Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Matematyka w rymach
Tabliczki mnożenia trzeba się nauczyć tak samo jak pisania i czytania, to jedna z podstawowych umiejętności, bez których trudno sobie wyobrazić dalszy rozwój i funkcjonowanie w społeczeństwie. Do tej pory wiązanie matematyki z rymami (czy quasi-rymami) pojawiało się tylko w przypadku kilku równań (sześć razy osiem to czterdzieści osiem) i z popisami rymotwórczymi miało niewiele wspólnego, było raczej wykorzystaniem mnemotechnicznego potencjału brzmieniowego w samych danych. Tę sytuację przełamuje Adrian Markowski tomikiem „Na tabliczkę sposób nowy, sama wchodzi ci do głowy. Łatwa nauka tabliczki mnożenia”. Być może bez wysiłku pokaże małym odbiorcom, na czym polega mnożenie (jako „zwielokrotnione” dodawanie). Nie będzie się wdawał w żadne teorie ani definicje – proponuje same dwuwersy poświęcone kolejnym działaniom w ramach tabliczki mnożenia.
Tematem kolejnych rozkładówek są iloczyny. 2x2, 2x3, 2x4… i tak aż do 9x10. Zawsze pojawia się tu odpowiednio zapisane równanie (chociaż może zastanawiać fakt, że autor czasami odwraca kolejność czynników – mnożenie wprawdzie jest przemienne, więc nie popełnia tu błędu, ale dla logiki i wyraźnego związku z porządkiem tabliczki mnożenia warto by tu zachować stały układ). Równanie to część matematyczna. Część literacka polega na stworzeniu ultrakrótkiej rymowanki, w której zakodowany zostanie sens tego równania: dwa czynniki i iloczyn. To trochę rymowane zadania z treścią (i wpisanym w tę treść rozwiązaniem). Także tu Adrian Markowski nie przejmuje się kolejnością: czasem najpierw podaje wynik, a potem rozbija go na części składowe, czasem zachowuje tradycyjny układ. Za każdym razem szuka nietypowego lub odrobinę bajkowego sposobu na zakodowanie działania. Zdarzają się tu zwykłe wyliczanki (40 pawi to 4 razy po 10 pawi), zadania (szpaki jedzące czereśnie), zdarzają się pomysły rewelacyjne (4x9 lwów to 36 paszczy pełnych kłów) i słabsze, polegające tylko na przekazaniu rachunku. Jednak Markowski zdecydowanie wygrywa uwagę dzieci różnorodnością tematyczną. Pojawia się tu wiele zwierząt, od kotów po łosie i korniki, pojawia się i dowcip – wydawałoby się, że trudno do osiągnięcia przy zadaniu edukacyjnym. Czasami chciałoby się, żeby autor właśnie w pozycjach rymowych ustawiał elementy rachunków – lub żeby szukał współbrzmień mniej oczywistych, ale to zadanie karkołomne. Chodzi też przecież o to, żeby wierszyki dawały się łatwo powtórzyć. Nawet mimo obecnych gdzieniegdzie zachwiań w rytmie.
Osobny temat stanowią ilustracje Dariusza Wójcika. Wójcik nie podpowiada, a przynajmniej nie zawsze, ile wynosi wynik. Dodaje za to wskazówki dotyczące przesłań wierszyków oraz… samego wychwytywania zasad mnożenia (3x5=15, co można sprawdzić dzięki trzem odciskom dłoni na ścianie). Na ilustracjach bohaterowie mają zwariowane miny, co rozśmieszy dzieci i pozwoli im zapomnieć o procesie i przymusie nauki. Wójcik wprowadza w rysunki wiele drobnych żartów. Od czasu do czasu przedstawia potrzebną liczbę elementów, znacznie chętniej jednak stosuje uproszczenia i ogranicza liczbę postaci. Rysunki nie będą stanowić ściągi dla dzieci, ale na pewno miłe urozmaicenie pracy. Bywa, że czymś zaskakuje (krwiożerczy groszek!) – wywołuje w ten sposób silniejsze emocje i pomaga w zapamiętywaniu. A przecież na wsparciu w nauce polegać ma ten tomik. Dla dzieci to ciekawa alternatywa wobec beznamiętnego wkuwania – szybciej polubią wierszyki i absurdalny dowcip niż „nudny” szereg liczb. Jeśli więc nie przejawiają zainteresowania matematyką, można zastosować podstęp i podsunąć im tę publikację.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 30 listopada 2015
niedziela, 29 listopada 2015
Mariusz Urbanek: Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie
Iskry, Warszawa 2015.
Legendy o legendzie
Ktoś o egzystencji tak barwnej i bogatej w anegdoty jak Bolesław Wieniawa-Długoszowski w opracowaniu tak niezłomnego tropiciela ciekawostek i gawędziarza jak Mariusz Urbanek – to połączenie musi zaowocować książką niezapomnianą. I to bez względu na rzeczywiste zainteresowanie historią: Urbanek dał się już poznać jako autor niebanalnych publikacji z zakresu literatury faktu. Tomem „Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie” udowadnia swoją silną pozycję na rynku wydawniczym. Wydaje się, że Mariusz Urbanek każdy życiorys będzie umiał przenieść w atrakcyjną dla odbiorców narrację. Tu sięga po bohatera już za życia owianego legendą i świadomie kreującego własny wizerunek, traktuje więc pracę biografa prawie jak artystyczną szansę. Pisze o Wieniawie tak, jakby był świadkiem jego pomysłów i postaw. „Wieniawa” staje się lekturą lepszą niż beletrystyka, chociaż pod pewnymi względami równie starannie komponowaną.
Cała sztuka polega na czarowaniu opowieścią. Urbanek nie tworzy przyciężkiego dzieła, w którym liczą się wyłącznie suche fakty. Anegdotom i dowcipom przyznaje równorzędne prawo bytu w słusznym przekonaniu, że dobrze obrazują tytułową postać. Zresztą motyw humoru w kreacji Wieniawy byłby niemożliwy do uniknięcia, a sam autor kilka razy udowadnia, że dobroduszne kpiny daje się odczytywać jako wyraz aprobaty czy sympatii. Nawet w przesadzonych historiach powracają elementy ważne przy prezentowaniu osobowości. Do tego komizm z niestarzejących się anegdot przenika i do narracji. Wieniawa portretowany z wprawą, rzeczowo ale i żartobliwie, to zjawisko, od którego trudno będzie się uwolnić. Urbanek zabiera czytelników w klimatyczną podróż w czasie. Wrażliwy na dawną obyczajowość, umiejętnie przekazuje atmosferę międzywojnia czy gwar kawiarni literackich. Wieniawa interesuje Urbanka jako żołnierz, jako „człowiek Piłsudskiego”, ale i jako… artysta. Przebieg jego twórczych poszukiwań obrazują obszerne fragmenty wierszy. Bywa zresztą, że to Wieniawa staje się bohaterem satyr – i to Urbanek pieczołowicie odnotowuje. Nie musi zdawać się na wyobraźnię odbiorców, ukazuje im wizerunek tak oryginalny, że aż jak z powieści historycznej. Urbanek odtwarza rozmaite zachowania Wieniawy, podąża za swoim bohaterem, bo wie, że nawet w pozornie najnudniejszym momencie znajdzie anegdotę, punkt zaczepienia dla przewrotki w tekście. I nie zawodzi się, bo Wieniawa-Długoszowski zawsze pozostaje sobą. A to oznacza, że nie daje się wtłoczyć w schematy zachowań, słynie z niekonwencjonalnych pomysłów i cieszy kreatywnością. „Niewielu udało się pogodzić dwie tak sprzeczne z sobą rzeczy: wojskową dyscyplinę i artystyczne rozwichrzenie” – pisze Mariusz Urbanek i na tej dychotomii rozpina obraz Wieniawy. Unika jednak wewnętrznych sprzeczności dzięki temu, że doskonale zna swojego bohatera i docenia nawet mitotwórcze opowieści jako składnik życiorysu. Wieniawa w świadomości odbiorców funkcjonuje w roli człowieka nietuzinkowego i wolnego od ograniczeń wszelkiego rodzaju. Urbanek na światło dzienne wydobywa go w najbardziej ludzkiej rozrywkowej postaci – chociaż nie odbiera Wieniawie powagi w tematach patriotycznych. Warto zwrócić uwagę na to, że Urbanek lubi i umie opowiadać zajmująco. Bezbłędnie puentuje kolejne ciekawostki, sam bawi się znalezionymi (obszerna bibliografia!) relacjami. „Wieniawę” po prostu dobrze się czyta – ale Urbanek przyzwyczaił już przecież odbiorców do takiego stanu rzeczy. Z jego biografiami – przyjemnie spędza się czas, bez względu na to, kogo akurat dotyczą. Więc kiedy bohaterem tomu staje się człowiek o nietypowym sposobie bycia, takiej profesji i charakterze, Urbanek mógłby jedynie dopełnić historię. Jednak ten autor dodaje do narracji ton, dzięki któremu całość wybrzmiewa jeszcze lepiej.
Legendy o legendzie
Ktoś o egzystencji tak barwnej i bogatej w anegdoty jak Bolesław Wieniawa-Długoszowski w opracowaniu tak niezłomnego tropiciela ciekawostek i gawędziarza jak Mariusz Urbanek – to połączenie musi zaowocować książką niezapomnianą. I to bez względu na rzeczywiste zainteresowanie historią: Urbanek dał się już poznać jako autor niebanalnych publikacji z zakresu literatury faktu. Tomem „Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie” udowadnia swoją silną pozycję na rynku wydawniczym. Wydaje się, że Mariusz Urbanek każdy życiorys będzie umiał przenieść w atrakcyjną dla odbiorców narrację. Tu sięga po bohatera już za życia owianego legendą i świadomie kreującego własny wizerunek, traktuje więc pracę biografa prawie jak artystyczną szansę. Pisze o Wieniawie tak, jakby był świadkiem jego pomysłów i postaw. „Wieniawa” staje się lekturą lepszą niż beletrystyka, chociaż pod pewnymi względami równie starannie komponowaną.
Cała sztuka polega na czarowaniu opowieścią. Urbanek nie tworzy przyciężkiego dzieła, w którym liczą się wyłącznie suche fakty. Anegdotom i dowcipom przyznaje równorzędne prawo bytu w słusznym przekonaniu, że dobrze obrazują tytułową postać. Zresztą motyw humoru w kreacji Wieniawy byłby niemożliwy do uniknięcia, a sam autor kilka razy udowadnia, że dobroduszne kpiny daje się odczytywać jako wyraz aprobaty czy sympatii. Nawet w przesadzonych historiach powracają elementy ważne przy prezentowaniu osobowości. Do tego komizm z niestarzejących się anegdot przenika i do narracji. Wieniawa portretowany z wprawą, rzeczowo ale i żartobliwie, to zjawisko, od którego trudno będzie się uwolnić. Urbanek zabiera czytelników w klimatyczną podróż w czasie. Wrażliwy na dawną obyczajowość, umiejętnie przekazuje atmosferę międzywojnia czy gwar kawiarni literackich. Wieniawa interesuje Urbanka jako żołnierz, jako „człowiek Piłsudskiego”, ale i jako… artysta. Przebieg jego twórczych poszukiwań obrazują obszerne fragmenty wierszy. Bywa zresztą, że to Wieniawa staje się bohaterem satyr – i to Urbanek pieczołowicie odnotowuje. Nie musi zdawać się na wyobraźnię odbiorców, ukazuje im wizerunek tak oryginalny, że aż jak z powieści historycznej. Urbanek odtwarza rozmaite zachowania Wieniawy, podąża za swoim bohaterem, bo wie, że nawet w pozornie najnudniejszym momencie znajdzie anegdotę, punkt zaczepienia dla przewrotki w tekście. I nie zawodzi się, bo Wieniawa-Długoszowski zawsze pozostaje sobą. A to oznacza, że nie daje się wtłoczyć w schematy zachowań, słynie z niekonwencjonalnych pomysłów i cieszy kreatywnością. „Niewielu udało się pogodzić dwie tak sprzeczne z sobą rzeczy: wojskową dyscyplinę i artystyczne rozwichrzenie” – pisze Mariusz Urbanek i na tej dychotomii rozpina obraz Wieniawy. Unika jednak wewnętrznych sprzeczności dzięki temu, że doskonale zna swojego bohatera i docenia nawet mitotwórcze opowieści jako składnik życiorysu. Wieniawa w świadomości odbiorców funkcjonuje w roli człowieka nietuzinkowego i wolnego od ograniczeń wszelkiego rodzaju. Urbanek na światło dzienne wydobywa go w najbardziej ludzkiej rozrywkowej postaci – chociaż nie odbiera Wieniawie powagi w tematach patriotycznych. Warto zwrócić uwagę na to, że Urbanek lubi i umie opowiadać zajmująco. Bezbłędnie puentuje kolejne ciekawostki, sam bawi się znalezionymi (obszerna bibliografia!) relacjami. „Wieniawę” po prostu dobrze się czyta – ale Urbanek przyzwyczaił już przecież odbiorców do takiego stanu rzeczy. Z jego biografiami – przyjemnie spędza się czas, bez względu na to, kogo akurat dotyczą. Więc kiedy bohaterem tomu staje się człowiek o nietypowym sposobie bycia, takiej profesji i charakterze, Urbanek mógłby jedynie dopełnić historię. Jednak ten autor dodaje do narracji ton, dzięki któremu całość wybrzmiewa jeszcze lepiej.
Jakub Syty, Przemysław Surma: Kubatu. Coś à la balon
Egmont, Warszawa 2015.
Fruwanie
Kiedy maskotki zaczynają się dziwnie zachowywać, to najwyższa pora na misje specjalne. Wprawdzie Kaj jest już za duży na swoją przytulankę i rozstał się z Kubatu, ale kiedy trzeba, na nowo będzie pracować z sygmatyczną zabawką. Problem pojawia się u Malwinki. Kilkulatka często budzi się w nocy. W zaburzeniach snu nie pomaga Dziobato, maskotka Malwinki. Sytuacja wymaga już interwencji, więc Kaj razem z Kubatu wybierają się w odwiedziny. Za kłopoty odpowiedzialny jest pluszak Malwinki, więc trzeba opracować dobry plan działania. Na szczęście Kubatu jest mądry i kieruje się zdrowym rozsądkiem. Z nim misja musi się powieść. Dla Kaja to także bardzo sympatyczna i niespodziewana możliwość spędzenia czasu z dawnym przyjacielem – ramię w skrzydło z Kubatu wyruszają na pomoc.
W tym komiksie wszystko wydaje się proste i swojskie w punkcie wyjścia: normalne jest przywiązywanie się przez dzieci do maskotek, obopólne porozumienie czy wsparcie. Normalne są nawet maskotki w roli odpędzaczy groźnych koszmarów. Ale dość szybko autorzy przechodzą od dziecięcej swojskości w sferę fantazji: maskotki są naprawdę robotami obdarzonymi duszą, sny można kontrolować, a marzenia, nawet te najśmielsze da się spełnić. Żeby nie było zbyt futurystycznie, pojawia się temat kompleksów. Dziobato nie umie fruwać (a w tej kwestii czuje się bardziej ptakiem niż maskotką). To rosnąca frustracja staje się prawdziwą przyczyną coraz większych kłopotów. „Inżynier”, który wymyślił maskotki-roboty ma jednak pomysł, jak rozwiązać problem. Wprawdzie nie nauczy nielota fruwać, ale da mu szansę sprawdzenia, jak to jest unosić się w powietrzu. To wystarczy dla złagodzenia traumy i jej skutków.
Dobrze przemyślany jest tu scenariusz. Wszystko rozgrywa się logicznie i naturalnie, według reguł bajki, ale – nienaginanych na potrzeby chwili: żeby rozwiązać problem dziewczynki i jej maskotki trzeba się trochę natrudzić, ale Kubatu lubi wyzwania – a skoro to może stać się pretekstem do obejrzenia kilku sztuczek iluzjonistów, tym lepiej. Na marginesie – zaprezentowane tu „sztuczki” są pokazem z fizyki, każde dziecko może przeprowadzić podobne eksperymenty samodzielnie w domu i na chwilę poczuć się jak magik z książki. A skoro te zjawiska okazują się prawdziwe, może da się też uwierzyć w magię przytulanek wysyłanych do dzieci po to, by odpędzały od nich troski?
„Kubatu. Coś à la balon” to komiks dla początkujących: ilustracje są tu odarte z niepotrzebnych szczegółów, kadry – raczej spore, a tekst nie dominuje. Proste kształty łączą się bajkowo z mocnymi kolorami, to w zaczarowanym świecie maskotek zjawisko jak najbardziej zrozumiałe i przyjemne w odbiorze dla najmłodszych, do których książka jest kierowana. Historyjka toczy się tu dość szybko, a kolejne przystanki pojawiają się po to, żeby zainteresować czymś maluchy lub czegoś je nauczyć (pojawia się tu między innymi mała lekcja ortografii). Wszystko zostało utrzymane w tonie przyjemnym, „bezpiecznym” – wolnym od bezsensownej przemocy. Kubatu wykazuje się ponadto subtelnym poczuciem humoru – ale podstawowy motyw przyciągający dzieci do komiksu to jego oryginalna akcja z wyrazistymi bohaterami.
Przemysław Surma i Jakub Syty dzięki formie komiksu mogą zaangażować w przygody Kubatu więcej dzieci. Fabułę dałoby się bez trudu przerobić na pisaną prozą klasyczną bajkę – ale warstwa graficzna pomaga tu najmłodszym w ćwiczeniu czytania. Publikacje Christy czy przygody Asteriksa kilkulatki poznawać mogą za pośrednictwem dorosłych. Seria o Kubatu jest przystosowana do wieku odbiorców i nie pozwala na zniechęcenie czy znużenie lekturą – to zatem pomysł na czytanie przed snem, dla rozrywki (a przy okazji na ćwiczenie się w tej sztuce). Kubatu po prostu budzi sympatię.
Fruwanie
Kiedy maskotki zaczynają się dziwnie zachowywać, to najwyższa pora na misje specjalne. Wprawdzie Kaj jest już za duży na swoją przytulankę i rozstał się z Kubatu, ale kiedy trzeba, na nowo będzie pracować z sygmatyczną zabawką. Problem pojawia się u Malwinki. Kilkulatka często budzi się w nocy. W zaburzeniach snu nie pomaga Dziobato, maskotka Malwinki. Sytuacja wymaga już interwencji, więc Kaj razem z Kubatu wybierają się w odwiedziny. Za kłopoty odpowiedzialny jest pluszak Malwinki, więc trzeba opracować dobry plan działania. Na szczęście Kubatu jest mądry i kieruje się zdrowym rozsądkiem. Z nim misja musi się powieść. Dla Kaja to także bardzo sympatyczna i niespodziewana możliwość spędzenia czasu z dawnym przyjacielem – ramię w skrzydło z Kubatu wyruszają na pomoc.
W tym komiksie wszystko wydaje się proste i swojskie w punkcie wyjścia: normalne jest przywiązywanie się przez dzieci do maskotek, obopólne porozumienie czy wsparcie. Normalne są nawet maskotki w roli odpędzaczy groźnych koszmarów. Ale dość szybko autorzy przechodzą od dziecięcej swojskości w sferę fantazji: maskotki są naprawdę robotami obdarzonymi duszą, sny można kontrolować, a marzenia, nawet te najśmielsze da się spełnić. Żeby nie było zbyt futurystycznie, pojawia się temat kompleksów. Dziobato nie umie fruwać (a w tej kwestii czuje się bardziej ptakiem niż maskotką). To rosnąca frustracja staje się prawdziwą przyczyną coraz większych kłopotów. „Inżynier”, który wymyślił maskotki-roboty ma jednak pomysł, jak rozwiązać problem. Wprawdzie nie nauczy nielota fruwać, ale da mu szansę sprawdzenia, jak to jest unosić się w powietrzu. To wystarczy dla złagodzenia traumy i jej skutków.
Dobrze przemyślany jest tu scenariusz. Wszystko rozgrywa się logicznie i naturalnie, według reguł bajki, ale – nienaginanych na potrzeby chwili: żeby rozwiązać problem dziewczynki i jej maskotki trzeba się trochę natrudzić, ale Kubatu lubi wyzwania – a skoro to może stać się pretekstem do obejrzenia kilku sztuczek iluzjonistów, tym lepiej. Na marginesie – zaprezentowane tu „sztuczki” są pokazem z fizyki, każde dziecko może przeprowadzić podobne eksperymenty samodzielnie w domu i na chwilę poczuć się jak magik z książki. A skoro te zjawiska okazują się prawdziwe, może da się też uwierzyć w magię przytulanek wysyłanych do dzieci po to, by odpędzały od nich troski?
„Kubatu. Coś à la balon” to komiks dla początkujących: ilustracje są tu odarte z niepotrzebnych szczegółów, kadry – raczej spore, a tekst nie dominuje. Proste kształty łączą się bajkowo z mocnymi kolorami, to w zaczarowanym świecie maskotek zjawisko jak najbardziej zrozumiałe i przyjemne w odbiorze dla najmłodszych, do których książka jest kierowana. Historyjka toczy się tu dość szybko, a kolejne przystanki pojawiają się po to, żeby zainteresować czymś maluchy lub czegoś je nauczyć (pojawia się tu między innymi mała lekcja ortografii). Wszystko zostało utrzymane w tonie przyjemnym, „bezpiecznym” – wolnym od bezsensownej przemocy. Kubatu wykazuje się ponadto subtelnym poczuciem humoru – ale podstawowy motyw przyciągający dzieci do komiksu to jego oryginalna akcja z wyrazistymi bohaterami.
Przemysław Surma i Jakub Syty dzięki formie komiksu mogą zaangażować w przygody Kubatu więcej dzieci. Fabułę dałoby się bez trudu przerobić na pisaną prozą klasyczną bajkę – ale warstwa graficzna pomaga tu najmłodszym w ćwiczeniu czytania. Publikacje Christy czy przygody Asteriksa kilkulatki poznawać mogą za pośrednictwem dorosłych. Seria o Kubatu jest przystosowana do wieku odbiorców i nie pozwala na zniechęcenie czy znużenie lekturą – to zatem pomysł na czytanie przed snem, dla rozrywki (a przy okazji na ćwiczenie się w tej sztuce). Kubatu po prostu budzi sympatię.
sobota, 28 listopada 2015
Konrad T. Lewandowski: Saga o kotołaku. Ksin sobowtór
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Nienasycenie
Kotołak Ksin to jeden z tych bohaterów, którzy wyznaczają trendy w fantastyce. Chociaż Konrad T. Lewandowski korzysta z oczywistych schematów fabularnych – najbardziej angażuje go powieść drogi – potrafi tchnąć życie w Ksina i sprawić, by ta postać zwracała na siebie uwagę. „Ksin sobowtór” to trzeci tom serii Saga o kotołaku – cś dla czytelników rozmiłowanych w klimatach fantasy. Lewandowski wychodzi od pomysłu na bohatera, który poza cechami przywódczymi posiada jeszcze i skazę. Nikt tak dobrze jak Ksin nie wie, że łatwo jest przemienić się w demona i zejść na drogę, z której nie ma już powrotu. Tyle że Ksin dysponuje naprawdę silną wolą – nie poddaje się łatwo, a świadomość zagrożenia pozwala mu podejmować odpowiednie decyzje.
Kapitan Ksin jest mądrym dowódcą – daje tego świadectwo podczas wyprawy najeżonej niebezpieczeństwami. Myśli o swoich podwładnych i traktuje ich jak przyjaciół, co przydaje się w bezwzględnym świecie w obliczu kolejnych zagrożeń. Kiedy sam staje do walki, może zamienić się w kotołaka, dzięki temu zyskuje podwójną szansę na ocalenie. Podczas wyprawy zmienia się rzecz jasna skład osobowy ekipy – w tomie „Ksin sobowtór” na szczególną uwagę zasługuje Bertia. To kobieta niezwykła: żeby uniknąć przemiany, musi bez przerwy oddawać się mężczyznom. W sztuce kochania pokonuje wszystkie prostytutki wyzwane na pojedynek. Wśród postronnych budzi na przemian gniew i szacunek – sama wyzbywa się wszelkiej emocjonalności. Staje się mistrzynią we współżyciu, może dawać rozkosz, ale sama już jej nie zaznaje. U boku jednego z kompanów Ksina wiele może się zmienić. Kotołak ma za to okazję udowodnić swoją zdolność przewidywania konsekwencji. Tu Konrad T. Lewandowski najdalej odchodzi od żelaznych tematów fantastyki i wychodzi mu to na dobre – oryginalny portret nimfomanki z konieczności sprawia, że tom zyskuje nowe brzmienie i wyróżnia się spośród historii o drodze do dobra.
Konrad T. Lewandowski uwielbia jednak sceny batalistyczne i mroczne okrucieństwo. Z upodobaniem opisuje sceny walk, podczas których krew leje się strumieniami. Jest obecny przy wszystkich torturach, jakie mają miejsce w pobliżu kotołaka. Motywy wymierzania sprawiedliwości traktuje bardzo serio i próbuje pokazać z filmową dokładnością, za każdym razem analizuje nawet najdrobniejsze uszkodzenia ciała, co więcej, nigdy nie powtarza wprowadzonych raz rozwiązań. Rodzaje okaleczeń są logiczne dla opisywanego świata, ale też wymyślne i bezlitosne. „Ksin sobowtór” to powieść momentami naturalistyczna, a krew miesza się w niej z nasieniem.
Zachowuje tu autor kształt tradycji, chociaż od czasu do czasu lekko sobie z niej drwi (nie ma karczmy bez bójki). Próbuje urozmaicać bestiariusz, ale najczęściej czerpie z postaci dostępnych w fantastyce, co najwyżej nieco je modyfikując. Chętnie wykorzystuje „średniowieczne” przestrzenie – bohaterowie o magicznych właściwościach dobrze wyglądają na tle bezmyślnego motłochu, a tłum nie przeszkadza w odmalowywaniu zła, przeciwnie – sam jeszcze je podkreśla. Lewandowski nie planuje wychodzenia poza konwencję, raczej oswaja to wszystko, co zaobserwować można w klasyce gatunku, ewentualnie lekko modyfikując pomysły. Otrzymuje w ten sposób cykl dla fanów, w miarę bezpieczny, a do tego przesycony silnymi uczuciami tłumaczącymi nawet największą brawurę. Ksin nie jest tu jednowymiarową postacią, to bohater, który ma stanowić fundament opowieści, musi zatem wywoływać silne reakcje czytelników.
Nienasycenie
Kotołak Ksin to jeden z tych bohaterów, którzy wyznaczają trendy w fantastyce. Chociaż Konrad T. Lewandowski korzysta z oczywistych schematów fabularnych – najbardziej angażuje go powieść drogi – potrafi tchnąć życie w Ksina i sprawić, by ta postać zwracała na siebie uwagę. „Ksin sobowtór” to trzeci tom serii Saga o kotołaku – cś dla czytelników rozmiłowanych w klimatach fantasy. Lewandowski wychodzi od pomysłu na bohatera, który poza cechami przywódczymi posiada jeszcze i skazę. Nikt tak dobrze jak Ksin nie wie, że łatwo jest przemienić się w demona i zejść na drogę, z której nie ma już powrotu. Tyle że Ksin dysponuje naprawdę silną wolą – nie poddaje się łatwo, a świadomość zagrożenia pozwala mu podejmować odpowiednie decyzje.
Kapitan Ksin jest mądrym dowódcą – daje tego świadectwo podczas wyprawy najeżonej niebezpieczeństwami. Myśli o swoich podwładnych i traktuje ich jak przyjaciół, co przydaje się w bezwzględnym świecie w obliczu kolejnych zagrożeń. Kiedy sam staje do walki, może zamienić się w kotołaka, dzięki temu zyskuje podwójną szansę na ocalenie. Podczas wyprawy zmienia się rzecz jasna skład osobowy ekipy – w tomie „Ksin sobowtór” na szczególną uwagę zasługuje Bertia. To kobieta niezwykła: żeby uniknąć przemiany, musi bez przerwy oddawać się mężczyznom. W sztuce kochania pokonuje wszystkie prostytutki wyzwane na pojedynek. Wśród postronnych budzi na przemian gniew i szacunek – sama wyzbywa się wszelkiej emocjonalności. Staje się mistrzynią we współżyciu, może dawać rozkosz, ale sama już jej nie zaznaje. U boku jednego z kompanów Ksina wiele może się zmienić. Kotołak ma za to okazję udowodnić swoją zdolność przewidywania konsekwencji. Tu Konrad T. Lewandowski najdalej odchodzi od żelaznych tematów fantastyki i wychodzi mu to na dobre – oryginalny portret nimfomanki z konieczności sprawia, że tom zyskuje nowe brzmienie i wyróżnia się spośród historii o drodze do dobra.
Konrad T. Lewandowski uwielbia jednak sceny batalistyczne i mroczne okrucieństwo. Z upodobaniem opisuje sceny walk, podczas których krew leje się strumieniami. Jest obecny przy wszystkich torturach, jakie mają miejsce w pobliżu kotołaka. Motywy wymierzania sprawiedliwości traktuje bardzo serio i próbuje pokazać z filmową dokładnością, za każdym razem analizuje nawet najdrobniejsze uszkodzenia ciała, co więcej, nigdy nie powtarza wprowadzonych raz rozwiązań. Rodzaje okaleczeń są logiczne dla opisywanego świata, ale też wymyślne i bezlitosne. „Ksin sobowtór” to powieść momentami naturalistyczna, a krew miesza się w niej z nasieniem.
Zachowuje tu autor kształt tradycji, chociaż od czasu do czasu lekko sobie z niej drwi (nie ma karczmy bez bójki). Próbuje urozmaicać bestiariusz, ale najczęściej czerpie z postaci dostępnych w fantastyce, co najwyżej nieco je modyfikując. Chętnie wykorzystuje „średniowieczne” przestrzenie – bohaterowie o magicznych właściwościach dobrze wyglądają na tle bezmyślnego motłochu, a tłum nie przeszkadza w odmalowywaniu zła, przeciwnie – sam jeszcze je podkreśla. Lewandowski nie planuje wychodzenia poza konwencję, raczej oswaja to wszystko, co zaobserwować można w klasyce gatunku, ewentualnie lekko modyfikując pomysły. Otrzymuje w ten sposób cykl dla fanów, w miarę bezpieczny, a do tego przesycony silnymi uczuciami tłumaczącymi nawet największą brawurę. Ksin nie jest tu jednowymiarową postacią, to bohater, który ma stanowić fundament opowieści, musi zatem wywoływać silne reakcje czytelników.
piątek, 27 listopada 2015
Beata Krupska: Bajki
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Księżniczki i śmiech
Wydawcy dzisiaj raczej niechętnie wypuszczają na rynek publikacje z ogólnikowymi i przezroczystymi tytułami – ale w przypadku Beaty Krupskiej to nazwisko autorki będzie prawdziwym magnesem na czytelników. To i fakt, że pod „Bajki” grunt został już przygotowany za sprawą wznawianych „Scen z życia smoków” oraz „Przygód Euzebiusza”. Wśród odbiorców z pewnością nie zabraknie miłośników humoru Krupskiej (i jej talentów do uruchamiania absurdu w nieoczekiwanych momentach). „Bajki” to tomik, który tytułem nie zdradza dowcipnej zawartości i niemal szalonej zabawy, jakiej oddają się bohaterowie. Chociaż w baśniowych krainach wszystko jest jak najbardziej serio, a nawet zbliża się do rzeczywistości. W tym właśnie tkwi komizm bardzo krótkich historyjek. To, co dopuszczalne w świecie ludzi, a czasem nawet najbardziej normalne, w baśniowych krainach zaczyna razić dosłownością czy brakiem zgodności z konwencjami. Beata Krupska trzyma się zwykłych spraw, a przez to bezustannie łamie bajkowe zasady. Tak nie można tworzyć standardowych i nudnych historii – i tak powstają lektury rozrywkowe.
W „Bajkach” odbiorcy spotkają mnóstwo starych i rozleniwionych smoków, które sprytnie unikają walk z rycerzami, kilku dzielnych wojów potrafiących zadbać o swoje interesy, rozkapryszone księżniczki i pomysłowych z konieczności królów. Beata Krupska sięga też po klasyczne motywy i zmienia przez nie znane dzieciom fabuły – pokaże między innymi, do czego prowadzi nadużywanie czarów na przykładzie… zaczarowanej złotej rybki, zaczarowanego rybaka i zaczarowanej czarownicy. Kiedy ta autorka sięga po elementy klasyki literatury czwartej, wiadomo doskonale, że obnaży ich słabość, dobrodusznie wykpi lub zbuduje nową, poprawioną wersję. Celem nadrzędnym jest wówczas parodiowanie znajomo brzmiących motywów, a w efekcie śmiech. Krupska doskonale się tu bawi, a jej pomysły narracyjne wywołają uśmiechy także na twarzach dorosłych. To autorka, która nie próbuje upraszczać tekstów kierowanych do dzieci: wysoko stawia im poprzeczkę i osiąga wielopłaszczyznowość historii.
Ale nie tylko na odbijaniu się od klasyki polega ten tomik. Krupska powołuje do istnienia bohaterów dziwniejszych: krótką i grubą dżdżownicę, kulę, ptaki z rękami zamiast skrzydeł czy Szklanego Człowieka. W tych opowieściach śmiech ustępuje miejsca refleksji: bajki służą przekazywaniu ważnych prawd, z innej perspektywy pokazują ludzkie sprawy. Pozwalają maluchom zastanowić się nad kwestiami sprawiedliwości czy życzliwości, kierują uwagę na temat uczuć – ale nie tych najbardziej oczywistych i wyeksploatowanych w bajkach, a odkrywanych stopniowo. Tomik przynosi jeszcze jedną kategorię opowieści – to bajki o zwierzętach. Tu Krupska znów powraca do śmiechu, tym razem opartego na anegdocie i pomyśle, który zaskoczy dzieci. Wszystkie historie z książki są zwięzłe – kończą się, zanim rozwinie się akcja – ale nie pozostawiają uczucia niedosytu, zapewniają za to rozrywkę w najlepszym gatunku. Beata Krupska żongluje konwencjami i umożliwia cieszenie się minifabułkami bez znużenia. Humor to jej znak charakterystyczny.
Tomik zilustrował Zbigniew Larwa, którego podejście do tematu baśniowych postaci jest równie ironiczne (widać to chociażby w minach księżniczek). Bardzo kolorowa książka z bardzo dobrymi historiami ucieszy więc całe pokolenia czytelników: każdy znajdzie tu coś dla siebie i każdy będzie mógł cieszyć się odkrywczym podejściem do standardowych motywów.
Księżniczki i śmiech
Wydawcy dzisiaj raczej niechętnie wypuszczają na rynek publikacje z ogólnikowymi i przezroczystymi tytułami – ale w przypadku Beaty Krupskiej to nazwisko autorki będzie prawdziwym magnesem na czytelników. To i fakt, że pod „Bajki” grunt został już przygotowany za sprawą wznawianych „Scen z życia smoków” oraz „Przygód Euzebiusza”. Wśród odbiorców z pewnością nie zabraknie miłośników humoru Krupskiej (i jej talentów do uruchamiania absurdu w nieoczekiwanych momentach). „Bajki” to tomik, który tytułem nie zdradza dowcipnej zawartości i niemal szalonej zabawy, jakiej oddają się bohaterowie. Chociaż w baśniowych krainach wszystko jest jak najbardziej serio, a nawet zbliża się do rzeczywistości. W tym właśnie tkwi komizm bardzo krótkich historyjek. To, co dopuszczalne w świecie ludzi, a czasem nawet najbardziej normalne, w baśniowych krainach zaczyna razić dosłownością czy brakiem zgodności z konwencjami. Beata Krupska trzyma się zwykłych spraw, a przez to bezustannie łamie bajkowe zasady. Tak nie można tworzyć standardowych i nudnych historii – i tak powstają lektury rozrywkowe.
W „Bajkach” odbiorcy spotkają mnóstwo starych i rozleniwionych smoków, które sprytnie unikają walk z rycerzami, kilku dzielnych wojów potrafiących zadbać o swoje interesy, rozkapryszone księżniczki i pomysłowych z konieczności królów. Beata Krupska sięga też po klasyczne motywy i zmienia przez nie znane dzieciom fabuły – pokaże między innymi, do czego prowadzi nadużywanie czarów na przykładzie… zaczarowanej złotej rybki, zaczarowanego rybaka i zaczarowanej czarownicy. Kiedy ta autorka sięga po elementy klasyki literatury czwartej, wiadomo doskonale, że obnaży ich słabość, dobrodusznie wykpi lub zbuduje nową, poprawioną wersję. Celem nadrzędnym jest wówczas parodiowanie znajomo brzmiących motywów, a w efekcie śmiech. Krupska doskonale się tu bawi, a jej pomysły narracyjne wywołają uśmiechy także na twarzach dorosłych. To autorka, która nie próbuje upraszczać tekstów kierowanych do dzieci: wysoko stawia im poprzeczkę i osiąga wielopłaszczyznowość historii.
Ale nie tylko na odbijaniu się od klasyki polega ten tomik. Krupska powołuje do istnienia bohaterów dziwniejszych: krótką i grubą dżdżownicę, kulę, ptaki z rękami zamiast skrzydeł czy Szklanego Człowieka. W tych opowieściach śmiech ustępuje miejsca refleksji: bajki służą przekazywaniu ważnych prawd, z innej perspektywy pokazują ludzkie sprawy. Pozwalają maluchom zastanowić się nad kwestiami sprawiedliwości czy życzliwości, kierują uwagę na temat uczuć – ale nie tych najbardziej oczywistych i wyeksploatowanych w bajkach, a odkrywanych stopniowo. Tomik przynosi jeszcze jedną kategorię opowieści – to bajki o zwierzętach. Tu Krupska znów powraca do śmiechu, tym razem opartego na anegdocie i pomyśle, który zaskoczy dzieci. Wszystkie historie z książki są zwięzłe – kończą się, zanim rozwinie się akcja – ale nie pozostawiają uczucia niedosytu, zapewniają za to rozrywkę w najlepszym gatunku. Beata Krupska żongluje konwencjami i umożliwia cieszenie się minifabułkami bez znużenia. Humor to jej znak charakterystyczny.
Tomik zilustrował Zbigniew Larwa, którego podejście do tematu baśniowych postaci jest równie ironiczne (widać to chociażby w minach księżniczek). Bardzo kolorowa książka z bardzo dobrymi historiami ucieszy więc całe pokolenia czytelników: każdy znajdzie tu coś dla siebie i każdy będzie mógł cieszyć się odkrywczym podejściem do standardowych motywów.
Nauka Bez Granic
Śmiech po angielsku
Oni nie są nauczycielami. Nie będą robić kartkówek, wzywać do tablicy ani prowadzić drętwych podręcznikowych dialogów. W żaden sposób nie będą się podpierać belferskim autorytetem, nie zamienią się w nudnych wykładowców ani w pedagogów. Każdy warsztat i każde interaktywne przedstawienie proponowane przez nich zamienia się w show, wielki popis komizmu i faktów dotyczących wybranego kraju, zwyczajów czy świąt. Oni – bez wyjątku – stają się komikami, aktorami, których z miejsca pokocha się za naturalność i poczucie humoru, za niesłabnącą skłonność do żartów i szalone pomysły. Trenerzy z Nauki Bez Granic robią wszystko, by językowe lekcje stały się długo pamiętaną przyjemnością dla odbiorców. Przynoszą ze sobą luz, jakiego często brakuje gronu pedagogicznemu, entuzjazm i energię. Z zapałem przedstawiają zwyczaje i rozrywki z Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych, uczą młodzież tańców i piosenek, pozwalają przetestować gry towarzyskie czy świąteczne zabawy. Uczą zwrotów w różnych dialektach i udowadniają, że lekcje angielskiego mogą być fascynujące. Chyba każdy z tych warsztatów wychodzi oczarowany – nie tylko wtedy, gdy przystojni prowadzący występują w kiltach…
Warsztaty Nauki Bez Granic to zwykle jeden człowiek i multimedialna projekcja. Niby nic specjalnego i każdy mógłby tak poprowadzić opowieść o swoim kraju – ale w NBG chodzi o prawdziwe estradowe popisy. Prowadzący (jakoś trudno nazywać ich „trenerami”, zwłaszcza że błyskawicznie łapią kontakt z młodzieżą i dziećmi) to showmani z przedstawieniami dopracowanymi do perfekcji. Każde zdjęcie czy wyświetlany filmik służy im do wywołania dyskusji lub zilustrowania opowieści, każdy slajd może przynieść niespodziankę z elementami autoironii. Bez patosu i bez sztucznej powagi prowadzone są te zajęcia. Multimedia rzeczywiście wzbogacają i tak już atrakcyjne opowieści – takiego przygotowywania prezentacji wielu nauczycieli z polskich szkół mogłoby się tu uczyć. Już na tym etapie, przez dobór materiałów i ich opracowanie, prowadzący zyskują uznanie odbiorców (dla których przecież wykorzystanie projekcji w zajęciach to żaden cud). Kluczem do sukcesu jest forma: warsztaty i spektakle opierają się na zabawie, w którą mimochodem wplata się całe mnóstwo wiadomości. Prowadzący nigdy nie przynudzają, wiedzą, jak porwać młodzież, posługują się jej językiem. Do aktywności zmuszają przez konkursy, quizy, rywalizację grupową, przez liczne pytania czy polecenia, ale i przez sceniczny luz. Sami czują się na scenie swobodnie i dość szybko przełamują barierę między sceną a widownią – tak, że aktywne uczestniczenie w zabawie staje się najbardziej kuszącą opcją. W ćwiczeniu językowych kompetencji dialog z native’ami jest strzałem w dziesiątkę – a tu na odpowiedziach się przecież nie kończy. Odbiorcy biorą udział w scenkach i grach, dostają zadania do wykonania lub role do odegrania. Niezależnie od tego, czy pracują sami, czy w grupach, zostają zmuszeni do wysiłku umysłowego i do praktycznego stosowania językowych reguł. Co ważne, tu nikt nie wyśmiewa błędów, co najwyżej subtelnie je poprawia – a mówienie po angielsku jest jedynym sposobem dogadania się z trenerami i wypełniania ich poleceń. Świetne ćwiczenie, które w niczym nie przypomina rutynowych szkolnych zadań. W spektaklach dochodzą jeszcze aktorskie kreacje i scenki dobrane tak, by zaintrygować młodych odbiorców.
Na warsztatach i w spektaklach liczy się śmiech – prowadzący nie trzymają się sztywno podstawowego tekstu wykładu, często improwizują, reagują na informacje z sali, bawią się każdą uzyskaną wiadomością. Potrafią dowcipnie skomentować każdą sytuację i są w tym lepsi od wielu aktorów, a nawet kabareciarzy. Raz po raz rozbawiają odbiorców nie tylko zaplanowanymi żartami. Zamiast nudnego powtarzania słówek proponują aktorskie popisy, sami nie boją się wygłupiać – i za to młodzież ich pokocha. Warto się o tym przekonać, bo każda propozycja Nauki Bez Granic to niezapomniana przygoda. Chociaż trenerzy są różni i różne są scenariusze zajęć, wszystkich łączy udzielająca się i publiczności energia. Na te warsztaty nie chodzi się za karę, to wspaniała przygoda.
Więcej informacji na temat projektów Nauki Bez Granic na stronie http://naukabezgranic.pl/
Oni nie są nauczycielami. Nie będą robić kartkówek, wzywać do tablicy ani prowadzić drętwych podręcznikowych dialogów. W żaden sposób nie będą się podpierać belferskim autorytetem, nie zamienią się w nudnych wykładowców ani w pedagogów. Każdy warsztat i każde interaktywne przedstawienie proponowane przez nich zamienia się w show, wielki popis komizmu i faktów dotyczących wybranego kraju, zwyczajów czy świąt. Oni – bez wyjątku – stają się komikami, aktorami, których z miejsca pokocha się za naturalność i poczucie humoru, za niesłabnącą skłonność do żartów i szalone pomysły. Trenerzy z Nauki Bez Granic robią wszystko, by językowe lekcje stały się długo pamiętaną przyjemnością dla odbiorców. Przynoszą ze sobą luz, jakiego często brakuje gronu pedagogicznemu, entuzjazm i energię. Z zapałem przedstawiają zwyczaje i rozrywki z Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych, uczą młodzież tańców i piosenek, pozwalają przetestować gry towarzyskie czy świąteczne zabawy. Uczą zwrotów w różnych dialektach i udowadniają, że lekcje angielskiego mogą być fascynujące. Chyba każdy z tych warsztatów wychodzi oczarowany – nie tylko wtedy, gdy przystojni prowadzący występują w kiltach…
Warsztaty Nauki Bez Granic to zwykle jeden człowiek i multimedialna projekcja. Niby nic specjalnego i każdy mógłby tak poprowadzić opowieść o swoim kraju – ale w NBG chodzi o prawdziwe estradowe popisy. Prowadzący (jakoś trudno nazywać ich „trenerami”, zwłaszcza że błyskawicznie łapią kontakt z młodzieżą i dziećmi) to showmani z przedstawieniami dopracowanymi do perfekcji. Każde zdjęcie czy wyświetlany filmik służy im do wywołania dyskusji lub zilustrowania opowieści, każdy slajd może przynieść niespodziankę z elementami autoironii. Bez patosu i bez sztucznej powagi prowadzone są te zajęcia. Multimedia rzeczywiście wzbogacają i tak już atrakcyjne opowieści – takiego przygotowywania prezentacji wielu nauczycieli z polskich szkół mogłoby się tu uczyć. Już na tym etapie, przez dobór materiałów i ich opracowanie, prowadzący zyskują uznanie odbiorców (dla których przecież wykorzystanie projekcji w zajęciach to żaden cud). Kluczem do sukcesu jest forma: warsztaty i spektakle opierają się na zabawie, w którą mimochodem wplata się całe mnóstwo wiadomości. Prowadzący nigdy nie przynudzają, wiedzą, jak porwać młodzież, posługują się jej językiem. Do aktywności zmuszają przez konkursy, quizy, rywalizację grupową, przez liczne pytania czy polecenia, ale i przez sceniczny luz. Sami czują się na scenie swobodnie i dość szybko przełamują barierę między sceną a widownią – tak, że aktywne uczestniczenie w zabawie staje się najbardziej kuszącą opcją. W ćwiczeniu językowych kompetencji dialog z native’ami jest strzałem w dziesiątkę – a tu na odpowiedziach się przecież nie kończy. Odbiorcy biorą udział w scenkach i grach, dostają zadania do wykonania lub role do odegrania. Niezależnie od tego, czy pracują sami, czy w grupach, zostają zmuszeni do wysiłku umysłowego i do praktycznego stosowania językowych reguł. Co ważne, tu nikt nie wyśmiewa błędów, co najwyżej subtelnie je poprawia – a mówienie po angielsku jest jedynym sposobem dogadania się z trenerami i wypełniania ich poleceń. Świetne ćwiczenie, które w niczym nie przypomina rutynowych szkolnych zadań. W spektaklach dochodzą jeszcze aktorskie kreacje i scenki dobrane tak, by zaintrygować młodych odbiorców.
Na warsztatach i w spektaklach liczy się śmiech – prowadzący nie trzymają się sztywno podstawowego tekstu wykładu, często improwizują, reagują na informacje z sali, bawią się każdą uzyskaną wiadomością. Potrafią dowcipnie skomentować każdą sytuację i są w tym lepsi od wielu aktorów, a nawet kabareciarzy. Raz po raz rozbawiają odbiorców nie tylko zaplanowanymi żartami. Zamiast nudnego powtarzania słówek proponują aktorskie popisy, sami nie boją się wygłupiać – i za to młodzież ich pokocha. Warto się o tym przekonać, bo każda propozycja Nauki Bez Granic to niezapomniana przygoda. Chociaż trenerzy są różni i różne są scenariusze zajęć, wszystkich łączy udzielająca się i publiczności energia. Na te warsztaty nie chodzi się za karę, to wspaniała przygoda.
Więcej informacji na temat projektów Nauki Bez Granic na stronie http://naukabezgranic.pl/
czwartek, 26 listopada 2015
Johanna Basford: Zaczarowany las
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
W gąszczu
Kolorowanki w dalszym ciągu nie nudzą się starszym i młodszym odbiorcom. To nie dziwi, kiedy ogląda się chociażby artystyczne publikacje Johanny Basford. Jej „Zaczarowany las” to drugi zestaw grafik z bogatą symboliką i poukrywanymi niespodziankami, ale przede wszystkim ilustratorski popis. Autorka sięga po motywy baśniowe i wyobraźniowe, które bardzo przypadną do gustu fanom kolorowania. Basford sugeruje tymi obrazkami przejście do innego świata, świata magii i fantazji – a jej propozycje uruchamiają kreatywność. Tu bowiem nie wystarczy machinalne wypełnianie kolorem coraz drobniejszych powierzchni. Trzeba jeszcze wyczuć klimat rysunku, oddać jego nastrojowość i pobawić się motywami onirycznymi lub fantastycznymi bez żadnych ograniczeń.
„Zaczarowany las” to publikacja bez słów, a mimo to pełna intertekstualnych odniesień. Wpadnięcie do króliczej nory wskazuje kierunek poszukiwań autorki – na kolejnych stronach Basford odkrywa przed odbiorcami coraz to nowe przestrzenie. Las jako motyw przewodni będzie tu zwodniczy: to nie miejsce znane ze spacerów, bardziej świat opisywany w najpiękniejszych historiach. Nieprzypadkowo od początku między drzewami pojawiają się zamki, pałace i skrzynie ze skarbami. Kolorowanie jest dla tej autorki równoznaczne z odkrywaniem skarbów. Tę przyjemność serwuje odbiorcom – w płaszczyznach pokrytych szkicami niełatwo od razu wypatrywać zamaskowane a niepasujące do tematu elementy. W ten sposób kolorowanie zamienia się w rodzaj łamigłówki. Żeby na pewno nie przeoczyć żadnego z dodanych przez autorkę elementów można skorzystać z klucza – ale przecież nie ma takiej konieczności. W gąszczu liści Basford ukrywa kolejne drobiazgi, baśniowe symbole lub miejsca niektórych opowieści, przedziwne stwory i tajemne przejścia. Sylwetki zwierząt kształtuje z motywów roślinnych, co jeszcze podkreśla wyobraźnię i pomysłowość autorki. Tej książki nie da się kolorować tradycyjnie, trzeba sięgnąć do własnej wrażliwości i do świata marzeń.
Swoimi ilustracjami autorka opowiada odbiorcom historię. Pozwala zagłębić się w liście, powoje i ptasie pióra, zagląda do podziemnych tuneli, sprawdza, co skrywa się w trawie i pod wodą. Szuka symetrii lub ją likwiduje, zapełnia całe strony misternymi wzorami lub tylko zaczyna pewien motyw i zachęca odbiorców, żeby go samodzielnie rozwijali. „Zaczarowany las” bez słów przynosi z każdą stroną nowy materiał do marzeń. Książka jest również wyzwaniem i testem na zdolności manualne odbiorców.
Nasza Księgarnia publikuje kolorowanki dla odbiorców „od lat 5 do 105”, chociaż części takiego targetu byłoby bardzo trudno precyzyjnie wypełniać przygotowane kontury. Pojawiają się tu czasem elementy tak drobne, że niemal nie do zakolorowania „zwykłymi” kredkami. „Zaczarowany las” będzie uczyć cierpliwości i dokładności – stanowi prawdziwie trudną kolorowankę wyciszającą. Redukuje stres, wymusza bowiem koncentrację na skomplikowanym zadaniu, a jednocześnie zapewnia relaks i uwalnia myśli – jedyne zmartwienie podczas pracy nad tymi grafikami dotyczy doboru kolorów i odpowiednich narzędzi. To sposób na zdystansowanie się od codziennych spraw i trosk. Kto uważa kolorowanie za zajęcie dla dzieci, przekona się do tej książki za sprawą wysokiego stopnia trudności i bardzo artystycznych obrazków. Dla Basford motyw zaczarowanego lasu nie tylko staje się kolejną szansą na popisywanie się talentem. To również okazja do odbycia baśniowej podróży w świat fantazji. Dla dorosłych, którzy będą jednak stanowić większość odbiorców tej publikacji to modny sposób na relaks. Ci, którzy marzyli zawsze o rozwijaniu plastycznych umiejętności, mogą wyżyć się artystycznie i mieć satysfakcję z uzyskanych prac bez narzekania na brak talentu lub pomysłów. A może się zdarzyć i tak, że Basford podsunie komuś pomysł na kolejne rysunkowe projekty i zachęci do samodzielnego tworzenia. Nawet niezbyt przekonani do kolorowania z tej pozycji mogą skorzystać.
W gąszczu
Kolorowanki w dalszym ciągu nie nudzą się starszym i młodszym odbiorcom. To nie dziwi, kiedy ogląda się chociażby artystyczne publikacje Johanny Basford. Jej „Zaczarowany las” to drugi zestaw grafik z bogatą symboliką i poukrywanymi niespodziankami, ale przede wszystkim ilustratorski popis. Autorka sięga po motywy baśniowe i wyobraźniowe, które bardzo przypadną do gustu fanom kolorowania. Basford sugeruje tymi obrazkami przejście do innego świata, świata magii i fantazji – a jej propozycje uruchamiają kreatywność. Tu bowiem nie wystarczy machinalne wypełnianie kolorem coraz drobniejszych powierzchni. Trzeba jeszcze wyczuć klimat rysunku, oddać jego nastrojowość i pobawić się motywami onirycznymi lub fantastycznymi bez żadnych ograniczeń.
„Zaczarowany las” to publikacja bez słów, a mimo to pełna intertekstualnych odniesień. Wpadnięcie do króliczej nory wskazuje kierunek poszukiwań autorki – na kolejnych stronach Basford odkrywa przed odbiorcami coraz to nowe przestrzenie. Las jako motyw przewodni będzie tu zwodniczy: to nie miejsce znane ze spacerów, bardziej świat opisywany w najpiękniejszych historiach. Nieprzypadkowo od początku między drzewami pojawiają się zamki, pałace i skrzynie ze skarbami. Kolorowanie jest dla tej autorki równoznaczne z odkrywaniem skarbów. Tę przyjemność serwuje odbiorcom – w płaszczyznach pokrytych szkicami niełatwo od razu wypatrywać zamaskowane a niepasujące do tematu elementy. W ten sposób kolorowanie zamienia się w rodzaj łamigłówki. Żeby na pewno nie przeoczyć żadnego z dodanych przez autorkę elementów można skorzystać z klucza – ale przecież nie ma takiej konieczności. W gąszczu liści Basford ukrywa kolejne drobiazgi, baśniowe symbole lub miejsca niektórych opowieści, przedziwne stwory i tajemne przejścia. Sylwetki zwierząt kształtuje z motywów roślinnych, co jeszcze podkreśla wyobraźnię i pomysłowość autorki. Tej książki nie da się kolorować tradycyjnie, trzeba sięgnąć do własnej wrażliwości i do świata marzeń.
Swoimi ilustracjami autorka opowiada odbiorcom historię. Pozwala zagłębić się w liście, powoje i ptasie pióra, zagląda do podziemnych tuneli, sprawdza, co skrywa się w trawie i pod wodą. Szuka symetrii lub ją likwiduje, zapełnia całe strony misternymi wzorami lub tylko zaczyna pewien motyw i zachęca odbiorców, żeby go samodzielnie rozwijali. „Zaczarowany las” bez słów przynosi z każdą stroną nowy materiał do marzeń. Książka jest również wyzwaniem i testem na zdolności manualne odbiorców.
Nasza Księgarnia publikuje kolorowanki dla odbiorców „od lat 5 do 105”, chociaż części takiego targetu byłoby bardzo trudno precyzyjnie wypełniać przygotowane kontury. Pojawiają się tu czasem elementy tak drobne, że niemal nie do zakolorowania „zwykłymi” kredkami. „Zaczarowany las” będzie uczyć cierpliwości i dokładności – stanowi prawdziwie trudną kolorowankę wyciszającą. Redukuje stres, wymusza bowiem koncentrację na skomplikowanym zadaniu, a jednocześnie zapewnia relaks i uwalnia myśli – jedyne zmartwienie podczas pracy nad tymi grafikami dotyczy doboru kolorów i odpowiednich narzędzi. To sposób na zdystansowanie się od codziennych spraw i trosk. Kto uważa kolorowanie za zajęcie dla dzieci, przekona się do tej książki za sprawą wysokiego stopnia trudności i bardzo artystycznych obrazków. Dla Basford motyw zaczarowanego lasu nie tylko staje się kolejną szansą na popisywanie się talentem. To również okazja do odbycia baśniowej podróży w świat fantazji. Dla dorosłych, którzy będą jednak stanowić większość odbiorców tej publikacji to modny sposób na relaks. Ci, którzy marzyli zawsze o rozwijaniu plastycznych umiejętności, mogą wyżyć się artystycznie i mieć satysfakcję z uzyskanych prac bez narzekania na brak talentu lub pomysłów. A może się zdarzyć i tak, że Basford podsunie komuś pomysł na kolejne rysunkowe projekty i zachęci do samodzielnego tworzenia. Nawet niezbyt przekonani do kolorowania z tej pozycji mogą skorzystać.
środa, 25 listopada 2015
Krzysztof Tomasik: Demony seksu
Marginesy, Warszawa 2015.
Rozbierane ujęcia
Krzysztof Tomasik kontynuuje motyw seksbomb z czasów PRL-u, chociaż – wyjątkowo na rynku wydawniczym – w tytule nie odnosi się do ram czasowych, ale opisuje aktorki, które rozpalały zmysły widzów wtedy, gdy seks na ekranie w polskich realiach jeszcze prawie nie istniał (przynajmniej w popularnych poglądach). Sięga po biografie tych, które nie bały się rozebrać przed kamerą. Sprawdza, jak potoczyły się ich zawodowe losy, nie omija też motywów z życia prywatnego: w końcu prezentowanie wdzięków na ekranach mogło mieć wpływ na małżeństwa – i nie tylko. W „Demonach seksu” Krzysztof Tomasik wybiera kilka pań przyciągających do kin i przed telewizory całe tłumy widzów spragnionych „momentów”. Jest tu zaledwie sześć sylwetek – sześć szkiców składa się na duży tom – ale temat seksu w sztuce filmowej zamienia się w przegląd biografii. Aktorki zostały wybrane ze względu na akceptację dla nagich scen w scenariuszach. Ale w tej książce nie będą sprowadzone do cielesnych atrybutów. Bohaterki „Demonów seksu” to Marzena Trybała, Maria Probosz, Halina Kowalska, Ewa Krzyżewska, Ewa Sałacka i Anna Chodakowska. To one pozwalały publiczności oswajać się ze scenami erotycznymi w kinie, czasem i w teatrze, chociaż to film bardziej je kusił. Teraz Tomasik powraca do dawnej obyczajowości bezpruderyjnych obrazów z lekkim sentymentem. Przygląda się seksbombom z perspektywy czasu – tłumaczy, co przełomowego było w ich decyzjach i jak radziły sobie z wyzwaniami (obecność dublerek w rozbieranych scenach to temat ciekawy w takim kontekście). Nie zabraknie plastrów nalepianych w „strategicznych” miejscach, sztuczek operatorów czy zapewnienia na planie intymności. Każda z aktorek inaczej radziła sobie z rozbieraniem się przed kamerą – i te techniki Tomasik odnotowuje. Kiedy ma szansę, pyta bezpośrednio, kiedy indziej szuka odpowiedzi w dostępnych materiałach.
Tom składa się ze szkiców biograficznych, nie tematycznych. Autor pozwala poznać losy roznegliżowanych aktorek, nie zajmując się przesadnie skandalami płynącymi z pokazywania ciała. Nie zatrzymuje się także długo nad recepcją takich decyzji – chyba że opinie po filmach pozwalają pojąć ogrom trudności lub odnoszą się do standardów polskich produkcji. Wątek „demonów seksu” to pretekst, żeby przypomnieć aktorki ciekawe, choć może czasem dalszoplanowe lub nawet dziś zapomniane. Dzięki temu Tomasik uzupełnia zwykłe publikacje o gwiazdach PRL-u o życiorysy kolejnych ciekawych postaci. A jest tu w biografiach i humor, i dramat. W formie szkicu autor zamieszcza fragmenty rozmów z zainteresowanymi (lub ich bliskimi), odnotowuje też, jakimi motywami kierowały się aktorki przy wybieraniu ról. Przyjmuje perspektywę „wczoraj i dziś”, to znaczy sygnalizuje co bardziej awangardowe kiedyś decyzje. Zależy mu na tym, żeby wybrane „seksbomby” nie zapisały się w świadomości czytelników tylko ze względu na gorące sceny łóżkowe. Przedstawia je więc od strony dylematów i ambicji, problemów i rywalizacji. Omawia wybrane filmy lub sceny z udziałem aktorek, kierując odbiorców do głośnych przed laty produkcji.
Cała książka jest, jak zwykle w biograficznych pozycjach Marginesów, bogato ilustrowana. W roli grafik pojawiają się najczęściej zdjęcia okładkowe i fotosy z plakatów, a także wycinki prasowe (również ozdabiane fotografiami). Chociaż sygnalizowany w tytule motyw jest ważny, przez długi czas rozbieranych zdjęć tu nie ma. Pojawią się w końcu – jako dowody artystycznego smaku. Ta publikacja może wzbudzić zainteresowanie klasyką polskiego filmu. Sprawdza się też jako lektura dla czytelników poszukujących ciekawostek czy barwnych życiorysów. Pozostaje mieć nadzieję, że Krzysztof Tomasik pokusi się o kontynuację wątku i przedstawi kolejne charakterystyki postaci z PRL-u, mniej kojarzonych, więc i – automatycznie – budzących większą ciekawość.
Rozbierane ujęcia
Krzysztof Tomasik kontynuuje motyw seksbomb z czasów PRL-u, chociaż – wyjątkowo na rynku wydawniczym – w tytule nie odnosi się do ram czasowych, ale opisuje aktorki, które rozpalały zmysły widzów wtedy, gdy seks na ekranie w polskich realiach jeszcze prawie nie istniał (przynajmniej w popularnych poglądach). Sięga po biografie tych, które nie bały się rozebrać przed kamerą. Sprawdza, jak potoczyły się ich zawodowe losy, nie omija też motywów z życia prywatnego: w końcu prezentowanie wdzięków na ekranach mogło mieć wpływ na małżeństwa – i nie tylko. W „Demonach seksu” Krzysztof Tomasik wybiera kilka pań przyciągających do kin i przed telewizory całe tłumy widzów spragnionych „momentów”. Jest tu zaledwie sześć sylwetek – sześć szkiców składa się na duży tom – ale temat seksu w sztuce filmowej zamienia się w przegląd biografii. Aktorki zostały wybrane ze względu na akceptację dla nagich scen w scenariuszach. Ale w tej książce nie będą sprowadzone do cielesnych atrybutów. Bohaterki „Demonów seksu” to Marzena Trybała, Maria Probosz, Halina Kowalska, Ewa Krzyżewska, Ewa Sałacka i Anna Chodakowska. To one pozwalały publiczności oswajać się ze scenami erotycznymi w kinie, czasem i w teatrze, chociaż to film bardziej je kusił. Teraz Tomasik powraca do dawnej obyczajowości bezpruderyjnych obrazów z lekkim sentymentem. Przygląda się seksbombom z perspektywy czasu – tłumaczy, co przełomowego było w ich decyzjach i jak radziły sobie z wyzwaniami (obecność dublerek w rozbieranych scenach to temat ciekawy w takim kontekście). Nie zabraknie plastrów nalepianych w „strategicznych” miejscach, sztuczek operatorów czy zapewnienia na planie intymności. Każda z aktorek inaczej radziła sobie z rozbieraniem się przed kamerą – i te techniki Tomasik odnotowuje. Kiedy ma szansę, pyta bezpośrednio, kiedy indziej szuka odpowiedzi w dostępnych materiałach.
Tom składa się ze szkiców biograficznych, nie tematycznych. Autor pozwala poznać losy roznegliżowanych aktorek, nie zajmując się przesadnie skandalami płynącymi z pokazywania ciała. Nie zatrzymuje się także długo nad recepcją takich decyzji – chyba że opinie po filmach pozwalają pojąć ogrom trudności lub odnoszą się do standardów polskich produkcji. Wątek „demonów seksu” to pretekst, żeby przypomnieć aktorki ciekawe, choć może czasem dalszoplanowe lub nawet dziś zapomniane. Dzięki temu Tomasik uzupełnia zwykłe publikacje o gwiazdach PRL-u o życiorysy kolejnych ciekawych postaci. A jest tu w biografiach i humor, i dramat. W formie szkicu autor zamieszcza fragmenty rozmów z zainteresowanymi (lub ich bliskimi), odnotowuje też, jakimi motywami kierowały się aktorki przy wybieraniu ról. Przyjmuje perspektywę „wczoraj i dziś”, to znaczy sygnalizuje co bardziej awangardowe kiedyś decyzje. Zależy mu na tym, żeby wybrane „seksbomby” nie zapisały się w świadomości czytelników tylko ze względu na gorące sceny łóżkowe. Przedstawia je więc od strony dylematów i ambicji, problemów i rywalizacji. Omawia wybrane filmy lub sceny z udziałem aktorek, kierując odbiorców do głośnych przed laty produkcji.
Cała książka jest, jak zwykle w biograficznych pozycjach Marginesów, bogato ilustrowana. W roli grafik pojawiają się najczęściej zdjęcia okładkowe i fotosy z plakatów, a także wycinki prasowe (również ozdabiane fotografiami). Chociaż sygnalizowany w tytule motyw jest ważny, przez długi czas rozbieranych zdjęć tu nie ma. Pojawią się w końcu – jako dowody artystycznego smaku. Ta publikacja może wzbudzić zainteresowanie klasyką polskiego filmu. Sprawdza się też jako lektura dla czytelników poszukujących ciekawostek czy barwnych życiorysów. Pozostaje mieć nadzieję, że Krzysztof Tomasik pokusi się o kontynuację wątku i przedstawi kolejne charakterystyki postaci z PRL-u, mniej kojarzonych, więc i – automatycznie – budzących większą ciekawość.
wtorek, 24 listopada 2015
Olga Rudnicka: Diabli nadali
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Śmierć w gabinecie
Z książki na książkę Olga Rudnicka się rozwija. Jej „Diabli nadali” to już powieść kryminalna z wysokiej półki, przygotowana zarówno pod kątem intrygi, jak i – obyczajowości. I nawet jeśli czasami motywacje postaci wydają się zbyt proste, autorka dobrze wie, co chce osiągnąć – i do tego dąży. Radzi sobie Rudnicka z mocnymi charakterami i ze skomplikowanymi relacjami między pracownikami. Olga Rudnicka równolegle rozwija temat tajemniczego morderstwa w biurze, a i motyw podbojów dyrektora Dagmara Różyka. Tworzy postacie, do których można się przywiązać, sympatyczne mimo niejednej wady, a do tego borykające się także z osobistymi problemami, więc siłą rzeczy jeszcze bardziej bliskie czytelnikom.
Kiedy Monika znajduje w gabinecie ciało zastrzelonego mężczyzny, domyśla się, że przyjdzie jej szukać nowej pracy. W dodatku jest główną podejrzaną: została najdłużej w biurze, miała klucze do gabinetu szefa, wszyscy sądzą, że z nim romansowała. Kobieta chce rozwikłać tajemnicę nie tylko, żeby oczyścić się z podejrzeń – ale również ze względu na lojalność wobec Diabła. Takiego przezwiska dorobił się Dagmar Różyk nieprzypadkowo. Świadomy swojego uroku i wpływu na kobiety przyciąga kolejne „kociaczki”. Zmienia je z ogromną częstotliwością, a dzięki sekretarce unika przykrych niekiedy konfrontacji z podrywkami, które wyobrażały sobie za dużo. Dagmar Różyk to niepoprawny Casanova – ale wiele się mu wybacza ze względu na wdzięk, któremu ulegną też czytelniczki. Jest to również mężczyzna inteligentnie złośliwy i pod tym kątem znajduje w nieco pyskatej Monice godną siebie przeciwniczkę. Ponieważ ta sekretarka wydaje się nieczuła na flirt, a próby podrywu budzą w niej śmiertelne oburzenie, opowieść nabiera rumieńców i zaczyna intrygować na poziomie relacji międzyludzkich.
Znalezienie martwego Różyka jest jednym z pierwszych obrazów tej książki. Olga Rudnicka stopniowo odsłania rysy osobowości tego bohatera i szybko staje się jasne, że Diabeł wyzwala cieplejsze uczucia odbiorców – i na pewno nie zasługuje na śmierć. Kiedy śledztwo nabiera tempa, biegnie dwutorowo: czym innym zajmują się policjanci (w tym podkochujący się w Monice młody i ambitny sąsiad kobiety, Mateusz), czym innym – Monika. Rudnicka przygotowuje tu kilka zaskoczeń i niespodzianek. Może sobie na to pozwolić, bo kiedy tylko wchodzi w fabularne schematy, oryginalność zapewniają powieści wyraziste postawy. Ta książka przepełniona jest niewymuszonym dowcipem, chociaż nie brakuje w niej osobistych dramatów. Ważne, że autorka nie poprzestaje na tropieniu śledztw i ciągłych przesłuchań: to zaledwie fragmenty fabuły, i to wcale nie najważniejsze w całej historii. Autorce udało się nie tylko zbudować napięcie i obudzić ciekawość co do losów Różyka. Przywołała bohaterów o mocnych rysach. Owszem, posługuje się czasem kliszami i w dalszoplanowych postaciach nie stosuje żadnych przełamań – ale to dlatego, żeby niepotrzebnie nie komplikować relacji. Ta powieść ma dobre proporcje. Olga Rudnicka udowadnia nią swoją mocną pozycję na rynku literatury rozrywkowej.
„Diabli nadali” to powieść, w której motywy z dziedziny romansowo obyczajowej nie tracą na znaczeniu. Morderstwo i skomplikowana przeszłość Dagmara Różyka, obecność śledczych – to jeden nurt, bardziej rzeczowy. Kwestia uczuć i emocji doskonale go uzupełnia – a Rudnicka bawi się zagadnieniem romansu czy uwodzenia. W tej kwestii unika oczywistości, co jeszcze bardziej przekonuje do lektury. Wśród autorek dowcipnych kryminałów to Olga Rudnicka poszła w ślady Joanny Chmielewskiej i realizuje założenia pogodnych i rozbudowanych historii.
Śmierć w gabinecie
Z książki na książkę Olga Rudnicka się rozwija. Jej „Diabli nadali” to już powieść kryminalna z wysokiej półki, przygotowana zarówno pod kątem intrygi, jak i – obyczajowości. I nawet jeśli czasami motywacje postaci wydają się zbyt proste, autorka dobrze wie, co chce osiągnąć – i do tego dąży. Radzi sobie Rudnicka z mocnymi charakterami i ze skomplikowanymi relacjami między pracownikami. Olga Rudnicka równolegle rozwija temat tajemniczego morderstwa w biurze, a i motyw podbojów dyrektora Dagmara Różyka. Tworzy postacie, do których można się przywiązać, sympatyczne mimo niejednej wady, a do tego borykające się także z osobistymi problemami, więc siłą rzeczy jeszcze bardziej bliskie czytelnikom.
Kiedy Monika znajduje w gabinecie ciało zastrzelonego mężczyzny, domyśla się, że przyjdzie jej szukać nowej pracy. W dodatku jest główną podejrzaną: została najdłużej w biurze, miała klucze do gabinetu szefa, wszyscy sądzą, że z nim romansowała. Kobieta chce rozwikłać tajemnicę nie tylko, żeby oczyścić się z podejrzeń – ale również ze względu na lojalność wobec Diabła. Takiego przezwiska dorobił się Dagmar Różyk nieprzypadkowo. Świadomy swojego uroku i wpływu na kobiety przyciąga kolejne „kociaczki”. Zmienia je z ogromną częstotliwością, a dzięki sekretarce unika przykrych niekiedy konfrontacji z podrywkami, które wyobrażały sobie za dużo. Dagmar Różyk to niepoprawny Casanova – ale wiele się mu wybacza ze względu na wdzięk, któremu ulegną też czytelniczki. Jest to również mężczyzna inteligentnie złośliwy i pod tym kątem znajduje w nieco pyskatej Monice godną siebie przeciwniczkę. Ponieważ ta sekretarka wydaje się nieczuła na flirt, a próby podrywu budzą w niej śmiertelne oburzenie, opowieść nabiera rumieńców i zaczyna intrygować na poziomie relacji międzyludzkich.
Znalezienie martwego Różyka jest jednym z pierwszych obrazów tej książki. Olga Rudnicka stopniowo odsłania rysy osobowości tego bohatera i szybko staje się jasne, że Diabeł wyzwala cieplejsze uczucia odbiorców – i na pewno nie zasługuje na śmierć. Kiedy śledztwo nabiera tempa, biegnie dwutorowo: czym innym zajmują się policjanci (w tym podkochujący się w Monice młody i ambitny sąsiad kobiety, Mateusz), czym innym – Monika. Rudnicka przygotowuje tu kilka zaskoczeń i niespodzianek. Może sobie na to pozwolić, bo kiedy tylko wchodzi w fabularne schematy, oryginalność zapewniają powieści wyraziste postawy. Ta książka przepełniona jest niewymuszonym dowcipem, chociaż nie brakuje w niej osobistych dramatów. Ważne, że autorka nie poprzestaje na tropieniu śledztw i ciągłych przesłuchań: to zaledwie fragmenty fabuły, i to wcale nie najważniejsze w całej historii. Autorce udało się nie tylko zbudować napięcie i obudzić ciekawość co do losów Różyka. Przywołała bohaterów o mocnych rysach. Owszem, posługuje się czasem kliszami i w dalszoplanowych postaciach nie stosuje żadnych przełamań – ale to dlatego, żeby niepotrzebnie nie komplikować relacji. Ta powieść ma dobre proporcje. Olga Rudnicka udowadnia nią swoją mocną pozycję na rynku literatury rozrywkowej.
„Diabli nadali” to powieść, w której motywy z dziedziny romansowo obyczajowej nie tracą na znaczeniu. Morderstwo i skomplikowana przeszłość Dagmara Różyka, obecność śledczych – to jeden nurt, bardziej rzeczowy. Kwestia uczuć i emocji doskonale go uzupełnia – a Rudnicka bawi się zagadnieniem romansu czy uwodzenia. W tej kwestii unika oczywistości, co jeszcze bardziej przekonuje do lektury. Wśród autorek dowcipnych kryminałów to Olga Rudnicka poszła w ślady Joanny Chmielewskiej i realizuje założenia pogodnych i rozbudowanych historii.
poniedziałek, 23 listopada 2015
Julia Boehme: Zuzia i zaginiony pies
Media Rodzina, Poznań 2015.
Marzenie dziecka
Marzenie o własnym czworonogu jest nieodłącznym elementem dzieciństwa i stałym tematem lektur dla najmłodszych. Zuzia w swojej „starszej” wersji również chciałaby mieć psa. Nie tylko ze względu na zachcianki kilkulatków. Najlepsza przyjaciółka Zuzi, Ania, właśnie stała się dumną właścicielką Rity. Uczy się na niej odpowiedzialności i tego, że opieka nad zwierzęciem bywa trudna. Ale dla Zuzi liczy się coś innego: Ania przestaje mieć dla niej czas. Wymawia się od spotkań, bo musi w tym czasie zajmować się psem. Może gdyby Zuzia miała swojego czworonoga, udałoby się połączyć zabawy i obowiązki. Zuzia rozumie, że musi podjąć bardziej radykalne kroki, jeśli nie chce popsuć relacji z Anią. Rzecz jasna rodzice Zuzi nie zamierzają zgadzać się na psa. W domu jest już kot Mruczek, więc Zuzia i tak nie powinna narzekać na brak zwierzęcego towarzystwa. A ponieważ Zuzi bardzo zależy na psie, wypracowuje z rodzicami kompromis: dziewczynka przez jakiś czas może się opiekować psem sąsiadki. Dzięki takiemu treningowi zyska tematy do rozmowy z Anią, a do tego przekona się, czy na pewno byłaby gotowa na przyjęcie poważnych obowiązków. Rozwiązanie, które mamie wydaje się idealne, Zuzi nie zadowala. Pies sąsiadki jest stary i nie ma ochoty na zabawę, a do tego bywa uparty. To na pewno nie zwierzak wymarzony przez bohaterkę.
Tomik „Zuzia i zaginiony pies”, trzecia część popserii z nieco starszą bohaterką Mądrej Myszy nie będzie zaskakiwał fabułą. Posiadanie psa wiąże się z rozmaitymi obowiązkami i wyzwaniami, a im bardziej dziewczynka będzie chciała być w tej kwestii samodzielna, w tym większe tarapaty wpadnie. Tytuł zdradza rozwój akcji – pomysł na historyjkę nie należy tu bowiem do nieprzewidywalnych. Zuzia musi poznać nie tylko radość z opiekowania się psem, ale przebrnąć też przez wydarzenia, których dotąd nawet nie podejrzewała. Autorka, Julia Boehme, rezygnuje z huraoptymistycznego tonu – chce dać do zrozumienia małym odbiorcom, że entuzjazm to nie wszystko i zwierzęta bywają nieprzewidywalne. Zapał Zuzi do posiadania psa bardzo łatwo zgasić. Bohaterka jest w tym podobna do wielu dzieci – nawet jeśli te przekonane są o czym innym. Boehme usiłuje nakłonić małych odbiorców do zmiany punktu widzenia, a przynajmniej zasugerować im komplikacje płynące z przyjmowania nowych obowiązków.
„Zuzia i zaginiony pies” to opowieść prezentująca bardzo różne, ale zawsze szczere uczucia dziewczynki. Zuzia wie, co to zazdrość, poznaje smak rozczarowania, ale i siłę strachu. Bohaterka zyskuje trochę samodzielności, trochę możliwości decydowania o sobie. Podejmuje pierwszą „pracę”, dzięki której ma szansę zrealizować swoje marzenie. Julia Boehme próbuje pokazać, że istnieją różne sposoby negocjowania z rodzicami – nawet najmłodsi mogą spróbować tej sztuki. Nie mają przecież nic do stracenia. W pewien sposób zatem Boehme uczy dojrzałości, wyjścia z dzieciństwa i z prostych żądań – sugeruje, jak rozmawiać o ważnych dla siebie sprawach. Oczywiście te wszystkie wskazówki są wtórne wobec wciągającej dzieci akcji: historia tajemniczego zniknięcia niezbyt cenionego psa przez pewien czas trzyma w napięciu. Będzie bliska zwłaszcza dzieciom, które marzą o własnym zwierzęciu.
A Zuzia robi jeszcze jedną rzecz, na którą zwraca uwagę jej mama. W walce o wymarzonego psa zaniedbuje kota Mruczka. Zwierzę czuje się odtrącone i z nieznanych sobie powodów pokrzywdzone. Zuzia musi zrozumieć, że zwierzęta to nie zabawki – nie można ich odsunąć, gdy się znudzą. W niewielkiej książeczce przygotowanej do samodzielnego czytania dzieje się całkiem dużo. Autorka po raz trzeci wybiera zagadnienie, które poruszy dzieci i nakłoni do sięgania po książki. Mała bohaterka w starszej wersji testuje kolejne popularne marzenia kilkulatków – dość realistycznie i z przygodami, które mali odbiorcy polubią. Zuzia może wiele dokonać w zakresie przekonywania kilkulatków do racji rodziców – a jest przy tym szczera i ani na chwilę nie wypada z roli. Tomik „Zuzia i zaginiony pies” będzie zatem spełniać oczekiwania maluchów i może przyczyni się do przekonywania ich do lekturowych rozrywek. Te dzieci, które nie mają psa, zechcą do książki Boehme sięgnąć.
Marzenie dziecka
Marzenie o własnym czworonogu jest nieodłącznym elementem dzieciństwa i stałym tematem lektur dla najmłodszych. Zuzia w swojej „starszej” wersji również chciałaby mieć psa. Nie tylko ze względu na zachcianki kilkulatków. Najlepsza przyjaciółka Zuzi, Ania, właśnie stała się dumną właścicielką Rity. Uczy się na niej odpowiedzialności i tego, że opieka nad zwierzęciem bywa trudna. Ale dla Zuzi liczy się coś innego: Ania przestaje mieć dla niej czas. Wymawia się od spotkań, bo musi w tym czasie zajmować się psem. Może gdyby Zuzia miała swojego czworonoga, udałoby się połączyć zabawy i obowiązki. Zuzia rozumie, że musi podjąć bardziej radykalne kroki, jeśli nie chce popsuć relacji z Anią. Rzecz jasna rodzice Zuzi nie zamierzają zgadzać się na psa. W domu jest już kot Mruczek, więc Zuzia i tak nie powinna narzekać na brak zwierzęcego towarzystwa. A ponieważ Zuzi bardzo zależy na psie, wypracowuje z rodzicami kompromis: dziewczynka przez jakiś czas może się opiekować psem sąsiadki. Dzięki takiemu treningowi zyska tematy do rozmowy z Anią, a do tego przekona się, czy na pewno byłaby gotowa na przyjęcie poważnych obowiązków. Rozwiązanie, które mamie wydaje się idealne, Zuzi nie zadowala. Pies sąsiadki jest stary i nie ma ochoty na zabawę, a do tego bywa uparty. To na pewno nie zwierzak wymarzony przez bohaterkę.
Tomik „Zuzia i zaginiony pies”, trzecia część popserii z nieco starszą bohaterką Mądrej Myszy nie będzie zaskakiwał fabułą. Posiadanie psa wiąże się z rozmaitymi obowiązkami i wyzwaniami, a im bardziej dziewczynka będzie chciała być w tej kwestii samodzielna, w tym większe tarapaty wpadnie. Tytuł zdradza rozwój akcji – pomysł na historyjkę nie należy tu bowiem do nieprzewidywalnych. Zuzia musi poznać nie tylko radość z opiekowania się psem, ale przebrnąć też przez wydarzenia, których dotąd nawet nie podejrzewała. Autorka, Julia Boehme, rezygnuje z huraoptymistycznego tonu – chce dać do zrozumienia małym odbiorcom, że entuzjazm to nie wszystko i zwierzęta bywają nieprzewidywalne. Zapał Zuzi do posiadania psa bardzo łatwo zgasić. Bohaterka jest w tym podobna do wielu dzieci – nawet jeśli te przekonane są o czym innym. Boehme usiłuje nakłonić małych odbiorców do zmiany punktu widzenia, a przynajmniej zasugerować im komplikacje płynące z przyjmowania nowych obowiązków.
„Zuzia i zaginiony pies” to opowieść prezentująca bardzo różne, ale zawsze szczere uczucia dziewczynki. Zuzia wie, co to zazdrość, poznaje smak rozczarowania, ale i siłę strachu. Bohaterka zyskuje trochę samodzielności, trochę możliwości decydowania o sobie. Podejmuje pierwszą „pracę”, dzięki której ma szansę zrealizować swoje marzenie. Julia Boehme próbuje pokazać, że istnieją różne sposoby negocjowania z rodzicami – nawet najmłodsi mogą spróbować tej sztuki. Nie mają przecież nic do stracenia. W pewien sposób zatem Boehme uczy dojrzałości, wyjścia z dzieciństwa i z prostych żądań – sugeruje, jak rozmawiać o ważnych dla siebie sprawach. Oczywiście te wszystkie wskazówki są wtórne wobec wciągającej dzieci akcji: historia tajemniczego zniknięcia niezbyt cenionego psa przez pewien czas trzyma w napięciu. Będzie bliska zwłaszcza dzieciom, które marzą o własnym zwierzęciu.
A Zuzia robi jeszcze jedną rzecz, na którą zwraca uwagę jej mama. W walce o wymarzonego psa zaniedbuje kota Mruczka. Zwierzę czuje się odtrącone i z nieznanych sobie powodów pokrzywdzone. Zuzia musi zrozumieć, że zwierzęta to nie zabawki – nie można ich odsunąć, gdy się znudzą. W niewielkiej książeczce przygotowanej do samodzielnego czytania dzieje się całkiem dużo. Autorka po raz trzeci wybiera zagadnienie, które poruszy dzieci i nakłoni do sięgania po książki. Mała bohaterka w starszej wersji testuje kolejne popularne marzenia kilkulatków – dość realistycznie i z przygodami, które mali odbiorcy polubią. Zuzia może wiele dokonać w zakresie przekonywania kilkulatków do racji rodziców – a jest przy tym szczera i ani na chwilę nie wypada z roli. Tomik „Zuzia i zaginiony pies” będzie zatem spełniać oczekiwania maluchów i może przyczyni się do przekonywania ich do lekturowych rozrywek. Te dzieci, które nie mają psa, zechcą do książki Boehme sięgnąć.
niedziela, 22 listopada 2015
Anna Nejman: Migdałowy aromat
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Schronienie
Anna Nejman nie odchodzi zbyt daleko od wzorca proponowanego często w obyczajówkach z ostatnich lat, a mimo to oferuje coś nowego. Jej pomysł wymaga jeszcze wprawdzie doszlifowania, ale już widać zalążki ciekawych i ciepłych historii tak poszukiwanych przez odbiorczynie. W „Migdałowym aromacie” pojawia się kolejne Ustronie i zaciszny zakątek, miejsce ucieczki od problemów całego świata, zapewniające schronienie i dystans od kłopotów. Nejman jednak wyrzuca Ustronie aż do Stanów Zjednoczonych. To dom, w którym dawniej czworo przyjaciół chciało spędzić resztę życia. Dla nich Ustronie było szansą na samodzielność i wolność, oddalało ponurą wizję domu opieki i samotności. Teraz do Ustronia wprowadza się Eliza. Bohaterka chce prześledzić losy tego miejsca i jego mieszkańców i opisać je w powieści. Materiały czerpie z przesyłanej jej korespondencji, część wiadomości od razu przekuwa na fabularyzowane scenki. Ale poza przeszłością liczy się teraźniejszość. Eliza nie pozostanie w Ustroniu sama. Dość szybko spotyka przystojnego Larry’ego i rozpoczyna swój płomienny romans. Żeby nie było zbyt sielankowo, pojawiają się zagrożenia rodem z filmów akcji, ale i obyczajowe zgrzyty. Ukojenia i pocieszenia zawsze dostarcza Greta, prosta i życzliwa sąsiadka, dla której antidotum na wszelkie zmartwienia jest szczera rozmowa i świeżo upieczone ciasto.
W „Migdałowym aromacie” podwójna akcja wcale się nie spieszy. Przeszłość przypomina o przemijaniu i o tym, co w życiu każdego nieuchronne, uczy pokory i pozwala na dystans. Teraźniejszość to przynajmniej w części spełnienie marzeń: Eliza to kobieta przed pięćdziesiątką, ale sercowe przeżycia zamieniają ją prawie w młodą dziewczynę. Nejman umożliwia jej bardzo intensywne doświadczanie miłości i zazdrości – szkoda, że nie rozwiązuje kwestii jednostronnie podejmowanych przez ukochanego decyzji. To element, który co pewien czas powraca – i który zasługiwałby przynajmniej na rozmowę bohaterów. Nie może w końcu funkcjonować jako jedyna przeciwwaga szczęścia w związku. Gdyby Eliza była młodą naiwną, dałoby się jej milczenie usprawiedliwić, ale przy takiej kreacji, jaką wybiera Nejman, trudno zrozumieć brak reakcji. W „Migdałowym aromacie” – oraz w notatkach prowadzonych przez Elizę – nie ma często tempa, jakby autorka próbowała imitować rytm zwyczajnego życia bez upiększeń czy literackich sztuczek. Owszem, wprowadza od czasu do czasu sceny mrożące krew w żyłach, ale w całej fabule są one porozmieszczane w specyficzny, jakby przypadkowy sposób. Nejman przyjmuje czekanie na rozwój wypadków jako strategię narracyjną, to samo nakazuje swojej bohaterce, więc i czytelnicy muszą się dostosować. Pomysł przekazywania scen z Ustronia jako dynamicznych opowiadań przypomina bardziej wprawki pisarskie niż katalizator opowieści. A wystarczyłoby nie eksponować poszukiwań w zakresie formy, żeby historia bardziej angażowała czytelników.
Anna Nejman ceni sobie rozbudowane i lekko kwieciste zdania. Kiedy tylko ma do przedstawienia statyczny obrazek, natychmiast daje się uwieść melodii słów, które namnaża w zdaniach czasem zupełnie niepotrzebnie (nie mówiąc o tym, że i nienaturalnie). Stara się, żeby „Migdałowy aromat” nie przypominał „szybkiej” lektury, a sugerował literackość. Miłym zaskoczeniem może być kilka rymowanych utworów wplecionych w tekst – chociaż przeważnie takie popisy kończą się katastrofalnie, tu pasują i nie rażą brakiem umiejętności rymotwórczych. Anna Nejman zapewnia więc swoim odbiorczyniom powieść, którą czyta się dość przyjemnie (mimo drobnych niedociągnięć), jednocześnie podobną do bestsellerowych czytadeł w ogólnej wymowie i różną od nich w każdym detalu.
Schronienie
Anna Nejman nie odchodzi zbyt daleko od wzorca proponowanego często w obyczajówkach z ostatnich lat, a mimo to oferuje coś nowego. Jej pomysł wymaga jeszcze wprawdzie doszlifowania, ale już widać zalążki ciekawych i ciepłych historii tak poszukiwanych przez odbiorczynie. W „Migdałowym aromacie” pojawia się kolejne Ustronie i zaciszny zakątek, miejsce ucieczki od problemów całego świata, zapewniające schronienie i dystans od kłopotów. Nejman jednak wyrzuca Ustronie aż do Stanów Zjednoczonych. To dom, w którym dawniej czworo przyjaciół chciało spędzić resztę życia. Dla nich Ustronie było szansą na samodzielność i wolność, oddalało ponurą wizję domu opieki i samotności. Teraz do Ustronia wprowadza się Eliza. Bohaterka chce prześledzić losy tego miejsca i jego mieszkańców i opisać je w powieści. Materiały czerpie z przesyłanej jej korespondencji, część wiadomości od razu przekuwa na fabularyzowane scenki. Ale poza przeszłością liczy się teraźniejszość. Eliza nie pozostanie w Ustroniu sama. Dość szybko spotyka przystojnego Larry’ego i rozpoczyna swój płomienny romans. Żeby nie było zbyt sielankowo, pojawiają się zagrożenia rodem z filmów akcji, ale i obyczajowe zgrzyty. Ukojenia i pocieszenia zawsze dostarcza Greta, prosta i życzliwa sąsiadka, dla której antidotum na wszelkie zmartwienia jest szczera rozmowa i świeżo upieczone ciasto.
W „Migdałowym aromacie” podwójna akcja wcale się nie spieszy. Przeszłość przypomina o przemijaniu i o tym, co w życiu każdego nieuchronne, uczy pokory i pozwala na dystans. Teraźniejszość to przynajmniej w części spełnienie marzeń: Eliza to kobieta przed pięćdziesiątką, ale sercowe przeżycia zamieniają ją prawie w młodą dziewczynę. Nejman umożliwia jej bardzo intensywne doświadczanie miłości i zazdrości – szkoda, że nie rozwiązuje kwestii jednostronnie podejmowanych przez ukochanego decyzji. To element, który co pewien czas powraca – i który zasługiwałby przynajmniej na rozmowę bohaterów. Nie może w końcu funkcjonować jako jedyna przeciwwaga szczęścia w związku. Gdyby Eliza była młodą naiwną, dałoby się jej milczenie usprawiedliwić, ale przy takiej kreacji, jaką wybiera Nejman, trudno zrozumieć brak reakcji. W „Migdałowym aromacie” – oraz w notatkach prowadzonych przez Elizę – nie ma często tempa, jakby autorka próbowała imitować rytm zwyczajnego życia bez upiększeń czy literackich sztuczek. Owszem, wprowadza od czasu do czasu sceny mrożące krew w żyłach, ale w całej fabule są one porozmieszczane w specyficzny, jakby przypadkowy sposób. Nejman przyjmuje czekanie na rozwój wypadków jako strategię narracyjną, to samo nakazuje swojej bohaterce, więc i czytelnicy muszą się dostosować. Pomysł przekazywania scen z Ustronia jako dynamicznych opowiadań przypomina bardziej wprawki pisarskie niż katalizator opowieści. A wystarczyłoby nie eksponować poszukiwań w zakresie formy, żeby historia bardziej angażowała czytelników.
Anna Nejman ceni sobie rozbudowane i lekko kwieciste zdania. Kiedy tylko ma do przedstawienia statyczny obrazek, natychmiast daje się uwieść melodii słów, które namnaża w zdaniach czasem zupełnie niepotrzebnie (nie mówiąc o tym, że i nienaturalnie). Stara się, żeby „Migdałowy aromat” nie przypominał „szybkiej” lektury, a sugerował literackość. Miłym zaskoczeniem może być kilka rymowanych utworów wplecionych w tekst – chociaż przeważnie takie popisy kończą się katastrofalnie, tu pasują i nie rażą brakiem umiejętności rymotwórczych. Anna Nejman zapewnia więc swoim odbiorczyniom powieść, którą czyta się dość przyjemnie (mimo drobnych niedociągnięć), jednocześnie podobną do bestsellerowych czytadeł w ogólnej wymowie i różną od nich w każdym detalu.
Ingo Siegner: Mały Koko Smoko wśród dinozaurów
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Przeszłość
Mały Koko Smoko jest już gotowy do przeżywania kolejnych przygód. Bohater, który w pierwszym tomiku przygotowywał najmłodszych do szkolnego obowiązku, teraz na własnej skórze testuje możliwości, jakie daje podróżowanie w czasie. Wyprawa do świata, którym rządziły dinozaury, bardzo kusi – chociaż wydaje się też trochę niebezpieczna. Nie wiadomo, czy czasoprzemieszczacz wytrzyma takie obciążenie. A nawet jeśli wytrzyma – w kredzie wszystko mogło wyglądać inaczej, choćby z powodu wędrówek kontynentów. No i same dinozaury, a wśród nich majestatyczny tyranozaur, nie muszą być przychylnie nastawione do futurystycznych intruzów. Ale Koko Smoko chce poznawać rzeczywistość sprzed milionów lat i bez wahania wyrusza na spotkanie z dalekimi krewnymi. Razem z nim w przeszłość trafiają przyjaciele – jeżozwierz Matylda oraz smok żarłok Oskar. W takim gronie każda przygoda smakuje lepiej.
Wyprawa w świat dinozaurów ma kilka funkcji. Najbardziej oczywista z punktu widzenia dzieci jest rozrywkowa – tu z każdej strony może nadejść zagrożenie dla bohaterów – ale dinozaury z małymi móżdżkami zachowują się często nieracjonalnie, nawet najmłodsi powinni wyłapać ironię takich scen. Do tego pojawia się motyw wychowawczy: Kokos, Oskar i Matylda przekonują się – nie po raz pierwszy – że przyjaźń to cenne zjawisko. Bohaterowie uczą się, jak na sobie polegać, są razem i wspierają się w trudnych chwilach, to oczywiste. Jednak w czasach prehistorycznych również pokazuje Siegner parę przyjaciół. Dwa dinozaury, które powinny być śmiertelnymi wrogami, dogadują się ze sobą i chronią wzajemnie. Prawdziwa przyjaźń istnieje ponad rodami, jakie bohaterom wyznaczyło środowisko. Ingo Siegner w zasadzie powiela tutaj schemat z pierwszego tomiku i relację między Kokoskiem a Oskarem. Nikogo nie zdziwi, że i tu przyjaźń pokonuje pierwotne uprzedzenia, jest silniejsza niż odwieczne konflikty. Przy okazji autor sugeruje, że silniejszych lub bardziej niebezpiecznych pokonać można sprytem i wewnętrzną siłą. Dla maluchów to ważna wskazówka. Wreszcie „Mały Koko Smoko wśród dinozaurów” to pozycja, która ma elementy edukacyjne. Dzieci poznają tu nazwy dinozaurów i ich najważniejsze cechy – inna rzecz, że takie podstawowe wiadomości większość kilkulatków już zna.
Ingo Siegner w tym tomiku rozwija jeden niewielki wątek. Zabiera dzieci w przeszłość, bo Kokos chciałby poznać dinozaury. Nie ma tu odnóg fabularnych, wszystko funkcjonuje na prawach kreskówki. To zagwarantuje uwagę najmłodszych odbiorców. Prosta historyjka zapewnia dzieciom sporo wrażeń, które są też udziałem bohatera. Dinozaury będące na wyciągnięcie ręki (czy raczej łapy) okazują się całkiem sympatyczne, bo Siegner nie zamierza straszyć.
Ważne w tej książeczce są kolorowe ilustracje. Autor uzupełnia nimi komizm opowieści. Zwłaszcza zabawne stają się zestawienia bajkowego małego i zupełnie niegroźnego smoka w dziecięcej czapce z daszkiem (nawet gdy Kokos zionie ogniem, wygląda bardziej śmiesznie niż groźnie) skonfrontowanego z ogromnymi i „poważnymi” dinozaurami. Na rysunkach dobrze widać ten kontrast – jest on jak efekt zestawienia planszy edukacyjnych z bajkowymi postaciami. Na zderzeniu światów Siegner umiejętnie buduje żart – podkreślany w grafice, a niekoniecznie w tekście. Dzięki temu zabiegowi Ingo Siegner może modyfikować płaszczyzny znaczeń i uzupełniać je o dowcip, którego nie udałoby się zawrzeć w opisach. Koko Smoko to bohater, który przypadnie do gustu dzieciom. Da się lubić, a kilkulatki chcą za nim podążać, bez względu na to, jaki jest cel wycieczki.
Przeszłość
Mały Koko Smoko jest już gotowy do przeżywania kolejnych przygód. Bohater, który w pierwszym tomiku przygotowywał najmłodszych do szkolnego obowiązku, teraz na własnej skórze testuje możliwości, jakie daje podróżowanie w czasie. Wyprawa do świata, którym rządziły dinozaury, bardzo kusi – chociaż wydaje się też trochę niebezpieczna. Nie wiadomo, czy czasoprzemieszczacz wytrzyma takie obciążenie. A nawet jeśli wytrzyma – w kredzie wszystko mogło wyglądać inaczej, choćby z powodu wędrówek kontynentów. No i same dinozaury, a wśród nich majestatyczny tyranozaur, nie muszą być przychylnie nastawione do futurystycznych intruzów. Ale Koko Smoko chce poznawać rzeczywistość sprzed milionów lat i bez wahania wyrusza na spotkanie z dalekimi krewnymi. Razem z nim w przeszłość trafiają przyjaciele – jeżozwierz Matylda oraz smok żarłok Oskar. W takim gronie każda przygoda smakuje lepiej.
Wyprawa w świat dinozaurów ma kilka funkcji. Najbardziej oczywista z punktu widzenia dzieci jest rozrywkowa – tu z każdej strony może nadejść zagrożenie dla bohaterów – ale dinozaury z małymi móżdżkami zachowują się często nieracjonalnie, nawet najmłodsi powinni wyłapać ironię takich scen. Do tego pojawia się motyw wychowawczy: Kokos, Oskar i Matylda przekonują się – nie po raz pierwszy – że przyjaźń to cenne zjawisko. Bohaterowie uczą się, jak na sobie polegać, są razem i wspierają się w trudnych chwilach, to oczywiste. Jednak w czasach prehistorycznych również pokazuje Siegner parę przyjaciół. Dwa dinozaury, które powinny być śmiertelnymi wrogami, dogadują się ze sobą i chronią wzajemnie. Prawdziwa przyjaźń istnieje ponad rodami, jakie bohaterom wyznaczyło środowisko. Ingo Siegner w zasadzie powiela tutaj schemat z pierwszego tomiku i relację między Kokoskiem a Oskarem. Nikogo nie zdziwi, że i tu przyjaźń pokonuje pierwotne uprzedzenia, jest silniejsza niż odwieczne konflikty. Przy okazji autor sugeruje, że silniejszych lub bardziej niebezpiecznych pokonać można sprytem i wewnętrzną siłą. Dla maluchów to ważna wskazówka. Wreszcie „Mały Koko Smoko wśród dinozaurów” to pozycja, która ma elementy edukacyjne. Dzieci poznają tu nazwy dinozaurów i ich najważniejsze cechy – inna rzecz, że takie podstawowe wiadomości większość kilkulatków już zna.
Ingo Siegner w tym tomiku rozwija jeden niewielki wątek. Zabiera dzieci w przeszłość, bo Kokos chciałby poznać dinozaury. Nie ma tu odnóg fabularnych, wszystko funkcjonuje na prawach kreskówki. To zagwarantuje uwagę najmłodszych odbiorców. Prosta historyjka zapewnia dzieciom sporo wrażeń, które są też udziałem bohatera. Dinozaury będące na wyciągnięcie ręki (czy raczej łapy) okazują się całkiem sympatyczne, bo Siegner nie zamierza straszyć.
Ważne w tej książeczce są kolorowe ilustracje. Autor uzupełnia nimi komizm opowieści. Zwłaszcza zabawne stają się zestawienia bajkowego małego i zupełnie niegroźnego smoka w dziecięcej czapce z daszkiem (nawet gdy Kokos zionie ogniem, wygląda bardziej śmiesznie niż groźnie) skonfrontowanego z ogromnymi i „poważnymi” dinozaurami. Na rysunkach dobrze widać ten kontrast – jest on jak efekt zestawienia planszy edukacyjnych z bajkowymi postaciami. Na zderzeniu światów Siegner umiejętnie buduje żart – podkreślany w grafice, a niekoniecznie w tekście. Dzięki temu zabiegowi Ingo Siegner może modyfikować płaszczyzny znaczeń i uzupełniać je o dowcip, którego nie udałoby się zawrzeć w opisach. Koko Smoko to bohater, który przypadnie do gustu dzieciom. Da się lubić, a kilkulatki chcą za nim podążać, bez względu na to, jaki jest cel wycieczki.
sobota, 21 listopada 2015
Rafał Kosik: Felix, Net i Nika oraz (nie)Bezpieczne Dorastanie
Powergraph, Warszawa 2015.
Szczepionka
O, przybędzie Rafałowi Kosikowi fanów po tomie „Felix, Net i Nika oraz (nie)Bezpieczne Dorastanie. Przede wszystkim dlatego, że ta książka przypomina najlepsze dotychczasowe dokonania autora, cechuje się wartką akcją, dowcipną narracją i celnie kreślonymi charakterami (żadna nowość…). Do superpaczki dołącza Laura – tym razem już naprawdę, nie pozostaje dłużej w cieniu w oczekiwaniu na akceptację. A obecność ukochanej Felixa to dobry pretekst do przeżycia całej gamy fantastycznych doznań, do przetestowania teleportacji, spotkań z ogromnymi robotami, brawurowych ucieczek, ale i wyzwań dnia codziennego. Laurę sporo ominęło, teraz więc nadrabia zaległości i wreszcie może uwierzyć przyjaciołom w ich doświadczenia. „Stary, dobry Kosik” pokazuje, na co go stać, nie tylko w fabule. Najnowsza powieść z serii FNiN stanowić będzie też coś w rodzaju szczepionki dla młodzieży.
Chociaż „(nie)Bezpieczne Dorastanie) ma być pozycją, którą da się czytać niezależnie od innych tomów serii, wiele razy pojawią się tu odsyłacze do wcześniejszych historii, nawiązania fabularne, technologiczne i… towarzyskie. Kosik po raz kolejny izoluje superpaczkę: bohaterowie pozostaną jeszcze w wielokulturowym Londynie. To pozwala odejść od rozrastających się tematów „rodzinnych”, więc i spraw dorosłych, które niekoniecznie muszą angażować młodych odbiorców. Teraz trwają wakacje, bohaterowie nie martwią się zatem ani szkołą, ani domowymi obowiązkami, w pełni za to mogą poświęcić się przygodzie. Która, zresztą, zaczyna się dość prozaicznie, bo od konieczności zarabiania nawet na podstawowe potrzeby. Kosik konsekwentnie portretuje superpaczkę jako grono nastolatków zaradnych i myślących: to nie rozkapryszone dzieciaki, które dostają wszystko, czego zapragną. Dorastanie polega też na rozwijaniu odpowiedzialności, a Kosik umie do tego przekonać bez pedagogicznego marudzenia, samą tylko – niebywale zabawną i emocjonującą – akcją.
A kiedy odrywa się od prozy życia, dba o uzasadnienie dla wszystkich pomysłów. Tu każde działanie ma jasno określony cel i jest odpowiednio umotywowane, bez względu na to, czy chodzi o niezwykłe latające wehikuły, czy o świat robotów i zachowania sztucznej inteligencji (genialna scena z pożegnaniem Krystyny!). Bohaterowie postępują logicznej i zgodnie ze swoimi charakterami, z opresji mogą wyjść cało dzięki współdziałaniu i kreatywności, nie będzie tu cudownych ocaleń i ratunku znikąd. A sprawa tym razem jest naprawdę poważna, chodzi bowiem o przejęcie przez fanatycznych polityków władzy nad młodymi umysłami. I tu ujawnia się talent Kosika (oby nie wizjonerstwo) do wypracowywania mechanizmów obronnych u odbiorców. Mówiąc w skrócie: Rafał Kosik uczy dzieci samodzielnie myśleć.
Politycy chcą wszczepiania dzieciom i młodzieży mikrochipów – oficjalnie po to, by zapewnić im bezpieczeństwo, nieoficjalnie – by w końcu przejąć kontrolę nad społeczeństwem. Komplanty stanowią poważne zagrożenie i nie chodzi tu nawet o treści propagandowe, sterowanie opinią publiczną czy metody przekonywania do takiego rozwiązania. Felix pokazuje, w jaki sposób najłatwiej sprawić, by młodzież chciała używać tego rodzaju technologii: wystarczy skusić dostępem do gier, modą czy uprzyjemnianiem zwykłego życia. Komplanty mają ułatwiać też naukę. Wydają się idealne – do czasu. Bo w końcu wyjdzie na jaw ich prawdziwe przeznaczenie: sterowanie ludźmi. Wtedy na protesty będzie już za późno. Bardzo ostro Kosik rozprawia się w tej książce z politykami – jest tu Partia Prawdziwych Polaków i… cała seria populistycznych idiotyzmów, które w zawoalowany sposób prezentują rzeczywiste zagrożenia. Między innymi bezsens parytetów (czy źle pojętej „równości”) ujawniają zmiany w Instytucie Badań Nadzwyczajnych. To nie dorastanie generuje najwięcej niebezpieczeństw, a żądni władzy dorośli. Rafał Kosik robi całkiem sporo, żeby wytłumaczyć młodemu pokoleniu, czego powinno się strzec – nie odbierając przy tym radości z przygód (bardzo pomysłowych) i dostarczających mocnych wrażeń. Mało tego: mimo dość mrocznego charakteru problemów autor nie rezygnuje ze scen komicznych i wzruszających, proponuje całą gamę uczuć – w dobrych proporcjach i bez oczywistości.
„Felix, Net i Nika oraz (nie)Bezpieczne Dorastanie” to jedna z lepszych książek w serii, co od pierwszych stron stwierdzą stali fani. Nowi czytelnicy czym prędzej sięgną do poprzednich książek, bo to też genialna reklama całego cyklu. Tej powieści nie da się tak łatwo odłożyć na półkę – nie tylko nastolatki zarwą kilka nocy, żeby przeczytać tom jak najszybciej. Kosik przypomina, że na rynku literatury młodzieżowej jest miejsce na książki dowcipne, mądre i ciekawe, a do tego oryginalne.
Szczepionka
O, przybędzie Rafałowi Kosikowi fanów po tomie „Felix, Net i Nika oraz (nie)Bezpieczne Dorastanie. Przede wszystkim dlatego, że ta książka przypomina najlepsze dotychczasowe dokonania autora, cechuje się wartką akcją, dowcipną narracją i celnie kreślonymi charakterami (żadna nowość…). Do superpaczki dołącza Laura – tym razem już naprawdę, nie pozostaje dłużej w cieniu w oczekiwaniu na akceptację. A obecność ukochanej Felixa to dobry pretekst do przeżycia całej gamy fantastycznych doznań, do przetestowania teleportacji, spotkań z ogromnymi robotami, brawurowych ucieczek, ale i wyzwań dnia codziennego. Laurę sporo ominęło, teraz więc nadrabia zaległości i wreszcie może uwierzyć przyjaciołom w ich doświadczenia. „Stary, dobry Kosik” pokazuje, na co go stać, nie tylko w fabule. Najnowsza powieść z serii FNiN stanowić będzie też coś w rodzaju szczepionki dla młodzieży.
Chociaż „(nie)Bezpieczne Dorastanie) ma być pozycją, którą da się czytać niezależnie od innych tomów serii, wiele razy pojawią się tu odsyłacze do wcześniejszych historii, nawiązania fabularne, technologiczne i… towarzyskie. Kosik po raz kolejny izoluje superpaczkę: bohaterowie pozostaną jeszcze w wielokulturowym Londynie. To pozwala odejść od rozrastających się tematów „rodzinnych”, więc i spraw dorosłych, które niekoniecznie muszą angażować młodych odbiorców. Teraz trwają wakacje, bohaterowie nie martwią się zatem ani szkołą, ani domowymi obowiązkami, w pełni za to mogą poświęcić się przygodzie. Która, zresztą, zaczyna się dość prozaicznie, bo od konieczności zarabiania nawet na podstawowe potrzeby. Kosik konsekwentnie portretuje superpaczkę jako grono nastolatków zaradnych i myślących: to nie rozkapryszone dzieciaki, które dostają wszystko, czego zapragną. Dorastanie polega też na rozwijaniu odpowiedzialności, a Kosik umie do tego przekonać bez pedagogicznego marudzenia, samą tylko – niebywale zabawną i emocjonującą – akcją.
A kiedy odrywa się od prozy życia, dba o uzasadnienie dla wszystkich pomysłów. Tu każde działanie ma jasno określony cel i jest odpowiednio umotywowane, bez względu na to, czy chodzi o niezwykłe latające wehikuły, czy o świat robotów i zachowania sztucznej inteligencji (genialna scena z pożegnaniem Krystyny!). Bohaterowie postępują logicznej i zgodnie ze swoimi charakterami, z opresji mogą wyjść cało dzięki współdziałaniu i kreatywności, nie będzie tu cudownych ocaleń i ratunku znikąd. A sprawa tym razem jest naprawdę poważna, chodzi bowiem o przejęcie przez fanatycznych polityków władzy nad młodymi umysłami. I tu ujawnia się talent Kosika (oby nie wizjonerstwo) do wypracowywania mechanizmów obronnych u odbiorców. Mówiąc w skrócie: Rafał Kosik uczy dzieci samodzielnie myśleć.
Politycy chcą wszczepiania dzieciom i młodzieży mikrochipów – oficjalnie po to, by zapewnić im bezpieczeństwo, nieoficjalnie – by w końcu przejąć kontrolę nad społeczeństwem. Komplanty stanowią poważne zagrożenie i nie chodzi tu nawet o treści propagandowe, sterowanie opinią publiczną czy metody przekonywania do takiego rozwiązania. Felix pokazuje, w jaki sposób najłatwiej sprawić, by młodzież chciała używać tego rodzaju technologii: wystarczy skusić dostępem do gier, modą czy uprzyjemnianiem zwykłego życia. Komplanty mają ułatwiać też naukę. Wydają się idealne – do czasu. Bo w końcu wyjdzie na jaw ich prawdziwe przeznaczenie: sterowanie ludźmi. Wtedy na protesty będzie już za późno. Bardzo ostro Kosik rozprawia się w tej książce z politykami – jest tu Partia Prawdziwych Polaków i… cała seria populistycznych idiotyzmów, które w zawoalowany sposób prezentują rzeczywiste zagrożenia. Między innymi bezsens parytetów (czy źle pojętej „równości”) ujawniają zmiany w Instytucie Badań Nadzwyczajnych. To nie dorastanie generuje najwięcej niebezpieczeństw, a żądni władzy dorośli. Rafał Kosik robi całkiem sporo, żeby wytłumaczyć młodemu pokoleniu, czego powinno się strzec – nie odbierając przy tym radości z przygód (bardzo pomysłowych) i dostarczających mocnych wrażeń. Mało tego: mimo dość mrocznego charakteru problemów autor nie rezygnuje ze scen komicznych i wzruszających, proponuje całą gamę uczuć – w dobrych proporcjach i bez oczywistości.
„Felix, Net i Nika oraz (nie)Bezpieczne Dorastanie” to jedna z lepszych książek w serii, co od pierwszych stron stwierdzą stali fani. Nowi czytelnicy czym prędzej sięgną do poprzednich książek, bo to też genialna reklama całego cyklu. Tej powieści nie da się tak łatwo odłożyć na półkę – nie tylko nastolatki zarwą kilka nocy, żeby przeczytać tom jak najszybciej. Kosik przypomina, że na rynku literatury młodzieżowej jest miejsce na książki dowcipne, mądre i ciekawe, a do tego oryginalne.
Jean-Yves Ferri: Papirus Cezara
Egmont, Warszawa 2015.
Media
Na kolejne przygody Asteriksa czeka się z utęsknieniem, bo kontynuatorzy idei Goscinny’ego i Uderzo, czyli Jean-Yves Ferri (tekst), Didier Conrad (rysunki) oraz Thierry Mébarki (kolory) trzymają wysoki poziom kolejnych publikacji i cieszą humorystycznymi przygodami dzielnych Galów. Tym razem niecodzienna decyzja Cezara wywołuje protest w wiosce. Wódz wydał właśnie książkę ze swoimi wspomnieniami – a za sprawą doradcy od public relations usunął z niej rozdział o porażce w Galii. To nie podoba się Asteriksowi i Obeliksowi – ale nie dowiedzieliby się oni o intrydze, gdyby nie wszędobylskie „media”. Jeden ze skrybów nie stosuje się do rozkazu zniszczenia rozdziału. Świat już wkrótce może ujrzeć prawdę o Juliuszu Cezarze. O tym, jak wielka jest siła słowa pisanego przekonuje się natomiast Obeliks. Jego horoskop na nadchodzące dni okazuje się wyjątkowo niepomyślny: bohater musi ograniczyć konflikty i przejść na dietę niskodzikową. To prawdziwe wyzwanie.
Rozdział z papirusa trzeba utrwalić w pamięci wyjątkowego druida, więc przyjaciele ruszają na kolejną ważną misję, w której, rzecz jasna, Rzymianie usiłują im przeszkodzić. „Papirus Cezara” to tom (36.), w którym akcja polega na przemierzaniu drogi i pokonywaniu kolejnych wyzwań. Wiadomości przekazuje się tu gołębiami pocztowymi, a wizja internetu i telefonii komórkowej, chociaż odległa, funkcjonuje na prawach komicznych skojarzeń. Im bardziej Cezar chce ukryć swoje niepowodzenia, tym większa jest determinacja Galów, żeby pokazać światu prawdę. Ale bohaterowie mają swoje wady: w wiosce to żona wodza sprawuje realną władzę, sprzedawca ryb oferuje produkty nie pierwszej świeżości, a bard sprawdza się jako sygnał alarmowy. Drobne niesnaski umilają kolejne dni. Tylko Obeliks nie może rozładować gniewu na bijatykach z Rzymianami. Wiara w „gazetowy” horoskop okazuje się silniejsza niż zdrowy rozsądek. Autorzy w tym tomie wprowadzają kilka mocnych dalekoplanowych postaci o znaczących imionach, posługują się też odwiecznymi motywami znanymi prawie od początku przygód Asteriksa. Nie zamierzają rewolucjonizować komiksu, za to dążą do przypominania o tym, co oczywiste – w formie, która zapewni śmiech. Bo w przygodach Asteriksa inteligentna rozrywka kusi najbardziej. Podstawowym źródłem żartu w tej części jest lawirowanie między starożytnością i czasami znanymi odbiorcom. Niemal wszystkie zdobycze dzisiejszej techniki mają swój odpowiednik w życiu codziennym Galów i Rzymian. Te zabawy uzupełnia komizm charakterów – jak zawsze niezawodny.
„Papirus Cezara” okazuje się historią dość prostą w planie scenariuszowym. Niebezpośrednie konfrontacje łagodzą odrobinę napięcie, intryga momentami rozmywa się w dowcipie – ale przecież właśnie dla wielopłaszczyznowości tego ostatniego po przygody Asteriksa sięgają z radością młodsi i starsi czytelnicy. Działa tu również umiejętne operowanie konwencją, przedstawianie odbiorcom świata jednocześnie bardzo odległego i bardzo bliskiego. Do zachwytu nad wysoką jakością humoru i ironii dołączyć można również kwestię dopracowanej komiksowej kreski: bardzo skomplikowane pod względem rysunkowym są tutaj kolejne kadry, a każdy w szczegółach dopracowany. Opowieść ożywa w bajkowym stylu doprowadzonym prawie do realistycznych kształtów. To coś dla fanów detali – autorzy pomagają błyskawicznie przenosić się od rzymskiej cywilizacji do swojskiego i leniwego rytmu życia osady Galów. W „Papirusie Cezara” skupić się można na artystycznych walorach komiksu – oczywiście kiedy już skończy się bawić odczytywaniem intertekstualnych tropów i przeróbek. Mimo przejścia w zamierzchłe czasy „Papirus Cezara” niesie również oryginalną satyrę na dzisiejszą rzeczywistość, co spotka się, oczywiście, z zadowoleniem wyczulonych na żart odbiorców.
Media
Na kolejne przygody Asteriksa czeka się z utęsknieniem, bo kontynuatorzy idei Goscinny’ego i Uderzo, czyli Jean-Yves Ferri (tekst), Didier Conrad (rysunki) oraz Thierry Mébarki (kolory) trzymają wysoki poziom kolejnych publikacji i cieszą humorystycznymi przygodami dzielnych Galów. Tym razem niecodzienna decyzja Cezara wywołuje protest w wiosce. Wódz wydał właśnie książkę ze swoimi wspomnieniami – a za sprawą doradcy od public relations usunął z niej rozdział o porażce w Galii. To nie podoba się Asteriksowi i Obeliksowi – ale nie dowiedzieliby się oni o intrydze, gdyby nie wszędobylskie „media”. Jeden ze skrybów nie stosuje się do rozkazu zniszczenia rozdziału. Świat już wkrótce może ujrzeć prawdę o Juliuszu Cezarze. O tym, jak wielka jest siła słowa pisanego przekonuje się natomiast Obeliks. Jego horoskop na nadchodzące dni okazuje się wyjątkowo niepomyślny: bohater musi ograniczyć konflikty i przejść na dietę niskodzikową. To prawdziwe wyzwanie.
Rozdział z papirusa trzeba utrwalić w pamięci wyjątkowego druida, więc przyjaciele ruszają na kolejną ważną misję, w której, rzecz jasna, Rzymianie usiłują im przeszkodzić. „Papirus Cezara” to tom (36.), w którym akcja polega na przemierzaniu drogi i pokonywaniu kolejnych wyzwań. Wiadomości przekazuje się tu gołębiami pocztowymi, a wizja internetu i telefonii komórkowej, chociaż odległa, funkcjonuje na prawach komicznych skojarzeń. Im bardziej Cezar chce ukryć swoje niepowodzenia, tym większa jest determinacja Galów, żeby pokazać światu prawdę. Ale bohaterowie mają swoje wady: w wiosce to żona wodza sprawuje realną władzę, sprzedawca ryb oferuje produkty nie pierwszej świeżości, a bard sprawdza się jako sygnał alarmowy. Drobne niesnaski umilają kolejne dni. Tylko Obeliks nie może rozładować gniewu na bijatykach z Rzymianami. Wiara w „gazetowy” horoskop okazuje się silniejsza niż zdrowy rozsądek. Autorzy w tym tomie wprowadzają kilka mocnych dalekoplanowych postaci o znaczących imionach, posługują się też odwiecznymi motywami znanymi prawie od początku przygód Asteriksa. Nie zamierzają rewolucjonizować komiksu, za to dążą do przypominania o tym, co oczywiste – w formie, która zapewni śmiech. Bo w przygodach Asteriksa inteligentna rozrywka kusi najbardziej. Podstawowym źródłem żartu w tej części jest lawirowanie między starożytnością i czasami znanymi odbiorcom. Niemal wszystkie zdobycze dzisiejszej techniki mają swój odpowiednik w życiu codziennym Galów i Rzymian. Te zabawy uzupełnia komizm charakterów – jak zawsze niezawodny.
„Papirus Cezara” okazuje się historią dość prostą w planie scenariuszowym. Niebezpośrednie konfrontacje łagodzą odrobinę napięcie, intryga momentami rozmywa się w dowcipie – ale przecież właśnie dla wielopłaszczyznowości tego ostatniego po przygody Asteriksa sięgają z radością młodsi i starsi czytelnicy. Działa tu również umiejętne operowanie konwencją, przedstawianie odbiorcom świata jednocześnie bardzo odległego i bardzo bliskiego. Do zachwytu nad wysoką jakością humoru i ironii dołączyć można również kwestię dopracowanej komiksowej kreski: bardzo skomplikowane pod względem rysunkowym są tutaj kolejne kadry, a każdy w szczegółach dopracowany. Opowieść ożywa w bajkowym stylu doprowadzonym prawie do realistycznych kształtów. To coś dla fanów detali – autorzy pomagają błyskawicznie przenosić się od rzymskiej cywilizacji do swojskiego i leniwego rytmu życia osady Galów. W „Papirusie Cezara” skupić się można na artystycznych walorach komiksu – oczywiście kiedy już skończy się bawić odczytywaniem intertekstualnych tropów i przeróbek. Mimo przejścia w zamierzchłe czasy „Papirus Cezara” niesie również oryginalną satyrę na dzisiejszą rzeczywistość, co spotka się, oczywiście, z zadowoleniem wyczulonych na żart odbiorców.
piątek, 20 listopada 2015
Jess Brallier: Kim był Albert Einstein?
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Odkrycia
Albert Einstein należy do bardziej rozpoznawalnych i kojarzonych nawet przez maluchy postaci. Dla słabszych uczniów stałą pociechą jest przypomnienie, że ten geniusz został uznany przez nauczycieli za nierokującego i wyrzucony ze szkoły. Jess Brallier zresztą od tego motywu rozpoczyna swoją książkę w cyklu Wielcy i sławni. Drugim tematem refrenowym staje się tu fizjonomia bohatera: charakterystyczna potargana fryzura czy niedbałe i przypadkowo dobierane części garderoby. Tak autor oswaja genialnego myśliciela i przyzwyczaja odbiorców do myśli, że wybitni miewają swoje dziwactwa. Bardziej jednak podkreśla kwestię pacyfizmu bohatera, a także, co w serii naturalne, jego wpływ na rozwój nauki.
Brallier wybiera wygodną chronologiczną opowieść zgodną z klasycznymi biografiami. Przedstawia dzieciństwo Alberta – już rozbudowywaniem tego, w dorosłych życiorysach pomijanego, zagadnienia wzbudzi zaufanie i ciekawość małych odbiorców. Tu pojawia się motyw problemów w szkole, ale i pierwsze marzenia czy inspiracje. Autor tłumaczy, jak Einstein uczył się wyciągania wniosków – w jego wykonaniu wydaje się t proste i dostępne każdemu. Jednak gry wreszcie przechodzi autor do teorii, które zrewolucjonizowały świat, może w pełni ukazać geniusz Alberta Einsteina. Zadanie przybliżenia naukowych odkryć to prawdziwe wyzwanie w literaturze czwartej. Jess Brallier odwołuje się więc do trafnych i błyskotliwych wypowiedzi bohatera tomiku. Do tego próbuje w dużym skrócie i bez szkolnego przynudzania wyjaśnić, o co chodzi na przykład w słynnym wzorze. Znajdzie się tu miejsce na opisywanie stosunku Einsteina do wojny, temat Izraela i czwartego wymiaru. „Kim był Albert Einstein” to też okazja do przedstawiania całego kontekstu dla odkryć. Aż dziwne, jak wiele cennych wiadomości zmieściło się w tak niewielkiej objętościowo książeczce. Historia Einsteina jest równie ciekawa jak to, co dzieje się w otoczeniu. Siłą Bralliera jest umiejętność przedstawiania faktów i naukowych dokonań w sposób przystępny dla najmłodszej publiczności. „Kim był Albert Einstein” to publikacja odkrywcza, dzieciom przyniesie rozwiązanie zagadki związanej z charakterystycznym wizerunkiem.
Jess Brallier nie ma ochoty zamęczać dzieci wiedzą, zatem równoważy proporcje, naukowość neutralizując obyczajowością. Już sama postać okazuje się zachęcać do rzeczowej lektury. Atutem tej książeczki jest i styl. Jess Brallier próbuje przewidywać pytania małych odbiorców – udziela w miarę prostych odpowiedzi, zaspokajając ciekawość. Dobrze wykorzystuje język literatury pop. Ważniejsze wydarzenia z życia Alberta Einsteina zestawia na końcu tomiku z ciekawszymi wydarzeniami ze świata. Zdarzają się tu i mniej trafione dowcipy w obrębie narracji (różnica między izobarami i barem Izy – to nie żart dla dzieci, zresztą nawet dorosłych niezbyt rozśmieszy). Brallier natomiast jako narrator kibicuje Einsteinowi – cieszy się z jego sukcesów i podkreśla chwile szczęścia.
Ta niewielka książeczka pełna humorystycznych ilustracji ma ważną funkcję: udowadnia maluchom, że nauka może być pasjonująca. Odpowiada na zawarte w tytule pytanie i zapewnia młodemu pokoleniu niezbędną wiedzę. Jess Brallier wyszukuje fakty i anegdoty z życia uczonego, a nie zamęcza życiorysem. Dla tego autora biografia staje się punktem wyjścia do przedstawiania osobowości, bo mimo wkładu w naukę i historię rozwoju ludzkości u Einsteina inspirujące stają się również zwyczajne wady. „Kim był Albert Einstein” to publikacja, dzięki której najmłodsi zainteresują się nauką. Tym chętniej przystąpią do czytania, że Brallier wie, za pomocą jakich sztuczek zdobyć przychylność odbiorców. Ta książka czasem inspiruje, czasem natomiast zwraca uwagę na zjawiska na co dzień niedostrzegane, a dostępne, o dziwo, nawet poznaniu kilkulatków. Tak Albert Einstein staje się wzorem, a tomik o jego życiu i odkryciach – ważną lekturą.
Odkrycia
Albert Einstein należy do bardziej rozpoznawalnych i kojarzonych nawet przez maluchy postaci. Dla słabszych uczniów stałą pociechą jest przypomnienie, że ten geniusz został uznany przez nauczycieli za nierokującego i wyrzucony ze szkoły. Jess Brallier zresztą od tego motywu rozpoczyna swoją książkę w cyklu Wielcy i sławni. Drugim tematem refrenowym staje się tu fizjonomia bohatera: charakterystyczna potargana fryzura czy niedbałe i przypadkowo dobierane części garderoby. Tak autor oswaja genialnego myśliciela i przyzwyczaja odbiorców do myśli, że wybitni miewają swoje dziwactwa. Bardziej jednak podkreśla kwestię pacyfizmu bohatera, a także, co w serii naturalne, jego wpływ na rozwój nauki.
Brallier wybiera wygodną chronologiczną opowieść zgodną z klasycznymi biografiami. Przedstawia dzieciństwo Alberta – już rozbudowywaniem tego, w dorosłych życiorysach pomijanego, zagadnienia wzbudzi zaufanie i ciekawość małych odbiorców. Tu pojawia się motyw problemów w szkole, ale i pierwsze marzenia czy inspiracje. Autor tłumaczy, jak Einstein uczył się wyciągania wniosków – w jego wykonaniu wydaje się t proste i dostępne każdemu. Jednak gry wreszcie przechodzi autor do teorii, które zrewolucjonizowały świat, może w pełni ukazać geniusz Alberta Einsteina. Zadanie przybliżenia naukowych odkryć to prawdziwe wyzwanie w literaturze czwartej. Jess Brallier odwołuje się więc do trafnych i błyskotliwych wypowiedzi bohatera tomiku. Do tego próbuje w dużym skrócie i bez szkolnego przynudzania wyjaśnić, o co chodzi na przykład w słynnym wzorze. Znajdzie się tu miejsce na opisywanie stosunku Einsteina do wojny, temat Izraela i czwartego wymiaru. „Kim był Albert Einstein” to też okazja do przedstawiania całego kontekstu dla odkryć. Aż dziwne, jak wiele cennych wiadomości zmieściło się w tak niewielkiej objętościowo książeczce. Historia Einsteina jest równie ciekawa jak to, co dzieje się w otoczeniu. Siłą Bralliera jest umiejętność przedstawiania faktów i naukowych dokonań w sposób przystępny dla najmłodszej publiczności. „Kim był Albert Einstein” to publikacja odkrywcza, dzieciom przyniesie rozwiązanie zagadki związanej z charakterystycznym wizerunkiem.
Jess Brallier nie ma ochoty zamęczać dzieci wiedzą, zatem równoważy proporcje, naukowość neutralizując obyczajowością. Już sama postać okazuje się zachęcać do rzeczowej lektury. Atutem tej książeczki jest i styl. Jess Brallier próbuje przewidywać pytania małych odbiorców – udziela w miarę prostych odpowiedzi, zaspokajając ciekawość. Dobrze wykorzystuje język literatury pop. Ważniejsze wydarzenia z życia Alberta Einsteina zestawia na końcu tomiku z ciekawszymi wydarzeniami ze świata. Zdarzają się tu i mniej trafione dowcipy w obrębie narracji (różnica między izobarami i barem Izy – to nie żart dla dzieci, zresztą nawet dorosłych niezbyt rozśmieszy). Brallier natomiast jako narrator kibicuje Einsteinowi – cieszy się z jego sukcesów i podkreśla chwile szczęścia.
Ta niewielka książeczka pełna humorystycznych ilustracji ma ważną funkcję: udowadnia maluchom, że nauka może być pasjonująca. Odpowiada na zawarte w tytule pytanie i zapewnia młodemu pokoleniu niezbędną wiedzę. Jess Brallier wyszukuje fakty i anegdoty z życia uczonego, a nie zamęcza życiorysem. Dla tego autora biografia staje się punktem wyjścia do przedstawiania osobowości, bo mimo wkładu w naukę i historię rozwoju ludzkości u Einsteina inspirujące stają się również zwyczajne wady. „Kim był Albert Einstein” to publikacja, dzięki której najmłodsi zainteresują się nauką. Tym chętniej przystąpią do czytania, że Brallier wie, za pomocą jakich sztuczek zdobyć przychylność odbiorców. Ta książka czasem inspiruje, czasem natomiast zwraca uwagę na zjawiska na co dzień niedostrzegane, a dostępne, o dziwo, nawet poznaniu kilkulatków. Tak Albert Einstein staje się wzorem, a tomik o jego życiu i odkryciach – ważną lekturą.
czwartek, 19 listopada 2015
Marianna Oklejak: Cuda wianki. Polski folklor dla młodszych i starszych
Egmont, Warszawa 2015.
Folklor
Folklor w literaturze czwartej przeważnie pełni funkcje uzupełniające, stanowi sposób na uatrakcyjnienie tła lub zasygnalizowanie kolorytu lokalnego – a i to tylko w przypadku, gdy autorom zależy na konkretyzowaniu miejsca akcji, a nie na uniwersalności lub baśniowości otoczenia Ale polski folklor jest tak bogaty w barwy, desenie i kształty oraz pomysły, że żal nie wykorzystać go szerzej. Czyni to teraz Marianna Oklejak w tomiku „Cuda wianki. Polski folklor dla młodszych i starszych” – graficznym popisie będącym ukłonem w stronę twórczości ludowej. To książka trochę edukacyjna, a trochę rozrywkowa: nie ma w niej klasycznej fabuły ani historyjek do czytania, sporo za to obrazków do oglądania i podziwiania. Może się to stać inspiracją do rajdu po skansenach i muzeach, może zwłaszcza dzieci zachęcić do wzbogacania zainteresowań i wykonywania własnych prac (między innymi ciekawych wycinanek).
„Cuda wianki” to publikacja bajecznie kolorowa. Autorka już na początku pokazuje różnice we wzorach na materiałach z różnych regionów kraju, rodzaje miejscowej biżuterii, motywy kwiatowe z haftów, wzory na pisankach. Potem przychodzi czas na prezentację nakryć głowy, strojów ludowych i instrumentów. Autorka przywołuje typowe świąteczne potrawy, zabawki z jarmarków i odpustów, przydrożne kapliczki czy lokalne zwyczaje. Ważne są w tomiku wycinanki – te pojawiają się jako uzupełnienie rodzajowych obrazków, pełnią też funkcję dekoracyjną. Niezawodnie przywołują skojarzenia z wyrobami ludowymi i stwarzają tu niepowtarzalny klimat. Wycinanki przydają się między innymi do tworzenia obrazków rodzajowych i kształtowania okoliczności spotkań anonimowych bohaterów. Bo Marianna Oklejak odwołuje się też do fragmentów pieśni ludowych. Służą jej do ukazywania międzyludzkich relacji: mowa tu o miłości, o spotkaniach zakochanych, ale i o rozstaniach. Gdzieś przewija się temat wyprowadzenia panny młodej, gdzie indziej – tradycja kolędowania. Oklejak zresztą cały tomik dzieli zgodnie z rytmem pór roku – w ramach czterech działów zamieszcza opowieści o życiu – ponadczasowe i powtarzalne, niezależne od mód. Tu schronienie znajdują zwyczaje, które nie powinny zostać zapomniane. Oklejak ocala je i układa w relację dla wielu dzieci obecnie egzotyczną – miastowym maluchom spora część tych tradycji wyda się niezwykła. Tymczasem autorka przypomina, jak ważne jest rozwijanie świadomości na temat lokalnych zwyczajów. Buduje tożsamość regionalną, ale też może budzić zainteresowanie innymi kulturami, zachęca do porównywania lokalnych specjałów i do czerpania z tradycji. Przyśpiewki w gwarze, jeden z nielicznych tekstowych akcentów, dostarczają ciekawych „brzmień”. „Cuda wianki” nie są kompendium wiedzy o lokalnych zwyczajach, to raczej wynik twórczych poszukiwań i inspiracji, wstępna synteza i punkt wyjścia dla małych poszukiwaczy ciekawostek. Na kolorowych stronach Marianna Oklejak podpisuje poszczególne elementy (mapka na początku tomiku pozwala szybko umiejscowić artefakty).
Zwłaszcza dzieci będą zafascynowane intensywnością kolorów czy mnogością wycinankowych kształtów. Tu proste zabawki cieszą bardziej niż wymyślne przedmioty ze sklepów – a na pewno kryją w sobie więcej niespodzianek. Marianna Oklejak chce zachęcić dzieci do kultywowania zwyczajów babć, do przyglądania się ofercie lokalnych domów kultury i do szanowania tradycji zapewniającej tożsamość. „Cuda wianki” to nie tylko książka do oglądania – w końcowych przypisach autorka podaje nieco informacji. Komu więc spodoba się konkretny motyw, ten będzie mógł kontynuować poszukiwania. „Cuda wianki” to raj dla grafików. Marianna Oklejak sięgnęła po temat do tej pory pozostający w cieniu. Opowieść obrazkowa o polskim folklorze może budzić dumę narodową, ale może też po prostu podsunąć najmłodszym szereg inspiracji i tematów do twórczej ekspresji. Na pewno to książka, o której zrobi się głośno.
Folklor
Folklor w literaturze czwartej przeważnie pełni funkcje uzupełniające, stanowi sposób na uatrakcyjnienie tła lub zasygnalizowanie kolorytu lokalnego – a i to tylko w przypadku, gdy autorom zależy na konkretyzowaniu miejsca akcji, a nie na uniwersalności lub baśniowości otoczenia Ale polski folklor jest tak bogaty w barwy, desenie i kształty oraz pomysły, że żal nie wykorzystać go szerzej. Czyni to teraz Marianna Oklejak w tomiku „Cuda wianki. Polski folklor dla młodszych i starszych” – graficznym popisie będącym ukłonem w stronę twórczości ludowej. To książka trochę edukacyjna, a trochę rozrywkowa: nie ma w niej klasycznej fabuły ani historyjek do czytania, sporo za to obrazków do oglądania i podziwiania. Może się to stać inspiracją do rajdu po skansenach i muzeach, może zwłaszcza dzieci zachęcić do wzbogacania zainteresowań i wykonywania własnych prac (między innymi ciekawych wycinanek).
„Cuda wianki” to publikacja bajecznie kolorowa. Autorka już na początku pokazuje różnice we wzorach na materiałach z różnych regionów kraju, rodzaje miejscowej biżuterii, motywy kwiatowe z haftów, wzory na pisankach. Potem przychodzi czas na prezentację nakryć głowy, strojów ludowych i instrumentów. Autorka przywołuje typowe świąteczne potrawy, zabawki z jarmarków i odpustów, przydrożne kapliczki czy lokalne zwyczaje. Ważne są w tomiku wycinanki – te pojawiają się jako uzupełnienie rodzajowych obrazków, pełnią też funkcję dekoracyjną. Niezawodnie przywołują skojarzenia z wyrobami ludowymi i stwarzają tu niepowtarzalny klimat. Wycinanki przydają się między innymi do tworzenia obrazków rodzajowych i kształtowania okoliczności spotkań anonimowych bohaterów. Bo Marianna Oklejak odwołuje się też do fragmentów pieśni ludowych. Służą jej do ukazywania międzyludzkich relacji: mowa tu o miłości, o spotkaniach zakochanych, ale i o rozstaniach. Gdzieś przewija się temat wyprowadzenia panny młodej, gdzie indziej – tradycja kolędowania. Oklejak zresztą cały tomik dzieli zgodnie z rytmem pór roku – w ramach czterech działów zamieszcza opowieści o życiu – ponadczasowe i powtarzalne, niezależne od mód. Tu schronienie znajdują zwyczaje, które nie powinny zostać zapomniane. Oklejak ocala je i układa w relację dla wielu dzieci obecnie egzotyczną – miastowym maluchom spora część tych tradycji wyda się niezwykła. Tymczasem autorka przypomina, jak ważne jest rozwijanie świadomości na temat lokalnych zwyczajów. Buduje tożsamość regionalną, ale też może budzić zainteresowanie innymi kulturami, zachęca do porównywania lokalnych specjałów i do czerpania z tradycji. Przyśpiewki w gwarze, jeden z nielicznych tekstowych akcentów, dostarczają ciekawych „brzmień”. „Cuda wianki” nie są kompendium wiedzy o lokalnych zwyczajach, to raczej wynik twórczych poszukiwań i inspiracji, wstępna synteza i punkt wyjścia dla małych poszukiwaczy ciekawostek. Na kolorowych stronach Marianna Oklejak podpisuje poszczególne elementy (mapka na początku tomiku pozwala szybko umiejscowić artefakty).
Zwłaszcza dzieci będą zafascynowane intensywnością kolorów czy mnogością wycinankowych kształtów. Tu proste zabawki cieszą bardziej niż wymyślne przedmioty ze sklepów – a na pewno kryją w sobie więcej niespodzianek. Marianna Oklejak chce zachęcić dzieci do kultywowania zwyczajów babć, do przyglądania się ofercie lokalnych domów kultury i do szanowania tradycji zapewniającej tożsamość. „Cuda wianki” to nie tylko książka do oglądania – w końcowych przypisach autorka podaje nieco informacji. Komu więc spodoba się konkretny motyw, ten będzie mógł kontynuować poszukiwania. „Cuda wianki” to raj dla grafików. Marianna Oklejak sięgnęła po temat do tej pory pozostający w cieniu. Opowieść obrazkowa o polskim folklorze może budzić dumę narodową, ale może też po prostu podsunąć najmłodszym szereg inspiracji i tematów do twórczej ekspresji. Na pewno to książka, o której zrobi się głośno.
środa, 18 listopada 2015
Arael Zurli: Wojciech Kossak. Malarz polskiej chwały
Iskry, Warszawa 2015.
Na płótnie
O dziejach Kossakówki najwięcej wiadomo dzięki wspomnieniom sławnych sióstr, Magdaleny Samozwaniec i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Ale córki nie mogły zbyt wiele powiedzieć o wiecznie nieobecnym ojcu czy o jego sercowych podbojach, co więcej, same przyczyniały się do budowania legendy Wojciecha Kossaka, dowolnie naginając fakty i opierając się na własnej, zawodnej często pamięci. Teraz „Malarz polskiej chwały” zyskuje omówienie w tomie wydanym przez Iskry. Arael Zurli przygląda się życiorysowi wybitnego malarza, a przygląda się w sposób niemal matematyczny, opisując losy Kossaka rok po roku.
To podstawowy zabieg kompozycyjny. Zurli rozbija biografię na pojedyncze lata. Przedstawia Wojciecha Kossaka od strony twórczej, to znaczy przywołuje kolejne obrazy, czasami zajmuje się odrobinę techniką, stylem malarskim czy technicznymi trudnościami. Sprawdza, jakie tematy artysta wybierał i jak radził sobie z wyzwaniami. prawdzie pod tym względem najwięcej mówi zdjęcie z pracowni, ale Zurli dodaje ciekawe dla odbiorców uzupełnienie i sprawia, że Kossak nie będzie się już kojarzył wyłącznie z malowaniem koni i scen batalistycznych. Rozrasta się wiedza o jego twórczych poczynaniach. Na początku Zurli bardzo poważnie traktuje zagadnienie warsztatu Wojciecha Kossaka. Z czasem wprowadza drobne anegdoty oraz… kwestie finansowe. Dla Wojciecha Kossaka malowanie bywa równoznaczne ze spłacaniem długów, stworzenie obrazka jest tożsame z zarobkiem. W tej książce widać stosunek do pracy twórczej, zresztą dzięki szeregowi reprodukcji obrazy jeszcze bardziej zapadną odbiorcom w pamięć. Temat sztuki stopniowo ustępuje kwestiom prywatnym – nigdy zupełnie nie znika, ale Arael Zurli decyduje się na „uczłowieczanie” swojego bohatera i coraz bardziej przygląda się sferze prywatności. Obok Maniusi, żony, który – kiedy trzeba – zawsze udzieli pożyczki, przyśle trochę gotówki i poratuje w potrzebie bez narzekania, występują tu rozmaite kochanki. Malarz swoje uczucia wyznaje w płomiennych listach, których fragmenty zdecydowanie ubarwiają opowieść. Biografia Wojciecha Kossaka zyskuje inne tony, gdy dorastają córki, Maria i Magdalena. Teraz Zurli coraz częściej zwraca się ku nim, przypomina o nieudanych małżeństwach czy życiowych postanowieniach kobiet, odnosi się do literackich sukcesów i wyzwań towarzyskich. Nie czyni jednak z historii córek tematu zastępczego – nie traci z oczu Kossaka.
„Wojciech Kossak. Malarz polskiej chwały” to publikacja przygotowana rzetelnie i porządkująca przede wszystkim fakty z życia malarza. Mniej tu anegdot i domysłów, chociaż niekiedy przecinają biografię – jako elementy legendy Kossakówki. Nie da się ich pominąć, ale Zurli wyznacza im raczej marginesowe miejsce. Pisze beznamiętnie, naukowość traktując jako jeden z ważniejszych elementów biografii. Mimo obiektywizmu w narracji Zurli stara się ukazać Wojciecha Kossaka jako człowieka z krwi i kości, pełnego wątpliwości oraz dylematów, nadziei i problemów. W zamiłowaniu do porządku zapowiada Zurli tematy późniejszych analiz (uspokaja w ten sposób czytelników, że żaden aspekt działalności Kossaka nie zostanie pominięty). Wiedzę czerpie przede wszystkim ze wspomnień postaci związanych z domem Kossaków: co ciekawsze fragmenty odnotowuje. Przywołuje też cytaty literackie: to wszystko stanowi dodatek do życiorysu – ale dodatek ważny i upiększający biografię. Tom „Wojciech Kossak. Malarz polskiej chwały” staje się pozycją nie tylko dla zainteresowanych egzystencją i dorobkiem twórczym malarza. To też świadectwo obyczajowości i artystycznego klimatu Kossakówki. Arael Zurli za cel obiera sobie dokładne przedstawianie kolejnych wyborów artysty – usiłuje nie pominąć żadnego ciekawego dla odbiorców tematu.
Na płótnie
O dziejach Kossakówki najwięcej wiadomo dzięki wspomnieniom sławnych sióstr, Magdaleny Samozwaniec i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Ale córki nie mogły zbyt wiele powiedzieć o wiecznie nieobecnym ojcu czy o jego sercowych podbojach, co więcej, same przyczyniały się do budowania legendy Wojciecha Kossaka, dowolnie naginając fakty i opierając się na własnej, zawodnej często pamięci. Teraz „Malarz polskiej chwały” zyskuje omówienie w tomie wydanym przez Iskry. Arael Zurli przygląda się życiorysowi wybitnego malarza, a przygląda się w sposób niemal matematyczny, opisując losy Kossaka rok po roku.
To podstawowy zabieg kompozycyjny. Zurli rozbija biografię na pojedyncze lata. Przedstawia Wojciecha Kossaka od strony twórczej, to znaczy przywołuje kolejne obrazy, czasami zajmuje się odrobinę techniką, stylem malarskim czy technicznymi trudnościami. Sprawdza, jakie tematy artysta wybierał i jak radził sobie z wyzwaniami. prawdzie pod tym względem najwięcej mówi zdjęcie z pracowni, ale Zurli dodaje ciekawe dla odbiorców uzupełnienie i sprawia, że Kossak nie będzie się już kojarzył wyłącznie z malowaniem koni i scen batalistycznych. Rozrasta się wiedza o jego twórczych poczynaniach. Na początku Zurli bardzo poważnie traktuje zagadnienie warsztatu Wojciecha Kossaka. Z czasem wprowadza drobne anegdoty oraz… kwestie finansowe. Dla Wojciecha Kossaka malowanie bywa równoznaczne ze spłacaniem długów, stworzenie obrazka jest tożsame z zarobkiem. W tej książce widać stosunek do pracy twórczej, zresztą dzięki szeregowi reprodukcji obrazy jeszcze bardziej zapadną odbiorcom w pamięć. Temat sztuki stopniowo ustępuje kwestiom prywatnym – nigdy zupełnie nie znika, ale Arael Zurli decyduje się na „uczłowieczanie” swojego bohatera i coraz bardziej przygląda się sferze prywatności. Obok Maniusi, żony, który – kiedy trzeba – zawsze udzieli pożyczki, przyśle trochę gotówki i poratuje w potrzebie bez narzekania, występują tu rozmaite kochanki. Malarz swoje uczucia wyznaje w płomiennych listach, których fragmenty zdecydowanie ubarwiają opowieść. Biografia Wojciecha Kossaka zyskuje inne tony, gdy dorastają córki, Maria i Magdalena. Teraz Zurli coraz częściej zwraca się ku nim, przypomina o nieudanych małżeństwach czy życiowych postanowieniach kobiet, odnosi się do literackich sukcesów i wyzwań towarzyskich. Nie czyni jednak z historii córek tematu zastępczego – nie traci z oczu Kossaka.
„Wojciech Kossak. Malarz polskiej chwały” to publikacja przygotowana rzetelnie i porządkująca przede wszystkim fakty z życia malarza. Mniej tu anegdot i domysłów, chociaż niekiedy przecinają biografię – jako elementy legendy Kossakówki. Nie da się ich pominąć, ale Zurli wyznacza im raczej marginesowe miejsce. Pisze beznamiętnie, naukowość traktując jako jeden z ważniejszych elementów biografii. Mimo obiektywizmu w narracji Zurli stara się ukazać Wojciecha Kossaka jako człowieka z krwi i kości, pełnego wątpliwości oraz dylematów, nadziei i problemów. W zamiłowaniu do porządku zapowiada Zurli tematy późniejszych analiz (uspokaja w ten sposób czytelników, że żaden aspekt działalności Kossaka nie zostanie pominięty). Wiedzę czerpie przede wszystkim ze wspomnień postaci związanych z domem Kossaków: co ciekawsze fragmenty odnotowuje. Przywołuje też cytaty literackie: to wszystko stanowi dodatek do życiorysu – ale dodatek ważny i upiększający biografię. Tom „Wojciech Kossak. Malarz polskiej chwały” staje się pozycją nie tylko dla zainteresowanych egzystencją i dorobkiem twórczym malarza. To też świadectwo obyczajowości i artystycznego klimatu Kossakówki. Arael Zurli za cel obiera sobie dokładne przedstawianie kolejnych wyborów artysty – usiłuje nie pominąć żadnego ciekawego dla odbiorców tematu.
wtorek, 17 listopada 2015
Charles M. Schulz: Fistaszki zebrane z gazet codziennych i weekendowych 1975-1976
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Wizyty
Charles M. Schulz wcale nie musi akceptować wypracowanego przez lata Fistaszków stanu rzeczy. Lubi zaskakiwać swoich odbiorców drobnymi lub większymi zmianami z egzystencji bohaterów – to daje mu też szansę na uniknięcie monotonii, mimo że w stripach z tej serii o nudzie nie ma mowy i tak. Tom „Fistaszki zebrane 1975-1976” niesie kilka poważnych zmian. Między innymi zawala się budynek szkoły, z którą tak lubiła rozmawiać Sally. Przez jakiś czas dzieci będą uczęszczać do innych placówek, a Charlie pozna problem nurtujący Peppermint Patty (w sumie to drobna rekompensata za kolejne bejsbolowe upokorzenia, wreszcie Charlie jest w czymś lepszy od tej bohaterki). Odsłania też kolejny element życiorysu Snoopy’ego – czytelnicy poznają kilku członków jego rodziny. Kot wciąż stanowi zagrożenie i systematycznie niszczy budę, a Sally uczy się pisać, traktując wszelkie znaki jako składnik rysunków i motyw do rozwijania wyobraźni. Stali bywalcy pasków z „Fistaszków” pojawiają się i tutaj – nawet gdy Schulz rozbudowuje podwórko o nowe postacie, nie zapomina o „klasycznych” motywach. Nawiązuje do już istniejących cykli lub rozwija w kolejnych historyjkach nowe opowieści.
Nic dziwnego, że data premiery kolejnego apetycznego tomu „Fistaszków zebranych” staje się świętem dla coraz większej liczby czytelników. Możliwość smakowania poszczególnych kadrów jest tym bardziej atrakcyjna, kiedy ma się przed sobą zestaw codziennych pomysłów z całego roku. Chociaż zasada jeden pasek – jeden dzień (w weekendy pełnostronicowa historyjka) jest tu utrzymywana, „Fistaszki” układają się w spójną całość. Każdy paskowy wers ma swoją puentę – nie zgadzam się z Jackiem Fedorowiczem, autorem wstępu, w tej kwestii: każda drobna opowiastka stanowi samodzielną całość. Można to przegapić przy szybkiej lekturze lub przy kontynuacjach i rozwinięciach pomysłów. Schulz wprawdzie nie zawsze chce rozśmieszać, ale zawsze dba o puenty podsumowujące całą relację. Wyklucza tak bylejakość i zapewnia jeszcze lepsze lekturowe przeżycia. „Fistaszki” nie są zwykłym gazetowym komiksem, dziś już nikt nie ma co do tego wątpliwości. Nieprzypadkowo w tytule serii pojawia się określenie „komiksowe arcydzieła” – jest bardzo trafne.
„Fistaszki” są dopracowane w każdym szczególe. Sarkastyczni bohaterowie, zwariowane czasem pomysły, komizm absurdu, gdy dzieci postrzegają świat na swój – jedyny akceptowalny – sposób. Tu każdy ma swój charakter, a ze zderzenia tych charakterów płyną najciekawsze historie. Schulz proponuje świat ludzkich spraw w pigułce – a do tego zgrabnie omija tematy agitacyjne, wartościowe i ważne tylko w momencie powstania jako agitacje czy lustra. Takie potraktowanie tematu przedłuża „Fistaszkom” życie praktycznie w nieskończoność. Autor zachowuje tu beztroskę: bohaterowie przejmują się bajką o trzech świnkach lub niegroźnie ze sobą rywalizują, Woodstock bez przerwy odwiedza Snoopy’ego, a Marcie chce, żeby cała drużyna bejsbolowa miała wymyślne czapki. Nie są to kwestie spędzające w normalnym świecie sen z powiek: autor przynajmniej w podstawowej warstwie komiksu stawia na spokój i pogodę ducha. Umila odbiorcom relaks, dostarcza nie tylko inteligentnej rozrywki, ale i wytchnienia. Nie ma tu ostrej satyry, ale nie znaczy to, że Schulz pozostaje obojętny na ludzkie sprawy. W jego ujęciu przybierają one inny wymiar – można spojrzeć na nie z dystansu i przez pryzmat dziecięcej logiki. Kto raz zajrzy do dowolnego tomu „Fistaszków zebranych”, zakocha się w tych stripach, w ich klimacie i bohaterach. To utwory, które stanowią już klasykę rozrywki, ale i bardzo wysoko stawiają poprzeczkę – z Schulzem trudno byłoby konkurować. Ten autor imponuje jakością pomysłów i rozmachem. Drobne komiksowe paski to eksplozja humoru, a i popis rysownika. Z krainy dzieciństwa Charliego Browna nie chce się ani na moment wychodzić. Tu odbiorcy znajdą ciepło, zrozumienie, serdeczność i bardzo zabawne sprzeczki. Nie znajdą za to żadnych poważnych konfliktów, które są domeną dorosłych. Na podkreślenie zasługuje też fakt, że „Fistaszki zebrane” to lektura dla dorosłych i dla dzieci, a każdy wyczyta z niej inne prawdy.
Wizyty
Charles M. Schulz wcale nie musi akceptować wypracowanego przez lata Fistaszków stanu rzeczy. Lubi zaskakiwać swoich odbiorców drobnymi lub większymi zmianami z egzystencji bohaterów – to daje mu też szansę na uniknięcie monotonii, mimo że w stripach z tej serii o nudzie nie ma mowy i tak. Tom „Fistaszki zebrane 1975-1976” niesie kilka poważnych zmian. Między innymi zawala się budynek szkoły, z którą tak lubiła rozmawiać Sally. Przez jakiś czas dzieci będą uczęszczać do innych placówek, a Charlie pozna problem nurtujący Peppermint Patty (w sumie to drobna rekompensata za kolejne bejsbolowe upokorzenia, wreszcie Charlie jest w czymś lepszy od tej bohaterki). Odsłania też kolejny element życiorysu Snoopy’ego – czytelnicy poznają kilku członków jego rodziny. Kot wciąż stanowi zagrożenie i systematycznie niszczy budę, a Sally uczy się pisać, traktując wszelkie znaki jako składnik rysunków i motyw do rozwijania wyobraźni. Stali bywalcy pasków z „Fistaszków” pojawiają się i tutaj – nawet gdy Schulz rozbudowuje podwórko o nowe postacie, nie zapomina o „klasycznych” motywach. Nawiązuje do już istniejących cykli lub rozwija w kolejnych historyjkach nowe opowieści.
Nic dziwnego, że data premiery kolejnego apetycznego tomu „Fistaszków zebranych” staje się świętem dla coraz większej liczby czytelników. Możliwość smakowania poszczególnych kadrów jest tym bardziej atrakcyjna, kiedy ma się przed sobą zestaw codziennych pomysłów z całego roku. Chociaż zasada jeden pasek – jeden dzień (w weekendy pełnostronicowa historyjka) jest tu utrzymywana, „Fistaszki” układają się w spójną całość. Każdy paskowy wers ma swoją puentę – nie zgadzam się z Jackiem Fedorowiczem, autorem wstępu, w tej kwestii: każda drobna opowiastka stanowi samodzielną całość. Można to przegapić przy szybkiej lekturze lub przy kontynuacjach i rozwinięciach pomysłów. Schulz wprawdzie nie zawsze chce rozśmieszać, ale zawsze dba o puenty podsumowujące całą relację. Wyklucza tak bylejakość i zapewnia jeszcze lepsze lekturowe przeżycia. „Fistaszki” nie są zwykłym gazetowym komiksem, dziś już nikt nie ma co do tego wątpliwości. Nieprzypadkowo w tytule serii pojawia się określenie „komiksowe arcydzieła” – jest bardzo trafne.
„Fistaszki” są dopracowane w każdym szczególe. Sarkastyczni bohaterowie, zwariowane czasem pomysły, komizm absurdu, gdy dzieci postrzegają świat na swój – jedyny akceptowalny – sposób. Tu każdy ma swój charakter, a ze zderzenia tych charakterów płyną najciekawsze historie. Schulz proponuje świat ludzkich spraw w pigułce – a do tego zgrabnie omija tematy agitacyjne, wartościowe i ważne tylko w momencie powstania jako agitacje czy lustra. Takie potraktowanie tematu przedłuża „Fistaszkom” życie praktycznie w nieskończoność. Autor zachowuje tu beztroskę: bohaterowie przejmują się bajką o trzech świnkach lub niegroźnie ze sobą rywalizują, Woodstock bez przerwy odwiedza Snoopy’ego, a Marcie chce, żeby cała drużyna bejsbolowa miała wymyślne czapki. Nie są to kwestie spędzające w normalnym świecie sen z powiek: autor przynajmniej w podstawowej warstwie komiksu stawia na spokój i pogodę ducha. Umila odbiorcom relaks, dostarcza nie tylko inteligentnej rozrywki, ale i wytchnienia. Nie ma tu ostrej satyry, ale nie znaczy to, że Schulz pozostaje obojętny na ludzkie sprawy. W jego ujęciu przybierają one inny wymiar – można spojrzeć na nie z dystansu i przez pryzmat dziecięcej logiki. Kto raz zajrzy do dowolnego tomu „Fistaszków zebranych”, zakocha się w tych stripach, w ich klimacie i bohaterach. To utwory, które stanowią już klasykę rozrywki, ale i bardzo wysoko stawiają poprzeczkę – z Schulzem trudno byłoby konkurować. Ten autor imponuje jakością pomysłów i rozmachem. Drobne komiksowe paski to eksplozja humoru, a i popis rysownika. Z krainy dzieciństwa Charliego Browna nie chce się ani na moment wychodzić. Tu odbiorcy znajdą ciepło, zrozumienie, serdeczność i bardzo zabawne sprzeczki. Nie znajdą za to żadnych poważnych konfliktów, które są domeną dorosłych. Na podkreślenie zasługuje też fakt, że „Fistaszki zebrane” to lektura dla dorosłych i dla dzieci, a każdy wyczyta z niej inne prawdy.
poniedziałek, 16 listopada 2015
Grzegorz Ćwiertniewicz: Krystyna Sienkiewicz
Marginesy, Warszawa 2015.
Postaćka
Już kilka razy Krystyna Sienkiewicz samodzielnie prezentowała się odbiorcom za sprawą książek okołoautobiograficznych – wspomnieniowych i artystycznych refleksji. Za każdym razem te wywody przypominały rozbudowane (do rozmiarów bogato ilustrowanej książki) wypowiedzi z wywiadów-rzek. Zdecydowanie dużo w nich było indywidualizmu aktorki, ale – niewiele konkretów z dziedziny biografii, z kolei samodzielne odtwarzanie życiorysu Sienkiewicz mogłoby być trudne, a już na pewno nie do przejścia dla masowej publiczności. Teraz więc o Krystynie Sienkiewicz opowiada Grzegorz Ćwiertniewicz – a tomem wpisuje się w serię „aktorskich” biografii Marginesów. Tym razem mamy do czynienia ze spojrzeniem z zewnątrz, więc siłą rzeczy i bardziej rzeczowym. Okazja do opublikowania takiej książki to nie tylko moda na obszerne życiorysowe spowiedzi aktorów, ale i sześćdziesięciolecie pracy artystycznej Krystyny Sienkiewicz. To publikacja spora i apetyczna, pełna ciekawostek z życia aktorki i zdjęć (w tym przedruków okładek i fragmentów artykułów prasowych). Sama Sienkiewicz, jak wyjaśnia we wstępie autor, nie wpływała na sposób prowadzenia narracji, ale dostarczała materiałów czy kontaktów do znajomych artystów, którzy mogliby uzupełnić książkę.
Na początku wydaje się, że Grzegorz Ćwiertniewicz wybierze najłatwiejszy sposób przedstawiania doświadczeń i wspomnień aktorki. Bardzo obficie cytuje jej wypowiedzi (w tym – już opublikowane) i podpiera się nimi w budowaniu obrazu domu rodzinnego Krystyny Sienkiewicz. Z braku innych materiałów musi sięgać do takich zapisków. Jednak z czasem obiera inną drogę. Jeśli początkowo posługuje się cytatami z aktorki, to tylko z chęci uporządkowania życiorysu i zachowania wszystkich elementów klasycznej biografii.
O Krystynę Sienkiewicz autor tomu pyta osobistości sceny, sprawdza też, co na jej temat twierdziły przyjaciółki – między innymi Agnieszka Osiecka. To portretowanie z różnych perspektyw nie przeszkadza: Ćwiertniewicz potrafi bowiem wplatać komentarze do narracji bez szatkowania jej i wprowadzania informacyjnego szumu. Opinie z zewnątrz wzbogaca wypowiedziami samej artystki – nie pozwala jej na stylistyczne popisy, tak charakterystyczne w tomach wspomnień Sienkiewicz, ale wydobywa całkiem sporo konkretów. Sam wykonuje ogromną pracę archiwizacyjną: szuka filmów i spektakli, recenzji z kolejnych produkcji, fragmentów ról i scenicznych kwestii najlepiej definiujących grane „postaćki”. Pokazuje Krystynę Sienkiewicz w STS-ie i u Jeremiego Przybory, w filmowych wyzwaniach i na estradzie. Ale obok tego prowadzi opowieść prywatną: przedstawia problemy aktorki ze wzrokiem oraz jej miłość do psów. Kwestię przybranej córki prezentuje bardzo skrótowo, z poszanowaniem osobistych dramatów i zmartwień. Pozwala Krystynie Sienkiewicz opowiedzieć kilka dobrych anegdot, powspominać zawodowe chwile triumfu czy aktorskie przygody. Dzięki przytaczanym fragmentom piosenek czy dialogów pomaga przenieść się odbiorcom do odpowiednich punktów biografii tworzącej się na oczach publiki. Tę samą funkcję zresztą pełnią liczne zdjęcia. Na większości z nich aktorka stoi u progu kariery – powracają tu kadry ze spektakli, ale częściej po prostu fotosy. Krystyna Sienkiewicz nie stroni i od tematów mniej dla siebie atrakcyjnych: mówi na przykład o rezygnacji z gry w „Klimakterium”. Nie pomija więc motywów nieidealnych, a to oznacza, że chce opowieść o sobie tym razem uczynić jak najpełniejszą. Grzegorz Ćwiertniewicz staje na wysokości zadania. Udaje mu się stworzyć biografię ciekawą, a do tego przepełnioną cytatami. Nie zastępuje nimi jednak prawdziwej narracji, jak to w wielu publikacjach bywa. Zamiast mozaiki cytatów „Krystyna Sienkiewicz” przynosi gęstą i pełną faktów opowieść. Dobrze jest ta książka przygotowana – pokazuje, jak mogą wyglądać tomy o aktorach uwielbianych przez całe pokolenia odbiorców.
Postaćka
Już kilka razy Krystyna Sienkiewicz samodzielnie prezentowała się odbiorcom za sprawą książek okołoautobiograficznych – wspomnieniowych i artystycznych refleksji. Za każdym razem te wywody przypominały rozbudowane (do rozmiarów bogato ilustrowanej książki) wypowiedzi z wywiadów-rzek. Zdecydowanie dużo w nich było indywidualizmu aktorki, ale – niewiele konkretów z dziedziny biografii, z kolei samodzielne odtwarzanie życiorysu Sienkiewicz mogłoby być trudne, a już na pewno nie do przejścia dla masowej publiczności. Teraz więc o Krystynie Sienkiewicz opowiada Grzegorz Ćwiertniewicz – a tomem wpisuje się w serię „aktorskich” biografii Marginesów. Tym razem mamy do czynienia ze spojrzeniem z zewnątrz, więc siłą rzeczy i bardziej rzeczowym. Okazja do opublikowania takiej książki to nie tylko moda na obszerne życiorysowe spowiedzi aktorów, ale i sześćdziesięciolecie pracy artystycznej Krystyny Sienkiewicz. To publikacja spora i apetyczna, pełna ciekawostek z życia aktorki i zdjęć (w tym przedruków okładek i fragmentów artykułów prasowych). Sama Sienkiewicz, jak wyjaśnia we wstępie autor, nie wpływała na sposób prowadzenia narracji, ale dostarczała materiałów czy kontaktów do znajomych artystów, którzy mogliby uzupełnić książkę.
Na początku wydaje się, że Grzegorz Ćwiertniewicz wybierze najłatwiejszy sposób przedstawiania doświadczeń i wspomnień aktorki. Bardzo obficie cytuje jej wypowiedzi (w tym – już opublikowane) i podpiera się nimi w budowaniu obrazu domu rodzinnego Krystyny Sienkiewicz. Z braku innych materiałów musi sięgać do takich zapisków. Jednak z czasem obiera inną drogę. Jeśli początkowo posługuje się cytatami z aktorki, to tylko z chęci uporządkowania życiorysu i zachowania wszystkich elementów klasycznej biografii.
O Krystynę Sienkiewicz autor tomu pyta osobistości sceny, sprawdza też, co na jej temat twierdziły przyjaciółki – między innymi Agnieszka Osiecka. To portretowanie z różnych perspektyw nie przeszkadza: Ćwiertniewicz potrafi bowiem wplatać komentarze do narracji bez szatkowania jej i wprowadzania informacyjnego szumu. Opinie z zewnątrz wzbogaca wypowiedziami samej artystki – nie pozwala jej na stylistyczne popisy, tak charakterystyczne w tomach wspomnień Sienkiewicz, ale wydobywa całkiem sporo konkretów. Sam wykonuje ogromną pracę archiwizacyjną: szuka filmów i spektakli, recenzji z kolejnych produkcji, fragmentów ról i scenicznych kwestii najlepiej definiujących grane „postaćki”. Pokazuje Krystynę Sienkiewicz w STS-ie i u Jeremiego Przybory, w filmowych wyzwaniach i na estradzie. Ale obok tego prowadzi opowieść prywatną: przedstawia problemy aktorki ze wzrokiem oraz jej miłość do psów. Kwestię przybranej córki prezentuje bardzo skrótowo, z poszanowaniem osobistych dramatów i zmartwień. Pozwala Krystynie Sienkiewicz opowiedzieć kilka dobrych anegdot, powspominać zawodowe chwile triumfu czy aktorskie przygody. Dzięki przytaczanym fragmentom piosenek czy dialogów pomaga przenieść się odbiorcom do odpowiednich punktów biografii tworzącej się na oczach publiki. Tę samą funkcję zresztą pełnią liczne zdjęcia. Na większości z nich aktorka stoi u progu kariery – powracają tu kadry ze spektakli, ale częściej po prostu fotosy. Krystyna Sienkiewicz nie stroni i od tematów mniej dla siebie atrakcyjnych: mówi na przykład o rezygnacji z gry w „Klimakterium”. Nie pomija więc motywów nieidealnych, a to oznacza, że chce opowieść o sobie tym razem uczynić jak najpełniejszą. Grzegorz Ćwiertniewicz staje na wysokości zadania. Udaje mu się stworzyć biografię ciekawą, a do tego przepełnioną cytatami. Nie zastępuje nimi jednak prawdziwej narracji, jak to w wielu publikacjach bywa. Zamiast mozaiki cytatów „Krystyna Sienkiewicz” przynosi gęstą i pełną faktów opowieść. Dobrze jest ta książka przygotowana – pokazuje, jak mogą wyglądać tomy o aktorach uwielbianych przez całe pokolenia odbiorców.
niedziela, 15 listopada 2015
Nick Hornby: Funny girl
Albatros, Warszawa 2015.
Świat komedii
Nick Hornby chce w powieści zapewnić bohaterom przynajmniej szczęście. Zupełnie na przekór środowisku i zwyczajom. Puszcza wodze fantazji, którą wzbogaca jeszcze o faktografię (materiał zdjęciowy, reprint okładki książki jednego z bohaterów czy biogramy postaci). Wszystko, żeby pokazać, że cuda się zdarzają. Wystarczy tylko determinacja i odwaga. Tych cech nie brakuje Barbarze. Kobieta bierze udział w konkursie piękności, wygrywa go i… rezygnuje z przyjęcia tytułu. Chce się wyrwać ze swojego miasteczka, a takie wyróżnienie skazałoby ją na co najmniej rok wegetacji w rodzinnych stronach. Przeraża ją brak perspektyw, ale i szans na realizację pragnień. Barbara marzy o byciu aktorką komediową. Chciałaby rozśmieszać ludzi, a ma nie tylko poczucie humoru, ale i świadomość komizmu – wie, jak podkreślać celne puenty, potrafi odróżnić oryginalne żarty od banalnych stereotypowych skojarzeń. To oczywiście nie wystarczy, do rozwijania wrodzonego talentu potrzebna jest scena. I dlatego Barbara musi uciec.
Nawet agent Barbary nie wierzy w nią. Planuje wykorzystać ładną dziewczynę jako ozdobnik, hostessę w bikini i złotej farbie. Zmienia jej też imię i nazwisko. Barbara jednak wciąż wierzy w siebie, chodzi na przesłuchania i w końcu trafia na producentów dawnego radiowego hitu. Ich obecne pomysły nie są nawet cieniem dawnej świetności, ale bohaterka podsuwa kilka twórczych wskazówek i szybko staje się gwiazdą Teatru Komedii.
Nic Hornby w „Funny girl” śmiech czyni tematem, ale nie narzędziem. Frustracja pary scenarzystów przenosi się też na autora – można powtarzać wiele zarzutów, którymi operuje Barbara już na początku, wobec dawnych idoli. W końcu jednak trzeba przyjąć, że Hornby nie zamierza bawić się w komika. Najwyraźniej nie czuje się dobrze w tej roli, może co najwyżej podrzucić kilka kwestii do stand-upu, ale też nie przebije się ze względu na zbyt oczywiste skojarzenia. Widać dokładnie miejsca obliczone na wywołanie śmiechu – to między innymi małżeńskie problemy jednego z twórców serialu (jego współpracownik jest homoseksualistą, obu mężczyznom tym trudniej więc znaleźć w motywacjach Barbary na scenie szczerość). Komiczna ma być też potęga dziewczyny z prowincji, która nagle wnosi do pracy świeżość i kasowe pomysły. Do tego dochodzi pozycja przegranego z definicji męża (pantoflarza), któremu to stereotypowi usiłuje przeciwstawić się odtwarzający go aktor. Nick Hornby najlepiej czuje się w prezentowaniu frustracji i braku umiejętności, najbardziej przekonujący jest przy goryczy i rozczarowaniach. Całe kulisy przygotowań serialu plasują się na drugim biegunie, przeciwległym do komizmu. „Funny girl” ma ton i tempo powieści roboczej, to jest ukazującej wydarzenia nieznane widzom. W ten sposób może autor uwypuklić problemy zawodowych komików i skutki wypalenia w pracy – a to nie są tematy uważane za lekkie i komediowe.
„Funny girl” to opowieść, która pod kątem zakulisowych faktów ma być bardzo precyzyjna. Autor nie pomija pełnych zwątpienia rozmów (często to właśnie takimi dyskusjami wypełnia czas), a przekonanie o sile pomysłów Barbary daje poznać jedynie z drugiej ręki, za sprawą fragmentów recenzji czy opinii zachwyconych widzów i dziennikarzy. Jednostronność z perspektywy widza i słuchacza dawałaby się łatwo wytłumaczyć, w jednostronności z perspektywy twórcy brakuje czegoś ważnego. Doświadczenia Barbary przypominają o codziennych wyzwaniach i pułapkach. Hornby osnuwa swoją powieść na sprzeczności między tym, jak jest i tym, jak być powinno. Zmusza czytelników i bohaterów do weryfikowania pochopnych ocen, ale sam nie wychodzi poza bezpieczny i oczywisty kontrast.
Świat komedii
Nick Hornby chce w powieści zapewnić bohaterom przynajmniej szczęście. Zupełnie na przekór środowisku i zwyczajom. Puszcza wodze fantazji, którą wzbogaca jeszcze o faktografię (materiał zdjęciowy, reprint okładki książki jednego z bohaterów czy biogramy postaci). Wszystko, żeby pokazać, że cuda się zdarzają. Wystarczy tylko determinacja i odwaga. Tych cech nie brakuje Barbarze. Kobieta bierze udział w konkursie piękności, wygrywa go i… rezygnuje z przyjęcia tytułu. Chce się wyrwać ze swojego miasteczka, a takie wyróżnienie skazałoby ją na co najmniej rok wegetacji w rodzinnych stronach. Przeraża ją brak perspektyw, ale i szans na realizację pragnień. Barbara marzy o byciu aktorką komediową. Chciałaby rozśmieszać ludzi, a ma nie tylko poczucie humoru, ale i świadomość komizmu – wie, jak podkreślać celne puenty, potrafi odróżnić oryginalne żarty od banalnych stereotypowych skojarzeń. To oczywiście nie wystarczy, do rozwijania wrodzonego talentu potrzebna jest scena. I dlatego Barbara musi uciec.
Nawet agent Barbary nie wierzy w nią. Planuje wykorzystać ładną dziewczynę jako ozdobnik, hostessę w bikini i złotej farbie. Zmienia jej też imię i nazwisko. Barbara jednak wciąż wierzy w siebie, chodzi na przesłuchania i w końcu trafia na producentów dawnego radiowego hitu. Ich obecne pomysły nie są nawet cieniem dawnej świetności, ale bohaterka podsuwa kilka twórczych wskazówek i szybko staje się gwiazdą Teatru Komedii.
Nic Hornby w „Funny girl” śmiech czyni tematem, ale nie narzędziem. Frustracja pary scenarzystów przenosi się też na autora – można powtarzać wiele zarzutów, którymi operuje Barbara już na początku, wobec dawnych idoli. W końcu jednak trzeba przyjąć, że Hornby nie zamierza bawić się w komika. Najwyraźniej nie czuje się dobrze w tej roli, może co najwyżej podrzucić kilka kwestii do stand-upu, ale też nie przebije się ze względu na zbyt oczywiste skojarzenia. Widać dokładnie miejsca obliczone na wywołanie śmiechu – to między innymi małżeńskie problemy jednego z twórców serialu (jego współpracownik jest homoseksualistą, obu mężczyznom tym trudniej więc znaleźć w motywacjach Barbary na scenie szczerość). Komiczna ma być też potęga dziewczyny z prowincji, która nagle wnosi do pracy świeżość i kasowe pomysły. Do tego dochodzi pozycja przegranego z definicji męża (pantoflarza), któremu to stereotypowi usiłuje przeciwstawić się odtwarzający go aktor. Nick Hornby najlepiej czuje się w prezentowaniu frustracji i braku umiejętności, najbardziej przekonujący jest przy goryczy i rozczarowaniach. Całe kulisy przygotowań serialu plasują się na drugim biegunie, przeciwległym do komizmu. „Funny girl” ma ton i tempo powieści roboczej, to jest ukazującej wydarzenia nieznane widzom. W ten sposób może autor uwypuklić problemy zawodowych komików i skutki wypalenia w pracy – a to nie są tematy uważane za lekkie i komediowe.
„Funny girl” to opowieść, która pod kątem zakulisowych faktów ma być bardzo precyzyjna. Autor nie pomija pełnych zwątpienia rozmów (często to właśnie takimi dyskusjami wypełnia czas), a przekonanie o sile pomysłów Barbary daje poznać jedynie z drugiej ręki, za sprawą fragmentów recenzji czy opinii zachwyconych widzów i dziennikarzy. Jednostronność z perspektywy widza i słuchacza dawałaby się łatwo wytłumaczyć, w jednostronności z perspektywy twórcy brakuje czegoś ważnego. Doświadczenia Barbary przypominają o codziennych wyzwaniach i pułapkach. Hornby osnuwa swoją powieść na sprzeczności między tym, jak jest i tym, jak być powinno. Zmusza czytelników i bohaterów do weryfikowania pochopnych ocen, ale sam nie wychodzi poza bezpieczny i oczywisty kontrast.
Margaret Frith: Kim był Thomas Alva Edison?
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Żarówka
Warto wykorzystać dziecięcą ciekawość świata i podsunąć maluchom specjalnie dla nich przygotowaną edukacyjną serię biografii wybitnych uczonych. Drugi tom cyklu Wielcy i sławni przygotowała Margaret Frith – a jest to opowieść o wynalazcy żarówki. Thomas Alva Edison to postać bez wątpienia poruszająca wyobraźnię: od najmłodszych lat ambitny i ciekawy świata, mimo problemów w nauce konsekwentnie rozwija swoje zainteresowania. Uważnie obserwuje rzeczywistość i sprawdza, co ułatwiłoby ludziom egzystencję. Szybko podejmuje pracę zarobkową, ale najchętniej opracowuje rozmaite wynalazki. Jest świadomy tego, że inni prawdopodobnie wpadają na identyczne pomysły, więc musi ich wyprzedzić – ale nie traci radości odkrywcy. Część idei odrzuca lub zaniedbuje, innym poświęca dużo uwagi. Odnosi sukces. Najbardziej kojarzony jest z żarówką, ale Margaret Frith pokazuje, że nie tylko opracowaniem tego przedmiotu się zajmował. Krótki tomik „Kim był Thomas Alva Edison” zapewnia biograficzne podstawy, a przy okazji może też przydać się dzieciom jako źródło ciekawostek – pojawia się w nim między innymi temat alfabetu Morse’a.
Frith przez życiorys swojego bohatera przebiega bardzo szybko. Składa tę opowieść z krótkich i treściwych fraz, woli fakty niż rozbudowywane opisy czy analizy uczuć. Edison działa tu niemal jak maszyna, przerzuca się z pomysłu na pomysł, konstruuje liczne wynalazki jakby bez długich przygotowań. Ta skrótowość z jednej strony podkreśla talent Edisona, z drugiej przypomina notkę encyklopedyczną. Autorka z czasem zdaje sobie z tego sprawę i ubarwia narrację choćby prostymi okrzykami radości. To element wprawdzie zbędny w warstwie edukacyjnej, ale doceniany przez małych odbiorców – nie pozostawia wątpliwości co do charakteru bohatera tomiku. Na początku zresztą Frith chce oswoić swoją postać przez tłumaczenie, jakiego imienia używał. Dość szybko jednak pojawiają się motywy, które obyczajowość zepchną na dalszy plan – w końcu same odkrycia okazują się bardzo atrakcyjne, tak bardzo, że odsuwają tematy życiorysowe.
Parę zwyczajów Edisona można tu podejrzeć (wśród nich – notes do zapisywania pomysłów), a czasami po prostu dzieci na dłużej zatrzymają się nad przedmiotami codziennego użytku. To, co dzisiaj wydaje się oczywiste, tu zyskuje swoją historię i zachęca do rozbudowanych analiz. Wielkich rzeczy dokonują zwykli ludzie – tak łatwiej przekonać odbiorców, że każdy może wsławić się czymś i zaistnieć w historii ludzkości wśród wybitnych uczonych. Margaret Frith nie stawia Edisona na piedestale, pokazuje jego normalność. Dla porządku prezentuje też sprawy rodzinne, chociaż nie należą one do podstawowego nurtu zainteresowań, a i w gronie docelowym czytelników nie będą raczej wzbudzać zbyt silnych uczuć. Dopełniają portret Edisona trochę z konieczności, co nie przeszkadza w lekturze – tym razem jednak nauki i kolejne odkrycia okazują się ciekawsze.
Margaret Frith pisze prostym językiem i nie wdaje się w techniczne szczegóły. Proponuje „dziecięcą” – to jest upraszczaną – wersję biografii, która nie musi stawać się historią rozrywkową. Autorka ułatwia rodzicom przedstawianie sylwetek uczonych i odpowiadanie na niezliczone pytania potomstwa. Nie opracowuje biografii w sposób bajkowy, zresztą takiego podejścia seria nie zakłada. Chodzi o to, żeby w przystępnej formie opowiedzieć małym czytelnikom o postaciach, które dzięki nieszablonowemu myśleniu zmieniają rzeczywistość i wpływają także na losy przyszłych pokoleń. Seria pokazuje historię postępu przez opowieści o wybitnych jednostkach. „Kim był Thomas Alva Edison” to publikacja uświadamiająca dzieciom, że zawsze warto szukać ulepszeń i udoskonaleń w codziennym życiu. Ten tytuł nie musi zapewniać czytelniczych emocji, wystarczy, że pokazuje najmłodszym kawałek historii nauki.
Żarówka
Warto wykorzystać dziecięcą ciekawość świata i podsunąć maluchom specjalnie dla nich przygotowaną edukacyjną serię biografii wybitnych uczonych. Drugi tom cyklu Wielcy i sławni przygotowała Margaret Frith – a jest to opowieść o wynalazcy żarówki. Thomas Alva Edison to postać bez wątpienia poruszająca wyobraźnię: od najmłodszych lat ambitny i ciekawy świata, mimo problemów w nauce konsekwentnie rozwija swoje zainteresowania. Uważnie obserwuje rzeczywistość i sprawdza, co ułatwiłoby ludziom egzystencję. Szybko podejmuje pracę zarobkową, ale najchętniej opracowuje rozmaite wynalazki. Jest świadomy tego, że inni prawdopodobnie wpadają na identyczne pomysły, więc musi ich wyprzedzić – ale nie traci radości odkrywcy. Część idei odrzuca lub zaniedbuje, innym poświęca dużo uwagi. Odnosi sukces. Najbardziej kojarzony jest z żarówką, ale Margaret Frith pokazuje, że nie tylko opracowaniem tego przedmiotu się zajmował. Krótki tomik „Kim był Thomas Alva Edison” zapewnia biograficzne podstawy, a przy okazji może też przydać się dzieciom jako źródło ciekawostek – pojawia się w nim między innymi temat alfabetu Morse’a.
Frith przez życiorys swojego bohatera przebiega bardzo szybko. Składa tę opowieść z krótkich i treściwych fraz, woli fakty niż rozbudowywane opisy czy analizy uczuć. Edison działa tu niemal jak maszyna, przerzuca się z pomysłu na pomysł, konstruuje liczne wynalazki jakby bez długich przygotowań. Ta skrótowość z jednej strony podkreśla talent Edisona, z drugiej przypomina notkę encyklopedyczną. Autorka z czasem zdaje sobie z tego sprawę i ubarwia narrację choćby prostymi okrzykami radości. To element wprawdzie zbędny w warstwie edukacyjnej, ale doceniany przez małych odbiorców – nie pozostawia wątpliwości co do charakteru bohatera tomiku. Na początku zresztą Frith chce oswoić swoją postać przez tłumaczenie, jakiego imienia używał. Dość szybko jednak pojawiają się motywy, które obyczajowość zepchną na dalszy plan – w końcu same odkrycia okazują się bardzo atrakcyjne, tak bardzo, że odsuwają tematy życiorysowe.
Parę zwyczajów Edisona można tu podejrzeć (wśród nich – notes do zapisywania pomysłów), a czasami po prostu dzieci na dłużej zatrzymają się nad przedmiotami codziennego użytku. To, co dzisiaj wydaje się oczywiste, tu zyskuje swoją historię i zachęca do rozbudowanych analiz. Wielkich rzeczy dokonują zwykli ludzie – tak łatwiej przekonać odbiorców, że każdy może wsławić się czymś i zaistnieć w historii ludzkości wśród wybitnych uczonych. Margaret Frith nie stawia Edisona na piedestale, pokazuje jego normalność. Dla porządku prezentuje też sprawy rodzinne, chociaż nie należą one do podstawowego nurtu zainteresowań, a i w gronie docelowym czytelników nie będą raczej wzbudzać zbyt silnych uczuć. Dopełniają portret Edisona trochę z konieczności, co nie przeszkadza w lekturze – tym razem jednak nauki i kolejne odkrycia okazują się ciekawsze.
Margaret Frith pisze prostym językiem i nie wdaje się w techniczne szczegóły. Proponuje „dziecięcą” – to jest upraszczaną – wersję biografii, która nie musi stawać się historią rozrywkową. Autorka ułatwia rodzicom przedstawianie sylwetek uczonych i odpowiadanie na niezliczone pytania potomstwa. Nie opracowuje biografii w sposób bajkowy, zresztą takiego podejścia seria nie zakłada. Chodzi o to, żeby w przystępnej formie opowiedzieć małym czytelnikom o postaciach, które dzięki nieszablonowemu myśleniu zmieniają rzeczywistość i wpływają także na losy przyszłych pokoleń. Seria pokazuje historię postępu przez opowieści o wybitnych jednostkach. „Kim był Thomas Alva Edison” to publikacja uświadamiająca dzieciom, że zawsze warto szukać ulepszeń i udoskonaleń w codziennym życiu. Ten tytuł nie musi zapewniać czytelniczych emocji, wystarczy, że pokazuje najmłodszym kawałek historii nauki.
sobota, 14 listopada 2015
Andrzej Depko, Edyta Hetmanowska, Iga Przybyszewska: Bez pruderii, czyli 50 twarzy Polaka w łóżku
PWN, Warszawa 2015.
Pod kołderką
Kiedy pojawia się wątek późnej inicjacji seksualnej, Andrzej Depko proponuje, żeby nie interesować się przesadnie życiem intymnym innych ludzi. A przecież cały tom „Bez pruderii” jest właśnie próbą wyjaśniania łóżkowych sekretów i upodobań. Nie będzie tu sensacji ani skandali, pojawią się natomiast tematy oczywiste i całkowite podstawy, najczęściej zadawane seksuologom pytania i mity, które należy rozwiewać. Andrzej Depko proponuje wyważoną opowieść także o kwestiach trudnych, między innymi o upodobaniu do przemocy w łóżku czy o pedofilii. Odpowiada na pytania Edyty Hetmanowskiej oraz Igi Przybyszewskiej, nie szukając oryginalności czy możliwości dyskusji. Wie, że mimo bezpruderyjnych wytworów popkultury w społeczeństwie wciąż tkwi głęboko zakorzeniony wstyd dotyczący seksualności. Traktuje więc podsuwane tematy jako pretekst do ogólnych wywodów (owszem, podaje przykłady ze swojej praktyki, ale czasem ma się wrażenie, że są to przykłady skrojone na potrzeby wyjaśnienia, a nie rzeczywiste notatki z wizyt w gabinecie).
Andrze Depko opowiada o seksualności i czynnikach ją kształtujących (między innymi religii), o orientacji seksualnej i o dojrzewaniu, o masturbacji i ofercie sex-shopów (tu do głosu dochodzi także sprzedawczyni reklamująca asortyment). Hetmanowska i Przybyszewska pytają o najczęstsze problemy pacjentów, o zagadnienie orgazmu i o fenomen Greya (w tytule potraktowanego zresztą jako wabik). Powracają tu kwestie pornografii, korzystania z usług prostytutek, seksu w ciąży czy w podeszłym wieku. Tak szeroki zakres tematów sprawia, że nie da się uzyskać pełnego obrazu każdego z nich, to raczej namiastki, wstępne sygnały. Zresztą Andrzej Depko nie zamierza rozwiązywać problemów czytelników. Czasem, poproszony o komentarz lub poradę, udziela odpowiedzi bez zagłębiania się w istotę problemu. Częściej jednak pokazuje, jak ludzie sami stwarzają sobie podstawy do późniejszych łóżkowych kłopotów. Nie zamienia wywiadu w poradnik i usiłuje w kilku słowach nakreślić istotę wybranego zjawiska. To, siłą rzeczy, musi wzbudzić u czytelników niedosyt, chociaż Depko przypomina o bogatej ofercie wydawniczej w zakresie literatury przedmiotu. Czasami ostrzega przed eksperymentami i zbytnim otwarciem na nowinki lub mody w tej dziedzinie, przytaczając jaskrawe opowieści. Z drugiej strony próbuje zachować bezemocjonalny, kojący ton specjalisty.
Jest to książka krótka i raczej prezentująca sam zestaw tematów do dyskusji niż ich opracowanie. Andrzej Depko odpowiada na czasem naiwne pytania, szuka nadrzędnego – to jest pozbawionego wyznaczników w postaci charakteru, statusu społecznego czy indywidualnych potrzeb – modelu seksu i seksualności. Nie wprowadza odkrywczych spostrzeżeń: ich namiastką mogą być wprawdzie wizyty w klubach swingersów czy inscenizacje – ale to zaledwie drobne wzmianki w całym tomiku pełnym prawd ogólnych. Sprawia to wrażenie, jakby w życiu erotycznym Polaków nie istniało nic wartego głębszej refleksji czy dyskusji. Być może wynika to też z chęci porządkowania wiadomości, z nawiązywania do podstaw absolutnych jako punktu odniesienia. Seks jako przedmiot chłodnej analizy pojawia się tu w dodatku dość rzadko, autorów bardziej absorbują pozałóżkowe nawiązania do sypialnianych wyczynów. „Bez pruderii, czyli 50 twarzy Polaka w łóżku” nie urzeknie voyeuryzmem ani oryginalnością poruszanych tematów. Wywiad-rzeka o seksie zamienia się w próbę edukowania społeczeństwa, jak ma o tym seksie myśleć. Wiadomo, że po wywiady z seksuologami nie sięga się dla pikantnych wynurzeń i rozrywki – ale niekiedy chce się czegoś więcej niż gładkich i podręcznikowych formułek. Może przydałyby się bardziej kreatywne pytania, żeby w dalszym ciągu bez skandalu, ale za to z większą energią prowadzić interesującą wielu czytelników rozmowę.
Pod kołderką
Kiedy pojawia się wątek późnej inicjacji seksualnej, Andrzej Depko proponuje, żeby nie interesować się przesadnie życiem intymnym innych ludzi. A przecież cały tom „Bez pruderii” jest właśnie próbą wyjaśniania łóżkowych sekretów i upodobań. Nie będzie tu sensacji ani skandali, pojawią się natomiast tematy oczywiste i całkowite podstawy, najczęściej zadawane seksuologom pytania i mity, które należy rozwiewać. Andrzej Depko proponuje wyważoną opowieść także o kwestiach trudnych, między innymi o upodobaniu do przemocy w łóżku czy o pedofilii. Odpowiada na pytania Edyty Hetmanowskiej oraz Igi Przybyszewskiej, nie szukając oryginalności czy możliwości dyskusji. Wie, że mimo bezpruderyjnych wytworów popkultury w społeczeństwie wciąż tkwi głęboko zakorzeniony wstyd dotyczący seksualności. Traktuje więc podsuwane tematy jako pretekst do ogólnych wywodów (owszem, podaje przykłady ze swojej praktyki, ale czasem ma się wrażenie, że są to przykłady skrojone na potrzeby wyjaśnienia, a nie rzeczywiste notatki z wizyt w gabinecie).
Andrze Depko opowiada o seksualności i czynnikach ją kształtujących (między innymi religii), o orientacji seksualnej i o dojrzewaniu, o masturbacji i ofercie sex-shopów (tu do głosu dochodzi także sprzedawczyni reklamująca asortyment). Hetmanowska i Przybyszewska pytają o najczęstsze problemy pacjentów, o zagadnienie orgazmu i o fenomen Greya (w tytule potraktowanego zresztą jako wabik). Powracają tu kwestie pornografii, korzystania z usług prostytutek, seksu w ciąży czy w podeszłym wieku. Tak szeroki zakres tematów sprawia, że nie da się uzyskać pełnego obrazu każdego z nich, to raczej namiastki, wstępne sygnały. Zresztą Andrzej Depko nie zamierza rozwiązywać problemów czytelników. Czasem, poproszony o komentarz lub poradę, udziela odpowiedzi bez zagłębiania się w istotę problemu. Częściej jednak pokazuje, jak ludzie sami stwarzają sobie podstawy do późniejszych łóżkowych kłopotów. Nie zamienia wywiadu w poradnik i usiłuje w kilku słowach nakreślić istotę wybranego zjawiska. To, siłą rzeczy, musi wzbudzić u czytelników niedosyt, chociaż Depko przypomina o bogatej ofercie wydawniczej w zakresie literatury przedmiotu. Czasami ostrzega przed eksperymentami i zbytnim otwarciem na nowinki lub mody w tej dziedzinie, przytaczając jaskrawe opowieści. Z drugiej strony próbuje zachować bezemocjonalny, kojący ton specjalisty.
Jest to książka krótka i raczej prezentująca sam zestaw tematów do dyskusji niż ich opracowanie. Andrzej Depko odpowiada na czasem naiwne pytania, szuka nadrzędnego – to jest pozbawionego wyznaczników w postaci charakteru, statusu społecznego czy indywidualnych potrzeb – modelu seksu i seksualności. Nie wprowadza odkrywczych spostrzeżeń: ich namiastką mogą być wprawdzie wizyty w klubach swingersów czy inscenizacje – ale to zaledwie drobne wzmianki w całym tomiku pełnym prawd ogólnych. Sprawia to wrażenie, jakby w życiu erotycznym Polaków nie istniało nic wartego głębszej refleksji czy dyskusji. Być może wynika to też z chęci porządkowania wiadomości, z nawiązywania do podstaw absolutnych jako punktu odniesienia. Seks jako przedmiot chłodnej analizy pojawia się tu w dodatku dość rzadko, autorów bardziej absorbują pozałóżkowe nawiązania do sypialnianych wyczynów. „Bez pruderii, czyli 50 twarzy Polaka w łóżku” nie urzeknie voyeuryzmem ani oryginalnością poruszanych tematów. Wywiad-rzeka o seksie zamienia się w próbę edukowania społeczeństwa, jak ma o tym seksie myśleć. Wiadomo, że po wywiady z seksuologami nie sięga się dla pikantnych wynurzeń i rozrywki – ale niekiedy chce się czegoś więcej niż gładkich i podręcznikowych formułek. Może przydałyby się bardziej kreatywne pytania, żeby w dalszym ciągu bez skandalu, ale za to z większą energią prowadzić interesującą wielu czytelników rozmowę.
piątek, 13 listopada 2015
Jessica Sorensen: Ocalenie Callie i Kaydena
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Traumy
Callie i Kayden to para, w której kumuluje się zestaw złych doświadczeń: Callie w wieku dwunastu lat została zgwałcona, usiłuje sobie poradzić z wyzwaniami dnia codziennego i z obecnością dręczyciela, prowokując wymioty. Kayden oczyszcza się cięciami, rani siebie, żeby uspokoić wewnętrzny chaos. On jest ofiarą przemocy domowej: regularnie katowany przez ojca, czego nie chce dostrzegać matka, ma już dość. Tylko ze sobą Callie i Kayden zaczęli czuć się dobrze – ale niedawno Kayden pobił oprawcę Callie i niemal nie stracił życia przez ojca, który ranił go nożem. Rodziny obojga żądają zerwania kontaktów. Młodych ludzi ocalić może tylko prawda.
Jessica Sorensen tym razem piętrzy emocje negatywne. Callie i Kayden już odkryli, ile mogą dać sobie nawzajem. Teraz bronią się przed oczywistym uczuciem. Chcą ocalić drugą stronę i zapewnić jej normalność. Rzecz jasna to nierealne: bohaterowie są dla siebie stworzeni i muszą się związać, czerpiąc siłę z bycia razem. „Ocalenie Callie i Kaydena” to opowieść o najtrudniejszym zadaniu dla tej pary.
Nastolatki wiedzą, że nie mogą w nieskończoność ukrywać prawdy przed otoczeniem. Wiedzą, że pomoc jest na wyciągnięcie ręki, mało tego – mimo upływu czasu kara może dosięgnąć ich prześladowców. Wystarczy się przełamać i wyznać to, co najtrudniejsze. Każdy kolejny krok będzie już naturalny. Ale Callie – mimo obecności wiernych przyjaciół – wciąż się boi, a Kayden widzi bezsensowność wysiłków przy konfrontacjach z matką. Samotni bohaterowie muszą coś w swoim życiu zmienić. Zwłaszcza że chcą być razem i potrzebują się wzajemnie: rozumieją to wszyscy. Jessica Sorensen wysyła ich zatem na krótkie wagary od codzienności. Z dala od toksycznych rodzin Callie i Kayden mogą zdefiniować swoje uczucia. Pomaga im w tym Luke – przyjaciel Kaydena i Seth, oddany powiernik Callie. Seth i Luke pracują nad przywróceniem normalności. O to samo, chociaż w innym wymiarze, walczą tytułowe postacie.
Sorensen każe się bohaterom bez przerwy odpychać – i to zawsze w imię strachu i nierozwiązywalnych problemów. Niby wiadomo, że wszelkie rodzinne konflikty wynikają z milczenia i trwać będą tak długo, jak długo Callie i Kayden będą dusić w sobie mroczne sekrety. A jednak autorka każe czekać na ich decyzje i gesty, odwleka to, co konieczne i traktuje jak niespodziankę. Co pewien czas pozwala bohaterom na miłosne zbliżenia, chociaż przy problemach są one jedynie wyrazem pożądania a nie miłości. Tu odczuwa się intensywnie – ale jednocześnie nie ma młodzieńczej beztroski i radości, ogrom krzywd przytłacza. Nie wiadomo, czy w prawdziwym życiu tak okaleczone psychicznie i fizycznie postacie mogłyby zdecydować się na oczyszczający związek. W powieści miłość to ideał, który wyjaśnia i motywuje wszystko.
U Callie i Kaydena na wartościowego bohatera wyrasta Seth. Z oddaniem zajmuje się przyjaciółką (a ze względu na zdeklarowany homoseksualizm – nie wzbudzi niczyjej zazdrości). Zaniedbuje przez to własnego partnera. Zawsze wie, jak się zachować, rozśmiesza i cieszy, wspiera i pomaga jak najlepszy psycholog. Ważne, że robi to intuicyjnie (a mimo to bezbłędnie) – budzi zaufanie także w czytelnikach. A że Jessica Sorensen nie lubi książkowego optymizmu, i w życie Setha wplata traumy czy nierozwiązywalne konflikty. Ta postać wydaje się bardziej atrakcyjna niż tytułowi bohaterowie. „Ocalenie Callie i Kaydena” zyskuje tym samym sporo.
Autorka zwraca uwagę na ważne kwestie. Pokazuje odbiorcom, że nigdy nie jest za późno na szukanie pomocy – i że nie ze wszystkim można się uporać w pojedynkę. Sytuacje, jakich nie można zlekceważyć, wybijają się tu na pierwszy plan i stanowią motyw ważniejszy niż idealizowana miłość. Jessica Sorensen wybiera inne spojrzenie na kwestie w powieściach dla nastolatków. Odrzuca cukierkowość na rzecz psychologicznych dylematów, komplikuje rzeczywistość, żeby pokazać prawdziwe (choć i szokujące) wyzwania. Callie i Kayden to para, która poświęca się dla dobra odbiorców: takie scenariusze nie mogą się powtarzać.
Traumy
Callie i Kayden to para, w której kumuluje się zestaw złych doświadczeń: Callie w wieku dwunastu lat została zgwałcona, usiłuje sobie poradzić z wyzwaniami dnia codziennego i z obecnością dręczyciela, prowokując wymioty. Kayden oczyszcza się cięciami, rani siebie, żeby uspokoić wewnętrzny chaos. On jest ofiarą przemocy domowej: regularnie katowany przez ojca, czego nie chce dostrzegać matka, ma już dość. Tylko ze sobą Callie i Kayden zaczęli czuć się dobrze – ale niedawno Kayden pobił oprawcę Callie i niemal nie stracił życia przez ojca, który ranił go nożem. Rodziny obojga żądają zerwania kontaktów. Młodych ludzi ocalić może tylko prawda.
Jessica Sorensen tym razem piętrzy emocje negatywne. Callie i Kayden już odkryli, ile mogą dać sobie nawzajem. Teraz bronią się przed oczywistym uczuciem. Chcą ocalić drugą stronę i zapewnić jej normalność. Rzecz jasna to nierealne: bohaterowie są dla siebie stworzeni i muszą się związać, czerpiąc siłę z bycia razem. „Ocalenie Callie i Kaydena” to opowieść o najtrudniejszym zadaniu dla tej pary.
Nastolatki wiedzą, że nie mogą w nieskończoność ukrywać prawdy przed otoczeniem. Wiedzą, że pomoc jest na wyciągnięcie ręki, mało tego – mimo upływu czasu kara może dosięgnąć ich prześladowców. Wystarczy się przełamać i wyznać to, co najtrudniejsze. Każdy kolejny krok będzie już naturalny. Ale Callie – mimo obecności wiernych przyjaciół – wciąż się boi, a Kayden widzi bezsensowność wysiłków przy konfrontacjach z matką. Samotni bohaterowie muszą coś w swoim życiu zmienić. Zwłaszcza że chcą być razem i potrzebują się wzajemnie: rozumieją to wszyscy. Jessica Sorensen wysyła ich zatem na krótkie wagary od codzienności. Z dala od toksycznych rodzin Callie i Kayden mogą zdefiniować swoje uczucia. Pomaga im w tym Luke – przyjaciel Kaydena i Seth, oddany powiernik Callie. Seth i Luke pracują nad przywróceniem normalności. O to samo, chociaż w innym wymiarze, walczą tytułowe postacie.
Sorensen każe się bohaterom bez przerwy odpychać – i to zawsze w imię strachu i nierozwiązywalnych problemów. Niby wiadomo, że wszelkie rodzinne konflikty wynikają z milczenia i trwać będą tak długo, jak długo Callie i Kayden będą dusić w sobie mroczne sekrety. A jednak autorka każe czekać na ich decyzje i gesty, odwleka to, co konieczne i traktuje jak niespodziankę. Co pewien czas pozwala bohaterom na miłosne zbliżenia, chociaż przy problemach są one jedynie wyrazem pożądania a nie miłości. Tu odczuwa się intensywnie – ale jednocześnie nie ma młodzieńczej beztroski i radości, ogrom krzywd przytłacza. Nie wiadomo, czy w prawdziwym życiu tak okaleczone psychicznie i fizycznie postacie mogłyby zdecydować się na oczyszczający związek. W powieści miłość to ideał, który wyjaśnia i motywuje wszystko.
U Callie i Kaydena na wartościowego bohatera wyrasta Seth. Z oddaniem zajmuje się przyjaciółką (a ze względu na zdeklarowany homoseksualizm – nie wzbudzi niczyjej zazdrości). Zaniedbuje przez to własnego partnera. Zawsze wie, jak się zachować, rozśmiesza i cieszy, wspiera i pomaga jak najlepszy psycholog. Ważne, że robi to intuicyjnie (a mimo to bezbłędnie) – budzi zaufanie także w czytelnikach. A że Jessica Sorensen nie lubi książkowego optymizmu, i w życie Setha wplata traumy czy nierozwiązywalne konflikty. Ta postać wydaje się bardziej atrakcyjna niż tytułowi bohaterowie. „Ocalenie Callie i Kaydena” zyskuje tym samym sporo.
Autorka zwraca uwagę na ważne kwestie. Pokazuje odbiorcom, że nigdy nie jest za późno na szukanie pomocy – i że nie ze wszystkim można się uporać w pojedynkę. Sytuacje, jakich nie można zlekceważyć, wybijają się tu na pierwszy plan i stanowią motyw ważniejszy niż idealizowana miłość. Jessica Sorensen wybiera inne spojrzenie na kwestie w powieściach dla nastolatków. Odrzuca cukierkowość na rzecz psychologicznych dylematów, komplikuje rzeczywistość, żeby pokazać prawdziwe (choć i szokujące) wyzwania. Callie i Kayden to para, która poświęca się dla dobra odbiorców: takie scenariusze nie mogą się powtarzać.
czwartek, 12 listopada 2015
Liane Schneider: Zuzia idzie na bal przebierańców
Media Rodzina, Poznań 2015.
Kostium
Motyw przyjęć urodzinowych dla dzieci coraz częściej trafia do książek jako alternatywa dla drogich imprez w klubach czy fast-foodach. Maluchy podążają za modą i spodziewają się urodzinowych atrakcji dostrzeganych u rówieśników czy w mediach. Rodzice często nie wiedzą, jak urozmaicać przyjęcia dla swoich pociech. Z pomocą przychodzi im Zuzia, mała bohaterka serii Mądra Mysz. Zuzia dostaje zaproszenie na urodziny kolegów. Tematem przewodnim tych urodzin ma być podwodny świat. To oznacza, że od dzieci oczekuje się przebrań – i że przygotowane zostaną „morskie” gry i zabawy. Nic dziwnego, że Zuzia cieszy się na to przyjęcie.
Autorka, Liane Schneider, przychodzi rodzicom z pomocą. Kilkulatka może wybrać się z mamą do sklepu i kupić drogi (a przy tym jednorazowy) strój, nawet przymierza odpowiednie kostiumy, jednak rezygnuje z nich. Mama wykorzystuje wizytę w sklepie jako inspirację – przebranie dla Zuzi przygotują jej rodzice. To najlepsze rozwiązanie. Po pierwsze – czego odbiorcy nie docenią – pozwala zaoszczędzić. Po drugie niesie ze sobą dodatkowe przyjemności i korzyści. Zuzia może buszować w ubraniach babci i przymierzać je do woli, co bardzo lubi. Po trzecie – i to okaże się na końcu – własnoręcznie zrobiony kostium nie krępuje ruchów i umożliwi udział w zabawach na przyjęciu. Gdyby Zuzia uparła się na sklepowy syreni ogon, mogłaby w nim tylko skakać jak w worku i ominęłoby ją wiele atrakcji. Zresztą samo obserwowanie, jak powstaje strój dla syreny, będzie dla dziecka ciekawe. Zuzia może w tym uczestniczyć. Kolejne punkty historii mają wspierać rodziców w argumentach za własnoręcznym przygotowywaniem przebrań. Zwykle najtrudniej przetłumaczyć maluchom, że rodziców nie zawsze stać na sklepowe oferty. Tu wspólna praca i zabawa przedłużą przyjemny czas oczekiwania na samo przyjęcie.
Temat kostiumu zajmuje większą część tomiku i bardzo zaangażuje małych odbiorców. Potem jednak przychodzi czas na jeszcze większą radość – opisywanie samego balu przebierańców. Tu Zuzia spotyka kolegów ucharakteryzowanych bardzo pomysłowo i może porównywać stroje. Autorka dołącza do historyjki opisy kolejnych „morskich” zabaw – to może stać się dla rodziców podpowiedzią, jak zorganizować czas grupie maluchów. Zuzia już wie, że przebieranki i przyjęcia tematyczne to znakomity pomysł na urodziny. A przecież nie musi poprzestawać na tym jednym temacie – każdy może znaleźć własny pomysł na imprezę.
„Zuzia idzie na bal przebierańców” to tomik bardziej rozrywkowy niż pouczający: aspekt edukacyjny jest tu starannie zamaskowany. Dzieci będą przede wszystkim dobrze się bawić razem z Zuzią. Nie ma tu miejsca na lęki, chociaż przez zmartwienia dziewczynki, że nie znajdzie odpowiedniego przebrania, książeczka nie brzmi przesadnie sielankowo. Schneider skupia się na celu historyjki, ale umiejętnie odkłada go na później, przez cały czas pozostaje w tematyce przyjęcia urodzinowego, a nie zamęcza nim. To pozwala zaangażować dzieci i uczestniczyć w przygodach Zuzi, a uniknąć konieczności natychmiastowego przygotowania przyjęcia dla kilkulatków.
Tym razem Zuzia do szczęścia potrzebuje tylko jednego pomysłu i z drobną pomocą rodziców szybko przezwycięży kryzys. Bohaterka może cieszyć się dziecięcymi zabawami i rozrywkami, nie musi objaśniać świata czy redukować strachu – chociaż być może tym maluchom, które jeszcze na żadnym przyjęciu urodzinowym nie były, Zuzia pokaże, na czym polega takie wydarzenie i że nie ma się czego bać. Tomik o Zuzi, który dzieci będą oglądać z rodzicami, zawiera mnóstwo kolorowych ilustracji – kojarzy się więc z atmosferą bajkowości i wywoła przyjemne konotacje z lekturą.
Kostium
Motyw przyjęć urodzinowych dla dzieci coraz częściej trafia do książek jako alternatywa dla drogich imprez w klubach czy fast-foodach. Maluchy podążają za modą i spodziewają się urodzinowych atrakcji dostrzeganych u rówieśników czy w mediach. Rodzice często nie wiedzą, jak urozmaicać przyjęcia dla swoich pociech. Z pomocą przychodzi im Zuzia, mała bohaterka serii Mądra Mysz. Zuzia dostaje zaproszenie na urodziny kolegów. Tematem przewodnim tych urodzin ma być podwodny świat. To oznacza, że od dzieci oczekuje się przebrań – i że przygotowane zostaną „morskie” gry i zabawy. Nic dziwnego, że Zuzia cieszy się na to przyjęcie.
Autorka, Liane Schneider, przychodzi rodzicom z pomocą. Kilkulatka może wybrać się z mamą do sklepu i kupić drogi (a przy tym jednorazowy) strój, nawet przymierza odpowiednie kostiumy, jednak rezygnuje z nich. Mama wykorzystuje wizytę w sklepie jako inspirację – przebranie dla Zuzi przygotują jej rodzice. To najlepsze rozwiązanie. Po pierwsze – czego odbiorcy nie docenią – pozwala zaoszczędzić. Po drugie niesie ze sobą dodatkowe przyjemności i korzyści. Zuzia może buszować w ubraniach babci i przymierzać je do woli, co bardzo lubi. Po trzecie – i to okaże się na końcu – własnoręcznie zrobiony kostium nie krępuje ruchów i umożliwi udział w zabawach na przyjęciu. Gdyby Zuzia uparła się na sklepowy syreni ogon, mogłaby w nim tylko skakać jak w worku i ominęłoby ją wiele atrakcji. Zresztą samo obserwowanie, jak powstaje strój dla syreny, będzie dla dziecka ciekawe. Zuzia może w tym uczestniczyć. Kolejne punkty historii mają wspierać rodziców w argumentach za własnoręcznym przygotowywaniem przebrań. Zwykle najtrudniej przetłumaczyć maluchom, że rodziców nie zawsze stać na sklepowe oferty. Tu wspólna praca i zabawa przedłużą przyjemny czas oczekiwania na samo przyjęcie.
Temat kostiumu zajmuje większą część tomiku i bardzo zaangażuje małych odbiorców. Potem jednak przychodzi czas na jeszcze większą radość – opisywanie samego balu przebierańców. Tu Zuzia spotyka kolegów ucharakteryzowanych bardzo pomysłowo i może porównywać stroje. Autorka dołącza do historyjki opisy kolejnych „morskich” zabaw – to może stać się dla rodziców podpowiedzią, jak zorganizować czas grupie maluchów. Zuzia już wie, że przebieranki i przyjęcia tematyczne to znakomity pomysł na urodziny. A przecież nie musi poprzestawać na tym jednym temacie – każdy może znaleźć własny pomysł na imprezę.
„Zuzia idzie na bal przebierańców” to tomik bardziej rozrywkowy niż pouczający: aspekt edukacyjny jest tu starannie zamaskowany. Dzieci będą przede wszystkim dobrze się bawić razem z Zuzią. Nie ma tu miejsca na lęki, chociaż przez zmartwienia dziewczynki, że nie znajdzie odpowiedniego przebrania, książeczka nie brzmi przesadnie sielankowo. Schneider skupia się na celu historyjki, ale umiejętnie odkłada go na później, przez cały czas pozostaje w tematyce przyjęcia urodzinowego, a nie zamęcza nim. To pozwala zaangażować dzieci i uczestniczyć w przygodach Zuzi, a uniknąć konieczności natychmiastowego przygotowania przyjęcia dla kilkulatków.
Tym razem Zuzia do szczęścia potrzebuje tylko jednego pomysłu i z drobną pomocą rodziców szybko przezwycięży kryzys. Bohaterka może cieszyć się dziecięcymi zabawami i rozrywkami, nie musi objaśniać świata czy redukować strachu – chociaż być może tym maluchom, które jeszcze na żadnym przyjęciu urodzinowym nie były, Zuzia pokaże, na czym polega takie wydarzenie i że nie ma się czego bać. Tomik o Zuzi, który dzieci będą oglądać z rodzicami, zawiera mnóstwo kolorowych ilustracji – kojarzy się więc z atmosferą bajkowości i wywoła przyjemne konotacje z lekturą.
środa, 11 listopada 2015
Agata Mańczyk: Huczmiranki. Eukaliptus i werbena
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Zapachy
Huczmiranki to polska odpowiedź na powieści młodzieżowo-dorosłe, w których zwyczajne życie splata się z magią i jest od niej zależne nawet wtedy, gdy bohaterki tęsknią za normalnością. A że historię prowadzi Agata Mańczyk, autorka, która dała się już poznać jako twórczyni wciągających i tajemniczych fabuł, jej seria o Huczmirankach podbije serca czytelniczek bardzo szybko. W pierwszym tomie („Eukaliptus i werbena”) pojawiają się zasady rządzące rodem kobiet. Huczmiranki mają dar „zapachowy” – za pomocą tego zmysłu podporządkowują sobie ludzi (ich energii potrzebują do funkcjonowania) i zyskują moc. Zapachy stanowią barierę ochronną, pomagają rzucać zaklęcia, badać sytuacje i wpływać na decyzje innych. Ponadto są sposobem na wyrażanie osobowości. Jednak cena, jaką Huczmirankom przychodzi zapłacić za rodowy dar, jest bardzo wysoka. Żadna z kobiet nie może wyłamać się z postanowień Rady Rodu. Przewodniczką zostaje starsza córka starszej córki – bo w tym rodzie na świat mogą przychodzić wyłącznie dziewczynki. Matki i babki wybierają im kandydatów na mężów, by podtrzymać moc i nie dopuścić do konfliktów z innymi rodami. Huczmirankom niepotrzebne są emocje. Te kobiety mogą polegać wyłącznie na rodowej mądrości i odpowiednim mieszankom zapachów. Ale co pewien czas pojawia się bohaterka, która woli podążać za głosem serca, nawet gdyby to miało sprowadzić na nie nieszczęścia.
Nina wraca do Warszawy i prosi krewne o pomoc. Straciła ukochanego męża i syna, a wraz z nimi i swoją siłę. Musi wrócić do despotycznych Huczmiranek i podporządkować się im, jeśli chce dać sobie szansę na szczęście. Nie zamierza jednak tracić wolności, a tego ród nie może zaakceptować. Daria przenosi czytelniczki w drugą połowę XX wieku i pozwala lepiej przyjrzeć się waśniom między rodem władającym dźwiękami oraz specjalistami od smaku. I ona, chociaż w 2013 roku wydaje się niewzruszoną i niewrażliwą babką, przeżywa chwile buntu oraz prawdziwe wyzwania. U schyłku XIX wieku natomiast pojawia się Linda Huczmiran, kobieta, która chce uratować swoje nienarodzone (i nieakceptowane przez ród) dziecko przed podstępami babek. Każda z bohaterek jest wyjątkowa, chociaż wszystkie są do siebie podobne w motywacjach i nadziejach. W każdej historii miłość stawia się naprzeciwko czarów, w każdej na drodze do szczęścia czyha zbyt dużo niebezpieczeństw, żeby znosić je w pojedynkę. Agata Mańczyk stopniowo odsłania zasady funkcjonowania w rodzinie Huczmiranek. Pojedyncze sekrety będą się w końcu łączyć i wyzwalać kolejne prawdy – a nadrzędna opowieść nie przeszkodzi w kibicowaniu Huczmirankom-indywidualistkom.
Na początku Agata Mańczyk czaruje mnogością zapachów i niemal alchemicznymi popisami. Z czasem ujawnia coraz bardziej mroczne prawdy. Swoją opowieść umieszcza na granicy rzeczywistości i baśni – owszem, pojawiają się tu nawiązania do spraw aktualnych, lub do topografii Warszawy, ale autorka nie zajmuje się językowymi czy obyczajowymi stylizacjami. Zmianę czasów daje się dostrzec przez modę, nie przez zachowania czy uczucia. Te są uniwersalne, a Huczmiranki sprawiają wrażenie, jakby czas się u nich zatrzymał i nie miał znaczenia.
„Huczmiranki. Eukaliptus i werbena” to pierwsza część sagi upajającej pomysłami. Autorka znalazła dla siebie miejsce w literaturze rozrywkowej: nawiązuje do popularnych motywów i poczytnych gatunków, ale zyskuje nieoczekiwane efekty. Losy Huczmiranek pokazują, jak łatwo Agata Mańczyk kreuje różne światy – i jak potrafi zawładnąć wyobraźnią odbiorczyń.
Zapachy
Huczmiranki to polska odpowiedź na powieści młodzieżowo-dorosłe, w których zwyczajne życie splata się z magią i jest od niej zależne nawet wtedy, gdy bohaterki tęsknią za normalnością. A że historię prowadzi Agata Mańczyk, autorka, która dała się już poznać jako twórczyni wciągających i tajemniczych fabuł, jej seria o Huczmirankach podbije serca czytelniczek bardzo szybko. W pierwszym tomie („Eukaliptus i werbena”) pojawiają się zasady rządzące rodem kobiet. Huczmiranki mają dar „zapachowy” – za pomocą tego zmysłu podporządkowują sobie ludzi (ich energii potrzebują do funkcjonowania) i zyskują moc. Zapachy stanowią barierę ochronną, pomagają rzucać zaklęcia, badać sytuacje i wpływać na decyzje innych. Ponadto są sposobem na wyrażanie osobowości. Jednak cena, jaką Huczmirankom przychodzi zapłacić za rodowy dar, jest bardzo wysoka. Żadna z kobiet nie może wyłamać się z postanowień Rady Rodu. Przewodniczką zostaje starsza córka starszej córki – bo w tym rodzie na świat mogą przychodzić wyłącznie dziewczynki. Matki i babki wybierają im kandydatów na mężów, by podtrzymać moc i nie dopuścić do konfliktów z innymi rodami. Huczmirankom niepotrzebne są emocje. Te kobiety mogą polegać wyłącznie na rodowej mądrości i odpowiednim mieszankom zapachów. Ale co pewien czas pojawia się bohaterka, która woli podążać za głosem serca, nawet gdyby to miało sprowadzić na nie nieszczęścia.
Nina wraca do Warszawy i prosi krewne o pomoc. Straciła ukochanego męża i syna, a wraz z nimi i swoją siłę. Musi wrócić do despotycznych Huczmiranek i podporządkować się im, jeśli chce dać sobie szansę na szczęście. Nie zamierza jednak tracić wolności, a tego ród nie może zaakceptować. Daria przenosi czytelniczki w drugą połowę XX wieku i pozwala lepiej przyjrzeć się waśniom między rodem władającym dźwiękami oraz specjalistami od smaku. I ona, chociaż w 2013 roku wydaje się niewzruszoną i niewrażliwą babką, przeżywa chwile buntu oraz prawdziwe wyzwania. U schyłku XIX wieku natomiast pojawia się Linda Huczmiran, kobieta, która chce uratować swoje nienarodzone (i nieakceptowane przez ród) dziecko przed podstępami babek. Każda z bohaterek jest wyjątkowa, chociaż wszystkie są do siebie podobne w motywacjach i nadziejach. W każdej historii miłość stawia się naprzeciwko czarów, w każdej na drodze do szczęścia czyha zbyt dużo niebezpieczeństw, żeby znosić je w pojedynkę. Agata Mańczyk stopniowo odsłania zasady funkcjonowania w rodzinie Huczmiranek. Pojedyncze sekrety będą się w końcu łączyć i wyzwalać kolejne prawdy – a nadrzędna opowieść nie przeszkodzi w kibicowaniu Huczmirankom-indywidualistkom.
Na początku Agata Mańczyk czaruje mnogością zapachów i niemal alchemicznymi popisami. Z czasem ujawnia coraz bardziej mroczne prawdy. Swoją opowieść umieszcza na granicy rzeczywistości i baśni – owszem, pojawiają się tu nawiązania do spraw aktualnych, lub do topografii Warszawy, ale autorka nie zajmuje się językowymi czy obyczajowymi stylizacjami. Zmianę czasów daje się dostrzec przez modę, nie przez zachowania czy uczucia. Te są uniwersalne, a Huczmiranki sprawiają wrażenie, jakby czas się u nich zatrzymał i nie miał znaczenia.
„Huczmiranki. Eukaliptus i werbena” to pierwsza część sagi upajającej pomysłami. Autorka znalazła dla siebie miejsce w literaturze rozrywkowej: nawiązuje do popularnych motywów i poczytnych gatunków, ale zyskuje nieoczekiwane efekty. Losy Huczmiranek pokazują, jak łatwo Agata Mańczyk kreuje różne światy – i jak potrafi zawładnąć wyobraźnią odbiorczyń.
wtorek, 10 listopada 2015
Yvette Żółtowska-Darska: Ibra. Chłopak, który odnalazł własną drogę
Egmont, Warszawa 2015.
Sukces
Yvette Żółtowska-Darska znalazła sobie w literaturze czwartej niszę i staje się specjalistką w dziedzinie sportowych biografii. Zajmuje się najsławniejszymi piłkarzami, dzięki czemu dotrze do tych maluchów, które od lektur raczej uciekają. Taka publikacja, bez względu na objętość, to przecież zestaw przydatnych informacji, coś jak karta z piłkarzem – tyle że bardziej rozbudowana. Teraz czytanie przyniesie prawdziwe korzyści: wiedzą można zaimponować kolegom na podwórku czy w szkolnej drużynie piłkarskiej. Łatwiej też snuć marzenia o wielkiej karierze, śledząc trudności, jakie pokonywali najwięksi dzisiaj sportowcy, których zna cały świat. „Ibra. Chłopak, który odnalazł własną drogę” to trzecia po opowieściach o Messim i Ronaldo publikacja znakomitej serii. Autorka staje tu jednak przed wielkim wyzwaniem, które zwłaszcza rodzice i pedagodzy będą doceniać. Zlatan Ibrahimović nie ma bowiem życiorysu ideału. Jego dzieciństwo i młodość pełne są mrocznych spraw do których zresztą Ibra przyznaje się w swojej dorosłej autobiografii). Autorka musi więc przedstawić je w odpowiednim opracowaniu, ze specjalnym komentarzem i… w złagodzonej wersji, a przy tym nie stracić charakterystycznego dla siebie rytmu opowieści.
Ibrahimović urodził się w Szwecji w rodzinie jugosłowiańskich imigrantów. Już w obrazie rodziców pojawiają się bardzo poważne rysy: matka jest kłótliwa i przemęczona, wciąż krzyczy na dzieci, a nawet bije je, ojciec wpada w alkoholizm. Po rozwodzie niewiele się zmienia, a mały Ibra nie może nawet tłumaczyć sobie tych zachowań sytuacją w byłej Jugosławii – bo nie ma o niej pojęcia. Chłopiec dziedziczy wybuchowy charakter – w przyszłości to przysporzy mu wielu kłopotów. Do tego Ibra praktycznie wychowuje się na ulicy. Zaczyna kraść. Dużo czasu minie, zanim nauczy się panować nad sobą i zmieni na lepsze.
W związku z tym autorka szuka najbardziej zrozumiałych dla dzieci wyjaśnień i prostych scenariuszy. Nie ma tu zarzutów pod adresem toksycznej matki, pijany ojciec wszystkie swoje winy zmazuje jednym pojawieniem się na meczu. Za każdym razem Yvette Żółtowska-Darska dzięki podpowiedziom specjalistów odpowiednio omawia ciężki temat. Chętnie nawiązuje do tych momentów, w których Ibrahimović może już być stawiany za wzór dzieciom. Co ciekawe, autorka stosuje też cenzurę. Przytacza dialogi, które wpędzały Ibrę w kłopoty, ale w wersji złagodzonej – i nie zawsze przyznaje się do zmian. Tak na przykład małych czytelników zdziwić może surowa kara za „schrzaniaj” rzucone do przeciwnika na boisku. Dobrze, że Żółtowska-Darska nie uczy wulgaryzmów, ale brzmi to dość specyficznie. Podobnie jak zabieg podawania wymowy przy każdej nazwie własnej (Ronaldo jako Rhonaldu) momentami drażni – może jednak dzieci przejdą obok niego obojętniej.
Bo Żółtowska-Darska pisze bardzo zajmująco. Opowieść kończy na 2009 roku, do tego czasu śledzi przełomowe momenty i wyzwania, chwile triumfu, ale i rozczarowania Ibrahimovicia. Zagląda na boiska i do szatni, w kontrakty i do nowych domów. Wiadomości o bohaterze bogato ilustrowanego tomiku przekazuje w krótkich rozdziałach – zamkniętych opowiastkach. Każdą część książki, wyznaczającą kolejny etap egzystencji Ibrahimovicia, rozpoczyna serią „kolorowych” stron. To krótkie (w formie podpisów pod zdjęciami) informacje o krajach, klubach i osiągnięciach. Tu można zobaczyć Ibrę z wybranką serca i z dziećmi, bohatera na boisku i podczas akcji społecznych. Te wiadomości przypominają dane z kart i pozwalają odciążyć rozdziały z przeładowania danymi. Żółtowska-Darska – mimo moralizatorskich czasem tonów – pisze tak, by dzieci chciały czytać o przygodach ulubionego piłkarza. Chociaż to pozycja „nie tylko dla fanów”, maluchy interesujące się piłką nożną zachwyci najbardziej – chociaż i inni nie powinni pozostać na ten tytuł obojętni. „Ibra” to publikacja przygotowana profesjonalnie i bardzo atrakcyjnie nawet dla dzieci, które nie chcą czytać.
Sukces
Yvette Żółtowska-Darska znalazła sobie w literaturze czwartej niszę i staje się specjalistką w dziedzinie sportowych biografii. Zajmuje się najsławniejszymi piłkarzami, dzięki czemu dotrze do tych maluchów, które od lektur raczej uciekają. Taka publikacja, bez względu na objętość, to przecież zestaw przydatnych informacji, coś jak karta z piłkarzem – tyle że bardziej rozbudowana. Teraz czytanie przyniesie prawdziwe korzyści: wiedzą można zaimponować kolegom na podwórku czy w szkolnej drużynie piłkarskiej. Łatwiej też snuć marzenia o wielkiej karierze, śledząc trudności, jakie pokonywali najwięksi dzisiaj sportowcy, których zna cały świat. „Ibra. Chłopak, który odnalazł własną drogę” to trzecia po opowieściach o Messim i Ronaldo publikacja znakomitej serii. Autorka staje tu jednak przed wielkim wyzwaniem, które zwłaszcza rodzice i pedagodzy będą doceniać. Zlatan Ibrahimović nie ma bowiem życiorysu ideału. Jego dzieciństwo i młodość pełne są mrocznych spraw do których zresztą Ibra przyznaje się w swojej dorosłej autobiografii). Autorka musi więc przedstawić je w odpowiednim opracowaniu, ze specjalnym komentarzem i… w złagodzonej wersji, a przy tym nie stracić charakterystycznego dla siebie rytmu opowieści.
Ibrahimović urodził się w Szwecji w rodzinie jugosłowiańskich imigrantów. Już w obrazie rodziców pojawiają się bardzo poważne rysy: matka jest kłótliwa i przemęczona, wciąż krzyczy na dzieci, a nawet bije je, ojciec wpada w alkoholizm. Po rozwodzie niewiele się zmienia, a mały Ibra nie może nawet tłumaczyć sobie tych zachowań sytuacją w byłej Jugosławii – bo nie ma o niej pojęcia. Chłopiec dziedziczy wybuchowy charakter – w przyszłości to przysporzy mu wielu kłopotów. Do tego Ibra praktycznie wychowuje się na ulicy. Zaczyna kraść. Dużo czasu minie, zanim nauczy się panować nad sobą i zmieni na lepsze.
W związku z tym autorka szuka najbardziej zrozumiałych dla dzieci wyjaśnień i prostych scenariuszy. Nie ma tu zarzutów pod adresem toksycznej matki, pijany ojciec wszystkie swoje winy zmazuje jednym pojawieniem się na meczu. Za każdym razem Yvette Żółtowska-Darska dzięki podpowiedziom specjalistów odpowiednio omawia ciężki temat. Chętnie nawiązuje do tych momentów, w których Ibrahimović może już być stawiany za wzór dzieciom. Co ciekawe, autorka stosuje też cenzurę. Przytacza dialogi, które wpędzały Ibrę w kłopoty, ale w wersji złagodzonej – i nie zawsze przyznaje się do zmian. Tak na przykład małych czytelników zdziwić może surowa kara za „schrzaniaj” rzucone do przeciwnika na boisku. Dobrze, że Żółtowska-Darska nie uczy wulgaryzmów, ale brzmi to dość specyficznie. Podobnie jak zabieg podawania wymowy przy każdej nazwie własnej (Ronaldo jako Rhonaldu) momentami drażni – może jednak dzieci przejdą obok niego obojętniej.
Bo Żółtowska-Darska pisze bardzo zajmująco. Opowieść kończy na 2009 roku, do tego czasu śledzi przełomowe momenty i wyzwania, chwile triumfu, ale i rozczarowania Ibrahimovicia. Zagląda na boiska i do szatni, w kontrakty i do nowych domów. Wiadomości o bohaterze bogato ilustrowanego tomiku przekazuje w krótkich rozdziałach – zamkniętych opowiastkach. Każdą część książki, wyznaczającą kolejny etap egzystencji Ibrahimovicia, rozpoczyna serią „kolorowych” stron. To krótkie (w formie podpisów pod zdjęciami) informacje o krajach, klubach i osiągnięciach. Tu można zobaczyć Ibrę z wybranką serca i z dziećmi, bohatera na boisku i podczas akcji społecznych. Te wiadomości przypominają dane z kart i pozwalają odciążyć rozdziały z przeładowania danymi. Żółtowska-Darska – mimo moralizatorskich czasem tonów – pisze tak, by dzieci chciały czytać o przygodach ulubionego piłkarza. Chociaż to pozycja „nie tylko dla fanów”, maluchy interesujące się piłką nożną zachwyci najbardziej – chociaż i inni nie powinni pozostać na ten tytuł obojętni. „Ibra” to publikacja przygotowana profesjonalnie i bardzo atrakcyjnie nawet dla dzieci, które nie chcą czytać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)