie lepiej przedstawia się rozwój jego życia uczuciowego – chociaż Sławomir Górzyński nie pożałował sobie typowych wstawek spod szyldu bildungsroman. Historia Tomka wypełnia większą część książki i pełni też rolę tkanki łącznej – to tu spotykają się pozostałe wątki. Na początku tomu zaistnieje Federico Camparo – włoski wirtuoz. Zaistnieje w nietypowej narracji, wpisany w monologi drugiej żony, apodyktycznej i przesadnie ambitnej kobiety. Lektura tych fragmentów przyniesie czytelnikom sporo radości. Pierwsze rozdziały powieści składają się z trzech warstw – wywodu żony skrzypka, historii Tomka i króciutkich wstawek i planowanej zuchwałej kradzieży – i właśnie te jednoakapitowe fragmenty nadają posmaku kryminalnego całości. Z czasem dochodzi do „Babola” jeszcze jedna fabuła: panna Stasia, dziewczyna ze wsi, rozpoczyna pracę jako salowa – a jednocześnie próbuje poradzić sobie z komplikacjami w życiu uczuciowym, odkrywa też straszną prawdę o przeszłości jednego z kochanków. Stasia opiekuje się małym Stasiem – upośledzonym umysłowo dzieckiem sąsiadów. Wreszcie pojawia się piąta mikronarracja – pamiętnik samego Stasia. Górzyński rewelacyjnie panuje nad językiem, a właściwie językami opowieści, staje się wirtuozem stylu, choć przecież drobiazgi decydują o uprawdopodobnieniu bohaterów. Sprawność narracyjna to jednak nie wszystko, chociaż Górzyński słuch ma wyczulony. Ale w „Babolu” równie ważna okaże się tematyka.
Dzieje się tu sporo. Obok wpisanych w główne wątki zagadnień, autor rozwija też dalszoplanowe kwestie. Szczególną uwagę poświęca Gerardowi – głównemu podwórkowemu bandycie. Górzyński ten jednoznacznie czarny charakter próbuje trochę usprawiedliwić, odwołując się najpierw do wyniesionych z domu doświadczeń a potem – przez rozwój akcji. Autor pozwala swoim postaciom na dokonywanie czynów nieprzewidywalnych, choć logicznych. I na tym także polega magia „Babola” – kiedy już wydaje się, że książka niczym nie może zaskoczyć, wydarza się coś niespodziewanego. Przy Górzyńskim nie sposób się nudzić – mimo że wiele tu literackich schematów i wyeksploatowanych stereotypów – lecz połączenie i jakość przedstawienia kolejnych wątków musi dostarczyć lekturowej przyjemności.
Sławomir Górzyński proponuje prozę wysmakowaną i dynamiczną, zestawienie odkrywczych fabuł z plastycznym i zmienianym językiem udało się ponownie i zaczyna być znakiem firmowym tego autora. Poza dbałością o rozwój niejednorodnych charakterów, twórca nie zapomina o uwiarygodniających akcję drobiazgach. Jest w „Babolu” coś jeszcze – coś, co przyciągnie nie tylko wielbicieli powieści obyczajowych – to umiejętność stopniowania napięcia i budowania atmosfery grozy. Górzyński znakomicie operuje strachem, bez większego trudu kreśli sytuacje budzące lęk, a przy tym zwyczajne i powtarzalne. Tak naprawdę „Babol” jest książką utkaną z motywów wyeksploatowanych – ale tu nabierają one nowego i oryginalnego posmaku.
Opowieść prowadzi w wielu kierunkach, a Górzyński nie oszczędza swoich bohaterów. „Babola” za nic nie dałoby się określić mianem powieści nudnej czy nieskomplikowanej.
czwartek, 13 maja 2010
Ryszard Makowski: Miłość czy pieniądze
Grasshopper, Lublin 2010.
Dziennik bezrobotnego
Ryszard Makowski poszedł w ślady Marcina Wolskiego i zaczął próbować swoich sił w powieściopisarstwie. W ciągu kilku miesięcy wydał drugą obyczajówkę i wiele wskazuje na to, że odnajdzie się w tym gatunku i zacznie produkować lekkie, łatwe i przyjemne historie dla pań – z męskiego punktu widzenia. Po tomie „Miłość czy sport” przyszła kolej na „Miłość czy pieniądze”, zabawną książkę, którą czytać można jako kontynuację literackiego debiutu lub odrębną powieść.
Główny bohater, Ryszard, to trzydziestoparoletni dziennikarz sportowy, a właściwie były dziennikarz, dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Zasilający szeregi bezrobotnych mężczyzna przymierza się do zalegalizowania związku z dawną przełożoną, Malwiną, a jednocześnie stara się nie stracić twarzy przed kolegami. Musi też jak najszybciej znaleźć sobie zajęcie – niezapłacone rachunki i wizja ślubu plus ambicje walczą z luksusem wolnego czasu. Ryszard z wrodzoną autoironią analizuje swoją sytuację, lecz nie sili się na porzucenie typowo (a nawet stereotypowo) męskiego punktu widzenia. Płynie więc opowieść wartka, gawędziarska i podlewana często piwem, a czytelnicy nie pytają podczas lektury co dalej – po prostu śledzą losy postaci.
Książka utrzymana jest w formie dziennika, Ryszard na bieżąco relacjonuje ostatnie wydarzenia, a Makowski traktuje fabułę jakby była odbiciem prawdziwego życia, a nie powieściową konstrukcją – pozwala sobie na otwierane bez wyraźnego celu wątki czy wprowadzanie drobiazgów dla samego ubarwienia historii. Nie zawsze strzelba z pierwszego aktu wystrzeli w trzecim – czasem zwyczajnie zniknie, a w jej miejsce pojawi się na przykład szpada. Liczy się zabawa (także zabawa piszącego), nie precyzja w budowaniu świata bohaterów. Wybór gatunku umożliwia takie rozwiązania i usprawiedliwia je – ale też w tym wypadku kłóci się z przyjętą narracją. Rysiek bowiem wyraźnie chce brylować. To cwaniak, którego nic nie złamie, facet, który chce szpanować bez względu na jego aktualną sytuację. Ambicja nie pozwoli mu przyznać, że coś jest nie tak – co znajduje odzwierciedlenie w języku. Tyle że podobna kreacja kojarzy się raczej ze spotkaniem przy piwie – i z żywiołem mówionym. Ryszard popisuje się przed odbiorcami – ale nie przewiduje tych odbiorców jako czytelników własnego diariusza w czasie rzeczywistym. Wychodzi więc na to, że popisuje się sam przed sobą – tyle że wtedy racji bytu nie powinny mieć próby naginania rzeczywistości do własnych potrzeb. Prowadzenie tradycyjnego dziennika łączy się z konfesyjnością – u Makowskiego to nieumotywowana „autokreacja”.
Język powieści jest maksymalnie uproszczony. Makowski posługuje się nierozbudowanymi zdaniami i mało rozwiniętymi opisami, spory ciężar akcji przerzuca, zwłaszcza na początku historii, na dialogi pozbawione komentarzy – dzięki temu może uprawdopodobnić wydarzenia (jest w tych dialogach naturalny), a i obraz głównego bohatera-narratora znajduje w stylu swoje celne odbicie.
Nie można zapominać o satyrycznym dorobku Ryszarda Makowskiego – nie można przede wszystkim ze względu na fakt, że autor próbuje ubarwiać swoją historię żartami. Marcin Wolski od takich międzygatunkowych zapożyczeń raczej stroni – Ryszard Makowski pozwala Ryśkowi na błyszczenie dowcipem (nie zawsze zresztą, ku zdumieniu postaci, udanym) i w paru żartach uważni odbiorcy dostrzegą być może nawiązania do estradowej działalności autora. Bywa, że w doszukiwaniu się zabawnych akcentów w postawie czy zachowaniu Ryśka musi pomóc sam twórca – ale w końcu Makowski powieści satyrycznej nie obiecywał. Udaje się za to gorzka (i w duchu satyryczna choć nie – komiczna) ocena sytuacji poszukujących pracy ludzi i jedna ze strzelb – kreacja aktoreczki, która dla medialnego skandalu zrobi wszystko, a podejmuje próby histeryczne.
Ryszard Makowski kojarzony jest z prawicowo ukierunkowaną satyrą – ale w „Miłość czy pieniądze” polityka nie ma żadnego znaczenia, w pewnym momencie zresztą deklaruje to sam bohater. Odbiorcy nie muszą się zatem obawiać rozbudowanej agitki – otrzymają za to książkę bardziej uniwersalną, czytadło do prześledzenia w wolnej chwili. Minus wydania – to kilkanaście literówek.
Dziennik bezrobotnego
Ryszard Makowski poszedł w ślady Marcina Wolskiego i zaczął próbować swoich sił w powieściopisarstwie. W ciągu kilku miesięcy wydał drugą obyczajówkę i wiele wskazuje na to, że odnajdzie się w tym gatunku i zacznie produkować lekkie, łatwe i przyjemne historie dla pań – z męskiego punktu widzenia. Po tomie „Miłość czy sport” przyszła kolej na „Miłość czy pieniądze”, zabawną książkę, którą czytać można jako kontynuację literackiego debiutu lub odrębną powieść.
Główny bohater, Ryszard, to trzydziestoparoletni dziennikarz sportowy, a właściwie były dziennikarz, dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Zasilający szeregi bezrobotnych mężczyzna przymierza się do zalegalizowania związku z dawną przełożoną, Malwiną, a jednocześnie stara się nie stracić twarzy przed kolegami. Musi też jak najszybciej znaleźć sobie zajęcie – niezapłacone rachunki i wizja ślubu plus ambicje walczą z luksusem wolnego czasu. Ryszard z wrodzoną autoironią analizuje swoją sytuację, lecz nie sili się na porzucenie typowo (a nawet stereotypowo) męskiego punktu widzenia. Płynie więc opowieść wartka, gawędziarska i podlewana często piwem, a czytelnicy nie pytają podczas lektury co dalej – po prostu śledzą losy postaci.
Książka utrzymana jest w formie dziennika, Ryszard na bieżąco relacjonuje ostatnie wydarzenia, a Makowski traktuje fabułę jakby była odbiciem prawdziwego życia, a nie powieściową konstrukcją – pozwala sobie na otwierane bez wyraźnego celu wątki czy wprowadzanie drobiazgów dla samego ubarwienia historii. Nie zawsze strzelba z pierwszego aktu wystrzeli w trzecim – czasem zwyczajnie zniknie, a w jej miejsce pojawi się na przykład szpada. Liczy się zabawa (także zabawa piszącego), nie precyzja w budowaniu świata bohaterów. Wybór gatunku umożliwia takie rozwiązania i usprawiedliwia je – ale też w tym wypadku kłóci się z przyjętą narracją. Rysiek bowiem wyraźnie chce brylować. To cwaniak, którego nic nie złamie, facet, który chce szpanować bez względu na jego aktualną sytuację. Ambicja nie pozwoli mu przyznać, że coś jest nie tak – co znajduje odzwierciedlenie w języku. Tyle że podobna kreacja kojarzy się raczej ze spotkaniem przy piwie – i z żywiołem mówionym. Ryszard popisuje się przed odbiorcami – ale nie przewiduje tych odbiorców jako czytelników własnego diariusza w czasie rzeczywistym. Wychodzi więc na to, że popisuje się sam przed sobą – tyle że wtedy racji bytu nie powinny mieć próby naginania rzeczywistości do własnych potrzeb. Prowadzenie tradycyjnego dziennika łączy się z konfesyjnością – u Makowskiego to nieumotywowana „autokreacja”.
Język powieści jest maksymalnie uproszczony. Makowski posługuje się nierozbudowanymi zdaniami i mało rozwiniętymi opisami, spory ciężar akcji przerzuca, zwłaszcza na początku historii, na dialogi pozbawione komentarzy – dzięki temu może uprawdopodobnić wydarzenia (jest w tych dialogach naturalny), a i obraz głównego bohatera-narratora znajduje w stylu swoje celne odbicie.
Nie można zapominać o satyrycznym dorobku Ryszarda Makowskiego – nie można przede wszystkim ze względu na fakt, że autor próbuje ubarwiać swoją historię żartami. Marcin Wolski od takich międzygatunkowych zapożyczeń raczej stroni – Ryszard Makowski pozwala Ryśkowi na błyszczenie dowcipem (nie zawsze zresztą, ku zdumieniu postaci, udanym) i w paru żartach uważni odbiorcy dostrzegą być może nawiązania do estradowej działalności autora. Bywa, że w doszukiwaniu się zabawnych akcentów w postawie czy zachowaniu Ryśka musi pomóc sam twórca – ale w końcu Makowski powieści satyrycznej nie obiecywał. Udaje się za to gorzka (i w duchu satyryczna choć nie – komiczna) ocena sytuacji poszukujących pracy ludzi i jedna ze strzelb – kreacja aktoreczki, która dla medialnego skandalu zrobi wszystko, a podejmuje próby histeryczne.
Ryszard Makowski kojarzony jest z prawicowo ukierunkowaną satyrą – ale w „Miłość czy pieniądze” polityka nie ma żadnego znaczenia, w pewnym momencie zresztą deklaruje to sam bohater. Odbiorcy nie muszą się zatem obawiać rozbudowanej agitki – otrzymają za to książkę bardziej uniwersalną, czytadło do prześledzenia w wolnej chwili. Minus wydania – to kilkanaście literówek.
środa, 12 maja 2010
Danuta Zawadzka, Adriana Miś: Piosenki dla przedszkolaka 2. Chlipacze
Skrzat, Kraków 2010 (książka z płytą CD).
Piosenki dla dzieci
Pokolenie dzisiejszych dwudziestoparolatków z nostalgią myśli o piosenkach swojego dzieciństwa. Nieśmiertelne przeboje Natalii Kukulskiej czy wesołe piosenki Fasolek proponowane kiedyś maluchom nuciły wszystkie dzieci. Współczesnym kilkulatkom nie ma niestety czego zaproponować – powroty do muzycznej przeszłości nie są zatem głupim pomysłem. Zwłaszcza że obecnie panuje pogląd, iż w twórczości dla najmłodszych można do woli obniżać poziom tekstów, upraszczać i stosować bezkarnie grafomańskie rozwiązania. Tym samym powstające pioseneczki nie zyskują siły przebicia i chociaż przez wychowawców przedszkolnych zostaną zapewne przyjęte z wdzięcznością, do ogólnej świadomości społeczeństwa raczej nie mają szans się przebić.
Skrzat mimo wszystko próbuje zwrócić na siebie uwagę animatorów grup dziecięcych i przedszkolanek (a być może i rodziców kilkulatków) – po publikacji „Piosenki dla przedszkolaka” wydawnictwo zdecydowało się przedstawić odbiorcom drugi zeszyt z prostymi piosenkami – „Piosenki dla przedszkolaka 2. Chlipacze”. Jest to tomik z tekstami Danuty Zawadzkiej i muzyką siostry Adriany Miś. To wydanie z nutami (rozpisana została linia melodyczna) i ilustracjami Agnieszki Kłos – całkiem przyzwoity śpiewniczek. Mało tego, do zeszytu wydawnictwo dołączyło płytę ze wszystkimi piosenkami oraz z ich wersjami instrumentalnymi (według nomenklatury z „Szansy na sukces” to wersje amatorskie, to znaczy do akompaniamentu dodana jest linia melodyczna) – idealna sprawa dla wychowawczyń, które chciałyby nowymi piosenkami uświetnić jakiś dziecięcy apel: nie trzeba się martwić o podkład muzyczny, wszystko jest gotowe, wystarczy po wersję instant sięgnąć.
Danuta Zawadzka najprawdopodobniej wyszła z założenia, że maluchy nie są w stanie zapamiętać albo zrozumieć choć trochę ambitniejszego tekstu. Chociaż teoretycznie nie powinno się zajmować tekstami w oderwaniu od melodii – utworki Zawadzkiej wywołują jedynie tęsknotę za dawnymi piosenkami. Tylko zróżnicowanie tematyczne przynosi pewną przyjemność: to pytania zadawane mamie, opowieść o lubianym psie, deszcz, przygody Jasia Zapominalskiego, marzenia kózki Klary, rozważania, co by było, gdyby (w dwóch realizacjach), echo w studni. Nie zabrakło tematów związanych z bajkami czy wyobraźnią (wróżka, chlipacze) i piosenki edukacyjnej. Znacznie gorzej wypada realizacja pomysłów. Przede wszystkim Zawadzka posługuje się rymami częstochowskimi, często jeszcze dodatkowo wymuszanymi. Nie ma w jej tekstach naturalności i lekkości, zdarzają się za to partie stylistycznie kulawe (nie mówiąc już o wtrącanym ni z tego ni z owego połączeniu dlatego-kolego, według autorki chyb jedynym możliwym rymie do –ego). Zawadzka nie panuje nad tekstem, ale chciałaby go ujarzmiać – stąd zdawanie się na przypadek, zamiast doprowadzać do przyjemnego absurdu, skręca w stronę banału i bezpiecznej nieodkrywczości.
Adriana Miś w kompozycjach próbuje zmieniać style muzyczne, wprowadza raz wolne, raz szybkie rytmy, czasem stara się pracować w ramach pastiszu – ale dają się nawet laikom zauważyć charakterystyczne przyzwyczajenia i upodobania do pewnych melodycznych powtórzeń i uproszczeń. Nie mamy tu do czynienia z zawodową kompozytorką, oczywiście na użytek maluchów w przedszkolu to wystarczy. Płyta do książki przygotowywana była chyba na szybko, bo część utworów śpiewa – prawdopodobnie – siostra Miś. Nauczyciele muzyki (czy osoby profesjonalnie zajmujące się nauką śpiewu) mogą się do tej płyty nie przekonać: kobieta, która na niej śpiewa, wprawia głos w zupełnie niepotrzebne wibracje. Jedno ze śpiewających dzieci natomiast próbuje naśladować „dorosłą” manierę piosenkarek i podjeżdża pod dźwięki bez litości dla uszu słuchaczy. Wydaje mi się, że na płycie, która ma służyć do uczenia maluchów piosenek, lepiej byłoby postawić na jak najprostsze wykonania.
Mimo to Skrzat wynalazł lukę na rynku i swoją publikacją trafia w zapotrzebowania zarówno kilkulatków, jak i ich rodziców czy opiekunów. To dobra propozycja, kiedy trzeba szybko nauczyć grupę maluchów nowej piosenki.
Piosenki dla dzieci
Pokolenie dzisiejszych dwudziestoparolatków z nostalgią myśli o piosenkach swojego dzieciństwa. Nieśmiertelne przeboje Natalii Kukulskiej czy wesołe piosenki Fasolek proponowane kiedyś maluchom nuciły wszystkie dzieci. Współczesnym kilkulatkom nie ma niestety czego zaproponować – powroty do muzycznej przeszłości nie są zatem głupim pomysłem. Zwłaszcza że obecnie panuje pogląd, iż w twórczości dla najmłodszych można do woli obniżać poziom tekstów, upraszczać i stosować bezkarnie grafomańskie rozwiązania. Tym samym powstające pioseneczki nie zyskują siły przebicia i chociaż przez wychowawców przedszkolnych zostaną zapewne przyjęte z wdzięcznością, do ogólnej świadomości społeczeństwa raczej nie mają szans się przebić.
Skrzat mimo wszystko próbuje zwrócić na siebie uwagę animatorów grup dziecięcych i przedszkolanek (a być może i rodziców kilkulatków) – po publikacji „Piosenki dla przedszkolaka” wydawnictwo zdecydowało się przedstawić odbiorcom drugi zeszyt z prostymi piosenkami – „Piosenki dla przedszkolaka 2. Chlipacze”. Jest to tomik z tekstami Danuty Zawadzkiej i muzyką siostry Adriany Miś. To wydanie z nutami (rozpisana została linia melodyczna) i ilustracjami Agnieszki Kłos – całkiem przyzwoity śpiewniczek. Mało tego, do zeszytu wydawnictwo dołączyło płytę ze wszystkimi piosenkami oraz z ich wersjami instrumentalnymi (według nomenklatury z „Szansy na sukces” to wersje amatorskie, to znaczy do akompaniamentu dodana jest linia melodyczna) – idealna sprawa dla wychowawczyń, które chciałyby nowymi piosenkami uświetnić jakiś dziecięcy apel: nie trzeba się martwić o podkład muzyczny, wszystko jest gotowe, wystarczy po wersję instant sięgnąć.
Danuta Zawadzka najprawdopodobniej wyszła z założenia, że maluchy nie są w stanie zapamiętać albo zrozumieć choć trochę ambitniejszego tekstu. Chociaż teoretycznie nie powinno się zajmować tekstami w oderwaniu od melodii – utworki Zawadzkiej wywołują jedynie tęsknotę za dawnymi piosenkami. Tylko zróżnicowanie tematyczne przynosi pewną przyjemność: to pytania zadawane mamie, opowieść o lubianym psie, deszcz, przygody Jasia Zapominalskiego, marzenia kózki Klary, rozważania, co by było, gdyby (w dwóch realizacjach), echo w studni. Nie zabrakło tematów związanych z bajkami czy wyobraźnią (wróżka, chlipacze) i piosenki edukacyjnej. Znacznie gorzej wypada realizacja pomysłów. Przede wszystkim Zawadzka posługuje się rymami częstochowskimi, często jeszcze dodatkowo wymuszanymi. Nie ma w jej tekstach naturalności i lekkości, zdarzają się za to partie stylistycznie kulawe (nie mówiąc już o wtrącanym ni z tego ni z owego połączeniu dlatego-kolego, według autorki chyb jedynym możliwym rymie do –ego). Zawadzka nie panuje nad tekstem, ale chciałaby go ujarzmiać – stąd zdawanie się na przypadek, zamiast doprowadzać do przyjemnego absurdu, skręca w stronę banału i bezpiecznej nieodkrywczości.
Adriana Miś w kompozycjach próbuje zmieniać style muzyczne, wprowadza raz wolne, raz szybkie rytmy, czasem stara się pracować w ramach pastiszu – ale dają się nawet laikom zauważyć charakterystyczne przyzwyczajenia i upodobania do pewnych melodycznych powtórzeń i uproszczeń. Nie mamy tu do czynienia z zawodową kompozytorką, oczywiście na użytek maluchów w przedszkolu to wystarczy. Płyta do książki przygotowywana była chyba na szybko, bo część utworów śpiewa – prawdopodobnie – siostra Miś. Nauczyciele muzyki (czy osoby profesjonalnie zajmujące się nauką śpiewu) mogą się do tej płyty nie przekonać: kobieta, która na niej śpiewa, wprawia głos w zupełnie niepotrzebne wibracje. Jedno ze śpiewających dzieci natomiast próbuje naśladować „dorosłą” manierę piosenkarek i podjeżdża pod dźwięki bez litości dla uszu słuchaczy. Wydaje mi się, że na płycie, która ma służyć do uczenia maluchów piosenek, lepiej byłoby postawić na jak najprostsze wykonania.
Mimo to Skrzat wynalazł lukę na rynku i swoją publikacją trafia w zapotrzebowania zarówno kilkulatków, jak i ich rodziców czy opiekunów. To dobra propozycja, kiedy trzeba szybko nauczyć grupę maluchów nowej piosenki.
wtorek, 11 maja 2010
Krystyna Gucewicz: Zaczekaj na koniec deszczu
Muza SA, Warszawa 2010.
O miłości bez sentymentu
Do historii zapowiadanych jako opowieści o miłości podchodzę z dystansem – bo ckliwy sentymentalizm nie należy do preferowanych przeze mnie pomysłów na prowadzenie narracji. Krystyna Gucewicz – według notki na okładce tomu „Zaczekaj na koniec deszczu” – „pytana o plany na przyszłość, odpowiada: kochać i być kochaną”. Tytuły niektórych jej książek („Kocham cię”, „Serce na smyczy”) także nie brzmiały zachęcająco, miłość jako katalizator fabuły w najnowszej publikacji Muzy nie pozostawiała złudzeń. A jednak…
A jednak Krystyna Gucewicz temat potraktowała niebanalnie, tworząc autobiograficzną – i fabularyzowaną – relację w stylu, będącym wypadkową pióra Agnieszki Osieckiej i Hanny Bakuły. „Zaczekaj na koniec deszczu” to zestaw wydarzeń, połączonych osobą Ludwika, Lu. Bohaterka – najpierw młoda dziewczyna, stopniowo nabierająca życiowego doświadczenia, potem kobieta z przeszłością, wikła się w rozmaite związki, opierające się przede wszystkim na pożądaniu. Stałym refrenem w jej życiu okazuje się przyjaciel z dzieciństwa – życiorys Lu pełen jest niespodzianek i zakrętów. Lu powoli traci siebie, naginając własne zasady do wymogów aktualnej rzeczywistości. Co pewien czas losy bohaterki i Lu zazębiają się – każde spotkanie to błysk niesprecyzowanego, z góry skazanego na niepowodzenie, uczucia.
Krystyna Gucewicz prowadzi swoją opowieść z daleka od racjonalnych zachowań, logicznych decyzji i spokojnych wydarzeń. Błyskawicznie przeskakuje na kolejne wątki, nie roztkliwia się nad przeszłością, próbuje utrzymywać dystans do historii, opowiada żartobliwie i lekko, chociaż treść jej relacji odbiega od beztroskich wspomnień. Bohaterka „Zaczekaj na koniec deszczu” jest jakby przeniesiona z opowiadań Agnieszki Osieckiej – chciałaby znaleźć szczęście w miłości, ale jedyne, co oferuje jej życie, to przelotne związki polegające na seksie. Tyle że postać u Krystyny Gucewicz za inną egzystencją nie tęskni – być może nawet sobie jej nie wyobraża. W pogoni za szczęściem podejmuje nerwowe kroki – lecz raczej nie żałuje tego, co się stało. Na tym tle dziwne uczucie do Lu wybrzmiewa silniej i bardziej egzotycznie – to z kolei stanowi wabik dla czytelników.
„Zaczekaj na koniec deszczu” to opowieść mocno osadzona w realiach PRL-u. Wielbicieli kabaretów tamtego okresu oraz teatrów studenckich musi ucieszyć fakt, że autorka zgrabnie wplata w narrację komentarze, fragmenty skeczy i obiegowe dowcipy. Wszystko to, co trafia dziś do sentymentalnych antologii peerelowskich żartów, w powieści Krystyny Gucewicz ożywa. Miłośnicy humoru dawnych lat z przyjemnością odnajdować będą w tej książce strzępki haseł padających z estrady – śledzenie tego typu zapożyczeń jest dodatkowym prezentem dla odbiorców.
Białoszewski, Kleyff i Mrożek, a obok Jaruzelski, Gierek i Wałęsa – momentami tło z „Zaczekaj na koniec deszczu” przypomina kolaż postaci i wydarzeń. Dzieje się tu mnóstwo i autorka nie ma czasu na zatrzymywanie się nad emocjami czy statycznymi opisami. Osobiste wspomnienia fastryguje pokoleniowymi doświadczeniami, sprawdza się jako przewodniczka po minionej epoce.
Barwnych miłosnych historii jest w tej książce wiele, każdy rozdział przynosi inny klimat, inną opowieść i inne nadzieje. Mieści się w tomie również ogromna ilość zdjęć z archiwum autorki – to chyba jeden z nielicznych elementów sugerujących autentyczność opowieści – ale podczas lektury autobiografizm schodzi na dalszy plan – to kompletnie nieistotne, czy przedstawiane tu wydarzenia miały miejsce naprawdę – „Zaczekaj na koniec deszczu” czyta się bowiem jak powieść obyczajową, szaloną i atrakcyjną, niezwykłą i trudną do zapomnienia. Krystyna Gucewicz zaproponowała książkę charakterystyczną, wyróżniającą się spośród typowych obyczajówek.
O miłości bez sentymentu
Do historii zapowiadanych jako opowieści o miłości podchodzę z dystansem – bo ckliwy sentymentalizm nie należy do preferowanych przeze mnie pomysłów na prowadzenie narracji. Krystyna Gucewicz – według notki na okładce tomu „Zaczekaj na koniec deszczu” – „pytana o plany na przyszłość, odpowiada: kochać i być kochaną”. Tytuły niektórych jej książek („Kocham cię”, „Serce na smyczy”) także nie brzmiały zachęcająco, miłość jako katalizator fabuły w najnowszej publikacji Muzy nie pozostawiała złudzeń. A jednak…
A jednak Krystyna Gucewicz temat potraktowała niebanalnie, tworząc autobiograficzną – i fabularyzowaną – relację w stylu, będącym wypadkową pióra Agnieszki Osieckiej i Hanny Bakuły. „Zaczekaj na koniec deszczu” to zestaw wydarzeń, połączonych osobą Ludwika, Lu. Bohaterka – najpierw młoda dziewczyna, stopniowo nabierająca życiowego doświadczenia, potem kobieta z przeszłością, wikła się w rozmaite związki, opierające się przede wszystkim na pożądaniu. Stałym refrenem w jej życiu okazuje się przyjaciel z dzieciństwa – życiorys Lu pełen jest niespodzianek i zakrętów. Lu powoli traci siebie, naginając własne zasady do wymogów aktualnej rzeczywistości. Co pewien czas losy bohaterki i Lu zazębiają się – każde spotkanie to błysk niesprecyzowanego, z góry skazanego na niepowodzenie, uczucia.
Krystyna Gucewicz prowadzi swoją opowieść z daleka od racjonalnych zachowań, logicznych decyzji i spokojnych wydarzeń. Błyskawicznie przeskakuje na kolejne wątki, nie roztkliwia się nad przeszłością, próbuje utrzymywać dystans do historii, opowiada żartobliwie i lekko, chociaż treść jej relacji odbiega od beztroskich wspomnień. Bohaterka „Zaczekaj na koniec deszczu” jest jakby przeniesiona z opowiadań Agnieszki Osieckiej – chciałaby znaleźć szczęście w miłości, ale jedyne, co oferuje jej życie, to przelotne związki polegające na seksie. Tyle że postać u Krystyny Gucewicz za inną egzystencją nie tęskni – być może nawet sobie jej nie wyobraża. W pogoni za szczęściem podejmuje nerwowe kroki – lecz raczej nie żałuje tego, co się stało. Na tym tle dziwne uczucie do Lu wybrzmiewa silniej i bardziej egzotycznie – to z kolei stanowi wabik dla czytelników.
„Zaczekaj na koniec deszczu” to opowieść mocno osadzona w realiach PRL-u. Wielbicieli kabaretów tamtego okresu oraz teatrów studenckich musi ucieszyć fakt, że autorka zgrabnie wplata w narrację komentarze, fragmenty skeczy i obiegowe dowcipy. Wszystko to, co trafia dziś do sentymentalnych antologii peerelowskich żartów, w powieści Krystyny Gucewicz ożywa. Miłośnicy humoru dawnych lat z przyjemnością odnajdować będą w tej książce strzępki haseł padających z estrady – śledzenie tego typu zapożyczeń jest dodatkowym prezentem dla odbiorców.
Białoszewski, Kleyff i Mrożek, a obok Jaruzelski, Gierek i Wałęsa – momentami tło z „Zaczekaj na koniec deszczu” przypomina kolaż postaci i wydarzeń. Dzieje się tu mnóstwo i autorka nie ma czasu na zatrzymywanie się nad emocjami czy statycznymi opisami. Osobiste wspomnienia fastryguje pokoleniowymi doświadczeniami, sprawdza się jako przewodniczka po minionej epoce.
Barwnych miłosnych historii jest w tej książce wiele, każdy rozdział przynosi inny klimat, inną opowieść i inne nadzieje. Mieści się w tomie również ogromna ilość zdjęć z archiwum autorki – to chyba jeden z nielicznych elementów sugerujących autentyczność opowieści – ale podczas lektury autobiografizm schodzi na dalszy plan – to kompletnie nieistotne, czy przedstawiane tu wydarzenia miały miejsce naprawdę – „Zaczekaj na koniec deszczu” czyta się bowiem jak powieść obyczajową, szaloną i atrakcyjną, niezwykłą i trudną do zapomnienia. Krystyna Gucewicz zaproponowała książkę charakterystyczną, wyróżniającą się spośród typowych obyczajówek.
poniedziałek, 10 maja 2010
Peter Mayle: Wytrawny przekręt
Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Winny - niewinny
Peter Mayle to autor dla smakoszy. Dał się poznać jako twórca oddziałujących na zmysły i uspokajających jednocześnie książek, w których opiewał uroki odkrywanych przez siebie zakątków Francji. Mayle wielokrotnie udowadniał, że przenoszenie smaków, zapachów i kolorów na tekst nie sprawia mu najmniejszej trudności, a doznania pisarza przekładają się na wrażenia czytelników. Po książki tego autora sięga się przede wszystkim dla przyjemności płynącej z niespiesznej lektury. Rozkosze podniebienia okażą się też ważnym motywem w „Wytrawnym przekręcie”, powieści, w której pod płaszczykiem kryminalnej intrygi skrywa się uczta dla koneserów win.
Danny Roth, prawnik, który lubił dyskretnie podkreślać swoje bogactwo, zdecydował się na upublicznienie informacji o swojej, wartej trzy miliony dolarów, kolekcji win. Zdawał sobie sprawę z faktu, że tylko w ten sposób wiadomości o jego zainteresowaniach zostaną należycie docenione. Nie wpadł jednak na pomysł, że artykuł w prasie stanie się bodźcem do zuchwałej i profesjonalnie przygotowanej kradzieży. Firma ubezpieczeniowa rozpoczyna własne śledztwo w sprawie Rotha – wysyła do Francji Sama Levitta, dawnego radcę prawnego z mroczną przeszłością – by ten, jako zdolny do podejmowania odważnych decyzji i pełen niekonwencjonalnych pomysłów sprawdził się w roli detektywa. Nieważny jest przebieg złodziejskiej akcji – wszyscy poznają scenariusz już w drugim rozdziale. Liczy się pytanie, kto stoi za kradzieżą, a także – jeszcze bardziej istotne – dlaczego wino Rotha było tak cenne.
I tu Mayle daje upust swoim stałym zainteresowaniom, a kryminał przerabia na powieść obyczajową. Znacznie ważniejsze niż samo śledztwo stają się bowiem opisy posiłków, jakimi delektuje się Sam w towarzystwie swojej francuskiej przewodniczki, niekończące się degustacje i kulinarne zachwyty. Autor nie troszczy się o budowanie nastroju tajemniczości – pojawia się tu jeden podejrzany i tylko finał rozwiązywanej sprawy może przynieść pewne zaskoczenie. Zamiast charakterystycznej dla powieści kryminalnych dynamiczności, tu znajdziemy przede wszystkim statyczne, spokojne obrazki, tak dobrze znane wiernym czytelnikom Mayle’a. Ten twórca lubi rozkoszować się sprawami jedzenia – na szczęście razem z nim mogą się cieszyć jego odbiorcy. Peter Mayle dba o prawdziwość danych dotyczących wina – a i o realistyczne odwzorowywanie wykwintnych jadłospisów – ale szczegółów dotyczących przestępstwa próżno od niego wymagać, cały „Wytrawny przekręt” jest tak naprawdę kolejną książką o smakowych upodobaniach autora – tyle że w trosce o oryginalność publikacja przybiera formę powieści rozrywkowej.
Wielbiciele gatunku nie mają tu czego szukać, „Wytrawny przekręt” to nie historia sensacyjna czy powieść akcji. Za to czytelnicy, którzy lubią upajać się powolnym rytmem prozy tego twórcy znajdą w książce ulubiony styl i fragmenty, dostarczające czystej radości czytania. Na początku opowieści Mayle wabi jeszcze niezdecydowanych odbiorców wyrazistym humorem. Przez chwilę zabawia się w ironicznego komentatora, jakby próbował zdystansować się (a raczej: usprawiedliwić dystans) od „sztucznej” intrygi, która pełni jedynie rolę pretekstu do stworzenia płynącej winem historii – szybko rezygnuje z tej postawy, przybierając pozę znaną z poprzednich tomów.
Mayle nie decyduje się na kompromisy – jego pomysł na pisanie pokrywa się z pomysłem na życie. Harmonia i spokój znajdują odzwierciedlenie w kolejnych narracjach, a talent do utrwalania w słowach ulotnych wrażeń zmysłowych budzi największe uznanie. Po książki tego twórcy sięga się dla szczegółowych i plastycznych opisów, specyficznego rozleniwienia – i dobrego pióra. To sprawia, że chociaż „Wytrawny przekręt” nie przynosi zbyt wielu typowych dla zwyczajnego kryminału sytuacji, odbiorcy nie będą się nudzić. Pod warunkiem, oczywiście, że zaakceptują reguły gry, które wyznaczył Mayle.
Winny - niewinny
Peter Mayle to autor dla smakoszy. Dał się poznać jako twórca oddziałujących na zmysły i uspokajających jednocześnie książek, w których opiewał uroki odkrywanych przez siebie zakątków Francji. Mayle wielokrotnie udowadniał, że przenoszenie smaków, zapachów i kolorów na tekst nie sprawia mu najmniejszej trudności, a doznania pisarza przekładają się na wrażenia czytelników. Po książki tego autora sięga się przede wszystkim dla przyjemności płynącej z niespiesznej lektury. Rozkosze podniebienia okażą się też ważnym motywem w „Wytrawnym przekręcie”, powieści, w której pod płaszczykiem kryminalnej intrygi skrywa się uczta dla koneserów win.
Danny Roth, prawnik, który lubił dyskretnie podkreślać swoje bogactwo, zdecydował się na upublicznienie informacji o swojej, wartej trzy miliony dolarów, kolekcji win. Zdawał sobie sprawę z faktu, że tylko w ten sposób wiadomości o jego zainteresowaniach zostaną należycie docenione. Nie wpadł jednak na pomysł, że artykuł w prasie stanie się bodźcem do zuchwałej i profesjonalnie przygotowanej kradzieży. Firma ubezpieczeniowa rozpoczyna własne śledztwo w sprawie Rotha – wysyła do Francji Sama Levitta, dawnego radcę prawnego z mroczną przeszłością – by ten, jako zdolny do podejmowania odważnych decyzji i pełen niekonwencjonalnych pomysłów sprawdził się w roli detektywa. Nieważny jest przebieg złodziejskiej akcji – wszyscy poznają scenariusz już w drugim rozdziale. Liczy się pytanie, kto stoi za kradzieżą, a także – jeszcze bardziej istotne – dlaczego wino Rotha było tak cenne.
I tu Mayle daje upust swoim stałym zainteresowaniom, a kryminał przerabia na powieść obyczajową. Znacznie ważniejsze niż samo śledztwo stają się bowiem opisy posiłków, jakimi delektuje się Sam w towarzystwie swojej francuskiej przewodniczki, niekończące się degustacje i kulinarne zachwyty. Autor nie troszczy się o budowanie nastroju tajemniczości – pojawia się tu jeden podejrzany i tylko finał rozwiązywanej sprawy może przynieść pewne zaskoczenie. Zamiast charakterystycznej dla powieści kryminalnych dynamiczności, tu znajdziemy przede wszystkim statyczne, spokojne obrazki, tak dobrze znane wiernym czytelnikom Mayle’a. Ten twórca lubi rozkoszować się sprawami jedzenia – na szczęście razem z nim mogą się cieszyć jego odbiorcy. Peter Mayle dba o prawdziwość danych dotyczących wina – a i o realistyczne odwzorowywanie wykwintnych jadłospisów – ale szczegółów dotyczących przestępstwa próżno od niego wymagać, cały „Wytrawny przekręt” jest tak naprawdę kolejną książką o smakowych upodobaniach autora – tyle że w trosce o oryginalność publikacja przybiera formę powieści rozrywkowej.
Wielbiciele gatunku nie mają tu czego szukać, „Wytrawny przekręt” to nie historia sensacyjna czy powieść akcji. Za to czytelnicy, którzy lubią upajać się powolnym rytmem prozy tego twórcy znajdą w książce ulubiony styl i fragmenty, dostarczające czystej radości czytania. Na początku opowieści Mayle wabi jeszcze niezdecydowanych odbiorców wyrazistym humorem. Przez chwilę zabawia się w ironicznego komentatora, jakby próbował zdystansować się (a raczej: usprawiedliwić dystans) od „sztucznej” intrygi, która pełni jedynie rolę pretekstu do stworzenia płynącej winem historii – szybko rezygnuje z tej postawy, przybierając pozę znaną z poprzednich tomów.
Mayle nie decyduje się na kompromisy – jego pomysł na pisanie pokrywa się z pomysłem na życie. Harmonia i spokój znajdują odzwierciedlenie w kolejnych narracjach, a talent do utrwalania w słowach ulotnych wrażeń zmysłowych budzi największe uznanie. Po książki tego twórcy sięga się dla szczegółowych i plastycznych opisów, specyficznego rozleniwienia – i dobrego pióra. To sprawia, że chociaż „Wytrawny przekręt” nie przynosi zbyt wielu typowych dla zwyczajnego kryminału sytuacji, odbiorcy nie będą się nudzić. Pod warunkiem, oczywiście, że zaakceptują reguły gry, które wyznaczył Mayle.
niedziela, 9 maja 2010
Elżbieta Cherezińska: Ja jestem Halderd
Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Namiętności Północy
Elżbieta Cherezińska w „Sadze Sigrun”, pierwszej części „serii „Północna Droga”, uwiodła czytelników wizją codziennej egzystencji kobiety, żony wojownika, na dalekiej północy, w X wieku. Po zrytmizowanej opowieści, kuszącej narracyjnym spokojem, zapowiedź następnego tomu „Ja jestem Halderd” szokowała wysokim stopniem agresywności i ciemnym, mrocznym sposobem opowiadania. Teraz Cherezińska oddaje w ręce czytelników powieść „Ja jestem Halderd” i przedstawia dzieje Skandynawii z punktu widzenia kolejnej kobiety, dalszoplanowej postaci z „Sagi Sigrun”. Chociaż nie zmieniają się obyczaje, a autorka prowadzi nową relację znów oddalając skandynawskich wojów, nie ma tu powtórzenia z poprzedniej książki – odbiorcy o „Sadze Sigrun” będą sobie przypominać tylko wtedy, gdy Sigrun pojawi się na horyzoncie: w planie treści i narracji odwołań do pierwszego tomu próżno by szukać.
Halderd w „Sadze Sigrun” była postacią wnoszącą element tragizmu i nieszczęścia. Teraz to ona prowadzi opowieść i przedstawia czytelnikom swoje niełatwe życie: małżeństwo ze starszym i lubiącym wypić mężczyzną, narodziny kolejnych synów, romanse i plany polityczne. Halderd będzie musiała zmierzyć się z wojnami, które mogą odebrać jej potomków, ale i z nową religią, wypierającą dawne wierzenia. Osamotniona matka znajduje w sobie ogromne pokłady siły, by odpierać kolejne ciosy i zmierzyć się z przeznaczeniem. Tym razem sylwetka starej Urd z bagien, wieszczki, została rozbudowana. Urd snuje swoje wróżby poetycko, zamyka w nich tajemnice przyszłości. Zresztą w „Ja jestem Halderd” sporo jest pieśni – fragmentów eposów, piosenek śpiewanych dla rozrywki czy zaklęć. Cherezińska przełamuje dzięki temu jednostajną (ale nie nużącą) narrację i może uwiarygodnić historię, sprawia, że czytelnicy przenoszą się do Skandynawii drugiej połowy X wieku – i nie będą chcieli jej opuścić.
Opowieść Halderd jest jednak pełna niepokoju. Chociaż wszystko toczy się zgodnie z prawami natury – człowiek nie ingeruje w nie – harmonia przyrody kontrastuje za to z bezustannie toczonymi wojnami. Halderd musi zadbać o to, by w rodzinnym skarbcu nie zabrakło srebra – musi też myśleć o przyszłości synów, niekiedy wbrew temu, co dyktuje serce matki. Służąca i przyjaciółka Halderd, Szczura, wykazuje się życiowym sprytem. Od Urd uczy się zielarstwa – ale sama przeżywa rozmaite dramaty, z których rzadko się zwierza. Szczura to druga obok Halderd postać charakterystyczna i przyćmiewająca czasem główną bohaterkę.
W „Ja jestem Halderd” imponująco wybrzmiewają dwie sfery. Jedna to konstrukcje polityczne – plany i decyzje Halderd, będące wyrazem mądrości i przezorności, niemal męskiej postawy. Druga – to erotyka. Odważniejsza niż w „Sadze Sigrun”, wypełniająca większą ilość fragmentów, a przy tym zmysłowa i nie wulgarna. Elżbieta Cherezińska udowadnia, że słownikowe niedostatki nie mogą być przeszkodą w pięknym przedstawianiu seksu. Autorka wpasowuje wysmakowane sceny w klimat całej opowieści. Ale też ukazuje Halderd jako kobietę tęskniącą, romansującą i kochającą, nadaje jej tym samym rys tragiczny, jednocześnie uprawdopodobnia bohaterkę. Jeżeli Sigrun była zbliżaną do ideału postacią, Halderd to kobieta z krwi i kości, skomplikowana i nie papierowa, jej losy chce się śledzić. „Saga Sigrun” uwodziła – „Ja jestem Halderd” hipnotyzuje, nie pozwala oderwać się od lektury. Cherezińska zamienia się w przewodnika po subtelnościach skandynawskiego świata, który już nie istnieje.
Autorka czerpie z historii Skandynawii, fikcyjnych bohaterów wprowadza do realnego kontekstu, ukazuje dzieje z perspektywy jednostki – a właściwie – sugeruje, jak mogły postrzegać codzienność żony wojowników, wybiera więc zupełnie nieznaną stronę historii Północy. Sam wybór tematu kusiłby swoją egzotycznością, ale Cherezińska dokłada do tego jeszcze płynną, nastrojową narrację i dbałość o szczegóły. Nie potyka się na drobiazgach, pisze tak jakby była bezpośrednim świadkiem wydarzeń (dwa razy potyka się za to na ortografii, traktując czasownik „każe” jakby pochodził od kary a nie od rozkazu). Posługuje się stereotypami, oglądanymi z innego niż do tej pory miejsca – i nie powtarza tych samych rozwiązań. W zapowiadanym już trzecim tomie zapewne zdecyduje się na jeszcze odważniejszą konstrukcję postaci, porzuci też „kobiecą” perspektywę.
Łagodny rytm opowieści o Sigrun i ostry, awanturniczy sposób przedstawiania życia Halderd sprawiają, że z „Północną Drogą” nie sposób się nudzić. Elżbieta Cherezińska udowadnia, że jest mistrzynią narracji i tworzenia atmosfery niezwykłości przy odwzorowywaniu codziennych – zwyczajnych – losów.
Namiętności Północy
Elżbieta Cherezińska w „Sadze Sigrun”, pierwszej części „serii „Północna Droga”, uwiodła czytelników wizją codziennej egzystencji kobiety, żony wojownika, na dalekiej północy, w X wieku. Po zrytmizowanej opowieści, kuszącej narracyjnym spokojem, zapowiedź następnego tomu „Ja jestem Halderd” szokowała wysokim stopniem agresywności i ciemnym, mrocznym sposobem opowiadania. Teraz Cherezińska oddaje w ręce czytelników powieść „Ja jestem Halderd” i przedstawia dzieje Skandynawii z punktu widzenia kolejnej kobiety, dalszoplanowej postaci z „Sagi Sigrun”. Chociaż nie zmieniają się obyczaje, a autorka prowadzi nową relację znów oddalając skandynawskich wojów, nie ma tu powtórzenia z poprzedniej książki – odbiorcy o „Sadze Sigrun” będą sobie przypominać tylko wtedy, gdy Sigrun pojawi się na horyzoncie: w planie treści i narracji odwołań do pierwszego tomu próżno by szukać.
Halderd w „Sadze Sigrun” była postacią wnoszącą element tragizmu i nieszczęścia. Teraz to ona prowadzi opowieść i przedstawia czytelnikom swoje niełatwe życie: małżeństwo ze starszym i lubiącym wypić mężczyzną, narodziny kolejnych synów, romanse i plany polityczne. Halderd będzie musiała zmierzyć się z wojnami, które mogą odebrać jej potomków, ale i z nową religią, wypierającą dawne wierzenia. Osamotniona matka znajduje w sobie ogromne pokłady siły, by odpierać kolejne ciosy i zmierzyć się z przeznaczeniem. Tym razem sylwetka starej Urd z bagien, wieszczki, została rozbudowana. Urd snuje swoje wróżby poetycko, zamyka w nich tajemnice przyszłości. Zresztą w „Ja jestem Halderd” sporo jest pieśni – fragmentów eposów, piosenek śpiewanych dla rozrywki czy zaklęć. Cherezińska przełamuje dzięki temu jednostajną (ale nie nużącą) narrację i może uwiarygodnić historię, sprawia, że czytelnicy przenoszą się do Skandynawii drugiej połowy X wieku – i nie będą chcieli jej opuścić.
Opowieść Halderd jest jednak pełna niepokoju. Chociaż wszystko toczy się zgodnie z prawami natury – człowiek nie ingeruje w nie – harmonia przyrody kontrastuje za to z bezustannie toczonymi wojnami. Halderd musi zadbać o to, by w rodzinnym skarbcu nie zabrakło srebra – musi też myśleć o przyszłości synów, niekiedy wbrew temu, co dyktuje serce matki. Służąca i przyjaciółka Halderd, Szczura, wykazuje się życiowym sprytem. Od Urd uczy się zielarstwa – ale sama przeżywa rozmaite dramaty, z których rzadko się zwierza. Szczura to druga obok Halderd postać charakterystyczna i przyćmiewająca czasem główną bohaterkę.
W „Ja jestem Halderd” imponująco wybrzmiewają dwie sfery. Jedna to konstrukcje polityczne – plany i decyzje Halderd, będące wyrazem mądrości i przezorności, niemal męskiej postawy. Druga – to erotyka. Odważniejsza niż w „Sadze Sigrun”, wypełniająca większą ilość fragmentów, a przy tym zmysłowa i nie wulgarna. Elżbieta Cherezińska udowadnia, że słownikowe niedostatki nie mogą być przeszkodą w pięknym przedstawianiu seksu. Autorka wpasowuje wysmakowane sceny w klimat całej opowieści. Ale też ukazuje Halderd jako kobietę tęskniącą, romansującą i kochającą, nadaje jej tym samym rys tragiczny, jednocześnie uprawdopodobnia bohaterkę. Jeżeli Sigrun była zbliżaną do ideału postacią, Halderd to kobieta z krwi i kości, skomplikowana i nie papierowa, jej losy chce się śledzić. „Saga Sigrun” uwodziła – „Ja jestem Halderd” hipnotyzuje, nie pozwala oderwać się od lektury. Cherezińska zamienia się w przewodnika po subtelnościach skandynawskiego świata, który już nie istnieje.
Autorka czerpie z historii Skandynawii, fikcyjnych bohaterów wprowadza do realnego kontekstu, ukazuje dzieje z perspektywy jednostki – a właściwie – sugeruje, jak mogły postrzegać codzienność żony wojowników, wybiera więc zupełnie nieznaną stronę historii Północy. Sam wybór tematu kusiłby swoją egzotycznością, ale Cherezińska dokłada do tego jeszcze płynną, nastrojową narrację i dbałość o szczegóły. Nie potyka się na drobiazgach, pisze tak jakby była bezpośrednim świadkiem wydarzeń (dwa razy potyka się za to na ortografii, traktując czasownik „każe” jakby pochodził od kary a nie od rozkazu). Posługuje się stereotypami, oglądanymi z innego niż do tej pory miejsca – i nie powtarza tych samych rozwiązań. W zapowiadanym już trzecim tomie zapewne zdecyduje się na jeszcze odważniejszą konstrukcję postaci, porzuci też „kobiecą” perspektywę.
Łagodny rytm opowieści o Sigrun i ostry, awanturniczy sposób przedstawiania życia Halderd sprawiają, że z „Północną Drogą” nie sposób się nudzić. Elżbieta Cherezińska udowadnia, że jest mistrzynią narracji i tworzenia atmosfery niezwykłości przy odwzorowywaniu codziennych – zwyczajnych – losów.
sobota, 8 maja 2010
Susanne Schürmann: Mam przyjaciela budowniczego
Media Rodzina, Poznań 2010.
Jak powstaje dom
Zwykle w serii „Mam przyjaciela…” kilkuletni chłopcy podczas jednego spędzonego pod okiem dorosłych w wybranym zakładzie pracy dnia mają szansę poznać tajniki wybranych zawodów. Susanne Schürmann nieco modyfikuje podstawowe założenia cyklu, koncentrując się nie na przeżyciach młodych bohaterów, a na wiadomościach, które musi w tekście zamieścić. W tomiku „Mam przyjaciela budowniczego” ta właśnie autorka rezygnuje także z fabularnej konwencji, przyspiesza akcję, w zamian za to pozwalając dzieciom przyjrzeć się, jak powstaje dom. Tu bohater nie może wejść na plac budowy, wolno mu jedynie przyglądać się zza barierki pracy budowlańców – a dom rośnie ze strony na stronę.
Budowlaniec Rysiek pełni natomiast rolę przewodnika. Tłumaczy, dlaczego pracownicy noszą rękawice, kaski i buty ochronne – i opowiada o zadaniach, jakie do wykonania mają członkowie ekipy. Chłopiec dziwi się, że tam, gdzie był jeszcze niedawno pusty plac, wkrótce stanie budynek – ogląda wylewanie fundamentów, stawianie ścian, sprawdzanie, czy otwory na okna i drzwi zostały wykonane prawidłowo – po świętowanie wiechy, prace wykończeniowe i doprowadzanie mediów. Autorka porusza nawet kwestie natury fizjologicznej, wyjaśniając, co zrobić, kiedy budowlańcowi zachce się siusiu.
Susanne Schürmann nie decyduje się na uwiarygodnienie czytankowej historii. Obecność małego bohatera wynika tu jedynie z wymogów serii – tak naprawdę nie jest on do niczego potrzebny: niby relacjonuje wydarzenia, ale nieco po dorosłemu, niby obserwuje, ale nie uczestniczy. Na planie narracji słychać chłopca jeszcze w emocjonalnych, nietonowanych komentarzach – ale już nie w leksyce i definicjach (mówi między innymi o więźbie dachowej, lecz próżno by szukać wyjaśnienia słowa). Niby wiadomo, że maluch przekazuje informacje uzyskane od dorosłego przyjaciela, ale przekazuje je bez własnej interpretacji. Nie jest to błąd czy słaby punkt książki - Susanne Schürmann ma po prostu taki właśnie styl pisania. Zachowuje przy tym rytm, który musi budzić ciekawość małych odbiorców – bez przerwy coś się tu dzieje, czytelnicy są bombardowani atrakcyjnymi wiadomościami.
Żeby natomiast nie zmęczyć dzieci poważną treścią, Ralf Butschkow mocniej niż zwykle bawi się ilustracjami. Już na okładce widać zapowiedź dowcipów rysunkowych: postać budowlańca Ryśka została tu zdublowana przez dumnego z siebie kreta. Kilku rysunkowych bohaterów sportretował Butschkow w sytuacjach komicznych – dlatego też warto prześledzić wszystkie obrazki dość dokładnie. Zresztą dla chłopców – a do nich przede wszystkim kierowana jest książeczka – będzie to sama przyjemność: obserwowanie ciężkiego sprzętu budowlanego, pojazdów i maszyn jest czystą rozrywką.
Chodzi w serii o to, by przedstawiać typowo męskie zawody w atrakcyjny dla dzieci sposób. Ralf Butschkow w swoich historyjkach zwraca uwagę na człowieka, na rolę pracownika. Susanne Schürmann – na efekt jego pracy. Te dwa różne ujęcia spotkają się zapewne z uznaniem małych czytelników – budują bowiem dynamikę opowieści i nie pozostają bez znaczenia dla wiedzy dzieci.
Z części „Mam przyjaciela budowniczego” maluchy wyczytają (bądź usłyszą, w końcu to seria dla dzieci od lat trzech), jak powstają domy. Wiadomości w ten sposób uzyskane będą oczywiście ogólnikowe, choć wzbogacą świadomość kilkulatków. Przyda się dzieciom ta publikacja – nie w wyborze zawodu (choć może małym pasjonatom budownictwa – owszem), ale jako dziecięcy poradnik typu know-how. To w końcu przepustka w świat dorosłych, a przy tym urozmaicenie zabaw. Lektura książeczki „Mam przyjaciela budowniczego” przyniesie sporo korzyści – warto więc zadbać, by pozycja ta znalazła się na półce każdego małego chłopca.
Jak powstaje dom
Zwykle w serii „Mam przyjaciela…” kilkuletni chłopcy podczas jednego spędzonego pod okiem dorosłych w wybranym zakładzie pracy dnia mają szansę poznać tajniki wybranych zawodów. Susanne Schürmann nieco modyfikuje podstawowe założenia cyklu, koncentrując się nie na przeżyciach młodych bohaterów, a na wiadomościach, które musi w tekście zamieścić. W tomiku „Mam przyjaciela budowniczego” ta właśnie autorka rezygnuje także z fabularnej konwencji, przyspiesza akcję, w zamian za to pozwalając dzieciom przyjrzeć się, jak powstaje dom. Tu bohater nie może wejść na plac budowy, wolno mu jedynie przyglądać się zza barierki pracy budowlańców – a dom rośnie ze strony na stronę.
Budowlaniec Rysiek pełni natomiast rolę przewodnika. Tłumaczy, dlaczego pracownicy noszą rękawice, kaski i buty ochronne – i opowiada o zadaniach, jakie do wykonania mają członkowie ekipy. Chłopiec dziwi się, że tam, gdzie był jeszcze niedawno pusty plac, wkrótce stanie budynek – ogląda wylewanie fundamentów, stawianie ścian, sprawdzanie, czy otwory na okna i drzwi zostały wykonane prawidłowo – po świętowanie wiechy, prace wykończeniowe i doprowadzanie mediów. Autorka porusza nawet kwestie natury fizjologicznej, wyjaśniając, co zrobić, kiedy budowlańcowi zachce się siusiu.
Susanne Schürmann nie decyduje się na uwiarygodnienie czytankowej historii. Obecność małego bohatera wynika tu jedynie z wymogów serii – tak naprawdę nie jest on do niczego potrzebny: niby relacjonuje wydarzenia, ale nieco po dorosłemu, niby obserwuje, ale nie uczestniczy. Na planie narracji słychać chłopca jeszcze w emocjonalnych, nietonowanych komentarzach – ale już nie w leksyce i definicjach (mówi między innymi o więźbie dachowej, lecz próżno by szukać wyjaśnienia słowa). Niby wiadomo, że maluch przekazuje informacje uzyskane od dorosłego przyjaciela, ale przekazuje je bez własnej interpretacji. Nie jest to błąd czy słaby punkt książki - Susanne Schürmann ma po prostu taki właśnie styl pisania. Zachowuje przy tym rytm, który musi budzić ciekawość małych odbiorców – bez przerwy coś się tu dzieje, czytelnicy są bombardowani atrakcyjnymi wiadomościami.
Żeby natomiast nie zmęczyć dzieci poważną treścią, Ralf Butschkow mocniej niż zwykle bawi się ilustracjami. Już na okładce widać zapowiedź dowcipów rysunkowych: postać budowlańca Ryśka została tu zdublowana przez dumnego z siebie kreta. Kilku rysunkowych bohaterów sportretował Butschkow w sytuacjach komicznych – dlatego też warto prześledzić wszystkie obrazki dość dokładnie. Zresztą dla chłopców – a do nich przede wszystkim kierowana jest książeczka – będzie to sama przyjemność: obserwowanie ciężkiego sprzętu budowlanego, pojazdów i maszyn jest czystą rozrywką.
Chodzi w serii o to, by przedstawiać typowo męskie zawody w atrakcyjny dla dzieci sposób. Ralf Butschkow w swoich historyjkach zwraca uwagę na człowieka, na rolę pracownika. Susanne Schürmann – na efekt jego pracy. Te dwa różne ujęcia spotkają się zapewne z uznaniem małych czytelników – budują bowiem dynamikę opowieści i nie pozostają bez znaczenia dla wiedzy dzieci.
Z części „Mam przyjaciela budowniczego” maluchy wyczytają (bądź usłyszą, w końcu to seria dla dzieci od lat trzech), jak powstają domy. Wiadomości w ten sposób uzyskane będą oczywiście ogólnikowe, choć wzbogacą świadomość kilkulatków. Przyda się dzieciom ta publikacja – nie w wyborze zawodu (choć może małym pasjonatom budownictwa – owszem), ale jako dziecięcy poradnik typu know-how. To w końcu przepustka w świat dorosłych, a przy tym urozmaicenie zabaw. Lektura książeczki „Mam przyjaciela budowniczego” przyniesie sporo korzyści – warto więc zadbać, by pozycja ta znalazła się na półce każdego małego chłopca.
Subskrybuj:
Posty (Atom)