Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Zabawa w mówienie
Pucio to bohater, którego polubią dzieci. Służy Marcie Galewskiej-Kustrze do wprowadzania prostych ćwiczeń logopedycznych i zadań, które rodzice mogą wykonywać ze swoimi pociechami podczas standardowego przeglądania książeczek. Pucio to zwyczajne pucułowate dziecko, które prowadzi normalną dla kilkulatka egzystencję. Nie doświadcza ekstremalnych przygód, nie wychodzi poza codzienność. Istnieje – i to wystarcza, żeby przyciągnąć maluchy do wspólnej zabawy. Tomik „Pucio mówi pierwsze słowa” w związku z tym nie prezentuje wielowymiarowej ani wymyślnej fabuły – to prosta zachęta do mówienia. Autorka na początku zwraca się do rodziców, aby ci wiedzieli, jak pracować z pociechą przy odwołaniach do zadań Pucia – później tylko raz uprzedza ewentualne wątpliwości (dotyczące poprawnego stosowania przyimków). Dba o to, by rodzice wiedzieli, kiedy powinni udać się z dzieckiem do specjalisty i zapewnia zestaw ćwiczeń monitorujących postępy. Wykorzystuje to, co od dawna i tak funkcjonowało – chociaż dzisiaj może być zaburzane przez elektroniczne media – kontakt z maluchem i interakcje przy wspólnej wieczornej lekturze. Autorka prowadzi bardzo prostą historyjkę dotyczącą przeciętnego dnia z życia Pucia. Maluch rano wstaje, ubiera się, myje zęby, je śniadanie, idzie do przedszkola – nie ma w tym nic dziwnego czy oryginalnego, każdy odbiorca zna to z własnego doświadczenia. Do opowiastki włączone zostały proste polecenia – komentarze bohaterów sprowadzane do drobnych wykrzyknień (nie przekonuje mnie pomysł, żeby po przeniesieniu do komiksowych dymków traciły znaki interpunkcyjne, by oswoić dziecko z kształtem wyrazu – nic nie stoi na przeszkodzie, by od razu poznawało też nieliterowe znaki). Krótki (z reguły nie większy niż jeden akapit na rozkładówkę) tekst do zarysowanie tematu. Większą część rozkładówki zajmują rysunki Joanny Kłos. To one są tu najważniejsze, bo zainspirują dzieci do omawianej lektury (co kupuje Misia, co buduje Pucio, co jest w plecaku) – w odpowiedzi nie da się pokazywać elementów obrazka, trzeba się wysilić i podać konkretne słowa. Mało tego: Joanna Kłos przygotowuje całe ikonkowe wyliczenia. Tu bohaterowie z opowiadania wykonują kolejne czynności, które dziecko ma nazwać. Pojawiają się też części ciała, przedmioty czy elementy otoczenia z podpisami. Kiedy maluch będzie nazywać wskazany przez dorosłych motyw, zobaczy od razu zapis określonego słowa – ćwiczenie mówienia łączy się też ze wstępem do nauki czytania. Zagadki nie są trudne, co zachęca do podejmowania wysiłku. Marta Galewska-Kustra odnosi się tutaj do prostych zabaw, jakie są naturalny efektem prób nawiązania kontaktu z dzieckiem przy wspólnym czytaniu – tyle że zwykłym zabawom podporządkowuje również treść historyjki. Przy okazji szkicuje różne znane dzieciom sytuacje: są tu zakupy, przyjęcie urodzinowe czy pobyt na przedszkolnym placu zabaw. Z każdą rozkładówką zmienia się sytuacja, żeby mimo nawiązań do codzienności przyciągać do tomiku maluchy.
Dzień z Puciem zaprezentowany został w dość grubej (21 kartek) kartonowej książeczce z zaokrąglonymi rogami. Utrzymany w stonowanej kolorystyce i starannie opracowany pozwala rodzicom na sprawdzanie, czy ich dziecko rozwija się prawidłowo i posiadło już umiejętności, które powinno. To zatem propozycja również dla troskliwych dorosłych, tych, którzy chcą zapewnić swojej pociesze jak najlepszy start. Nie trzeba się ograniczać do tego tomiku – w serii pojawiły się już cztery różne publikacje. Do tego taki styl pracy, jaki proponuje Marta Galewska-Kustra część rodziców stosuje intuicyjnie, a część wykorzysta również przy innych książeczkach. „Pucio mówi pierwsze słowa” to propozycja logopedyczna, ale atrakcyjna dla maluchów, przygotowana z myślą o nich. Niewiele się tu dzieje pod względem fabularnym, ale przygodą dla dzieci będzie już uczestniczenie w zabawach.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
wtorek, 31 stycznia 2017
poniedziałek, 30 stycznia 2017
Jennifer Berne: Kajtek, uważaj! Mały miłośnik książek zakłada okulary
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Ratunek
Wydawać by się mogło, że ten akurat odwieczny problem powinien już zostać rozwiązany tak, by nie było potrzeby do niego wracać. Dzieci uczy się od najmłodszych lat akceptacji dla inności objawiającej się zwłaszcza w wyglądzie. Tyle że dzisiaj większy nacisk kładzie się na oswajanie z odmiennością rasową (kolor skóry) czy związaną z niepełnosprawnością (wózek inwalidzki). Na uboczu pozostają drobne „inności”, tematy, które dla dorosłych nie mają znaczenia, ale u dzieci mogą przerodzić się w poważny problem i źródło kompleksów. Jednym z takich motywów jest konieczność noszenia okularów. Niby powinna to być atrakcja, skoro do wyboru jest niezliczona ilość wzorów oprawek – a jednak wiele maluchów boi się odrzucenia przez grupę, gdy musi pierwszy raz założyć okulary. I wtedy z pomocą może im przyjść szpak Kajtek, bohater tomiku Jennifer Berne.
Kajtek lubi czytać książki, ale pogarsza mu się wzrok (może lepiej nie było sugerować, że to od czytania? Dzieci i tak coraz trudniej przyciągnąć do lektury…). Popełnia kilka śmiesznych dla odbiorców błędów, aż w końcu udaje się do okulisty. Chociaż nazwa jego schorzenia brzmi groźnie, jest to wada wzroku często spotykana. Kajtek zaczyna nosić okulary, które nazywa binoklami. Oczywista korzyść to ta, że dostrzega teraz rzeczy, których wcześniej widzieć nie mógł. Ale do takiego argumentu najtrudniej w książkach i w życiu przekonać maluchy. Dlatego też okulary Kajtka biorą – z nim samym – udział w naprawdę groźnej przygodzie. Gdyby nie okulary, skończyłoby się tragicznie. Teraz już wszystkie szpaki chcą być jak Kajtek – i szybko fruną do okulisty, żeby zbadać sobie wzrok. Okulary zamieniają się w gadżet, który każdy chce mieć.
I tak w tomiku „Kajtek, uważaj!” Jenniefr Berne przekonuje czytelników, że to właśnie okularnicy są wielkimi wygranymi. W razie problemów – czy to wydumanych i bajkowych, czy realnych – okulary mogą wykorzystać kreatywnie, jako pomoc. Autorka nie tylko sięga po oryginalny sposób na przekonanie dzieci do korygowania wad wzroku. Dostarcza im sporo radości za sprawą niedługiej opowiastki o nieoczywistym przebiegu. Tutaj dzieje się wiele i to nie w czytanych przez Kajtka książkach, a w prawdziwym życiu. Berne buduje historyjkę zabawną, pouczenie dla odbiorców ukrywa pod zgrabną fabułką, szpak Kajtek jest postacią, która daje innym dobry przykład, ale bez nachalności.
Ta książeczka zwraca uwagę dużym formatem (bez złośliwości na temat okularników!) i – poza opracowaniem tematu – dowcipnymi ilustracjami. Keith Bendis bawi się pomysłami. Jej kwadratowe szpaki są lekko zwariowane (zwłaszcza gdy gromadnie pozują w nowych okularach), cały las pełny jest niespodzianek i satyrycznych odwołań do ludzkiej rzeczywistości. Bendis cieszy się zwłaszcza możliwością proponowania scen zbiorowych – im więcej szpaków na rozkładówce, tym lepiej. To małe czarne ptaki najbardziej rozśmieszą odbiorców – każdy wydaje się inny, choćby ze względu na miny lub zachowania.
„Kajtek, uważaj” to lekcja dla maluchów. Nie chodzi tu o przekonywanie dzieci racjonalnymi argumentami do noszenia okularów (i do tego, że nie wolno wyśmiewać się z dzieci w okularach). Owszem, autorka wrzuca tu przykłady sławnych okularników, ale to tylko dodatek do wartkiej akcji. Po takiej przygodzie szpaka Kajtka kilkulatki powinny już traktować konieczność noszenia okularów jako przywilej. Niezależnie jednak od motywów wychowawczych – i od przesłania – tomik dostarcza czystej rozrywki. To prosta i krótka historyjka, w której wiele zdąży się wydarzyć. Nadaje się i do czytania przed snem, i do pierwszych samodzielnych wprawek w czytaniu. Tak przygotowana publikacja świetnie się sprawdzi jako lektura dla najmłodszych.
Ratunek
Wydawać by się mogło, że ten akurat odwieczny problem powinien już zostać rozwiązany tak, by nie było potrzeby do niego wracać. Dzieci uczy się od najmłodszych lat akceptacji dla inności objawiającej się zwłaszcza w wyglądzie. Tyle że dzisiaj większy nacisk kładzie się na oswajanie z odmiennością rasową (kolor skóry) czy związaną z niepełnosprawnością (wózek inwalidzki). Na uboczu pozostają drobne „inności”, tematy, które dla dorosłych nie mają znaczenia, ale u dzieci mogą przerodzić się w poważny problem i źródło kompleksów. Jednym z takich motywów jest konieczność noszenia okularów. Niby powinna to być atrakcja, skoro do wyboru jest niezliczona ilość wzorów oprawek – a jednak wiele maluchów boi się odrzucenia przez grupę, gdy musi pierwszy raz założyć okulary. I wtedy z pomocą może im przyjść szpak Kajtek, bohater tomiku Jennifer Berne.
Kajtek lubi czytać książki, ale pogarsza mu się wzrok (może lepiej nie było sugerować, że to od czytania? Dzieci i tak coraz trudniej przyciągnąć do lektury…). Popełnia kilka śmiesznych dla odbiorców błędów, aż w końcu udaje się do okulisty. Chociaż nazwa jego schorzenia brzmi groźnie, jest to wada wzroku często spotykana. Kajtek zaczyna nosić okulary, które nazywa binoklami. Oczywista korzyść to ta, że dostrzega teraz rzeczy, których wcześniej widzieć nie mógł. Ale do takiego argumentu najtrudniej w książkach i w życiu przekonać maluchy. Dlatego też okulary Kajtka biorą – z nim samym – udział w naprawdę groźnej przygodzie. Gdyby nie okulary, skończyłoby się tragicznie. Teraz już wszystkie szpaki chcą być jak Kajtek – i szybko fruną do okulisty, żeby zbadać sobie wzrok. Okulary zamieniają się w gadżet, który każdy chce mieć.
I tak w tomiku „Kajtek, uważaj!” Jenniefr Berne przekonuje czytelników, że to właśnie okularnicy są wielkimi wygranymi. W razie problemów – czy to wydumanych i bajkowych, czy realnych – okulary mogą wykorzystać kreatywnie, jako pomoc. Autorka nie tylko sięga po oryginalny sposób na przekonanie dzieci do korygowania wad wzroku. Dostarcza im sporo radości za sprawą niedługiej opowiastki o nieoczywistym przebiegu. Tutaj dzieje się wiele i to nie w czytanych przez Kajtka książkach, a w prawdziwym życiu. Berne buduje historyjkę zabawną, pouczenie dla odbiorców ukrywa pod zgrabną fabułką, szpak Kajtek jest postacią, która daje innym dobry przykład, ale bez nachalności.
Ta książeczka zwraca uwagę dużym formatem (bez złośliwości na temat okularników!) i – poza opracowaniem tematu – dowcipnymi ilustracjami. Keith Bendis bawi się pomysłami. Jej kwadratowe szpaki są lekko zwariowane (zwłaszcza gdy gromadnie pozują w nowych okularach), cały las pełny jest niespodzianek i satyrycznych odwołań do ludzkiej rzeczywistości. Bendis cieszy się zwłaszcza możliwością proponowania scen zbiorowych – im więcej szpaków na rozkładówce, tym lepiej. To małe czarne ptaki najbardziej rozśmieszą odbiorców – każdy wydaje się inny, choćby ze względu na miny lub zachowania.
„Kajtek, uważaj” to lekcja dla maluchów. Nie chodzi tu o przekonywanie dzieci racjonalnymi argumentami do noszenia okularów (i do tego, że nie wolno wyśmiewać się z dzieci w okularach). Owszem, autorka wrzuca tu przykłady sławnych okularników, ale to tylko dodatek do wartkiej akcji. Po takiej przygodzie szpaka Kajtka kilkulatki powinny już traktować konieczność noszenia okularów jako przywilej. Niezależnie jednak od motywów wychowawczych – i od przesłania – tomik dostarcza czystej rozrywki. To prosta i krótka historyjka, w której wiele zdąży się wydarzyć. Nadaje się i do czytania przed snem, i do pierwszych samodzielnych wprawek w czytaniu. Tak przygotowana publikacja świetnie się sprawdzi jako lektura dla najmłodszych.
Ivy St. Ive: Pokemon Go! Nieoficjalny podręcznik trenera
Egmont, Warszawa 2016.
Wskazówki
Ta książka mocno eksponuje fakt, że stworzona jest przez fanów i nie ma autoryzacji producentów gry, która zawojowała świat. A jednak „Pokémon Go! Nieoficjalny podręcznik trenera” to publikacja, która znajdzie sporo odbiorców – nawet mimo tego, że największa fala szaleństwa pokemonowego powoli wygasa. Pokemony jednak już raz czasy świetności miały za sobą, jako bohaterowie kreskówki (i niezliczonych po niej gadżetów), a niespodziewana popularność przyniosła im aplikacja na smartfony. Świat rzucił się do łapania wirtualnych stworków w realnym otoczeniu, Pokemony zyskały mnóstwo słów uznania (w końcu sprawiły, że najmłodsi zaczęli chętniej spędzać czas na świeżym powietrzu), ale i krytyki (kiedy pojawiły się płynące z bezmyślności i nieuwagi wypadki). Wielu użytkownikom wystarczało jedynie proste „łapanie” Pokemonów z najbliższego otoczenia – lub hodowanie ich z jajek. Część dla gry była w stanie wiele poświęcić. I funkcjonujący na rynku poradnik będzie dobrym wskazaniem potencjału tej rozrywki.
Ivy St. Ive o Pokemonach wie wszystko. W przygotowaniu graczy nie zapomina o banalnych podstawach – zapewnieniu sobie odpowiedniego sprzętu i poziomu naładowania baterii – ale to tylko dodatek, konieczny, by gra nie skończyła się nagle. Tłumaczy, jak wykorzystywać gromadzone przedmioty do wzmacniania Pokemonów, jak polować i gdzie znaleźć konkretne gatunki (wprowadza całe szczegółowe tabele z… procentowym prawdopodobieństwem spotkania). Podpowiada jak (i po co) ewoluować Pokemona, kolejne tabele to wyliczenia nagród po przejściu na wyższy poziom gry. Wprowadza kilka ułatwień, by najbardziej leniwi gracze wybrali odpowiednie dla siebie rozwiązania – oznacza to nie tylko możliwość skorzystania z oferty sklepu, ale i sztuczki do „nabijania” kilometrów i drogi na skróty. Sporo miejsca poświęca autorka grze zespołowej – Pokemony można łapać w towarzystwie, ale warto wówczas pamiętać o kilku zasadach, które uprzyjemnią rozrywkę. Tworzenie sojuszy wiąże się z określonymi postawami – warto spisać reguły obowiązujące w grze, żeby użytkownicy uniknęli niesnasek i problemów, a mogli po prostu cieszyć się współpracą. Niemal połowę tomiku zajmują „pokeprofile” – sylwetki 151 Pokemonów wraz z krótkimi notkami – statystykami gatunku, przydatnością w walkach czy zasadami ewoluowania (plus, rzecz jasna, graficznym przedstawieniem wizerunku).
Jest to książka kierowana w pierwszej kolejności do graczy, a poza tekstowymi wyjaśnieniami zawiera też liczne – i czasem dowcipne – ilustracje. Jednak części odbiorców może Ivy St. Ive dać pojęcie o specyfice gry czy pomóc zrozumieć jej fenomen. W tomiku pojawiła się między innymi – i brawa za to – charakterystyka zmian marketingowych wymuszonych przez grę. Autorka odnotowuje reakcje restauratorów, którzy szukających Pokemonów zapraszają do siebie i podpowiada im, co zrobić, żeby lokal stał się jeszcze bardziej atrakcyjny dla graczy. Działa też przy okazji wychowawczo w drugim kierunku, kiedy wskazuje zasady zachowania samym graczom w obrębie miejsc publicznych. To już efekt zwykłych socjologicznych obserwacji, bo nikt nie zastanawiał się nad kwestią wspierania lokalu będącego jednocześnie pokestopem czy nad motywem łapania Pokemonów podczas prowadzenia samochodu – jednak po wprowadzeniu gry do obiegu stało się jasne, że takie wskazówki należy przywoływać.
„Nieoficjalny podręcznik trenera” został przygotowany z dużym znawstwem i bez oglądania się na publikacje edukacyjne. To książka dla zainteresowanych uzyskaniem zestawu praktycznych porad bez zbędnych komentarzy i opisów wykraczających poza te użytkowe. Tomik jest stworzony przejrzyście, łatwo znaleźć w nim to, co w danym momencie najważniejsze – za pewien czas będzie też oznaką kulturowych i społecznych poszukiwań. Pomaga też w systematyzowaniu postaci z gry, przez co nadaje się równie dobrze dla początkujących, jak i zaawansowanych w sztuce łapania Pokemonów.
Wskazówki
Ta książka mocno eksponuje fakt, że stworzona jest przez fanów i nie ma autoryzacji producentów gry, która zawojowała świat. A jednak „Pokémon Go! Nieoficjalny podręcznik trenera” to publikacja, która znajdzie sporo odbiorców – nawet mimo tego, że największa fala szaleństwa pokemonowego powoli wygasa. Pokemony jednak już raz czasy świetności miały za sobą, jako bohaterowie kreskówki (i niezliczonych po niej gadżetów), a niespodziewana popularność przyniosła im aplikacja na smartfony. Świat rzucił się do łapania wirtualnych stworków w realnym otoczeniu, Pokemony zyskały mnóstwo słów uznania (w końcu sprawiły, że najmłodsi zaczęli chętniej spędzać czas na świeżym powietrzu), ale i krytyki (kiedy pojawiły się płynące z bezmyślności i nieuwagi wypadki). Wielu użytkownikom wystarczało jedynie proste „łapanie” Pokemonów z najbliższego otoczenia – lub hodowanie ich z jajek. Część dla gry była w stanie wiele poświęcić. I funkcjonujący na rynku poradnik będzie dobrym wskazaniem potencjału tej rozrywki.
Ivy St. Ive o Pokemonach wie wszystko. W przygotowaniu graczy nie zapomina o banalnych podstawach – zapewnieniu sobie odpowiedniego sprzętu i poziomu naładowania baterii – ale to tylko dodatek, konieczny, by gra nie skończyła się nagle. Tłumaczy, jak wykorzystywać gromadzone przedmioty do wzmacniania Pokemonów, jak polować i gdzie znaleźć konkretne gatunki (wprowadza całe szczegółowe tabele z… procentowym prawdopodobieństwem spotkania). Podpowiada jak (i po co) ewoluować Pokemona, kolejne tabele to wyliczenia nagród po przejściu na wyższy poziom gry. Wprowadza kilka ułatwień, by najbardziej leniwi gracze wybrali odpowiednie dla siebie rozwiązania – oznacza to nie tylko możliwość skorzystania z oferty sklepu, ale i sztuczki do „nabijania” kilometrów i drogi na skróty. Sporo miejsca poświęca autorka grze zespołowej – Pokemony można łapać w towarzystwie, ale warto wówczas pamiętać o kilku zasadach, które uprzyjemnią rozrywkę. Tworzenie sojuszy wiąże się z określonymi postawami – warto spisać reguły obowiązujące w grze, żeby użytkownicy uniknęli niesnasek i problemów, a mogli po prostu cieszyć się współpracą. Niemal połowę tomiku zajmują „pokeprofile” – sylwetki 151 Pokemonów wraz z krótkimi notkami – statystykami gatunku, przydatnością w walkach czy zasadami ewoluowania (plus, rzecz jasna, graficznym przedstawieniem wizerunku).
Jest to książka kierowana w pierwszej kolejności do graczy, a poza tekstowymi wyjaśnieniami zawiera też liczne – i czasem dowcipne – ilustracje. Jednak części odbiorców może Ivy St. Ive dać pojęcie o specyfice gry czy pomóc zrozumieć jej fenomen. W tomiku pojawiła się między innymi – i brawa za to – charakterystyka zmian marketingowych wymuszonych przez grę. Autorka odnotowuje reakcje restauratorów, którzy szukających Pokemonów zapraszają do siebie i podpowiada im, co zrobić, żeby lokal stał się jeszcze bardziej atrakcyjny dla graczy. Działa też przy okazji wychowawczo w drugim kierunku, kiedy wskazuje zasady zachowania samym graczom w obrębie miejsc publicznych. To już efekt zwykłych socjologicznych obserwacji, bo nikt nie zastanawiał się nad kwestią wspierania lokalu będącego jednocześnie pokestopem czy nad motywem łapania Pokemonów podczas prowadzenia samochodu – jednak po wprowadzeniu gry do obiegu stało się jasne, że takie wskazówki należy przywoływać.
„Nieoficjalny podręcznik trenera” został przygotowany z dużym znawstwem i bez oglądania się na publikacje edukacyjne. To książka dla zainteresowanych uzyskaniem zestawu praktycznych porad bez zbędnych komentarzy i opisów wykraczających poza te użytkowe. Tomik jest stworzony przejrzyście, łatwo znaleźć w nim to, co w danym momencie najważniejsze – za pewien czas będzie też oznaką kulturowych i społecznych poszukiwań. Pomaga też w systematyzowaniu postaci z gry, przez co nadaje się równie dobrze dla początkujących, jak i zaawansowanych w sztuce łapania Pokemonów.
niedziela, 29 stycznia 2017
Genowefa Jakubowska-Fijałkowska: Paraliż przysenny
Instytut Mikołowski, Mikołów 2016.
Niezgoda
Kobiecość dla Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej z jednej strony jest gloryfikowana, z drugiej – na rozmaite sposoby przeklinana. To źródło radości i goryczy. W „Paraliżu przysennym” wiąże się z ciągłymi powrotami do menstruacji i makijażu, symboli – takie dwa sposoby akcentowania cielesności wybiera autorka w miejsce przereklamowanego erotyzmu. Owszem, wieża minaretu może być jak penis boga, a nagość nie istnieje bez obserwatora – mężczyzny – ale w zmysłowych doznaniach miłość przegrywa teraz z wiekiem. W tym tomiku przydają się grube skarpety i rozmaite kremy pielęgnujące zamiast uwodzicielskich spojrzeń i negliżu. Tyle że bohaterka wierszy na przemijanie się nie zgadza – i kolejne artystyczne manifestacje są jednocześnie potężnym buntem, przypomnieniem o prawie do czucia.
Genowefa Jakubowska-Fijałkowska karmi się owym buntem trochę na wzór Charlesa Bukowskiego. Ostre słowa są u niej odpowiednikiem ostrości spojrzenia, gorzkiej ironii, która wyrasta z niezgody na zaobserwowane zmiany. Chce autorka prowokować nieoczekiwaną agresją, układa liryki tak, by raz na zawsze pozbyć się z nich taniego sentymentu i banalnych wyznań. Tylko tak może szczerze opisywać rzeczywistość – tylko tak może borykać się z coraz trudniejszymi uczuciami. Do niegościnnego świata nachalnie wkraczają reklamy odzierające z intymności, poczta elektroniczna zapchana jest spamem, a z wnuczką nie ma kontaktu, bo „napierdala przez komórkę”. Tak przerażająco wyglądać może współczesna samotność i bezradność. W refleksję coraz częściej wplątują się nawiązania eschatologiczne (tu makijaż prowadzi do skojarzenia z kostnicą), ale i motyw śmietnika – miejsca pielgrzymek wdów i samotnych kobiet. U Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej starość to nie tyle strach przed śmiercią, ale przed tym, co poprzedzi śmierć: społecznym odrzuceniem. Stąd zaciekła walka o uwagę, uzasadnienie istnienia.
To objawia się też w paśmie wspomnień. Powroty do przeszłości są tu rozpamiętywaniem wrażeń zmysłowych. Z dawnych lat przywołuje suchość komunistycznej prezerwatywy i rzyganie po pierwszym jabolu – to doświadczenia „mocne” zestawiane z dzisiejszym nadmiarem produktów i marek (piwo Harnaś i „kosmetyki nivea rossmann w promocji”). Dbanie o kobiecość jest w „Paraliżu przysennym” kontynuacją dawniejszych zmagań z jej przejawami – krew miesięczną zastępuje farba do włosów, ale wysiłek, dbanie o siebie – pozostaje. W tomiku to również mechanizm oddalający od refleksji wanitatywnych – póki można ocalić kobiecość, można ocalić i życie.
Jest to poezja szalenie zmysłowa, ale wolna od idealizowanych wizji świata. Tu zmysły podrażniane są papierosami i alkoholem (przekleństwa stanowią literacki odpowiednik używek – sygnał, że osiągnęło się wolność). Fizjologia i metafizyka znajdują wspólny mianownik, teraz sprawy cielesne mogą zamienić się w modlitwę – i to bez bluźnierstwa. Jakubowska-Fijałkowska zamierza jątrzyć, przeszkadzać, drażnić i prowokować – to droga do zrozumienia sensu egzystencji. Starości się tu nie akceptuje, zawsze pozostaje możliwość ucieczki do dawnych lat, porównań i skojarzeń. Ostre frazy zapewniają właściwą uwagę w zaśmieconym produktami i emocjami czasie – zastępują krzyk i dają szansę przedefiniowania rzeczywistości. Bo to jasne, że autorka, która się nie poddaje, szuka własnej drogi i nie boi się przeciwstawiać konwencji, przygotowuje sobie ocalenie, azyl przed stereotypowym przemijaniem. „Paraliż przysenny” to tomik bezkompromisowy, w stylu, do którego już autorka zdążyła przyzwyczaić. To pomysł na odwzorowywanie codzienności przez pryzmat buntu. W sam raz dla znudzonych utworami bez puent, przegadanymi czy ugrzecznionymi. To nie jest świat dla wszystkich.
Niezgoda
Kobiecość dla Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej z jednej strony jest gloryfikowana, z drugiej – na rozmaite sposoby przeklinana. To źródło radości i goryczy. W „Paraliżu przysennym” wiąże się z ciągłymi powrotami do menstruacji i makijażu, symboli – takie dwa sposoby akcentowania cielesności wybiera autorka w miejsce przereklamowanego erotyzmu. Owszem, wieża minaretu może być jak penis boga, a nagość nie istnieje bez obserwatora – mężczyzny – ale w zmysłowych doznaniach miłość przegrywa teraz z wiekiem. W tym tomiku przydają się grube skarpety i rozmaite kremy pielęgnujące zamiast uwodzicielskich spojrzeń i negliżu. Tyle że bohaterka wierszy na przemijanie się nie zgadza – i kolejne artystyczne manifestacje są jednocześnie potężnym buntem, przypomnieniem o prawie do czucia.
Genowefa Jakubowska-Fijałkowska karmi się owym buntem trochę na wzór Charlesa Bukowskiego. Ostre słowa są u niej odpowiednikiem ostrości spojrzenia, gorzkiej ironii, która wyrasta z niezgody na zaobserwowane zmiany. Chce autorka prowokować nieoczekiwaną agresją, układa liryki tak, by raz na zawsze pozbyć się z nich taniego sentymentu i banalnych wyznań. Tylko tak może szczerze opisywać rzeczywistość – tylko tak może borykać się z coraz trudniejszymi uczuciami. Do niegościnnego świata nachalnie wkraczają reklamy odzierające z intymności, poczta elektroniczna zapchana jest spamem, a z wnuczką nie ma kontaktu, bo „napierdala przez komórkę”. Tak przerażająco wyglądać może współczesna samotność i bezradność. W refleksję coraz częściej wplątują się nawiązania eschatologiczne (tu makijaż prowadzi do skojarzenia z kostnicą), ale i motyw śmietnika – miejsca pielgrzymek wdów i samotnych kobiet. U Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej starość to nie tyle strach przed śmiercią, ale przed tym, co poprzedzi śmierć: społecznym odrzuceniem. Stąd zaciekła walka o uwagę, uzasadnienie istnienia.
To objawia się też w paśmie wspomnień. Powroty do przeszłości są tu rozpamiętywaniem wrażeń zmysłowych. Z dawnych lat przywołuje suchość komunistycznej prezerwatywy i rzyganie po pierwszym jabolu – to doświadczenia „mocne” zestawiane z dzisiejszym nadmiarem produktów i marek (piwo Harnaś i „kosmetyki nivea rossmann w promocji”). Dbanie o kobiecość jest w „Paraliżu przysennym” kontynuacją dawniejszych zmagań z jej przejawami – krew miesięczną zastępuje farba do włosów, ale wysiłek, dbanie o siebie – pozostaje. W tomiku to również mechanizm oddalający od refleksji wanitatywnych – póki można ocalić kobiecość, można ocalić i życie.
Jest to poezja szalenie zmysłowa, ale wolna od idealizowanych wizji świata. Tu zmysły podrażniane są papierosami i alkoholem (przekleństwa stanowią literacki odpowiednik używek – sygnał, że osiągnęło się wolność). Fizjologia i metafizyka znajdują wspólny mianownik, teraz sprawy cielesne mogą zamienić się w modlitwę – i to bez bluźnierstwa. Jakubowska-Fijałkowska zamierza jątrzyć, przeszkadzać, drażnić i prowokować – to droga do zrozumienia sensu egzystencji. Starości się tu nie akceptuje, zawsze pozostaje możliwość ucieczki do dawnych lat, porównań i skojarzeń. Ostre frazy zapewniają właściwą uwagę w zaśmieconym produktami i emocjami czasie – zastępują krzyk i dają szansę przedefiniowania rzeczywistości. Bo to jasne, że autorka, która się nie poddaje, szuka własnej drogi i nie boi się przeciwstawiać konwencji, przygotowuje sobie ocalenie, azyl przed stereotypowym przemijaniem. „Paraliż przysenny” to tomik bezkompromisowy, w stylu, do którego już autorka zdążyła przyzwyczaić. To pomysł na odwzorowywanie codzienności przez pryzmat buntu. W sam raz dla znudzonych utworami bez puent, przegadanymi czy ugrzecznionymi. To nie jest świat dla wszystkich.
Berenika Kołomycka: Malutki Lisek i Wielki Dzik. Najdalej
Egmont, Warszawa 2016.
Droga do siebie
Są tylko Malutki Lisek, Wielki Dzik i ogromne niezbadane puste przestrzenie, które sprzyjają filozofowaniu. W „Najdalej”, drugim albumie komiksowym Bereniki Kołomyckiej bohaterowie przemierzają świat po to, by odkryć, co ich najbardziej uszczęśliwia, kim są, a kim być nie mogą. Tomik składa się z trzech części – trzech drobnych historii, które prowadzą odbiorców do egzystencjalnych refleksji, a bohaterów – do konkretyzowania poglądów i uczenia się życia. Najpierw Malutki Lisek i Wielki Dzik trafiają na łąkę pełną robaczków świętojańskich. Lisek chce zatrzymać sobie przynajmniej jednego świetlika – jakby nie wystarczyła mu obecność. Tyle że próba więzienia robaczka kończy się ciemnością: świetliki przestają świecić, jakby w proteście przeciw agresorowi. Malutki Lisek przekonuje się, że do szczęścia trzeba wolności. Lisek i Dzik w poszukiwaniu szczęścia trafiają też do gęstej mgły: kiedy niemal tracą z oczu siebie, również dowiadują się, że nie jest to dla nich odpowiednie miejsce. Źle się tu czują. W „Najdalej”, trzeciej historii, spotykają stado fok – i tym razem to Wielki Dzik chce sprawdzić, czy byłby bardziej zadowolony w bezkresnej wodzie. Okazuje się, że chociaż foki na pewno mają ciekawy świat i piękne widoki, nie doświadczą tego, co liski i dziki – nie warto zatem tęsknić za czymś, co znajduje się poza zasięgiem. W „Najdalej” Berenika Kołomycka uczy zatem akceptacji naturalnego stanu rzeczy. Chociaż jej bohaterowie bez przerwy przemierzają dalekie drogi, muszą w końcu wywnioskować, że największą satysfakcję i poczucie spełnienia daje bycie sobą.
„Najdalej” przyjmuje formę komiksu, ale autorka odcina się od typowo komiksowych rozwiązań „technicznych”. Rozmywa fabułę w filozofii – to już wiadomo. Posługuje się akwarelami, rezygnuje z konturów i z powtarzalności wyglądu postaci – Lisek i Dzik w różnych ujęciach wyglądają różnie, rzecz jasna wiadomo, że to zawsze oni, zwłaszcza że inni bohaterowie nie mają do tego świata wstępu, ale nie ma w tym komiksowej konsekwencji. Kołomycka pozbawia bohaterów komiksowej wyrazistości, zachowuje się tak, jakby tworzyła ilustracje do książki, a nie historię w kadrach. Często też rezygnuje z narracyjnych komentarzy, wprowadza kadry z samymi tylko obrazkami – tak pokazuje też ruch czy zmiany w otoczeniu, imituje najazd kamery lub kieruje uwagę odbiorców na określony szczegół. Odrzuca konkrety i detale – zresztą wydaje się, że nie może przy przyjętej technice malowania stworzyć miniaturek. To skutkuje również powiększaniem samych kadrów – w jednej linijce mieszczą się maksymalnie dwa obrazki (a najczęściej jeden panoramiczny), często też autorka decyduje się na zapełnienie połowy strony lub nawet całej strony jednym kadrem. Z klasycznego komiksu pozostają tu rzadkie dymki, kiedy bohaterowie przerzucają się drobnymi i ogólnikowymi spostrzeżeniami – lub dymki z jednofrazowymi wstawkami narratorskimi. Tak „Malutki Lisek i Wielki Dzik. Najdalej” zamienia się w baśń. Autorka chętnie zajmuje się budowaniem odpowiedniej atmosfery – bardzo lubi operowanie światłem lub ciemnością – w pierwszym przypadku mgła, w drugim – noc ukrywają szczegóły otoczenia i pomagają skupić się na tym, co w egzystencji postaci najbardziej w danym momencie istotne. Kołomycka ma swój pomysł na komiks, który komiksem nie do końca jest – zwraca na siebie uwagę ze względu na plastyczne rozwiązania, a i na ton opowiastek. Nikogo nie próbuje naśladować, nie nadaje też bohaterom zbyt wyrazistych cech: Lisek i Dzik są uogólniani, od siebie odróżniają się fizycznością, od nikogo innego nie muszą. Bezkres to dobre tło dla zastanawiania się nad sensem istnienia – Kołomycka swoimi opowiastkami zapewnia stopniowe wyciszanie emocji – i ciągłe poszukiwanie sensu życia.
Droga do siebie
Są tylko Malutki Lisek, Wielki Dzik i ogromne niezbadane puste przestrzenie, które sprzyjają filozofowaniu. W „Najdalej”, drugim albumie komiksowym Bereniki Kołomyckiej bohaterowie przemierzają świat po to, by odkryć, co ich najbardziej uszczęśliwia, kim są, a kim być nie mogą. Tomik składa się z trzech części – trzech drobnych historii, które prowadzą odbiorców do egzystencjalnych refleksji, a bohaterów – do konkretyzowania poglądów i uczenia się życia. Najpierw Malutki Lisek i Wielki Dzik trafiają na łąkę pełną robaczków świętojańskich. Lisek chce zatrzymać sobie przynajmniej jednego świetlika – jakby nie wystarczyła mu obecność. Tyle że próba więzienia robaczka kończy się ciemnością: świetliki przestają świecić, jakby w proteście przeciw agresorowi. Malutki Lisek przekonuje się, że do szczęścia trzeba wolności. Lisek i Dzik w poszukiwaniu szczęścia trafiają też do gęstej mgły: kiedy niemal tracą z oczu siebie, również dowiadują się, że nie jest to dla nich odpowiednie miejsce. Źle się tu czują. W „Najdalej”, trzeciej historii, spotykają stado fok – i tym razem to Wielki Dzik chce sprawdzić, czy byłby bardziej zadowolony w bezkresnej wodzie. Okazuje się, że chociaż foki na pewno mają ciekawy świat i piękne widoki, nie doświadczą tego, co liski i dziki – nie warto zatem tęsknić za czymś, co znajduje się poza zasięgiem. W „Najdalej” Berenika Kołomycka uczy zatem akceptacji naturalnego stanu rzeczy. Chociaż jej bohaterowie bez przerwy przemierzają dalekie drogi, muszą w końcu wywnioskować, że największą satysfakcję i poczucie spełnienia daje bycie sobą.
„Najdalej” przyjmuje formę komiksu, ale autorka odcina się od typowo komiksowych rozwiązań „technicznych”. Rozmywa fabułę w filozofii – to już wiadomo. Posługuje się akwarelami, rezygnuje z konturów i z powtarzalności wyglądu postaci – Lisek i Dzik w różnych ujęciach wyglądają różnie, rzecz jasna wiadomo, że to zawsze oni, zwłaszcza że inni bohaterowie nie mają do tego świata wstępu, ale nie ma w tym komiksowej konsekwencji. Kołomycka pozbawia bohaterów komiksowej wyrazistości, zachowuje się tak, jakby tworzyła ilustracje do książki, a nie historię w kadrach. Często też rezygnuje z narracyjnych komentarzy, wprowadza kadry z samymi tylko obrazkami – tak pokazuje też ruch czy zmiany w otoczeniu, imituje najazd kamery lub kieruje uwagę odbiorców na określony szczegół. Odrzuca konkrety i detale – zresztą wydaje się, że nie może przy przyjętej technice malowania stworzyć miniaturek. To skutkuje również powiększaniem samych kadrów – w jednej linijce mieszczą się maksymalnie dwa obrazki (a najczęściej jeden panoramiczny), często też autorka decyduje się na zapełnienie połowy strony lub nawet całej strony jednym kadrem. Z klasycznego komiksu pozostają tu rzadkie dymki, kiedy bohaterowie przerzucają się drobnymi i ogólnikowymi spostrzeżeniami – lub dymki z jednofrazowymi wstawkami narratorskimi. Tak „Malutki Lisek i Wielki Dzik. Najdalej” zamienia się w baśń. Autorka chętnie zajmuje się budowaniem odpowiedniej atmosfery – bardzo lubi operowanie światłem lub ciemnością – w pierwszym przypadku mgła, w drugim – noc ukrywają szczegóły otoczenia i pomagają skupić się na tym, co w egzystencji postaci najbardziej w danym momencie istotne. Kołomycka ma swój pomysł na komiks, który komiksem nie do końca jest – zwraca na siebie uwagę ze względu na plastyczne rozwiązania, a i na ton opowiastek. Nikogo nie próbuje naśladować, nie nadaje też bohaterom zbyt wyrazistych cech: Lisek i Dzik są uogólniani, od siebie odróżniają się fizycznością, od nikogo innego nie muszą. Bezkres to dobre tło dla zastanawiania się nad sensem istnienia – Kołomycka swoimi opowiastkami zapewnia stopniowe wyciszanie emocji – i ciągłe poszukiwanie sensu życia.
sobota, 28 stycznia 2017
Franca Düwel: Julia i miłosne tarapaty
Jaguar, Warszawa 2016.
Test dla związku
Trzecia część przygód Julii, czternastolatki, która uważa, że „zawsze może być jeszcze gorzej”, zamyka trylogię i jednocześnie wydaje się najbardziej stonowaną propozycją. Franca Düwel w dwóch wcześniejszych powieściach pokazała, że nie boi się przełamywania tematów tabu. Tym razem akcję osnuła wokół nieuchronnych przemian w związkach. Julia od ponad roku chodzi z Benem i chociaż wydaje jej się, że euforia na widok chłopaka osłabła, nie myśli o rozstaniu. Teraz jednak para zostaje wystawiona na poważną próbę. Ben leci na dwa tygodnie do Stanów (a będzie tam mieszkał u pewnej dziewczyny), do domu Julii wprowadza się natomiast bardzo przystojny Duńczyk, którego bohaterka poznała podczas… pierwszego w życiu okresu i krępującej sytuacji. Oboje mają powody do zazdrości, ale zamierzają sobie zaufać. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że Julia znajduje w plecaku Bena prezerwatywy. Nie ma już czasu na wyjaśnienia, dziewczyna postanawia więc się obrazić, a Ben nie wie, co się dzieje. To w „Julii i miłosnych tarapatach” temat wiodący – wraz z nim przychodzi kwestia fizyczności nastolatków i pożądania. Julia czuje się mało atrakcyjna, zwłaszcza że od ukochanej mlecznej czekolady wciąż przybiera na wadze. Temu jeszcze można zaradzić. Bohaterka dojrzewa też wolniej niż jej przyjaciółki. Nie czuje się gotowa na uprawianie seksu, z zażenowaniem przyjmuje nawet możliwość rozebrania się przed Benem (choć gdy analizuje uczciwie swoje uczucia, przekonuje się, że seks nie wydaje jej się tak obrzydliwy, jak sądziła jeszcze niedawno). Rozmyśla o tym (o rzekomej własnej pruderyjności) również przez to, że rówieśniczki mają już bogatsze doświadczenia. Zwłaszcza Franzi, która prezentuje partnerowi swoje wdzięki i uważa się przez to za bardziej dorosłą.
Poza tym, jak zawsze, autorka przygotowuje szereg innych spraw wybijających się w codzienności Julii. Pojawia się koszmarna nauczycielka łaciny, która terroryzuje klasę (przyczyn jej postaw dzieci upatrują w domowych problemach). Julia przekonuje się, że niełatwo będzie zdać do następnej klasy. Nauczycielka przeżywa zemstę sfrustrowanych uczniów, a całość staje się sprawą kryminalną. Wyciągnięcie z kłopotów koleżanki oznacza tu podjęcie wielkiego ryzyka, na wzór starcia z bratem Sariny w pierwszym tomie. Autorka dba o to, żeby nie było nudno. W domu Julii tym razem uwagę zwraca bezrobotny tata, który nie każdą propozycję pracy może przyjąć. Zresztą „Julia i miłosne tarapaty” całkiem naturalnie wprowadza w zagadnienie ubóstwa. Nie wszyscy mogą sobie pozwolić na zakupy dla poprawienia humoru. Julia coraz częściej zauważa, że Sarina potrafi pomóc jak nikt (a także doradzić przy wyborze najlepszych ciuchów), ale sama dla siebie nic nie kupuje, a do tego złości się na każdą propozycję wsparcia. Jakby tego było mało, mamę Sariny dopada dziwna choroba i dziewczynka przejmuje część jej pracowych obowiązków, żeby nie stracić źródła utrzymania. Po raz pierwszy w takim stopniu autorka naświetla to zagadnienie i pokazuje też, jak łatwo może się ono stać źródłem konfliktów nawet między najlepszymi przyjaciółkami.
Julia wszystko dokładnie opisuje w swoim pamiętniku, mocno przeżywając każdą sytuację. To bohaterka, która nie pozwala sobie na bezczynność w żadnej sprawie. Nie dość, że działa impulsywnie, to jeszcze nie cofa się przed wyzwaniami – kiedy trzeba zakraść się do czyjegoś domu, by zdobyć dowody rzeczowe, Julia nie zawaha się przed niczym. Oczywiście w ten sposób nie naprawi wszystkiego, ale przynajmniej nie czeka z założonymi rękami na zmiany. Julia to lekko szalona bohaterka, którą nastolatki uwielbiają – pokochają też autorkę, przede wszystkim za bezkompromisowość i pisanie o sprawach, które wielu twórców z młodzieżowych powieści wyrzuca. Poruszanie trudnych tematów wychodzi serii na dobre, mimo że na początku może pobrzmiewać raczej szokująco. Ale dzięki temu Julia zdobywa tak wiele fanek. To postać, która przykuwa uwagę za sprawą braku „cenzury”, poruszania odważnych tematów, które przydadzą się czytelniczkom.
Test dla związku
Trzecia część przygód Julii, czternastolatki, która uważa, że „zawsze może być jeszcze gorzej”, zamyka trylogię i jednocześnie wydaje się najbardziej stonowaną propozycją. Franca Düwel w dwóch wcześniejszych powieściach pokazała, że nie boi się przełamywania tematów tabu. Tym razem akcję osnuła wokół nieuchronnych przemian w związkach. Julia od ponad roku chodzi z Benem i chociaż wydaje jej się, że euforia na widok chłopaka osłabła, nie myśli o rozstaniu. Teraz jednak para zostaje wystawiona na poważną próbę. Ben leci na dwa tygodnie do Stanów (a będzie tam mieszkał u pewnej dziewczyny), do domu Julii wprowadza się natomiast bardzo przystojny Duńczyk, którego bohaterka poznała podczas… pierwszego w życiu okresu i krępującej sytuacji. Oboje mają powody do zazdrości, ale zamierzają sobie zaufać. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że Julia znajduje w plecaku Bena prezerwatywy. Nie ma już czasu na wyjaśnienia, dziewczyna postanawia więc się obrazić, a Ben nie wie, co się dzieje. To w „Julii i miłosnych tarapatach” temat wiodący – wraz z nim przychodzi kwestia fizyczności nastolatków i pożądania. Julia czuje się mało atrakcyjna, zwłaszcza że od ukochanej mlecznej czekolady wciąż przybiera na wadze. Temu jeszcze można zaradzić. Bohaterka dojrzewa też wolniej niż jej przyjaciółki. Nie czuje się gotowa na uprawianie seksu, z zażenowaniem przyjmuje nawet możliwość rozebrania się przed Benem (choć gdy analizuje uczciwie swoje uczucia, przekonuje się, że seks nie wydaje jej się tak obrzydliwy, jak sądziła jeszcze niedawno). Rozmyśla o tym (o rzekomej własnej pruderyjności) również przez to, że rówieśniczki mają już bogatsze doświadczenia. Zwłaszcza Franzi, która prezentuje partnerowi swoje wdzięki i uważa się przez to za bardziej dorosłą.
Poza tym, jak zawsze, autorka przygotowuje szereg innych spraw wybijających się w codzienności Julii. Pojawia się koszmarna nauczycielka łaciny, która terroryzuje klasę (przyczyn jej postaw dzieci upatrują w domowych problemach). Julia przekonuje się, że niełatwo będzie zdać do następnej klasy. Nauczycielka przeżywa zemstę sfrustrowanych uczniów, a całość staje się sprawą kryminalną. Wyciągnięcie z kłopotów koleżanki oznacza tu podjęcie wielkiego ryzyka, na wzór starcia z bratem Sariny w pierwszym tomie. Autorka dba o to, żeby nie było nudno. W domu Julii tym razem uwagę zwraca bezrobotny tata, który nie każdą propozycję pracy może przyjąć. Zresztą „Julia i miłosne tarapaty” całkiem naturalnie wprowadza w zagadnienie ubóstwa. Nie wszyscy mogą sobie pozwolić na zakupy dla poprawienia humoru. Julia coraz częściej zauważa, że Sarina potrafi pomóc jak nikt (a także doradzić przy wyborze najlepszych ciuchów), ale sama dla siebie nic nie kupuje, a do tego złości się na każdą propozycję wsparcia. Jakby tego było mało, mamę Sariny dopada dziwna choroba i dziewczynka przejmuje część jej pracowych obowiązków, żeby nie stracić źródła utrzymania. Po raz pierwszy w takim stopniu autorka naświetla to zagadnienie i pokazuje też, jak łatwo może się ono stać źródłem konfliktów nawet między najlepszymi przyjaciółkami.
Julia wszystko dokładnie opisuje w swoim pamiętniku, mocno przeżywając każdą sytuację. To bohaterka, która nie pozwala sobie na bezczynność w żadnej sprawie. Nie dość, że działa impulsywnie, to jeszcze nie cofa się przed wyzwaniami – kiedy trzeba zakraść się do czyjegoś domu, by zdobyć dowody rzeczowe, Julia nie zawaha się przed niczym. Oczywiście w ten sposób nie naprawi wszystkiego, ale przynajmniej nie czeka z założonymi rękami na zmiany. Julia to lekko szalona bohaterka, którą nastolatki uwielbiają – pokochają też autorkę, przede wszystkim za bezkompromisowość i pisanie o sprawach, które wielu twórców z młodzieżowych powieści wyrzuca. Poruszanie trudnych tematów wychodzi serii na dobre, mimo że na początku może pobrzmiewać raczej szokująco. Ale dzięki temu Julia zdobywa tak wiele fanek. To postać, która przykuwa uwagę za sprawą braku „cenzury”, poruszania odważnych tematów, które przydadzą się czytelniczkom.
DreamWorks: Trolle. Cała prawda o trollach
Egmont, Warszawa 2016.
Przytulanie
Poppy księżniczką może się wydawać tylko dzieciom – i to tym wychowywanym w cukierkowych różowościach lalek barbie czy koników pony. Poppy jednak jest córką króla Peppy, władcy trolli – ale nie tych, które w wielu bajkach pozowały na czarne charaktery. Trolle z najnowszej filmowej produkcji DreamWorks to istoty słodkie i wspaniałe. Ich przeznaczeniem jest szczęście i taniec w rytmach disco. Co chwilę trolle mają czas przytulania, są dobre i życzliwe, nikogo nie potrafiłyby skrzywdzić. Są idealne do granic wytrzymałości – a mała słodka różowa Poppy będzie im kiedyś przewodzić. Po latach od dramatycznej ucieczki przed bergenami może udowodnić siłę i niezłomność – oraz to, że poradzi sobie w roli władczyni. Bergeni przygotowują bowiem decydujący atak. W tomiku „Trolle. Cała prawda o trollach” pojawia się oczywiście wyjaśnienie przyczyn międzygatunkowego konfliktu. Wszystko zaczęło się od sprawdzenia, że zjedzenie zawsze szczęśliwego trolla zapewnia euforię, której bergeni nie znali. Urządzają więc specjalne święto, podczas którego mogą rozkoszować się rzadkim smakiem. Największą władzę zyskuje natomiast… kucharka. To ona może przyrządzać trolle dla bergenów i to ona jest prawdziwym czarnym charakterem w opowieści. A Poppy usiłuje przekreślić jej plany.
Jest tu wszystko, czego potrzebuje filmowa familijna fabuła – odpowiednio nakreślone zagrożenie, wyraziści bohaterowie i ich cele. Są widowiskowe przemiany: trolle, które zwykle są kiczowato kolorowe, tracą barwy razem z utratą nadziei. Są trolle od razu do polubienia – jak Poppy, jednoznacznie pozytywna bohaterka, ale są i te komiczne, wprowadzające element niespodzianki: Mruk zaprzecza idei bycia trollem. Nie śpiewa, nie tańczy i bardzo nie lubi przytulania, tworzy sobie podziemny bunkier z zapasami. Także Mruk musi przeżyć swoją metamorfozę, żeby dzieci dobrze zrozumiały powody zachowań tego bohatera. „Trolle” to brawurowe ucieczki, więzienie i… zdrady, to olbrzymie poświęcenie i przyjaźń – w koktajlu w sam raz dla najmłodszych dzieci. Bo przy realizacji tak wielu wytycznych dobrej opowieści, są też „Trolle” mocno naiwne i jednowymiarowe, nie mogą więc podbić rynku produkcji rozrywkowych dla całych pokoleń. Trolle w pewnym momencie bardziej kojarzą się z Teletubisiami niż na przykład ze Smerfami (z których również czerpią).
„Cała prawda o trollach” to książka na podstawie scenariusza filmowego – i całkiem udane przeniesienie fabuły na tekst do czytania. udało się zachować dowcipy sytuacyjne, ale i emocje postaci. Wśród licznych wydarzeń wyróżniają się jednak rozmowy trolli. Bohaterowie zawsze starają się dokładnie wypowiadać swoje myśli oraz uczucia. Co ciekawe, samo przytulanie jako akt wsparcia, znaczące nie tylko u trolli, nie zastępuje tu wszystkich komentarzy. Najmłodsi mają w tomiku przegląd wartościowych postaw – i od razu kodeks zachowań do utrwalenia. „Trolle” pełnią funkcję wychowawczą – obok niezaprzeczalnej rozrywki dla maluchów.
W wersji filmowej trolle są trójwymiarowe, bardzo kolorowe i zabawne z wyglądu (wysokie fryzury, karykaturalne nosy i odstające uszy). To próba delikatnego przełamania „śliczności”, sprawienia, by „Trolle” nie okazały się historią wyłącznie dla dziewczynek (niech zamiłowanie do tańców i różowa księżniczka nikogo nie zmylą). W tej książce nawiązaniem do wyglądu trolli jest kilka pierwszych kolorowych stron z grafikami – później już opowieść nie jest przerywana rysunkami (dla młodszych pociech znajdą się „trollowe” picture booki). „Trolle” są zatem publikacją, która pomoże przybliżyć fabułę i pomysły na kreacje kolejnych bajkowych postaci. Chociaż w trollach daje się odczytać proste nawiązania do innych bohaterów kreskówek, akcja toczy się w oderwaniu od intertekstualiów – dla maluchów i tak liczyć się będzie przede wszystkim zabawa z bohaterami. Powieść o trollach, typowe dzieło literatury pop, funkcjonuje jako dodatek do kinowego przeboju – nie trzeba od niej więcej oczekiwać.
Przytulanie
Poppy księżniczką może się wydawać tylko dzieciom – i to tym wychowywanym w cukierkowych różowościach lalek barbie czy koników pony. Poppy jednak jest córką króla Peppy, władcy trolli – ale nie tych, które w wielu bajkach pozowały na czarne charaktery. Trolle z najnowszej filmowej produkcji DreamWorks to istoty słodkie i wspaniałe. Ich przeznaczeniem jest szczęście i taniec w rytmach disco. Co chwilę trolle mają czas przytulania, są dobre i życzliwe, nikogo nie potrafiłyby skrzywdzić. Są idealne do granic wytrzymałości – a mała słodka różowa Poppy będzie im kiedyś przewodzić. Po latach od dramatycznej ucieczki przed bergenami może udowodnić siłę i niezłomność – oraz to, że poradzi sobie w roli władczyni. Bergeni przygotowują bowiem decydujący atak. W tomiku „Trolle. Cała prawda o trollach” pojawia się oczywiście wyjaśnienie przyczyn międzygatunkowego konfliktu. Wszystko zaczęło się od sprawdzenia, że zjedzenie zawsze szczęśliwego trolla zapewnia euforię, której bergeni nie znali. Urządzają więc specjalne święto, podczas którego mogą rozkoszować się rzadkim smakiem. Największą władzę zyskuje natomiast… kucharka. To ona może przyrządzać trolle dla bergenów i to ona jest prawdziwym czarnym charakterem w opowieści. A Poppy usiłuje przekreślić jej plany.
Jest tu wszystko, czego potrzebuje filmowa familijna fabuła – odpowiednio nakreślone zagrożenie, wyraziści bohaterowie i ich cele. Są widowiskowe przemiany: trolle, które zwykle są kiczowato kolorowe, tracą barwy razem z utratą nadziei. Są trolle od razu do polubienia – jak Poppy, jednoznacznie pozytywna bohaterka, ale są i te komiczne, wprowadzające element niespodzianki: Mruk zaprzecza idei bycia trollem. Nie śpiewa, nie tańczy i bardzo nie lubi przytulania, tworzy sobie podziemny bunkier z zapasami. Także Mruk musi przeżyć swoją metamorfozę, żeby dzieci dobrze zrozumiały powody zachowań tego bohatera. „Trolle” to brawurowe ucieczki, więzienie i… zdrady, to olbrzymie poświęcenie i przyjaźń – w koktajlu w sam raz dla najmłodszych dzieci. Bo przy realizacji tak wielu wytycznych dobrej opowieści, są też „Trolle” mocno naiwne i jednowymiarowe, nie mogą więc podbić rynku produkcji rozrywkowych dla całych pokoleń. Trolle w pewnym momencie bardziej kojarzą się z Teletubisiami niż na przykład ze Smerfami (z których również czerpią).
„Cała prawda o trollach” to książka na podstawie scenariusza filmowego – i całkiem udane przeniesienie fabuły na tekst do czytania. udało się zachować dowcipy sytuacyjne, ale i emocje postaci. Wśród licznych wydarzeń wyróżniają się jednak rozmowy trolli. Bohaterowie zawsze starają się dokładnie wypowiadać swoje myśli oraz uczucia. Co ciekawe, samo przytulanie jako akt wsparcia, znaczące nie tylko u trolli, nie zastępuje tu wszystkich komentarzy. Najmłodsi mają w tomiku przegląd wartościowych postaw – i od razu kodeks zachowań do utrwalenia. „Trolle” pełnią funkcję wychowawczą – obok niezaprzeczalnej rozrywki dla maluchów.
W wersji filmowej trolle są trójwymiarowe, bardzo kolorowe i zabawne z wyglądu (wysokie fryzury, karykaturalne nosy i odstające uszy). To próba delikatnego przełamania „śliczności”, sprawienia, by „Trolle” nie okazały się historią wyłącznie dla dziewczynek (niech zamiłowanie do tańców i różowa księżniczka nikogo nie zmylą). W tej książce nawiązaniem do wyglądu trolli jest kilka pierwszych kolorowych stron z grafikami – później już opowieść nie jest przerywana rysunkami (dla młodszych pociech znajdą się „trollowe” picture booki). „Trolle” są zatem publikacją, która pomoże przybliżyć fabułę i pomysły na kreacje kolejnych bajkowych postaci. Chociaż w trollach daje się odczytać proste nawiązania do innych bohaterów kreskówek, akcja toczy się w oderwaniu od intertekstualiów – dla maluchów i tak liczyć się będzie przede wszystkim zabawa z bohaterami. Powieść o trollach, typowe dzieło literatury pop, funkcjonuje jako dodatek do kinowego przeboju – nie trzeba od niej więcej oczekiwać.
piątek, 27 stycznia 2017
James Bowen: Kot Bob i ja
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017. (wznowienie)
Przyjaźń
Kot Bob, który kilka lat temu pojawił się w przestrzeni medialnej, szybko stał się gwiazdą. Z okazji premiery filmu o tym bohaterze Nasza Księgarnia wznawia tom, dzięki któremu o Bobie dowiedziały się szerokie rzesze odbiorców. Kot Bob to realny odpowiednik baśniowej dobrej wróżki, istota rozumna i tajemnicza, zdolna odmienić życie człowieka. Przekonał się o tym James Bowen, uliczny grajek i wychodzący z nałogu narkoman, który pewnego dnia znalazł pięknego rudego kocura na klatce schodowej. Nie był w sytuacji, w której mógłby brać na siebie obowiązki opiekuna zwierzęcia – bez prawdziwej pracy i bez poczucia odpowiedzialności za innych, sam sobie wydawał się niegodny zaufania. A jednak Bob właśnie jego wybrał na kumpla – nie chciał odejść, nawet gdy został wyleczony i odkarmiony.
Tak rozpoczyna się historia przyjaźni, która podbiła serca czytelników – i książki zamienionej szybko w bestseller. James Bowen opisuje tu swoje życie od chwili poznania Boba z dużą szczerością. Garry Jenkins, ghostwriter, dba o to, by książka zyskała wewnętrzną dynamikę. Charakterystyczny w narracji jest brak sentymentalizmu, czułości czy roztkliwiania się nad sobą albo zwierzęciem. Owszem, Bowen na każdym kroku zachwyca się kotem, ale czyni to w „męski”, szorstki sposób. Traktuje Boba jak kumpla i nie próbuje go zdominować. Podziwia charakter i pomysły, ale każda pełna uznania uwaga ma tu swoją odpowiednią motywację. James Bowen ceni sobie niezależność i to samo próbuje zagwarantować pupilowi. Równocześnie można obserwować, jak wbrew początkowym założeniom coraz bardziej przywiązuje się do Boba.
W pewnym sensie Bowen wykorzystuje tę książkę, żeby odpowiedzieć na zarzuty wykorzystywania zwierzęcia. Kot chodzi z nim do pracy: najpierw towarzyszy Bowenowi w ulicznym muzykowaniu, potem w sprzedawaniu gazet – i stanowi magnes na przechodniów. Trudno nie podziwiać zwierzęcia pięknego i inteligentnego. Znajdą się jednak i tacy, którzy uważają, że Bowen zmusza kota do przebywania ze sobą lub że faszeruje go narkotykami, by zwierzak był posłuszny. W tomie „Kot Bob i ja” Bowen opowiada po kolei o tym, jak Bob sam zaczął chodzić z nim po ulicach, analizuje też oczywiste reakcje ludzi. Pokazuje, jak Bob stawał się ulubieńcem przechodniów, jak zdobywał fanów, a wreszcie – jak jego sława dotarła poza granice kraju, kompletnie bez wiedzy opiekuna. James Bowen prezentuje trudne chwile i dramatyczne momenty, obawy o zdrowie „kumpla”, ale i kolejne zmiany, do których prowadziła go obecność kota. Ponieważ ma kogoś, o kogo musi się zatroszczyć, zyskuje cel w życiu. Dzięki Bobowi przestaje być niewidzialny na ulicy (co bywa szczęściem, jeśli chodzi o zarobki, ale i przekleństwem za sprawą zawistników i wrogów). Stopniowo zmienia swoją codzienność – co mogłoby się nie udać, gdyby nie trwał przy nim wierny towarzysz.
„Kot Bob i ja” to opowieść o decyzjach (i egzystencji) Jamesa Bowena, popełnionych błędach i pułapkach czyhających na kogoś, kto próbuje wyjść z ogromnego kryzysu. Jej podstawowym nurtem jest jednak analiza kolejnych zachowań kota, którego Bowen traktuje jak najlepszego przyjaciela. Spójność postaw zwierzaka i interpretacji to element, który ucieszy kociarzy w każdym wieku. W efekcie też publikacja zamienia się w historię wyjątkowej przyjaźni. Chociaż sporo jest momentów, które mogłyby stać się wyciskaczami łez, tym, co naprawdę wzrusza, będzie wzajemne oddanie, relacja między człowiekiem i kotem, który go wybrał. Ta książka pokazuje, że cud może się zdarzyć w najmniej oczekiwanym momencie. I chociaż w historii Boba wiele jest niewiadomych oraz zagadek, liczy się to, jak wpływa na Bowena. Historia przypomina baśń – i nadaje się na scenariusz filmowy – ale niezależnie od wewnętrznej jej dramaturgii, kot Bob funkcjonuje tu na prawach gwiazdy, którą przecież się stał. Książka powraca na rynek jako dodatek do filmu dla wszystkich ciekawych tej historii.
Przyjaźń
Kot Bob, który kilka lat temu pojawił się w przestrzeni medialnej, szybko stał się gwiazdą. Z okazji premiery filmu o tym bohaterze Nasza Księgarnia wznawia tom, dzięki któremu o Bobie dowiedziały się szerokie rzesze odbiorców. Kot Bob to realny odpowiednik baśniowej dobrej wróżki, istota rozumna i tajemnicza, zdolna odmienić życie człowieka. Przekonał się o tym James Bowen, uliczny grajek i wychodzący z nałogu narkoman, który pewnego dnia znalazł pięknego rudego kocura na klatce schodowej. Nie był w sytuacji, w której mógłby brać na siebie obowiązki opiekuna zwierzęcia – bez prawdziwej pracy i bez poczucia odpowiedzialności za innych, sam sobie wydawał się niegodny zaufania. A jednak Bob właśnie jego wybrał na kumpla – nie chciał odejść, nawet gdy został wyleczony i odkarmiony.
Tak rozpoczyna się historia przyjaźni, która podbiła serca czytelników – i książki zamienionej szybko w bestseller. James Bowen opisuje tu swoje życie od chwili poznania Boba z dużą szczerością. Garry Jenkins, ghostwriter, dba o to, by książka zyskała wewnętrzną dynamikę. Charakterystyczny w narracji jest brak sentymentalizmu, czułości czy roztkliwiania się nad sobą albo zwierzęciem. Owszem, Bowen na każdym kroku zachwyca się kotem, ale czyni to w „męski”, szorstki sposób. Traktuje Boba jak kumpla i nie próbuje go zdominować. Podziwia charakter i pomysły, ale każda pełna uznania uwaga ma tu swoją odpowiednią motywację. James Bowen ceni sobie niezależność i to samo próbuje zagwarantować pupilowi. Równocześnie można obserwować, jak wbrew początkowym założeniom coraz bardziej przywiązuje się do Boba.
W pewnym sensie Bowen wykorzystuje tę książkę, żeby odpowiedzieć na zarzuty wykorzystywania zwierzęcia. Kot chodzi z nim do pracy: najpierw towarzyszy Bowenowi w ulicznym muzykowaniu, potem w sprzedawaniu gazet – i stanowi magnes na przechodniów. Trudno nie podziwiać zwierzęcia pięknego i inteligentnego. Znajdą się jednak i tacy, którzy uważają, że Bowen zmusza kota do przebywania ze sobą lub że faszeruje go narkotykami, by zwierzak był posłuszny. W tomie „Kot Bob i ja” Bowen opowiada po kolei o tym, jak Bob sam zaczął chodzić z nim po ulicach, analizuje też oczywiste reakcje ludzi. Pokazuje, jak Bob stawał się ulubieńcem przechodniów, jak zdobywał fanów, a wreszcie – jak jego sława dotarła poza granice kraju, kompletnie bez wiedzy opiekuna. James Bowen prezentuje trudne chwile i dramatyczne momenty, obawy o zdrowie „kumpla”, ale i kolejne zmiany, do których prowadziła go obecność kota. Ponieważ ma kogoś, o kogo musi się zatroszczyć, zyskuje cel w życiu. Dzięki Bobowi przestaje być niewidzialny na ulicy (co bywa szczęściem, jeśli chodzi o zarobki, ale i przekleństwem za sprawą zawistników i wrogów). Stopniowo zmienia swoją codzienność – co mogłoby się nie udać, gdyby nie trwał przy nim wierny towarzysz.
„Kot Bob i ja” to opowieść o decyzjach (i egzystencji) Jamesa Bowena, popełnionych błędach i pułapkach czyhających na kogoś, kto próbuje wyjść z ogromnego kryzysu. Jej podstawowym nurtem jest jednak analiza kolejnych zachowań kota, którego Bowen traktuje jak najlepszego przyjaciela. Spójność postaw zwierzaka i interpretacji to element, który ucieszy kociarzy w każdym wieku. W efekcie też publikacja zamienia się w historię wyjątkowej przyjaźni. Chociaż sporo jest momentów, które mogłyby stać się wyciskaczami łez, tym, co naprawdę wzrusza, będzie wzajemne oddanie, relacja między człowiekiem i kotem, który go wybrał. Ta książka pokazuje, że cud może się zdarzyć w najmniej oczekiwanym momencie. I chociaż w historii Boba wiele jest niewiadomych oraz zagadek, liczy się to, jak wpływa na Bowena. Historia przypomina baśń – i nadaje się na scenariusz filmowy – ale niezależnie od wewnętrznej jej dramaturgii, kot Bob funkcjonuje tu na prawach gwiazdy, którą przecież się stał. Książka powraca na rynek jako dodatek do filmu dla wszystkich ciekawych tej historii.
Rafał Witek: Szczurki wchodzą na antenę
Egmont, Warszawa 2016.
Telewizja
Szczurki są bohaterami bardzo przebojowymi – nie mają wątpliwości, że trzeba wykorzystywać każdą okazję na spełnianie marzeń – czy polepszanie warunków życia. A skoro niczego się nie boją, ich pomysły stają się coraz bardziej atrakcyjne z punktu widzenia małych odbiorców. Tomik Rafała Witka „Szczurki wchodzą na antenę” to relacja ze wspaniałej zabawy. Najpierw pojawiają się jednak krzywdzące stereotypy. Trzeba przyznać, że szczurki nie mają dobrego PR-u. Żeby ocieplić swój wizerunek (czyli właściwie wizerunek całego gatunku) wymyślają własny kanał. Telewizyjny, oczywiście. Na śmietniku można znaleźć wszystko, co przyda się do stworzenia profesjonalnego szczurzego studia telewizyjnego: nie tylko kable i działający telefon komórkowy z kamerką, ale nawet… kosmetyki, które każdy szanujący się prezenter wykorzysta dla poprawienia wyglądu. Szczurków jest sześć, towarzyszy im jedna nieśmiała mysz. Na brak pomysłów na programy telewizyjne po burzy mózgów bohaterowie nie będą zatem narzekać. Wszystko zapowiada się świetnie, tylko że pogoń za sławą może przynieść nieoczekiwane skutki. Małe szczurki przekonają się, że realizacja pomysłów nie zawsze przebiega tak gładko, jak w założeniach.
Rafał Witek w tomiku „Szczurki wchodzą na antenę” świetnie się bawi kolejnymi dowcipami sytuacyjnymi. Podsuwa dzieciom pomysł na własną zabawę i pokazuje, jak u szczurków wygląda droga do telewizyjnej kariery. To niemal satyra na środowisko, bajka, w której liczy się wyobrażenie o robieniu telewizyjnych programów, a nie wierność realiom. Szczurki ponownie przyniosą mnóstwo śmiechu. To bohaterowie przekonujący, zwłaszcza w swoich słabościach i sporach, dla dzieci, które nie znoszą nudy. U szczurków bywa burzliwie, Witek proponuje też liczne niespodzianki i wyzwania. Nie zapomina o drwieniu z ludzkiej rzeczywistości. To bardzo dużo jak na krótką czytankę, której celem jest nie tylko rozrywka, ale i przyzwyczajenie dzieci do książek. Z takimi postaciami najmłodsi będą chętniej wypełniać lekturowe obowiązki.
Szczurki to nie tylko dynamiczna opowiastka podsycana żartami. Tomik należy do serii Czytam główkuję, przynosi więc również szereg łamigłówek matematycznych przygotowanych przez Marię Środoń. Bez przerwy odbiorcy muszą coś obliczać – tu w grę wchodzą zadania arytmetyczne bliskie dorosłym rachunkom. A to dlatego, że czytelnicy mają sprawdzać terminy ważności produktów, obliczać raty (ćwiczyć dzielenie!), oceniać oglądalność kanału szczurków w całym kraju (dodawanie, w milionach!). Dochodzą do tego ciekawostki – łamigłówki, podpisy do odpowiednich zdjęć, łączenie w pary (wtyczek i gniazdek). „Szczurki wchodzą na antenę”, tomik dla starszego rodzeństwa fanów Gromoryka, to prawdziwa zabawa matematyką. Ucieszą odbiorców także dołączone do książeczki naklejki z polskimi pieniędzmi w zminiaturyzowanej wersji – to, podobnie jak ilustracje (znów Daniel de Latour ze swoim kąśliwo-ironicznym poczuciem humoru) zapewnia najmłodszym rozrywkę – nieodłączny element do tego, żeby zaakceptować edukacyjny charakter tomiku. Ze szczurkami dzieci mają sporo pracy, ale też mnóstwo śmiechu. To publikacja dobrze wymyślona. Odbiorcy nie mają szans zmęczyć się którymkolwiek z elementów – bo zadania są różnorodne i nie przypominają matematyki ze szkolnych lekcji, opowiadanie mieści w sobie szereg dowcipów, charaktery postaci nie pozwalają na zatrzymanie fabuły, a rysunki też odwracają uwagę od wysiłku. Szczurki to sympatyczni bohaterowie pełni szalonych pomysłów – można im pozazdrościć wyobraźni, albo rzucić się w wir przygód razem z nimi.
Telewizja
Szczurki są bohaterami bardzo przebojowymi – nie mają wątpliwości, że trzeba wykorzystywać każdą okazję na spełnianie marzeń – czy polepszanie warunków życia. A skoro niczego się nie boją, ich pomysły stają się coraz bardziej atrakcyjne z punktu widzenia małych odbiorców. Tomik Rafała Witka „Szczurki wchodzą na antenę” to relacja ze wspaniałej zabawy. Najpierw pojawiają się jednak krzywdzące stereotypy. Trzeba przyznać, że szczurki nie mają dobrego PR-u. Żeby ocieplić swój wizerunek (czyli właściwie wizerunek całego gatunku) wymyślają własny kanał. Telewizyjny, oczywiście. Na śmietniku można znaleźć wszystko, co przyda się do stworzenia profesjonalnego szczurzego studia telewizyjnego: nie tylko kable i działający telefon komórkowy z kamerką, ale nawet… kosmetyki, które każdy szanujący się prezenter wykorzysta dla poprawienia wyglądu. Szczurków jest sześć, towarzyszy im jedna nieśmiała mysz. Na brak pomysłów na programy telewizyjne po burzy mózgów bohaterowie nie będą zatem narzekać. Wszystko zapowiada się świetnie, tylko że pogoń za sławą może przynieść nieoczekiwane skutki. Małe szczurki przekonają się, że realizacja pomysłów nie zawsze przebiega tak gładko, jak w założeniach.
Rafał Witek w tomiku „Szczurki wchodzą na antenę” świetnie się bawi kolejnymi dowcipami sytuacyjnymi. Podsuwa dzieciom pomysł na własną zabawę i pokazuje, jak u szczurków wygląda droga do telewizyjnej kariery. To niemal satyra na środowisko, bajka, w której liczy się wyobrażenie o robieniu telewizyjnych programów, a nie wierność realiom. Szczurki ponownie przyniosą mnóstwo śmiechu. To bohaterowie przekonujący, zwłaszcza w swoich słabościach i sporach, dla dzieci, które nie znoszą nudy. U szczurków bywa burzliwie, Witek proponuje też liczne niespodzianki i wyzwania. Nie zapomina o drwieniu z ludzkiej rzeczywistości. To bardzo dużo jak na krótką czytankę, której celem jest nie tylko rozrywka, ale i przyzwyczajenie dzieci do książek. Z takimi postaciami najmłodsi będą chętniej wypełniać lekturowe obowiązki.
Szczurki to nie tylko dynamiczna opowiastka podsycana żartami. Tomik należy do serii Czytam główkuję, przynosi więc również szereg łamigłówek matematycznych przygotowanych przez Marię Środoń. Bez przerwy odbiorcy muszą coś obliczać – tu w grę wchodzą zadania arytmetyczne bliskie dorosłym rachunkom. A to dlatego, że czytelnicy mają sprawdzać terminy ważności produktów, obliczać raty (ćwiczyć dzielenie!), oceniać oglądalność kanału szczurków w całym kraju (dodawanie, w milionach!). Dochodzą do tego ciekawostki – łamigłówki, podpisy do odpowiednich zdjęć, łączenie w pary (wtyczek i gniazdek). „Szczurki wchodzą na antenę”, tomik dla starszego rodzeństwa fanów Gromoryka, to prawdziwa zabawa matematyką. Ucieszą odbiorców także dołączone do książeczki naklejki z polskimi pieniędzmi w zminiaturyzowanej wersji – to, podobnie jak ilustracje (znów Daniel de Latour ze swoim kąśliwo-ironicznym poczuciem humoru) zapewnia najmłodszym rozrywkę – nieodłączny element do tego, żeby zaakceptować edukacyjny charakter tomiku. Ze szczurkami dzieci mają sporo pracy, ale też mnóstwo śmiechu. To publikacja dobrze wymyślona. Odbiorcy nie mają szans zmęczyć się którymkolwiek z elementów – bo zadania są różnorodne i nie przypominają matematyki ze szkolnych lekcji, opowiadanie mieści w sobie szereg dowcipów, charaktery postaci nie pozwalają na zatrzymanie fabuły, a rysunki też odwracają uwagę od wysiłku. Szczurki to sympatyczni bohaterowie pełni szalonych pomysłów – można im pozazdrościć wyobraźni, albo rzucić się w wir przygód razem z nimi.
czwartek, 26 stycznia 2017
Andy Griffiths: 52-piętrowy domek na drzewie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Wspinaczka
Andy i Terry nie próżnują, znowu rozbudowali swój domek na drzewie, tak, że liczy on teraz już 52 piętra. Pojawiły się tu między innymi sala do żonglowania piłami mechanicznymi, wyrzutnia marchewek czy… nawiedzony dom, szereg miejsc zapewniających przygody i rozrywkę. Jak wiadomo z poprzednich części zabawnej komiksowej serii, bohaterowie – Andy (pisarz) i Terry (rysownik) spędzają czas na zabawach i wybrykach. W okolicach trzydziestej strony pojawia się u nich pan Nochal, karykaturalizowany wydawca, który psuje całą rozrywkę, przypominając o terminie oddania do druku nowej książki. Tym razem jednak pana Nochala nie ma – a to już powód do niepokoju. Dwaj bohaterowie, którzy są jednocześnie twórcami tomiku, wyruszają na poszukiwania. Tropy prowadzą do Natki Jarskiej, autorki wydanej przez pana Nochala książki o nienawiści do warzyw. Jakby problemów było mało, Jill ukłuła się zaczarowaną marchewką i zapadła w baśniowy sen, z którego uwolnić może ją wyłącznie książę. To oznacza, jak zwykle, zestaw szalonych wyobraźniowych przygód i problemów, których w realnym świecie nie ma.
Czwarty tomik serii powieści komiksowych wprowadza jeden drobny aspekt – może nie tyle wychowawczy (albo – nie w starym stylu moralizatorski), co przekornie zachęcający dzieci do jedzenia warzyw. Wszyscy mają pomóc w ich „niszczeniu”, a nie ma lepszej i skuteczniejszej metody na rozprawienie się z wrogiem niż pożarcie go. Poza tym, jak zawsze, liczy się absurdalna zabawa bez granic czy jakichkolwiek nakazów. Andy i Terry żyją w wyimaginowanym świecie, w którym wszystko jest możliwe – nawet skomplikowane operacje na czasie. To świat dziecięcej fantazji i absurdu, pozbawiony dorosłych porządków. Pisarz i rysownik zachowują się w nim jak kilkulatki, więc szybko znajdą z odbiorcami wspólny język. Mogą dzięki jasnemu określeniu grupy docelowej stosować także humor sytuacyjny lub rubaszny – ale na nim nie poprzestają, bawiąc się równie dobrze ironią czy nonsensem. Andy i Terry w domku na drzewie zyskują przestrzeń do tworzenia i inspiracje. Spotykają wszystkożerną i niebezpieczną dla wrogów gąsienicę, która pochłonie każdego przeciwnika, a na dalekie trasy ruszają jajkolotem (bo nikogo nie zdziwi – i nie zwróci niczyjej uwagi – obiekt, który porusza się po niebie i wygląda jak jajko sadzone). Tu może się zdarzyć absolutnie wszystko, a akcja podporządkowana jest śmiechowi i oryginalnym wydarzeniom, więc – po prostu czystej rozrywce. Czego by Andy i Terry nie robili, trzeba im uwierzyć – w końcu przecież sami opowiadają o swoich dynamicznych przygodach (i sami je rysują, co już daje stuprocentową pewność, że wszystko wydarzyło się naprawdę).
Ta seria kusi dzieci między innymi łamaniem zasad. Andy Grifiths i Terry Denton nie znają dorosłych zmartwień czy kłopotów z prawdziwego życia (jedynym ich sygnałem mógłby być deadline i rozzłoszczony pan Nochal) za to testują konsekwencje nieograniczonego korzystania z wyobraźni. W sali do żonglowania piłami pełno jest obciętych nosów i palców, ale to zwykłe przyjęcie urodzinowe kryje w sobie szereg niebezpieczeństw. Twórcy stosują tutaj odwrócenia ról (kto by pomyślał, że warzywa mogą chcieć zemścić się za doznawane krzywdy!), czasem wprowadzają komiczne przebieranki. Z każdym tematem próbują zaskoczyć kilkulatki – zaoferować im coś, czego na pewno nie znajdą w innych książkach.
„52-piętrowy domek na drzewie” to książka, która jest bogato ilustrowana – rysunki są celowo niestaranne, ale i komiksowe, jakby w pośpiechu przygotowane jako komentarz do szybkiej akcji, urealniający ją i przejmujący sporą część wyjaśnień. To wygoda dla dzieci – i stopniowe przechodzenie do dłuższych lektur. Ta seria przełamuje wymogi rynkowe, udowadnia, że w literaturze czwartej można zdziałać wiele, jeśli tylko porzuci się utarte ścieżki i schematy pisania. Autorzy wprawdzie nie są prekursorami gatunku, ale powieść komiksową mocno przekształcili, przystosowali do własnych potrzeb i proponują najmłodszym wielką przygodę – test, co by było, gdyby mogło. Tu dorośli nie mają nawet prawa wstępu – i bardzo dobrze.
Wspinaczka
Andy i Terry nie próżnują, znowu rozbudowali swój domek na drzewie, tak, że liczy on teraz już 52 piętra. Pojawiły się tu między innymi sala do żonglowania piłami mechanicznymi, wyrzutnia marchewek czy… nawiedzony dom, szereg miejsc zapewniających przygody i rozrywkę. Jak wiadomo z poprzednich części zabawnej komiksowej serii, bohaterowie – Andy (pisarz) i Terry (rysownik) spędzają czas na zabawach i wybrykach. W okolicach trzydziestej strony pojawia się u nich pan Nochal, karykaturalizowany wydawca, który psuje całą rozrywkę, przypominając o terminie oddania do druku nowej książki. Tym razem jednak pana Nochala nie ma – a to już powód do niepokoju. Dwaj bohaterowie, którzy są jednocześnie twórcami tomiku, wyruszają na poszukiwania. Tropy prowadzą do Natki Jarskiej, autorki wydanej przez pana Nochala książki o nienawiści do warzyw. Jakby problemów było mało, Jill ukłuła się zaczarowaną marchewką i zapadła w baśniowy sen, z którego uwolnić może ją wyłącznie książę. To oznacza, jak zwykle, zestaw szalonych wyobraźniowych przygód i problemów, których w realnym świecie nie ma.
Czwarty tomik serii powieści komiksowych wprowadza jeden drobny aspekt – może nie tyle wychowawczy (albo – nie w starym stylu moralizatorski), co przekornie zachęcający dzieci do jedzenia warzyw. Wszyscy mają pomóc w ich „niszczeniu”, a nie ma lepszej i skuteczniejszej metody na rozprawienie się z wrogiem niż pożarcie go. Poza tym, jak zawsze, liczy się absurdalna zabawa bez granic czy jakichkolwiek nakazów. Andy i Terry żyją w wyimaginowanym świecie, w którym wszystko jest możliwe – nawet skomplikowane operacje na czasie. To świat dziecięcej fantazji i absurdu, pozbawiony dorosłych porządków. Pisarz i rysownik zachowują się w nim jak kilkulatki, więc szybko znajdą z odbiorcami wspólny język. Mogą dzięki jasnemu określeniu grupy docelowej stosować także humor sytuacyjny lub rubaszny – ale na nim nie poprzestają, bawiąc się równie dobrze ironią czy nonsensem. Andy i Terry w domku na drzewie zyskują przestrzeń do tworzenia i inspiracje. Spotykają wszystkożerną i niebezpieczną dla wrogów gąsienicę, która pochłonie każdego przeciwnika, a na dalekie trasy ruszają jajkolotem (bo nikogo nie zdziwi – i nie zwróci niczyjej uwagi – obiekt, który porusza się po niebie i wygląda jak jajko sadzone). Tu może się zdarzyć absolutnie wszystko, a akcja podporządkowana jest śmiechowi i oryginalnym wydarzeniom, więc – po prostu czystej rozrywce. Czego by Andy i Terry nie robili, trzeba im uwierzyć – w końcu przecież sami opowiadają o swoich dynamicznych przygodach (i sami je rysują, co już daje stuprocentową pewność, że wszystko wydarzyło się naprawdę).
Ta seria kusi dzieci między innymi łamaniem zasad. Andy Grifiths i Terry Denton nie znają dorosłych zmartwień czy kłopotów z prawdziwego życia (jedynym ich sygnałem mógłby być deadline i rozzłoszczony pan Nochal) za to testują konsekwencje nieograniczonego korzystania z wyobraźni. W sali do żonglowania piłami pełno jest obciętych nosów i palców, ale to zwykłe przyjęcie urodzinowe kryje w sobie szereg niebezpieczeństw. Twórcy stosują tutaj odwrócenia ról (kto by pomyślał, że warzywa mogą chcieć zemścić się za doznawane krzywdy!), czasem wprowadzają komiczne przebieranki. Z każdym tematem próbują zaskoczyć kilkulatki – zaoferować im coś, czego na pewno nie znajdą w innych książkach.
„52-piętrowy domek na drzewie” to książka, która jest bogato ilustrowana – rysunki są celowo niestaranne, ale i komiksowe, jakby w pośpiechu przygotowane jako komentarz do szybkiej akcji, urealniający ją i przejmujący sporą część wyjaśnień. To wygoda dla dzieci – i stopniowe przechodzenie do dłuższych lektur. Ta seria przełamuje wymogi rynkowe, udowadnia, że w literaturze czwartej można zdziałać wiele, jeśli tylko porzuci się utarte ścieżki i schematy pisania. Autorzy wprawdzie nie są prekursorami gatunku, ale powieść komiksową mocno przekształcili, przystosowali do własnych potrzeb i proponują najmłodszym wielką przygodę – test, co by było, gdyby mogło. Tu dorośli nie mają nawet prawa wstępu – i bardzo dobrze.
środa, 25 stycznia 2017
Nele Neuhaus: Charlotte i pierwsza miłość
Media Rodzina, Poznań 2016.
Komplikacje
Charlotte, młodsza koleżanka „po fachu” Eleny, to sposób Nele Neuhaus na zainteresowanie młodszych odbiorczyń końską tematyką. Tu akcja przez niemal cały czas rozgrywa się w stadninie lub w jej bliskich okolicach. Charlotte po raz pierwszy bierze też udział w zawodach jeździeckich – po tym, jak przezwyciężyła własne obawy i zyskała Wondy’ego, swojego konia, ośmiela się na coraz trudniejsze wyczyny. Do tego stopnia, że w zawodach niejednego zaskoczy. Dotychczasowa stadnina ma zostać przeniesiona w nowe miejsce – między innymi dzięki zdecydowanej postawie Charlotte oraz członków zarządu (zwłaszcza nastoletnich). Tyle że organizacji znów grozi niebezpieczeństwo: konkurencja czuwa i chce przejąć nową placówkę, w dodatku przez wygraną w wewnętrznych wyborach. Znów zatem Charlotte i jej przyjaciele podejmą nierówną walkę z bezwzględnymi dorosłymi. Autorka naświetla zatem motyw „koński” z kilku stron: opieki nad zwierzętami, zasad zawodów czy struktur organizacji – nawiązuje również do kwestii społecznych. To tak, by zmienić myślenie o modzie na hippikę, pokazać nie tylko przyjemności, ale i obowiązki czy wyzwania, również dla młodych ludzi. Charlotte ma sporo zadań, których nie znają jej rówieśnicy – ale w stadninie znajduje szczęście.
Nele Neuhaus nie zapomina jednak też o standardowych motywach z powieści dla nastolatek. Już w tytule akcentuje motyw, który do tej pory przewijał się raczej tylko w serii o Elenie. „Charlotte i pierwsza miłość” to relacja między Charlotte i Simonem – zasugerowana na końcu poprzedniej części. Chociaż zwykle w powieściach młodzieżowych bohaterki czekają na miłość i marzą o związku, Charlotte nie czuje się gotowa na bycie czyjąś dziewczyną. Nawet jeśli od pewnego czasu myśli i mówi tylko o Simonie, boi się zmian. Reaguje impulsywnie, potem jednak dopadają ją liczne wątpliwości. Na szczęście Simon to chłopak rozsądny: widzi, co się dzieje i potrafi zachowywać się tak, by nie spłoszyć nastolatki. Pokazuje, jak troszczyć się o ukochaną osobę. Stanowi kontrast z chłopakami koleżanek, nieodpowiedzialnymi, zazdrosnymi czy kłótliwymi, szanuje Charlotte i dogaduje się również z jej rodzicami. Nele Neuhaus sugeruje tym samym, na co zwracać uwagę przy nastoletnich zauroczeniach – subtelnie zwraca uwagę na pułapki i sytuacje, których lepiej unikać. Owszem, idealizuje Simona, ale to już urok historii o pierwszych miłościach.
Żeby nie było zbyt słodko, bo problemy ze stadniną nie zamącą przecież życia uczuciowego bohaterki, pojawia się tu jeszcze jeden ważny temat. Kłótnia z najlepszą przyjaciółką, Doro, która do tej pory dzieliła z Charlotte szczęścia i porażki. Dziewczyna staje się coraz bardziej zazdrosna i złośliwa. Oddala się od Charlotte, krytykuje zamiast wspierać i ma coraz więcej pretensji o wszystko. Dziecinne oczekiwanie na to, kto przeprosi pierwszy (a sytuacje różnie oceniają postronni) przerywają intrygi nastolatki. Charlotte ma jednak nową przyjaciółkę, od której otrzymuje tak potrzebne wsparcie. Wśród interpersonalnych tematów poruszanych przez Nele Neuhaus na uwagę zasługuje jeszcze sprawa mamy Katie, zwanej Smoczycą. Kobieta, która wtrąca się we wszystko i wszystko chce organizować, zwyczajnie się nudzi – kiedy znajduje zajęcie wymagające wielkich nakładów czasu i sił, automatycznie zyskuje też szczęście i przestaje zadręczać dzieci. Autorka wyjaśnia tym samym czytelnikom, co potrzebne jest ludziom do szczęścia i samospełnienia, podsuwa proste rozwiązania różnych komplikacji. Uświadamia też nastolatkom, gdzie swoje źródło mają konflikty czy irytujące nawyki, także dorosłych. W tym świecie także pokolenie rodziców popełnia błędy. Wszystko da się naprawić – ale Neuhaus dba o to, żeby nie podsuwać czytelnikom wyłącznie baśniowych scenariuszy. „Charlotte i pierwsza miłość” to książka ważna dla młodych czytelniczek, nie tylko tych zainteresowanych opieką nad końmi – to dobrze przygotowana i mądra lektura, pełna wrażeń.
Komplikacje
Charlotte, młodsza koleżanka „po fachu” Eleny, to sposób Nele Neuhaus na zainteresowanie młodszych odbiorczyń końską tematyką. Tu akcja przez niemal cały czas rozgrywa się w stadninie lub w jej bliskich okolicach. Charlotte po raz pierwszy bierze też udział w zawodach jeździeckich – po tym, jak przezwyciężyła własne obawy i zyskała Wondy’ego, swojego konia, ośmiela się na coraz trudniejsze wyczyny. Do tego stopnia, że w zawodach niejednego zaskoczy. Dotychczasowa stadnina ma zostać przeniesiona w nowe miejsce – między innymi dzięki zdecydowanej postawie Charlotte oraz członków zarządu (zwłaszcza nastoletnich). Tyle że organizacji znów grozi niebezpieczeństwo: konkurencja czuwa i chce przejąć nową placówkę, w dodatku przez wygraną w wewnętrznych wyborach. Znów zatem Charlotte i jej przyjaciele podejmą nierówną walkę z bezwzględnymi dorosłymi. Autorka naświetla zatem motyw „koński” z kilku stron: opieki nad zwierzętami, zasad zawodów czy struktur organizacji – nawiązuje również do kwestii społecznych. To tak, by zmienić myślenie o modzie na hippikę, pokazać nie tylko przyjemności, ale i obowiązki czy wyzwania, również dla młodych ludzi. Charlotte ma sporo zadań, których nie znają jej rówieśnicy – ale w stadninie znajduje szczęście.
Nele Neuhaus nie zapomina jednak też o standardowych motywach z powieści dla nastolatek. Już w tytule akcentuje motyw, który do tej pory przewijał się raczej tylko w serii o Elenie. „Charlotte i pierwsza miłość” to relacja między Charlotte i Simonem – zasugerowana na końcu poprzedniej części. Chociaż zwykle w powieściach młodzieżowych bohaterki czekają na miłość i marzą o związku, Charlotte nie czuje się gotowa na bycie czyjąś dziewczyną. Nawet jeśli od pewnego czasu myśli i mówi tylko o Simonie, boi się zmian. Reaguje impulsywnie, potem jednak dopadają ją liczne wątpliwości. Na szczęście Simon to chłopak rozsądny: widzi, co się dzieje i potrafi zachowywać się tak, by nie spłoszyć nastolatki. Pokazuje, jak troszczyć się o ukochaną osobę. Stanowi kontrast z chłopakami koleżanek, nieodpowiedzialnymi, zazdrosnymi czy kłótliwymi, szanuje Charlotte i dogaduje się również z jej rodzicami. Nele Neuhaus sugeruje tym samym, na co zwracać uwagę przy nastoletnich zauroczeniach – subtelnie zwraca uwagę na pułapki i sytuacje, których lepiej unikać. Owszem, idealizuje Simona, ale to już urok historii o pierwszych miłościach.
Żeby nie było zbyt słodko, bo problemy ze stadniną nie zamącą przecież życia uczuciowego bohaterki, pojawia się tu jeszcze jeden ważny temat. Kłótnia z najlepszą przyjaciółką, Doro, która do tej pory dzieliła z Charlotte szczęścia i porażki. Dziewczyna staje się coraz bardziej zazdrosna i złośliwa. Oddala się od Charlotte, krytykuje zamiast wspierać i ma coraz więcej pretensji o wszystko. Dziecinne oczekiwanie na to, kto przeprosi pierwszy (a sytuacje różnie oceniają postronni) przerywają intrygi nastolatki. Charlotte ma jednak nową przyjaciółkę, od której otrzymuje tak potrzebne wsparcie. Wśród interpersonalnych tematów poruszanych przez Nele Neuhaus na uwagę zasługuje jeszcze sprawa mamy Katie, zwanej Smoczycą. Kobieta, która wtrąca się we wszystko i wszystko chce organizować, zwyczajnie się nudzi – kiedy znajduje zajęcie wymagające wielkich nakładów czasu i sił, automatycznie zyskuje też szczęście i przestaje zadręczać dzieci. Autorka wyjaśnia tym samym czytelnikom, co potrzebne jest ludziom do szczęścia i samospełnienia, podsuwa proste rozwiązania różnych komplikacji. Uświadamia też nastolatkom, gdzie swoje źródło mają konflikty czy irytujące nawyki, także dorosłych. W tym świecie także pokolenie rodziców popełnia błędy. Wszystko da się naprawić – ale Neuhaus dba o to, żeby nie podsuwać czytelnikom wyłącznie baśniowych scenariuszy. „Charlotte i pierwsza miłość” to książka ważna dla młodych czytelniczek, nie tylko tych zainteresowanych opieką nad końmi – to dobrze przygotowana i mądra lektura, pełna wrażeń.
wtorek, 24 stycznia 2017
Marek Nejman, Sławomir Grabowski: Przygody kota Filemona
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017. (wznowienie)
Historie z zapiecka
W najbliższym otoczeniu kota Filemona nie ma właściwie nic, co znałyby z codzienności dzisiejsze maluchy. Izba, piec, na podwórku psia buda, czasami stara balia do prania. Jeszcze – ewentualnie – łóżka z pierzynami i stare kapoty. I mysie dziury. Nie ma tu ani wynalazków elektronicznych, ani udogodnień, ani rozpraszaczy uwagi, dzieci zajmą się więc – po prostu – przygodami sympatycznych bohaterów. Nasza Księgarnia wznawia (w pięknej, kolekcjonerskiej edycji) codzienne doświadczenia Filemona i Bonifacego. To zestaw trzech tomików zawierających krótkie historyjki o Bonifacym, Filemonie, myszach, Babci, Dziadku i Szczeniaku. Historyjki obyczajowe, idealne na czytanie przed snem, a do tego bardzo ciekawe z punktu widzenia każdego malucha. Na szczęście rodziców nie trzeba do tej lektury przekonywać – Filemon to klasyka, która bawi kolejne pokolenia.
Mały Filemon jest jak dziecko. Niewiele rozumie, niewiele wie, ale wszystko chce samodzielnie sprawdzać. Przez swoją ciekawość może czasami wpadać w tarapaty – ale nigdy na tyle groźne, żeby przestraszyć odbiorców. Jego zachowania budzą śmiech, ale pozwalają też identyfikować się z postacią. Rozbrykany Filemon to kociak, który szybko zyskuje aprobatę. Stary, leniwy kocur, Bonifacy, pełni tu rolę przemądrzałego dorosłego. Stanowi przeciwieństwo wszędobylskiego Filemona – a jednak, chociaż wydaje się bardziej doświadczony (i rozsądny), i on może się czegoś nauczyć od malucha. W przypadku Bonifacego humor polega nie tylko na karykaturze. Dochodzi tu również wewnętrzna ironia, niezgodność między wartościami deklarowanymi a rzeczywistością. Drobne kłamstwa Bonifacego rozśmieszą najmłodszych – łatwo bowiem można wykryć intencje kocura i próby fałszowania wizerunku. W przypadku Bonifacego wady sprawiają, że tego bohatera dzieci polubią (u Filemona bardziej działa podobieństwo charakterów). Pod koniec drugiego tomiku dochodzi jeszcze Szczeniak – i wówczas on przejmuje rolę dziecka. Posługują się tu autorzy raczej stereotypowymi wizerunkami postaci. Babcia jest tą najmądrzejszą i najbardziej pracowitą (czy gospodarną) osobą, Dziadek funkcjonuje jak kolejne dziecko. Babcia opiekuje się zatem wszystkimi i dba o wspaniałą atmosferę. W tej chałupie nawet myszy mogą spać spokojnie. Choć Filemon i Bonifacy powinni je łapać, tak naprawdę po prostu pilnują porządku. Zła w „Przygodach kota Filemona” się nie znajdzie.
Marek Nejman i Sławomir Grabowski i dzisiaj imponują wyobraźnią przy prezentowaniu najzwyklejszych wydarzeń. Wystarczy wspomnieć taniec z ognikiem czy walkę z brudem podczas prania. Widać po takich scenkach, jak działa fantazja i jak ważne w tworzeniu bajek jest oryginalne podejście do tematu. Opowiastki są tu bardzo krótkie i przeważnie samodzielne, bohaterowie przeżyją więc całkiem sporo i bez wychodzenia z domu, poza prawdopodobną codzienność. Potęga tego tomiku to humor i precyzyjnie szkicowane charaktery, gwarantujące zabawę. Grabowski i Nejman wcale nie próbują pouczać, zapewniają dzieciom radość. Nie ma już świata pokazanego w tej książce, a jednak historyjki o Filemonie nie wypadają archaicznie, da się je z przyjemnością czytać (i prezentować najmłodszym). To już klasyka literatury czwartej – i bardzo cieszy fakt, że powraca. Najlepszym dowodem na popularność tych postaci jest fakt, że tom ukazał się na rynku dziewięć lat temu i znów się ukazuje.
W dodatku powraca z ilustracjami Julitty Karwowskiej-Wnuczak, czyli z tym wizerunkiem Filemona i jego przyjaciół, który znany jest od kilkudziesięciu lat. Ilustracje w tomie pełne są humoru i wewnętrznego ciepła, budzą zainteresowanie i podkreślają jeszcze panującą w domu Babci i Dziadka atmosferę. To świat w wersji mikro, przyjazny kotom, dzieciom i staruszkom, świat, do którego chce się zaglądać. Ucieczka od dzisiejszego chaosu, kreskówek pełnych przemocy i wyścigu w szokowaniu odbiorców. Kot Filemon to bohater, który nie pozwala się nudzić – bo każdego dnia ma wiele do odkrycia. Cieszy więc bardzo fakt, że w przypominaniu klasyki znalazło się i miejsce na historie z zapiecka. Tę książkę nie tylko maluchy pokochają.
Historie z zapiecka
W najbliższym otoczeniu kota Filemona nie ma właściwie nic, co znałyby z codzienności dzisiejsze maluchy. Izba, piec, na podwórku psia buda, czasami stara balia do prania. Jeszcze – ewentualnie – łóżka z pierzynami i stare kapoty. I mysie dziury. Nie ma tu ani wynalazków elektronicznych, ani udogodnień, ani rozpraszaczy uwagi, dzieci zajmą się więc – po prostu – przygodami sympatycznych bohaterów. Nasza Księgarnia wznawia (w pięknej, kolekcjonerskiej edycji) codzienne doświadczenia Filemona i Bonifacego. To zestaw trzech tomików zawierających krótkie historyjki o Bonifacym, Filemonie, myszach, Babci, Dziadku i Szczeniaku. Historyjki obyczajowe, idealne na czytanie przed snem, a do tego bardzo ciekawe z punktu widzenia każdego malucha. Na szczęście rodziców nie trzeba do tej lektury przekonywać – Filemon to klasyka, która bawi kolejne pokolenia.
Mały Filemon jest jak dziecko. Niewiele rozumie, niewiele wie, ale wszystko chce samodzielnie sprawdzać. Przez swoją ciekawość może czasami wpadać w tarapaty – ale nigdy na tyle groźne, żeby przestraszyć odbiorców. Jego zachowania budzą śmiech, ale pozwalają też identyfikować się z postacią. Rozbrykany Filemon to kociak, który szybko zyskuje aprobatę. Stary, leniwy kocur, Bonifacy, pełni tu rolę przemądrzałego dorosłego. Stanowi przeciwieństwo wszędobylskiego Filemona – a jednak, chociaż wydaje się bardziej doświadczony (i rozsądny), i on może się czegoś nauczyć od malucha. W przypadku Bonifacego humor polega nie tylko na karykaturze. Dochodzi tu również wewnętrzna ironia, niezgodność między wartościami deklarowanymi a rzeczywistością. Drobne kłamstwa Bonifacego rozśmieszą najmłodszych – łatwo bowiem można wykryć intencje kocura i próby fałszowania wizerunku. W przypadku Bonifacego wady sprawiają, że tego bohatera dzieci polubią (u Filemona bardziej działa podobieństwo charakterów). Pod koniec drugiego tomiku dochodzi jeszcze Szczeniak – i wówczas on przejmuje rolę dziecka. Posługują się tu autorzy raczej stereotypowymi wizerunkami postaci. Babcia jest tą najmądrzejszą i najbardziej pracowitą (czy gospodarną) osobą, Dziadek funkcjonuje jak kolejne dziecko. Babcia opiekuje się zatem wszystkimi i dba o wspaniałą atmosferę. W tej chałupie nawet myszy mogą spać spokojnie. Choć Filemon i Bonifacy powinni je łapać, tak naprawdę po prostu pilnują porządku. Zła w „Przygodach kota Filemona” się nie znajdzie.
Marek Nejman i Sławomir Grabowski i dzisiaj imponują wyobraźnią przy prezentowaniu najzwyklejszych wydarzeń. Wystarczy wspomnieć taniec z ognikiem czy walkę z brudem podczas prania. Widać po takich scenkach, jak działa fantazja i jak ważne w tworzeniu bajek jest oryginalne podejście do tematu. Opowiastki są tu bardzo krótkie i przeważnie samodzielne, bohaterowie przeżyją więc całkiem sporo i bez wychodzenia z domu, poza prawdopodobną codzienność. Potęga tego tomiku to humor i precyzyjnie szkicowane charaktery, gwarantujące zabawę. Grabowski i Nejman wcale nie próbują pouczać, zapewniają dzieciom radość. Nie ma już świata pokazanego w tej książce, a jednak historyjki o Filemonie nie wypadają archaicznie, da się je z przyjemnością czytać (i prezentować najmłodszym). To już klasyka literatury czwartej – i bardzo cieszy fakt, że powraca. Najlepszym dowodem na popularność tych postaci jest fakt, że tom ukazał się na rynku dziewięć lat temu i znów się ukazuje.
W dodatku powraca z ilustracjami Julitty Karwowskiej-Wnuczak, czyli z tym wizerunkiem Filemona i jego przyjaciół, który znany jest od kilkudziesięciu lat. Ilustracje w tomie pełne są humoru i wewnętrznego ciepła, budzą zainteresowanie i podkreślają jeszcze panującą w domu Babci i Dziadka atmosferę. To świat w wersji mikro, przyjazny kotom, dzieciom i staruszkom, świat, do którego chce się zaglądać. Ucieczka od dzisiejszego chaosu, kreskówek pełnych przemocy i wyścigu w szokowaniu odbiorców. Kot Filemon to bohater, który nie pozwala się nudzić – bo każdego dnia ma wiele do odkrycia. Cieszy więc bardzo fakt, że w przypominaniu klasyki znalazło się i miejsce na historie z zapiecka. Tę książkę nie tylko maluchy pokochają.
poniedziałek, 23 stycznia 2017
Peter Ackroyd: Alfred Hitchcock
Zysk i S-ka, Poznań 2017.
Konkret
Alfred Hitchcock się bał. Rozmaite lęki i fobie czasem niezrozumiałe dla zwykłych ludzi przenosił później do filmów jako zaplanowany efekt panowania nad widzami. Peter Ackroyd przygotowuje biografię, w której bez rozwlekłości zaprezentuje dokonania reżysera – i jego wizję twórczą. „Alfred Hitchcock” to znakomity przypis do serii przypominanych od czasu do czasu filmów, a i przewodnik po historii ich powstawania. Sam Hitchcock, dziś symboli filmów grozy oraz suspensu, nie nadaje się właściwie na obiekt zainteresowania mediów, przynajmniej jeśli brać pod uwagę jego życie prywatne. Jedna żona, z którą łączy go raczej szczera przyjaźń niż namiętność, brak kochanek, specyficzna „zniewieściałość” i niechęć do angażowania się w skandale (czy do aranżowania ich dla uzyskania rozgłosu). Dopiero z czasem, kiedy bohater tomu nabiera pewności siebie i zyskuje uznanie w oczach swoich fanów, zaczyna dopuszczać do codzienności ekscentryczne zachowania. Ackroyd sprawdza, jak Hitchcock traktował na planie swoje gwiazdy – jak postępował z aktorkami, by wydobyć przed kamerą potrzebne mu napięcie. To dość ciekawy motyw, element tajników warsztatu, właściwie nie do pomyślenia obecnie. Jednak w kształtowaniu wizerunku ekscentryka to zbyt mało. Ale też Ackroyd ma inne tematy do budowania opowieści.
„Alfred Hitchcock” to książka, w której życie prywatne reżysera stanowi stałe – i nienachalne – tło, pozbawione jednak sensacyjności. Dla autora biografii ważniejsze są, wyjątkowo, dokonania zawodowe. Powodem, dla którego po ten tom się sięga, w pierwszej kolejności będzie umiejętne kreślenie pomysłów twórczych i samej „techniki” tworzenia. Autor odwołuje się do uwag dla aktorów (to, co na ekranie fascynujące lub tajemnicze mogło być efektem wcielenia w życie zwykłej uwagi o ruchu głową czy geście w odpowiednim kierunku), operatorów kamery czy oświetleniowców. Pokazuje, jak ziszczała się wizja reżyserska, ale też na co Hitchcock zwracał uwagę w trakcie pracy. Zajmuje się wyborami na poziomie koloru lub filmu w czerni i bieli (kiedy krew na ekranie wygląda bardziej groźnie, ale i kiedy będzie zbyt dużym szokiem). Co ważne, Hitchcock w swoje założenia wpisuje nawet widzów – przygotowuje specjalne umowy dotyczące kinowych projekcji. Dba o czystość przekazu i o emocje, nie o efekty specjalne, oferowane choćby przez „kino 3D”. Jest artystą w każdym etapie przygotowywania dzieła. I ten motyw – tworzenie filmów, które przejdą do historii kina, Ackroyd najbardziej w książce uwypukla. Pomaga zrozumieć, jak działa wielki umysł, podaje też szereg liczb – choćby dni zdjęciowych (i przełożenia czasu nagrań na czas filmowy). Po kolei odwołuje się do powstających obrazów, każdy traktując z osobna, jako pracę, nad którą warto się zatrzymać. W ten sposób może jeszcze raz nakłonić do obejrzenia dzieł – pod innym kątem, już z wiedzą na temat ich historii i reżyserskich zamysłów.
Peter Ackroyd stawia na historię dosyć dynamiczną. Wprawdzie nie fabularyzuje opowieści i trzyma się wyznaczników gatunkowych, ale dba o tempo relacji. Od czasu do czasu wzbogaca historię bezpośrednimi cytatami, zapewniając odbiorcom wrażenie uczestniczenia w pracy na planie. Nie stara się natomiast rozbudowywać książki literacko. Tu najbardziej cenione są konkrety i wiadomości powiązane z procesem filmowania. Ackroyd obraz Hitchcocka tworzy z kilku wyrazistych elementów, pośród których najbardziej wyróżnia się podejście do zawodu. W działaniach reżysera nie ma śladu natchnienia czy wizjonerstwa, jest za to wysoka świadomość metod, którymi można osiągnąć założony cel. A skoro nie ma przypadków u Hitchcocka, to i w jego biografii wszystko musi zostać odpowiednio umotywowane. Ackroyd to gwarant udanej narracji – dla tych, którzy cenią sobie konkret.
Konkret
Alfred Hitchcock się bał. Rozmaite lęki i fobie czasem niezrozumiałe dla zwykłych ludzi przenosił później do filmów jako zaplanowany efekt panowania nad widzami. Peter Ackroyd przygotowuje biografię, w której bez rozwlekłości zaprezentuje dokonania reżysera – i jego wizję twórczą. „Alfred Hitchcock” to znakomity przypis do serii przypominanych od czasu do czasu filmów, a i przewodnik po historii ich powstawania. Sam Hitchcock, dziś symboli filmów grozy oraz suspensu, nie nadaje się właściwie na obiekt zainteresowania mediów, przynajmniej jeśli brać pod uwagę jego życie prywatne. Jedna żona, z którą łączy go raczej szczera przyjaźń niż namiętność, brak kochanek, specyficzna „zniewieściałość” i niechęć do angażowania się w skandale (czy do aranżowania ich dla uzyskania rozgłosu). Dopiero z czasem, kiedy bohater tomu nabiera pewności siebie i zyskuje uznanie w oczach swoich fanów, zaczyna dopuszczać do codzienności ekscentryczne zachowania. Ackroyd sprawdza, jak Hitchcock traktował na planie swoje gwiazdy – jak postępował z aktorkami, by wydobyć przed kamerą potrzebne mu napięcie. To dość ciekawy motyw, element tajników warsztatu, właściwie nie do pomyślenia obecnie. Jednak w kształtowaniu wizerunku ekscentryka to zbyt mało. Ale też Ackroyd ma inne tematy do budowania opowieści.
„Alfred Hitchcock” to książka, w której życie prywatne reżysera stanowi stałe – i nienachalne – tło, pozbawione jednak sensacyjności. Dla autora biografii ważniejsze są, wyjątkowo, dokonania zawodowe. Powodem, dla którego po ten tom się sięga, w pierwszej kolejności będzie umiejętne kreślenie pomysłów twórczych i samej „techniki” tworzenia. Autor odwołuje się do uwag dla aktorów (to, co na ekranie fascynujące lub tajemnicze mogło być efektem wcielenia w życie zwykłej uwagi o ruchu głową czy geście w odpowiednim kierunku), operatorów kamery czy oświetleniowców. Pokazuje, jak ziszczała się wizja reżyserska, ale też na co Hitchcock zwracał uwagę w trakcie pracy. Zajmuje się wyborami na poziomie koloru lub filmu w czerni i bieli (kiedy krew na ekranie wygląda bardziej groźnie, ale i kiedy będzie zbyt dużym szokiem). Co ważne, Hitchcock w swoje założenia wpisuje nawet widzów – przygotowuje specjalne umowy dotyczące kinowych projekcji. Dba o czystość przekazu i o emocje, nie o efekty specjalne, oferowane choćby przez „kino 3D”. Jest artystą w każdym etapie przygotowywania dzieła. I ten motyw – tworzenie filmów, które przejdą do historii kina, Ackroyd najbardziej w książce uwypukla. Pomaga zrozumieć, jak działa wielki umysł, podaje też szereg liczb – choćby dni zdjęciowych (i przełożenia czasu nagrań na czas filmowy). Po kolei odwołuje się do powstających obrazów, każdy traktując z osobna, jako pracę, nad którą warto się zatrzymać. W ten sposób może jeszcze raz nakłonić do obejrzenia dzieł – pod innym kątem, już z wiedzą na temat ich historii i reżyserskich zamysłów.
Peter Ackroyd stawia na historię dosyć dynamiczną. Wprawdzie nie fabularyzuje opowieści i trzyma się wyznaczników gatunkowych, ale dba o tempo relacji. Od czasu do czasu wzbogaca historię bezpośrednimi cytatami, zapewniając odbiorcom wrażenie uczestniczenia w pracy na planie. Nie stara się natomiast rozbudowywać książki literacko. Tu najbardziej cenione są konkrety i wiadomości powiązane z procesem filmowania. Ackroyd obraz Hitchcocka tworzy z kilku wyrazistych elementów, pośród których najbardziej wyróżnia się podejście do zawodu. W działaniach reżysera nie ma śladu natchnienia czy wizjonerstwa, jest za to wysoka świadomość metod, którymi można osiągnąć założony cel. A skoro nie ma przypadków u Hitchcocka, to i w jego biografii wszystko musi zostać odpowiednio umotywowane. Ackroyd to gwarant udanej narracji – dla tych, którzy cenią sobie konkret.
Joanna Kmieć: Tajemnica trzynastego piętra
Akapit Press, Łódź 2016.
Kałuże
Wielka przygoda może czekać w każdym miejscu. Dla Oliwiera i Tosi, dzieci, które nie liczyły na wakacyjny wyjazd (ponieważ ich mamy założyły właśnie firmę i nie mogą sobie pozwalać na żadne eskapady), pogoda nie jest łaskawa. Bez przerwy pada deszcz. Na szczęście biznesowy wyjazd ich rodzicielek (razem z pociechami) to aż dwa tygodnie w słonecznej akurat Szwecji. Tyle że bohaterowie niewiele w Szwecji zwiedzą. Zaintryguje ich bowiem tajemnica trzynastego piętra w hotelu i… dziwne kałuże, które pojawiają się znikąd. W windzie nie ma przycisku z numerem trzynaście – dopóki nie wsiądą do niej same dzieci. Wtedy dopiero można wybrać się na tajny, ukryty poziom i poznać jego mieszkańców. A także dowiedzieć się, co jest przyczyną miniaturowych powodzi w hotelu. Od deszczu Oli i Tosia nie dadzą rady uciec, ale ponieważ wiąże się on z serią zagadek, przestaje być męczący czy przykry. Można go powstrzymać, ale w tym celu należy rozwiązać poważny problem rodziny trollomopów.
„Tajemnica trzynastego piętra” Joanny Kmieć to bardzo krótka powieść dla dzieci. Jedenastoletnia Tosia i siedmioletni Oliwier są rodzeństwem ciotecznym (kuzynami, więc mocno zastanawia fakt, dlaczego przez sporą część historii tytułują się „bratem” i „siostrą”) niespecjalnie za sobą przepadają, ale skoro już są skazani na swoje towarzystwo – działają wspólnie. Autorka zamyka się na dzieci z zewnątrz: w hotelu przebywają tylko biznesmeni, a jedyne atrakcyjne towarzystwo zapewnia rodzina trollomopów, trzy pokolenia istot z bajki. Dla dzieci jednak będzie to historia wciągająca między innymi ze względu na skrótowość i dynamiczną akcję. Tu nie ma na co czekać: bohaterowie rezygnują ze snucia skomplikowanych planów, po prostu kiedy trzeba – przystępują do działania. Autorka nakreśla szereg niezrozumiałych wydarzeń: przycisk z numerem „13” pojawia się w windzie tylko w pewnych warunkach, kałuże w zamkniętym domu tworzą się bez wyraźnej przyczyny, do tego trolle – dlatego akcja przenosi się do Szwecji, poza tymi istotami ze skandynawskich wierzeń nie ma tu wielu powodów takiego umiejscowienia wydarzeń. Dla maluchów będzie to jednak miła odmiana (a może i szansa na zainteresowanie się geografią).
Trochę Joanna Kmieć potyka się w narracji, czyli w sposobie opisywania bohaterów i ich działań. Historię prowadzi siedmiolatek, który, niestety, wpada w manierę nadużywania synonimów i nadmiernej opisowości. Autorka za wszelką cenę chce unikać powtórzeń, co owocuje tym, że powtarza raz podane i nieznaczące później wiadomości (Tosia jako „jedenastolatka” – albo jako nieszczęsna „siostra”), część komentarzy wypada zbyt egzaltowanie i powieściowo. Kmieć, zamiast pisać naturalnie i prosto (nie – infantylnie czy prostacko!) buduje wypracowania prymusa zapatrzonego w książki, a nie w zwyczajne życie. Dziwne, bo w dialogach przeważnie tego problemu nie ma. Niewłaściwe wybory stylistyczne zaburzają trochę charakterystykę bohatera – bo przecież to Oliwier prowadzi opowieść i na jego portret składają się językowe niezręczności. Nie chodzi o to, żeby książkowy siedmiolatek wypowiadał się jak prawdziwy siedmiolatek – ale żeby nie wpadał w stylistykę obcą dzieciom przez ornamentykę, lepiej byłoby postawić na przezroczyste komentarze.
Niezależnie od wpadek tekstowych Joanna Kmieć przygotowuje dla dzieci historyjkę różniącą się – i to wyraźnie – od standardowych propozycji istniejących na rynku. Sprawia, że dzieci chętnie ją przeczytają i nie znudzą się w trakcie – bo akcja przez cały czas jest rozwijana. Autorka proponuje też drobne szkicowe ilustracje do tomu: humorystyczne i pozbawione infantylizmu z książeczek dla dzieci. „Tajemnica trzynastego piętra” to całkiem przyjemne przejście do świata większych lektur – już nie bajka, jeszcze nie kilkusetstronicowa powieść, ciekawe zestawienie fantazji z rzeczywistością.
Kałuże
Wielka przygoda może czekać w każdym miejscu. Dla Oliwiera i Tosi, dzieci, które nie liczyły na wakacyjny wyjazd (ponieważ ich mamy założyły właśnie firmę i nie mogą sobie pozwalać na żadne eskapady), pogoda nie jest łaskawa. Bez przerwy pada deszcz. Na szczęście biznesowy wyjazd ich rodzicielek (razem z pociechami) to aż dwa tygodnie w słonecznej akurat Szwecji. Tyle że bohaterowie niewiele w Szwecji zwiedzą. Zaintryguje ich bowiem tajemnica trzynastego piętra w hotelu i… dziwne kałuże, które pojawiają się znikąd. W windzie nie ma przycisku z numerem trzynaście – dopóki nie wsiądą do niej same dzieci. Wtedy dopiero można wybrać się na tajny, ukryty poziom i poznać jego mieszkańców. A także dowiedzieć się, co jest przyczyną miniaturowych powodzi w hotelu. Od deszczu Oli i Tosia nie dadzą rady uciec, ale ponieważ wiąże się on z serią zagadek, przestaje być męczący czy przykry. Można go powstrzymać, ale w tym celu należy rozwiązać poważny problem rodziny trollomopów.
„Tajemnica trzynastego piętra” Joanny Kmieć to bardzo krótka powieść dla dzieci. Jedenastoletnia Tosia i siedmioletni Oliwier są rodzeństwem ciotecznym (kuzynami, więc mocno zastanawia fakt, dlaczego przez sporą część historii tytułują się „bratem” i „siostrą”) niespecjalnie za sobą przepadają, ale skoro już są skazani na swoje towarzystwo – działają wspólnie. Autorka zamyka się na dzieci z zewnątrz: w hotelu przebywają tylko biznesmeni, a jedyne atrakcyjne towarzystwo zapewnia rodzina trollomopów, trzy pokolenia istot z bajki. Dla dzieci jednak będzie to historia wciągająca między innymi ze względu na skrótowość i dynamiczną akcję. Tu nie ma na co czekać: bohaterowie rezygnują ze snucia skomplikowanych planów, po prostu kiedy trzeba – przystępują do działania. Autorka nakreśla szereg niezrozumiałych wydarzeń: przycisk z numerem „13” pojawia się w windzie tylko w pewnych warunkach, kałuże w zamkniętym domu tworzą się bez wyraźnej przyczyny, do tego trolle – dlatego akcja przenosi się do Szwecji, poza tymi istotami ze skandynawskich wierzeń nie ma tu wielu powodów takiego umiejscowienia wydarzeń. Dla maluchów będzie to jednak miła odmiana (a może i szansa na zainteresowanie się geografią).
Trochę Joanna Kmieć potyka się w narracji, czyli w sposobie opisywania bohaterów i ich działań. Historię prowadzi siedmiolatek, który, niestety, wpada w manierę nadużywania synonimów i nadmiernej opisowości. Autorka za wszelką cenę chce unikać powtórzeń, co owocuje tym, że powtarza raz podane i nieznaczące później wiadomości (Tosia jako „jedenastolatka” – albo jako nieszczęsna „siostra”), część komentarzy wypada zbyt egzaltowanie i powieściowo. Kmieć, zamiast pisać naturalnie i prosto (nie – infantylnie czy prostacko!) buduje wypracowania prymusa zapatrzonego w książki, a nie w zwyczajne życie. Dziwne, bo w dialogach przeważnie tego problemu nie ma. Niewłaściwe wybory stylistyczne zaburzają trochę charakterystykę bohatera – bo przecież to Oliwier prowadzi opowieść i na jego portret składają się językowe niezręczności. Nie chodzi o to, żeby książkowy siedmiolatek wypowiadał się jak prawdziwy siedmiolatek – ale żeby nie wpadał w stylistykę obcą dzieciom przez ornamentykę, lepiej byłoby postawić na przezroczyste komentarze.
Niezależnie od wpadek tekstowych Joanna Kmieć przygotowuje dla dzieci historyjkę różniącą się – i to wyraźnie – od standardowych propozycji istniejących na rynku. Sprawia, że dzieci chętnie ją przeczytają i nie znudzą się w trakcie – bo akcja przez cały czas jest rozwijana. Autorka proponuje też drobne szkicowe ilustracje do tomu: humorystyczne i pozbawione infantylizmu z książeczek dla dzieci. „Tajemnica trzynastego piętra” to całkiem przyjemne przejście do świata większych lektur – już nie bajka, jeszcze nie kilkusetstronicowa powieść, ciekawe zestawienie fantazji z rzeczywistością.
niedziela, 22 stycznia 2017
Piotr Metz: Voo Voo. Dzień dobry wieczór
Agora, Warszawa 2016.
Fachowość
Przyjemnie czyta się takie rozmowy – przygotowane bez pośpiechu, ze znawstwem i bez oglądania się na trendy w literaturze popularnej (odłamie biograficzno-wywiadowym). Jest tu miejsce na gęste opowieści, uporządkowane wspomnienia i tematy ważne nie tylko dla fanów, jest porozumienie, dzięki któremu ani dziennikarz nie musi za bardzo naciskać, żeby zdobyć potrzebne wiadomości, ani muzyk nie czuje się w obowiązku przejmować rolę moderatora rozmowy. Ale tak to jest, gdy w książce o Voo Voo spotyka się Piotr Metz z Wojciechem Waglewskim. „Dzień dobry wieczór” to publikacja niemal modelowa dla grup, które chcą zaistnieć na rynku książki. Pozbawiona niepotrzebnych zapełniaczy objętości, mozaik z cytatów, recenzji, tchnąca za to spokojem. „Dzień dobry wieczór” to również kawałek historii zespołu – twórcy nie wyręczają tu autorów monografii, za to dają fanom tom dokładnie taki, jakiego ci by się spodziewali.
To prawie ćwierć tysiąca stron rozmów – a liczba ta zachwyci dopiero wtedy, gdy doda się, że rozmów konkretnych i pozbawionych przegadania. Waglewski przybliża czytelnikom początki zespołu, pierwsze składy i muzyczne inspiracje, tworząc coś w rodzaju mapy dla melomanów. Nakreśla też warunki tworzenia w danych latach, ingerencje cenzury i kontakty z radiem, sposoby rejestrowania utworów, a i kierunki eksperymentowania. Nie zanudza odbiorców danymi encyklopedycznymi, skupia się raczej na warstwie odczuciowo-towarzyskiej, a już najbardziej na poszukiwaniu własnego brzmienia. To, co zwłaszcza u dziś rozpoczynających karierę muzyków rzadkie – refleksja nad kierunkami artystycznych poszukiwań – u Wojciecha Waglewskiego zyskuje wyraźny kształt i stanowi dość mocny element w budowaniu wizerunku grupy w wersji książkowej. Z czasem Metz przechodzi do tematyzowania rozmów – zajmować się będzie utworami lub płytami, koncertami czy menadżerami, a także opowiadaniem o członkach zespołu czy wspominaniem ich. W tle przewiną się Fisz i Emade, chociaż w momencie, gdy Wojciech Waglewski uzna, że nie chce łączyć Voo Voo z synami, znikną z opowieści. Pojawi się w „Voo Voo” nawiązanie do ciekawych muzycznych kontaktów i do oryginalnych propozycji dla słuchaczy, do Męskiego Grania, pojawi się bycie poza modami i konsekwentne tworzenie marki. W całej rozmowie Metz i Waglewski świetnie się dogadują, nie ma tak częstego w wywiadach-rzekach uczucia niedosytu. Nie ma też chaosu, bo Waglewski doskonale wie, jak prowadzić relację. Wywiad zyskuje również znakomitą dramaturgię – nie jest to zlepek przypadkowych rozmów.
Mateusz Pospieszalski, Karim Martusewicz i Michał Bryndal również zostają przez Metza wypytani, zwłaszcza o „ich” historię w Voo Voo. Rozmowy z nimi są krótkie – nie ma tu dywagacji o pomysłach na zespół ani powtarzania tego, co już przedstawił Wojciech Waglewski. „Dzień dobry wieczór” zyskuje przez to konieczne uzupełnienie, a dodatkowe rozmowy nie rozbijają charakteru książki. Są jak wywiad z Waglewskim, rzeczowe i spójne. Ponieważ wywiady z definicji nie zapewnią przeglądu dat i faktów, do tomu dołączone zostały dyskografia zespołu oraz szczegółowe kalendarium. Dla fanów miłym urozmaiceniem będzie też zestaw zdjęć przeniesionych na koniec książki, tak, żeby nie rozbijały wywiadów. Zapewnia to łatwy dostęp do potrzebnych informacji – i szczegóły, które nie trafiają do rozmów. Dla fanów to więc oczywiste kompendium wiedzy. Jedynym przerywnikiem, który wkracza do wywiadów są teksty piosenek – na czarnych stronach. Z reguły pojawiają się jako rodzaj ilustracji muzycznej do opowieści, w następstwie rozpoczętego z nimi wątku. To najlepszy sposób przedstawiania historii zespołu. Przy tych wszystkich zaletach treści i kompozycji można już darować sobie opowieść o dobrej jakości wydania. Takie opracowanie zapewnia przyjemną muzyczną podróż.
Fachowość
Przyjemnie czyta się takie rozmowy – przygotowane bez pośpiechu, ze znawstwem i bez oglądania się na trendy w literaturze popularnej (odłamie biograficzno-wywiadowym). Jest tu miejsce na gęste opowieści, uporządkowane wspomnienia i tematy ważne nie tylko dla fanów, jest porozumienie, dzięki któremu ani dziennikarz nie musi za bardzo naciskać, żeby zdobyć potrzebne wiadomości, ani muzyk nie czuje się w obowiązku przejmować rolę moderatora rozmowy. Ale tak to jest, gdy w książce o Voo Voo spotyka się Piotr Metz z Wojciechem Waglewskim. „Dzień dobry wieczór” to publikacja niemal modelowa dla grup, które chcą zaistnieć na rynku książki. Pozbawiona niepotrzebnych zapełniaczy objętości, mozaik z cytatów, recenzji, tchnąca za to spokojem. „Dzień dobry wieczór” to również kawałek historii zespołu – twórcy nie wyręczają tu autorów monografii, za to dają fanom tom dokładnie taki, jakiego ci by się spodziewali.
To prawie ćwierć tysiąca stron rozmów – a liczba ta zachwyci dopiero wtedy, gdy doda się, że rozmów konkretnych i pozbawionych przegadania. Waglewski przybliża czytelnikom początki zespołu, pierwsze składy i muzyczne inspiracje, tworząc coś w rodzaju mapy dla melomanów. Nakreśla też warunki tworzenia w danych latach, ingerencje cenzury i kontakty z radiem, sposoby rejestrowania utworów, a i kierunki eksperymentowania. Nie zanudza odbiorców danymi encyklopedycznymi, skupia się raczej na warstwie odczuciowo-towarzyskiej, a już najbardziej na poszukiwaniu własnego brzmienia. To, co zwłaszcza u dziś rozpoczynających karierę muzyków rzadkie – refleksja nad kierunkami artystycznych poszukiwań – u Wojciecha Waglewskiego zyskuje wyraźny kształt i stanowi dość mocny element w budowaniu wizerunku grupy w wersji książkowej. Z czasem Metz przechodzi do tematyzowania rozmów – zajmować się będzie utworami lub płytami, koncertami czy menadżerami, a także opowiadaniem o członkach zespołu czy wspominaniem ich. W tle przewiną się Fisz i Emade, chociaż w momencie, gdy Wojciech Waglewski uzna, że nie chce łączyć Voo Voo z synami, znikną z opowieści. Pojawi się w „Voo Voo” nawiązanie do ciekawych muzycznych kontaktów i do oryginalnych propozycji dla słuchaczy, do Męskiego Grania, pojawi się bycie poza modami i konsekwentne tworzenie marki. W całej rozmowie Metz i Waglewski świetnie się dogadują, nie ma tak częstego w wywiadach-rzekach uczucia niedosytu. Nie ma też chaosu, bo Waglewski doskonale wie, jak prowadzić relację. Wywiad zyskuje również znakomitą dramaturgię – nie jest to zlepek przypadkowych rozmów.
Mateusz Pospieszalski, Karim Martusewicz i Michał Bryndal również zostają przez Metza wypytani, zwłaszcza o „ich” historię w Voo Voo. Rozmowy z nimi są krótkie – nie ma tu dywagacji o pomysłach na zespół ani powtarzania tego, co już przedstawił Wojciech Waglewski. „Dzień dobry wieczór” zyskuje przez to konieczne uzupełnienie, a dodatkowe rozmowy nie rozbijają charakteru książki. Są jak wywiad z Waglewskim, rzeczowe i spójne. Ponieważ wywiady z definicji nie zapewnią przeglądu dat i faktów, do tomu dołączone zostały dyskografia zespołu oraz szczegółowe kalendarium. Dla fanów miłym urozmaiceniem będzie też zestaw zdjęć przeniesionych na koniec książki, tak, żeby nie rozbijały wywiadów. Zapewnia to łatwy dostęp do potrzebnych informacji – i szczegóły, które nie trafiają do rozmów. Dla fanów to więc oczywiste kompendium wiedzy. Jedynym przerywnikiem, który wkracza do wywiadów są teksty piosenek – na czarnych stronach. Z reguły pojawiają się jako rodzaj ilustracji muzycznej do opowieści, w następstwie rozpoczętego z nimi wątku. To najlepszy sposób przedstawiania historii zespołu. Przy tych wszystkich zaletach treści i kompozycji można już darować sobie opowieść o dobrej jakości wydania. Takie opracowanie zapewnia przyjemną muzyczną podróż.
Lars Klinting: Kastor szyje
Media Rodzina, Poznań 2016.
Nowy fartuch
Kastor to bohater obrazkowej serii edukacyjnej dla najmłodszych. Zaprzecza tendencjom konsumpcyjnym – kiedy czegoś mu brakuje, nie biegnie natychmiast do sklepu, by to sobie kupić, a przygotowuje sam. Tworzył już między innymi ciasto urodzinowe czy skrzynkę na narzędzia. Teraz Kastor musi uszyć sobie nowy fartuch – stary do niczego się nie nadaje. Bohater nie szuka daleko potrzebnych przyborów – po rodzinie zostały mu całe pracownie, w tym w pełni urządzony pokój do szycia. Zanim jednak przystąpi do właściwego działania, określa swoje potrzeby. Starannie wybiera materiał na nowy fartuch, pierze go i prasuje jeszcze przed rozpoczęciem szycia. Jego działania obejmują zdjęcie miary, stworzenie wykroju, wycięcie i sfastrygowanie kawałków materiału, zszycie fartucha na maszynie i wszycie do niego tasiemki. Trzeba też będzie dokonać niezbędnych poprawek, bo mimo starannego wymierzenia ciała, Kastor gdzieś popełnia błąd, o czym przekonuje się, patrząc w lustro.
Cała przygoda Kastora polega właśnie na tym: bohater szyje fartuch. Co pewien czas pojawiają się strony „informacyjne”: autor tłumaczy tu małym odbiorcom, z jakich „narzędzi” korzysta postać. Obok żelazka i maszyny do szycia pojawi się tu na przykład poduszeczka do igieł. Każdy etap pracy jest tu rozłożony na kolejne rysunki i proste podpisy. Działania Kastora nie podlegają dyskusji, sam bohater niczemu się też nie dziwi – wie, co ma robić i dlaczego. To on stanowi tu autorytet dla maluchów. Ale Lars Klinting przygotowuje się też na ewentualne pytania – po zakończeniu tomiku podaje wyjaśnienia co bardziej „dziwnych” momentów historyjki – dlaczego Kastor pierze i prasuje sam materiał, a nie gotowy fartuch – omawia też kwestię wszywania kieszeni oraz zapobiegania strzępieniu się brzegów materiału. To wszystko składa się na historyjkę ciekawą maluchy dowiedzą się ze szczegółami, jak powstają ubrania, a do tego mogą również pójść w ślady swojego bohatera i samodzielnie uszyć fartuch: w książce pojawia się miniaturowy wykrój, który trzeba dopasować do własnych wymiarów, a potem – iść za kolejnymi obrazkami. „Kastor szyje” to równocześnie historyjka, która nakłania do samodzielności.
Kastor jest bohaterem, który kojarzy się w warstwie wizualnej z bohaterami Beatrix Potter bardziej niż z dzisiejszymi postaciami z kreskówek. To bóbr, który prawie nie ma towarzystwa – skupiać się bowiem dzieci mają na kolejnych działaniach, a nie na bajkowej fabule. Ale Klinting dba o to, by dzieci nie nudziły się przy oglądaniu tomiku. W pokoju do szycia stoi manekin krawiecki w kształcie bobra (z ogonem!), a poduszka do szpilek ma kształt jeża. To niespodzianki, które dzieci będą stopniowo podczas lektury odkrywać – i które bardzo uprawdopodobnią rzeczywistość Kastora. Ilustracje pełnią tu zatem funkcję informacyjną, ale przydają się też jako rozrywkowy dodatek. To za ich sprawą opowieść nabiera wyrazu, jest nie tylko szybkim przeglądem czynności niezbędnych przy tworzeniu stroju, ale i bajkowym pozasłownym komentarzem. Lars Klinting chce, żeby dzieci do niego wróciły – dlatego też przygotowuje zestaw tematów do odkrycia przez uważnych odbiorców. Niczym nie wskazuje kolejnych pozatekstowych motywów, pozwala dzieciom na samodzielne budowanie dodatkowej wyobraźniowej historyjki. Kastor jest interesujący również dlatego, że kiedy inni bajkowi (i zwierzęcy) bohaterowie zajmują się komentowaniem codzienności dzieci, on odnosi się do spraw znanych dorosłym, bardziej ambitnych niż zwykłe obowiązki kilkulatków.
Nowy fartuch
Kastor to bohater obrazkowej serii edukacyjnej dla najmłodszych. Zaprzecza tendencjom konsumpcyjnym – kiedy czegoś mu brakuje, nie biegnie natychmiast do sklepu, by to sobie kupić, a przygotowuje sam. Tworzył już między innymi ciasto urodzinowe czy skrzynkę na narzędzia. Teraz Kastor musi uszyć sobie nowy fartuch – stary do niczego się nie nadaje. Bohater nie szuka daleko potrzebnych przyborów – po rodzinie zostały mu całe pracownie, w tym w pełni urządzony pokój do szycia. Zanim jednak przystąpi do właściwego działania, określa swoje potrzeby. Starannie wybiera materiał na nowy fartuch, pierze go i prasuje jeszcze przed rozpoczęciem szycia. Jego działania obejmują zdjęcie miary, stworzenie wykroju, wycięcie i sfastrygowanie kawałków materiału, zszycie fartucha na maszynie i wszycie do niego tasiemki. Trzeba też będzie dokonać niezbędnych poprawek, bo mimo starannego wymierzenia ciała, Kastor gdzieś popełnia błąd, o czym przekonuje się, patrząc w lustro.
Cała przygoda Kastora polega właśnie na tym: bohater szyje fartuch. Co pewien czas pojawiają się strony „informacyjne”: autor tłumaczy tu małym odbiorcom, z jakich „narzędzi” korzysta postać. Obok żelazka i maszyny do szycia pojawi się tu na przykład poduszeczka do igieł. Każdy etap pracy jest tu rozłożony na kolejne rysunki i proste podpisy. Działania Kastora nie podlegają dyskusji, sam bohater niczemu się też nie dziwi – wie, co ma robić i dlaczego. To on stanowi tu autorytet dla maluchów. Ale Lars Klinting przygotowuje się też na ewentualne pytania – po zakończeniu tomiku podaje wyjaśnienia co bardziej „dziwnych” momentów historyjki – dlaczego Kastor pierze i prasuje sam materiał, a nie gotowy fartuch – omawia też kwestię wszywania kieszeni oraz zapobiegania strzępieniu się brzegów materiału. To wszystko składa się na historyjkę ciekawą maluchy dowiedzą się ze szczegółami, jak powstają ubrania, a do tego mogą również pójść w ślady swojego bohatera i samodzielnie uszyć fartuch: w książce pojawia się miniaturowy wykrój, który trzeba dopasować do własnych wymiarów, a potem – iść za kolejnymi obrazkami. „Kastor szyje” to równocześnie historyjka, która nakłania do samodzielności.
Kastor jest bohaterem, który kojarzy się w warstwie wizualnej z bohaterami Beatrix Potter bardziej niż z dzisiejszymi postaciami z kreskówek. To bóbr, który prawie nie ma towarzystwa – skupiać się bowiem dzieci mają na kolejnych działaniach, a nie na bajkowej fabule. Ale Klinting dba o to, by dzieci nie nudziły się przy oglądaniu tomiku. W pokoju do szycia stoi manekin krawiecki w kształcie bobra (z ogonem!), a poduszka do szpilek ma kształt jeża. To niespodzianki, które dzieci będą stopniowo podczas lektury odkrywać – i które bardzo uprawdopodobnią rzeczywistość Kastora. Ilustracje pełnią tu zatem funkcję informacyjną, ale przydają się też jako rozrywkowy dodatek. To za ich sprawą opowieść nabiera wyrazu, jest nie tylko szybkim przeglądem czynności niezbędnych przy tworzeniu stroju, ale i bajkowym pozasłownym komentarzem. Lars Klinting chce, żeby dzieci do niego wróciły – dlatego też przygotowuje zestaw tematów do odkrycia przez uważnych odbiorców. Niczym nie wskazuje kolejnych pozatekstowych motywów, pozwala dzieciom na samodzielne budowanie dodatkowej wyobraźniowej historyjki. Kastor jest interesujący również dlatego, że kiedy inni bajkowi (i zwierzęcy) bohaterowie zajmują się komentowaniem codzienności dzieci, on odnosi się do spraw znanych dorosłym, bardziej ambitnych niż zwykłe obowiązki kilkulatków.
sobota, 21 stycznia 2017
Katarzyna Majgier: Tajemnice starego pałacu. Konserwator z Warszawy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Zagadki i przeszłość
Pałac w Niewiadomicach to miejsce, które przyciąga amatorów przygód i przestępców. Mieszka w nim Magda z rodzicami i bratem – po wygranej w loterii rodzina mogła zrealizować nowobogackie fantazje. Zwłaszcza matka, pani Czereśniakowa, celuje we wkradaniu się w egzystencję wyższych sfer. Skład domowników od pewnego czasu uzupełnia Trzmiel, syn prawdziwych milionerów. Trzmiel ma pamięć fotograficzną, brakuje mu przyjaciół, ale nade wszystko marzy o wielkich przygodach. W tomie „Konserwator z Warszawy”, trzeciej części cyklu, Trzmiel zaczyna się coraz bardziej liczyć. Przydają się jego skrywane tęsknoty – nastolatek jest w stanie zapamiętywać skomplikowane szyfry, potrafi też szukać starych skrytek. Warto zawrzeć z nim sojusz – chociaż rozpuszczony i znudzony, chłopak może się przydać przy poszukiwaniu skarbów. Dla Trzmiela to pierwsze wakacje bez towarzyszącego mu stale ochroniarza, więc i szansa na realizację marzeń. Na razie jednak Magda nie wie, czy może mu zaufać. Takich wątpliwości nie ma co do Wiktora, kolegi z sąsiedztwa, który bardzo chce poznać tajemnicę pałacu. Dzieci wiedzą już o wehikule tkwiącym w lochach, znajdują też odpowiedzi na część zagadek. Jednak nie chroni ich to przed zagrożeniami: do pałacu wciąż przybywają nowi goście, którzy nie zdradzają się z prawdziwymi intencjami. A jak upilnować hordy studentów czy coraz to nowych pracowników, jeśli dotychczasowi – konserwator i ochroniarze – zachowują się bardzo dziwnie? Katarzyna Majgier sprawia, że podejrzewa się tu wszystkich i właściwie bez przerwy, to jak wynaturzenie klasyki i ciągłe podbijanie napięcia. Magda, Wiktor i Trzmiel spędzają wakacje obfitujące w silne wrażenia. To namiastka dawnych powieści sensacyjnych, młodzieżowych przygodówek. Katarzyna Majgier skupia się na akcji, upraszcza jednak opisy, stawiając przede wszystkim na rozmowy postaci. Próbuje przyspieszać bieg wydarzeń przez ciągłe rozmowy i dyskusje – przeciwstawia im jedynie przeżycia związane z samotnym działaniem postaci. Bywa, że dzieci muszą reagować szybko i bez wsparcia swoich kolegów – a to zwiększa temp książki. Zagrożenie może nadejść z każdej strony, nie wiadomo, kto jest wrogiem. Do tego jeszcze autorka wplata cały zestaw pytań z przeszłości. Skoro jest tu wehikuł czasu, da się przeskakiwać między teraźniejszością i latami drugiej wojny światowej – nie tylko dla nastolatków będzie to trudne do rozwiązania zadanie. Żeby odkryć tożsamość zaginionych przed dekadami postaci, nie wystarczy internet i zdrowy rozsądek.
Poza perypetiami nastolatków autorka przedstawia w tomie satyrę na nowobogackich. Czereśniakowie stają się ofiarami wyobrażeń na temat życia wyższych sfer. Zwłaszcza ona nie ma nic przeciwko bezsensownemu wydawaniu pieniędzy, byle tylko upodobnić się w geście do milionerów. Imponują Czereśniakowej tytuły i typowe dla bogaczy pomysły – jak choćby zatrudnianie guwernantki dla dzieci. Dorośli zresztą bardzo dbają tu o pozory, czym sami się ośmieszają. Nie dla nich największe przygody. Katarzyna Majgier pogłębia dystans między pokoleniami, pokazując, jak łatwo wpaść w pułapkę, gdy przywiązuje się zbyt dużą wagę do udawania kogoś, kim się nie jest. Przygodowe aspiracje nastolatków znajdują tu raczej uznanie: bohaterowie w końcu realizują niemal książkowe wakacyjne plany. Dorośli, którzy walczą jedynie o wizerunek w oczach innych bogatych, zasługują wyłącznie na drwiny.
Jest to powieść naiwna przez upraszczanie partii narracyjnych. Autorka pozostawia małym czytelnikom niemal wyłącznie serie zagadek, tajemnic, niespodzianek i wyzwań, redukując przy tym literackie opisy. Stąd obszerne dialogi i krótkie rozdziały. To książka w stylu pop, przenosząca na dzisiejsze trendy dawne tematy z poczytnych młodzieżówek. W sam raz dla dzieci rozleniwionych grami komputerowymi.
Zagadki i przeszłość
Pałac w Niewiadomicach to miejsce, które przyciąga amatorów przygód i przestępców. Mieszka w nim Magda z rodzicami i bratem – po wygranej w loterii rodzina mogła zrealizować nowobogackie fantazje. Zwłaszcza matka, pani Czereśniakowa, celuje we wkradaniu się w egzystencję wyższych sfer. Skład domowników od pewnego czasu uzupełnia Trzmiel, syn prawdziwych milionerów. Trzmiel ma pamięć fotograficzną, brakuje mu przyjaciół, ale nade wszystko marzy o wielkich przygodach. W tomie „Konserwator z Warszawy”, trzeciej części cyklu, Trzmiel zaczyna się coraz bardziej liczyć. Przydają się jego skrywane tęsknoty – nastolatek jest w stanie zapamiętywać skomplikowane szyfry, potrafi też szukać starych skrytek. Warto zawrzeć z nim sojusz – chociaż rozpuszczony i znudzony, chłopak może się przydać przy poszukiwaniu skarbów. Dla Trzmiela to pierwsze wakacje bez towarzyszącego mu stale ochroniarza, więc i szansa na realizację marzeń. Na razie jednak Magda nie wie, czy może mu zaufać. Takich wątpliwości nie ma co do Wiktora, kolegi z sąsiedztwa, który bardzo chce poznać tajemnicę pałacu. Dzieci wiedzą już o wehikule tkwiącym w lochach, znajdują też odpowiedzi na część zagadek. Jednak nie chroni ich to przed zagrożeniami: do pałacu wciąż przybywają nowi goście, którzy nie zdradzają się z prawdziwymi intencjami. A jak upilnować hordy studentów czy coraz to nowych pracowników, jeśli dotychczasowi – konserwator i ochroniarze – zachowują się bardzo dziwnie? Katarzyna Majgier sprawia, że podejrzewa się tu wszystkich i właściwie bez przerwy, to jak wynaturzenie klasyki i ciągłe podbijanie napięcia. Magda, Wiktor i Trzmiel spędzają wakacje obfitujące w silne wrażenia. To namiastka dawnych powieści sensacyjnych, młodzieżowych przygodówek. Katarzyna Majgier skupia się na akcji, upraszcza jednak opisy, stawiając przede wszystkim na rozmowy postaci. Próbuje przyspieszać bieg wydarzeń przez ciągłe rozmowy i dyskusje – przeciwstawia im jedynie przeżycia związane z samotnym działaniem postaci. Bywa, że dzieci muszą reagować szybko i bez wsparcia swoich kolegów – a to zwiększa temp książki. Zagrożenie może nadejść z każdej strony, nie wiadomo, kto jest wrogiem. Do tego jeszcze autorka wplata cały zestaw pytań z przeszłości. Skoro jest tu wehikuł czasu, da się przeskakiwać między teraźniejszością i latami drugiej wojny światowej – nie tylko dla nastolatków będzie to trudne do rozwiązania zadanie. Żeby odkryć tożsamość zaginionych przed dekadami postaci, nie wystarczy internet i zdrowy rozsądek.
Poza perypetiami nastolatków autorka przedstawia w tomie satyrę na nowobogackich. Czereśniakowie stają się ofiarami wyobrażeń na temat życia wyższych sfer. Zwłaszcza ona nie ma nic przeciwko bezsensownemu wydawaniu pieniędzy, byle tylko upodobnić się w geście do milionerów. Imponują Czereśniakowej tytuły i typowe dla bogaczy pomysły – jak choćby zatrudnianie guwernantki dla dzieci. Dorośli zresztą bardzo dbają tu o pozory, czym sami się ośmieszają. Nie dla nich największe przygody. Katarzyna Majgier pogłębia dystans między pokoleniami, pokazując, jak łatwo wpaść w pułapkę, gdy przywiązuje się zbyt dużą wagę do udawania kogoś, kim się nie jest. Przygodowe aspiracje nastolatków znajdują tu raczej uznanie: bohaterowie w końcu realizują niemal książkowe wakacyjne plany. Dorośli, którzy walczą jedynie o wizerunek w oczach innych bogatych, zasługują wyłącznie na drwiny.
Jest to powieść naiwna przez upraszczanie partii narracyjnych. Autorka pozostawia małym czytelnikom niemal wyłącznie serie zagadek, tajemnic, niespodzianek i wyzwań, redukując przy tym literackie opisy. Stąd obszerne dialogi i krótkie rozdziały. To książka w stylu pop, przenosząca na dzisiejsze trendy dawne tematy z poczytnych młodzieżówek. W sam raz dla dzieci rozleniwionych grami komputerowymi.
Anita Głowińska: Kicia Kocia w bibliotece
Media Rodzina, Poznań 2016.
Nowe książki
Zachęcanie dzieci do czytania wiąże się również z pokazywaniem możliwości, jakie ta umiejętność daje. Anita Głowińska w serii o Kici Koci stworzyła najlepszą reklamę biblioteki, jaką można sobie wyobrazić. Pewnego dnia domowy księgozbiór przestaje bohaterce wystarczać, Kicia Kocia nudzi się już przeglądaniem tych samych pozycji, które ma w domu, więc pora iść do biblioteki. Bohaterka jeszcze nie wie, co ją tam czeka, ale na tym przecież polega pomysł na całą serię – na przedstawianiu nieznanego i to w takiej formie, by budzić zainteresowanie maluchów. W bibliotece można wypożyczyć nowe ciekawe bajki – Kicia Kocia otrzymuje swoją kartę, od tej pory staje się czytelniczką. Dowiaduje się nawet, jak znaleźć potrzebną książkę – bibliotekarka sprawdza w katalogu i wskazuje odpowiednią półkę. Dla dzieci to rodzaj specjalnego wtajemniczenia.
Kicia Kocia wie, że w bibliotece wypożycza się książki, o to pytać nie musi. Ale zastanawia się, czy można tu robić też coś innego. Przekonuje się, że dzieci w bibliotece biorą udział w ciekawych zajęciach – przygotowują własne książki, występują w przedstawieniach teatrzyków lub tworzą ilustracje do ulubionych bajek. Prawdziwie intrygujące będzie jednak… spotkanie z autorką książek. Pani, która akurat przychodzi do biblioteki, opowiada grupie dzieci, skąd czerpie pomysły, jak układa historie i jak powstają jej książki. Rozdaje maluchom autografy, ale swoją opowieścią również zachęca do czytania: w końcu to po spotkaniu autorskim Kicia Kocia zamierza przeczytać bajkę, o której była mowa. Dla kilkulatków tego typu spotkanie – będące przecież też niespodzianką, skoro bohaterka nie miała pojęcia o wydarzeniu – to niewątpliwie kolejna atrakcja i jeszcze jeden powód do odwiedzania bibliotek.
Autorka nie próbuje tym tomikiem wychowywać maluchów. Rezygnuje z przedstawiania kodeksu zachowań (w bibliotece powinno się zachować ciszę) czy zwykłych upomnień dla kilkulatków – w nowym miejscu wszyscy i tak są grzeczni, żeby nie stracić możliwości uczestniczenia w rozmaitych atrakcjach. Kicia Kocia wie, że chciałaby tu przychodzić z przyjaciółmi, ale przecież może na miejscu też poznać inne dzieci. Biblioteka ma się najmłodszym kojarzyć przyjemnie – o to autorka dba. Kicia Kocia przekonuje się, że to miejsce ciekawe – jej pogląd podzielać będą odbiorcy. A przecież zabawa nie kończy się z chwilą wyjścia z budynku – do domu zabiera się wybrane książki, które przed snem można poczytać. Staje się zatem biblioteka zaprzeczeniem nudy – i sposobem na to, by nie dopadła maluchów podczas codziennego czytania.
„Kicia Kocia w bibliotece” to najbardziej kolorowa opowieść o wypożyczalni książek, jaką można sobie wyobrazić. Autorka prowadzi wyjaśnienia w formie picture booka w wersji bajecznie barwnej. Zawsze zresztą u Kici Koci mocne kolory są elementem przyciągającym najmłodszych. Głowińska maluje postacie tak, że widać ślady pędzla – nawet na konturach – to jawne zaprzeczenie komputerowego wygładzania ilustracji: te mają swój charakter. Anita Głowińska tworzy obrazki pozornie naiwne – wielkooka Kicia Kocia to tak naprawdę prosta sylwetka, jeśli dzieci chciałyby namalować własne przygody tej bohaterki, nie będą miały problemu z odwzorowaniem jej wyglądu. Głowińska imituje styl malowania dzieci – ale w efekcie uzyskuje ilustracje po prostu śliczne, urocze nawet z punktu widzenia dorosłych. Nic dziwnego, że seria przygód Kici Koci stale się rozrasta. Anita Głowińska realizuje założenia edukacyjno-wychowawcze, ale zapewnia dzieciom również rozrywkę, lekturową przygodę do przełożenia na prawdziwe życie. Za ten tomik powinna zyskać uznanie bibliotekarek, bo trudno znaleźć lepszą zachętę do wypożyczania książek (i uczestniczenia w ofercie bibliotek). Kicia Kocia znajduje sobie kolejne ciekawe zajęcia, a w ślad za nią mogą podążać odbiorcy, dzieci, które dopiero odkrywają rozmaite rozrywki. Bohaterka daje wszystkim dobry przykład i przyzwyczaja do różnorodnych zadań bez natrętnego pouczania. Anita Głowińska proponuje kilkulatkom cykl z bohaterką wyrazistą – i mogącą wytrzymać konkurencję z zagranicznymi seriami edukacyjnymi.
Nowe książki
Zachęcanie dzieci do czytania wiąże się również z pokazywaniem możliwości, jakie ta umiejętność daje. Anita Głowińska w serii o Kici Koci stworzyła najlepszą reklamę biblioteki, jaką można sobie wyobrazić. Pewnego dnia domowy księgozbiór przestaje bohaterce wystarczać, Kicia Kocia nudzi się już przeglądaniem tych samych pozycji, które ma w domu, więc pora iść do biblioteki. Bohaterka jeszcze nie wie, co ją tam czeka, ale na tym przecież polega pomysł na całą serię – na przedstawianiu nieznanego i to w takiej formie, by budzić zainteresowanie maluchów. W bibliotece można wypożyczyć nowe ciekawe bajki – Kicia Kocia otrzymuje swoją kartę, od tej pory staje się czytelniczką. Dowiaduje się nawet, jak znaleźć potrzebną książkę – bibliotekarka sprawdza w katalogu i wskazuje odpowiednią półkę. Dla dzieci to rodzaj specjalnego wtajemniczenia.
Kicia Kocia wie, że w bibliotece wypożycza się książki, o to pytać nie musi. Ale zastanawia się, czy można tu robić też coś innego. Przekonuje się, że dzieci w bibliotece biorą udział w ciekawych zajęciach – przygotowują własne książki, występują w przedstawieniach teatrzyków lub tworzą ilustracje do ulubionych bajek. Prawdziwie intrygujące będzie jednak… spotkanie z autorką książek. Pani, która akurat przychodzi do biblioteki, opowiada grupie dzieci, skąd czerpie pomysły, jak układa historie i jak powstają jej książki. Rozdaje maluchom autografy, ale swoją opowieścią również zachęca do czytania: w końcu to po spotkaniu autorskim Kicia Kocia zamierza przeczytać bajkę, o której była mowa. Dla kilkulatków tego typu spotkanie – będące przecież też niespodzianką, skoro bohaterka nie miała pojęcia o wydarzeniu – to niewątpliwie kolejna atrakcja i jeszcze jeden powód do odwiedzania bibliotek.
Autorka nie próbuje tym tomikiem wychowywać maluchów. Rezygnuje z przedstawiania kodeksu zachowań (w bibliotece powinno się zachować ciszę) czy zwykłych upomnień dla kilkulatków – w nowym miejscu wszyscy i tak są grzeczni, żeby nie stracić możliwości uczestniczenia w rozmaitych atrakcjach. Kicia Kocia wie, że chciałaby tu przychodzić z przyjaciółmi, ale przecież może na miejscu też poznać inne dzieci. Biblioteka ma się najmłodszym kojarzyć przyjemnie – o to autorka dba. Kicia Kocia przekonuje się, że to miejsce ciekawe – jej pogląd podzielać będą odbiorcy. A przecież zabawa nie kończy się z chwilą wyjścia z budynku – do domu zabiera się wybrane książki, które przed snem można poczytać. Staje się zatem biblioteka zaprzeczeniem nudy – i sposobem na to, by nie dopadła maluchów podczas codziennego czytania.
„Kicia Kocia w bibliotece” to najbardziej kolorowa opowieść o wypożyczalni książek, jaką można sobie wyobrazić. Autorka prowadzi wyjaśnienia w formie picture booka w wersji bajecznie barwnej. Zawsze zresztą u Kici Koci mocne kolory są elementem przyciągającym najmłodszych. Głowińska maluje postacie tak, że widać ślady pędzla – nawet na konturach – to jawne zaprzeczenie komputerowego wygładzania ilustracji: te mają swój charakter. Anita Głowińska tworzy obrazki pozornie naiwne – wielkooka Kicia Kocia to tak naprawdę prosta sylwetka, jeśli dzieci chciałyby namalować własne przygody tej bohaterki, nie będą miały problemu z odwzorowaniem jej wyglądu. Głowińska imituje styl malowania dzieci – ale w efekcie uzyskuje ilustracje po prostu śliczne, urocze nawet z punktu widzenia dorosłych. Nic dziwnego, że seria przygód Kici Koci stale się rozrasta. Anita Głowińska realizuje założenia edukacyjno-wychowawcze, ale zapewnia dzieciom również rozrywkę, lekturową przygodę do przełożenia na prawdziwe życie. Za ten tomik powinna zyskać uznanie bibliotekarek, bo trudno znaleźć lepszą zachętę do wypożyczania książek (i uczestniczenia w ofercie bibliotek). Kicia Kocia znajduje sobie kolejne ciekawe zajęcia, a w ślad za nią mogą podążać odbiorcy, dzieci, które dopiero odkrywają rozmaite rozrywki. Bohaterka daje wszystkim dobry przykład i przyzwyczaja do różnorodnych zadań bez natrętnego pouczania. Anita Głowińska proponuje kilkulatkom cykl z bohaterką wyrazistą – i mogącą wytrzymać konkurencję z zagranicznymi seriami edukacyjnymi.
piątek, 20 stycznia 2017
Alice Pantermüller: Pamiętnik Zuzy-łobuzy. Szpanerskie hobby
Jaguar, Warszawa 2016.
Szukanie zajęcia
Zuza z najlepszą przyjaciółką, Zośką, nie może usiedzieć spokojnie. Chociaż nawet sama przed sobą by się do tego nie przyznała, chce we wszystkim naśladować znienawidzoną Berenikę Berestecką, zadzierającą nosa koleżankę. Kiedy choruje na ospę, przekonuje się, że warto mieć jakieś hobby, by nigdy się nie nudzić. Powrót do szkoły jest dla niej równoznaczny z rozpoczęciem poszukiwań, w których tle – już klasycznie – wystąpią króliki. Hobby dla Zuzy-łobuzy musi być spektakularne (a mama wciąż wysyła dziewczynkę tylko na lekcje gry na flecie i nie może pojąć, że flet indyjski jest trochę zaczarowany i wywołuje mnóstwo szkód w domach nauczycielek). Bohaterka razem z nieodłączną Zośką idzie na lekcję jazdy figurowej na łyżwach, a kiedy to okazuje się niewypałem – trafia na plan filmowy jako statystka. Tyle że pod wpływem Zośki Zuza ma większe ambicje niż tworzyć tło dla supergwiazdy dziecięcej, Okawiana Różalskiego. Chce sama zostać podziwianą przez wszystkich gwiazdą i nie zamierza słuchać poleceń filmowców. Łatwo przewidzieć, jak to się skończy. W międzyczasie Pawełek – trzeci z klubu Zuzy-łobuzy i Zośki – doskonali pokazy magiczne. Dzieci przekonują się, że nie można zmusić się do hobby.
Alice Pantermüller tworzy serię dla małych czytelniczek – trochę na wzór Penny z Piekła Rodem, chociaż mniej komiksową i bez podziału na osobne historyjki. Akcja u Zuzy to zapiski z dziecięcego dziennika – co ciekawe, bohaterka dość nonszalancko traktuje daty i dni tygodnia, ale dzieci nie zwrócą na to uwagi. W „Szpanerskim hobby” dzieje się bowiem więcej, niż można by przypuszczać. A to dlatego, że bohaterka bez namysłu realizuje każdy kolejny pomysł, nie oglądając się na wskazówki raczej oderwanych od życia rodziców. Zuza zawsze musi wpaść w jakieś tarapaty. Sporą ich część wywołuje sama, nieprzemyślanymi zachowaniami i nadmierną pewnością siebie – ale równie dużo zawdzięcza czarodziejskim możliwościom fletu ze sklepu indyjskiego. Zaklina nim to, co kształtem podobne jest do węży (najczęściej robaki, chociaż przytrafi się i jamnik). W efekcie Zuza ma dość barwną codzienność, mimo że sama tego tak nie postrzega.
Dziennikowa i pierwszoosobowa narracja jest tu mocno łączona z grafiką. Część wyrazów zyskuje dodatkowy akcent przez zmiany fontów (wybór jest dość duży), rozmaite podkreślenia i wzorki. Do tego dochodzą „buzie” – kółka z minami na wzór emotek z komunikatorów. Nimi Zuza podkreśla swoje stany – nie zawsze dotyczy to podstawowych emocji, bo obok śmiechu, smutku i złości jest tu ziewanie, zadzieranie nosa, a nawet wzruszanie ramionami czy stukanie się po czole (do tych celów tomikowe emotki zyskują ręce). Nie ma tu kadrów, jak w powieściach komiksowych, ale rysunki Danieli Kohl pełnią ważną rolę w dopełnianiu opowieści. To dzięki nim dzieci od razu zyskują podgląd opisów, a czasem i uruchomienie ironii. Ilustracje przypominają komiksowe szkice – lub naiwne rysunki – same w sobie są dość dowcipne i oparte na karykaturach, pasują też do osobnego tonu historii. Automatycznie też rozdmuchują opowiadanie o jednej przygodzie Zuzy do objętości książki. To jeden z niezawodnych sposobów na przekonanie dzieci, że czytanie nie musi być nudne. „Szpanerskie hobby” jest zapisem zabawy urozmaiconej niepowodzeniami, które jednak ani przez moment nie załamują bohaterki. Zuza dokazuje, jak wiele maluchów, i udowadnia, że dziecięca wyobraźnia nie zna ograniczeń. Tyle tylko, że ciągle odkłada na później opowiadanie o żółwiu Wacku, domowym pupilu. Nic dziwnego, ma wiele ważniejszych spraw do przekazania.
Szukanie zajęcia
Zuza z najlepszą przyjaciółką, Zośką, nie może usiedzieć spokojnie. Chociaż nawet sama przed sobą by się do tego nie przyznała, chce we wszystkim naśladować znienawidzoną Berenikę Berestecką, zadzierającą nosa koleżankę. Kiedy choruje na ospę, przekonuje się, że warto mieć jakieś hobby, by nigdy się nie nudzić. Powrót do szkoły jest dla niej równoznaczny z rozpoczęciem poszukiwań, w których tle – już klasycznie – wystąpią króliki. Hobby dla Zuzy-łobuzy musi być spektakularne (a mama wciąż wysyła dziewczynkę tylko na lekcje gry na flecie i nie może pojąć, że flet indyjski jest trochę zaczarowany i wywołuje mnóstwo szkód w domach nauczycielek). Bohaterka razem z nieodłączną Zośką idzie na lekcję jazdy figurowej na łyżwach, a kiedy to okazuje się niewypałem – trafia na plan filmowy jako statystka. Tyle że pod wpływem Zośki Zuza ma większe ambicje niż tworzyć tło dla supergwiazdy dziecięcej, Okawiana Różalskiego. Chce sama zostać podziwianą przez wszystkich gwiazdą i nie zamierza słuchać poleceń filmowców. Łatwo przewidzieć, jak to się skończy. W międzyczasie Pawełek – trzeci z klubu Zuzy-łobuzy i Zośki – doskonali pokazy magiczne. Dzieci przekonują się, że nie można zmusić się do hobby.
Alice Pantermüller tworzy serię dla małych czytelniczek – trochę na wzór Penny z Piekła Rodem, chociaż mniej komiksową i bez podziału na osobne historyjki. Akcja u Zuzy to zapiski z dziecięcego dziennika – co ciekawe, bohaterka dość nonszalancko traktuje daty i dni tygodnia, ale dzieci nie zwrócą na to uwagi. W „Szpanerskim hobby” dzieje się bowiem więcej, niż można by przypuszczać. A to dlatego, że bohaterka bez namysłu realizuje każdy kolejny pomysł, nie oglądając się na wskazówki raczej oderwanych od życia rodziców. Zuza zawsze musi wpaść w jakieś tarapaty. Sporą ich część wywołuje sama, nieprzemyślanymi zachowaniami i nadmierną pewnością siebie – ale równie dużo zawdzięcza czarodziejskim możliwościom fletu ze sklepu indyjskiego. Zaklina nim to, co kształtem podobne jest do węży (najczęściej robaki, chociaż przytrafi się i jamnik). W efekcie Zuza ma dość barwną codzienność, mimo że sama tego tak nie postrzega.
Dziennikowa i pierwszoosobowa narracja jest tu mocno łączona z grafiką. Część wyrazów zyskuje dodatkowy akcent przez zmiany fontów (wybór jest dość duży), rozmaite podkreślenia i wzorki. Do tego dochodzą „buzie” – kółka z minami na wzór emotek z komunikatorów. Nimi Zuza podkreśla swoje stany – nie zawsze dotyczy to podstawowych emocji, bo obok śmiechu, smutku i złości jest tu ziewanie, zadzieranie nosa, a nawet wzruszanie ramionami czy stukanie się po czole (do tych celów tomikowe emotki zyskują ręce). Nie ma tu kadrów, jak w powieściach komiksowych, ale rysunki Danieli Kohl pełnią ważną rolę w dopełnianiu opowieści. To dzięki nim dzieci od razu zyskują podgląd opisów, a czasem i uruchomienie ironii. Ilustracje przypominają komiksowe szkice – lub naiwne rysunki – same w sobie są dość dowcipne i oparte na karykaturach, pasują też do osobnego tonu historii. Automatycznie też rozdmuchują opowiadanie o jednej przygodzie Zuzy do objętości książki. To jeden z niezawodnych sposobów na przekonanie dzieci, że czytanie nie musi być nudne. „Szpanerskie hobby” jest zapisem zabawy urozmaiconej niepowodzeniami, które jednak ani przez moment nie załamują bohaterki. Zuza dokazuje, jak wiele maluchów, i udowadnia, że dziecięca wyobraźnia nie zna ograniczeń. Tyle tylko, że ciągle odkłada na później opowiadanie o żółwiu Wacku, domowym pupilu. Nic dziwnego, ma wiele ważniejszych spraw do przekazania.
Wojciech Widłak: Król Gromoryk i zagadkowy smok
Egmont, Warszawa 2016.
Sen
Nawet król może się czasem czegoś wystraszyć. Król Gromoryk akurat ma wrażenie, że zaatakował go smok. Chociaż dużo wskazuje na to, że to tylko zły sen, bohater nie daje się do tego przekonać. A skoro nikt mu nie wierzy – postanawia groźnego stwora narysować. Boi się o swojego małżonka królowa Dobrochna, a nadworny medyk Pigułka już spieszy z pomocą. Ale wszystko wyjaśni rysunek wykonany przez króla.
Tomik „Król Gromoryk i zagadkowy smok” to historyjka, w której kot Gaduła dopiero pojawi się w pałacu: na razie dzieci mają okazję poznać bohaterów cyklu i przyzwyczaić się do ich nietuzinkowego podejścia do codzienności. Bo wprawdzie do czynienia mamy tu z królewską parą, ale ani Gromoryk, ani Dobrochna nie zajmują się przesadnie rządzeniem. To postacie, które zbyt zajęte są codziennością, nawet tą bliską dzieciom – żeby potrzebowały jeszcze uzasadnień istnienia. Tu nikogo nie zaskoczy widok króla w łóżku czy królowej podczas śniadania. Wojciech Widłak bardzo serdecznie prezentuje Gromoryka – bohaterowi cały czas towarzyszy łagodny, dobrotliwy uśmiech. To czynnik, który dzieci do czytania przekona – bo miło jest spędzać czas z tak prezentowanymi bohaterami. Widłak nie porywa się na wielkie wyzwania, wystarczy mu to, co i dzieci doskonale zrozumieją. Dlatego zawsze jest tu wesoło – i bardzo sympatycznie. Gromoryk to ta postać, przy której nic złego stać się nie może. Każda przygoda będzie za to przesycona komizmem i opracowana tak, by nawet najmłodsi mieli tu sporo rozrywek.
Król Gromoryk zaprasza do ćwiczenia czytania – dzieci zechcą bowiem śledzić jego doświadczenia, a to osiągną bez trudu samodzielnie, seria Czytam główkuję takie zachowanie zakłada. Również dlatego Gromoryk tak często rozśmiesza kilkulatki postawami czy decyzjami niepasującymi do stereotypu władcy. Rozrywka maskuje wkład pracy – trud potrzebny do śledzenia opowieści. Wojciech Widłak bardzo się stara uprzyjemnić maluchom czytanie. „Król Gromoryk i zagadkowy smok przy okazji może pomóc uporać się ze strachem – nocne koszmary władcy mają swoją przyczynę w bardzo miłym fakcie.
Historia Gromoryka to pierwsza warstwa opowieści. Anna Boboryk przygotowuje do niej matematyczne i logiczne zagadki, dzięki którym dzieci polubią matematykę. Wśród zadań jest na przykład uzupełnienie wzoru z „figur” wykonywanych przez króla (a do uzupełnienia służą naklejki), kończenie wzorów na poduszkach, rysowanie nóg pod stołem, „strachy” z odcisków palców, a i porównywanie zawartości talerzy bohaterów. Czasami maluchy mają rysować, czasami wykorzystywać dołączone do książeczki naklejki – ale zawsze przy tym uczą się myśleć i rozwiązywać problemy. Boboryk treścią poleceń nawiązuje do opowieści Widłaka, ale zachowuje przy tym również humor (szlaczek stworzony ze smoków!), czasami natomiast wspiera rodziców w zadaniach wychowawczych – w pewnym momencie odbiorcy mają zrobić porządek w swoim pokoju, w nagrodę czeka na nich medal.
„Król Gromoryk i zagadkowy smok” zilustrowany przez Ewę Poklewską-Koziełło to tomik bardzo kolorowy i komiksowy. Bohaterowie mają tu wciąż zabawne miny i… ciekawe figury, a to za sprawą oryginalnych kostiumów – bo w warstwie graficznej nawet zwyczajność króla musi okazać się niezwyczajna. Poklewska-Koziełło jeszcze podkreśla dowcip całej książeczki. W tym tomiku dzieje się więc bardzo wiele i to równocześnie. Nie wiadomo, czy wybrać czytanie, rozwiązywanie zagadek czy oglądanie rysunkowego komentarza do wydarzeń. To gwarancja, że dzieci nie znudzą się małym tomikiem zbyt szybko. Ważne, że przez śmiech oswaja się je tu z tym, co na początku szkoły może sprawiać drobne problemy, zachęca do pracy i do szlifowania umiejętności potrzebnych w życiu.
Sen
Nawet król może się czasem czegoś wystraszyć. Król Gromoryk akurat ma wrażenie, że zaatakował go smok. Chociaż dużo wskazuje na to, że to tylko zły sen, bohater nie daje się do tego przekonać. A skoro nikt mu nie wierzy – postanawia groźnego stwora narysować. Boi się o swojego małżonka królowa Dobrochna, a nadworny medyk Pigułka już spieszy z pomocą. Ale wszystko wyjaśni rysunek wykonany przez króla.
Tomik „Król Gromoryk i zagadkowy smok” to historyjka, w której kot Gaduła dopiero pojawi się w pałacu: na razie dzieci mają okazję poznać bohaterów cyklu i przyzwyczaić się do ich nietuzinkowego podejścia do codzienności. Bo wprawdzie do czynienia mamy tu z królewską parą, ale ani Gromoryk, ani Dobrochna nie zajmują się przesadnie rządzeniem. To postacie, które zbyt zajęte są codziennością, nawet tą bliską dzieciom – żeby potrzebowały jeszcze uzasadnień istnienia. Tu nikogo nie zaskoczy widok króla w łóżku czy królowej podczas śniadania. Wojciech Widłak bardzo serdecznie prezentuje Gromoryka – bohaterowi cały czas towarzyszy łagodny, dobrotliwy uśmiech. To czynnik, który dzieci do czytania przekona – bo miło jest spędzać czas z tak prezentowanymi bohaterami. Widłak nie porywa się na wielkie wyzwania, wystarczy mu to, co i dzieci doskonale zrozumieją. Dlatego zawsze jest tu wesoło – i bardzo sympatycznie. Gromoryk to ta postać, przy której nic złego stać się nie może. Każda przygoda będzie za to przesycona komizmem i opracowana tak, by nawet najmłodsi mieli tu sporo rozrywek.
Król Gromoryk zaprasza do ćwiczenia czytania – dzieci zechcą bowiem śledzić jego doświadczenia, a to osiągną bez trudu samodzielnie, seria Czytam główkuję takie zachowanie zakłada. Również dlatego Gromoryk tak często rozśmiesza kilkulatki postawami czy decyzjami niepasującymi do stereotypu władcy. Rozrywka maskuje wkład pracy – trud potrzebny do śledzenia opowieści. Wojciech Widłak bardzo się stara uprzyjemnić maluchom czytanie. „Król Gromoryk i zagadkowy smok przy okazji może pomóc uporać się ze strachem – nocne koszmary władcy mają swoją przyczynę w bardzo miłym fakcie.
Historia Gromoryka to pierwsza warstwa opowieści. Anna Boboryk przygotowuje do niej matematyczne i logiczne zagadki, dzięki którym dzieci polubią matematykę. Wśród zadań jest na przykład uzupełnienie wzoru z „figur” wykonywanych przez króla (a do uzupełnienia służą naklejki), kończenie wzorów na poduszkach, rysowanie nóg pod stołem, „strachy” z odcisków palców, a i porównywanie zawartości talerzy bohaterów. Czasami maluchy mają rysować, czasami wykorzystywać dołączone do książeczki naklejki – ale zawsze przy tym uczą się myśleć i rozwiązywać problemy. Boboryk treścią poleceń nawiązuje do opowieści Widłaka, ale zachowuje przy tym również humor (szlaczek stworzony ze smoków!), czasami natomiast wspiera rodziców w zadaniach wychowawczych – w pewnym momencie odbiorcy mają zrobić porządek w swoim pokoju, w nagrodę czeka na nich medal.
„Król Gromoryk i zagadkowy smok” zilustrowany przez Ewę Poklewską-Koziełło to tomik bardzo kolorowy i komiksowy. Bohaterowie mają tu wciąż zabawne miny i… ciekawe figury, a to za sprawą oryginalnych kostiumów – bo w warstwie graficznej nawet zwyczajność króla musi okazać się niezwyczajna. Poklewska-Koziełło jeszcze podkreśla dowcip całej książeczki. W tym tomiku dzieje się więc bardzo wiele i to równocześnie. Nie wiadomo, czy wybrać czytanie, rozwiązywanie zagadek czy oglądanie rysunkowego komentarza do wydarzeń. To gwarancja, że dzieci nie znudzą się małym tomikiem zbyt szybko. Ważne, że przez śmiech oswaja się je tu z tym, co na początku szkoły może sprawiać drobne problemy, zachęca do pracy i do szlifowania umiejętności potrzebnych w życiu.
czwartek, 19 stycznia 2017
Don DeLillo: Gwiazda Ratnera
Noir sur Blanc, Warszawa 2016.
Pycha
W „Gwieździe Ratnera” science-fiction ma posłużyć satyrze na ludzkość i naukę. Don DeLilo śmieje się z chęci eksplorowania kosmosu i ze środowiska rzekomo poważnych naukowców, którzy każdą szansę wykorzystują, by badawczy dyskurs obnażyć przez popęd seksualny. DO tajnej bazy sprowadzeni zostają wybitni – zwłaszcza laureaci Nagrody Nobla. Wśród nich jest czternastoletni Billy, noblista z dziedziny matematyki. Jego specjalnością są zorgi (co nikomu nic nie mówi, a pogłębianie zagadnienia nie ma większego sensu, bo i tak nie umożliwi porozumienia). Billy oczywiście jest matematycznym geniuszem, mimochodem dostrzega zależności między liczbami i byłby w stanie wykonywać w pamięci skomplikowane obliczenia, gdyby nie to, że go nudzą. Zamiast rozwiązywania zadań Billy woli rozmyślać nad problemami. W instytucie badawczym będzie ich sporo, chociaż mało kto dąży do tego, by rzeczywiście zgłębić tajemnicę kosmosu. Sprawa wydaje się poważna: do Ziemi dotarł sygnał z kosmosu, konkretnie – z Gwiazdy Ratnera. Zaszyfrowana wiadomość może być przełomowym odkryciem lub… błędem pomiarowym, zwłaszcza że sygnał nie został powtórzony i nie ma pewności, że pojawił się w formie możliwej do rozszyfrowania. Uczeni nie spieszą się z dokonywaniem odkryć. Czas spędzają na jałowych dyskusjach lub zabawach tylko z pozoru związanych z nauką – pomijając te chwile, kiedy interesuje ich najbardziej popęd płciowy, cielesne i psychiczne ograniczenia współtowarzyszy. Gwiazda Ratnera pozostaje daleko w tle, jako idealizowana metafora przełomu. Billy unika tu roli obserwatora, dobrze wpasowuje się w środowisko i reaguje na kolejne oczekiwania – ale nie stara się zmienić panującej w ośrodku sytuacji. Uczestniczy w spotkaniach, poznaje nowych ekspertów i liczne teorie dotyczące Gwiazdy Ratnera (a zarazem i powstania wszechświata), jednak unika zaangażowania w dziwną sprawę. Przecież nawet rozszyfrowanie sygnału z obcej planety nie pozwoli jeszcze na świadome i pełne nawiązanie kontaktu oraz wymianę informacji.
„Gwiazda Ratnera” to powieść o słabości człowieka. Autor nie pozostawia nadziei co do ograniczonych możliwości i nieprzekonujących motywacji ludzi: a skoro ci są niedoskonali, maszyny i przyrządy przez nich tworzone także nie będą wolne od błędów i pułapek. Błędne koło uniemożliwia prawdziwe poznanie, zwłaszcza że badacze nie są w stanie połączyć sił i hermetycznych zainteresowań, by działać wspólnie dla dobra planety, ludzkości i kosmosu. To gorzka diagnoza, ale wciąż pozostająca w sferze satyry. DeLillo operuje w niej językiem trudnym, będącym połączeniem dyskursu naukowego i pozbawionej sensu słownej ornamentyki. Specjalizuje się w maskowaniu znaczeń, metonimizowaniu rzeczywistości. Pozwala bohaterom posługiwać się nieprzezroczystym żargonem bez względu na to, czy będzie on zrozumiały i sprawdzalny dla odbiorców, czy też do końca zaciemni sytuację – w ten sposób język podaje w wątpliwość siebie samego, traci moc. Zapewnia też autor czytelnikom zestaw ewentualnych zagadek do sprawdzenia – zachęca do zagłębiania się w tajniki nauki i testowania prawdziwości wygłaszanych twierdzeń. Chociaż bohaterowie odzywają się do siebie z wyjątkowym przekonaniem i chcą sobie imponować, często zastawiają pułapki dotyczące wiedzy lub logiki. Gdzieniegdzie przebłyskuje też ironia widoczna w oderwaniu od specyficznej gry. Celuje autor w zestawianiu pojęć z odrębnych płaszczyzn, różnych dyscyplin naukowych, tak, by w całości brzmiały uczenie i dostojnie, a w warstwie semantycznej – ulegały rozsadzeniu od środka. Naturalne jest, że przy takim zabiegu sporo miejsca zajmują rozbudowane dialogi, wymiana myśli nietuzinkowych postaci. Gdzieś tęskni autor za „Ulissesem”, ale woli imitować konkret, czerpie też z różnych gatunków, nawet tych użytkowych. Wszystko jest równocześnie ucieczką od banału i potężnym podkreśleniem go w pozaliterackiejegzystencji. „Gwiazda Ratnera” napisana w latach 70. XX wieku do teraz wydaje się drwić z części naukowych postaw i z wiary w możliwość odkrywania nieznanego – ale nie traci na świeżości, wciąż jest książką mocną.
Pycha
W „Gwieździe Ratnera” science-fiction ma posłużyć satyrze na ludzkość i naukę. Don DeLilo śmieje się z chęci eksplorowania kosmosu i ze środowiska rzekomo poważnych naukowców, którzy każdą szansę wykorzystują, by badawczy dyskurs obnażyć przez popęd seksualny. DO tajnej bazy sprowadzeni zostają wybitni – zwłaszcza laureaci Nagrody Nobla. Wśród nich jest czternastoletni Billy, noblista z dziedziny matematyki. Jego specjalnością są zorgi (co nikomu nic nie mówi, a pogłębianie zagadnienia nie ma większego sensu, bo i tak nie umożliwi porozumienia). Billy oczywiście jest matematycznym geniuszem, mimochodem dostrzega zależności między liczbami i byłby w stanie wykonywać w pamięci skomplikowane obliczenia, gdyby nie to, że go nudzą. Zamiast rozwiązywania zadań Billy woli rozmyślać nad problemami. W instytucie badawczym będzie ich sporo, chociaż mało kto dąży do tego, by rzeczywiście zgłębić tajemnicę kosmosu. Sprawa wydaje się poważna: do Ziemi dotarł sygnał z kosmosu, konkretnie – z Gwiazdy Ratnera. Zaszyfrowana wiadomość może być przełomowym odkryciem lub… błędem pomiarowym, zwłaszcza że sygnał nie został powtórzony i nie ma pewności, że pojawił się w formie możliwej do rozszyfrowania. Uczeni nie spieszą się z dokonywaniem odkryć. Czas spędzają na jałowych dyskusjach lub zabawach tylko z pozoru związanych z nauką – pomijając te chwile, kiedy interesuje ich najbardziej popęd płciowy, cielesne i psychiczne ograniczenia współtowarzyszy. Gwiazda Ratnera pozostaje daleko w tle, jako idealizowana metafora przełomu. Billy unika tu roli obserwatora, dobrze wpasowuje się w środowisko i reaguje na kolejne oczekiwania – ale nie stara się zmienić panującej w ośrodku sytuacji. Uczestniczy w spotkaniach, poznaje nowych ekspertów i liczne teorie dotyczące Gwiazdy Ratnera (a zarazem i powstania wszechświata), jednak unika zaangażowania w dziwną sprawę. Przecież nawet rozszyfrowanie sygnału z obcej planety nie pozwoli jeszcze na świadome i pełne nawiązanie kontaktu oraz wymianę informacji.
„Gwiazda Ratnera” to powieść o słabości człowieka. Autor nie pozostawia nadziei co do ograniczonych możliwości i nieprzekonujących motywacji ludzi: a skoro ci są niedoskonali, maszyny i przyrządy przez nich tworzone także nie będą wolne od błędów i pułapek. Błędne koło uniemożliwia prawdziwe poznanie, zwłaszcza że badacze nie są w stanie połączyć sił i hermetycznych zainteresowań, by działać wspólnie dla dobra planety, ludzkości i kosmosu. To gorzka diagnoza, ale wciąż pozostająca w sferze satyry. DeLillo operuje w niej językiem trudnym, będącym połączeniem dyskursu naukowego i pozbawionej sensu słownej ornamentyki. Specjalizuje się w maskowaniu znaczeń, metonimizowaniu rzeczywistości. Pozwala bohaterom posługiwać się nieprzezroczystym żargonem bez względu na to, czy będzie on zrozumiały i sprawdzalny dla odbiorców, czy też do końca zaciemni sytuację – w ten sposób język podaje w wątpliwość siebie samego, traci moc. Zapewnia też autor czytelnikom zestaw ewentualnych zagadek do sprawdzenia – zachęca do zagłębiania się w tajniki nauki i testowania prawdziwości wygłaszanych twierdzeń. Chociaż bohaterowie odzywają się do siebie z wyjątkowym przekonaniem i chcą sobie imponować, często zastawiają pułapki dotyczące wiedzy lub logiki. Gdzieniegdzie przebłyskuje też ironia widoczna w oderwaniu od specyficznej gry. Celuje autor w zestawianiu pojęć z odrębnych płaszczyzn, różnych dyscyplin naukowych, tak, by w całości brzmiały uczenie i dostojnie, a w warstwie semantycznej – ulegały rozsadzeniu od środka. Naturalne jest, że przy takim zabiegu sporo miejsca zajmują rozbudowane dialogi, wymiana myśli nietuzinkowych postaci. Gdzieś tęskni autor za „Ulissesem”, ale woli imitować konkret, czerpie też z różnych gatunków, nawet tych użytkowych. Wszystko jest równocześnie ucieczką od banału i potężnym podkreśleniem go w pozaliterackiejegzystencji. „Gwiazda Ratnera” napisana w latach 70. XX wieku do teraz wydaje się drwić z części naukowych postaw i z wiary w możliwość odkrywania nieznanego – ale nie traci na świeżości, wciąż jest książką mocną.
środa, 18 stycznia 2017
Tadeusz Woźniak w rozmowie z Witoldem Górką: Zegarmistrz światła
Zysk i S-ka, Poznań 2016.
Porządek rzeczy
Tadeusz Woźniak ma do opowiedzenia wiele, nie tylko w związku ze swoimi muzycznymi pasjami, ale i z rodziną. Wywiad-rzeka (który po prostu musiał zostać zatytułowany od najsłynniejszego przeboju, „Zegarmistrz światła”), pokazuje te wiadomości, które słuchacze i fani z pewnością znają, na przykład z koncertów, jak i fakty mniej popularne. Tadeusz Woźniak prezentuje swoje życie oraz muzyczną karierę w krótkich, migawkowych rozmowach. Wystarczy, żeby zaproponować szybki przegląd najciekawszych wydarzeń i dokonań, chociaż wiąże się taka skrótowość z brakiem pogłębianych analiz. Artysta nie szuka zbyt długo w pamięci tego, co ulotne, nie zajmuje się też szperaniem w archiwach – pokazuje czytelnikom przeszłość w kształcie, w jakim ją tu i teraz pamięta. To oznacza częściowe ograniczenie anegdot i życiorysowych pozaencyklopedycznych historyjek, ale też Woźniak nie pozuje na gawędziarza. Sam decyduje o tym, co trafi do wiadomości odbiorców, sam też nadaje tempo rozmowom. Wydaje się, że Witold Górka jest tu zbędnym dodatkiem, kimś, kto tylko uzasadnia przejścia między tematami, ale nie steruje rozmową. To słuchacz idealny w tym sensie, że nie wtrąca się w wywody, nie przerywa, pozwala muzykowi skomentować każdy kolejny etap życiorysu, nie szuka też tanich sensacji.
Oczywiście w pierwszej kolejności książka trafi do fanów artysty. Niezależnie jednak od jej wyjściowego przeznaczenia kierowana jest do wszystkich zainteresowanych miejscem muzyka na dzisiejszym „rynku”. Tadeusz Woźniak znany jest wszystkim, bez względu na audiofilskie preferencje, jako twórca kilku evergreenów, które tu będą dość często powracać w roli punktu odniesienia. Opowiada o własnych poszukiwaniach twórczych na początku kariery – pierwszych zespołach i instrumentach, pseudonimie scenicznym (rzekomo koniecznym dla odróżnienia od innego piosenkarza). Ale ta historia ma niespodziewany dalszy ciąg – po solowych płytach z lat 70. następuje bowiem przejście do innego nurtu. Tadeusz Woźniak rozpoczyna bardzo owocną współpracę z teatrami. Nie przyniesie mu to tak wielkiej popularności czy rozpoznawalności jak przeboje, ale jest inspirującym wyzwaniem, którego warto się podjąć. To ciekawy rozdział – przegląd twórczych możliwości i wskazanie odbiorcom płaszczyzn realizacji dla dzisiejszego artysty – artysty w obecnym świecie. Dalej jest też mowa o muzyce do seriali telewizyjnych. W końcu Tadeusz Woźniak powraca do koncertowania, także rodzinnego. Przewijają się przez tę część rozmów żona, Jola Majchrzak, oraz syn, Piotr Woźniak, znany fanom muzyki z krainy łagodności. To stopniowe przechodzenie od radości wspólnego muzykowania do opowieści bardzo prywatnej, o Filipie. Filip urodził się (ponad dwie dekady temu) z zespołem Downa. Tadeusz Woźniak opowiada więc o mądrym wychowywaniu niepełnosprawnego dziecka, o wyzwaniach, z jakimi musiała się mierzyć cała rodzina (między innymi związanych ze szkołami), a i o pasjach Filipa. Przytacza zabawne koncertowe anegdoty i pomysły syna, jednocześnie dając odbiorcom cenną lekcję, jak traktować dzieci z zespołem Downa. Można by w ogóle sądzić, że to prawdziwy powód wydania książki – gdy by nie poprzedzała go spora podróż w przeszłość muzyczną.
Tadeusz Woźniak przedstawi tu sylwetkę Bohdana Chorążuka, opowie o scenicznych przyjaźniach, koncepcji strojów, o tworzeniu i o bliskich. Chociaż kolejne rozmowy-rozdziały są boleśnie krótkie, to jednak artysta wstrzelił się w rynkowe trendy i zaprezentował siebie tak, jak chciałby być postrzegany przez fanów. W „Zegarmistrzu światła” pojawia się bardzo dużo zdjęć (i z koncertów, i z prywatnego archiwum). Trochę brakuje kalendarium czy pełnej dyskografii (dość zachowawczo przy wyliczeniach na końcu tomu pojawia się słowo „wybór”), ale pasuje to do charakteru książki.
Porządek rzeczy
Tadeusz Woźniak ma do opowiedzenia wiele, nie tylko w związku ze swoimi muzycznymi pasjami, ale i z rodziną. Wywiad-rzeka (który po prostu musiał zostać zatytułowany od najsłynniejszego przeboju, „Zegarmistrz światła”), pokazuje te wiadomości, które słuchacze i fani z pewnością znają, na przykład z koncertów, jak i fakty mniej popularne. Tadeusz Woźniak prezentuje swoje życie oraz muzyczną karierę w krótkich, migawkowych rozmowach. Wystarczy, żeby zaproponować szybki przegląd najciekawszych wydarzeń i dokonań, chociaż wiąże się taka skrótowość z brakiem pogłębianych analiz. Artysta nie szuka zbyt długo w pamięci tego, co ulotne, nie zajmuje się też szperaniem w archiwach – pokazuje czytelnikom przeszłość w kształcie, w jakim ją tu i teraz pamięta. To oznacza częściowe ograniczenie anegdot i życiorysowych pozaencyklopedycznych historyjek, ale też Woźniak nie pozuje na gawędziarza. Sam decyduje o tym, co trafi do wiadomości odbiorców, sam też nadaje tempo rozmowom. Wydaje się, że Witold Górka jest tu zbędnym dodatkiem, kimś, kto tylko uzasadnia przejścia między tematami, ale nie steruje rozmową. To słuchacz idealny w tym sensie, że nie wtrąca się w wywody, nie przerywa, pozwala muzykowi skomentować każdy kolejny etap życiorysu, nie szuka też tanich sensacji.
Oczywiście w pierwszej kolejności książka trafi do fanów artysty. Niezależnie jednak od jej wyjściowego przeznaczenia kierowana jest do wszystkich zainteresowanych miejscem muzyka na dzisiejszym „rynku”. Tadeusz Woźniak znany jest wszystkim, bez względu na audiofilskie preferencje, jako twórca kilku evergreenów, które tu będą dość często powracać w roli punktu odniesienia. Opowiada o własnych poszukiwaniach twórczych na początku kariery – pierwszych zespołach i instrumentach, pseudonimie scenicznym (rzekomo koniecznym dla odróżnienia od innego piosenkarza). Ale ta historia ma niespodziewany dalszy ciąg – po solowych płytach z lat 70. następuje bowiem przejście do innego nurtu. Tadeusz Woźniak rozpoczyna bardzo owocną współpracę z teatrami. Nie przyniesie mu to tak wielkiej popularności czy rozpoznawalności jak przeboje, ale jest inspirującym wyzwaniem, którego warto się podjąć. To ciekawy rozdział – przegląd twórczych możliwości i wskazanie odbiorcom płaszczyzn realizacji dla dzisiejszego artysty – artysty w obecnym świecie. Dalej jest też mowa o muzyce do seriali telewizyjnych. W końcu Tadeusz Woźniak powraca do koncertowania, także rodzinnego. Przewijają się przez tę część rozmów żona, Jola Majchrzak, oraz syn, Piotr Woźniak, znany fanom muzyki z krainy łagodności. To stopniowe przechodzenie od radości wspólnego muzykowania do opowieści bardzo prywatnej, o Filipie. Filip urodził się (ponad dwie dekady temu) z zespołem Downa. Tadeusz Woźniak opowiada więc o mądrym wychowywaniu niepełnosprawnego dziecka, o wyzwaniach, z jakimi musiała się mierzyć cała rodzina (między innymi związanych ze szkołami), a i o pasjach Filipa. Przytacza zabawne koncertowe anegdoty i pomysły syna, jednocześnie dając odbiorcom cenną lekcję, jak traktować dzieci z zespołem Downa. Można by w ogóle sądzić, że to prawdziwy powód wydania książki – gdy by nie poprzedzała go spora podróż w przeszłość muzyczną.
Tadeusz Woźniak przedstawi tu sylwetkę Bohdana Chorążuka, opowie o scenicznych przyjaźniach, koncepcji strojów, o tworzeniu i o bliskich. Chociaż kolejne rozmowy-rozdziały są boleśnie krótkie, to jednak artysta wstrzelił się w rynkowe trendy i zaprezentował siebie tak, jak chciałby być postrzegany przez fanów. W „Zegarmistrzu światła” pojawia się bardzo dużo zdjęć (i z koncertów, i z prywatnego archiwum). Trochę brakuje kalendarium czy pełnej dyskografii (dość zachowawczo przy wyliczeniach na końcu tomu pojawia się słowo „wybór”), ale pasuje to do charakteru książki.
wtorek, 17 stycznia 2017
Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze (wznowienie)
Agora, Warszawa 2016. (książka z audiobookiem)
Mówić o miłości
Przez pewien czas były domysły – a i życzenia czytelników i słuchaczy. Nadzieje na to, że dwoje autorów najpiękniejszych piosenek o miłości miało się ku sobie i przeżyło głębokie i inspirujące uczucie. W okruchach wspomnień pojawiali się anonimowi kochankowie – każdy próbował do tych sylwetek dopasować tę parę. Oboje ceniący miłość jako źródło lirycznych zachwytów, oboje potrafiący ubrać w słowa porywy serc, ale i ciał. I w pewnym momencie tajemnica przestała być tajemnicą. Sześć lat temu ukazały się „Listy na wyczerpanym papierze”, lektura wyjaśniająca niezwykły „romans” i dająca jednoznaczną odpowiedź na fascynujące porozumienie poetów. Spotkała się ta publikacja – będąca zresztą dużym wydarzeniem literackim – ze skrajnymi opiniami. Bo wbrew zwyczajom (i zastrzeżeniom wielu autorów dotyczącym publikowania wspomnień dopiero kilka dekad po ich śmierci) miłosna korespondencja Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory ukazała się dość szybko. Z tego posunięcia Magda Umer się tłumaczy – w końcu dzieci bohaterów książki, Agata Passent i Kot Przybora zadecydowały o przekazaniu prywatnych zwierzeń do druku. Nie po to, żeby wywołać skandal czy odpowiedzieć na domysły – ale dlatego, że „Listy na wyczerpanym papierze” to piękna literatura miłosna. Na razie i Przybora, i Osiecka funkcjonują w świadomości kolejnych pokoleń jako twórcy ponadczasowych piosenek. Ten tom może być dopełnieniem ich lirycznych komentarzy – i zestawem odczytywanych na nowo inspiracji.
„Listy na wyczerpanym papierze” to przede wszystkim miłosne wyznania „tekściarzy”, którzy niemal rywalizują ze sobą w oryginalnym podejściu do tematu romansu. Autorzy na przemian to wyznają sobie miłość i niemal pojedynkują się na rozmiar tęsknoty. Nie mogą bez siebie istnieć, przynajmniej w słowach. Czasami parafrazują (lub w ogóle parodiują) nawzajem piosenki, żeby dać upust uczuciom. „Listy na wyczerpanym papierze” to rejestr wzajemnych wyznań i wyrzutów – prywatnych, momentami intymnych (choć zapisywanych też w telegramach, na odwrotach zdjęć lub kartach pocztowych). Nie ma w nich wulgarności, ale nie ma też szczebiotu typowego dla idealizowanych początków płomiennego romansu. Korespondencja zamienia się w grę, oczekiwanie niemożliwego – i wystawianie drugiej strony na wielką próbę cierpliwości. Strzępki rozmów zamieszczane w listach niespecjalnie przydadzą się biografom, ale zwykłym odbiorcom pokażą, jak – na ile sposobów – pisać można o tym samym uczuciu. To jak uzupełnienie fraz z piosenek, wypróbowanie w praktyce metod mówienia o miłości. Od czasu do czasu Magda Umer wprowadza drobne przypisy objaśniające dodatkowe postacie lub miejsca (i rezygnuje przy tym z encyklopedycznego tonu), pojawiają się również wyimki z kalendarzy Osieckiej – drobne wzmianki o stanach emocjonalnych związanych z przytaczaną korespondencją.
Cały tom ma albumowy charakter. „Listy na wyczerpanym papierze” zyskały godną siebie oprawę graficzną. Mnóstwo tu reprintów tych dokumentów: zdjęć pocztówek czy kartek z papeterii. Zmiany nadawców sygnalizowane są znaczkiem z odpowiednią postacią. Do tego – liczne zdjęcie (w tym takie, które sprawdzały się jak karty pocztowe i dopełniały treść listów). A ponieważ znaczące w interpretacjach może być wszystko, nawet skreślenia – zostają one odwzorowane także na poziomie druku, by czytelnicy dostali wgląd w jak najpełniejszą treść listów. Część z konieczności jest fragmentaryczna – Jeremi Przybora i Agnieszka Osiecka porządkowali swoje archiwa i pozbywali się materiałów, które nie powinny ujrzeć światła dziennego, część zapewne uległa zniszczeniu lub zgubieniu. To, co pozostało, pokazuje czytelnikom, jak pięknie można mówić o miłości. Do tomu zostały dołączone nagrania „Listów”, czytane przez Magdę Umer i Piotra Machalicę. Ta literatura powinna wybrzmieć.
Mówić o miłości
Przez pewien czas były domysły – a i życzenia czytelników i słuchaczy. Nadzieje na to, że dwoje autorów najpiękniejszych piosenek o miłości miało się ku sobie i przeżyło głębokie i inspirujące uczucie. W okruchach wspomnień pojawiali się anonimowi kochankowie – każdy próbował do tych sylwetek dopasować tę parę. Oboje ceniący miłość jako źródło lirycznych zachwytów, oboje potrafiący ubrać w słowa porywy serc, ale i ciał. I w pewnym momencie tajemnica przestała być tajemnicą. Sześć lat temu ukazały się „Listy na wyczerpanym papierze”, lektura wyjaśniająca niezwykły „romans” i dająca jednoznaczną odpowiedź na fascynujące porozumienie poetów. Spotkała się ta publikacja – będąca zresztą dużym wydarzeniem literackim – ze skrajnymi opiniami. Bo wbrew zwyczajom (i zastrzeżeniom wielu autorów dotyczącym publikowania wspomnień dopiero kilka dekad po ich śmierci) miłosna korespondencja Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory ukazała się dość szybko. Z tego posunięcia Magda Umer się tłumaczy – w końcu dzieci bohaterów książki, Agata Passent i Kot Przybora zadecydowały o przekazaniu prywatnych zwierzeń do druku. Nie po to, żeby wywołać skandal czy odpowiedzieć na domysły – ale dlatego, że „Listy na wyczerpanym papierze” to piękna literatura miłosna. Na razie i Przybora, i Osiecka funkcjonują w świadomości kolejnych pokoleń jako twórcy ponadczasowych piosenek. Ten tom może być dopełnieniem ich lirycznych komentarzy – i zestawem odczytywanych na nowo inspiracji.
„Listy na wyczerpanym papierze” to przede wszystkim miłosne wyznania „tekściarzy”, którzy niemal rywalizują ze sobą w oryginalnym podejściu do tematu romansu. Autorzy na przemian to wyznają sobie miłość i niemal pojedynkują się na rozmiar tęsknoty. Nie mogą bez siebie istnieć, przynajmniej w słowach. Czasami parafrazują (lub w ogóle parodiują) nawzajem piosenki, żeby dać upust uczuciom. „Listy na wyczerpanym papierze” to rejestr wzajemnych wyznań i wyrzutów – prywatnych, momentami intymnych (choć zapisywanych też w telegramach, na odwrotach zdjęć lub kartach pocztowych). Nie ma w nich wulgarności, ale nie ma też szczebiotu typowego dla idealizowanych początków płomiennego romansu. Korespondencja zamienia się w grę, oczekiwanie niemożliwego – i wystawianie drugiej strony na wielką próbę cierpliwości. Strzępki rozmów zamieszczane w listach niespecjalnie przydadzą się biografom, ale zwykłym odbiorcom pokażą, jak – na ile sposobów – pisać można o tym samym uczuciu. To jak uzupełnienie fraz z piosenek, wypróbowanie w praktyce metod mówienia o miłości. Od czasu do czasu Magda Umer wprowadza drobne przypisy objaśniające dodatkowe postacie lub miejsca (i rezygnuje przy tym z encyklopedycznego tonu), pojawiają się również wyimki z kalendarzy Osieckiej – drobne wzmianki o stanach emocjonalnych związanych z przytaczaną korespondencją.
Cały tom ma albumowy charakter. „Listy na wyczerpanym papierze” zyskały godną siebie oprawę graficzną. Mnóstwo tu reprintów tych dokumentów: zdjęć pocztówek czy kartek z papeterii. Zmiany nadawców sygnalizowane są znaczkiem z odpowiednią postacią. Do tego – liczne zdjęcie (w tym takie, które sprawdzały się jak karty pocztowe i dopełniały treść listów). A ponieważ znaczące w interpretacjach może być wszystko, nawet skreślenia – zostają one odwzorowane także na poziomie druku, by czytelnicy dostali wgląd w jak najpełniejszą treść listów. Część z konieczności jest fragmentaryczna – Jeremi Przybora i Agnieszka Osiecka porządkowali swoje archiwa i pozbywali się materiałów, które nie powinny ujrzeć światła dziennego, część zapewne uległa zniszczeniu lub zgubieniu. To, co pozostało, pokazuje czytelnikom, jak pięknie można mówić o miłości. Do tomu zostały dołączone nagrania „Listów”, czytane przez Magdę Umer i Piotra Machalicę. Ta literatura powinna wybrzmieć.
poniedziałek, 16 stycznia 2017
Franca Düwel: Julia i Królewna Śnieżka
Jaguar, Warszawa 2016.
Niebezpieczeństwa
Julia to mała bohaterka, która musi poznawać dziecięcy świat już z motywami właściwymi dorosłemu. Przełamywanie tabu autorka rozpoczyna bardzo szybko i wychodzi z założenia, że i tak wszystkie małe czytelniczki zdążyły już usłyszeć o pewnych sprawach i oswoić się z nimi. W związku z tym nie ma co przymykać oczu na kwestie do niedawna z literatury dziecięcej usuwane. I tak mama Julii po porodzie cierpi na depresję, całymi dniami płacze i nie da się z nią porozumieć. Koleżanki w klasie bez przerwy rozmawiają o tym, która już dostała okres (Julia wie, że też ją to czeka, ale nie wyobraża sobie na razie, że będzie musiała raz w miesiącu zrezygnować z założenia białych dżinsów w obawie przed ich zabrudzeniem). Do tego Julia (która ma dwanaście lat) jeszcze się nie całowała, co również trochę ją przygnębia – wyraźnie odstaje doświadczeniami od bardziej przebojowych koleżanek. W pewnym momencie dochodzi w książce jeszcze zagadnienie ewentualnego rozwodu rodziców (i poruszany przy dziecku temat zdrady). To nie koniec zmartwień. Franca Düwel szykuje ich o wiele więcej, a wszystkie poważne – i kompletnie nie kojarzone z dylematami przeciętnej dwunastolatki.
Problem stwarza tu toksyczna przyjaciółka Julii, Hanna, dziewczyna, która ma na bohaterkę wielki wpływ i snuje rozmaite intrygi, żeby zawsze postawić na swoim. Dla Hanny kłamstwa to chleb powszedni, a napuszczanie jednych dzieci na inne jest sposobem na szybkie osiągnięcie celu. To Hanna prześladuje Sarinę, swojego dawnego „wroga”, uruchamiając w szkole aferę lesbijską: sugeruje rówieśnikom i nauczycielom, że Sarina zakochała się w Julii. Jej pomysły bywają przerażające zwłaszcza dlatego, że Hanna doskonale gra i umie wymusić posłuch. Drugim problemem, także ponad siły dwunastolatki, jest Sarina, ofiara przemocy domowej. Julia nie chce zostawiać koleżanki i przymykać oczu na dramat rozgrywający sięw jej domu. Widzi – przypadkiem – zielone i niebieskie ślady na ciele Sariny i szuka pomocy, mimo że porywczy i wiecznie pijany starszy brat Sariny poważnie jej grozi. Nie można w tomie „Julia i Królewna Śnieżka” narzekać na brak wydarzeń o ogromnej sile rażenia. Ciekawostką jest fakt, że Julia o swoich obawach nie może porozmawiać z rodzicami (a kiedy próbuje, kończy się to źle) – a mimo to nie powstrzymuje się od działania. Nie chce przymykać oczu na krzywdę koleżanki. Nieprzypadkowo po tytule tej książki pojawiają się słowa „zawsze może być jeszcze gorzej” – tu jedno zdarzenie może wywołać lawinę przykrości. Autorka w końcu doprowadzi do pomyślnego rozwiązania spraw, ale do tego czasu będzie poważnie szarpać nerwy młodym odbiorczyniom.
Tego typu rozwiązania modne są w dzisiejszych nastolatkowych opowieściach z gatunku Bildungsroman niemal wyłącznie w literaturze niemieckiej. Tu autorzy nie boją się głośno mówić o sprawach, z którymi dzieci prędzej czy później się zetkną. Na początku może to wprawiać w lekką konsternację – ale jest dobrym przygotowaniem do dyskusji społecznych. Autorka pokazuje dzieciom, że nie muszą być bierne ani w obliczu bardziej przebojowych koleżanek, ani wobec dramatów niemal dorosłych. Julia mocno przejmuje się odrzuceniem ze strony przyjaciółek czy sytuacją w domu Sariny, ale nie poprzestaje na analizowaniu własnych emocji – obmyśla plany działania i reaguje zawsze wtedy, gdy uzna, że trzeba coś zrobić. Tak nakreślona bohaterka przeżywa dużo więcej niż postacie z naiwnych dziewczyńskich popobyczajówek o pierwszej miłości – zapewnia też czytelniczkom dużo cenniejszą przygodę lekturową.
Niebezpieczeństwa
Julia to mała bohaterka, która musi poznawać dziecięcy świat już z motywami właściwymi dorosłemu. Przełamywanie tabu autorka rozpoczyna bardzo szybko i wychodzi z założenia, że i tak wszystkie małe czytelniczki zdążyły już usłyszeć o pewnych sprawach i oswoić się z nimi. W związku z tym nie ma co przymykać oczu na kwestie do niedawna z literatury dziecięcej usuwane. I tak mama Julii po porodzie cierpi na depresję, całymi dniami płacze i nie da się z nią porozumieć. Koleżanki w klasie bez przerwy rozmawiają o tym, która już dostała okres (Julia wie, że też ją to czeka, ale nie wyobraża sobie na razie, że będzie musiała raz w miesiącu zrezygnować z założenia białych dżinsów w obawie przed ich zabrudzeniem). Do tego Julia (która ma dwanaście lat) jeszcze się nie całowała, co również trochę ją przygnębia – wyraźnie odstaje doświadczeniami od bardziej przebojowych koleżanek. W pewnym momencie dochodzi w książce jeszcze zagadnienie ewentualnego rozwodu rodziców (i poruszany przy dziecku temat zdrady). To nie koniec zmartwień. Franca Düwel szykuje ich o wiele więcej, a wszystkie poważne – i kompletnie nie kojarzone z dylematami przeciętnej dwunastolatki.
Problem stwarza tu toksyczna przyjaciółka Julii, Hanna, dziewczyna, która ma na bohaterkę wielki wpływ i snuje rozmaite intrygi, żeby zawsze postawić na swoim. Dla Hanny kłamstwa to chleb powszedni, a napuszczanie jednych dzieci na inne jest sposobem na szybkie osiągnięcie celu. To Hanna prześladuje Sarinę, swojego dawnego „wroga”, uruchamiając w szkole aferę lesbijską: sugeruje rówieśnikom i nauczycielom, że Sarina zakochała się w Julii. Jej pomysły bywają przerażające zwłaszcza dlatego, że Hanna doskonale gra i umie wymusić posłuch. Drugim problemem, także ponad siły dwunastolatki, jest Sarina, ofiara przemocy domowej. Julia nie chce zostawiać koleżanki i przymykać oczu na dramat rozgrywający sięw jej domu. Widzi – przypadkiem – zielone i niebieskie ślady na ciele Sariny i szuka pomocy, mimo że porywczy i wiecznie pijany starszy brat Sariny poważnie jej grozi. Nie można w tomie „Julia i Królewna Śnieżka” narzekać na brak wydarzeń o ogromnej sile rażenia. Ciekawostką jest fakt, że Julia o swoich obawach nie może porozmawiać z rodzicami (a kiedy próbuje, kończy się to źle) – a mimo to nie powstrzymuje się od działania. Nie chce przymykać oczu na krzywdę koleżanki. Nieprzypadkowo po tytule tej książki pojawiają się słowa „zawsze może być jeszcze gorzej” – tu jedno zdarzenie może wywołać lawinę przykrości. Autorka w końcu doprowadzi do pomyślnego rozwiązania spraw, ale do tego czasu będzie poważnie szarpać nerwy młodym odbiorczyniom.
Tego typu rozwiązania modne są w dzisiejszych nastolatkowych opowieściach z gatunku Bildungsroman niemal wyłącznie w literaturze niemieckiej. Tu autorzy nie boją się głośno mówić o sprawach, z którymi dzieci prędzej czy później się zetkną. Na początku może to wprawiać w lekką konsternację – ale jest dobrym przygotowaniem do dyskusji społecznych. Autorka pokazuje dzieciom, że nie muszą być bierne ani w obliczu bardziej przebojowych koleżanek, ani wobec dramatów niemal dorosłych. Julia mocno przejmuje się odrzuceniem ze strony przyjaciółek czy sytuacją w domu Sariny, ale nie poprzestaje na analizowaniu własnych emocji – obmyśla plany działania i reaguje zawsze wtedy, gdy uzna, że trzeba coś zrobić. Tak nakreślona bohaterka przeżywa dużo więcej niż postacie z naiwnych dziewczyńskich popobyczajówek o pierwszej miłości – zapewnia też czytelniczkom dużo cenniejszą przygodę lekturową.
niedziela, 15 stycznia 2017
Mitchell Kriegman: Być jak Audrey Hepburn
Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2016.
Zmiana
„Być jak Audrey Hepburn” to bardzo udana – i nietypowa – młodzieżowa obyczajówka o baśniowej proweniencji. Lisbeth nie ma się czym pochwalić – pracuje w podrzędnym barze, jej matka jest alkoholiczką (skłóconą w dodatku z babcią bohaterki), a gderliwa starsza siostra ani leniwy brat nie zamierzają się już uczyć (w tej akurat kwestii zresztą Lisbeth idzie w ich ślady). Od ponurej codzienności nie ma wytchnienia. Bohaterka ratuje się oglądaniem w kółko filmów z Audrey Hepburn i ćwiczeniu jej póz. Pewnego dnia pojawia się możliwość przymierzenia oryginalnej sukni aktorki. Lisbeth na moment staje się kimś innym – trafia na imprezę celebrytów i ratuje młodą gwiazdkę pop. Tajemnicza nieznajoma w znudzonym sobą środowisku to wreszcie szansa na rozrywkę dla przedstawicieli wyższych sfer. Przygoda musiałaby się szybko skończyć, gdyby nie Bunia. Babcia Lisbeth przekazuje jej swoje dawne balowe suknie, a najlepsza przyjaciółka – przyszła projektantka mody – przerabia je tak, że Lisbeth wszystkich olśniewa. Pozując na Audrey sprawdza, jak wygląda niedostępny jej dotąd świat. Przy okazji odkrywa, jak wiele mrocznych tajemnic mają pozornie beztroscy bogacze.
Biedna dziewczyna, która udaje majętną i obytą w świcie – to dzisiejsza wersja metamorfozy Kopciuszka. Mitchell Kriegman ani przez moment nie straci uwagi odbiorców. Tworzy tę historię ze smakiem i dobrym wyważeniem proporcji między pięknem i upadkiem. Starannie przedstawia skandaliki, które są udziałem sław, a do mediów nie wypłyną, udowadnia też, jak łatwo zatracić się w przyjemnościach i nie zwracać uwagi na to, że normalne życie to nie bajka i przynosi liczne dramaty. Lisbeth spełnia nieuświadamiane w tak dużym stopniu swoje marzenia – przegapiając niemal szansę na uczestniczenie w egzystencji bliskich sobie ludzi. Jej maskarada wydaje się jednak kusząca, bo odsuwa na bok przyziemne problemy. Kriegman nie prezentuje egzaltowanej nastolatki, zamienia ją w prawdziwą damę – nowej Audrey się tu kibicuje. Wszystko okazuje się bardzo realne, zwłaszcza dzięki stylowi narracji. Autor nie tylko wplata do opowieści sceny filmowe i nawiązania do biografii aktorki. Całe akapity zamienia w… modowe refleksje. Ze szczegółami – i z lubością – opisuje wygląd kolejnych strojów przerabianych lub wymyślanych przez Jess. Lisbeth sprawdza, jak się w nich czuje, zakłada też, żeby stworzyć wersję życiorysu dla sław, modowego bloga. Opowieści o modzie są tu tak samo dopracowane jak obrazki rodzajowe z dwóch przeciwstawnych sfer. Tym Kriegman szybko kupi czytelniczki. Zapewni sobie uznanie również brakiem taniego optymizmu. Owszem, bohaterka zwłaszcza na początku jest naiwna i niezbyt pewna siebie, ale szybko uczy się, jak oszukiwać. Kłamstwa, zgodnie z baśniowymi wymogami, nie powinny prowadzić do nagrody. Autor unika zatem długofalowych wizji szczęścia, skupia się na tu i teraz postaci, a z czasem ponownie rozszczepia egzystencję Lisbeth. Wprowadza wiele znaczeń jej zachowania – bohaterka nie tylko dowie się czegoś o sobie i swoich marzeniach. Odkryje cienie życia w blasku jupiterów, drugą, mroczną stronę celebryckich zabaw, ale i wielki sekret rodziny. Ta powieść urzeka precyzją w narracji, pokazuje, jak łatwo zagubić się w świecie, w którym rządzi pieniądz. Mitchell Kriegman ciekawie zmienia zasady obyczajówek – wprowadza tu oczywiście elementy miłości czy zauroczenia, ale na pierwszym planie stawia bycie sobą, życie w zgodzie z własnymi zasadami – oraz wielką przyjaźń. W tej książce spełniają się marzenia, ale to dopiero początek niespodziewanej przygody. Dobrze jest ta powieść wymyślona, a przez odejście od schematów bardziej wciąga.
Zmiana
„Być jak Audrey Hepburn” to bardzo udana – i nietypowa – młodzieżowa obyczajówka o baśniowej proweniencji. Lisbeth nie ma się czym pochwalić – pracuje w podrzędnym barze, jej matka jest alkoholiczką (skłóconą w dodatku z babcią bohaterki), a gderliwa starsza siostra ani leniwy brat nie zamierzają się już uczyć (w tej akurat kwestii zresztą Lisbeth idzie w ich ślady). Od ponurej codzienności nie ma wytchnienia. Bohaterka ratuje się oglądaniem w kółko filmów z Audrey Hepburn i ćwiczeniu jej póz. Pewnego dnia pojawia się możliwość przymierzenia oryginalnej sukni aktorki. Lisbeth na moment staje się kimś innym – trafia na imprezę celebrytów i ratuje młodą gwiazdkę pop. Tajemnicza nieznajoma w znudzonym sobą środowisku to wreszcie szansa na rozrywkę dla przedstawicieli wyższych sfer. Przygoda musiałaby się szybko skończyć, gdyby nie Bunia. Babcia Lisbeth przekazuje jej swoje dawne balowe suknie, a najlepsza przyjaciółka – przyszła projektantka mody – przerabia je tak, że Lisbeth wszystkich olśniewa. Pozując na Audrey sprawdza, jak wygląda niedostępny jej dotąd świat. Przy okazji odkrywa, jak wiele mrocznych tajemnic mają pozornie beztroscy bogacze.
Biedna dziewczyna, która udaje majętną i obytą w świcie – to dzisiejsza wersja metamorfozy Kopciuszka. Mitchell Kriegman ani przez moment nie straci uwagi odbiorców. Tworzy tę historię ze smakiem i dobrym wyważeniem proporcji między pięknem i upadkiem. Starannie przedstawia skandaliki, które są udziałem sław, a do mediów nie wypłyną, udowadnia też, jak łatwo zatracić się w przyjemnościach i nie zwracać uwagi na to, że normalne życie to nie bajka i przynosi liczne dramaty. Lisbeth spełnia nieuświadamiane w tak dużym stopniu swoje marzenia – przegapiając niemal szansę na uczestniczenie w egzystencji bliskich sobie ludzi. Jej maskarada wydaje się jednak kusząca, bo odsuwa na bok przyziemne problemy. Kriegman nie prezentuje egzaltowanej nastolatki, zamienia ją w prawdziwą damę – nowej Audrey się tu kibicuje. Wszystko okazuje się bardzo realne, zwłaszcza dzięki stylowi narracji. Autor nie tylko wplata do opowieści sceny filmowe i nawiązania do biografii aktorki. Całe akapity zamienia w… modowe refleksje. Ze szczegółami – i z lubością – opisuje wygląd kolejnych strojów przerabianych lub wymyślanych przez Jess. Lisbeth sprawdza, jak się w nich czuje, zakłada też, żeby stworzyć wersję życiorysu dla sław, modowego bloga. Opowieści o modzie są tu tak samo dopracowane jak obrazki rodzajowe z dwóch przeciwstawnych sfer. Tym Kriegman szybko kupi czytelniczki. Zapewni sobie uznanie również brakiem taniego optymizmu. Owszem, bohaterka zwłaszcza na początku jest naiwna i niezbyt pewna siebie, ale szybko uczy się, jak oszukiwać. Kłamstwa, zgodnie z baśniowymi wymogami, nie powinny prowadzić do nagrody. Autor unika zatem długofalowych wizji szczęścia, skupia się na tu i teraz postaci, a z czasem ponownie rozszczepia egzystencję Lisbeth. Wprowadza wiele znaczeń jej zachowania – bohaterka nie tylko dowie się czegoś o sobie i swoich marzeniach. Odkryje cienie życia w blasku jupiterów, drugą, mroczną stronę celebryckich zabaw, ale i wielki sekret rodziny. Ta powieść urzeka precyzją w narracji, pokazuje, jak łatwo zagubić się w świecie, w którym rządzi pieniądz. Mitchell Kriegman ciekawie zmienia zasady obyczajówek – wprowadza tu oczywiście elementy miłości czy zauroczenia, ale na pierwszym planie stawia bycie sobą, życie w zgodzie z własnymi zasadami – oraz wielką przyjaźń. W tej książce spełniają się marzenia, ale to dopiero początek niespodziewanej przygody. Dobrze jest ta powieść wymyślona, a przez odejście od schematów bardziej wciąga.
Wojciech Brzoska: W każdym momencie, na przyjście i odejście
WBPiCAK, Poznań 2015 (+CD)
Lęk
Mikrokosmos, świat dwojga ludzi u Wojciecha Brzoski jest niekończącą się grą, a właściwie całym szeregiem gier – niby znanych każdemu jeszcze z czasów dzieciństwa, a przecież zaburzających rytm istnienia. Bo wraz ze zmianami tych gier, przeobrażeniom ulegają też zasady kształtujące egzystencję – i to bez akceptacji, ba, nawet bez pytania najbardziej zainteresowanych. Rozmaite gry w charakterze wieloznaczeniowych metafor przenikają do kolejnych utworów z tomiku W każdym momencie, na przyjście i odejście, co nie oznacza, że autor decyduje się na lekkie tony i atmosferę zabawy, wprost przeciwnie. Im więcej skojarzeń z rozrywkami (i to o różnym kształcie, z uwzględnieniem znaków czasów), tym większa po nich pustka. Brzoska melancholię przemijania (oraz mijania) zestawia z miłością i tęsknotą, co jest zabiegiem dość powszechnie stosowanym. Ale tłem dla takiego kontrastu okazuje się rzeczywistość medialna i skomercjalizowana, ta, w której wszystko można kupić i sprzedać, i od której nie ma dzisiaj ucieczki – a to nie najlepszy punkt wyjścia do budowania literackich romansów. Wojciech Brzoska na uczucia patrzy trochę złośliwie, ironią maskuje współczucie, które już nie mieści się w obecnych kanonach międzyludzkich relacji (ani piękna). Komercja przeżera nawet wiarę: pomnik Chrystusa jest jak wielki strach na wróble, w dodatku ulepiony obok hipermarketu – upadek świętości pociąga więc za sobą niewiarę w inne wzniosłe uczucia. Współczesność bywa tu potężnie oskarżana. Tyle że czego spodziewać się od świata, w którym można „łatwo za nic dostać / po mordzie”, a „kultury można się nauczyć / od ukraińskiej dziwki”. Brzoska jest ironistą, a to przejawia się również w zmianach stereotypowego podejścia do przedstawiania uczuć. Żar miłości niemal zawsze łączony jest tu z chłodem (lub lodowatą temperaturą), przewrotność zmusza nawet do weryfikowania znaczeń frazeologizmów. Brzoska znienacka rozbudowuje je o ukonkretniające hasła – i już zyskuje nowe poetyckie obrazy o dużej sile rażenia. To liryki pełne wewnętrznych sprzeczności, zdradzające zaangażowanie już przez sam wybór tematu, a pokazujące dystans za sprawą ukrywanej ale wciąż obecnej między wersami drwiny. W rezultacie to nie na wyszukiwaniu puent skupia się autor, a na wewnętrznych kontrastach, które zaburzają harmonię.
Do poezji Wojciecha Brzoski wkradają się raz po raz piosenkowe akcenty. Widoczne czasem w rytmizowanych nieoczekiwanie wersach, dużo częściej – w przygodnych, jakby niepożądanych rymach. Przed skojarzeniami brzmieniowymi nie można uciec, zwłaszcza że pasują one do postawy autora – podkreślają rezerwę wobec codzienności i w dalekim planie uruchamiają nawet delikatny komizm. Brzoska potrafi operować dźwiękiem na płaszczyźnie tekstu. Gra rozpiętością wersów (krótkie frazy po opisowych wersach wywracają na drugą stronę sensy), pojedyncze wyrazy w osobnych linijkach są jak wołanie o pomoc. O melodyjności tych utworów świadczą zabawy formą, a przecież stałe nawiązania do muzyki istnieją już na poziomie leksykalnym, Brzoska bez przerwy powraca do instrumentów czy piosenek – nawet gmach akademii muzycznej ma tu do odegrania swoją rolę. Te motywy dobrze komponują się z intertekstualiami. W każdym momencie, na przyjście i odejście to tomik, który da się odczytywać jako dialog ze sztuką, z kulturą i kontrkulturą (znów rozsadzanie porządku świata przez ironię). Brzoska kompletuje własny zestaw obowiązkowych odniesień lub przynajmniej twórczych notatek, kieruje odbiorców do konkretnych lektur – jako alternatywę zapewnia im artystyczną interpretację tego, co niskie i lekceważone, niegodne komentarzy twórców prawdziwej Sztuki.
Do tomiku dołączona została płyta zespołu Brzoska i Gawroński, Słońce, lupa i mrówki, unaocznienie brutalnych dziecięcych zabaw na poziomie tytułu – a w zawartości między innymi zestaw możliwości interpretacyjnych w lekturze samego autora. Muzyka tworzona przez Dominika Gawrońskiego opiera się na elektronicznych samplach i mocno technicyzowanych aranżacjach. Jednocześnie jest to stała zabawa konwencjami – spore urozmaicenie i cytaty muzyczne wprowadza klarnet Mikołaja Trzaski czy akordeon Andrzeja Teofila, Wojtek Bubak zapewnia gitarowe wstawki, Joanna Małanka śpiewa. To wszystko okala recytacje Wojciecha Brzoski i zachęca do innego spojrzenia na jego poezję. Każdy może sprawdzić, jaki rodzaj emanacji artystycznej najbardziej mu odpowiada. Muzyczne utwory podkreślają jeszcze jeden aspekt, który umknąć może w tradycyjnej lekturze: niepokój. A przecież powodu do lęków jest w tym tomiku wiele.
Lęk
Mikrokosmos, świat dwojga ludzi u Wojciecha Brzoski jest niekończącą się grą, a właściwie całym szeregiem gier – niby znanych każdemu jeszcze z czasów dzieciństwa, a przecież zaburzających rytm istnienia. Bo wraz ze zmianami tych gier, przeobrażeniom ulegają też zasady kształtujące egzystencję – i to bez akceptacji, ba, nawet bez pytania najbardziej zainteresowanych. Rozmaite gry w charakterze wieloznaczeniowych metafor przenikają do kolejnych utworów z tomiku W każdym momencie, na przyjście i odejście, co nie oznacza, że autor decyduje się na lekkie tony i atmosferę zabawy, wprost przeciwnie. Im więcej skojarzeń z rozrywkami (i to o różnym kształcie, z uwzględnieniem znaków czasów), tym większa po nich pustka. Brzoska melancholię przemijania (oraz mijania) zestawia z miłością i tęsknotą, co jest zabiegiem dość powszechnie stosowanym. Ale tłem dla takiego kontrastu okazuje się rzeczywistość medialna i skomercjalizowana, ta, w której wszystko można kupić i sprzedać, i od której nie ma dzisiaj ucieczki – a to nie najlepszy punkt wyjścia do budowania literackich romansów. Wojciech Brzoska na uczucia patrzy trochę złośliwie, ironią maskuje współczucie, które już nie mieści się w obecnych kanonach międzyludzkich relacji (ani piękna). Komercja przeżera nawet wiarę: pomnik Chrystusa jest jak wielki strach na wróble, w dodatku ulepiony obok hipermarketu – upadek świętości pociąga więc za sobą niewiarę w inne wzniosłe uczucia. Współczesność bywa tu potężnie oskarżana. Tyle że czego spodziewać się od świata, w którym można „łatwo za nic dostać / po mordzie”, a „kultury można się nauczyć / od ukraińskiej dziwki”. Brzoska jest ironistą, a to przejawia się również w zmianach stereotypowego podejścia do przedstawiania uczuć. Żar miłości niemal zawsze łączony jest tu z chłodem (lub lodowatą temperaturą), przewrotność zmusza nawet do weryfikowania znaczeń frazeologizmów. Brzoska znienacka rozbudowuje je o ukonkretniające hasła – i już zyskuje nowe poetyckie obrazy o dużej sile rażenia. To liryki pełne wewnętrznych sprzeczności, zdradzające zaangażowanie już przez sam wybór tematu, a pokazujące dystans za sprawą ukrywanej ale wciąż obecnej między wersami drwiny. W rezultacie to nie na wyszukiwaniu puent skupia się autor, a na wewnętrznych kontrastach, które zaburzają harmonię.
Do poezji Wojciecha Brzoski wkradają się raz po raz piosenkowe akcenty. Widoczne czasem w rytmizowanych nieoczekiwanie wersach, dużo częściej – w przygodnych, jakby niepożądanych rymach. Przed skojarzeniami brzmieniowymi nie można uciec, zwłaszcza że pasują one do postawy autora – podkreślają rezerwę wobec codzienności i w dalekim planie uruchamiają nawet delikatny komizm. Brzoska potrafi operować dźwiękiem na płaszczyźnie tekstu. Gra rozpiętością wersów (krótkie frazy po opisowych wersach wywracają na drugą stronę sensy), pojedyncze wyrazy w osobnych linijkach są jak wołanie o pomoc. O melodyjności tych utworów świadczą zabawy formą, a przecież stałe nawiązania do muzyki istnieją już na poziomie leksykalnym, Brzoska bez przerwy powraca do instrumentów czy piosenek – nawet gmach akademii muzycznej ma tu do odegrania swoją rolę. Te motywy dobrze komponują się z intertekstualiami. W każdym momencie, na przyjście i odejście to tomik, który da się odczytywać jako dialog ze sztuką, z kulturą i kontrkulturą (znów rozsadzanie porządku świata przez ironię). Brzoska kompletuje własny zestaw obowiązkowych odniesień lub przynajmniej twórczych notatek, kieruje odbiorców do konkretnych lektur – jako alternatywę zapewnia im artystyczną interpretację tego, co niskie i lekceważone, niegodne komentarzy twórców prawdziwej Sztuki.
Do tomiku dołączona została płyta zespołu Brzoska i Gawroński, Słońce, lupa i mrówki, unaocznienie brutalnych dziecięcych zabaw na poziomie tytułu – a w zawartości między innymi zestaw możliwości interpretacyjnych w lekturze samego autora. Muzyka tworzona przez Dominika Gawrońskiego opiera się na elektronicznych samplach i mocno technicyzowanych aranżacjach. Jednocześnie jest to stała zabawa konwencjami – spore urozmaicenie i cytaty muzyczne wprowadza klarnet Mikołaja Trzaski czy akordeon Andrzeja Teofila, Wojtek Bubak zapewnia gitarowe wstawki, Joanna Małanka śpiewa. To wszystko okala recytacje Wojciecha Brzoski i zachęca do innego spojrzenia na jego poezję. Każdy może sprawdzić, jaki rodzaj emanacji artystycznej najbardziej mu odpowiada. Muzyczne utwory podkreślają jeszcze jeden aspekt, który umknąć może w tradycyjnej lekturze: niepokój. A przecież powodu do lęków jest w tym tomiku wiele.
Subskrybuj:
Posty (Atom)