Muza SA, Warszawa 2018.
Porady sercowe
To ma być książka zastępująca najlepszą przyjaciółkę lub dział porad redakcji ukochanego czasopisma. Trzy autorki – Florence Besson, Eva Amor i Claire Steinlen decydują się na udzielanie odbiorczyniom rzeczowych wskazówek w kwestii podrywania mężczyzn, randkowania, a następnie – budowania trwałego związku, o ile wybranek się sprawdził. Ostateczną wyrocznią mają tu być zwyczaje paryżanek oraz… moda. Tak jest najłatwiej: zamiast szukania argumentów, przekonywania do swoich racji i forsowania określonych uwag, autorki piszą tylko „to nie jest modne” – i ucinają tym choćby możliwość dyskusji. W końcu kierują się do odbiorczyń, które potrzebują konkretnych podpowiedzi, stanowczość bardzo się tu sprawdza.
„Randki po parysku” to w zasadzie dzisiejszy podręcznik flirtu – z uwzględnieniem zysków i strat. Autorki tłumaczą, jakie zachowania na pierwszej randce są dyskwalifikujące, jak dyktować warunki w relacji, kiedy zniknąć po upojnej nocy i jak zrezygnować z natarczywości po spotkaniu. Wiedzą, czego mężczyźni nie znoszą (i czym można ich do siebie zrazić), ale porady przygotowują tak, by czytelniczki poczuły, że panują nad sytuacją i przejmują kontrolę nad wszystkim. To one mają przejąć władzę. Oznacza to nie tylko wpływanie na potencjalnych partnerów, ale też zachowanie twarzy w razie ewentualnej porażki. Lepiej zniknąć bez śladu niż żebrać o uczucie – tej zasady w „Randkach po parysku” bardzo się przestrzega. Zamiast przesady i rozwiązłości obowiązuje tu wyrafinowanie i dyskrecja. Każda z możliwych reakcji jest dobra, pod warunkiem, że czytelniczki wiedzą, czego naprawdę chcą. Florence Besson, Eva Amor i Claire Steinlen prowadzą przegląd pożądanych zachowań z wprawą, eksponując znaczenie klasy i stylu. Subtelnie przypominają odbiorczyniom zestaw zasad, których warto się trzymać, by później nie żałować – ale też nie przekreślają frywolności ani korzystania z życia. Ważne, by czytelniczki panowały nad sytuacją i nie pozwalały sobą pomiatać.
Prosto jest ta książka skonstruowana. Dzieli się na trzy części – kolejne stopnie zaawansowania w związku, od niezobowiązującego flirtu przez utrzymanie relacji aż po wieloletnie partnerstwo. Odnoszą się autorki do liczby smsów między spotkaniami (wyraźnie odpowiadają im matematyczne wzory) i do decyzji o przerwaniu romansu, do kwestii zdrady (i ujawniania jej) oraz do łóżkowych ekscesów. Niemal każdą wątpliwość, jaka może odbiorczyniom zaświtać, analizują i podają oczywiste rozwiązanie. Jeden temat to jedna strona, do tego – wyodrębniona porada lub uwaga. Warto tu też odnieść się do sfery graficznej. Sophie Griotto ilustruje ten tom w bardzo „paryskim” stylu, jej obrazki pasują do konwencji randkowej. Natomiast składem książka do lektury nie zachęca. Owszem, rozwiązania są dość pomysłowe, ale maleńka czcionka i takaż interlinia gwarantują ból oczu – podobnie jak pastelowe (zbyt jasne, mimo że eleganckie) kolory wyróżnianych akapitów. Niby książka kierowana jest do młodych kobiet, które chcą iść w ślady stereotypowych paryżanek – ale nie oznacza to, że musi psuć wzrok…
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 31 grudnia 2018
niedziela, 30 grudnia 2018
Hector Garcia, Francesc Miralles: Ichigo ichie. Japońska sztuka przeżywania niezapomnianych chwil
Muza SA, Warszawa 2018.
O chwili
Umiejętność doceniania każdej bieżącej chwili i dostrzegania w doświadczeniach materiału do radości została obudowana kolejnymi definicjami i zaprezentowana jako japońska filozofia życiowa. To nic, że „carpe diem” trochę czasu już istnieje – moda na ichigo ichie zaczyna zdobywać rynek. Ludzie dzisiaj potrzebują prostych podpowiedzi działania – a jeśli do tego dołoży się im wskazanie trendu, na pewno zechcą wcielić w życie zasady czerpania radości z drobnych wydarzeń. Nikomu to nie zaszkodzi, a tom „Ichigo ichie” napisany jest w taki sposób, by przyciągnąć uwagę masowej publiczności. Może okazać się efemerydą. Nie zmusza do myślenia ani do analizowania porad i podpowiedzi, autorzy pozostają przy wskazówkach powierzchownych, w sam raz do tego, by zaszczepić czytelnikom metody postępowania, ale jednocześnie zwolnić ich od wysiłku. Zasadę ichigo ichie dałoby się streścić w kilku słowach – ale musi zostać rozdmuchana do rozmiarów książki (niewielkiej wprawdzie, ale jednak…). To widać już w samej konstrukcji – autorzy starają się budować cały system zachowań, szukać przykładów i momentów zastosowania hasła. Kiedy będzie ono świadome, zacznie się wiązać albo z technikami uważności, albo – samorozwoju. Pozwoli skoncentrować się na czerpaniu radości z tu i teraz, docenić każdą chwilę życia – a przynajmniej w każdej dostrzec coś wartościowego. Spotkanie z dawno niewidzianym znajomym, ale i ładny widok – coś, co stanie się miłym wspomnieniem – wszystko mieści się w idei ichigo ichie. Tak naprawdę zasada carpe diem zostaje tu ubrana w nową otoczkę z kolejnego „egzotycznego” pojęcia, zamieniona w coś modnego i zdrowego. To publikacja dla wszystkich tych, którzy potrzebują prostych porad, wręcz oczywistości zamienionych na quasi-filozofię życiową. Jeżeli Hector Garcia i Francesc Miralles wpłyną na obniżenie poziomu stresu w społeczeństwie – pozostanie tylko się cieszyć. Poszukiwania podpowiedzi w ramach egzystencjalnych pytań to przecież domena szerokich grup odbiorców. Ci natomiast nie potrzebują tekstu o wysokim stopniu skomplikowania: banalne wskazówki to jedyna akceptowalna forma narracji. I świadomi tych rynkowych wymogów autorzy uciekają od strukturalistycznego podejścia i konkretów. Wolą rozdrabniać się w wywodach na luźne tematy, analizować w nieskończoność rzekome przypadki z życia – zasady stosowania tytułowego hasła, okoliczności, które da się nim podsumować. Przeplatają to poradami, zwrotami bezpośrednio do odbiorców – tak, żeby każdy pozbył się wątpliwości. Ichigo ichie ma działać – wyjść poza kontekst kulturowy i stać się bazą pozytywnych zmian w życiu. Jak każda moda – może nadać impuls do działania.
Garcia i Miralles chcą nauczyć czytelników optymizmu i umiejętności cieszenia się każdą chwilą. Podpowiadają, jak to zrobić w miarę bez wysiłku, niewielkim kosztem. Zmiana potem może być kolosalna. „Ichigo ichie” to książka, która zwalnia z wymyślania sobie własnej drogi. Trafi do fanów mód i trendów, przekona tych wszystkich ludzi, którzy podążają za nośnymi hasłami. Autorzy radzą sobie z przekonaniem do siebie mas, ich publikacja – nieskomplikowana i na dłuższą metę raczej naiwna – ale przystosowana do potrzeb rynkowych – nie stanie się hitem, ale wpasuje w rytm znajdowania „cudownych” rozwiązań na życie. Może w związku z tym nawet odnieść pewien sukces. Idea slow life zostaje tu sprowadzona do drobnego kroku, zmiany nastawienia do codziennych wydarzeń. I to wystarczy.
O chwili
Umiejętność doceniania każdej bieżącej chwili i dostrzegania w doświadczeniach materiału do radości została obudowana kolejnymi definicjami i zaprezentowana jako japońska filozofia życiowa. To nic, że „carpe diem” trochę czasu już istnieje – moda na ichigo ichie zaczyna zdobywać rynek. Ludzie dzisiaj potrzebują prostych podpowiedzi działania – a jeśli do tego dołoży się im wskazanie trendu, na pewno zechcą wcielić w życie zasady czerpania radości z drobnych wydarzeń. Nikomu to nie zaszkodzi, a tom „Ichigo ichie” napisany jest w taki sposób, by przyciągnąć uwagę masowej publiczności. Może okazać się efemerydą. Nie zmusza do myślenia ani do analizowania porad i podpowiedzi, autorzy pozostają przy wskazówkach powierzchownych, w sam raz do tego, by zaszczepić czytelnikom metody postępowania, ale jednocześnie zwolnić ich od wysiłku. Zasadę ichigo ichie dałoby się streścić w kilku słowach – ale musi zostać rozdmuchana do rozmiarów książki (niewielkiej wprawdzie, ale jednak…). To widać już w samej konstrukcji – autorzy starają się budować cały system zachowań, szukać przykładów i momentów zastosowania hasła. Kiedy będzie ono świadome, zacznie się wiązać albo z technikami uważności, albo – samorozwoju. Pozwoli skoncentrować się na czerpaniu radości z tu i teraz, docenić każdą chwilę życia – a przynajmniej w każdej dostrzec coś wartościowego. Spotkanie z dawno niewidzianym znajomym, ale i ładny widok – coś, co stanie się miłym wspomnieniem – wszystko mieści się w idei ichigo ichie. Tak naprawdę zasada carpe diem zostaje tu ubrana w nową otoczkę z kolejnego „egzotycznego” pojęcia, zamieniona w coś modnego i zdrowego. To publikacja dla wszystkich tych, którzy potrzebują prostych porad, wręcz oczywistości zamienionych na quasi-filozofię życiową. Jeżeli Hector Garcia i Francesc Miralles wpłyną na obniżenie poziomu stresu w społeczeństwie – pozostanie tylko się cieszyć. Poszukiwania podpowiedzi w ramach egzystencjalnych pytań to przecież domena szerokich grup odbiorców. Ci natomiast nie potrzebują tekstu o wysokim stopniu skomplikowania: banalne wskazówki to jedyna akceptowalna forma narracji. I świadomi tych rynkowych wymogów autorzy uciekają od strukturalistycznego podejścia i konkretów. Wolą rozdrabniać się w wywodach na luźne tematy, analizować w nieskończoność rzekome przypadki z życia – zasady stosowania tytułowego hasła, okoliczności, które da się nim podsumować. Przeplatają to poradami, zwrotami bezpośrednio do odbiorców – tak, żeby każdy pozbył się wątpliwości. Ichigo ichie ma działać – wyjść poza kontekst kulturowy i stać się bazą pozytywnych zmian w życiu. Jak każda moda – może nadać impuls do działania.
Garcia i Miralles chcą nauczyć czytelników optymizmu i umiejętności cieszenia się każdą chwilą. Podpowiadają, jak to zrobić w miarę bez wysiłku, niewielkim kosztem. Zmiana potem może być kolosalna. „Ichigo ichie” to książka, która zwalnia z wymyślania sobie własnej drogi. Trafi do fanów mód i trendów, przekona tych wszystkich ludzi, którzy podążają za nośnymi hasłami. Autorzy radzą sobie z przekonaniem do siebie mas, ich publikacja – nieskomplikowana i na dłuższą metę raczej naiwna – ale przystosowana do potrzeb rynkowych – nie stanie się hitem, ale wpasuje w rytm znajdowania „cudownych” rozwiązań na życie. Może w związku z tym nawet odnieść pewien sukces. Idea slow life zostaje tu sprowadzona do drobnego kroku, zmiany nastawienia do codziennych wydarzeń. I to wystarczy.
sobota, 29 grudnia 2018
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Cukiernia pod Amorem. Dziedzictwo Hryciów
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Przeszłość i życie
Młodsze pokolenie przejmuje stery. Zbyszek Hryć to kolejny przedstawiciel cukierniczego rodu, który w Gutowie wygrywa konkurs na najlepszy wypiek promujący miejscowość. Decyduje się jednak nie na kunsztowne słodycze, a na zwykłe ciastko z wróżbą – z internetowego przepisu. Tu powstaje szereg wątpliwości i sporów – niemal całe „Dziedzictwo Hryciów” kręci się wokół tego zagadnienia, przynajmniej w teraźniejszości. Konsekwencje są bardziej poważne niż by się wydawało. Zbyszek zresztą – przez niefortunny romans – przysparza rodzicom dużo więcej kłopotów. W Gutowie lokalna społeczność to okazja do prezentowania problemów na większą skalę – choćby działań polityków. Jednak w tym tomie, w drugiej części drugiej serii, uwagę przyciąga przede wszystkim przeszłość Teresy i Moniki. Dwie dawne przyjaciółki spotykają się tu po dekadach, żeby pozamykać dawne sprawy. Teresa – teraz Tessa – przyjechała z córką i wnuczką. Umiera na raka, nie ma już dla niej żadnych szans na ratunek. Ze swojej perspektywy może oceniać przeszłość. Monika też konfrontuje się z przeszłością – teraz na spokojnie, już bez rozczarowań i pretensji do świata. Czytelniczki odkrywają za to szereg sekretów dwóch młodych dziewczyn. Teresa – ciężko pracująca, żeby wyjść z biedy i Monika – przybrana córka miejscowego dygnitarza. Małgorzata Gutowska-Adamczyk rejestruje pierwsze zauroczenia bohaterek i pierwsze ich rozczarowania miłosne, przyjaźń i zazdrość. Ale najbardziej interesuje ją wpływ wielkiej polityki na życiowe wybory. Teresa uważnie słucha wyjaśnień swojej chlebodawczyni, staje się chwilową wyznawczynią socjalizmu. Monika ucieka od rodziny na studia – samotnie musi mierzyć się z wydarzeniami marca 1968, decyduje się na emigrację, chociaż nie jest Żydówką. Więcej energii poświęca autorka historii niż aktualnościom, ale też dystans czasowy pozwala jej na bardziej barwną fabułę i zestaw silnych emocji. Sporo miejsca poświęca dylematom ciężarnej dziewczyny, która niekoniecznie chce urodzić. Za to w teraźniejszości może skupiać się niemal wyłącznie na poszukiwaniu „skarbów”. Tessa i Monika nie mogą za bardzo rozmawiać o minionych wydarzeniach, żeby nie zdradzić przed czasem finału – koncentrują się zatem na… polityce krajowej. I tutaj pojawia się największa słabość narracyjna tomu: Małgorzata Gutowska-Adamczyk chce edukować odbiorczynie, nie zwalniać ich od samodzielnego myślenia, ale sugerować pewne rozwiązania i postawy wobec rządzących. Pojawiają się tutaj oczywiste porównania, niezawoalowana krytyka, komentarze dotyczące populizmu i oskarżenia. Autorka chce, żeby odbiorczynie zrozumiały, czym grozi bezkrytyczne akceptowanie sytuacji politycznej. Bardzo długo i niestety bardzo tendencyjnie rozmawiają Monika i Tessa o politykach w kraju – widać w tym, że autorka chce tworzyć fragmenty agitacyjne, a nie uniwersalne. Niepotrzebnie, nawet jeśli trudno odmówić jej racji: warto by trochę rozrzedzić te dyskusje, albo odjąć im nieco dydaktyzmu, bo w obecnej formie są raczej trudne do wytrzymania. Małgorzata Gutowska-Adamczyk pisze przecież bardzo dobrze, a tutaj cel – edukacja nad rozrywką – psuje efekt. Jednak poza tymi niewielkimi traktatami nie ma w powieści błędów, które psułyby odbiór. Przyjemnie śledzi się dobrze opisane intrygi obyczajowe – zwłaszcza że Gutowo to mimo wszystko rodzaj literackiego azylu, bez względu na to, co się akurat w otoczeniu dzieje. Odbiorczynie będą kibicować bohaterom, odkrywać zagadki z przeszłości – bo Gutowska-Adamczyk dostarcza szeregu różnorakich wzruszeń i tematów, które przyciągnąć mogą różne grupy czytelniczek.”Dziedzictwo Hryciów” nie zawodzi.
Przeszłość i życie
Młodsze pokolenie przejmuje stery. Zbyszek Hryć to kolejny przedstawiciel cukierniczego rodu, który w Gutowie wygrywa konkurs na najlepszy wypiek promujący miejscowość. Decyduje się jednak nie na kunsztowne słodycze, a na zwykłe ciastko z wróżbą – z internetowego przepisu. Tu powstaje szereg wątpliwości i sporów – niemal całe „Dziedzictwo Hryciów” kręci się wokół tego zagadnienia, przynajmniej w teraźniejszości. Konsekwencje są bardziej poważne niż by się wydawało. Zbyszek zresztą – przez niefortunny romans – przysparza rodzicom dużo więcej kłopotów. W Gutowie lokalna społeczność to okazja do prezentowania problemów na większą skalę – choćby działań polityków. Jednak w tym tomie, w drugiej części drugiej serii, uwagę przyciąga przede wszystkim przeszłość Teresy i Moniki. Dwie dawne przyjaciółki spotykają się tu po dekadach, żeby pozamykać dawne sprawy. Teresa – teraz Tessa – przyjechała z córką i wnuczką. Umiera na raka, nie ma już dla niej żadnych szans na ratunek. Ze swojej perspektywy może oceniać przeszłość. Monika też konfrontuje się z przeszłością – teraz na spokojnie, już bez rozczarowań i pretensji do świata. Czytelniczki odkrywają za to szereg sekretów dwóch młodych dziewczyn. Teresa – ciężko pracująca, żeby wyjść z biedy i Monika – przybrana córka miejscowego dygnitarza. Małgorzata Gutowska-Adamczyk rejestruje pierwsze zauroczenia bohaterek i pierwsze ich rozczarowania miłosne, przyjaźń i zazdrość. Ale najbardziej interesuje ją wpływ wielkiej polityki na życiowe wybory. Teresa uważnie słucha wyjaśnień swojej chlebodawczyni, staje się chwilową wyznawczynią socjalizmu. Monika ucieka od rodziny na studia – samotnie musi mierzyć się z wydarzeniami marca 1968, decyduje się na emigrację, chociaż nie jest Żydówką. Więcej energii poświęca autorka historii niż aktualnościom, ale też dystans czasowy pozwala jej na bardziej barwną fabułę i zestaw silnych emocji. Sporo miejsca poświęca dylematom ciężarnej dziewczyny, która niekoniecznie chce urodzić. Za to w teraźniejszości może skupiać się niemal wyłącznie na poszukiwaniu „skarbów”. Tessa i Monika nie mogą za bardzo rozmawiać o minionych wydarzeniach, żeby nie zdradzić przed czasem finału – koncentrują się zatem na… polityce krajowej. I tutaj pojawia się największa słabość narracyjna tomu: Małgorzata Gutowska-Adamczyk chce edukować odbiorczynie, nie zwalniać ich od samodzielnego myślenia, ale sugerować pewne rozwiązania i postawy wobec rządzących. Pojawiają się tutaj oczywiste porównania, niezawoalowana krytyka, komentarze dotyczące populizmu i oskarżenia. Autorka chce, żeby odbiorczynie zrozumiały, czym grozi bezkrytyczne akceptowanie sytuacji politycznej. Bardzo długo i niestety bardzo tendencyjnie rozmawiają Monika i Tessa o politykach w kraju – widać w tym, że autorka chce tworzyć fragmenty agitacyjne, a nie uniwersalne. Niepotrzebnie, nawet jeśli trudno odmówić jej racji: warto by trochę rozrzedzić te dyskusje, albo odjąć im nieco dydaktyzmu, bo w obecnej formie są raczej trudne do wytrzymania. Małgorzata Gutowska-Adamczyk pisze przecież bardzo dobrze, a tutaj cel – edukacja nad rozrywką – psuje efekt. Jednak poza tymi niewielkimi traktatami nie ma w powieści błędów, które psułyby odbiór. Przyjemnie śledzi się dobrze opisane intrygi obyczajowe – zwłaszcza że Gutowo to mimo wszystko rodzaj literackiego azylu, bez względu na to, co się akurat w otoczeniu dzieje. Odbiorczynie będą kibicować bohaterom, odkrywać zagadki z przeszłości – bo Gutowska-Adamczyk dostarcza szeregu różnorakich wzruszeń i tematów, które przyciągnąć mogą różne grupy czytelniczek.”Dziedzictwo Hryciów” nie zawodzi.
piątek, 28 grudnia 2018
Ewa Beynar-Czeczott: Mój ojciec, Paweł Jasienica
MG, Kraków 2018.
Rodzinnie
Powraca ta książka na rynek literacki i znajdzie się dla niej miejsce, chociaż teraz nie funkcjonuje już jako dodatek do dzieł zebranych Pawła Jasienicy, a samodzielne drobne wspomnienie córki. Ewa Beynar-Czeczott opowiada o swoim ojcu przez pryzmat domowych doświadczeń, z czasem splatających się z sytuacją na arenie politycznej lub ze społecznymi nastrojami. Pisze bez zadęcia: Nie zamierza ani rywalizować z zawodowymi literatami, ani udowadniać wszystkim, że odziedziczyła talent do pióra. Przyznaje zresztą we wstępie, że sama nie wpadłaby na to, by pisać książkę. Samą realizacją cudzego pomysłu nie ściągnie na siebie gromów, bo pisze całkiem nieźle. Dzięki perspektywie osobistej może przeskakiwać między tematami, porządkować je ze względu na miejsca zamieszkania lub fakty, których była świadkiem. Relację prywatną zestawia z fragmentami dokumentów: listami, artykułami prasowymi, wystąpieniami. Jeśli uważa, że jakąś sprawę ojciec w swoich wspomnieniach zaprezentował lepiej czy pełniej – nie waha się przed włączeniem odpowiedniego cytatu do zwierzeń. Przy takim rytmie może faktycznie wybierać tematy najciekawsze bądź najważniejsze, zapewniając czytelnikom dynamiczną lekturę. I tak obowiązkowy punkt każdej biografii, czyli przedstawienie rodziców – autorka może przefiltrować przez własne skojarzenia, nie prezentuje przypadkowych postaci bez znaczenia, a swoich dziadków, tak samo jeśli chodzi o mamę – żonę Pawła Jasienicy. Opowiada o rodzinie ze sporą dozą sentymentu. Przez pewien czas Jasienica funkcjonuje tu zresztą jako ukochany tata, twórca przyjemnych wspomnień. Później autorka przechodzi do tematów zawodowych: Pawła Jasienicę przedstawia za sprawą perypetii wydawniczych – problemów z cenzurą, angażowania się w spory polityczne lub społeczne. Przygląda się historiom związanym bezpośrednio z publikacjami. Przeskakuje czasy i zagadnienia, wybiera sobie to, co najciekawsze albo najbardziej wyraziste. Nie przejmuje się tworzeniem pełnej biografii, zresztą te przecież już istnieją i Ewa Beynar-Czeczott nie zamierza z nimi rywalizować. Czasami wspomaga się takimi książkami albo sięga do zapisków ojca, żeby wykorzystać znane ujęcie tematu. Często czerpie z konkretnych dokumentów, uznaje, że lepiej jest podeprzeć się nimi niż dywagować. Takie podejście równoważy familiarność wspomnień. Autorka nie musi wybierać, czy zajmować się życiem, czy twórczością ojca – skleja fragmenty życiorysowe i rodzinne opowieści, o Jasienicy buduje własną narrację. Czytelnikom spodoba się w tej książce rzeczowość, nastawienie na konkrety widoczne w samym stylu. Ewa Beynar-Czeczott dba o poprawność językową, nie próbuje udawać literata – ale też dzięki temu nie wpadnie w przykre dla odbiorców manieryczne tony, stawia na przezroczystą narrację upiększaną jedynie uczuciem do ojca. „Mój ojciec, Paweł Jasienica” to publikacja zwłaszcza w pierwszej części wypełniona zdjęciami z rodzinnego archiwum – dużymi (ale w dobrej jakości) i osobistymi, to sposób na zasugerowanie czytelnikom familiarności. Taka metoda pasuje do tej opowieści, mimo że trochę ją w paru miejscach rozbija, nadmiernie rozrzedza – jednak wzbudzi zainteresowanie. I chociaż teraz nie jest to wydanie połączone z wydarzeniem literackim, zwróci na siebie uwagę.
Rodzinnie
Powraca ta książka na rynek literacki i znajdzie się dla niej miejsce, chociaż teraz nie funkcjonuje już jako dodatek do dzieł zebranych Pawła Jasienicy, a samodzielne drobne wspomnienie córki. Ewa Beynar-Czeczott opowiada o swoim ojcu przez pryzmat domowych doświadczeń, z czasem splatających się z sytuacją na arenie politycznej lub ze społecznymi nastrojami. Pisze bez zadęcia: Nie zamierza ani rywalizować z zawodowymi literatami, ani udowadniać wszystkim, że odziedziczyła talent do pióra. Przyznaje zresztą we wstępie, że sama nie wpadłaby na to, by pisać książkę. Samą realizacją cudzego pomysłu nie ściągnie na siebie gromów, bo pisze całkiem nieźle. Dzięki perspektywie osobistej może przeskakiwać między tematami, porządkować je ze względu na miejsca zamieszkania lub fakty, których była świadkiem. Relację prywatną zestawia z fragmentami dokumentów: listami, artykułami prasowymi, wystąpieniami. Jeśli uważa, że jakąś sprawę ojciec w swoich wspomnieniach zaprezentował lepiej czy pełniej – nie waha się przed włączeniem odpowiedniego cytatu do zwierzeń. Przy takim rytmie może faktycznie wybierać tematy najciekawsze bądź najważniejsze, zapewniając czytelnikom dynamiczną lekturę. I tak obowiązkowy punkt każdej biografii, czyli przedstawienie rodziców – autorka może przefiltrować przez własne skojarzenia, nie prezentuje przypadkowych postaci bez znaczenia, a swoich dziadków, tak samo jeśli chodzi o mamę – żonę Pawła Jasienicy. Opowiada o rodzinie ze sporą dozą sentymentu. Przez pewien czas Jasienica funkcjonuje tu zresztą jako ukochany tata, twórca przyjemnych wspomnień. Później autorka przechodzi do tematów zawodowych: Pawła Jasienicę przedstawia za sprawą perypetii wydawniczych – problemów z cenzurą, angażowania się w spory polityczne lub społeczne. Przygląda się historiom związanym bezpośrednio z publikacjami. Przeskakuje czasy i zagadnienia, wybiera sobie to, co najciekawsze albo najbardziej wyraziste. Nie przejmuje się tworzeniem pełnej biografii, zresztą te przecież już istnieją i Ewa Beynar-Czeczott nie zamierza z nimi rywalizować. Czasami wspomaga się takimi książkami albo sięga do zapisków ojca, żeby wykorzystać znane ujęcie tematu. Często czerpie z konkretnych dokumentów, uznaje, że lepiej jest podeprzeć się nimi niż dywagować. Takie podejście równoważy familiarność wspomnień. Autorka nie musi wybierać, czy zajmować się życiem, czy twórczością ojca – skleja fragmenty życiorysowe i rodzinne opowieści, o Jasienicy buduje własną narrację. Czytelnikom spodoba się w tej książce rzeczowość, nastawienie na konkrety widoczne w samym stylu. Ewa Beynar-Czeczott dba o poprawność językową, nie próbuje udawać literata – ale też dzięki temu nie wpadnie w przykre dla odbiorców manieryczne tony, stawia na przezroczystą narrację upiększaną jedynie uczuciem do ojca. „Mój ojciec, Paweł Jasienica” to publikacja zwłaszcza w pierwszej części wypełniona zdjęciami z rodzinnego archiwum – dużymi (ale w dobrej jakości) i osobistymi, to sposób na zasugerowanie czytelnikom familiarności. Taka metoda pasuje do tej opowieści, mimo że trochę ją w paru miejscach rozbija, nadmiernie rozrzedza – jednak wzbudzi zainteresowanie. I chociaż teraz nie jest to wydanie połączone z wydarzeniem literackim, zwróci na siebie uwagę.
czwartek, 27 grudnia 2018
Isabel Allende: W samym środku zimy
Muza SA, Warszawa 2018.
Gatunki
Trzeba mieć wyjątkowego pecha, żeby – bez żadnych złych intencji, a nawet z chęcią niesienia pomocy pokrzywdzonej – ukraść na pół godziny ekskluzywny samochód szefa, zaliczyć stłuczkę i znaleźć trupa, który sugeruje wprawdzie fałszywe treści, ale stanowi kolejny z problemów do rozwiązania we własnym zakresie. Dla Evelyn to już za dużo. Evelyn jest tylko nielegalną imigrantką, zatrudnioną na czarno jako opiekunka do niepełnosprawnego dziecka. Chociaż to jedyna niańka, która nie ucieka od chłopca, a nawet pomaga mu się rozwijać – przez niekonwencjonalne pomysły – czuje się zagrożona. Zawiniła, to fakt, ale sedno jej postępowania wyjaśni się dopiero pod koniec książki. Evelyn nieświadomie zapoczątkowała szereg katastrof, które pokazują prawdę o ludziach i o konfliktach na tle społecznym czy narodowościowym. Ale Evelyn, chociaż sprawdza się jako katalizator akcji, nie jest czynnikiem najbardziej przykuwającym uwagę w tomie „W samym środku zimy”. Czytelnicy będą bowiem w pierwszej kolejności kibicować Lucii. Ta bohaterka przeżywa fatalne zauroczenie mężczyzną, od którego wynajmuje pokój. Liczy na to, że Richard dostrzeże wreszcie w niej materiał na życiową partnerkę – w tym wieku nie ma już na co czekać. Na razie przeżywa nieodwzajemnione uczucie i czeka na cud – jeszcze nie wie, jak mocno pojawienie się Evelyn przyspieszy działania.
Najpierw autorka od teraźniejszości postaci przechodzi do prezentowania kolejno ich życiorysów i doświadczeń. Zagłębia się w szczegóły egzystencji po to, by stały się zrozumiałe intencje i zamierzenia. Z drobnych wzmianek może przechodzić w rozbudowane anegdoty, tak robi na przykład z żoną Richarda – to kolejna postać, która otrzymuje sporo miejsca w relacji. Ale na tym polega rytm powieści – nie pozostawiać wątpliwości co do dalszoplanowych losów i prawdopodobnych motywacji. Allende chce pozwolić odbiorcom na prowadzenie własnego śledztwa, umożliwia im odgadywanie przyczyn zachowań, ale i tak najważniejszą fabularną zagadkę pozostawia sobie – będzie przewodniczką dla odbiorców. Przygotowuje dla nich szereg fabularnych niespodzianek. Trochę za bardzo rygorystycznie podchodzi do rozwiązania – tu wprowadza bardzo szczegółowe wyjaśnienia co do biegu wydarzeń, tłumaczy każdy detal akcji, rozwiewa wątpliwości co do intrygi – jeszcze zanim mają szansę zaistnieć. Jeśli coś nie miało szansy pojawić się jako bieżące dopowiedzenie do wydarzeń, z całą pewnością wybrzmi w końcówce. Isabel Allende chce bowiem, by wszystko stało się oślepiająco jasne.
Bardzo atrakcyjnie wypada w tej książce wykorzystywanie potencjału różnych gatunków. Ramą kompozycyjną staje się romans – najpierw w założeniach, później już w realizacji. Przeskok do sensacji oznacza czerpanie z pomysłów kryminału – i to staje się podstawą szkieletu fabuły. Ale autorce to nie wystarcza – wprowadza również solidną podbudowę społeczną, żeby uniknąć oskarżeń o schlebianie masowym gustom. Skupia się tu na losie imigrantów, tych, którzy ze swojego kraju uciekają za pracą – i zgadzają się na najbardziej upodlające warunki, bo nie mają innego wyjścia. Evelyn idealnie na swoim przykładzie pokazuje, czym grozi konieczność ciągłego utrzymywania w tajemnicy własnego istnienia, jest też punktem odniesienia dla oceniania różnic społecznych. Dla Allende ważny staje się wątek przemocy domowej – pokazuje autorka, jak kobiety cierpią przez najbliższych i jak uczą się ukrywać obrażenia – fizyczne i psychiczne. W tym kontekście służba dociera do sekretów potężnych. Jest „W samym środku zimy” publikacją, która działać będzie na czytelników na przeróżne sposoby – każdy może zwrócić uwagę na inny aspekt narracji. Ta zresztą poprowadzona jest pewnie, nie budzi wątpliwości. Isabel Allende przygląda się relacjom między bohaterami z wyczuciem, potrafi opowiadać ciekawe historie.
Gatunki
Trzeba mieć wyjątkowego pecha, żeby – bez żadnych złych intencji, a nawet z chęcią niesienia pomocy pokrzywdzonej – ukraść na pół godziny ekskluzywny samochód szefa, zaliczyć stłuczkę i znaleźć trupa, który sugeruje wprawdzie fałszywe treści, ale stanowi kolejny z problemów do rozwiązania we własnym zakresie. Dla Evelyn to już za dużo. Evelyn jest tylko nielegalną imigrantką, zatrudnioną na czarno jako opiekunka do niepełnosprawnego dziecka. Chociaż to jedyna niańka, która nie ucieka od chłopca, a nawet pomaga mu się rozwijać – przez niekonwencjonalne pomysły – czuje się zagrożona. Zawiniła, to fakt, ale sedno jej postępowania wyjaśni się dopiero pod koniec książki. Evelyn nieświadomie zapoczątkowała szereg katastrof, które pokazują prawdę o ludziach i o konfliktach na tle społecznym czy narodowościowym. Ale Evelyn, chociaż sprawdza się jako katalizator akcji, nie jest czynnikiem najbardziej przykuwającym uwagę w tomie „W samym środku zimy”. Czytelnicy będą bowiem w pierwszej kolejności kibicować Lucii. Ta bohaterka przeżywa fatalne zauroczenie mężczyzną, od którego wynajmuje pokój. Liczy na to, że Richard dostrzeże wreszcie w niej materiał na życiową partnerkę – w tym wieku nie ma już na co czekać. Na razie przeżywa nieodwzajemnione uczucie i czeka na cud – jeszcze nie wie, jak mocno pojawienie się Evelyn przyspieszy działania.
Najpierw autorka od teraźniejszości postaci przechodzi do prezentowania kolejno ich życiorysów i doświadczeń. Zagłębia się w szczegóły egzystencji po to, by stały się zrozumiałe intencje i zamierzenia. Z drobnych wzmianek może przechodzić w rozbudowane anegdoty, tak robi na przykład z żoną Richarda – to kolejna postać, która otrzymuje sporo miejsca w relacji. Ale na tym polega rytm powieści – nie pozostawiać wątpliwości co do dalszoplanowych losów i prawdopodobnych motywacji. Allende chce pozwolić odbiorcom na prowadzenie własnego śledztwa, umożliwia im odgadywanie przyczyn zachowań, ale i tak najważniejszą fabularną zagadkę pozostawia sobie – będzie przewodniczką dla odbiorców. Przygotowuje dla nich szereg fabularnych niespodzianek. Trochę za bardzo rygorystycznie podchodzi do rozwiązania – tu wprowadza bardzo szczegółowe wyjaśnienia co do biegu wydarzeń, tłumaczy każdy detal akcji, rozwiewa wątpliwości co do intrygi – jeszcze zanim mają szansę zaistnieć. Jeśli coś nie miało szansy pojawić się jako bieżące dopowiedzenie do wydarzeń, z całą pewnością wybrzmi w końcówce. Isabel Allende chce bowiem, by wszystko stało się oślepiająco jasne.
Bardzo atrakcyjnie wypada w tej książce wykorzystywanie potencjału różnych gatunków. Ramą kompozycyjną staje się romans – najpierw w założeniach, później już w realizacji. Przeskok do sensacji oznacza czerpanie z pomysłów kryminału – i to staje się podstawą szkieletu fabuły. Ale autorce to nie wystarcza – wprowadza również solidną podbudowę społeczną, żeby uniknąć oskarżeń o schlebianie masowym gustom. Skupia się tu na losie imigrantów, tych, którzy ze swojego kraju uciekają za pracą – i zgadzają się na najbardziej upodlające warunki, bo nie mają innego wyjścia. Evelyn idealnie na swoim przykładzie pokazuje, czym grozi konieczność ciągłego utrzymywania w tajemnicy własnego istnienia, jest też punktem odniesienia dla oceniania różnic społecznych. Dla Allende ważny staje się wątek przemocy domowej – pokazuje autorka, jak kobiety cierpią przez najbliższych i jak uczą się ukrywać obrażenia – fizyczne i psychiczne. W tym kontekście służba dociera do sekretów potężnych. Jest „W samym środku zimy” publikacją, która działać będzie na czytelników na przeróżne sposoby – każdy może zwrócić uwagę na inny aspekt narracji. Ta zresztą poprowadzona jest pewnie, nie budzi wątpliwości. Isabel Allende przygląda się relacjom między bohaterami z wyczuciem, potrafi opowiadać ciekawe historie.
Roman Kurkiewicz: Wanda, bojowa panna. O Wandzie Krahelskiej
Egmont, Warszawa 2018.
Bez wyjaśnień
Z kotylionem to limitowana subseria w edycji Czytam sobie – ma dostarczać dzieciom lektur na temat osób, bez których nie udałoby się odzyskać niepodległości. I, jak w przypadku większości ideologizacji, pomysł rozbija się na wykonaniu. Nie dość, że pierwszy poziom serii jest najbardziej zrygoryzowany pod kątem liczby słów czy wyłącznie podstawowych głosek, to jeszcze trzeba nie lada wyczucia, żeby znaleźć sposób opowiedzenia czasem trudnych wydarzeń. W przypadku Wandy Krahelskiej to… zamach na „złego generała” (pomijając już wagę i sensacyjność treści, już widzę, jak początkujące maluchy mozolnie literują „generał-gubernatora” i rozumieją, co udało się im z wysiłkiem przeczytać).
Wanda jest w tym ujęciu bohaterką narodową. O ile jej pierwsze opisane zachowania nie budzą wątpliwości w tej kwestii – pomaga biednym i pociesza ich, uwielbia się uczyć. Szykuje też zamach na generała, rzuca bombę (generałowi udaje się uciec), a „po wieku” udaje się wygrać walkę. Z pewnością nie jest to przesłanie, które maluchy pojmą, nie wspominając już o fabularnych skrótach i przeskokach czasowych nie do strawienia. Nie ma mowy o tym, dlaczego Wanda decyduje się na zamach, nie ma też mowy o tym, że rzucanie bombą w drugiego człowieka to zjawisko raczej mało rozsądne. Nie ma w ogóle miejsca ani możliwości na objaśnianie dzieciom kontekstu i okoliczności – a przecież do lektury powinny przystąpić same. Biografia Wandy Krahelskiej, nawet jeśli sprowadzona do kilku zdań, nie dostarcza małym odbiorcom wiedzy, jedynie silne przeżycie – niepodparte tłumaczeniem. W treści sporo brakuje (nie w sensie dodawania informacji, a opracowania tych wybranych do tomiku), ale to, co wyprawia Roman Kurkiewicz w zakresie narracji, woła o pomstę d nieba. Nie ma w wymogach serii zaznaczenia, że zdania powinny być proste i naturalne – a szkoda. Autor szuka słów, które będą pasowały do wymogu podstawowych głosek i całkowicie zapomina o rytmie. Stosuje bez przerwy albo równoważniki zdań, albo niepotrzebne inwersje, jakby sam przestał odczuwać sens przekazywanych wydarzeń (dlaczego „miota Wanda pakunkiem”?!). Wydaje się, że jeden z nielicznych czasowników, jakie Kurkiewiczowi pozostały to „jest” – w ten sposób słownictwa dzieci nie rozwinie. Niemal na każdej stronie pojawia się jakiś zgrzyt stylistyczny, płynący z trzymania się wymogów cyklu, ale i z niezręczności narracyjnej samego autora, który kompletnie nie myśli o tym, co z jego wykrzyknień zrozumieją dzieci. Jest to książka, w której realizacja koszmarnie zaciemnia przesłanie, dzieci, które uczą się czytać, nie przebrną przez nią bez pomocy rodziców – a to może zniechęcać do ćwiczeń, a już na pewno nie przyczyni się do polepszenia opinii o książkach jako alternatywie spędzania wolnego czasu. Autor przegrał i z formą (napisanie krótkiego tekstu, kiedy nie można korzystać z dwuznaków czy zmiękczeń do prostych nie należy, tu nawet ostra redakcja by nie pomogła), i z treścią (bo dla dzieci nie stanie się jasne, za co mają podziwiać „Wandę, bojową pannę”). Przy tym wszystkim ilustracje Pauliny Dereckiej trochę się gubią: warto jedynie zaznaczyć sposób przedstawiania postaci – do powtórzenia przez najmłodszych w ich rysunkach. Nie jest to publikacja budząca uznanie, raczej słaby punkt w całym świetnym przecież cyklu.
Bez wyjaśnień
Z kotylionem to limitowana subseria w edycji Czytam sobie – ma dostarczać dzieciom lektur na temat osób, bez których nie udałoby się odzyskać niepodległości. I, jak w przypadku większości ideologizacji, pomysł rozbija się na wykonaniu. Nie dość, że pierwszy poziom serii jest najbardziej zrygoryzowany pod kątem liczby słów czy wyłącznie podstawowych głosek, to jeszcze trzeba nie lada wyczucia, żeby znaleźć sposób opowiedzenia czasem trudnych wydarzeń. W przypadku Wandy Krahelskiej to… zamach na „złego generała” (pomijając już wagę i sensacyjność treści, już widzę, jak początkujące maluchy mozolnie literują „generał-gubernatora” i rozumieją, co udało się im z wysiłkiem przeczytać).
Wanda jest w tym ujęciu bohaterką narodową. O ile jej pierwsze opisane zachowania nie budzą wątpliwości w tej kwestii – pomaga biednym i pociesza ich, uwielbia się uczyć. Szykuje też zamach na generała, rzuca bombę (generałowi udaje się uciec), a „po wieku” udaje się wygrać walkę. Z pewnością nie jest to przesłanie, które maluchy pojmą, nie wspominając już o fabularnych skrótach i przeskokach czasowych nie do strawienia. Nie ma mowy o tym, dlaczego Wanda decyduje się na zamach, nie ma też mowy o tym, że rzucanie bombą w drugiego człowieka to zjawisko raczej mało rozsądne. Nie ma w ogóle miejsca ani możliwości na objaśnianie dzieciom kontekstu i okoliczności – a przecież do lektury powinny przystąpić same. Biografia Wandy Krahelskiej, nawet jeśli sprowadzona do kilku zdań, nie dostarcza małym odbiorcom wiedzy, jedynie silne przeżycie – niepodparte tłumaczeniem. W treści sporo brakuje (nie w sensie dodawania informacji, a opracowania tych wybranych do tomiku), ale to, co wyprawia Roman Kurkiewicz w zakresie narracji, woła o pomstę d nieba. Nie ma w wymogach serii zaznaczenia, że zdania powinny być proste i naturalne – a szkoda. Autor szuka słów, które będą pasowały do wymogu podstawowych głosek i całkowicie zapomina o rytmie. Stosuje bez przerwy albo równoważniki zdań, albo niepotrzebne inwersje, jakby sam przestał odczuwać sens przekazywanych wydarzeń (dlaczego „miota Wanda pakunkiem”?!). Wydaje się, że jeden z nielicznych czasowników, jakie Kurkiewiczowi pozostały to „jest” – w ten sposób słownictwa dzieci nie rozwinie. Niemal na każdej stronie pojawia się jakiś zgrzyt stylistyczny, płynący z trzymania się wymogów cyklu, ale i z niezręczności narracyjnej samego autora, który kompletnie nie myśli o tym, co z jego wykrzyknień zrozumieją dzieci. Jest to książka, w której realizacja koszmarnie zaciemnia przesłanie, dzieci, które uczą się czytać, nie przebrną przez nią bez pomocy rodziców – a to może zniechęcać do ćwiczeń, a już na pewno nie przyczyni się do polepszenia opinii o książkach jako alternatywie spędzania wolnego czasu. Autor przegrał i z formą (napisanie krótkiego tekstu, kiedy nie można korzystać z dwuznaków czy zmiękczeń do prostych nie należy, tu nawet ostra redakcja by nie pomogła), i z treścią (bo dla dzieci nie stanie się jasne, za co mają podziwiać „Wandę, bojową pannę”). Przy tym wszystkim ilustracje Pauliny Dereckiej trochę się gubią: warto jedynie zaznaczyć sposób przedstawiania postaci – do powtórzenia przez najmłodszych w ich rysunkach. Nie jest to publikacja budząca uznanie, raczej słaby punkt w całym świetnym przecież cyklu.
środa, 26 grudnia 2018
Richard Paul Evans: Stokrotki w śniegu
Znak, Kraków 2018.
Naiwności
Richard Paul Evans przerobił “Opowieść wigilijną” na bardziej współczesną wersję i stworzył przedświąteczny bestseller - coś, co niewymagających czytelników zachwyca. Kolejne wydanie “Stokrotek w śniegu” doczekało się nawet przedmowy do polskich odbiorców. Nieprzypadkowo to wydanie ukazuje się przed świętami: bożonarodzeniowy klimat uzupełnia przemianę bohatera. James Kier jest czarnym charakterem. To człowiek, który potrafi zniszczyć każdego, bezwzględny i okrutny. Budzi strach i niechęć, ale też nienawiść. Przez lata dorobił się całych zastępów wrogów, syn się do niego nie odzywa, chociaż właśnie zamierza się ożenić. Jednak w pewnym momencie James Kier zaczyna chcieć się zmienić. Prosi swoją asystentkę o listę osób, którym zaszkodził najbardziej – i udaje się do nich w odwiedziny. To nie będzie łatwe zadanie. Bohater stopniowo odkrywa, ile zła wyrządził - świadomie albo bezwiednie.
W “Stokrotkach w śniegu” opowieść przeskakuje od sytuacji Kiera (czasami w relacjach z rodziną) do scenek z domów jego dawnych ofiar. Gdzieś tam samotna matka z dzieckiem, gdzieś staruszka, która już nie nadrobi straconych lat i nie zrealizuje marzeń, które kiedyś Kier jej odebrał. Do stosu nieszczęść dochodzi jeszcze Sara, porzucona żona Jamesa Kiera. Sara odchodzi: nie udało się wyleczyć nowotworu, dla kobiety nie ma już ratunku. James opuścił ją, kiedy dowiedziała się o diagnozie, ale Sara nie pielęgnuje w sobie urazy. Żeby przemiana Jamesa była pewna, trzeba naprawić wszystkie błędy. Niby fabule nic poza nadmierną naiwnością rodem z baśni zarzucić nie można - ale właśnie ta wiara w bajkową przemianę psuje efekt. Evans doskonale wie, co zrobi wrażenie na czytelnikach – i to skrzętnie wykorzystuje. Oblicza efekty, manipuluje odbiorcami, suka sposobu na to, żeby wzruszać i dostarczać silnych przeżyć. Czas przed Bożym Narodzeniem jest magiczny - i ta magia staje się jedynym wyjaśnieniem rozmaitych cudów. James Kier z pokorą będzie przyjmował kolejne upokorzenia ze strony ludzi, których kiedyś upokarzał sam. Każda relacja jest inna – rozmiary krzywd trudno ocenić, podobnie jak stopień prawdopodobieństwa w reakcjach. Evans opowiada po prostu odbiorcom to, o czym chcą słuchać, funduje im bajkę pełną obietnic (bez pokrycia) i naiwności. Pisze prosto, a poza tym nie kryje inspiracji: a skoro tak, skoro podstawą fabuły jest “Opowieść wigilijna”, wszystkim znana, łatwo się domyślić, w jakim kierunku skręci relacja i jak autor porozwiązuje problemy, jakie stawia przed bohaterami. Wszystko zostało odgórnie zaplanowane, postacie nie mają prawa głosu. Działają zgodnie z założonym scenariuszem, nie będzie tu nic zaskakującego. “Stokrotki w śniegu” to powieść dla masowej publiczności, bardziej produkt niż literatura – nie czytelnicze wyzwanie, a realizowanie określonych schematów. Evans powołuje do istnienia świat, w którym wszystko jest wyidealizowane, zmartwienia znikną wkrótce po tym, jak się pojawiły. Problemem dla ambitniejszych odbiorców będzie niewystarczające uzasadnianie metamorfoz postaci – owszem, są one radykalne (zresztą cały świat Evansa jawi się jako czarno-biały) - ale nie do końca wiadomo, skąd się biorą, nie zostały dobrze zakotwiczone w charakterach. A skoro bohaterowie wypadają papierowo, osłabia się wymowa tomu. Inna rzecz, że “Stokrotki w śniegu” mają przynosić rozrywkę, nic poza tym, więc można Evansowi wybaczyć sprzedawanie marzeń.
Naiwności
Richard Paul Evans przerobił “Opowieść wigilijną” na bardziej współczesną wersję i stworzył przedświąteczny bestseller - coś, co niewymagających czytelników zachwyca. Kolejne wydanie “Stokrotek w śniegu” doczekało się nawet przedmowy do polskich odbiorców. Nieprzypadkowo to wydanie ukazuje się przed świętami: bożonarodzeniowy klimat uzupełnia przemianę bohatera. James Kier jest czarnym charakterem. To człowiek, który potrafi zniszczyć każdego, bezwzględny i okrutny. Budzi strach i niechęć, ale też nienawiść. Przez lata dorobił się całych zastępów wrogów, syn się do niego nie odzywa, chociaż właśnie zamierza się ożenić. Jednak w pewnym momencie James Kier zaczyna chcieć się zmienić. Prosi swoją asystentkę o listę osób, którym zaszkodził najbardziej – i udaje się do nich w odwiedziny. To nie będzie łatwe zadanie. Bohater stopniowo odkrywa, ile zła wyrządził - świadomie albo bezwiednie.
W “Stokrotkach w śniegu” opowieść przeskakuje od sytuacji Kiera (czasami w relacjach z rodziną) do scenek z domów jego dawnych ofiar. Gdzieś tam samotna matka z dzieckiem, gdzieś staruszka, która już nie nadrobi straconych lat i nie zrealizuje marzeń, które kiedyś Kier jej odebrał. Do stosu nieszczęść dochodzi jeszcze Sara, porzucona żona Jamesa Kiera. Sara odchodzi: nie udało się wyleczyć nowotworu, dla kobiety nie ma już ratunku. James opuścił ją, kiedy dowiedziała się o diagnozie, ale Sara nie pielęgnuje w sobie urazy. Żeby przemiana Jamesa była pewna, trzeba naprawić wszystkie błędy. Niby fabule nic poza nadmierną naiwnością rodem z baśni zarzucić nie można - ale właśnie ta wiara w bajkową przemianę psuje efekt. Evans doskonale wie, co zrobi wrażenie na czytelnikach – i to skrzętnie wykorzystuje. Oblicza efekty, manipuluje odbiorcami, suka sposobu na to, żeby wzruszać i dostarczać silnych przeżyć. Czas przed Bożym Narodzeniem jest magiczny - i ta magia staje się jedynym wyjaśnieniem rozmaitych cudów. James Kier z pokorą będzie przyjmował kolejne upokorzenia ze strony ludzi, których kiedyś upokarzał sam. Każda relacja jest inna – rozmiary krzywd trudno ocenić, podobnie jak stopień prawdopodobieństwa w reakcjach. Evans opowiada po prostu odbiorcom to, o czym chcą słuchać, funduje im bajkę pełną obietnic (bez pokrycia) i naiwności. Pisze prosto, a poza tym nie kryje inspiracji: a skoro tak, skoro podstawą fabuły jest “Opowieść wigilijna”, wszystkim znana, łatwo się domyślić, w jakim kierunku skręci relacja i jak autor porozwiązuje problemy, jakie stawia przed bohaterami. Wszystko zostało odgórnie zaplanowane, postacie nie mają prawa głosu. Działają zgodnie z założonym scenariuszem, nie będzie tu nic zaskakującego. “Stokrotki w śniegu” to powieść dla masowej publiczności, bardziej produkt niż literatura – nie czytelnicze wyzwanie, a realizowanie określonych schematów. Evans powołuje do istnienia świat, w którym wszystko jest wyidealizowane, zmartwienia znikną wkrótce po tym, jak się pojawiły. Problemem dla ambitniejszych odbiorców będzie niewystarczające uzasadnianie metamorfoz postaci – owszem, są one radykalne (zresztą cały świat Evansa jawi się jako czarno-biały) - ale nie do końca wiadomo, skąd się biorą, nie zostały dobrze zakotwiczone w charakterach. A skoro bohaterowie wypadają papierowo, osłabia się wymowa tomu. Inna rzecz, że “Stokrotki w śniegu” mają przynosić rozrywkę, nic poza tym, więc można Evansowi wybaczyć sprzedawanie marzeń.
Marie-Aude Murail: Bystrzak
Dwie Siostry, Warszawa 2018.
Brat
Bystrzak ma dwadzieścia dwa lata, ale umysł trzyletniego dziecka. Niepełnosprawny umysłowo, nigdy nie będzie samodzielny. Jego matka nie żyje, ojciec zakłada nową rodzinę. W zasadzie Bystrzaka najlepiej byłoby oddać do specjalnego zakładu, gdzie otrzyma fachową i całodobową opiekę. I to rozwiązanie zostało nawet zrealizowane. Tyle że w specjalnym ośrodku Bystrzak jeszcze cofnął się w rozwoju. Owszem, przestał sprawiać kłopoty, ale też przestał być sobą. Zmiany przerażają jego młodszego brata. Dlatego też siedemnastoletni Kleber postanawia zdobyć się na coś, czego nie może oczekiwać od dorosłych. Zamierza znaleźć mieszkanie dla siebie i Bystrzaka – i zapewnić mu opiekę, a do tego skończyć szkołę i iść do pracy. Ambitny plan, jednak alternatywą jest pozostawienie Bystrzaka w ośrodku. Kleber nie chce tego robić, wie, że dla brata to synonim piekła: widać to choćby w jego zabawach. Ale nikt nie chce kłopotów – przygarnięcie chorego umysłowo mężczyzny zniechęca wszystkich potencjalnych wynajmujących. Chociaż w mieszkaniu studenckim znajdzie się miejsce dla jeszcze dwóch dziwaków.
W tym mikroświecie Bystrzak wcale się tak bardzo nie wyróżnia, najważniejsze okazuje się to, że nowi znajomi go akceptują. Nie traktują go pobłażliwie, odnoszą się do niego jak do „swojego”. Jeśli śmieją się z pomysłów, to nie jest to śmiech wykluczający, doceniają też to, że Bystrzak otwiera im oczy na różne sprawy. Między innymi dostrzega uczucie między dwojgiem współlokatorów, jeszcze zanim oni sobie je uświadomią. Zabawy Bystrzaka też dają wiele do myślenia – jeśli umie się słuchać i wyciągać wnioski. A nowi znajomi – wbrew pozorom – całkiem nieźle to robią. Bystrzak po raz pierwszy znajduje się w środowisku, które go w pełni wspiera. A to oznacza, że i brat zyska trochę oddechu i może zadbać o własne życie uczuciowe. Stopniowo wprowadza Bystrzaka i do innych sfer, w które sam niedawno wkroczył. Tyle tylko, że chęci i entuzjazm młodości nie zawsze wystarczą.
Co ciekawe, w tytułach rozdziałów nie ma ani Bystrzaka, ani Klebera – ani nikogo ze znajomych, choćby i byli najbardziej pomocni czy życzliwi. W tytułach pojawia się bardzo ważna postać, Pan Kickicek. Pan Kickicek to pluszowy królik Bystrzaka, maskotka, która ożywa, gdy nikt nie patrzy – i która jest przeniesieniem codziennych doznań chorego. To znaczy: Pan Kickicek stanowi rodzaj ujawnianej podświadomości, jego podszepty mogą czasami sprawiać duże problemy. Pan Kickicek także uczestniczy w zabawach Bystrzaka, lubi to, co on, a doświadcza momentami nawet więcej. To Pan Kickicek wprowadza raz śmiech, raz grozę. Nie infantylizuje za to fabuły, w ogóle „Bystrzak” to książka napisana tak, że i dorosłych zachwyci. Powieść obliczona na wywołanie silnych wrażeń odbiorców ma szansę zrobić furorę – między innymi za sprawą lekkości, którą wykorzystuje się tu do prezentowania trudnych kwestii. Nie używa się tutaj wielkich słów, autorka raczej bawi się sytuacjami, chce, by czytelnicy dobrze poczuli się w środowisku Bystrzaka. Nie ma mowy o poświęceniu ani o cenie za bycie razem, Kleber nie ma w ogóle wątpliwości, czy powinien opiekować się Bystrzakiem – ale wszystko to przekłada się na przygodę obyczajową wysokiej klasy. Autorka odrzuca tutaj scenariuszowe koleiny, proponuje odbiorcom niezapomnianą lekturę.
Brat
Bystrzak ma dwadzieścia dwa lata, ale umysł trzyletniego dziecka. Niepełnosprawny umysłowo, nigdy nie będzie samodzielny. Jego matka nie żyje, ojciec zakłada nową rodzinę. W zasadzie Bystrzaka najlepiej byłoby oddać do specjalnego zakładu, gdzie otrzyma fachową i całodobową opiekę. I to rozwiązanie zostało nawet zrealizowane. Tyle że w specjalnym ośrodku Bystrzak jeszcze cofnął się w rozwoju. Owszem, przestał sprawiać kłopoty, ale też przestał być sobą. Zmiany przerażają jego młodszego brata. Dlatego też siedemnastoletni Kleber postanawia zdobyć się na coś, czego nie może oczekiwać od dorosłych. Zamierza znaleźć mieszkanie dla siebie i Bystrzaka – i zapewnić mu opiekę, a do tego skończyć szkołę i iść do pracy. Ambitny plan, jednak alternatywą jest pozostawienie Bystrzaka w ośrodku. Kleber nie chce tego robić, wie, że dla brata to synonim piekła: widać to choćby w jego zabawach. Ale nikt nie chce kłopotów – przygarnięcie chorego umysłowo mężczyzny zniechęca wszystkich potencjalnych wynajmujących. Chociaż w mieszkaniu studenckim znajdzie się miejsce dla jeszcze dwóch dziwaków.
W tym mikroświecie Bystrzak wcale się tak bardzo nie wyróżnia, najważniejsze okazuje się to, że nowi znajomi go akceptują. Nie traktują go pobłażliwie, odnoszą się do niego jak do „swojego”. Jeśli śmieją się z pomysłów, to nie jest to śmiech wykluczający, doceniają też to, że Bystrzak otwiera im oczy na różne sprawy. Między innymi dostrzega uczucie między dwojgiem współlokatorów, jeszcze zanim oni sobie je uświadomią. Zabawy Bystrzaka też dają wiele do myślenia – jeśli umie się słuchać i wyciągać wnioski. A nowi znajomi – wbrew pozorom – całkiem nieźle to robią. Bystrzak po raz pierwszy znajduje się w środowisku, które go w pełni wspiera. A to oznacza, że i brat zyska trochę oddechu i może zadbać o własne życie uczuciowe. Stopniowo wprowadza Bystrzaka i do innych sfer, w które sam niedawno wkroczył. Tyle tylko, że chęci i entuzjazm młodości nie zawsze wystarczą.
Co ciekawe, w tytułach rozdziałów nie ma ani Bystrzaka, ani Klebera – ani nikogo ze znajomych, choćby i byli najbardziej pomocni czy życzliwi. W tytułach pojawia się bardzo ważna postać, Pan Kickicek. Pan Kickicek to pluszowy królik Bystrzaka, maskotka, która ożywa, gdy nikt nie patrzy – i która jest przeniesieniem codziennych doznań chorego. To znaczy: Pan Kickicek stanowi rodzaj ujawnianej podświadomości, jego podszepty mogą czasami sprawiać duże problemy. Pan Kickicek także uczestniczy w zabawach Bystrzaka, lubi to, co on, a doświadcza momentami nawet więcej. To Pan Kickicek wprowadza raz śmiech, raz grozę. Nie infantylizuje za to fabuły, w ogóle „Bystrzak” to książka napisana tak, że i dorosłych zachwyci. Powieść obliczona na wywołanie silnych wrażeń odbiorców ma szansę zrobić furorę – między innymi za sprawą lekkości, którą wykorzystuje się tu do prezentowania trudnych kwestii. Nie używa się tutaj wielkich słów, autorka raczej bawi się sytuacjami, chce, by czytelnicy dobrze poczuli się w środowisku Bystrzaka. Nie ma mowy o poświęceniu ani o cenie za bycie razem, Kleber nie ma w ogóle wątpliwości, czy powinien opiekować się Bystrzakiem – ale wszystko to przekłada się na przygodę obyczajową wysokiej klasy. Autorka odrzuca tutaj scenariuszowe koleiny, proponuje odbiorcom niezapomnianą lekturę.
wtorek, 25 grudnia 2018
Aleksandra Pezda: Zdrowaś mario
Wydawnictwo Dowody Na Istnienie, Warszawa 2018.
Kara za leczenie
Lekarstwa z konopii. To temat, który budzi kontrowersje – bo w końcu większości społeczeństwa skojarzy się ze swobodnym dostępem do marihuany, a więc – do narkotyków. Mało kto zastanawia się nad działaniem marihuany na organizmy owładnięte chorobami autoimmunologicznymi. Tymczasem tu nie chodzi o zalegalizowanie narkotyków dla rozrywki i ku uciesze uzależnionych. Autorka, Aleksandra Pezda, dociera do ludzi, którzy zdecydowali się na łamanie prawa: uprawianie konopii, produkowanie specyfiku, sprowadzanie go zza granicy albo… kupowanie od dilerów – bo w desperacji dowiedzieli się, że marihuana to jedyny skuteczny środek w ich przypadku. Oni nie mają wątpliwości – w dodatku wcale nie chcą (a często też nie lubią) być na haju, to skutek uboczny, tracący na znaczeniu przy skutkach zdrowotnych. Z jednej strony wciąż brakuje badań, które jednoznacznie potwierdzą skuteczność konopii, produkowanego z nich oleju albo jointów. Z drugiej – każdy testuje na sobie (lub swoich bliskich), dobiera najlepsze proporcje i przekonuje się, że można pokonać spastykę mięśni, bezsenność, brak apetytu, ból albo ataki padaczki. Jeśli żaden lek przepisywany przez lekarzy nie działa, a marihuana natychmiast – nikt nie chce czekać. Wielu bohaterów tomu próbuje po prostu ograniczyć cierpienie lub przetrwać do czasu wynalezienia właściwego leku. Wszyscy znają ryzyko, zresztą część rozmówców Pezdy zostało już ukaranych, pozostali spodziewają się, że w końcu ktoś odbierze im nadzieję i wolność.
Czasami autorka – albo sami bohaterowie reportaży – przyznaje, że marihuana nie zawsze spełnia pokładane w niej nadzieje. Owszem, uśmierza ból, ale nie przedłuża życia, albo nie przynosi tak spektakularnych efektów, jak by się chciało. Mimo to kolejni chorzy próbują i tego rozwiązania. Kiedy przyjrzy się ich historiom – trudno się dziwić. Autorka tomu nie nawołuje do legalizowania marihuany, ale do unormowania sytuacji prawnej dla marihuany medycznej. Czyni to przez niezwykle emocjonujący i emocjonalny reportaż (po raz kolejny wydawnictwo Dowody Na Istnienie proponuje ciekawą pozycję w tym gatunku), ale i przez rzeczowe wyjaśnienia. Przedstawia bardzo różne przypadki chorobowe – kiedy już przygotuje odbiorców na marihuanę jako lek – pisze o najtrudniejszym: marihuanie w leczeniu dzieci. I znowu wrażenie robić mają zestawienia – opisy przed i po, ulga rodziców, którzy wreszcie mogą zmniejszyć cierpienie maluchów. Na ten aspekt zwraca również uwagę Mariusz Szczygieł w osobistym wstępie. Tematy moralności, dostępu do narkotyków, zakazów i ograniczeń – schodzą na daleki plan, jeśli cierpi ktoś bliski. Skoro marihuana zapewnia ulgę, choćby krótkotrwałą – trzeba zastanowić się nad zmianą przepisów. Inaczej niewinni ludzie wbrew własnym zamierzeniom będą popadać w konflikt z prawem albo zasilać czarny rynek i napełniać portfele dilerów. „Zdrowaś mario” to reportaż bardzo gęsty, złożony z różnorodnych scenek i wiadomości. Autorka nie powiela informacji, każdy przypadek jest inny i każdy dostarcza innego rodzaju refleksji. Pomijając argumenty i uczucia – to tom dobrze napisany, ze zrozumieniem problemu, ale i z szansą na zaangażowanie czytelników. Teraz pozostaje tylko sprawić, żeby ta publikacja dotarła do jak największej liczby odbiorców.
Kara za leczenie
Lekarstwa z konopii. To temat, który budzi kontrowersje – bo w końcu większości społeczeństwa skojarzy się ze swobodnym dostępem do marihuany, a więc – do narkotyków. Mało kto zastanawia się nad działaniem marihuany na organizmy owładnięte chorobami autoimmunologicznymi. Tymczasem tu nie chodzi o zalegalizowanie narkotyków dla rozrywki i ku uciesze uzależnionych. Autorka, Aleksandra Pezda, dociera do ludzi, którzy zdecydowali się na łamanie prawa: uprawianie konopii, produkowanie specyfiku, sprowadzanie go zza granicy albo… kupowanie od dilerów – bo w desperacji dowiedzieli się, że marihuana to jedyny skuteczny środek w ich przypadku. Oni nie mają wątpliwości – w dodatku wcale nie chcą (a często też nie lubią) być na haju, to skutek uboczny, tracący na znaczeniu przy skutkach zdrowotnych. Z jednej strony wciąż brakuje badań, które jednoznacznie potwierdzą skuteczność konopii, produkowanego z nich oleju albo jointów. Z drugiej – każdy testuje na sobie (lub swoich bliskich), dobiera najlepsze proporcje i przekonuje się, że można pokonać spastykę mięśni, bezsenność, brak apetytu, ból albo ataki padaczki. Jeśli żaden lek przepisywany przez lekarzy nie działa, a marihuana natychmiast – nikt nie chce czekać. Wielu bohaterów tomu próbuje po prostu ograniczyć cierpienie lub przetrwać do czasu wynalezienia właściwego leku. Wszyscy znają ryzyko, zresztą część rozmówców Pezdy zostało już ukaranych, pozostali spodziewają się, że w końcu ktoś odbierze im nadzieję i wolność.
Czasami autorka – albo sami bohaterowie reportaży – przyznaje, że marihuana nie zawsze spełnia pokładane w niej nadzieje. Owszem, uśmierza ból, ale nie przedłuża życia, albo nie przynosi tak spektakularnych efektów, jak by się chciało. Mimo to kolejni chorzy próbują i tego rozwiązania. Kiedy przyjrzy się ich historiom – trudno się dziwić. Autorka tomu nie nawołuje do legalizowania marihuany, ale do unormowania sytuacji prawnej dla marihuany medycznej. Czyni to przez niezwykle emocjonujący i emocjonalny reportaż (po raz kolejny wydawnictwo Dowody Na Istnienie proponuje ciekawą pozycję w tym gatunku), ale i przez rzeczowe wyjaśnienia. Przedstawia bardzo różne przypadki chorobowe – kiedy już przygotuje odbiorców na marihuanę jako lek – pisze o najtrudniejszym: marihuanie w leczeniu dzieci. I znowu wrażenie robić mają zestawienia – opisy przed i po, ulga rodziców, którzy wreszcie mogą zmniejszyć cierpienie maluchów. Na ten aspekt zwraca również uwagę Mariusz Szczygieł w osobistym wstępie. Tematy moralności, dostępu do narkotyków, zakazów i ograniczeń – schodzą na daleki plan, jeśli cierpi ktoś bliski. Skoro marihuana zapewnia ulgę, choćby krótkotrwałą – trzeba zastanowić się nad zmianą przepisów. Inaczej niewinni ludzie wbrew własnym zamierzeniom będą popadać w konflikt z prawem albo zasilać czarny rynek i napełniać portfele dilerów. „Zdrowaś mario” to reportaż bardzo gęsty, złożony z różnorodnych scenek i wiadomości. Autorka nie powiela informacji, każdy przypadek jest inny i każdy dostarcza innego rodzaju refleksji. Pomijając argumenty i uczucia – to tom dobrze napisany, ze zrozumieniem problemu, ale i z szansą na zaangażowanie czytelników. Teraz pozostaje tylko sprawić, żeby ta publikacja dotarła do jak największej liczby odbiorców.
Lost Kitties. Bezdatownik kociarza
Egmont, Warszawa 2018.
Koty inaczej
To coś dla fanów kotów, a i dla małych odbiorców, którzy potrzebują podtrzymywania związku z bajkowymi bohaterami. Te koty przygotowywane trochę na wzór pokemonów opanowują niby terminarz, książkę-gadżet dla dzieci – w następnej kolejności, po podbiciu rynku zabawek. Pojawiają się przy dniach tygodnia, w zabawowych psychotestach (czy może kototestach?) lub na osobnych stronach jako memy. Nigdy nie wiadomo, kiedy wpadną na margines albo zrobią zamieszanie przy tekstach. Zresztą tradycyjnych tekstów nie ma tu zbyt dużo, o lekturze można zapomnieć, gdy liczy się zabawa. Krótkie notki towarzyszą jedynie prezentacjom poszczególnych bohaterów. Charakterystyki kotów zawierają całkiem sporo żartów – podporządkowane są rozrywce. To niewielkie portrety, skupiające się na tym, co wybrane postacie najbardziej lubią, albo czym się wyróżniają w świecie Lost KItties. Psychotesty z kolei naprowadzają małych odbiorców na przełomowe odkrycie – że świat dzieli się na kociarzy i na tych, którzy dopiero nimi zostaną. Jednocześnie autorzy przemycają informację o tym, że posiadanie kota to duża odpowiedzialność, że takiej decyzji nie wolno podejmować pochopnie. Ponadto kalendarz został tu wypełniony sentencjami lub dowcipami związanymi z kotami. Nie zawsze są to perełki humoru – bywa, że to po prostu skojarzenia dostosowane do percepcji dzieci – i to wystarcza.
Koty przedstawione w tym niewielkim tomiku dalekie są wizerunkowo od pospolitych mruczków i słodkich futrzaków. To bardziej karykatury, przefiltrowane przez stylistykę mangi, bohaterowie nadający się do dynamicznej kreskówki, a nie do podziwiania. Każdy koci bohater ma inne wady, eksponowane przede wszystkim w memach, anglojęzycznych, więc maluchy nie tylko muszą się wykazać znajomością języka, ale i domyślnością w kwestii słowotwórczych zabaw: podpisy pod obrazkami zawierają błędy – to imitacja mówienia kotów, kolejny sposób na rozśmieszanie czytelników. Jeden z bardziej skutecznych zresztą, bo o ile nie każdy pomysł na eksploatację stereotypu robi wrażenie, o tyle odkrywanie mechanizmów lingwistycznych gier dostarcza przyjemności. Koty w tej książce są zwariowane, śmieszne i żywiołowe, bardzo kolorowe i bardzo – w sylwetkach – niezgrabne, gdyby iść kluczem realizmu (nieuzasadnionym w bajkowym świecie), okazałoby się, że z prawdziwymi kotami nie mają zbyt dużo wspólnego.
Ale koty są pretekstem do stworzenia rozrywkowej książeczki, którą najmłodsi mogą potraktować jako pierwszy „poważny” terminarz – kalendarz do wpisywania obowiązków i rozrywek na wzór dorosłych. Mogą też świętować szereg wymyślonych okazji związanych z kocimi przyzwyczajeniami, tu trwa szalona zabawa w tworzenie powodów do radości. Dominuje tutaj kocia rzeczywistość, koty na pierwszym planie, koty na wszystkich pozostałych planach, koty jako stan umysłu i koty jako przyczyna wszelkich radości. Wcale nie trzeba kombinować z fabułą, szukać tematów do budowania wielkich akcji. Wystarczy szereg prezentacji bohaterów z przedziwnej społeczności. Ta książka pozwoli przywiązać czytelników do wymyślonych postaci – służy jako marketingowe wsparcie bajki. Jak wiele podobnych gadżetowych dodatków, tak i ten ma charakter efemeryczny (co jeszcze potęgowane jest przez motyw terminarza i użytkowość) – ale na krótką chwilę może małych odbiorców ucieszyć jako bajka wprowadzająca w młodzieżowe tony.
Koty inaczej
To coś dla fanów kotów, a i dla małych odbiorców, którzy potrzebują podtrzymywania związku z bajkowymi bohaterami. Te koty przygotowywane trochę na wzór pokemonów opanowują niby terminarz, książkę-gadżet dla dzieci – w następnej kolejności, po podbiciu rynku zabawek. Pojawiają się przy dniach tygodnia, w zabawowych psychotestach (czy może kototestach?) lub na osobnych stronach jako memy. Nigdy nie wiadomo, kiedy wpadną na margines albo zrobią zamieszanie przy tekstach. Zresztą tradycyjnych tekstów nie ma tu zbyt dużo, o lekturze można zapomnieć, gdy liczy się zabawa. Krótkie notki towarzyszą jedynie prezentacjom poszczególnych bohaterów. Charakterystyki kotów zawierają całkiem sporo żartów – podporządkowane są rozrywce. To niewielkie portrety, skupiające się na tym, co wybrane postacie najbardziej lubią, albo czym się wyróżniają w świecie Lost KItties. Psychotesty z kolei naprowadzają małych odbiorców na przełomowe odkrycie – że świat dzieli się na kociarzy i na tych, którzy dopiero nimi zostaną. Jednocześnie autorzy przemycają informację o tym, że posiadanie kota to duża odpowiedzialność, że takiej decyzji nie wolno podejmować pochopnie. Ponadto kalendarz został tu wypełniony sentencjami lub dowcipami związanymi z kotami. Nie zawsze są to perełki humoru – bywa, że to po prostu skojarzenia dostosowane do percepcji dzieci – i to wystarcza.
Koty przedstawione w tym niewielkim tomiku dalekie są wizerunkowo od pospolitych mruczków i słodkich futrzaków. To bardziej karykatury, przefiltrowane przez stylistykę mangi, bohaterowie nadający się do dynamicznej kreskówki, a nie do podziwiania. Każdy koci bohater ma inne wady, eksponowane przede wszystkim w memach, anglojęzycznych, więc maluchy nie tylko muszą się wykazać znajomością języka, ale i domyślnością w kwestii słowotwórczych zabaw: podpisy pod obrazkami zawierają błędy – to imitacja mówienia kotów, kolejny sposób na rozśmieszanie czytelników. Jeden z bardziej skutecznych zresztą, bo o ile nie każdy pomysł na eksploatację stereotypu robi wrażenie, o tyle odkrywanie mechanizmów lingwistycznych gier dostarcza przyjemności. Koty w tej książce są zwariowane, śmieszne i żywiołowe, bardzo kolorowe i bardzo – w sylwetkach – niezgrabne, gdyby iść kluczem realizmu (nieuzasadnionym w bajkowym świecie), okazałoby się, że z prawdziwymi kotami nie mają zbyt dużo wspólnego.
Ale koty są pretekstem do stworzenia rozrywkowej książeczki, którą najmłodsi mogą potraktować jako pierwszy „poważny” terminarz – kalendarz do wpisywania obowiązków i rozrywek na wzór dorosłych. Mogą też świętować szereg wymyślonych okazji związanych z kocimi przyzwyczajeniami, tu trwa szalona zabawa w tworzenie powodów do radości. Dominuje tutaj kocia rzeczywistość, koty na pierwszym planie, koty na wszystkich pozostałych planach, koty jako stan umysłu i koty jako przyczyna wszelkich radości. Wcale nie trzeba kombinować z fabułą, szukać tematów do budowania wielkich akcji. Wystarczy szereg prezentacji bohaterów z przedziwnej społeczności. Ta książka pozwoli przywiązać czytelników do wymyślonych postaci – służy jako marketingowe wsparcie bajki. Jak wiele podobnych gadżetowych dodatków, tak i ten ma charakter efemeryczny (co jeszcze potęgowane jest przez motyw terminarza i użytkowość) – ale na krótką chwilę może małych odbiorców ucieszyć jako bajka wprowadzająca w młodzieżowe tony.
poniedziałek, 24 grudnia 2018
Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska: Okruchy dobra
W.A.B., Warszawa 2018.
Przed świętami
Żeby nawiązać do atmosfery bożonarodzeniowych cudów, Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska sięgnęły po szereg portretów. Bohaterowie ich okolicznościowej książki „Okruchy dobra” mają połamane życiorysy. Stracili już nadzieję, wydaje im się, że nic dobrego ich już nie czeka. Żyją wspomnieniami, bo nie mają siły na marzenia. Źle im z różnych powodów – tymczasem zbliża się Boże Narodzenie, święta, podczas których nikt nie powinien być samotny albo nieszczęśliwy. Scenariusze, jakie los zgotował bohaterom, są zakorzenione w codzienności czytelniczek – chociaż też wyostrzone. Tu żona z małym dzieckiem czeka na powrót męża z emigracji zarobkowej (ale nie liczy już na wiele, bo głowa rodziny przestała dawać znaki życia jakiś czas temu). Jedna z kobiet walczy z rakiem, inna – już starsza pani – boi się duchów we własnym mieszkaniu. Jest tu stary dorożkarz, albo postać skłócona z bliskimi. Z żadnej z tych sytuacji nie ma dobrego wyjścia – bo też już nic nie zależy od bezpośrednio zaangażowanych. Mogą jedynie czekać na cud i wspierać się nawzajem, pod warunkiem, że trafią na siebie.
Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska piszą szybką książkę. Nie tylko szybko się ją będzie czytać – autorki starają się każdą postać dokładnie scharakteryzować, ale nie zajmują się przemianami wewnętrznymi, wybierają rejestr życiowych doświadczeń kształtujących postawy. Na początku takie podejście do prezentacji nieźle się sprawdza, ale po którejś kolejnej kliszy przestaje już intrygować. Autorki przynoszą komplet wiadomości potrzebnych do zrozumienia każdej osoby, jakby ćwiczyły się w prostych opowiadaniach. Nie eksperymentują z formą, a zresztą takie eksperymenty nie pasują do gatunku, jaki wybrały. Mają tu tylko jedno zadanie: sprostać wymaganiom czytelniczek, zapewnić im lekturę na miarę ich oczekiwań. Nie muszą wkraczać do historii literatury (rozrywkowej), mało tego: nie muszą nawet długo utrzymywać się na rynku, „Okruchy dobra” to w końcu obyczajówka, która ma przyciągać uwagę w czasie przedświątecznym, ma przynosić wytchnienie, krzepić, ale też – stanowić materiał na prezent pod choinkę. Bednarek i Kaczanowska złożą szereg obietnic na temat optymistycznych rozwiązań. Ta relacja przypomina bajkę: happy end jest tu oczywistością, cała reszta to przygotowania do pocieszenia. Nie ma tajemnic również w obrębie gatunku: wiadomo, że losy postaci splotą się ze sobą, każdy otrzyma to, na co czeka i czego naprawdę potrzebuje do szczęścia. Skoro wprowadzane są na scenę kolejne osoby – każda będzie miała do odegrania konkretną rolę, to tylko kwestia czasu, kiedy ich życiorysy się splotą. „Okruchy dobra” to zatem obyczajówka bardzo naiwna, dostarczająca prostych wzruszeń. Utrzymana w klimacie bożonarodzeniowych fabuł i w rytmie kina familijnego – nie za bardzo zapada w pamięć, funkcjonować będzie wyłącznie w gronie czytelniczek świadomych reguł gatunku. A że Bednarek i Kaczanowska wypracowały już sobie wierne grono czytelniczek – to nich, fanek Ogrodu Zuzanny, trafią w pierwszej kolejności. Tutaj widać, że nie chciały rozbudowywać poszczególnych fabuł, pragną dostarczyć jedynie pokrzepienia, odrobiny świątecznej magii – która sprawdzi się tylko w drobnym wycinku roku – ale zaspokoi gusta masowej publiczności.
Przed świętami
Żeby nawiązać do atmosfery bożonarodzeniowych cudów, Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska sięgnęły po szereg portretów. Bohaterowie ich okolicznościowej książki „Okruchy dobra” mają połamane życiorysy. Stracili już nadzieję, wydaje im się, że nic dobrego ich już nie czeka. Żyją wspomnieniami, bo nie mają siły na marzenia. Źle im z różnych powodów – tymczasem zbliża się Boże Narodzenie, święta, podczas których nikt nie powinien być samotny albo nieszczęśliwy. Scenariusze, jakie los zgotował bohaterom, są zakorzenione w codzienności czytelniczek – chociaż też wyostrzone. Tu żona z małym dzieckiem czeka na powrót męża z emigracji zarobkowej (ale nie liczy już na wiele, bo głowa rodziny przestała dawać znaki życia jakiś czas temu). Jedna z kobiet walczy z rakiem, inna – już starsza pani – boi się duchów we własnym mieszkaniu. Jest tu stary dorożkarz, albo postać skłócona z bliskimi. Z żadnej z tych sytuacji nie ma dobrego wyjścia – bo też już nic nie zależy od bezpośrednio zaangażowanych. Mogą jedynie czekać na cud i wspierać się nawzajem, pod warunkiem, że trafią na siebie.
Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska piszą szybką książkę. Nie tylko szybko się ją będzie czytać – autorki starają się każdą postać dokładnie scharakteryzować, ale nie zajmują się przemianami wewnętrznymi, wybierają rejestr życiowych doświadczeń kształtujących postawy. Na początku takie podejście do prezentacji nieźle się sprawdza, ale po którejś kolejnej kliszy przestaje już intrygować. Autorki przynoszą komplet wiadomości potrzebnych do zrozumienia każdej osoby, jakby ćwiczyły się w prostych opowiadaniach. Nie eksperymentują z formą, a zresztą takie eksperymenty nie pasują do gatunku, jaki wybrały. Mają tu tylko jedno zadanie: sprostać wymaganiom czytelniczek, zapewnić im lekturę na miarę ich oczekiwań. Nie muszą wkraczać do historii literatury (rozrywkowej), mało tego: nie muszą nawet długo utrzymywać się na rynku, „Okruchy dobra” to w końcu obyczajówka, która ma przyciągać uwagę w czasie przedświątecznym, ma przynosić wytchnienie, krzepić, ale też – stanowić materiał na prezent pod choinkę. Bednarek i Kaczanowska złożą szereg obietnic na temat optymistycznych rozwiązań. Ta relacja przypomina bajkę: happy end jest tu oczywistością, cała reszta to przygotowania do pocieszenia. Nie ma tajemnic również w obrębie gatunku: wiadomo, że losy postaci splotą się ze sobą, każdy otrzyma to, na co czeka i czego naprawdę potrzebuje do szczęścia. Skoro wprowadzane są na scenę kolejne osoby – każda będzie miała do odegrania konkretną rolę, to tylko kwestia czasu, kiedy ich życiorysy się splotą. „Okruchy dobra” to zatem obyczajówka bardzo naiwna, dostarczająca prostych wzruszeń. Utrzymana w klimacie bożonarodzeniowych fabuł i w rytmie kina familijnego – nie za bardzo zapada w pamięć, funkcjonować będzie wyłącznie w gronie czytelniczek świadomych reguł gatunku. A że Bednarek i Kaczanowska wypracowały już sobie wierne grono czytelniczek – to nich, fanek Ogrodu Zuzanny, trafią w pierwszej kolejności. Tutaj widać, że nie chciały rozbudowywać poszczególnych fabuł, pragną dostarczyć jedynie pokrzepienia, odrobiny świątecznej magii – która sprawdzi się tylko w drobnym wycinku roku – ale zaspokoi gusta masowej publiczności.
Agnieszka Mielech: Emi i Tajny Klub Superdziewczyn. Wielka Księga Przygód 2
Wilga, Warszawa 2018.
Uratować przyjaźń
Skro Agnieszka Mielech przekonała już odbiorczynie, że warto zakładać tajne kluby i angażować się w społeczne akcje w najbliższym otoczeniu, skoro nauczyła małe dziewczynki, jak iść w ślady Emi – musi kontynuować opowieść o tej bohaterce i jej przyjaciółkach. Stworzyła obyczajową przestrzeń, w którą kilkulatki bez trudu uwierzą – bo z własnego doświadczenia znają podobne zmartwienia, dylematy i relacje. Tajny Klub Superdziewczyn (do którego należy też jeden Superchłopak) zapewnia rozrywkę, umacnia przyjaźń i wręcz wymaga regularnych spotkań poza internetem. Nic dziwnego, że ma odzwierciedlać doświadczenia odbiorczyń. Tak jest i tym razem. Dwie siły napędowe fabuły wprowadza Agnieszka Mielech, być może dla zachęcenia do czytania dzieci o różnych charakterach i zainteresowaniach. Temat pierwszy bierze swój początek w szkole: bohaterowie mają brać udział w turnieju sportowym. Powinni zgłaszać drużyny złożone z równej liczby dziewczyn i chłopaków – bierze się to z polityki wyrównywania szans, a i z szeroko rozumianej sprawiedliwości. Nie chodzi tu tylko o stopniowanie trudności pod względem kondycyjnym – o wiele ważniejsza wydaje się umiejętność porozumienia mimo płciowych podziałów. Chłopcom, którzy mają już na koncie sukcesy w piłce nożnej, niełatwo pogodzić się z narzuconą obecnością dziewczynek w ekipie. Sportowe przygotowania ujawniają więcej podziałów i wyzwań. Temat drugi będzie zdecydowanie bliższy czytelniczkom. Oto w klasie Emi pojawia się nowa uczennica. Nauczycielka wykorzystuje ten fakt do przesadzenia uczniów. Ku zdumieniu Emi, jej BFF, najlepsza przyjaciółka – Aniela – przyklaskuje pomysłowi i bardzo ochoczo zajmuje się nową koleżanką. Umawia się z nią nawet na zakupy w centrum handlowym. Emi czuje się odrzucona. Ponadto Aniela rezygnuje ze spotkania Tajnego Klubu, a to już sprawa, której nie należy lekceważyć. Dzieci przygotowują szczegółowy plan działania, żeby odzyskać kumpelę.
„Wielka księga przygód 2”to rozbudowana powieść ogniskująca się na tych dwóch sprawach. Agnieszka Mielech próbuje trochę wychowywać czytelniczki – wyjaśnia im co pewien czas trudniejsze terminy i pojęcia, przypomina o ciekawych lekturach z klasyki literatury czwartej i pokazuje, jak ważne jest podtrzymywanie więzi. Przekonuje, że lepiej działać razem – nie tylko w sporcie. Przeżycia Emi są wskazówką dla odbiorczyń, które znajdą się w podobnej sytuacji i będą chciały zawalczyć o przyjaciółkę. Oczywiście lektura jest też reklamą „tajnych klubów” – Agnieszka Mielech przypomina, jak taki klub założyć. Nie namawia do trzymania tego w sekrecie: w końcu o klubie Emi dorośli wiedzą – w razie czego mogą służyć pomocą, choćby przy przygotowywaniu przekąsek na spotkania. Autorka do tomiku dokłada jeszcze „psychotesty” dla dziewczyn – zestawy pytań, które mają pomóc w samookreśleniu. Niepotrzebnym zabiegiem jest tu natomiast wprowadzenie złożone z fragmentów „recenzji” od grupy docelowej – odbiorczynie wiedzą już, czego się po Emi spodziewać i dodatkowych zachęt nie potrzebują, a nowym czytelniczkom te fragmenty nie pomogą w decyzji o przystąpieniu do lektury. Dobrze natomiast, że seria się rozwija z pomysłem.
Uratować przyjaźń
Skro Agnieszka Mielech przekonała już odbiorczynie, że warto zakładać tajne kluby i angażować się w społeczne akcje w najbliższym otoczeniu, skoro nauczyła małe dziewczynki, jak iść w ślady Emi – musi kontynuować opowieść o tej bohaterce i jej przyjaciółkach. Stworzyła obyczajową przestrzeń, w którą kilkulatki bez trudu uwierzą – bo z własnego doświadczenia znają podobne zmartwienia, dylematy i relacje. Tajny Klub Superdziewczyn (do którego należy też jeden Superchłopak) zapewnia rozrywkę, umacnia przyjaźń i wręcz wymaga regularnych spotkań poza internetem. Nic dziwnego, że ma odzwierciedlać doświadczenia odbiorczyń. Tak jest i tym razem. Dwie siły napędowe fabuły wprowadza Agnieszka Mielech, być może dla zachęcenia do czytania dzieci o różnych charakterach i zainteresowaniach. Temat pierwszy bierze swój początek w szkole: bohaterowie mają brać udział w turnieju sportowym. Powinni zgłaszać drużyny złożone z równej liczby dziewczyn i chłopaków – bierze się to z polityki wyrównywania szans, a i z szeroko rozumianej sprawiedliwości. Nie chodzi tu tylko o stopniowanie trudności pod względem kondycyjnym – o wiele ważniejsza wydaje się umiejętność porozumienia mimo płciowych podziałów. Chłopcom, którzy mają już na koncie sukcesy w piłce nożnej, niełatwo pogodzić się z narzuconą obecnością dziewczynek w ekipie. Sportowe przygotowania ujawniają więcej podziałów i wyzwań. Temat drugi będzie zdecydowanie bliższy czytelniczkom. Oto w klasie Emi pojawia się nowa uczennica. Nauczycielka wykorzystuje ten fakt do przesadzenia uczniów. Ku zdumieniu Emi, jej BFF, najlepsza przyjaciółka – Aniela – przyklaskuje pomysłowi i bardzo ochoczo zajmuje się nową koleżanką. Umawia się z nią nawet na zakupy w centrum handlowym. Emi czuje się odrzucona. Ponadto Aniela rezygnuje ze spotkania Tajnego Klubu, a to już sprawa, której nie należy lekceważyć. Dzieci przygotowują szczegółowy plan działania, żeby odzyskać kumpelę.
„Wielka księga przygód 2”to rozbudowana powieść ogniskująca się na tych dwóch sprawach. Agnieszka Mielech próbuje trochę wychowywać czytelniczki – wyjaśnia im co pewien czas trudniejsze terminy i pojęcia, przypomina o ciekawych lekturach z klasyki literatury czwartej i pokazuje, jak ważne jest podtrzymywanie więzi. Przekonuje, że lepiej działać razem – nie tylko w sporcie. Przeżycia Emi są wskazówką dla odbiorczyń, które znajdą się w podobnej sytuacji i będą chciały zawalczyć o przyjaciółkę. Oczywiście lektura jest też reklamą „tajnych klubów” – Agnieszka Mielech przypomina, jak taki klub założyć. Nie namawia do trzymania tego w sekrecie: w końcu o klubie Emi dorośli wiedzą – w razie czego mogą służyć pomocą, choćby przy przygotowywaniu przekąsek na spotkania. Autorka do tomiku dokłada jeszcze „psychotesty” dla dziewczyn – zestawy pytań, które mają pomóc w samookreśleniu. Niepotrzebnym zabiegiem jest tu natomiast wprowadzenie złożone z fragmentów „recenzji” od grupy docelowej – odbiorczynie wiedzą już, czego się po Emi spodziewać i dodatkowych zachęt nie potrzebują, a nowym czytelniczkom te fragmenty nie pomogą w decyzji o przystąpieniu do lektury. Dobrze natomiast, że seria się rozwija z pomysłem.
niedziela, 23 grudnia 2018
Szymon J. Wróbel: Ojciec, czyli o Pieronku
MG, Kraków 2018.
Żarty z biskupa
„Ojciec, czyli o Pieronku” to książka, która powstała trochę przypadkiem, na marginesie filmowego dokumentu. Szymon J. Wróbel o jej genezie wspomina: przygotowywanie opowieści przed kamerami zaowocowało sporą ilością materiału ciekawego, ale niestety wyciętego na etapie montażu. To, co nie sprawdziło się ze względu na statyczny z konieczności charakter w filmie, staje się idealnym podłożem tomu, w dodatku – tomu jubileuszowego, wydanego przy okazji sześćdziesięciolecia święceń kapłańskich bohatera. O biskupie Pieronku wypowiadają się nie tylko osoby związane z kościelnymi organizacjami – między innymi przepytani ze znajomości zostają Jerzy Owsiak czy Monika Olejnik. Wróbel wybiera rozmówców interesujących z punktu widzenia szerokiej publiczności, nie chce tworzyć hermetycznej opowieści. Zaprasza do wywiadów tych, którzy rzucić mogą nowe światło na postawy biskupa. Wiadomo, że nie zdecyduje się na rozmowy z przeciwnikami biskupa, ale i tak dba o to, żeby jednostajnie nie było. Wprawdzie wszyscy przygotowują swoiste laurki (a pod koniec rozmowy zostają nawet poproszeni o życzenia dla Tadeusza Pieronka), ale nie ukrywają też cech, które biskupa spośród duchownych zdecydowanie wyróżniają.
Nie jest to publikacja zastępująca biografię, chociaż pojawiają się w niej pewne punkty wspólne z tym gatunkiem. Nie ma sensu rejestrować każdego etapu posługi kapłańskiej krok po kroku, takie rozwiązanie znużyłoby czytelników – lepsze są wzmianki przy okazji, do odtworzenia drogi kariery. Da się natomiast odnotować wybrane ważne informacje. Biograficzny charakter ma również końcowa relacja o ojcu Tadeusza Pieronka, przygotowana dzięki kronikarskiej skrupulatności brata biskupa. W prezentacji ojca ważna jest również jego twórczość – wprawdzie mocno naiwna i oględnie mówiąc – fermentu w literaturze Władysław Pieronek by nie narobił – ale tu liczy się fakt ocalenia wierszyków i możliwość przekazania jej większemu gronu odbiorców. Mieczysław Pieronek pokazuje, jak można ocalać pamięć o bliskich, jak dbać o wspomnienia. Hołd złożony ojcu jednocześnie staje się jego prezentacją, uzupełnieniem opowieści o biskupie.
Tadeusz Pieronek słynie wprost z ciętego języka i czasami w wypowiedziach różnych ludzi przewijają się jego wpadki czy niezręczności. Nikt nie chwali go za brak powściągliwości, chociaż też nie spotka się bohater z bezpośrednią krytyką. Dynamikę wywiadom zapewniają i dowcipy, które biskup na swój temat zbiera – to humor niespodziewany w tego typu publikacji, więc tym lepiej działający. Widać w nich dystans biskupa do siebie. Dla odbiorców książki „Ojciec, czyli o Pieronku” ważne będzie też stałe podkreślanie niepokornego charakteru: biskup nie zachowuje się dyplomatycznie czy z pokorą, daleki jest od wycofania czy milczenia. Rozmówcy podkreślają góralską niezłomność Tadeusza Pieronka – a takie wyłamywanie się z ogólnie przyjętych schematów zawsze kusi. Łatwo autorowi budzić sympatię do swojego bohatera, nawet jeśli weźmie się poprawkę na laurkowy charakter tomu. „Ojciec, czyli o Pieronku” to publikacja dobrze przygotowana, nawet jeśli wtórna wobec filmu – może dotrzeć do większego grona odbiorców, ale też fanom dokumentu przynieść poszerzenie wiadomości.
Żarty z biskupa
„Ojciec, czyli o Pieronku” to książka, która powstała trochę przypadkiem, na marginesie filmowego dokumentu. Szymon J. Wróbel o jej genezie wspomina: przygotowywanie opowieści przed kamerami zaowocowało sporą ilością materiału ciekawego, ale niestety wyciętego na etapie montażu. To, co nie sprawdziło się ze względu na statyczny z konieczności charakter w filmie, staje się idealnym podłożem tomu, w dodatku – tomu jubileuszowego, wydanego przy okazji sześćdziesięciolecia święceń kapłańskich bohatera. O biskupie Pieronku wypowiadają się nie tylko osoby związane z kościelnymi organizacjami – między innymi przepytani ze znajomości zostają Jerzy Owsiak czy Monika Olejnik. Wróbel wybiera rozmówców interesujących z punktu widzenia szerokiej publiczności, nie chce tworzyć hermetycznej opowieści. Zaprasza do wywiadów tych, którzy rzucić mogą nowe światło na postawy biskupa. Wiadomo, że nie zdecyduje się na rozmowy z przeciwnikami biskupa, ale i tak dba o to, żeby jednostajnie nie było. Wprawdzie wszyscy przygotowują swoiste laurki (a pod koniec rozmowy zostają nawet poproszeni o życzenia dla Tadeusza Pieronka), ale nie ukrywają też cech, które biskupa spośród duchownych zdecydowanie wyróżniają.
Nie jest to publikacja zastępująca biografię, chociaż pojawiają się w niej pewne punkty wspólne z tym gatunkiem. Nie ma sensu rejestrować każdego etapu posługi kapłańskiej krok po kroku, takie rozwiązanie znużyłoby czytelników – lepsze są wzmianki przy okazji, do odtworzenia drogi kariery. Da się natomiast odnotować wybrane ważne informacje. Biograficzny charakter ma również końcowa relacja o ojcu Tadeusza Pieronka, przygotowana dzięki kronikarskiej skrupulatności brata biskupa. W prezentacji ojca ważna jest również jego twórczość – wprawdzie mocno naiwna i oględnie mówiąc – fermentu w literaturze Władysław Pieronek by nie narobił – ale tu liczy się fakt ocalenia wierszyków i możliwość przekazania jej większemu gronu odbiorców. Mieczysław Pieronek pokazuje, jak można ocalać pamięć o bliskich, jak dbać o wspomnienia. Hołd złożony ojcu jednocześnie staje się jego prezentacją, uzupełnieniem opowieści o biskupie.
Tadeusz Pieronek słynie wprost z ciętego języka i czasami w wypowiedziach różnych ludzi przewijają się jego wpadki czy niezręczności. Nikt nie chwali go za brak powściągliwości, chociaż też nie spotka się bohater z bezpośrednią krytyką. Dynamikę wywiadom zapewniają i dowcipy, które biskup na swój temat zbiera – to humor niespodziewany w tego typu publikacji, więc tym lepiej działający. Widać w nich dystans biskupa do siebie. Dla odbiorców książki „Ojciec, czyli o Pieronku” ważne będzie też stałe podkreślanie niepokornego charakteru: biskup nie zachowuje się dyplomatycznie czy z pokorą, daleki jest od wycofania czy milczenia. Rozmówcy podkreślają góralską niezłomność Tadeusza Pieronka – a takie wyłamywanie się z ogólnie przyjętych schematów zawsze kusi. Łatwo autorowi budzić sympatię do swojego bohatera, nawet jeśli weźmie się poprawkę na laurkowy charakter tomu. „Ojciec, czyli o Pieronku” to publikacja dobrze przygotowana, nawet jeśli wtórna wobec filmu – może dotrzeć do większego grona odbiorców, ale też fanom dokumentu przynieść poszerzenie wiadomości.
Sarah Crossan: My dwie, my trzy, my cztery
Dwie Siostry, Warszawa 2018.
Wychowanie
Tęsknota za matką zwłaszcza u dorastających dzieci że być olbrzymia i Sarah Crossan świadomie odwołuje się do ważnego społecznie tematu. Apple ma trzynaście lat i przez cały czas wychowywała ją bardzo surowa babcia zwana Babą. Matka po urodzeniu Apple wyjechała do Stanów, żeby tam robić karierę jako aktorka. Po latach przypomina sobie o rodzinie – wraca i próbuje przejąć opiekę nad nastolatką. Dla Apple to rodzaj wyzwolenia: dziewczynka zaczyna dostrzegać niedogodności płynące z życia z surową babcią. Jest odwożona do szkoły i odbierana z niej, nie może się malować ani wychodzić z koleżankami na zakupy, nikogo nie zaprosi do domu, nie ma modnych ciuchów, a przez to wszystko nabawia się też kompleksów i nie umie nawiązać relacji z rówieśnikami. Co z tego, że świetnie się uczy i ma talent literacki, skoro brakuje jej odrobiny swobody – oraz ciepła w domu rodzinnym. Tę lukę mogłaby wypełnić matka Apple, niebieski ptak albo córka marnotrawna. Kobieta szalona, rockandrollowa i kompletnie nieodpowiedzialna. Nie dość, że chce kupić względy Apple prezentami i spełnianiem jej życzeń, nie dość, że pozwala trzynastolatce pić alkohol i pomaga podrywać chłopaka – zabiera Apple na wagary i stara się zastąpić jej przebojowe koleżanki. Stanowi jaskrawy kontrast z Babą. Gdyby Apple mogła z nią zamieszkać, wszystko by się zmieniło.
Sarah Crossan zawęża akcję do kilku zaledwie postaci, Mama, Baba i Apple są tu od początku, dochodzi też pewne dziecko i koleżanki nastolatki czy jej nauczyciel oraz sąsiad-ekscentryk – ale podstawowy wachlarz emocji zapewniają relacje między pierwszą trójką bohaterek. Tu jest miejsce na konflikty i porozumienia, na codzienne troski i na przerzucanie się odpowiedzialnością za minione i obecne krzywdy. Baba i Mama to dwa bieguny, dziecko się tu nie liczy, stanowi jedynie narzędzie do wywoływania i eskalacji pretensji. Autorka pokazuje, jak niezakończone sprawy między dorosłymi wpływają na młodsze pokolenie, wyjaśnia kwestie nieoczywiste, a jednak tracone z oczu przez dorosłych, którzy nie dorośli i przez tych, którzy dorośli aż za bardzo. Przedstawia nie tyle los dzieci z rozbitych rodzin – to na nikim nie zrobi wrażenia – ale sytuację, w której dziecko musi być bardziej odpowiedzialne niż matka. Wyostrzenie tego, obojętnie w jaką stronę, ma po pierwsze wymiar satyryczny, po drugie – jednak pomaga odbiorcom w przyswojeniu pewnych prawd. Niby „My dwie, my trzy, my cztery” to powieść dla młodzieży – a jednak podbije też serca dorosłych bez żadnego trudu. To książka zgrabnie napisana, ale przede wszystkim – świetnie wymyślona, cenna z uwagi na przesłania, ale też od strony fabularnej. Takie powieści przechodzą do kanonu lektur, klasycznieją i zapisują się w świadomości społeczeństw.
Odwrócenie ról to zabieg, który z reguły służy komizmowi, tutaj jednak ważniejsze są akcentowane wartości (oraz tęsknoty). Mama i Baba tworzą różne domy, zgodne z ich postawami życiowymi. Apple może spróbować obu skrajności i przekonać się, co jest dla niej najlepsze. To trochę wyidealizowany obraz nastolatki, tłumaczy go jednak to, że dziewczynka musi przedwcześnie dojrzeć. Dla młodych odbiorców podpowiedzią ucieczki mogą być też lekcje języka – Apple uruchamia swój talent literacki i tworzy wiersze jako odpowiedzi na zadania nauczyciela. Kreatywność to dla niej dobra metoda zapomnienia o domowych troskach.
Wychowanie
Tęsknota za matką zwłaszcza u dorastających dzieci że być olbrzymia i Sarah Crossan świadomie odwołuje się do ważnego społecznie tematu. Apple ma trzynaście lat i przez cały czas wychowywała ją bardzo surowa babcia zwana Babą. Matka po urodzeniu Apple wyjechała do Stanów, żeby tam robić karierę jako aktorka. Po latach przypomina sobie o rodzinie – wraca i próbuje przejąć opiekę nad nastolatką. Dla Apple to rodzaj wyzwolenia: dziewczynka zaczyna dostrzegać niedogodności płynące z życia z surową babcią. Jest odwożona do szkoły i odbierana z niej, nie może się malować ani wychodzić z koleżankami na zakupy, nikogo nie zaprosi do domu, nie ma modnych ciuchów, a przez to wszystko nabawia się też kompleksów i nie umie nawiązać relacji z rówieśnikami. Co z tego, że świetnie się uczy i ma talent literacki, skoro brakuje jej odrobiny swobody – oraz ciepła w domu rodzinnym. Tę lukę mogłaby wypełnić matka Apple, niebieski ptak albo córka marnotrawna. Kobieta szalona, rockandrollowa i kompletnie nieodpowiedzialna. Nie dość, że chce kupić względy Apple prezentami i spełnianiem jej życzeń, nie dość, że pozwala trzynastolatce pić alkohol i pomaga podrywać chłopaka – zabiera Apple na wagary i stara się zastąpić jej przebojowe koleżanki. Stanowi jaskrawy kontrast z Babą. Gdyby Apple mogła z nią zamieszkać, wszystko by się zmieniło.
Sarah Crossan zawęża akcję do kilku zaledwie postaci, Mama, Baba i Apple są tu od początku, dochodzi też pewne dziecko i koleżanki nastolatki czy jej nauczyciel oraz sąsiad-ekscentryk – ale podstawowy wachlarz emocji zapewniają relacje między pierwszą trójką bohaterek. Tu jest miejsce na konflikty i porozumienia, na codzienne troski i na przerzucanie się odpowiedzialnością za minione i obecne krzywdy. Baba i Mama to dwa bieguny, dziecko się tu nie liczy, stanowi jedynie narzędzie do wywoływania i eskalacji pretensji. Autorka pokazuje, jak niezakończone sprawy między dorosłymi wpływają na młodsze pokolenie, wyjaśnia kwestie nieoczywiste, a jednak tracone z oczu przez dorosłych, którzy nie dorośli i przez tych, którzy dorośli aż za bardzo. Przedstawia nie tyle los dzieci z rozbitych rodzin – to na nikim nie zrobi wrażenia – ale sytuację, w której dziecko musi być bardziej odpowiedzialne niż matka. Wyostrzenie tego, obojętnie w jaką stronę, ma po pierwsze wymiar satyryczny, po drugie – jednak pomaga odbiorcom w przyswojeniu pewnych prawd. Niby „My dwie, my trzy, my cztery” to powieść dla młodzieży – a jednak podbije też serca dorosłych bez żadnego trudu. To książka zgrabnie napisana, ale przede wszystkim – świetnie wymyślona, cenna z uwagi na przesłania, ale też od strony fabularnej. Takie powieści przechodzą do kanonu lektur, klasycznieją i zapisują się w świadomości społeczeństw.
Odwrócenie ról to zabieg, który z reguły służy komizmowi, tutaj jednak ważniejsze są akcentowane wartości (oraz tęsknoty). Mama i Baba tworzą różne domy, zgodne z ich postawami życiowymi. Apple może spróbować obu skrajności i przekonać się, co jest dla niej najlepsze. To trochę wyidealizowany obraz nastolatki, tłumaczy go jednak to, że dziewczynka musi przedwcześnie dojrzeć. Dla młodych odbiorców podpowiedzią ucieczki mogą być też lekcje języka – Apple uruchamia swój talent literacki i tworzy wiersze jako odpowiedzi na zadania nauczyciela. Kreatywność to dla niej dobra metoda zapomnienia o domowych troskach.
sobota, 22 grudnia 2018
Veronique Olmi: Bakhita
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.
Wytrzymałość
Najpierw były „Służące”, które stały się niewiarygodnym hitem, zwłaszcza po emisji filmu na kanwie scenariusza. Później temat uciśnienia czarnoskórych – i niewolnictwa – wypływał w kolejnych powieściach. „Bakhita” to następny przykład eksploatowania przez literaturę piękną trudnych spraw i wstydliwych fragmentów historii. Veronique Olmi wiąże ze sobą różne podejścia stylistyczne i gatunkowe. Szuka eposu w kształcie opowieści, buduje wielką narrację i rejestruje losy całych narodów. W narracji tej z kolei stara się dorównać najbardziej brutalizowanym „męskim” opowieściom: gromadzi krwawe sceny, im trudniejsze do wytrzymania tortury, tym lepiej dla akcji. Już kilkuletnia Bakhita znieść musi dużo więcej niż przeżyłby niejeden dorosły – a potem sytuacja tylko się zagęszcza i zaognia. Ale ten naturalizm autorka z niewiadomej przyczyny stępia, bo zależy jej na literackości, eksponowaniu piękna języka i jego melodii. Koszmar Bakhity traktuje jako możliwość popisu literackiego – uwypukla najbardziej fakt, że jest pisarką wyczuloną na magię słów. Nie przejmuje się znaczeniem, brzmienie jest ważne. Ta opowieść ma specyficzny rytm i barwę, jest egzotyczna, chociaż akcenty kulturowe nie wybijają się w niej na pierwszy plan. Z jednej strony widać tu zatem ogromną dbałość o detale – i w fabule, i na poziomie języka, z drugiej – chęć szokowania czytelników, a w tle – walkę o prawa kobiet. Bakhita staje się doświadczalnym poligonem, sprawdza na sobie niemal wszystkie dostępne nieszczęścia. Na jej skórze zapisuje się każdy sposób upodlenia drugiej osoby wymyślony przez „panów”. W momencie, w którym bohaterka traci wolność, zaczyna się eskalowanie zła i cierpień. W świecie niewolników baty są na porządku dziennym, śmiercią też nikt się nie przejmie, bo niewolników to codzienność – zawsze można kupić sobie kolejnego podwładnego. Wykorzystywanie seksualne oznacza tu niechciane ciąże i dzieci, które można dla kaprysu pozbawiać życia bez żadnych skrupułów. Niewolnice są okaleczane i poniżane, a każde wydarzenie pozostawia ślady na ich ciałach, ale też i w psychice. U te prowadzą do koniecznych przełomów. Utrata wolności i godności to dla Bakhity początek drogi – będzie teraz towarem, przekazywanym sobie przez panów. Nie będą się liczyć jej nadzieje ani kształtujące tożsamość wspomnienia. Bakhita właściwie nie zna lepszego świata – a dopóki nie spróbuje się wyzwolić, nie dowie się, czy mogłaby być szczęśliwa. Z upodobaniem Veronique Olmi eksponuje ludzkie dramaty, prawie każdą stronę przesyca bólem ponad wyobrażenia zwykłych odbiorców. Dystans czasowy (i kulturowo-terytorialny) pozwala jej epatować okrucieństwem. Niby w celu popisywania się warsztatem – ale ciągłe utrzymywanie jednakowego, bardzo wysokiego, poziomu zła nie do końca przekona czytelników. Owszem, może autorka imponować niemal klasycznym stylem, sposobem prowadzenia opowieści. Szykuje jednak również skręt fabularny, żeby… zamanifestować drogę do świętości. „Bakhita” jest powieścią, w której forma wygrywa: treść nie zrobi już tak wielkiego wrażenia.
Wytrzymałość
Najpierw były „Służące”, które stały się niewiarygodnym hitem, zwłaszcza po emisji filmu na kanwie scenariusza. Później temat uciśnienia czarnoskórych – i niewolnictwa – wypływał w kolejnych powieściach. „Bakhita” to następny przykład eksploatowania przez literaturę piękną trudnych spraw i wstydliwych fragmentów historii. Veronique Olmi wiąże ze sobą różne podejścia stylistyczne i gatunkowe. Szuka eposu w kształcie opowieści, buduje wielką narrację i rejestruje losy całych narodów. W narracji tej z kolei stara się dorównać najbardziej brutalizowanym „męskim” opowieściom: gromadzi krwawe sceny, im trudniejsze do wytrzymania tortury, tym lepiej dla akcji. Już kilkuletnia Bakhita znieść musi dużo więcej niż przeżyłby niejeden dorosły – a potem sytuacja tylko się zagęszcza i zaognia. Ale ten naturalizm autorka z niewiadomej przyczyny stępia, bo zależy jej na literackości, eksponowaniu piękna języka i jego melodii. Koszmar Bakhity traktuje jako możliwość popisu literackiego – uwypukla najbardziej fakt, że jest pisarką wyczuloną na magię słów. Nie przejmuje się znaczeniem, brzmienie jest ważne. Ta opowieść ma specyficzny rytm i barwę, jest egzotyczna, chociaż akcenty kulturowe nie wybijają się w niej na pierwszy plan. Z jednej strony widać tu zatem ogromną dbałość o detale – i w fabule, i na poziomie języka, z drugiej – chęć szokowania czytelników, a w tle – walkę o prawa kobiet. Bakhita staje się doświadczalnym poligonem, sprawdza na sobie niemal wszystkie dostępne nieszczęścia. Na jej skórze zapisuje się każdy sposób upodlenia drugiej osoby wymyślony przez „panów”. W momencie, w którym bohaterka traci wolność, zaczyna się eskalowanie zła i cierpień. W świecie niewolników baty są na porządku dziennym, śmiercią też nikt się nie przejmie, bo niewolników to codzienność – zawsze można kupić sobie kolejnego podwładnego. Wykorzystywanie seksualne oznacza tu niechciane ciąże i dzieci, które można dla kaprysu pozbawiać życia bez żadnych skrupułów. Niewolnice są okaleczane i poniżane, a każde wydarzenie pozostawia ślady na ich ciałach, ale też i w psychice. U te prowadzą do koniecznych przełomów. Utrata wolności i godności to dla Bakhity początek drogi – będzie teraz towarem, przekazywanym sobie przez panów. Nie będą się liczyć jej nadzieje ani kształtujące tożsamość wspomnienia. Bakhita właściwie nie zna lepszego świata – a dopóki nie spróbuje się wyzwolić, nie dowie się, czy mogłaby być szczęśliwa. Z upodobaniem Veronique Olmi eksponuje ludzkie dramaty, prawie każdą stronę przesyca bólem ponad wyobrażenia zwykłych odbiorców. Dystans czasowy (i kulturowo-terytorialny) pozwala jej epatować okrucieństwem. Niby w celu popisywania się warsztatem – ale ciągłe utrzymywanie jednakowego, bardzo wysokiego, poziomu zła nie do końca przekona czytelników. Owszem, może autorka imponować niemal klasycznym stylem, sposobem prowadzenia opowieści. Szykuje jednak również skręt fabularny, żeby… zamanifestować drogę do świętości. „Bakhita” jest powieścią, w której forma wygrywa: treść nie zrobi już tak wielkiego wrażenia.
Dobranocki na Gwiazdkę
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Dobranocki okolicznościowe
Krótkie opowiastki na dobranoc, w sam raz na jedną lekturę, zamiast mediów elektronicznych – jako sposób na spędzenie czasu z dzieckiem. Nasza Księgarnia wraca do najlepszych tradycji i czytania przed snem, a jednocześnie odpowiada na wymogi rynkowe, wprowadzając przed świętami zestaw “Dobranocek na Gwiazdkę”. Tomik został przygotowany pod kątem prezentu dla malucha, więc zdejmie części krewnych z głowy konieczność zastanawiania się nad rodzajem podarunku. Pięknie wydany zbiorek imponuje opracowaniem graficznym: Ewa Beniak-Haremska postarała się, żeby te święta były białe - i żeby wzbudzały jak najwięcej tradycyjnych skojarzeń. Tak więc za twardą oprawą, szyto-klejonym grzbietem i grubym papierem idzie jeszcze obecność przykuwających wzrok obrazków. Na wielu z nich z nieba pada grubymi płatami śnieg, wszędzie widać śnieżne i zimowe krajobrazy, gwiazdki (które nadają wrażenia magiczności i niepowtarzalnej atmosfery), a także świąteczne motywy (chociaż w tym roku powraca się do klasycznego wizerunku Mikołaja jako świętego, Beniak-Haremska woli postawić na zeświecczoną komercyjną wersję człowieka w czerwonym kubraku i czapce z pomponem). Do tego na obrazkach pojawiają się dzieci (lub inni bohaterowie), prezenty, albo po prostu wzory nadające całości bajkowego wyrazu. Ewa Beniak-Haremska imituje “postarzanie” rysunków, przez co jeszcze bardziej zainteresuje najmłodszych - są to ilustracje dalekie od komputerowych naiwnych grafik, piękne nawet w oderwaniu od samych bajek.
Opowieści stworzyło jedenastu autorów, wśród nich ci bardzo dobrze kojarzeni z literaturą czwartą: Paweł Beręsewicz, Zofia Stanecka, Barbara Kosmowska, Małgorzata Strękowska-Zaremba, Grażyna Bąkiewicz, Agnieszka Tyszka – ale i Manuela Gretkowska (ta pisarka zresztą unika rozwijania fabuły w swojej historii, jej tekst jest raczej wprowadzeniem w nastrój świąteczny i zaproszeniem do czytania całej książki niż samodzielną bajką). Twórców łączy temat - Boże Narodzenie przemycane do krainy wyobraźni - oraz konieczność wprowadzania do historyjek ważnych dla maluchów przesłań. A ponieważ bożonarodzeniowe zagadnienia uruchamiają kwestię marzeń, zabawek, prezentów i ciepłych uczuć - wokół takich motywów będą się obracać twórcy. Święta nie znają granic: mogą zaangażować ludzi, ale i rodziny zwierząt. U niektórych to czas zmian: pierwsze Boże Narodzenie, które wymaga zrobienia czegoś inaczej niż do tej pory. Dzieci dowiedzą się między innymi, jak ważna jest tradycja, ale też - jak powinny wyglądać idealne święta, co jest w nich istotne i czego nie powinno się zatracić w codziennym zabieganiu. Ktoś będzie uwalniać karpia, ktoś inny zaprzyjaźni się z wilkiem. Zniknie smażący naleśniki Święty Mikołaj. Będzie ubieranie choinki i przygotowywanie potraw wigilijnych, co ciekawe: w prace domowe często angażują się już i tatusiowie, nie ma tu mowy o zrzucaniu wszystkiego na głowy mam. Każda przygoda ma czegoś nauczyć, każda ma przypomnieć o magii świąt i o ich znaczeniu – nie w kontekście religii, od tematu duchowości autorzy uciekają celowo: chodzi o pokazanie istoty spędzania czasu z bliskimi, bez pretensji i kłótni. Dostarcza się tu najmłodszym dobrych wzorców, wartych ocalenia zjawisk i całej gamy uczuć. “Dobranocki na Gwiazdkę” w okresie poza Bożym Narodzeniem wypadać mogą trochę naiwnie, nie ma w nich specjalnie wymyślnych fabuł ani udziwnianych przekazów - ale wystarczą, żeby uprzyjemnić dzieciom czas oczekiwania na święta i sprawić, by chciały w przyszłości powielać u siebie tradycje wyniesione z domu.
Dobranocki okolicznościowe
Krótkie opowiastki na dobranoc, w sam raz na jedną lekturę, zamiast mediów elektronicznych – jako sposób na spędzenie czasu z dzieckiem. Nasza Księgarnia wraca do najlepszych tradycji i czytania przed snem, a jednocześnie odpowiada na wymogi rynkowe, wprowadzając przed świętami zestaw “Dobranocek na Gwiazdkę”. Tomik został przygotowany pod kątem prezentu dla malucha, więc zdejmie części krewnych z głowy konieczność zastanawiania się nad rodzajem podarunku. Pięknie wydany zbiorek imponuje opracowaniem graficznym: Ewa Beniak-Haremska postarała się, żeby te święta były białe - i żeby wzbudzały jak najwięcej tradycyjnych skojarzeń. Tak więc za twardą oprawą, szyto-klejonym grzbietem i grubym papierem idzie jeszcze obecność przykuwających wzrok obrazków. Na wielu z nich z nieba pada grubymi płatami śnieg, wszędzie widać śnieżne i zimowe krajobrazy, gwiazdki (które nadają wrażenia magiczności i niepowtarzalnej atmosfery), a także świąteczne motywy (chociaż w tym roku powraca się do klasycznego wizerunku Mikołaja jako świętego, Beniak-Haremska woli postawić na zeświecczoną komercyjną wersję człowieka w czerwonym kubraku i czapce z pomponem). Do tego na obrazkach pojawiają się dzieci (lub inni bohaterowie), prezenty, albo po prostu wzory nadające całości bajkowego wyrazu. Ewa Beniak-Haremska imituje “postarzanie” rysunków, przez co jeszcze bardziej zainteresuje najmłodszych - są to ilustracje dalekie od komputerowych naiwnych grafik, piękne nawet w oderwaniu od samych bajek.
Opowieści stworzyło jedenastu autorów, wśród nich ci bardzo dobrze kojarzeni z literaturą czwartą: Paweł Beręsewicz, Zofia Stanecka, Barbara Kosmowska, Małgorzata Strękowska-Zaremba, Grażyna Bąkiewicz, Agnieszka Tyszka – ale i Manuela Gretkowska (ta pisarka zresztą unika rozwijania fabuły w swojej historii, jej tekst jest raczej wprowadzeniem w nastrój świąteczny i zaproszeniem do czytania całej książki niż samodzielną bajką). Twórców łączy temat - Boże Narodzenie przemycane do krainy wyobraźni - oraz konieczność wprowadzania do historyjek ważnych dla maluchów przesłań. A ponieważ bożonarodzeniowe zagadnienia uruchamiają kwestię marzeń, zabawek, prezentów i ciepłych uczuć - wokół takich motywów będą się obracać twórcy. Święta nie znają granic: mogą zaangażować ludzi, ale i rodziny zwierząt. U niektórych to czas zmian: pierwsze Boże Narodzenie, które wymaga zrobienia czegoś inaczej niż do tej pory. Dzieci dowiedzą się między innymi, jak ważna jest tradycja, ale też - jak powinny wyglądać idealne święta, co jest w nich istotne i czego nie powinno się zatracić w codziennym zabieganiu. Ktoś będzie uwalniać karpia, ktoś inny zaprzyjaźni się z wilkiem. Zniknie smażący naleśniki Święty Mikołaj. Będzie ubieranie choinki i przygotowywanie potraw wigilijnych, co ciekawe: w prace domowe często angażują się już i tatusiowie, nie ma tu mowy o zrzucaniu wszystkiego na głowy mam. Każda przygoda ma czegoś nauczyć, każda ma przypomnieć o magii świąt i o ich znaczeniu – nie w kontekście religii, od tematu duchowości autorzy uciekają celowo: chodzi o pokazanie istoty spędzania czasu z bliskimi, bez pretensji i kłótni. Dostarcza się tu najmłodszym dobrych wzorców, wartych ocalenia zjawisk i całej gamy uczuć. “Dobranocki na Gwiazdkę” w okresie poza Bożym Narodzeniem wypadać mogą trochę naiwnie, nie ma w nich specjalnie wymyślnych fabuł ani udziwnianych przekazów - ale wystarczą, żeby uprzyjemnić dzieciom czas oczekiwania na święta i sprawić, by chciały w przyszłości powielać u siebie tradycje wyniesione z domu.
piątek, 21 grudnia 2018
Strasznie lubię cię, piosenko. Szkice o tekstach Wojciecha Młynarskiego. Tom jubileuszowy dedykowany Profesor Barbarze Kudrze, red. Katarzyna Burska, Elwira Olejniczak
Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2018.
Słowa
Tomy jubileuszowe – tekstowe i naukowe prezenty dla pracowników akademickich mają przeważnie niezbyt imponujący zasięg – zdarzają się jednak tematy, które przedłużają żywot takich publikacji. Nie ulega wątpliwości, że takim zagadnieniem – magnesem – może być twórczość Wojciecha Młynarskiego. „Strasznie lubię cię, piosenko” to zestaw esejów przede wszystkim językoznawczych, przedstawiających co ciekawsze formalne rozwiązania w piosenkach i rymowanych felietonach. Co intrygujące, autorów tych opracowań właściwie wcale nie interesuje to, co stanowi kwintesencję pisarstwa Młynarskiego – ani komizm, ani odniesienia do pozatekstowej rzeczywistości nikomu nie wydają się warte rozpatrzenia. W zamian za to autorzy skupiają się na statystykach lub imitacjach statystyk: odnotowują określenia gatunkowe (żeby wysnuć wnioski na temat świadomości genologicznej satyryka), sprawdzają motywy autotematyczne, obecność potocyzmów albo lingwistycznej ekwilibrystyki, terminów muzycznych lub odniesień do budowania wspólnoty społecznej. W zasadzie najczęściej wygląda to tak, że autorzy esejów przytaczają zestaw przykładów na potwierdzenie wyjściowych tez, rzadko jednak porywają się na analizy pełne. Zdarza się nawet, że teksty bazowe czerpią z internetu, co jest już chyba przesadnym uproszczeniem, zwłaszcza że Młynarski na rynku książkowym jednak istnieje – zarówno w zbiorkach, jak i w wyborach wierszy i piosenek, nie jest zatem specjalną filozofią cytowanie z drukowanych źródeł – mimo wszystko mniej obfitujących w błędy. Momentami ma się wrażenie, że wyłącznie o zilustrowanie tytułowego zagadnienia czy założenia chodzi autorom esejów, brakuje czasu i chęci na pogłębianie spostrzeżeń. Nie jest to uwaga do wszystkich tekstów, zdarzają się jednak i takie powierzchowne (żeby nie powiedzieć – szkolne). To jednak częsta cecha tomów zbiorowych, analizowanie Młynarskiego – rozczytywanego na różne sposoby – wymaga świadomości tematów poruszanych i już opisywanych. Tu w wyniku ograniczeń objętościowych nie zawsze możliwe jest wyczerpujące przedstawienie wybranego zagadnienia, zwłaszcza gdy sięga się do najbardziej dla Wojciecha Młynarskiego typowych motywów.
Poza tekstami Wojciecha Młynarskiego ważny w tym tomie jest kontekst dostrzegany przez autorów. Nie tylko utwory, ale płynące z nich inspiracje, spektakle na bazie piosenek, reakcje lub echa tekstów – znajdują tu odzwierciedlenie i czasem pomagają też w interpretowaniu pomysłów satyryka. Podstawowym mechanizmem działania staje się tu natomiast i wskazywanie konkretnych zwrotów czy haseł – może to być interesujące (i chociażby zwracać uwagę odbiorców na dotąd niedostrzegane zjawiska będące częścią większej strategii), ale może też budzić pytanie o cel. Młynarski rozłożony na części pierwsze, uszeregowany, przeliczony i zbadany przez lupę niekoniecznie staje się Młynarskim atrakcyjnym na powrót dla odbiorców.
„Strasznie lubię cię, piosenko” to tom analityczny, pozbawiony uogólniającego spojrzenia na tę twórczość. Fanom Wojciecha Młynarskiego znaleźć można dowody na poparcie wielu tez, więc książkę można by rozbudowywać prawie w nieskończoność. Szkoda, że nikt nie pokusił się o odejście od kwestii frazeologii, społecznych ogólników czy autotematyzmu i nie pokazał, na czym właściwie polega fenomen Młynarskiego – czytanego przez kolejne dekady z niesłabnącym zachwytem. „Strasznie lubię cię, piosenko” to pozycja dla akademików, ale zwykli czytelnicy także znajdą tu coś dla siebie. Warto zatem rozpowszechniać wiedzę o tym tomie. Wojciech Młynarski – nawet w tekstowych fragmentach – staje się w końcu dobrym uzasadnieniem lektury.
Słowa
Tomy jubileuszowe – tekstowe i naukowe prezenty dla pracowników akademickich mają przeważnie niezbyt imponujący zasięg – zdarzają się jednak tematy, które przedłużają żywot takich publikacji. Nie ulega wątpliwości, że takim zagadnieniem – magnesem – może być twórczość Wojciecha Młynarskiego. „Strasznie lubię cię, piosenko” to zestaw esejów przede wszystkim językoznawczych, przedstawiających co ciekawsze formalne rozwiązania w piosenkach i rymowanych felietonach. Co intrygujące, autorów tych opracowań właściwie wcale nie interesuje to, co stanowi kwintesencję pisarstwa Młynarskiego – ani komizm, ani odniesienia do pozatekstowej rzeczywistości nikomu nie wydają się warte rozpatrzenia. W zamian za to autorzy skupiają się na statystykach lub imitacjach statystyk: odnotowują określenia gatunkowe (żeby wysnuć wnioski na temat świadomości genologicznej satyryka), sprawdzają motywy autotematyczne, obecność potocyzmów albo lingwistycznej ekwilibrystyki, terminów muzycznych lub odniesień do budowania wspólnoty społecznej. W zasadzie najczęściej wygląda to tak, że autorzy esejów przytaczają zestaw przykładów na potwierdzenie wyjściowych tez, rzadko jednak porywają się na analizy pełne. Zdarza się nawet, że teksty bazowe czerpią z internetu, co jest już chyba przesadnym uproszczeniem, zwłaszcza że Młynarski na rynku książkowym jednak istnieje – zarówno w zbiorkach, jak i w wyborach wierszy i piosenek, nie jest zatem specjalną filozofią cytowanie z drukowanych źródeł – mimo wszystko mniej obfitujących w błędy. Momentami ma się wrażenie, że wyłącznie o zilustrowanie tytułowego zagadnienia czy założenia chodzi autorom esejów, brakuje czasu i chęci na pogłębianie spostrzeżeń. Nie jest to uwaga do wszystkich tekstów, zdarzają się jednak i takie powierzchowne (żeby nie powiedzieć – szkolne). To jednak częsta cecha tomów zbiorowych, analizowanie Młynarskiego – rozczytywanego na różne sposoby – wymaga świadomości tematów poruszanych i już opisywanych. Tu w wyniku ograniczeń objętościowych nie zawsze możliwe jest wyczerpujące przedstawienie wybranego zagadnienia, zwłaszcza gdy sięga się do najbardziej dla Wojciecha Młynarskiego typowych motywów.
Poza tekstami Wojciecha Młynarskiego ważny w tym tomie jest kontekst dostrzegany przez autorów. Nie tylko utwory, ale płynące z nich inspiracje, spektakle na bazie piosenek, reakcje lub echa tekstów – znajdują tu odzwierciedlenie i czasem pomagają też w interpretowaniu pomysłów satyryka. Podstawowym mechanizmem działania staje się tu natomiast i wskazywanie konkretnych zwrotów czy haseł – może to być interesujące (i chociażby zwracać uwagę odbiorców na dotąd niedostrzegane zjawiska będące częścią większej strategii), ale może też budzić pytanie o cel. Młynarski rozłożony na części pierwsze, uszeregowany, przeliczony i zbadany przez lupę niekoniecznie staje się Młynarskim atrakcyjnym na powrót dla odbiorców.
„Strasznie lubię cię, piosenko” to tom analityczny, pozbawiony uogólniającego spojrzenia na tę twórczość. Fanom Wojciecha Młynarskiego znaleźć można dowody na poparcie wielu tez, więc książkę można by rozbudowywać prawie w nieskończoność. Szkoda, że nikt nie pokusił się o odejście od kwestii frazeologii, społecznych ogólników czy autotematyzmu i nie pokazał, na czym właściwie polega fenomen Młynarskiego – czytanego przez kolejne dekady z niesłabnącym zachwytem. „Strasznie lubię cię, piosenko” to pozycja dla akademików, ale zwykli czytelnicy także znajdą tu coś dla siebie. Warto zatem rozpowszechniać wiedzę o tym tomie. Wojciech Młynarski – nawet w tekstowych fragmentach – staje się w końcu dobrym uzasadnieniem lektury.
Max Brooks: Minecraft. Wyspa
Muza SA, Warszawa 2018.
Kwadratowy świat
Pierwsza oficjalna powieść spod znaku Minecraft to właściwie prosta narracja dla najmłodszych fanów gry i tych dzieci, które lubią przechodzić podstawowe (treningowe) poziomy i rozmyślać nad nimi: a zdarzają się i tacy amatorzy komputerowych rozrywek. To początek nowej serii, więc prawdopodobnie kolejne poziomy gry staną się tworzywem relacji. Nie powala ta publikacja fabułą ani pomysłem, chociaż widać ślady – próby zaledwie – dynamizowania „przygody”. Idea w przeżywaniu tego, co robi komputerowy awatar. Na początku książki ten właśnie bohater zyskuje świadomość. Nie rozumie jednak otoczenia, to tak, jakby się akurat urodził – tyle że gotowy do działania i ze świadomością realizmu. Wie, że ma podstawowe funkcje życiowe, które musi zaspokoić, może być głodny lub zmęczony i wtedy powinien działać, żeby sobie nie zaszkodzić. Skoro bierze się do pracy, obserwuje swoje otoczenie. I odkrywa na przykład, że w tym świecie wszystko jest kwadratowe, a właściwie zbudowane z sześcianów. Niektóre przedmioty zachowują się zupełnie inaczej niż te znane odbiorcom z ich codzienności, mnóstwo zaskoczeń dostarcza chociażby zwykłe jajko. Bohater musi się nauczyć reguł poruszania się w świecie oferowanym przez Minecraft: stopniowo przekonuje się, co mu wolno, a czego nie da rady zrobić. Zyskuje też nietypową przyjaciółkę, kwadratową (jak wszystko tutaj) krowę, która wprawdzie nie podejmie rzeczowego dialogu z bohaterem, ale dodaje mu otuchy w trudnych chwilach. Muu wprowadza nieco humoru do raczej zwyczajnej relacji. Na tym poziomie misji niewiele się dzieje i nawet walki z zombie wiele tu nie zmienią – zwłaszcza że pokonuje się je stosunkowo łatwo. Kiedy bohater nabiera pewności siebie i swobody w działaniu oraz reakcjach – zwiększa się poziom trudności, ale czytelnicy są już przyzwyczajeni do rozwoju „akcji” i tego właśnie się spodziewają.
Największy problem polega na tym, że autor musi zrealizować wytyczne z gry – w pierwszej kolejności. Najwyraźniej nie wolno mu zatracić się w fabule, przedstawiać pomysłów odbiegających od założeń gry, która z natury fabularna nie jest (albo właśnie ma mnóstwo potencjalnych scenariuszy, tylko trzeba umiejętnie dokonywać w nich wyborów). W rezultacie ta powieść wygląda, jakby była po prostu spersonalizowanym opisem możliwości dla początkującego gracza. Tyle tylko, że postać, którą widać na ekranie komputera, została wyposażona dodatkowo: w umiejętność dziwienia się i odczuwania. Przeżywa drobne radości albo rozczarowania – jednak jej emocje trudno udzielają się czytelnikom. Gracze wiedzą, czego się spodziewać. Ci, którzy dopiero zamierzają odkryć rozrywki, jakie niesie Minecraft, będą z uwagą śledzić zakodowane w tomiku wskazówki. Przypadkowi odbiorcy nie mają tu prawa wstępu – to nie dla nich lektura. Czytanie o kolejnych – bardzo uporządkowanych – doświadczeniach i odkryciach jednej postaci w pewnym momencie może stać się trochę nużące, nawet jeśli literatura czwarta rządzi się swoimi prawami. Autor próbuje wprowadzać a to zagrożenia, a to dowcipy w relacji z Muu – ale to raczej mało i nie do końca nadaje się na zamiennik osi fabularnej. Autor wykonuje po prostu swoje zadanie, myśli o zadowoleniu szefów firmy, a nie o rozrywce małych odbiorców, przynajmniej nie w każdym aspekcie. Fani jednak z tej historii mogą próbować wyciągać wnioski co do swoich reakcji w grze – albo przypominać sobie chwile związane z odkrywaniem tajników poziomów.
Kwadratowy świat
Pierwsza oficjalna powieść spod znaku Minecraft to właściwie prosta narracja dla najmłodszych fanów gry i tych dzieci, które lubią przechodzić podstawowe (treningowe) poziomy i rozmyślać nad nimi: a zdarzają się i tacy amatorzy komputerowych rozrywek. To początek nowej serii, więc prawdopodobnie kolejne poziomy gry staną się tworzywem relacji. Nie powala ta publikacja fabułą ani pomysłem, chociaż widać ślady – próby zaledwie – dynamizowania „przygody”. Idea w przeżywaniu tego, co robi komputerowy awatar. Na początku książki ten właśnie bohater zyskuje świadomość. Nie rozumie jednak otoczenia, to tak, jakby się akurat urodził – tyle że gotowy do działania i ze świadomością realizmu. Wie, że ma podstawowe funkcje życiowe, które musi zaspokoić, może być głodny lub zmęczony i wtedy powinien działać, żeby sobie nie zaszkodzić. Skoro bierze się do pracy, obserwuje swoje otoczenie. I odkrywa na przykład, że w tym świecie wszystko jest kwadratowe, a właściwie zbudowane z sześcianów. Niektóre przedmioty zachowują się zupełnie inaczej niż te znane odbiorcom z ich codzienności, mnóstwo zaskoczeń dostarcza chociażby zwykłe jajko. Bohater musi się nauczyć reguł poruszania się w świecie oferowanym przez Minecraft: stopniowo przekonuje się, co mu wolno, a czego nie da rady zrobić. Zyskuje też nietypową przyjaciółkę, kwadratową (jak wszystko tutaj) krowę, która wprawdzie nie podejmie rzeczowego dialogu z bohaterem, ale dodaje mu otuchy w trudnych chwilach. Muu wprowadza nieco humoru do raczej zwyczajnej relacji. Na tym poziomie misji niewiele się dzieje i nawet walki z zombie wiele tu nie zmienią – zwłaszcza że pokonuje się je stosunkowo łatwo. Kiedy bohater nabiera pewności siebie i swobody w działaniu oraz reakcjach – zwiększa się poziom trudności, ale czytelnicy są już przyzwyczajeni do rozwoju „akcji” i tego właśnie się spodziewają.
Największy problem polega na tym, że autor musi zrealizować wytyczne z gry – w pierwszej kolejności. Najwyraźniej nie wolno mu zatracić się w fabule, przedstawiać pomysłów odbiegających od założeń gry, która z natury fabularna nie jest (albo właśnie ma mnóstwo potencjalnych scenariuszy, tylko trzeba umiejętnie dokonywać w nich wyborów). W rezultacie ta powieść wygląda, jakby była po prostu spersonalizowanym opisem możliwości dla początkującego gracza. Tyle tylko, że postać, którą widać na ekranie komputera, została wyposażona dodatkowo: w umiejętność dziwienia się i odczuwania. Przeżywa drobne radości albo rozczarowania – jednak jej emocje trudno udzielają się czytelnikom. Gracze wiedzą, czego się spodziewać. Ci, którzy dopiero zamierzają odkryć rozrywki, jakie niesie Minecraft, będą z uwagą śledzić zakodowane w tomiku wskazówki. Przypadkowi odbiorcy nie mają tu prawa wstępu – to nie dla nich lektura. Czytanie o kolejnych – bardzo uporządkowanych – doświadczeniach i odkryciach jednej postaci w pewnym momencie może stać się trochę nużące, nawet jeśli literatura czwarta rządzi się swoimi prawami. Autor próbuje wprowadzać a to zagrożenia, a to dowcipy w relacji z Muu – ale to raczej mało i nie do końca nadaje się na zamiennik osi fabularnej. Autor wykonuje po prostu swoje zadanie, myśli o zadowoleniu szefów firmy, a nie o rozrywce małych odbiorców, przynajmniej nie w każdym aspekcie. Fani jednak z tej historii mogą próbować wyciągać wnioski co do swoich reakcji w grze – albo przypominać sobie chwile związane z odkrywaniem tajników poziomów.
czwartek, 20 grudnia 2018
Sylwia Stano, Zofia Karaszewska: Pod podszewką. Prawdziwy wizerunek pisarza
Marginesy, Warszawa 2018.
Z szafy
Wywiady tematyczne to jeden ze sposobów na przełamanie rutyny i standardowych publikacji pojawiających się niemal codziennie na rynku. To wszystko zależy od pomysłu: im bardziej niedorzeczne zestawienia, tym lepiej dla efektu, czytelnicy doceniają aspekt plotkarski (w końcu chodzi o dotarcie do jak najszerszego grona odbiorców). Tak jest też w przypadku tomu „Pod podszewką”. Dziennikarki i autorki zdecydowały się na przepytywanie pisarzy pod kątem różnych części garderoby. Żeby nie posługiwać się szablonami czy schematami, proponują każdemu z rozmówców zaprojektowanie wybranej części stroju. Ten element garderoby przygotowuje Justyna Ołtarzewska (w kilku przypadkach realizację oddaje specjalistom). W większości rozmów pojawiają się w charakterze ozdobnika zdjęcia, na których pisarze pozują w uszytych dla nich strojach, czasami też fotografie „robocze”, z przygotowań, na przykład dobieranie kolorów. Zdarza się i tak, że zabraknie finalnej prezentacji – trudno, żeby było inaczej, jeśli Janusz L. Wiśniewski projektuje bikini retro i małą czarną…
Każdy z pisarzy ma swobodę wyboru, może zdradzić swoje modowe fantazje, wypróbować coś, co go interesuje – albo wypróbować pomysł, którego normalnie by nie zrealizował. Może wykazać się oryginalnością albo właśnie dostosować się do oczekiwań innych. Na początku wydaje się, że idea się nie sprawdzi, bo każda z autorek wybierze sukienkę (chociaż jedna z pań decyduje się na wersję bardziej ekstrawagancką). Potem pojawi się między innymi jeszcze kombinezon, koszula nocna, szarawary czy płaszcz. Mężczyźni też mogą się wykazać, ktoś rezerwuje dla siebie zaprojektowanie skarpetek, ktoś inny – bielizny. Zdarzy się kamizelka, tiszert albo koszula. Może nie udałoby się skomponować w ten sposób garderoby, ale zabawa trwa w najlepsze – również dla odbiorców, którzy mają szansę nie tylko lepiej poznać swoich idoli, ale jeszcze znaleźć inspirację. Wiadomo, że moda i ciuchy szybciej skuszą czytelniczki – ale i faceci mogą tu prześledzić choćby znaczenie wybranych ubrań w dzisiejszej literaturze. Tam, gdzie autor w swoich książkach rozpisywał się na temat stroju, Stano i Karaszewska znajdują punkt zaczepienia, sięgają po obszerne cytaty. Mogą później dzięki temu prowadzić rozmowę w określonym kierunku. Podczas spotkań uważnie słuchają i układają pytania oraz porządkują wątki w zależności od tego, jakimi informacjami dzieli się ich rozmówca. Dzięki temu unikają nudy. Pisarze przybierają wobec tematu mody różne pozy jedni odrzucają śledzenie trendów, stawiają na wygodę i praktyczność, inni traktują ubranie jak uniform lub zbroję. Jeszcze inni świadomie kreują swój styl, wiedzą, że powinni zapewnić czytelnikom spójny wizerunek. Ubrania stają się okazją do rozmów na różne tematy, dzielenia się obserwacjami socjologicznymi i praktycznymi poradami. Z kolei dla tych czytelników, którzy są zainteresowani samym szyciem, Justyna Ołtarzewska przygotowuje krótkie wyliczenia, fachowe opisy dotyczące komplikacji podczas realizowania pomysłów.
I tak rozwija się ta książka, momentami wydaje się zbyt monotematyczna, bo nie zawsze autorzy są w stanie dać się ponieść zagadnieniu. Ale niektórzy mogą zabłysnąć ciekawą anegdotą, humorem albo przemyśleniami. Moda otwiera na tematy, które w innych okolicznościach w ogóle nie przedarłyby się do wywiadów – stanowią bowiem przeważnie tło, dodatek do artystycznych działań. Sylwia Stano i Zofia Karaszewska proponują więc eksperyment w dziedzinie literatury faktu.
Z szafy
Wywiady tematyczne to jeden ze sposobów na przełamanie rutyny i standardowych publikacji pojawiających się niemal codziennie na rynku. To wszystko zależy od pomysłu: im bardziej niedorzeczne zestawienia, tym lepiej dla efektu, czytelnicy doceniają aspekt plotkarski (w końcu chodzi o dotarcie do jak najszerszego grona odbiorców). Tak jest też w przypadku tomu „Pod podszewką”. Dziennikarki i autorki zdecydowały się na przepytywanie pisarzy pod kątem różnych części garderoby. Żeby nie posługiwać się szablonami czy schematami, proponują każdemu z rozmówców zaprojektowanie wybranej części stroju. Ten element garderoby przygotowuje Justyna Ołtarzewska (w kilku przypadkach realizację oddaje specjalistom). W większości rozmów pojawiają się w charakterze ozdobnika zdjęcia, na których pisarze pozują w uszytych dla nich strojach, czasami też fotografie „robocze”, z przygotowań, na przykład dobieranie kolorów. Zdarza się i tak, że zabraknie finalnej prezentacji – trudno, żeby było inaczej, jeśli Janusz L. Wiśniewski projektuje bikini retro i małą czarną…
Każdy z pisarzy ma swobodę wyboru, może zdradzić swoje modowe fantazje, wypróbować coś, co go interesuje – albo wypróbować pomysł, którego normalnie by nie zrealizował. Może wykazać się oryginalnością albo właśnie dostosować się do oczekiwań innych. Na początku wydaje się, że idea się nie sprawdzi, bo każda z autorek wybierze sukienkę (chociaż jedna z pań decyduje się na wersję bardziej ekstrawagancką). Potem pojawi się między innymi jeszcze kombinezon, koszula nocna, szarawary czy płaszcz. Mężczyźni też mogą się wykazać, ktoś rezerwuje dla siebie zaprojektowanie skarpetek, ktoś inny – bielizny. Zdarzy się kamizelka, tiszert albo koszula. Może nie udałoby się skomponować w ten sposób garderoby, ale zabawa trwa w najlepsze – również dla odbiorców, którzy mają szansę nie tylko lepiej poznać swoich idoli, ale jeszcze znaleźć inspirację. Wiadomo, że moda i ciuchy szybciej skuszą czytelniczki – ale i faceci mogą tu prześledzić choćby znaczenie wybranych ubrań w dzisiejszej literaturze. Tam, gdzie autor w swoich książkach rozpisywał się na temat stroju, Stano i Karaszewska znajdują punkt zaczepienia, sięgają po obszerne cytaty. Mogą później dzięki temu prowadzić rozmowę w określonym kierunku. Podczas spotkań uważnie słuchają i układają pytania oraz porządkują wątki w zależności od tego, jakimi informacjami dzieli się ich rozmówca. Dzięki temu unikają nudy. Pisarze przybierają wobec tematu mody różne pozy jedni odrzucają śledzenie trendów, stawiają na wygodę i praktyczność, inni traktują ubranie jak uniform lub zbroję. Jeszcze inni świadomie kreują swój styl, wiedzą, że powinni zapewnić czytelnikom spójny wizerunek. Ubrania stają się okazją do rozmów na różne tematy, dzielenia się obserwacjami socjologicznymi i praktycznymi poradami. Z kolei dla tych czytelników, którzy są zainteresowani samym szyciem, Justyna Ołtarzewska przygotowuje krótkie wyliczenia, fachowe opisy dotyczące komplikacji podczas realizowania pomysłów.
I tak rozwija się ta książka, momentami wydaje się zbyt monotematyczna, bo nie zawsze autorzy są w stanie dać się ponieść zagadnieniu. Ale niektórzy mogą zabłysnąć ciekawą anegdotą, humorem albo przemyśleniami. Moda otwiera na tematy, które w innych okolicznościach w ogóle nie przedarłyby się do wywiadów – stanowią bowiem przeważnie tło, dodatek do artystycznych działań. Sylwia Stano i Zofia Karaszewska proponują więc eksperyment w dziedzinie literatury faktu.
William, Cazenove: Sisters. 9. Plątać się pod nogami
Egmont, Warszawa 2018.
Pojedynek na spryt
Połączenie w jednym komiksie dziecka i nastolatki wydawało się przez długi czas niemożliwe. Do kultowych „dziecięcych” opowieści – Fistaszków czy Calvina – nie miał wstępu nikt, kto skończył dziesięć lat i wyrósł ze świata marzeń. Dorośli zyskali swoje „korporacyjne” komiksy (przygody Dilberta). Nastolatki – podstawowa grupa odbiorców gatunku – na brak reprezentantów w tego typu historiach narzekać nie mogą. I kiedy wydawało się, że podział może się tylko zaostrzać, pojawiły się Sisters – Wendy i Marine, siostry, które eksperymentują z lawirowaniem między dzieciństwem i dorosłością, a w rzeczywistości przypominają czytelnikom o sielance i przechodzeniu do wieku dojrzewania.
Mała Marine, jak przystało na irytującą kilkulatkę, zajmuje się zatruwaniem życia starszej siostrze, Wendy. Podkrada jej pamiętnik, przeszkadza w spotkaniach towarzyskich, krytykuje za związek z Maksencjuszem. Jest nieznośna, a do tego dysponuje całym arsenałem sztuczek, dzięki którym zwraca na siebie uwagę. W zabawach Marine preferuje to, co brudne, głośne i szalone. Bez przerwy biega i skacze, wszędzie jej pełno, nie lubi tracić czasu na sen. A do tego Wendy uważa za autorytet, chce ją we wszystkim naśladować, choć nie przyzna się do inspiracji. Wendy z kolei wprawdzie ma już własny krąg znajomych i nie potrzebuje w nim nieznośnego dzieciaka, okazuje się często bardzo wyrozumiała. To ona wie, jak najlepiej poskromić Marine i jakich podstępów użyć, żeby mała nie przejrzała prawdziwych planów. Tu odkrywa się prawdziwy pojedynek na spryt. Czasami dzięki Marine Wendy też może zachowywać się jak rozkapryszone dziecko, dołączyć do dzikich gonitw po domu i do wrzasków. Wtedy łatwiej jej zrozumieć kilkulatkę i budować siostrzane więzi. Chociaż zwykle Wendy i Marine prezentowane są jako antagonistki, nie – na poważnie, są sobie potrzebne. Dziewiąty tom serii, „Plątać się pod nogami”, jako nadrzędny temat ma przygotowania do szkolnego balu, w którym obie bohaterki wezmą udział. Tu dziewczyny zaczynają współpracować, żeby osiągnąć swoje cele (zwłaszcza – przekonać niechętnych tańcom chłopaków do wspólnego wyjścia). Razem mają ogromną siłę przebicia, a i zestaw oryginalnych pomysłów. Nie zmienia się forma: dalej sytuacje z codzienności Wendy i Marine przedstawiane są w stronicowych historyjkach, pojedynczych scenkach bez tytułu czy sygnału wstępu, za to z wyraźną komiczną puentą na finał. Czasami Wendy relacjonuje coś z perspektywy czasu, kiedy obie Sisters są pięknościami już dorosłymi i zanika naturalna granica podziału między nimi.
To publikacja przeznaczona dla odbiorców w różnym wieku, dla wszystkich, którzy chcą się pośmiać z obyczajowych przygód z życia wziętych – nie ma tu wydumania w tematach, jedynie przerysowanie znanych czytelnikom lub prawdopodobnie dla nich brzmiących scenek. Bajkowa i ekspresyjna kreska oraz kolory to odejście od tradycji Schulza (za to ukłon w stronę „Asteriksów”) – ale nie ma tu wrażenia kreskówkowatości: tomik jest starannie dopracowany, widać, że pomysł na kreacje postaci ma ogromny rozrywkowy potencjał, a autorzy dobrze się bawią przy relacjonowaniu wyczynów Wendy i Marine. Potęga sióstr w krzywym zwierciadle to propozycja, której trudno się oprzeć – więc te dwie bohaterki z każdym kolejnym tomikiem cyklu mogą zdobywać nowych fanów.
Pojedynek na spryt
Połączenie w jednym komiksie dziecka i nastolatki wydawało się przez długi czas niemożliwe. Do kultowych „dziecięcych” opowieści – Fistaszków czy Calvina – nie miał wstępu nikt, kto skończył dziesięć lat i wyrósł ze świata marzeń. Dorośli zyskali swoje „korporacyjne” komiksy (przygody Dilberta). Nastolatki – podstawowa grupa odbiorców gatunku – na brak reprezentantów w tego typu historiach narzekać nie mogą. I kiedy wydawało się, że podział może się tylko zaostrzać, pojawiły się Sisters – Wendy i Marine, siostry, które eksperymentują z lawirowaniem między dzieciństwem i dorosłością, a w rzeczywistości przypominają czytelnikom o sielance i przechodzeniu do wieku dojrzewania.
Mała Marine, jak przystało na irytującą kilkulatkę, zajmuje się zatruwaniem życia starszej siostrze, Wendy. Podkrada jej pamiętnik, przeszkadza w spotkaniach towarzyskich, krytykuje za związek z Maksencjuszem. Jest nieznośna, a do tego dysponuje całym arsenałem sztuczek, dzięki którym zwraca na siebie uwagę. W zabawach Marine preferuje to, co brudne, głośne i szalone. Bez przerwy biega i skacze, wszędzie jej pełno, nie lubi tracić czasu na sen. A do tego Wendy uważa za autorytet, chce ją we wszystkim naśladować, choć nie przyzna się do inspiracji. Wendy z kolei wprawdzie ma już własny krąg znajomych i nie potrzebuje w nim nieznośnego dzieciaka, okazuje się często bardzo wyrozumiała. To ona wie, jak najlepiej poskromić Marine i jakich podstępów użyć, żeby mała nie przejrzała prawdziwych planów. Tu odkrywa się prawdziwy pojedynek na spryt. Czasami dzięki Marine Wendy też może zachowywać się jak rozkapryszone dziecko, dołączyć do dzikich gonitw po domu i do wrzasków. Wtedy łatwiej jej zrozumieć kilkulatkę i budować siostrzane więzi. Chociaż zwykle Wendy i Marine prezentowane są jako antagonistki, nie – na poważnie, są sobie potrzebne. Dziewiąty tom serii, „Plątać się pod nogami”, jako nadrzędny temat ma przygotowania do szkolnego balu, w którym obie bohaterki wezmą udział. Tu dziewczyny zaczynają współpracować, żeby osiągnąć swoje cele (zwłaszcza – przekonać niechętnych tańcom chłopaków do wspólnego wyjścia). Razem mają ogromną siłę przebicia, a i zestaw oryginalnych pomysłów. Nie zmienia się forma: dalej sytuacje z codzienności Wendy i Marine przedstawiane są w stronicowych historyjkach, pojedynczych scenkach bez tytułu czy sygnału wstępu, za to z wyraźną komiczną puentą na finał. Czasami Wendy relacjonuje coś z perspektywy czasu, kiedy obie Sisters są pięknościami już dorosłymi i zanika naturalna granica podziału między nimi.
To publikacja przeznaczona dla odbiorców w różnym wieku, dla wszystkich, którzy chcą się pośmiać z obyczajowych przygód z życia wziętych – nie ma tu wydumania w tematach, jedynie przerysowanie znanych czytelnikom lub prawdopodobnie dla nich brzmiących scenek. Bajkowa i ekspresyjna kreska oraz kolory to odejście od tradycji Schulza (za to ukłon w stronę „Asteriksów”) – ale nie ma tu wrażenia kreskówkowatości: tomik jest starannie dopracowany, widać, że pomysł na kreacje postaci ma ogromny rozrywkowy potencjał, a autorzy dobrze się bawią przy relacjonowaniu wyczynów Wendy i Marine. Potęga sióstr w krzywym zwierciadle to propozycja, której trudno się oprzeć – więc te dwie bohaterki z każdym kolejnym tomikiem cyklu mogą zdobywać nowych fanów.
środa, 19 grudnia 2018
Krzysztof Trojanowski: Świnie w kinie? Film w okupowanej Polsce
PWN, Warszawa 2018.
Na ekranie
Jedno i często jedyne, co potrafią powiedzieć przeciętni odbiorcy na temat kina w okupowanej Polsce, to hasło, które w skróconej wersji stanowi tytuł książki Krzysztofa Trojanowskiego. „Świnie w kinie” jako sygnał oporu społeczeństwa istnieje w zbiorowej świadomości i mało kto dzisiaj zastanawia się nad stanem faktycznym. Trojanowski rezygnuje z tonów patriotycznych i patetycznych, podchodzi do tematu z perspektywy badacza. Dzięki temu może przyjrzeć się repertuarowi kin czy wizerunkom aktorów. Robi to zresztą bardzo drobiazgowo, wydaje się, że pierwsza część tomu składa się wyłącznie z rejestru filmów do wyświetlania w kinach podczas wojny. Autor przytacza tytuły, nazwiska reżyserów i aktorów, podaje w ten sposób hasła, które niewiele odbiorcom powiedzą – ale mogą zachęcić do poszukiwań w archiwach. Nie ma przez to lektura rytmu czytadła, bardziej traktuje się ją w początkowej fazie jak indeks. Ale też „Świnie w kinie” mają dostarczać przede wszystkim rzetelnej wiedzy, a nie porywającej narracji. Po pierwszym zetknięciu z repertuarami kin autor postanawia bliżej przyjrzeć się poszczególnym produkcjom. Podaje przebieg fabuły i proste klasyfikujące oceny jakości – zaznacza, kiedy opowieść mogła się wydawać naiwna, kiedy nie przekonywała kinomanów i kiedy była podporządkowana najmniej wybrednej publiczności. Takie zasady wartościowania artystyczne a nie społeczne – pozwalają zrozumieć kierowane w stronę oferowanej przez Niemców podczas wojny rozrywki, przestaje to być puste hasło. Autor nie poprzestaje na komentowaniu fabuł – zajmuje się też opowiadaniem o aktorach (niemieckich i polskich), przedstawia ich cechy charakterystyczne, „specjalizacje” i przyczyny, dla których zapadali w pamięć widzom.
Przyjął autor kolejność inną niż spodziewana, a niektórym może i potrzebna. Skoro zaczyna od wyliczanki filmowej i aktorskiej, długo nie zajmie się tematami społecznymi. Na to przyjdzie czas dopiero pod koniec tomu – tu w narracji autor bardzo się rozkręci, będzie opowiadać o tym, kto bojkotował kina, a kto chodził do nich z przyjemnością (i z jakiego powodu), jakie dialogi można było usłyszeć na widowni w ciemnościach. Przygląda się akcjom sabotażowym, w szczególności rozlewaniu śmierdzących substancji w salach (tu pojawi się nawet nieoczekiwana anegdota, takie akcje nie zawsze musiały iść zgodnie z planem). Wyszukuje autor kilka ciekawostek, raczej z dala od oczywistości. O ile w pierwszej części tomu jest szczegółowy aż do przesady, o tyle w drugiej już nie stara się opowiedzieć wszystkiego. Krzysztof Trojanowski wybiera sobie temat mało poznany – o ile kabarety, rewie, teatrzyki i restauracje doczekały się już rozmaitych omówień, o tyle kino zawsze pozostawało na uboczu analiz rozrywek w kraju ogarniętym wojną. Autor wypełnia tę lukę, pokazuje, jakie filmy powstawały, jakie tematy były w nich poruszane. Trojanowski może rozbudzać ciekawość kinomanów, ale też w interesujący sposób uzupełnia wiedzę na temat codzienności w okupowanym kraju. Analityczne ujęcie i rezygnacja ze stereotypowych ocen to spore zalety tej publikacji, ale autor ma w zanadrzu sporo niespodzianek. Podróż po filmowych odkryciach – choćby i same obrazy nie imponowały jakością – sprawdza się jako materiał na opowieść kulturoznawczą i socjologiczną, Trojanowski nie marnuje tej okazji.
Na ekranie
Jedno i często jedyne, co potrafią powiedzieć przeciętni odbiorcy na temat kina w okupowanej Polsce, to hasło, które w skróconej wersji stanowi tytuł książki Krzysztofa Trojanowskiego. „Świnie w kinie” jako sygnał oporu społeczeństwa istnieje w zbiorowej świadomości i mało kto dzisiaj zastanawia się nad stanem faktycznym. Trojanowski rezygnuje z tonów patriotycznych i patetycznych, podchodzi do tematu z perspektywy badacza. Dzięki temu może przyjrzeć się repertuarowi kin czy wizerunkom aktorów. Robi to zresztą bardzo drobiazgowo, wydaje się, że pierwsza część tomu składa się wyłącznie z rejestru filmów do wyświetlania w kinach podczas wojny. Autor przytacza tytuły, nazwiska reżyserów i aktorów, podaje w ten sposób hasła, które niewiele odbiorcom powiedzą – ale mogą zachęcić do poszukiwań w archiwach. Nie ma przez to lektura rytmu czytadła, bardziej traktuje się ją w początkowej fazie jak indeks. Ale też „Świnie w kinie” mają dostarczać przede wszystkim rzetelnej wiedzy, a nie porywającej narracji. Po pierwszym zetknięciu z repertuarami kin autor postanawia bliżej przyjrzeć się poszczególnym produkcjom. Podaje przebieg fabuły i proste klasyfikujące oceny jakości – zaznacza, kiedy opowieść mogła się wydawać naiwna, kiedy nie przekonywała kinomanów i kiedy była podporządkowana najmniej wybrednej publiczności. Takie zasady wartościowania artystyczne a nie społeczne – pozwalają zrozumieć kierowane w stronę oferowanej przez Niemców podczas wojny rozrywki, przestaje to być puste hasło. Autor nie poprzestaje na komentowaniu fabuł – zajmuje się też opowiadaniem o aktorach (niemieckich i polskich), przedstawia ich cechy charakterystyczne, „specjalizacje” i przyczyny, dla których zapadali w pamięć widzom.
Przyjął autor kolejność inną niż spodziewana, a niektórym może i potrzebna. Skoro zaczyna od wyliczanki filmowej i aktorskiej, długo nie zajmie się tematami społecznymi. Na to przyjdzie czas dopiero pod koniec tomu – tu w narracji autor bardzo się rozkręci, będzie opowiadać o tym, kto bojkotował kina, a kto chodził do nich z przyjemnością (i z jakiego powodu), jakie dialogi można było usłyszeć na widowni w ciemnościach. Przygląda się akcjom sabotażowym, w szczególności rozlewaniu śmierdzących substancji w salach (tu pojawi się nawet nieoczekiwana anegdota, takie akcje nie zawsze musiały iść zgodnie z planem). Wyszukuje autor kilka ciekawostek, raczej z dala od oczywistości. O ile w pierwszej części tomu jest szczegółowy aż do przesady, o tyle w drugiej już nie stara się opowiedzieć wszystkiego. Krzysztof Trojanowski wybiera sobie temat mało poznany – o ile kabarety, rewie, teatrzyki i restauracje doczekały się już rozmaitych omówień, o tyle kino zawsze pozostawało na uboczu analiz rozrywek w kraju ogarniętym wojną. Autor wypełnia tę lukę, pokazuje, jakie filmy powstawały, jakie tematy były w nich poruszane. Trojanowski może rozbudzać ciekawość kinomanów, ale też w interesujący sposób uzupełnia wiedzę na temat codzienności w okupowanym kraju. Analityczne ujęcie i rezygnacja ze stereotypowych ocen to spore zalety tej publikacji, ale autor ma w zanadrzu sporo niespodzianek. Podróż po filmowych odkryciach – choćby i same obrazy nie imponowały jakością – sprawdza się jako materiał na opowieść kulturoznawczą i socjologiczną, Trojanowski nie marnuje tej okazji.
wtorek, 18 grudnia 2018
Guillermo Arriaga: Dziki
W.A.B., Warszawa 2018.
Dorastanie
Juan Guillermo bardzo szybko przekonuje się, że życie jest okrutne. Jednego dnia jego największym zmartwieniem jest wyrzucenie ze szkoły (za uprawianie seksu z koleżanką), a już niedługo potem traci całą swoją rodzinę. Miał bliźniaka, ale pokonał go jeszcze w łonie matki. Starszego o sześć lat brata, Carlosa, traci w tragicznych okolicznościach. Carlos zajmuje się handlem narkotykami i na własną rękę wymierzają mu sprawiedliwość przedstawiciele kościoła, “grzeczni chłopcy” - resztą dzięki wskazówkom otrzymywanym od Juana. Po stracie syna nie wytrzymują rodzice: wpadają samochodem w przepaść i bohater nie może uwierzyć, że to wypadek. Babcia odchodzi po cichu, przed telewizorem: po prostu przestaje oddychać. I tak Juan Guillermo w pewnym momencie zostaje sam, jako młody chłopak. Jedyne wsparcie może mieć w Chelo, nastolatce z sąsiedztwa. Dawniej Chelo kochała się w Carlosie, teraz szuka pocieszenia w ramionach jego brata, równie zresztą okaleczona psychicznie. W opinii społeczeństwa Chelo sypia z każdym , jednak Juan Guillermo nie chce dokładać sobie problemów. Bohater tomu “Dziki” ma jeszcze jeden cel w życiu: postanawia ocalić i oswoić wilka, którego chce się pozbyć jedna z rodzin. Kieł nie za bardzo nadaje się do udomowienia, sprawia dużo kłopotów. Trzeba pokonać go siłą, demonstracją wyższości. I nawet jeśli Juan Guillermo nie miał do tej pory potrzeby eksponowania swojej potęgi, przy wilku musi się na to zdobyć.
W “Dzikim” cała burzliwa historia rozgrywa się na pierwszych stronach, w obrębie kilku zaledwie akapitów. Autor przedstawia zestaw nieszczęść od razu – dopiero później będzie wracać do poszczególnych wątków i rozwijać kolejne tematy, czasami w sposób mocno zaskakujący. Odsłania kulisy wydarzeń, zdradza sekrety i przyczyny traum. Jest w tym precyzyjny i szczery. To, co robi Juan Guillermo, przetykane jest relacją z myśliwskich działań Amaruka. Amaruk poluje na wilka, prowadzi prawdziwy niebezpieczny pojedynek w naturze. Wilki zresztą są zawsze w pobliżu, tylko czekają na błąd człowieka. A człowiek jest wręcz stworzony do popełniania błędów. Atmosfera grozy coraz bardziej się zagęszcza. Coraz więcej tu dramatów, ale wynikają one z odwiecznego konfliktu, starcia między naturą i kulturą. Nic dziwnego, że Dziki postanawia jednak przejść na stronę tej pierwszej, ludzie wyrządzają mu zbyt wiele krzywd i są bardzo perfidni, w odróżnieniu od zwierząt. Nawet drapieżniki wydają się bardziej przyjazne.
“Dziki” to literacki popis. Guillermo Arriaga przede wszystkim urzeka precyzyjną narracją. Nawet jeśli wybiera akurat sceny turpistyczne (a nie boi się ich) czy naturalistyczne, kiedy stawia na obrzydliwości - imponuje umiejętnością tworzenia przekonujących opisów. O tym, że czuje wagę słów świadczą też quasi-poetyckie zabawy, również z poezją konkretną. Kiedy to bardziej sugestywne, przenosi się do łamanych wersów, do pojedynczych słów, które funkcjonują jako nośniki znaczeń, również tych niewypowiedzianych. Magia słów to coś, co w “Dzikim” w pewnym momencie staje się ważniejsze nawet od fabuły - autor wie, jak przyciągać słowem, jest w tym i bezwzględny, i fachowy. Wiarygodnie prezentuje kolejne wydarzenia, nie pozostawi nikogo obojętnym. W ramach historii bawi się dylematami moralnymi, powinnościami bohaterów, całą ich etyką. Lubi sceny wyraziste i mocne, zrywa barierę ochronną: z bohaterem może stać się wszystko. Jest “Dziki” książką, która niesie nie tylko ważne treści i każe weryfikować systemy wartości - ale imponuje samą realizacją. To również powieść o tym, co niemożliwe do spełnienia, o dążeniu do szczęścia bez nadziei na poprawę losu. Dopracowana w każdym szczególe, bez stylistyki pop.
Dorastanie
Juan Guillermo bardzo szybko przekonuje się, że życie jest okrutne. Jednego dnia jego największym zmartwieniem jest wyrzucenie ze szkoły (za uprawianie seksu z koleżanką), a już niedługo potem traci całą swoją rodzinę. Miał bliźniaka, ale pokonał go jeszcze w łonie matki. Starszego o sześć lat brata, Carlosa, traci w tragicznych okolicznościach. Carlos zajmuje się handlem narkotykami i na własną rękę wymierzają mu sprawiedliwość przedstawiciele kościoła, “grzeczni chłopcy” - resztą dzięki wskazówkom otrzymywanym od Juana. Po stracie syna nie wytrzymują rodzice: wpadają samochodem w przepaść i bohater nie może uwierzyć, że to wypadek. Babcia odchodzi po cichu, przed telewizorem: po prostu przestaje oddychać. I tak Juan Guillermo w pewnym momencie zostaje sam, jako młody chłopak. Jedyne wsparcie może mieć w Chelo, nastolatce z sąsiedztwa. Dawniej Chelo kochała się w Carlosie, teraz szuka pocieszenia w ramionach jego brata, równie zresztą okaleczona psychicznie. W opinii społeczeństwa Chelo sypia z każdym , jednak Juan Guillermo nie chce dokładać sobie problemów. Bohater tomu “Dziki” ma jeszcze jeden cel w życiu: postanawia ocalić i oswoić wilka, którego chce się pozbyć jedna z rodzin. Kieł nie za bardzo nadaje się do udomowienia, sprawia dużo kłopotów. Trzeba pokonać go siłą, demonstracją wyższości. I nawet jeśli Juan Guillermo nie miał do tej pory potrzeby eksponowania swojej potęgi, przy wilku musi się na to zdobyć.
W “Dzikim” cała burzliwa historia rozgrywa się na pierwszych stronach, w obrębie kilku zaledwie akapitów. Autor przedstawia zestaw nieszczęść od razu – dopiero później będzie wracać do poszczególnych wątków i rozwijać kolejne tematy, czasami w sposób mocno zaskakujący. Odsłania kulisy wydarzeń, zdradza sekrety i przyczyny traum. Jest w tym precyzyjny i szczery. To, co robi Juan Guillermo, przetykane jest relacją z myśliwskich działań Amaruka. Amaruk poluje na wilka, prowadzi prawdziwy niebezpieczny pojedynek w naturze. Wilki zresztą są zawsze w pobliżu, tylko czekają na błąd człowieka. A człowiek jest wręcz stworzony do popełniania błędów. Atmosfera grozy coraz bardziej się zagęszcza. Coraz więcej tu dramatów, ale wynikają one z odwiecznego konfliktu, starcia między naturą i kulturą. Nic dziwnego, że Dziki postanawia jednak przejść na stronę tej pierwszej, ludzie wyrządzają mu zbyt wiele krzywd i są bardzo perfidni, w odróżnieniu od zwierząt. Nawet drapieżniki wydają się bardziej przyjazne.
“Dziki” to literacki popis. Guillermo Arriaga przede wszystkim urzeka precyzyjną narracją. Nawet jeśli wybiera akurat sceny turpistyczne (a nie boi się ich) czy naturalistyczne, kiedy stawia na obrzydliwości - imponuje umiejętnością tworzenia przekonujących opisów. O tym, że czuje wagę słów świadczą też quasi-poetyckie zabawy, również z poezją konkretną. Kiedy to bardziej sugestywne, przenosi się do łamanych wersów, do pojedynczych słów, które funkcjonują jako nośniki znaczeń, również tych niewypowiedzianych. Magia słów to coś, co w “Dzikim” w pewnym momencie staje się ważniejsze nawet od fabuły - autor wie, jak przyciągać słowem, jest w tym i bezwzględny, i fachowy. Wiarygodnie prezentuje kolejne wydarzenia, nie pozostawi nikogo obojętnym. W ramach historii bawi się dylematami moralnymi, powinnościami bohaterów, całą ich etyką. Lubi sceny wyraziste i mocne, zrywa barierę ochronną: z bohaterem może stać się wszystko. Jest “Dziki” książką, która niesie nie tylko ważne treści i każe weryfikować systemy wartości - ale imponuje samą realizacją. To również powieść o tym, co niemożliwe do spełnienia, o dążeniu do szczęścia bez nadziei na poprawę losu. Dopracowana w każdym szczególe, bez stylistyki pop.
poniedziałek, 17 grudnia 2018
Wit Szostak: Chochoły
Powergraph, Warszawa 2018.
Tradycja
Wit Szostak zbiera to wszystko, co każdy z jego odbiorców, bez względu na to, z jakiego pokolenia pochodzi, zna z własnego domu rodzinnego, z własnych wspomnień albo chociaż z opowieści bliskich. To wszystko, co składa się na świąteczną atmosferę, na tradycję i na kultywowanie wartości, to, co stanowić może o poczuciu przynależności narodowej i o wizji funkcjonowania w społeczeństwie - staje się tutaj tworzywem. Szostak sięga po to, co doskonale kojarzone, zakorzenione w kulturze i w obyczajowości - i przerabia to na malowniczą prozę, pełną silnych przeżyć (chociaż w brzmieniu wydaje się kojąca). “Chochoły” stanowią kwintesencję polskości, rodzinnego święta i świętowania. Żeby jeszcze bardziej wzmocnić to, co z pozoru już bardzo zaakcentowane, akcję powieści autor przenosi do Krakowa, kolebki wartości czy tradycji. Co prawda ten jego Kraków jest trochę zmodyfikowany: Wawel znajduje się na wyspie, wszędzie dociera się łodziami albo gondolami – ale to kolejny symbol czytelny dla odbiorców. Zresztą samo rodowe nazwisko, Chochoł, ma przecież znaczenie. W intertekstach słychać tu raz Mickiewicza z “Panem Tadeuszem”, raz Sienkiewicza. A przecież Wit Szostak tylko się bawi, przekazuje w swojej powieści zestaw obserwacji wręcz przesadzonych, doprowadzonych do karykatury. Paradoks polega na tym, że w tej karykaturze można się przejrzeć. Bohater chodzi po domu i po snach domowników. Na początku wrażenie oniryczności staje się zaproszeniem do tego świata. Z czasem jednak Szostak zaczyna uwodzić nastawieniem na zmysłową opowieść. Trwają przygotowania do świąt, spiżarnia pełna jest przysmaków, zjeżdża się najdalsza rodzina. Przygasają codzienne problemy – a są to przecież zmartwienia, z którymi trudno w ogóle walczyć. Nie dość, że ojciec po wypadku leży w śpiączce i trzeba się nim zajmować, to jeszcze brat bohatera w pewnym momencie wyszedł z domu i nie wrócił, nie daje znaku życia i raczej nie zamierza przejmować się cierpieniem matki. Ale codzienne nieszczęścia to jedno, a obowiązek świętowania - drugie, tradycja wygrywa. Mało tego: tradycja będzie silniejsza nawet od przekonań i postaw dorosłego człowieka - bohater łapie się na tym, że chce przestrzegać postu w Wigilię, czuje się do tego zobowiązany, nieoczekiwanie pojawiają się wyrzuty sumienia, gdy zje kawałek kiełbasy. Tak tradycja (i polskość) czai się i atakuje znienacka.
A w prezentowaniu owych wartości i tradycji Szostak osiąga mistrzostwo. Sprawia, że czytelnicy zaczną przypominać sobie smaki i zapachy, sięga po zmysłowość i przekonujące opisy. Niekończące się omawianie potraw i zwyczajów zdradza talent literacki autora. Statyczne obrazki spodobać się mogą każdemu nie tylko ze względu na ocalanie wartości i przypominanie tego, co kiedyś składało się na obyczajowość. Gromadzi wiadomości o kształcie polskich świąt, przedstawia je w sposób pełny. Karmi czytelników tym, co przemija i co coraz rzadziej jest doceniane. Wit Szostak umożliwia swojemu bohaterowi przeżywanie i doświadczanie tego, co składa się na tradycję. Oddala oryginalność, a może raczej szuka jej gdzie indziej, to znaczy w formie. Mało kto dzisiaj jest w ogóle w stanie zaserwować czytelnikom tak gęstą prozę i tak precyzyjnie przedstawiać odczucia wspólne całym pokoleniom. Wit Szostak sięga po to, co dzisiaj niemodne, zwalnia tempo akcji, żeby móc bawić się samą narracją. Nie boi się tego, co przebrzmiałe: wprost przeciwnie, ożywia to, umie przyciągnąć czytelników samą jakością prozy. Dzięki temu może pisać o wszystkim i zwalniać tempo akcji – i tak zatrzyma przy lekturze. Dostarcza prozę świetnie zrytmizowaną, melodyjną i niebywale plastyczną. Mnóstwo dzieje się w języku, na poziomie tekstu. “Chochoły” to prawdziwy przysmak dla koneserów: literatura na wysokim poziomie. Wit Szostak odchodzi od tego, co popularne i najłatwiejsze do zrealizowania, unika rutyny. Tworzy książkę, która powinna przetrwać. Tradycja w tej powieści ożywa.
Tradycja
Wit Szostak zbiera to wszystko, co każdy z jego odbiorców, bez względu na to, z jakiego pokolenia pochodzi, zna z własnego domu rodzinnego, z własnych wspomnień albo chociaż z opowieści bliskich. To wszystko, co składa się na świąteczną atmosferę, na tradycję i na kultywowanie wartości, to, co stanowić może o poczuciu przynależności narodowej i o wizji funkcjonowania w społeczeństwie - staje się tutaj tworzywem. Szostak sięga po to, co doskonale kojarzone, zakorzenione w kulturze i w obyczajowości - i przerabia to na malowniczą prozę, pełną silnych przeżyć (chociaż w brzmieniu wydaje się kojąca). “Chochoły” stanowią kwintesencję polskości, rodzinnego święta i świętowania. Żeby jeszcze bardziej wzmocnić to, co z pozoru już bardzo zaakcentowane, akcję powieści autor przenosi do Krakowa, kolebki wartości czy tradycji. Co prawda ten jego Kraków jest trochę zmodyfikowany: Wawel znajduje się na wyspie, wszędzie dociera się łodziami albo gondolami – ale to kolejny symbol czytelny dla odbiorców. Zresztą samo rodowe nazwisko, Chochoł, ma przecież znaczenie. W intertekstach słychać tu raz Mickiewicza z “Panem Tadeuszem”, raz Sienkiewicza. A przecież Wit Szostak tylko się bawi, przekazuje w swojej powieści zestaw obserwacji wręcz przesadzonych, doprowadzonych do karykatury. Paradoks polega na tym, że w tej karykaturze można się przejrzeć. Bohater chodzi po domu i po snach domowników. Na początku wrażenie oniryczności staje się zaproszeniem do tego świata. Z czasem jednak Szostak zaczyna uwodzić nastawieniem na zmysłową opowieść. Trwają przygotowania do świąt, spiżarnia pełna jest przysmaków, zjeżdża się najdalsza rodzina. Przygasają codzienne problemy – a są to przecież zmartwienia, z którymi trudno w ogóle walczyć. Nie dość, że ojciec po wypadku leży w śpiączce i trzeba się nim zajmować, to jeszcze brat bohatera w pewnym momencie wyszedł z domu i nie wrócił, nie daje znaku życia i raczej nie zamierza przejmować się cierpieniem matki. Ale codzienne nieszczęścia to jedno, a obowiązek świętowania - drugie, tradycja wygrywa. Mało tego: tradycja będzie silniejsza nawet od przekonań i postaw dorosłego człowieka - bohater łapie się na tym, że chce przestrzegać postu w Wigilię, czuje się do tego zobowiązany, nieoczekiwanie pojawiają się wyrzuty sumienia, gdy zje kawałek kiełbasy. Tak tradycja (i polskość) czai się i atakuje znienacka.
A w prezentowaniu owych wartości i tradycji Szostak osiąga mistrzostwo. Sprawia, że czytelnicy zaczną przypominać sobie smaki i zapachy, sięga po zmysłowość i przekonujące opisy. Niekończące się omawianie potraw i zwyczajów zdradza talent literacki autora. Statyczne obrazki spodobać się mogą każdemu nie tylko ze względu na ocalanie wartości i przypominanie tego, co kiedyś składało się na obyczajowość. Gromadzi wiadomości o kształcie polskich świąt, przedstawia je w sposób pełny. Karmi czytelników tym, co przemija i co coraz rzadziej jest doceniane. Wit Szostak umożliwia swojemu bohaterowi przeżywanie i doświadczanie tego, co składa się na tradycję. Oddala oryginalność, a może raczej szuka jej gdzie indziej, to znaczy w formie. Mało kto dzisiaj jest w ogóle w stanie zaserwować czytelnikom tak gęstą prozę i tak precyzyjnie przedstawiać odczucia wspólne całym pokoleniom. Wit Szostak sięga po to, co dzisiaj niemodne, zwalnia tempo akcji, żeby móc bawić się samą narracją. Nie boi się tego, co przebrzmiałe: wprost przeciwnie, ożywia to, umie przyciągnąć czytelników samą jakością prozy. Dzięki temu może pisać o wszystkim i zwalniać tempo akcji – i tak zatrzyma przy lekturze. Dostarcza prozę świetnie zrytmizowaną, melodyjną i niebywale plastyczną. Mnóstwo dzieje się w języku, na poziomie tekstu. “Chochoły” to prawdziwy przysmak dla koneserów: literatura na wysokim poziomie. Wit Szostak odchodzi od tego, co popularne i najłatwiejsze do zrealizowania, unika rutyny. Tworzy książkę, która powinna przetrwać. Tradycja w tej powieści ożywa.
niedziela, 16 grudnia 2018
Karoline Jonsson: Zielone Boże Narodzenie
Marginesy, Warszawa 2018.
Smacznie i ekologicznie
Nie jest to zwyczajna książka kucharska, raczej tematyczna publikacja blogerki, która zainteresowana jest potrawami roślinnymi oraz troską o środowisko. Szwedka Karoline Jonsson podpowiada, co zrobić, żeby Boże Narodzenie było pełne smakołyków, które nie obciążają organizmu, podpowiada, jakie potrawy i jakie składniki sama wybiera, a chociaż część z nich będzie trochę trudna do dostania (autorka często zresztą korzysta z własnych plonów i zapasów), warto poświęcić chwilę i sprawdzić, jak inaczej przygotować świąteczny stół. W tym kontekście “Zielone Boże Narodzenie” może być prawdziwym wyzwaniem: w końcu w Polsce to walka z tradycjami i przekazywanymi z pokolenia na pokolenie przepisami. Jednak i tak modyfikacje są w cenie, a moda na zdrową żywność i ideę slow-life podpatrywaną na Północy sprawią, że książka swoich odbiorców znajdzie.
Karoline Jonsson sporo opowiada. Nie chce od razu podawać zestawu przepisów, woli zaprezentować się czytelnikom, jakby w ten sposób miała możliwość przekonania ich do własnych kulinarnych odkryć. Doradza, podpowiada, kształtuje opinie - każdy rozdział rozpoczyna się narracją, która ma koloryt z ciepłych przedświątecznych obyczajówek, kojarzy się z przyjemnym relaksem i beztroską. Są tu i wspomnienia, i nawiązania do rodzinnych zwyczajów, ale autorka zamienia się również w przewodniczkę, jeśli chodzi o przejście na stronę zdrowego żywienia. Stopniowo przyzwyczaja odbiorców do myśli, co czym zastąpić i jaki efekt przez to się uzyska. Nie chce przeprowadzać rewolucji, raczej - urozmaicać dietę. Wprowadzenia pełnią też rolę reklamy i spisu treści w jednym: autorka przyznaje się do własnych upodobań albo do czasu, w którym najchętniej je określone dania, zwierza się z domowych przyzwyczajeń. Czasami w ogóle odchodzi od kuchni, żeby, na przykład, zaproponować przygotowanie świątecznej ozdoby. W ten sposób buduje nić porozumienia z czytelniczkami, przekazuje im trochę zimowej atmosfery szczęścia. Kiedy już nastrój familiarności staje się oczywisty - może zacząć edukowanie w sferze kulinariów, czyni to jednak bez napięć, pozostawiając zawsze możliwość wyboru.
Sedno książki - obficie dekorowanej zdjęciami potraw, ale też portretami autorki z sesji fotograficznej imitującej prywatność czy choćby fotografiami kotów - stanowią już przepisy. I tutaj nie ma zaskoczeń, to znaczy – zawsze pojawiają się w nich zestawienia potrzebnych składników i opis przyrządzania (nie ma za to czasu przygotowania czy oceny trudności, precyzyjnie wymierzanych liczb, temperatur itp.). Do każdego przepisu autorka dodaje sympatyczny akapit osobisty, wypowiedź, która ma zachęcić do działania w kuchni. To miejsce na informowanie o pochodzeniu pomysłu, próbach jego modyfikowania czy efektach. W samym przepisie jeszcze dodaje Karoline Jonsson informacje na temat ewentualnych zamienników czy własnych poszukiwań w celu urozmaicenia potrawy - można te wskazówki również wykorzystywać.
“Zielone Boże Narodzenie” to książka tematyczna, która może pozwolić na wprowadzanie zmian i zdrowej diety, może też stanowić alternatywę dla tych, którzy nie chcą albo nie mogą jeść tradycyjnych świątecznych dań - ale jest to też lektura apetyczna sama w sobie, ciepła i osobista. Wprowadzane tu przepisy można wykorzystywać nie tylko w Boże Narodzenie – czego autorka jest także świadoma.
Smacznie i ekologicznie
Nie jest to zwyczajna książka kucharska, raczej tematyczna publikacja blogerki, która zainteresowana jest potrawami roślinnymi oraz troską o środowisko. Szwedka Karoline Jonsson podpowiada, co zrobić, żeby Boże Narodzenie było pełne smakołyków, które nie obciążają organizmu, podpowiada, jakie potrawy i jakie składniki sama wybiera, a chociaż część z nich będzie trochę trudna do dostania (autorka często zresztą korzysta z własnych plonów i zapasów), warto poświęcić chwilę i sprawdzić, jak inaczej przygotować świąteczny stół. W tym kontekście “Zielone Boże Narodzenie” może być prawdziwym wyzwaniem: w końcu w Polsce to walka z tradycjami i przekazywanymi z pokolenia na pokolenie przepisami. Jednak i tak modyfikacje są w cenie, a moda na zdrową żywność i ideę slow-life podpatrywaną na Północy sprawią, że książka swoich odbiorców znajdzie.
Karoline Jonsson sporo opowiada. Nie chce od razu podawać zestawu przepisów, woli zaprezentować się czytelnikom, jakby w ten sposób miała możliwość przekonania ich do własnych kulinarnych odkryć. Doradza, podpowiada, kształtuje opinie - każdy rozdział rozpoczyna się narracją, która ma koloryt z ciepłych przedświątecznych obyczajówek, kojarzy się z przyjemnym relaksem i beztroską. Są tu i wspomnienia, i nawiązania do rodzinnych zwyczajów, ale autorka zamienia się również w przewodniczkę, jeśli chodzi o przejście na stronę zdrowego żywienia. Stopniowo przyzwyczaja odbiorców do myśli, co czym zastąpić i jaki efekt przez to się uzyska. Nie chce przeprowadzać rewolucji, raczej - urozmaicać dietę. Wprowadzenia pełnią też rolę reklamy i spisu treści w jednym: autorka przyznaje się do własnych upodobań albo do czasu, w którym najchętniej je określone dania, zwierza się z domowych przyzwyczajeń. Czasami w ogóle odchodzi od kuchni, żeby, na przykład, zaproponować przygotowanie świątecznej ozdoby. W ten sposób buduje nić porozumienia z czytelniczkami, przekazuje im trochę zimowej atmosfery szczęścia. Kiedy już nastrój familiarności staje się oczywisty - może zacząć edukowanie w sferze kulinariów, czyni to jednak bez napięć, pozostawiając zawsze możliwość wyboru.
Sedno książki - obficie dekorowanej zdjęciami potraw, ale też portretami autorki z sesji fotograficznej imitującej prywatność czy choćby fotografiami kotów - stanowią już przepisy. I tutaj nie ma zaskoczeń, to znaczy – zawsze pojawiają się w nich zestawienia potrzebnych składników i opis przyrządzania (nie ma za to czasu przygotowania czy oceny trudności, precyzyjnie wymierzanych liczb, temperatur itp.). Do każdego przepisu autorka dodaje sympatyczny akapit osobisty, wypowiedź, która ma zachęcić do działania w kuchni. To miejsce na informowanie o pochodzeniu pomysłu, próbach jego modyfikowania czy efektach. W samym przepisie jeszcze dodaje Karoline Jonsson informacje na temat ewentualnych zamienników czy własnych poszukiwań w celu urozmaicenia potrawy - można te wskazówki również wykorzystywać.
“Zielone Boże Narodzenie” to książka tematyczna, która może pozwolić na wprowadzanie zmian i zdrowej diety, może też stanowić alternatywę dla tych, którzy nie chcą albo nie mogą jeść tradycyjnych świątecznych dań - ale jest to też lektura apetyczna sama w sobie, ciepła i osobista. Wprowadzane tu przepisy można wykorzystywać nie tylko w Boże Narodzenie – czego autorka jest także świadoma.
sobota, 15 grudnia 2018
Beata Sabała-Zielińska: TOPR. Żeby inni mogli przeżyć
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Akcje ratunkowe
W czasie, gdy literatura górska i okołogórska podbija rynki wydawnicze, pojawiła się też szansa na szerzenie wiadomości dotyczących bezpieczeństwa podczas wspinaczki. Do tej pory tę kwestię poruszał na wielką skalę Michał Jagiełło w tomie „Wołanie w górach”. Teraz Beata Sabała-Zielińska próbuje zaprezentować czytelnikom specyfikę TOPR-u powiązaną z beztroską „niedzielnych wspinaczy”. Chociaż autorka skupia się na rejestrowaniu działań ratowników, trudno podczas lektury nie zżymać się na ludzką głupotę i brawurę prowadzącą do nieszczęść. Autorka pisze tę książkę jak reportaż, opiera się na licznych rozmowach przeprowadzanych z ratownikami, ale też od czasu do czasu wprowadzać może własne uwagi: jak wtedy, gdy daje się zasypać pod kilkoma metrami śniegu jako pozorantka, żeby przeprowadzić trening psów odkopujących ludzi po przejściu lawiny. Szuka ciekawostek i anegdot (jak w ratownictwie w twórczy sposób użyć jajek i dwóch paczek prezerwatyw), ale nade wszystko porządkuje wiadomości, których zwykli odbiorcy nie mają. Chce też uzmysłowić czytelnikom trudy pracy ratowników i ich codzienne wyzwania. Ogląda historię rozwoju TOPR-u, porównuje dawne i dzisiejsze wyposażenie, warunki finansowe, predyspozycje psychiczne decydujących się na ten zawód, prawa i obowiązki. Uzupełnia to obrazkami z gór i akcji – tymi, które zakończyły się szczęśliwie i tymi, które dzisiaj mogą być przestrogą. Pytanie tylko, czy amatorzy mocnych wrażeń w wysokich górach po tę lekturę sięgną: powinna być to pozycja obowiązkowa przed wyjściem na szlak. Ale nie tylko, bo dostarczy mocnych wrażeń wszystkim.
Autorka stawia na konkrety i na w miarę pełne przedstawianie TOPR-u. Dzieli opowieść tematycznie: osobno zajmie się ratownictwem ściennym, lawinowym, nurkowym i jaskiniowym, pokaże, jak w górach korzysta się z helikoptera i przedstawi kilka mrożących krew w żyłach sytuacji. Porusza właściwie każde zagadnienie, jakie przyszłoby do głowy czytelnikom – czy są to najgłośniejsze akcje ratunkowe w Tatrach, przypadki nieuzasadnionych wezwań, korzystanie ze zdobyczy elektroniki, kwestie odpowiedzialności, możliwości, siły i chęci ratowników, zachowania poszkodowanych… Zdarzają się sytuacje ekstremalne, ale autorka dociera wszędzie tam, gdzie pojawiło się coś wartego uwagi. Na marginesie wywodów sprawdza, co czują żony ratowników, czy i jak radzą sobie TOPR-owcy z emocjami po akcji. Korzysta z kolejnych opowieści, przytacza relacje zabawne, pouczające albo dramatyczne. I nie ustaje w edukowaniu czytelników. Nie ma tu wprawdzie skryptowych poradników, wyciągania do tabelek i wyliczeń szczegółów zachowań pożądanych i niepożądanych, ale też Beata Sabała-Zielińska takiego poradnika tworzyć nie chce. Zależy jej na tym, żeby książkę dobrze się czytało i taki cel osiąga. „TOPR” to lektura wciągająca, wypełniona relacjami z różnych akcji ratunkowych, ale nie przezroczysta. Zdarza się, że albo rozmówcy, albo autorka, posłużą się mocniejszymi słowami na opisanie tego, co zdarzyło się w górach. Tu nie upiększa się rzeczywistości, silne emocje muszą znaleźć ujście. Dzięki temu zresztą książka robić będzie jeszcze większe wrażenie. „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” jest publikacją wyjątkową i z pomysłem napisaną. Znajdzie stałe miejsce w ramach literatury górskiej.
Akcje ratunkowe
W czasie, gdy literatura górska i okołogórska podbija rynki wydawnicze, pojawiła się też szansa na szerzenie wiadomości dotyczących bezpieczeństwa podczas wspinaczki. Do tej pory tę kwestię poruszał na wielką skalę Michał Jagiełło w tomie „Wołanie w górach”. Teraz Beata Sabała-Zielińska próbuje zaprezentować czytelnikom specyfikę TOPR-u powiązaną z beztroską „niedzielnych wspinaczy”. Chociaż autorka skupia się na rejestrowaniu działań ratowników, trudno podczas lektury nie zżymać się na ludzką głupotę i brawurę prowadzącą do nieszczęść. Autorka pisze tę książkę jak reportaż, opiera się na licznych rozmowach przeprowadzanych z ratownikami, ale też od czasu do czasu wprowadzać może własne uwagi: jak wtedy, gdy daje się zasypać pod kilkoma metrami śniegu jako pozorantka, żeby przeprowadzić trening psów odkopujących ludzi po przejściu lawiny. Szuka ciekawostek i anegdot (jak w ratownictwie w twórczy sposób użyć jajek i dwóch paczek prezerwatyw), ale nade wszystko porządkuje wiadomości, których zwykli odbiorcy nie mają. Chce też uzmysłowić czytelnikom trudy pracy ratowników i ich codzienne wyzwania. Ogląda historię rozwoju TOPR-u, porównuje dawne i dzisiejsze wyposażenie, warunki finansowe, predyspozycje psychiczne decydujących się na ten zawód, prawa i obowiązki. Uzupełnia to obrazkami z gór i akcji – tymi, które zakończyły się szczęśliwie i tymi, które dzisiaj mogą być przestrogą. Pytanie tylko, czy amatorzy mocnych wrażeń w wysokich górach po tę lekturę sięgną: powinna być to pozycja obowiązkowa przed wyjściem na szlak. Ale nie tylko, bo dostarczy mocnych wrażeń wszystkim.
Autorka stawia na konkrety i na w miarę pełne przedstawianie TOPR-u. Dzieli opowieść tematycznie: osobno zajmie się ratownictwem ściennym, lawinowym, nurkowym i jaskiniowym, pokaże, jak w górach korzysta się z helikoptera i przedstawi kilka mrożących krew w żyłach sytuacji. Porusza właściwie każde zagadnienie, jakie przyszłoby do głowy czytelnikom – czy są to najgłośniejsze akcje ratunkowe w Tatrach, przypadki nieuzasadnionych wezwań, korzystanie ze zdobyczy elektroniki, kwestie odpowiedzialności, możliwości, siły i chęci ratowników, zachowania poszkodowanych… Zdarzają się sytuacje ekstremalne, ale autorka dociera wszędzie tam, gdzie pojawiło się coś wartego uwagi. Na marginesie wywodów sprawdza, co czują żony ratowników, czy i jak radzą sobie TOPR-owcy z emocjami po akcji. Korzysta z kolejnych opowieści, przytacza relacje zabawne, pouczające albo dramatyczne. I nie ustaje w edukowaniu czytelników. Nie ma tu wprawdzie skryptowych poradników, wyciągania do tabelek i wyliczeń szczegółów zachowań pożądanych i niepożądanych, ale też Beata Sabała-Zielińska takiego poradnika tworzyć nie chce. Zależy jej na tym, żeby książkę dobrze się czytało i taki cel osiąga. „TOPR” to lektura wciągająca, wypełniona relacjami z różnych akcji ratunkowych, ale nie przezroczysta. Zdarza się, że albo rozmówcy, albo autorka, posłużą się mocniejszymi słowami na opisanie tego, co zdarzyło się w górach. Tu nie upiększa się rzeczywistości, silne emocje muszą znaleźć ujście. Dzięki temu zresztą książka robić będzie jeszcze większe wrażenie. „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” jest publikacją wyjątkową i z pomysłem napisaną. Znajdzie stałe miejsce w ramach literatury górskiej.
piątek, 14 grudnia 2018
Katarzyna Surmiak-Domańska: Kieślowski. Zbliżenie
Agora, Warszawa 2018.
Proces twórczy
Tak naprawdę Katarzyna Surmiak-Domańska nie może scharakteryzować Krzysztofa Kieślowskiego od strony prywatnej. Umyka jej wszystko to, co mieści się w obszarze poza pracą – i kto wie, czy taki portret nie staje się najbardziej wiarygodny mimo swoistego ograniczenia. Tylko na początku odnosi się do kwestii domowych: kiedy mały Krzyś pisze listy do rodziców i zwierza się ze swoich trosk. Później rodzina usuwa się w cień, bez względu na to, w jakim punkcie egzystencji bohater tomu właśnie się znajduje. Zupełnie jakby autorka uznała, że dla odbiorców nie powinien mieć znaczenia reżyser prywatnie, bo „domowość” nie pozwoli zrozumieć wyborów artystycznych lub inspiracji. I tak ogranicza te wątki, subtelnie, jakby po prostu nie zmieściły się w ostatecznej wersji tekstu. Dla wyrównania proporcji poprosi czasami kogoś – na przykład córkę – o stworzenie portretu reżysera. Jednak „Kieślowski. Zbliżenie” to opowieść o machinie filmowej, która z czasem coraz bardziej wciąga, aż w końcu będzie mogła przemielić.
Publikacja to obszerna i bardzo szczegółowa. Tym chce autorka rywalizować z dostępnymi na rynku biografiami czy wywiadami. Daje szansę podejrzenia warsztatu, a i procesu wymyślania kolejnych filmowych opowieści. Kieślowski stawia na dokument, długo nie chce przekonać się do fabuły – dla odbiorców będzie zatem ciekawe, jak doprowadzał do przeniesienia na taśmę filmową zaobserwowanych zjawisk. Surmiak-Domańska chce poznawać reżysera przez filmy, rejestruje od samego początku kolejne rozwiązania i opowieści, szukanie tematów czy aktorów, pracę z naturszczykami i profesjonalistami. W relacjach na planie zajmuje się próbami odzwierciedlania charakteru Kieślowskiego, ale to dla niej motyw poboczny. Znacznie chętniej przechodzi do omawiania treści filmów i rozwodzenia się nad znaczeniami historii. Przygląda się bohaterom, temu, co Kieślowski mówi o przedstawianych ludziach, jak ich kreuje i jaki stosunek do swoich dzieł ma później. Odnotowuje utrudnienia związane z odgórnymi dyrektywami, ustępstwa lub upór przy realizowaniu własnych wizji. Zaznacza specyfikę pracy, atmosferę na planie, ale równie ważne jest dla niej to, co dzieje się z gotowym filmem. Rejestruje jego losy, sprawdza, jak zmieniały się oceny autora i co nakręcenie konkretnego obrazu dało.
„Kieślowski. Zbliżenie” to chronologiczna opowieść o reżyserze oglądanym przez pryzmat jego dzieł. Z czasem autorka tomu przestaje już zajmować się Kieślowskim jako człowiekiem – spisuje za to całe konteksty produkowania filmów, montaży lub w ogóle dyskusje nad możliwością tworzenia, biografię przekształca w reportaż. Od strony formalnej zresztą to reportaż staje się dla niej najwygodniejszą metodą prezentowania faktów – bezpośrednie cytaty bardzo ubarwiają tekst, sprawiają, że lektura nie jest wyłącznie zbiorem danych – proces twórczy zaczyna się odtwarzać na oczach czytelników. Sam Krzysztof Kieślowski, chociaż przecież nierozerwalnie związany z kolejnymi filmowymi relacjami, zapewnia też ramę kompozycyjną: nad nim jako człowiekiem pochyla się autorka przy prezentowaniu dzieciństwa oraz momentu tuż przed śmiercią. Resztę definiuje od strony zawodowej – chyba że akurat trafi się ktoś, kto w swoich wspomnieniach o Kieślowskim zajmie się też jego charakterem czy stosunkiem do innych twórców. Ta książka nie jest pomnikiem stawianym reżyserowi, pojawiają się w niej także opowieści o zawodowych „błędach”. Nie ma wybielania czy usprawiedliwiania podjętych decyzji. Katarzyna Surmiak-Domańska postanawia zarejestrować szereg wydarzeń, by czytelnicy mogli na ich podstawie odtwarzać sobie filozofię twórczą Kieślowskiego.
Proces twórczy
Tak naprawdę Katarzyna Surmiak-Domańska nie może scharakteryzować Krzysztofa Kieślowskiego od strony prywatnej. Umyka jej wszystko to, co mieści się w obszarze poza pracą – i kto wie, czy taki portret nie staje się najbardziej wiarygodny mimo swoistego ograniczenia. Tylko na początku odnosi się do kwestii domowych: kiedy mały Krzyś pisze listy do rodziców i zwierza się ze swoich trosk. Później rodzina usuwa się w cień, bez względu na to, w jakim punkcie egzystencji bohater tomu właśnie się znajduje. Zupełnie jakby autorka uznała, że dla odbiorców nie powinien mieć znaczenia reżyser prywatnie, bo „domowość” nie pozwoli zrozumieć wyborów artystycznych lub inspiracji. I tak ogranicza te wątki, subtelnie, jakby po prostu nie zmieściły się w ostatecznej wersji tekstu. Dla wyrównania proporcji poprosi czasami kogoś – na przykład córkę – o stworzenie portretu reżysera. Jednak „Kieślowski. Zbliżenie” to opowieść o machinie filmowej, która z czasem coraz bardziej wciąga, aż w końcu będzie mogła przemielić.
Publikacja to obszerna i bardzo szczegółowa. Tym chce autorka rywalizować z dostępnymi na rynku biografiami czy wywiadami. Daje szansę podejrzenia warsztatu, a i procesu wymyślania kolejnych filmowych opowieści. Kieślowski stawia na dokument, długo nie chce przekonać się do fabuły – dla odbiorców będzie zatem ciekawe, jak doprowadzał do przeniesienia na taśmę filmową zaobserwowanych zjawisk. Surmiak-Domańska chce poznawać reżysera przez filmy, rejestruje od samego początku kolejne rozwiązania i opowieści, szukanie tematów czy aktorów, pracę z naturszczykami i profesjonalistami. W relacjach na planie zajmuje się próbami odzwierciedlania charakteru Kieślowskiego, ale to dla niej motyw poboczny. Znacznie chętniej przechodzi do omawiania treści filmów i rozwodzenia się nad znaczeniami historii. Przygląda się bohaterom, temu, co Kieślowski mówi o przedstawianych ludziach, jak ich kreuje i jaki stosunek do swoich dzieł ma później. Odnotowuje utrudnienia związane z odgórnymi dyrektywami, ustępstwa lub upór przy realizowaniu własnych wizji. Zaznacza specyfikę pracy, atmosferę na planie, ale równie ważne jest dla niej to, co dzieje się z gotowym filmem. Rejestruje jego losy, sprawdza, jak zmieniały się oceny autora i co nakręcenie konkretnego obrazu dało.
„Kieślowski. Zbliżenie” to chronologiczna opowieść o reżyserze oglądanym przez pryzmat jego dzieł. Z czasem autorka tomu przestaje już zajmować się Kieślowskim jako człowiekiem – spisuje za to całe konteksty produkowania filmów, montaży lub w ogóle dyskusje nad możliwością tworzenia, biografię przekształca w reportaż. Od strony formalnej zresztą to reportaż staje się dla niej najwygodniejszą metodą prezentowania faktów – bezpośrednie cytaty bardzo ubarwiają tekst, sprawiają, że lektura nie jest wyłącznie zbiorem danych – proces twórczy zaczyna się odtwarzać na oczach czytelników. Sam Krzysztof Kieślowski, chociaż przecież nierozerwalnie związany z kolejnymi filmowymi relacjami, zapewnia też ramę kompozycyjną: nad nim jako człowiekiem pochyla się autorka przy prezentowaniu dzieciństwa oraz momentu tuż przed śmiercią. Resztę definiuje od strony zawodowej – chyba że akurat trafi się ktoś, kto w swoich wspomnieniach o Kieślowskim zajmie się też jego charakterem czy stosunkiem do innych twórców. Ta książka nie jest pomnikiem stawianym reżyserowi, pojawiają się w niej także opowieści o zawodowych „błędach”. Nie ma wybielania czy usprawiedliwiania podjętych decyzji. Katarzyna Surmiak-Domańska postanawia zarejestrować szereg wydarzeń, by czytelnicy mogli na ich podstawie odtwarzać sobie filozofię twórczą Kieślowskiego.
czwartek, 13 grudnia 2018
Elżbieta Sieradzińska: Wanda Rutkiewicz. Jeszcze tylko jeden szczyt
Marginesy, Warszawa 2018.
Wysoko
Wanda Rutkiewicz to legenda – i jak każda legenda wzbudza zainteresowanie czytelników. Do tego dochodzi jeszcze mocno ostatnio podbijane zainteresowanie rynku literaturą górską. Stąd kolejne biografie i, co ważniejsze, próby zrozumienia postaci wyjątkowej. Tom „Wanda Rutkiewicz. Jeszcze tylko jeden szczyt” jest z jednej strony próbą uporządkowania życiorysowych wiadomości i osiągnięć, z drugiej – rodzajem reportażu, literackim popisem Elżbiety Sieradzińskiej. Nieprzezroczysty styl jest dość specyficzny, na początku trzeba się do niego przyzwyczajać, ale też do lektury przystąpią odbiorcy raczej zainteresowani tematem, dla których część poruszanych kwestii będzie już znana z innych źródeł, a wtedy znacznie łatwiej przyswoić sobie charakterystyczny styl. W tomie „Wanda Rutkiewicz” nacisk kładziony jest na wydarzenia sportowe, rekordy w górach, ambicje i konflikty, przyjaźnie z innymi wspinaczami, ekwipunek czy organizację wypraw (albo dołączanie do innych wypraw, zasady w zdobywaniu szczytów). To najbardziej eksponowana część opowieści o Wandzie Rutkiewicz, ale nie wyłączna. Autorkę interesuje również organizacja zwyczajnego życia w powiązaniu z tym zawodowym: prelekcje czy spotkania, prace nad książkami, zobowiązania wobec sponsorów, wizja domowej codzienności, relacji z matką… ma sporo tematów do przedstawienia, nie może się zatem zagłębiać w nie przesadnie. Góry mają pierwszeństwo i trudno się dziwić. Chociaż autorka nie będzie opracowywać literacko każdego kroku, zajmie się dość szczegółowo i sytuacją w obozach, i atmosferą w zespołach. Postara się odzwierciedlić ducha rywalizacji, a do tego również przyzwyczajenia na trasie. Rzadko odnosi się do specyficznego języka, fachowych terminów albo sprzętów: korzysta z tego słownictwa tak, by nie zaburzyć lektury zwykłym odbiorcom. Sprawdza, co niezwykłego było w Wandzie Rutkiewicz, dlaczego przeszła do historii jako ktoś więcej niż tylko zdobywczyni ośmiotysięczników, która zaginęła w górach. Wanda w centrum uwagi to gwarancja różnorodności tematycznej i emocjonalnej, zwłaszcza że budziła skrajne emocje u tych, którzy ją znali.
Zależy Sieradzińskiej, żeby przedstawić barwną postać, indywidualność nawet w obrębie elitarnej grupy wspinaczy. Przez te relacje przewijają się i Jerzy Kukuczka, i Artur Hajzer, i Reinhold Messner, cała grupa alpinistek, Elizabeth Hawley… lista zdaje się wciąż wydłużać – autorka przeprowadza wiele rozmów, sprawdza wiele źródeł, żeby zrozumieć swoją bohaterkę jak najpełniej. To droga do zrozumienia postaci, a i do nasycenia biografii osobistymi akcentami. Wanda Rutkiewicz nikogo nie pozostawia obojętnym, a że ma silny charakter – doczekuje się urozmaiconych opinii. W pewnym momencie zaczyna się pojawiać rozdźwięk między ambicjami Wandy, ograniczeniami zdrowotnymi, coraz częściej też dochodzi do starć w zespołach, z którymi się wspina. Wanda staje się samotna, co widzą już czytelnicy. Życie osobiste Wandy Rutkiewicz to w tej publikacji jedynie wzmianki dla porządku: nie da się wiele dowiedzieć ani o mężach i partnerach, ani o tragicznej śmierci ojca: to schodzi na dalszy plan, nie powinno odciągać uwagi od gór. Istnieje w relacji, ale nie jako najważniejsze.
Elżbieta Sieradzińska przyjmuje w narracji styl pełen równoważników zdań albo fraz krótkich i urywanych, stara się sugerować klimat przez powtórzenia nieistotnych wiadomości albo imitować wysiłek w wysokich górach. W języku widać momentami walkę o każdy oddech, co trochę utrudnia lekturę, a na pewno przenosi uwagę z rejestrowanych wydarzeń na ich wymowę. To sposób na urozmaicenie książki, wyróżnienie jej na rynku. Rzeczywiście tom Sieradzińskiej od strony stylistycznej przyniesie trochę niespodzianek. Jest gęsty od faktów i pasuje do bohaterki. Wanda Rutkiewicz w tym ujęciu to bezwzględne uwielbienie dla gór i fascynacja, której nawet nie można próbować wytłumaczyć.
Wysoko
Wanda Rutkiewicz to legenda – i jak każda legenda wzbudza zainteresowanie czytelników. Do tego dochodzi jeszcze mocno ostatnio podbijane zainteresowanie rynku literaturą górską. Stąd kolejne biografie i, co ważniejsze, próby zrozumienia postaci wyjątkowej. Tom „Wanda Rutkiewicz. Jeszcze tylko jeden szczyt” jest z jednej strony próbą uporządkowania życiorysowych wiadomości i osiągnięć, z drugiej – rodzajem reportażu, literackim popisem Elżbiety Sieradzińskiej. Nieprzezroczysty styl jest dość specyficzny, na początku trzeba się do niego przyzwyczajać, ale też do lektury przystąpią odbiorcy raczej zainteresowani tematem, dla których część poruszanych kwestii będzie już znana z innych źródeł, a wtedy znacznie łatwiej przyswoić sobie charakterystyczny styl. W tomie „Wanda Rutkiewicz” nacisk kładziony jest na wydarzenia sportowe, rekordy w górach, ambicje i konflikty, przyjaźnie z innymi wspinaczami, ekwipunek czy organizację wypraw (albo dołączanie do innych wypraw, zasady w zdobywaniu szczytów). To najbardziej eksponowana część opowieści o Wandzie Rutkiewicz, ale nie wyłączna. Autorkę interesuje również organizacja zwyczajnego życia w powiązaniu z tym zawodowym: prelekcje czy spotkania, prace nad książkami, zobowiązania wobec sponsorów, wizja domowej codzienności, relacji z matką… ma sporo tematów do przedstawienia, nie może się zatem zagłębiać w nie przesadnie. Góry mają pierwszeństwo i trudno się dziwić. Chociaż autorka nie będzie opracowywać literacko każdego kroku, zajmie się dość szczegółowo i sytuacją w obozach, i atmosferą w zespołach. Postara się odzwierciedlić ducha rywalizacji, a do tego również przyzwyczajenia na trasie. Rzadko odnosi się do specyficznego języka, fachowych terminów albo sprzętów: korzysta z tego słownictwa tak, by nie zaburzyć lektury zwykłym odbiorcom. Sprawdza, co niezwykłego było w Wandzie Rutkiewicz, dlaczego przeszła do historii jako ktoś więcej niż tylko zdobywczyni ośmiotysięczników, która zaginęła w górach. Wanda w centrum uwagi to gwarancja różnorodności tematycznej i emocjonalnej, zwłaszcza że budziła skrajne emocje u tych, którzy ją znali.
Zależy Sieradzińskiej, żeby przedstawić barwną postać, indywidualność nawet w obrębie elitarnej grupy wspinaczy. Przez te relacje przewijają się i Jerzy Kukuczka, i Artur Hajzer, i Reinhold Messner, cała grupa alpinistek, Elizabeth Hawley… lista zdaje się wciąż wydłużać – autorka przeprowadza wiele rozmów, sprawdza wiele źródeł, żeby zrozumieć swoją bohaterkę jak najpełniej. To droga do zrozumienia postaci, a i do nasycenia biografii osobistymi akcentami. Wanda Rutkiewicz nikogo nie pozostawia obojętnym, a że ma silny charakter – doczekuje się urozmaiconych opinii. W pewnym momencie zaczyna się pojawiać rozdźwięk między ambicjami Wandy, ograniczeniami zdrowotnymi, coraz częściej też dochodzi do starć w zespołach, z którymi się wspina. Wanda staje się samotna, co widzą już czytelnicy. Życie osobiste Wandy Rutkiewicz to w tej publikacji jedynie wzmianki dla porządku: nie da się wiele dowiedzieć ani o mężach i partnerach, ani o tragicznej śmierci ojca: to schodzi na dalszy plan, nie powinno odciągać uwagi od gór. Istnieje w relacji, ale nie jako najważniejsze.
Elżbieta Sieradzińska przyjmuje w narracji styl pełen równoważników zdań albo fraz krótkich i urywanych, stara się sugerować klimat przez powtórzenia nieistotnych wiadomości albo imitować wysiłek w wysokich górach. W języku widać momentami walkę o każdy oddech, co trochę utrudnia lekturę, a na pewno przenosi uwagę z rejestrowanych wydarzeń na ich wymowę. To sposób na urozmaicenie książki, wyróżnienie jej na rynku. Rzeczywiście tom Sieradzińskiej od strony stylistycznej przyniesie trochę niespodzianek. Jest gęsty od faktów i pasuje do bohaterki. Wanda Rutkiewicz w tym ujęciu to bezwzględne uwielbienie dla gór i fascynacja, której nawet nie można próbować wytłumaczyć.
środa, 12 grudnia 2018
Lydia La Plante: Wdowy
W.A.B., Warszawa 2018.
Skok stulecia
Te kobiety nigdy dotąd nie zajmowały się działaniami przestępczymi, nawet by o tym nie pomyślały. To ich ukochani zajmowali się rabunkami i byli w tym naprawdę nieźli. Do czasu. Bo chociaż w najdrobniejszych szczegółach zaplanowali skok stulecia, nie wzięli jednak pod uwagę przypadku, który doprowadził do tragedii. W jednym momencie zginęli wszyscy. Zostały ich żony, teraz już - wdowy, które powinny zadbać o swoją przyszłość. Harry był niekwestionowanym przywódcą, mózgiem wszystkich operacji: teraz jego małżonka, Dolly, przejmuje dowodzenie. W podjęciu odważnej decyzji pomaga jej świadomość posiadania bezcennych informacji. Harry pozostawił po sobie notes wypełniony wiadomościami, które z przeciętnego bandyty zrobiłyby geniusza włamów. Skoro ów notes odzyskać chcą rywale Harry’ego, równie dobrze może się nim zająć Dolly. I zrobić użytek z posiadanej wiedzy. Dolly ma charakter i świetnie dostosowuje się do sytuacji. A razem z nią inne żony gangsterów. Wszystko da się przecież wyćwiczyć.
Lydia La Plante znalazła temat, który pozwolił jej na przełamanie rutyny i nudy w kryminalnych konwencjach. Udało jej się odwrócić uwagę od śledztw i poszukiwania sprawców dzięki przejściu w stronę przygotowania perfekcyjnego skoku. Wykorzystuje w tym naiwność pań: niektóre wolą zajmować się urodą i modą niż planować napad. Ponadto muszą zwalczyć strach i rozmaite słabości. Czeka zatem bohaterki mnóstwo pracy. Autorka opowiada o kolejnych etapach działań, konfliktach w damskim zespole, problemach na drodze do sukcesu. Wszędzie szuka humorystycznych motywów, bo trudno byłoby na poważnie podchodzić do ćwiczenia tembru głosu, żeby odpowiednio wykrzykiwać polecenia, albo do obmyślania kostiumu (ciężko pogodzić dążenie do pięknego wyglądu z maskowaniem sylwetki). Autorka doskonale radzi sobie z kolejnymi absurdami, jakie wypływają przy okazji prac. I teraz, na tak przygotowany grunt, wprowadza rozmaite zagrżenia. W końcu bohaterki nie działają w próżni, a notes Harry’ego stanowi łakomy kąsek. Same wdowy są piękne i ponętne, można próbować z nich wydobywać informacje na różne sposoby. “Wdowy” to powieść wielowymiarowa i lawirująca wciąż między śmiechem i lękiem. Kady motyw zostaje tu umiejętnie i precyzyjnie rozbudowany, tak, że łatwo jest odbiorcom uwierzyć w powieściowy świat. Ale poza pomysłami na akcję Lydia La Plante zwraca na siebie uwagę bardzo udaną narracją. Pisze szczegółowo, proponuje trafne opisy, udaje jej się zaangażować czytelników w burzliwą historię. Dostarcza całego szeregu wrażeń i dobrej literatury. Dzisiaj w poppowieściach charakterystyczny jest pośpiech i brak staranności. U Lydii La Plante takich wad nie ma, to mięsista proza wypełniona ciekawostkami. Cieszy sposób wykonania, realizacja pomysłu, cała staranność warsztatowa, która idzie w parze z niebanalnymi rozwiązaniami. “Wdowy” to materiał na bestseller, nawet po wznowieniu. Skusi autorka czytelników wizją dopracowanej rzeczywistości, a i konstrukcji postaci. Nie posługuje się stereotypami, zawsze przełamuje schematy. I nawet jeśli zwyczajnie odwraca konwencję, radzi sobie doskonale. Umie do siebie przekonać, a zatem szybko powiększy liczbę fanów.
Są “Wdowy” lekturą dla wymagających czytelników, książką, która rozbudza wyobraźnię, a i dostarcza pożywki lekturowej. Przynosi rozrywkę na wysokim poziomie, często rozśmiesza, ale na tym nie poprzestaje. Na uwagę zasługuje zwłaszcza kreowanie relacji międzyludzkich i zmian zachodzących w tym zakresie. Jest Lydia La Plante dobrą obserwatorką, mimo że nie proponuje przecież powieści realistycznej.
Skok stulecia
Te kobiety nigdy dotąd nie zajmowały się działaniami przestępczymi, nawet by o tym nie pomyślały. To ich ukochani zajmowali się rabunkami i byli w tym naprawdę nieźli. Do czasu. Bo chociaż w najdrobniejszych szczegółach zaplanowali skok stulecia, nie wzięli jednak pod uwagę przypadku, który doprowadził do tragedii. W jednym momencie zginęli wszyscy. Zostały ich żony, teraz już - wdowy, które powinny zadbać o swoją przyszłość. Harry był niekwestionowanym przywódcą, mózgiem wszystkich operacji: teraz jego małżonka, Dolly, przejmuje dowodzenie. W podjęciu odważnej decyzji pomaga jej świadomość posiadania bezcennych informacji. Harry pozostawił po sobie notes wypełniony wiadomościami, które z przeciętnego bandyty zrobiłyby geniusza włamów. Skoro ów notes odzyskać chcą rywale Harry’ego, równie dobrze może się nim zająć Dolly. I zrobić użytek z posiadanej wiedzy. Dolly ma charakter i świetnie dostosowuje się do sytuacji. A razem z nią inne żony gangsterów. Wszystko da się przecież wyćwiczyć.
Lydia La Plante znalazła temat, który pozwolił jej na przełamanie rutyny i nudy w kryminalnych konwencjach. Udało jej się odwrócić uwagę od śledztw i poszukiwania sprawców dzięki przejściu w stronę przygotowania perfekcyjnego skoku. Wykorzystuje w tym naiwność pań: niektóre wolą zajmować się urodą i modą niż planować napad. Ponadto muszą zwalczyć strach i rozmaite słabości. Czeka zatem bohaterki mnóstwo pracy. Autorka opowiada o kolejnych etapach działań, konfliktach w damskim zespole, problemach na drodze do sukcesu. Wszędzie szuka humorystycznych motywów, bo trudno byłoby na poważnie podchodzić do ćwiczenia tembru głosu, żeby odpowiednio wykrzykiwać polecenia, albo do obmyślania kostiumu (ciężko pogodzić dążenie do pięknego wyglądu z maskowaniem sylwetki). Autorka doskonale radzi sobie z kolejnymi absurdami, jakie wypływają przy okazji prac. I teraz, na tak przygotowany grunt, wprowadza rozmaite zagrżenia. W końcu bohaterki nie działają w próżni, a notes Harry’ego stanowi łakomy kąsek. Same wdowy są piękne i ponętne, można próbować z nich wydobywać informacje na różne sposoby. “Wdowy” to powieść wielowymiarowa i lawirująca wciąż między śmiechem i lękiem. Kady motyw zostaje tu umiejętnie i precyzyjnie rozbudowany, tak, że łatwo jest odbiorcom uwierzyć w powieściowy świat. Ale poza pomysłami na akcję Lydia La Plante zwraca na siebie uwagę bardzo udaną narracją. Pisze szczegółowo, proponuje trafne opisy, udaje jej się zaangażować czytelników w burzliwą historię. Dostarcza całego szeregu wrażeń i dobrej literatury. Dzisiaj w poppowieściach charakterystyczny jest pośpiech i brak staranności. U Lydii La Plante takich wad nie ma, to mięsista proza wypełniona ciekawostkami. Cieszy sposób wykonania, realizacja pomysłu, cała staranność warsztatowa, która idzie w parze z niebanalnymi rozwiązaniami. “Wdowy” to materiał na bestseller, nawet po wznowieniu. Skusi autorka czytelników wizją dopracowanej rzeczywistości, a i konstrukcji postaci. Nie posługuje się stereotypami, zawsze przełamuje schematy. I nawet jeśli zwyczajnie odwraca konwencję, radzi sobie doskonale. Umie do siebie przekonać, a zatem szybko powiększy liczbę fanów.
Są “Wdowy” lekturą dla wymagających czytelników, książką, która rozbudza wyobraźnię, a i dostarcza pożywki lekturowej. Przynosi rozrywkę na wysokim poziomie, często rozśmiesza, ale na tym nie poprzestaje. Na uwagę zasługuje zwłaszcza kreowanie relacji międzyludzkich i zmian zachodzących w tym zakresie. Jest Lydia La Plante dobrą obserwatorką, mimo że nie proponuje przecież powieści realistycznej.
wtorek, 11 grudnia 2018
Hilde Ostby, Ylva Ostby: Jak działa pamięć?
Marginesy, Warszawa 2018.
Sposób na zapamiętywanie
Jakoś tak ostatnio modne jest pisanie o możliwościach mózgu i coraz więcej pojawia się publikacji poświęconych różnym jego aspektom. Żeby nie odstraszyć co bardziej wrażliwych czytelników naturalistycznymi opisami, autorzy chętnie sięgają po to, co przynajmniej w lekturze neutralne – i co odbiorców zainteresuje. Takim bodźcem staje się pamięć. „Jak działa pamięć” stworzyły Hilde Ostby i Ylva Ostby – dziennikarka oraz ekspertka od funkcjonowania pamięci. Swoją opowieść zaczynają od hipokampu i od operacji, która miała ograniczyć symptomy padaczki, a pozwoliła lekarzom dostrzec miejsce magazynowania wspomnień. Muszą tu przedstawić dwa pamięciowe fenomeny ze skrajnych biegunów – człowieka, który po obustronnym wycięciu hipokampu stracił możliwość sięgania do wspomnień i każdego dnia na nowo dziwił się ludziom i wydarzeniom, które powinien dobrze znać – oraz człowieka, który zapamiętywał absolutnie wszystko bez żadnego wysiłku i nie umiał wyrzucić z głowy danych, chyba że specjalnie się o to postarał. Sporo miejsca poświęcają autorki wspomnieniom jako takim – interesują się kwestią zachowywania ich, ale i… modyfikowania. Sprawdzają, czy możliwe jest wdrukowanie do umysłu fałszywych wspomnień – przytaczają dosyć naiwne eksperymenty w rodzaju prezentowania fotomontaży jako rzekomego dowodu na niebyłe wydarzenia, pytają też o to, czy możliwe jest przypominanie sobie określonych chwil ze wczesnego dzieciństwa, z czasów objętych specyficzną „amnezją”. Przyglądają się zawodom, w których doskonała pamięć jest niezbędna – na przykład zadaniom taksówkarzy albo szachistów. Autorki na zmianę opowiadają o pamięci, fenomenie wspomnień i o zapominaniu. Podchodzą do tematu reportażowo, zależy im na prezentowaniu wyników rozmaitych eksperymentów i na przedstawianiu ludzi o skrajnych możliwościach w tej dziedzinie. Opisują specyficzne okołomedyczne przypadki – sytuacje, kiedy ktoś traci pamięć albo na skutek urazu zyskuje większą niż kiedykolwiek. Ale w tym wszystkim właściwie bardzo mało jest czynników, które zapadły w pamięć samym odbiorcom: ta książka jawi się raczej jako jedna z wielu o podobnej tematyce na rynku, nie ma w niej takiego punktu zaczepienia, który jednoznacznie wykazałby oryginalność czy odkrywczość. Popularyzatorski charakter tomu sprawia, że trudno tu w ogóle myśleć o nowatorstwie czy narracyjnych eksperymentach – chodzi o czytelne wyjaśnianie odbiorcom skomplikowanych kwestii. Trzymają się tu zresztą autorki terminologii „podwodnej” (hipokamp jako konik morski narzuca takie potraktowanie tematu).
„Jak działa pamięć” to lektura przeznaczona dla czytelników spragnionych wiadomości, ale nieprzygotowanych na fachową terminologię czy skomplikowaną narrację. Autorki upraszczają kolejne tematy, nadają im reportażowego charakteru, wyszukują ciekawostki albo dane, do których przeciętnym czytelnikom trudno byłoby dotrzeć. Jest to pozycja pozwalająca lepiej poznać specyfikę ludzkiego organizmu: buduje podziw dla człowieka, ale pokazuje też, jak wiele tematów wciąż czeka na odkrycie i wyjaśnienie, a nawet – jak wiele wiadomości nauka zawdzięcza przypadkowi. W tym ujęciu nie ma natomiast miejsca na zarzucanie odbiorców danymi encyklopedycznymi – jeśli ktoś zatem nie przepada za naukowym dyskursem, po tę publikację sięgnąć może bez obaw.
Sposób na zapamiętywanie
Jakoś tak ostatnio modne jest pisanie o możliwościach mózgu i coraz więcej pojawia się publikacji poświęconych różnym jego aspektom. Żeby nie odstraszyć co bardziej wrażliwych czytelników naturalistycznymi opisami, autorzy chętnie sięgają po to, co przynajmniej w lekturze neutralne – i co odbiorców zainteresuje. Takim bodźcem staje się pamięć. „Jak działa pamięć” stworzyły Hilde Ostby i Ylva Ostby – dziennikarka oraz ekspertka od funkcjonowania pamięci. Swoją opowieść zaczynają od hipokampu i od operacji, która miała ograniczyć symptomy padaczki, a pozwoliła lekarzom dostrzec miejsce magazynowania wspomnień. Muszą tu przedstawić dwa pamięciowe fenomeny ze skrajnych biegunów – człowieka, który po obustronnym wycięciu hipokampu stracił możliwość sięgania do wspomnień i każdego dnia na nowo dziwił się ludziom i wydarzeniom, które powinien dobrze znać – oraz człowieka, który zapamiętywał absolutnie wszystko bez żadnego wysiłku i nie umiał wyrzucić z głowy danych, chyba że specjalnie się o to postarał. Sporo miejsca poświęcają autorki wspomnieniom jako takim – interesują się kwestią zachowywania ich, ale i… modyfikowania. Sprawdzają, czy możliwe jest wdrukowanie do umysłu fałszywych wspomnień – przytaczają dosyć naiwne eksperymenty w rodzaju prezentowania fotomontaży jako rzekomego dowodu na niebyłe wydarzenia, pytają też o to, czy możliwe jest przypominanie sobie określonych chwil ze wczesnego dzieciństwa, z czasów objętych specyficzną „amnezją”. Przyglądają się zawodom, w których doskonała pamięć jest niezbędna – na przykład zadaniom taksówkarzy albo szachistów. Autorki na zmianę opowiadają o pamięci, fenomenie wspomnień i o zapominaniu. Podchodzą do tematu reportażowo, zależy im na prezentowaniu wyników rozmaitych eksperymentów i na przedstawianiu ludzi o skrajnych możliwościach w tej dziedzinie. Opisują specyficzne okołomedyczne przypadki – sytuacje, kiedy ktoś traci pamięć albo na skutek urazu zyskuje większą niż kiedykolwiek. Ale w tym wszystkim właściwie bardzo mało jest czynników, które zapadły w pamięć samym odbiorcom: ta książka jawi się raczej jako jedna z wielu o podobnej tematyce na rynku, nie ma w niej takiego punktu zaczepienia, który jednoznacznie wykazałby oryginalność czy odkrywczość. Popularyzatorski charakter tomu sprawia, że trudno tu w ogóle myśleć o nowatorstwie czy narracyjnych eksperymentach – chodzi o czytelne wyjaśnianie odbiorcom skomplikowanych kwestii. Trzymają się tu zresztą autorki terminologii „podwodnej” (hipokamp jako konik morski narzuca takie potraktowanie tematu).
„Jak działa pamięć” to lektura przeznaczona dla czytelników spragnionych wiadomości, ale nieprzygotowanych na fachową terminologię czy skomplikowaną narrację. Autorki upraszczają kolejne tematy, nadają im reportażowego charakteru, wyszukują ciekawostki albo dane, do których przeciętnym czytelnikom trudno byłoby dotrzeć. Jest to pozycja pozwalająca lepiej poznać specyfikę ludzkiego organizmu: buduje podziw dla człowieka, ale pokazuje też, jak wiele tematów wciąż czeka na odkrycie i wyjaśnienie, a nawet – jak wiele wiadomości nauka zawdzięcza przypadkowi. W tym ujęciu nie ma natomiast miejsca na zarzucanie odbiorców danymi encyklopedycznymi – jeśli ktoś zatem nie przepada za naukowym dyskursem, po tę publikację sięgnąć może bez obaw.
Subskrybuj:
Posty (Atom)