WNK, Warszawa 2013.
Niedroga wyobraźnia
Zabawa z dziećmi jest bardzo ważna – nie tylko pozwala najmłodszym uniknąć nudy, ale i stymuluje ich rozwój, o czym nie powinni zapominać zapracowani i zabiegani rodzice. Najważniejszą wartością staje się w niej możliwość wspólnego spędzania czasu – co zaprocentuje w przyszłości. Tymczasem część rodziców zapomina o rozrywkach dla maluchów, lub sądzi, że brak kontaktu wynagrodzą dziecku wymyślne zabawki czy bajki z telewizji. Są i tacy, którzy nie mają pomysłów na twórcze zabawy – dla nich na rynku pojawiło się już kilka dobrych i rozbudowanych publikacji z propozycjami zagospodarowania czasu pociechom.
„Gry i zabawy dla dzieci od 1 miesiąca życia” Małgorzaty Cieślak to jedna z ciekawszych propozycji wydawniczych dla rodziców – pojawia się właśnie poszerzone wydanie popularnej książki. Autorka w oparciu o literaturę przedmiotu i własne doświadczenia przygotowuje serię zabaw na każdy z pierwszych dwunastu miesięcy życia dziecka, rozrywki dla dwu- i trzylatków, a także zabawy na przyjęcie urodzinowe, rozrywki na czas samochodowych podróży czy zabawy świąteczne. Wszystko by zająć maluchowi czas, nie dopuścić do nudy i umożliwić dziecku prawidłowy rozwój. Cieślak wie dobrze, czego poszukują rodzice. Wychodzi im naprzeciw, gromadząc serie prostych a wartościowych rozrywek. Opisy są bardzo krótkie, mają wyszczególnione potrzebne do zabaw przedmioty. Zabawy zostały też podzielone – między innymi na rozrywki „czyste” i „brudne”, „dydaktyczne” czy „ruchowe” – tak, by zminimalizować wysiłek odbiorców i by ci szybko trafili do potrzebnych w danym momencie pomysłów.
Małgorzata Cieślak chętnie dzieli się z czytelnikami własnymi spostrzeżeniami. W krótkich i starannie posegregowanych opisach znajduje miejsce na prywatne zwierzenia, mówi, co pomagało jej pociechom, czy – jak sama wykorzystywała dany pomysł w praktyce. Podsuwa nawet „teksty” do nuconych mruczanek i kołysanek, przypomina, jak nagradzać dzieci za prawidłowy udział w zabawach, jakie okrzyki wydawać przy wcielaniu się w kolejne postacie, czy jak ubarwiać zadania. Przywołuje reakcje własnych dzieci. Szczególną uwagę zwraca na bezpieczeństwo maluchów: przypomina, by nie spuszczać dziecka z oka, gdy w użyciu są małe przedmioty czy sznurki. Widać w każdej zabawie jej zaangażowanie emocjonalne i miłość do dzieci. To tłumaczy nawet najbardziej infantylne podpowiedzi i sprawia, że opisy przesycone są czułością.
„Gry i zabawy dla dzieci” to publikacja, która od rodziców wymaga poświęcenia czasu i energii – ale nie pieniędzy. Małgorzata Cieślak przypomina, że dla maluchów wartościowe mogą być zabawki wykonane z pudełek czy patyczków – nie trzeba kupować drogich przedmiotów, gdy najwięcej radości dostarczą kukiełki ze starych skarpetek i baloniki. Autorka dba o rozwijanie wyobraźni pociech, a nie o wyrabianie konsumpcyjnego stylu życia.
Cenny jest również fakt, że pomysłami z tomu chce Cieślak zaproponować alternatywę dla rozrywek wirtualnego świata, telewizyjnych kreskówek i drogich zabawek. Proponuje powrót do potęgi wyobraźni. Rodzicom jedynaków pracę ułatwi fakt, że wiele zabaw wymaga obecności „tylko” opiekuna i dziecka (a każdą rozrywkę można rozszerzać na większą grupę dzieci). Czasem Cieślak proponuje zabawy, które uczą porządku, innym razem daje szansę wyszaleć się w malowaniu po (pokrytych papierem) ścianach. Wie dobrze Małgorzata Cieślak, co sprawi dzieciom największą przyjemność – i na takiej podstawie wyszukuje kolejne rozrywki. Z tą książką rodzice nie będą mieli problemu, jak zaplanować dziecku dzień – a kreatywne zabawy zaowocują rozwiniętą wyobraźnią, sprawnością i zadowoleniem najmłodszych.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
niedziela, 30 czerwca 2013
Katarzyna Krzan: Zacznij pisać. Motywacyjny poradnik pisarza
e-bookowo, 2011.
Pierwszy krok
Z autorami jest różnie. Jedni piszą niemal odruchowo, nie zastanawiając się nad poszczególnymi elementami fabuły i składnikami historii, drudzy potrzebują konkretnych wytycznych, przeanalizowania całego procesu pisania i zbioru wskazówek, żeby dopiero zabrać się do pracy. Jedni pomysły biorą z powietrza, inni uczestniczą w kolejnych kursach, żeby wypracować własny warsztat zanim w ogóle zasiądą do prawdziwego tworzenia. Ale wszyscy potrzebują motywacji do działania. Wie o tym Katarzyna Krzan, która dzięki doświadczeniu z prowadzenia warsztatów kreatywnego pisania oraz kierowaniu wirtualnym wydawnictwem, mogła zebrać zbiór praktycznych porad w tom „Zacznij pisać. Motywacyjny poradnik pisarza”.
Marketingowo trafny tytuł nie gromadzi na szczęście ani zachęt do działania, ani obietnic dotyczących świetlanej przyszłości potencjalnego twórcy, wręcz przeciwnie, autorka od razu rozwiewa złudzenia związane z finansowym aspektem pracy. Prowadzi niejako wstępną selekcję czytelników, by ci mogli uniknąć rozczarowań i odpowiednio ustawiali swoje priorytety. Podpowiada za to, jak wypracować sobie odruch dotyczący tworzenia – wprawdzie nie rozwija przesadnie tematu, a jednak każdy, kto jej zaufa, szybko powinien odczuć korzyści płynące z zaleceń. Temat przygotowań do pisania rozszerza się następnie o część „warsztatową”. Kiedy już czytelnik wie, że chciałby zamienić się w autora, otrzymuje garść uporządkowanych wskazówek, jak to zrobić. Katarzyna Krzan skrótowo nakreśla cechy popularnych gatunków (co ciekawe, przywołuje również wątki, które najlepiej się sprzedają – i trudno odmówić jej racji mimo zmieniających się mód). Wstępnie wyznacza drogi, jakimi może pójść autor powieści rozrywkowych, by odbiorcom łatwiej było określić swoje zainteresowania i kierunki literackich prób. Opowiada o składnikach powieści – między innymi o konstrukcji fabuły czy rodzajach narracji, a także o budowaniu dialogów. Wszystko to ma z konieczności charakter szybkiego przeglądu, w końcu autorka nie daje gotowego przepisu na bestseller, a zapewnia odbiorcom zestaw możliwości i podstawę do dalszej pracy. Do tematu pisania podchodzi Krzan bardziej od strony matematycznej niż filozoficznej: pokazuje, jak ułatwiać sobie zadanie, konstruując schematy powieści czy charakterystyki postaci, uczy, jakie cechy powinien posiadać bohater (i wyjaśnia, dlaczego).
Autorka podpowiada, jak przygotować książkę do wydania i omawia typy piszących z punktu widzenia wydawcy. Podpowiedzi techniczne zazębiają się z informacjami o interesach wydawców. To już trampolina do tematu e-booków, self-publishingu oraz zestawu możliwości, jakie dzisiaj ma twórca poza tradycyjną drogą wydawniczą. Krzan nieco optymistycznie podchodzi do rozwoju rynku e-booków, prognozowane przez nią zmiany nie postępują zbyt szybko i raczej trudno jak na razie przedkładać internetowe wydawnictwa nad książki papierowe – ale ogrom możliwości powinien część odbiorców zainteresować. Dla tych, którym brakuje rozeznania w świecie książkowych społeczności wirtualnych, Krzan przygotowuje reklamowe zestawienie kilku wybranych witryn: to może pomóc w decyzji o podjęciu z którąś współpracy lub też zachęcić do samodzielnych poszukiwań.
Autorka odrzuca wiarę w istnienie niedookreślonych muz, wen i natchnień, stawia na konkret i rzeczowe przygotowania, na możliwy do wypracowania warsztat i wyraźne wskazanie celów. Często rezygnuje z omawiania kolejnych etapów przygotowań na rzecz punktów i schematów. Tu nie ma abstrakcyjnych rozważań, są za to fakty i suche informacje. Do tego proponuje Krzan kilka ćwiczeń, które nawet pozbawionym pomysłów na rozwój historii pozwolą trenować pisanie – i pokonać pierwsze twórcze blokady. Książce jednak przydałaby się uważniejsza korekta.
Pierwszy krok
Z autorami jest różnie. Jedni piszą niemal odruchowo, nie zastanawiając się nad poszczególnymi elementami fabuły i składnikami historii, drudzy potrzebują konkretnych wytycznych, przeanalizowania całego procesu pisania i zbioru wskazówek, żeby dopiero zabrać się do pracy. Jedni pomysły biorą z powietrza, inni uczestniczą w kolejnych kursach, żeby wypracować własny warsztat zanim w ogóle zasiądą do prawdziwego tworzenia. Ale wszyscy potrzebują motywacji do działania. Wie o tym Katarzyna Krzan, która dzięki doświadczeniu z prowadzenia warsztatów kreatywnego pisania oraz kierowaniu wirtualnym wydawnictwem, mogła zebrać zbiór praktycznych porad w tom „Zacznij pisać. Motywacyjny poradnik pisarza”.
Marketingowo trafny tytuł nie gromadzi na szczęście ani zachęt do działania, ani obietnic dotyczących świetlanej przyszłości potencjalnego twórcy, wręcz przeciwnie, autorka od razu rozwiewa złudzenia związane z finansowym aspektem pracy. Prowadzi niejako wstępną selekcję czytelników, by ci mogli uniknąć rozczarowań i odpowiednio ustawiali swoje priorytety. Podpowiada za to, jak wypracować sobie odruch dotyczący tworzenia – wprawdzie nie rozwija przesadnie tematu, a jednak każdy, kto jej zaufa, szybko powinien odczuć korzyści płynące z zaleceń. Temat przygotowań do pisania rozszerza się następnie o część „warsztatową”. Kiedy już czytelnik wie, że chciałby zamienić się w autora, otrzymuje garść uporządkowanych wskazówek, jak to zrobić. Katarzyna Krzan skrótowo nakreśla cechy popularnych gatunków (co ciekawe, przywołuje również wątki, które najlepiej się sprzedają – i trudno odmówić jej racji mimo zmieniających się mód). Wstępnie wyznacza drogi, jakimi może pójść autor powieści rozrywkowych, by odbiorcom łatwiej było określić swoje zainteresowania i kierunki literackich prób. Opowiada o składnikach powieści – między innymi o konstrukcji fabuły czy rodzajach narracji, a także o budowaniu dialogów. Wszystko to ma z konieczności charakter szybkiego przeglądu, w końcu autorka nie daje gotowego przepisu na bestseller, a zapewnia odbiorcom zestaw możliwości i podstawę do dalszej pracy. Do tematu pisania podchodzi Krzan bardziej od strony matematycznej niż filozoficznej: pokazuje, jak ułatwiać sobie zadanie, konstruując schematy powieści czy charakterystyki postaci, uczy, jakie cechy powinien posiadać bohater (i wyjaśnia, dlaczego).
Autorka podpowiada, jak przygotować książkę do wydania i omawia typy piszących z punktu widzenia wydawcy. Podpowiedzi techniczne zazębiają się z informacjami o interesach wydawców. To już trampolina do tematu e-booków, self-publishingu oraz zestawu możliwości, jakie dzisiaj ma twórca poza tradycyjną drogą wydawniczą. Krzan nieco optymistycznie podchodzi do rozwoju rynku e-booków, prognozowane przez nią zmiany nie postępują zbyt szybko i raczej trudno jak na razie przedkładać internetowe wydawnictwa nad książki papierowe – ale ogrom możliwości powinien część odbiorców zainteresować. Dla tych, którym brakuje rozeznania w świecie książkowych społeczności wirtualnych, Krzan przygotowuje reklamowe zestawienie kilku wybranych witryn: to może pomóc w decyzji o podjęciu z którąś współpracy lub też zachęcić do samodzielnych poszukiwań.
Autorka odrzuca wiarę w istnienie niedookreślonych muz, wen i natchnień, stawia na konkret i rzeczowe przygotowania, na możliwy do wypracowania warsztat i wyraźne wskazanie celów. Często rezygnuje z omawiania kolejnych etapów przygotowań na rzecz punktów i schematów. Tu nie ma abstrakcyjnych rozważań, są za to fakty i suche informacje. Do tego proponuje Krzan kilka ćwiczeń, które nawet pozbawionym pomysłów na rozwój historii pozwolą trenować pisanie – i pokonać pierwsze twórcze blokady. Książce jednak przydałaby się uważniejsza korekta.
sobota, 29 czerwca 2013
Paula Sawicka, Krzysztof Burnetko: Prosto się mówi, jak się wie
Świat Książki, Warszawa 2013.
Sądy i głosy
„Prosto się mówi, jak się wie” – głosi tytuł tomu gromadzącego teksty Marka Edelmana. Podczas lektury motyw owego prostego mówienia nieraz powróci i to nie tylko w kontekście łatwości wygłaszania sądów, ale też w samym języku. Zdarzało się autorowi nie przebierać w słowach, rezygnować z zasad dyplomacji, otwarcie walczyć o to, co uznawał za słuszne. Obszerny tom opracowany przez Paulę Sawicką i Krzysztofa Burnetko ma być podręcznym zestawem uwag Edelmana, pierwszym miejscem, do którego zajrzą wszyscy poszukujący opinii autora w kilku co najmniej sprawach.
Nie można tej – sporej przecież – książki traktować jak pism zebranych, lub choćby zebranych wywiadów i listów: autorzy dokonują tu licznych skrótów i bardziej dbają o wygodę czytelników niż o kompletność materiałów: liczą się wyraziste poglądy i ciekawe sformułowania; czasem do książki trafiają w ogóle strzępki wywiadów, drobne myśli porozrzucane tu i ówdzie, a warte przytoczenia. Od strony gatunkowej przeważają w tomie wywiady z Edelmanem, listy otwarte jego autorstwa (ale nie – prywatna korespondencja, wyłącznie teksty interwencyjne o wymowie politycznej, gesty wsparcia i apele) oraz fragmenty przemówień czy podziękowań. Autorzy podzielili ten zestaw tematycznie – znalazły się tu między innymi opowieści o wojnie i sytuacji w getcie, przemyślenia na temat Żydów i antysemityzmu, migawki z pracy lekarza, oceny sytuacji politycznej w różnych czasach po wojnie, rozważania na temat roli pamięci, religii, miłości – oraz dość konwencjonalne sylwetki ludzi we wspomnieniach. Z założenia książka miała być „reprezentatywnym wyborem wystąpień publicznych lub dotyczących spraw publicznych” Edelmana. Nie ma w niej miejsca na prywatność, mimo że oczywiście nie da się uciec od indywidualnych wspomnień, przeżyć i doświadczeń. Pojawiają się tu teksty (a raczej fragmenty) znane oraz – rzadziej – niepublikowane zapiski – ale nie znajdzie się w nich nic nowego, to jest zaskakującego czytelników. Zresztą Edelman przez cały czas powraca do kilku charakterystycznych motywów: nawet gdyby chciał mówić o czymś innym, nie dają mu szansy dziennikarze.
W tej książce widać wiarę w potęgę słowa. Autor wyraźnie chce zmieniać rzeczywistość, wpływać na nią i kształtować zgodnie z tym, co dla niego ważne. Ani na moment nie rezygnuje z pozycji surowego krytyka, głosu sumienia czy tego, który wie, jak postępować, by działo się lepiej. Sporo tekstów zawiera wyraźne odniesienia do politycznej rzeczywistości – i może szkoda, że wydawnictwo nie zdecydowało się na system przypisów, bo część lektury może za pewien czas szerszemu gronu odbiorców wydać się niezrozumiała. W połączeniu z emocjami Edelmana (przechodzącymi miejscami w zacietrzewienie) agitacyjna warstwa wyprzedzi treść. Edelman nie ukrywa irytacji, zdenerwowania, uczulenia na głupotę, nie interesują go filozoficzne rozważania, wybiera precyzję i celne uderzenia w czułe punkty. To język, który nie zyska uznania wszystkich. Ale tom pozwoli też wydobyć z obrazu Marka Edelmana zagadnienia inne niż te, które pojawiają się w programie szkolnym, umożliwia głębsze poznanie człowieka-legendy.
Fragmenty wywiadów, wspomnienia i relacje, opinie i przemyślenia także wzajemnie się komentują, bywa, że krótka uwaga na marginesie rozmowy o czymś bardzo istotnym daje szansę na zrozumienie retorycznych zabiegów stosowanych kiedy indziej. Pod tym względem tom okazuje się dobrze przygotowany i przeznaczony dla odbiorców szukających bardziej szczegółowych wiadomości. Jednak stężenie emocji w połączeniu z bardziej konwencjonalnymi pismami sprawia, że do linearnej lektury nadaje się ta książka średnio.
Sądy i głosy
„Prosto się mówi, jak się wie” – głosi tytuł tomu gromadzącego teksty Marka Edelmana. Podczas lektury motyw owego prostego mówienia nieraz powróci i to nie tylko w kontekście łatwości wygłaszania sądów, ale też w samym języku. Zdarzało się autorowi nie przebierać w słowach, rezygnować z zasad dyplomacji, otwarcie walczyć o to, co uznawał za słuszne. Obszerny tom opracowany przez Paulę Sawicką i Krzysztofa Burnetko ma być podręcznym zestawem uwag Edelmana, pierwszym miejscem, do którego zajrzą wszyscy poszukujący opinii autora w kilku co najmniej sprawach.
Nie można tej – sporej przecież – książki traktować jak pism zebranych, lub choćby zebranych wywiadów i listów: autorzy dokonują tu licznych skrótów i bardziej dbają o wygodę czytelników niż o kompletność materiałów: liczą się wyraziste poglądy i ciekawe sformułowania; czasem do książki trafiają w ogóle strzępki wywiadów, drobne myśli porozrzucane tu i ówdzie, a warte przytoczenia. Od strony gatunkowej przeważają w tomie wywiady z Edelmanem, listy otwarte jego autorstwa (ale nie – prywatna korespondencja, wyłącznie teksty interwencyjne o wymowie politycznej, gesty wsparcia i apele) oraz fragmenty przemówień czy podziękowań. Autorzy podzielili ten zestaw tematycznie – znalazły się tu między innymi opowieści o wojnie i sytuacji w getcie, przemyślenia na temat Żydów i antysemityzmu, migawki z pracy lekarza, oceny sytuacji politycznej w różnych czasach po wojnie, rozważania na temat roli pamięci, religii, miłości – oraz dość konwencjonalne sylwetki ludzi we wspomnieniach. Z założenia książka miała być „reprezentatywnym wyborem wystąpień publicznych lub dotyczących spraw publicznych” Edelmana. Nie ma w niej miejsca na prywatność, mimo że oczywiście nie da się uciec od indywidualnych wspomnień, przeżyć i doświadczeń. Pojawiają się tu teksty (a raczej fragmenty) znane oraz – rzadziej – niepublikowane zapiski – ale nie znajdzie się w nich nic nowego, to jest zaskakującego czytelników. Zresztą Edelman przez cały czas powraca do kilku charakterystycznych motywów: nawet gdyby chciał mówić o czymś innym, nie dają mu szansy dziennikarze.
W tej książce widać wiarę w potęgę słowa. Autor wyraźnie chce zmieniać rzeczywistość, wpływać na nią i kształtować zgodnie z tym, co dla niego ważne. Ani na moment nie rezygnuje z pozycji surowego krytyka, głosu sumienia czy tego, który wie, jak postępować, by działo się lepiej. Sporo tekstów zawiera wyraźne odniesienia do politycznej rzeczywistości – i może szkoda, że wydawnictwo nie zdecydowało się na system przypisów, bo część lektury może za pewien czas szerszemu gronu odbiorców wydać się niezrozumiała. W połączeniu z emocjami Edelmana (przechodzącymi miejscami w zacietrzewienie) agitacyjna warstwa wyprzedzi treść. Edelman nie ukrywa irytacji, zdenerwowania, uczulenia na głupotę, nie interesują go filozoficzne rozważania, wybiera precyzję i celne uderzenia w czułe punkty. To język, który nie zyska uznania wszystkich. Ale tom pozwoli też wydobyć z obrazu Marka Edelmana zagadnienia inne niż te, które pojawiają się w programie szkolnym, umożliwia głębsze poznanie człowieka-legendy.
Fragmenty wywiadów, wspomnienia i relacje, opinie i przemyślenia także wzajemnie się komentują, bywa, że krótka uwaga na marginesie rozmowy o czymś bardzo istotnym daje szansę na zrozumienie retorycznych zabiegów stosowanych kiedy indziej. Pod tym względem tom okazuje się dobrze przygotowany i przeznaczony dla odbiorców szukających bardziej szczegółowych wiadomości. Jednak stężenie emocji w połączeniu z bardziej konwencjonalnymi pismami sprawia, że do linearnej lektury nadaje się ta książka średnio.
piątek, 28 czerwca 2013
Chrissie Wellington: Bez ograniczeń. Historia najtwardszej kobiety na świecie
Galaktyka, Łódź 2013.
Wyzwania i radości
W serii Galaktyki „Bez ograniczeń” to kolejna sportowa autobiografia, jednak o zmienionych proporcjach. Chrissie Wellington wie, że czytelników będzie interesować jej droga do sportowej kariery i zwycięstw w Ironmanach czy triatlonach, ale poza wyzwaniami i treningami pokazuje też zwyczajne życie sprzed przejścia do zawodowego sportu. Szczerze i otwarcie przedstawia siebie, sukcesy i porażki, relacje z innymi ludźmi, nadzieje i marzenia. To zabieg nieprzypadkowy: odbiorcy z pewnością zechcą poznać codzienność mistrzyni w morderczej dyscyplinie sportu – a Wellington zaspokoi ich ciekawość.
W tej książce autorka nie koncentruje się wyłącznie na uprawianiu sportu. Mało tego, przez obszerny początek ten temat niemal w ogóle się nie przewija, bohaterka próbuje robić karierę urzędniczki i niezbyt interesuje się możliwością udziału w jakimkolwiek wyścigu. Owszem, jeździ na rowerze, ale nie wyczynowo. Poza tym stale dąży do perfekcji, a kolejne pomysły łatwo przeradzają się u niej w obsesje. Sporo miejsca Chrissie Wellington poświęca swoim zaburzeniom jedzenia. Bez trudu wskazuje źródła popełnianych przez siebie błędów, a przy okazji tworzy obraz osoby, która zupełnie nie pasuje do stereotypu sportowca. Niemal przypadkowy sukces w wyścigu zmienia egzystencję Chrissie – tuż przed trzydziestką kobieta postanawia zostać zawodową triatlonistką, ale interesuje ją najbardziej ekstremalna wersja tej dyscypliny. W tomie od tego momentu zaczynają się – ciekawe nie tylko dla wyczynowców – rozważania na temat treningów, ćwiczeń, tras oraz wyścigowych emocji. Wellington nie zapomina i o trybucie z życia prywatnego – dalej zwraca uwagę na prywatne radości i załamania, pisze o rodzinie i chłopaku, wyszukuje ciekawostki, które mogłyby zainteresować zwykłych odbiorców na równi z fanami. Szczegółowo opisuje przygotowania do zawodów i same wyścigi – ale nie nuży monotematycznością, przede wszystkim dzięki stałym odniesieniom do pozasportowych wydarzeń. Próbuje czasami lekko filozofować na tematy sportowe, ale częściej dzieli się bardzo rozbudowanymi (i przydatnymi) uwagami dotyczącymi pracy nad sobą. Szybko zaprzyjaźnia się z czytelnikami, nie ma przed nimi sekretów.
Przekonana o istnieniu wewnętrznego muppeta – odpowiedzialnego za olbrzymie pokłady pecha – Chrissie Wellington zdobywa się na olbrzymi dystans do siebie i swoich słabości. Autoironia przesyca tę książkę i czyni jej bohaterkę bardziej ludzką, a już na pewno strąca z piedestału i odziera z otoczki mistrzyni. To Chrissie łapiąca przed ważnymi zawodami kontuzje, cierpiąca na biegunki podczas wyścigów. „Najtwardsza kobieta na świecie” jawi się niemal jak istota wymagająca stałego nadzoru – co potęguje jeszcze komizm tekstu. Autorka nie daje się wtłoczyć w przewidywalne schematy, wciąż czymś zaskakuje i sprawia, że w jej opowieści na nudę nie ma miejsca.
„Bez ograniczeń” to książka napisana z nerwem. Nie ma w niej uniwersalnego przepisu na zwyciężanie w najtrudniejszych zawodach, ale autorka uczy mimochodem pracy nad sobą. Chce dążyć do perfekcji w każdej dziedzinie, więc uważnie wsłuchuje się we własny organizm, odnotowuje elementy, które wpływać mogą na wyniki wyścigów, analizuje drobiazgowo własne doświadczenia. Przedstawia – często – skrajne emocje, ale w ogólnym nastawieniu na siebie nie zapomina i o cichych bohaterach z tras: wspomina walki chorych czy drobne życzliwe gesty, nakreśla nastroje z mety i całej opowieści nadaje rytm wspaniałej zabawy. Rozentuzjazmowana Chrissie Wellington dzieli się swoimi przeżyciami w sposób, który zachęca do lektury. Ta książka jednak, w odróżnieniu od wielu pozycji z literatury sportowej, nie składa się wyłącznie z emocji wyścigowych, dotyczy też zwyczajnego życia kobiety, która w sporcie osiąga nadzwyczajne rezultaty.
Wyzwania i radości
W serii Galaktyki „Bez ograniczeń” to kolejna sportowa autobiografia, jednak o zmienionych proporcjach. Chrissie Wellington wie, że czytelników będzie interesować jej droga do sportowej kariery i zwycięstw w Ironmanach czy triatlonach, ale poza wyzwaniami i treningami pokazuje też zwyczajne życie sprzed przejścia do zawodowego sportu. Szczerze i otwarcie przedstawia siebie, sukcesy i porażki, relacje z innymi ludźmi, nadzieje i marzenia. To zabieg nieprzypadkowy: odbiorcy z pewnością zechcą poznać codzienność mistrzyni w morderczej dyscyplinie sportu – a Wellington zaspokoi ich ciekawość.
W tej książce autorka nie koncentruje się wyłącznie na uprawianiu sportu. Mało tego, przez obszerny początek ten temat niemal w ogóle się nie przewija, bohaterka próbuje robić karierę urzędniczki i niezbyt interesuje się możliwością udziału w jakimkolwiek wyścigu. Owszem, jeździ na rowerze, ale nie wyczynowo. Poza tym stale dąży do perfekcji, a kolejne pomysły łatwo przeradzają się u niej w obsesje. Sporo miejsca Chrissie Wellington poświęca swoim zaburzeniom jedzenia. Bez trudu wskazuje źródła popełnianych przez siebie błędów, a przy okazji tworzy obraz osoby, która zupełnie nie pasuje do stereotypu sportowca. Niemal przypadkowy sukces w wyścigu zmienia egzystencję Chrissie – tuż przed trzydziestką kobieta postanawia zostać zawodową triatlonistką, ale interesuje ją najbardziej ekstremalna wersja tej dyscypliny. W tomie od tego momentu zaczynają się – ciekawe nie tylko dla wyczynowców – rozważania na temat treningów, ćwiczeń, tras oraz wyścigowych emocji. Wellington nie zapomina i o trybucie z życia prywatnego – dalej zwraca uwagę na prywatne radości i załamania, pisze o rodzinie i chłopaku, wyszukuje ciekawostki, które mogłyby zainteresować zwykłych odbiorców na równi z fanami. Szczegółowo opisuje przygotowania do zawodów i same wyścigi – ale nie nuży monotematycznością, przede wszystkim dzięki stałym odniesieniom do pozasportowych wydarzeń. Próbuje czasami lekko filozofować na tematy sportowe, ale częściej dzieli się bardzo rozbudowanymi (i przydatnymi) uwagami dotyczącymi pracy nad sobą. Szybko zaprzyjaźnia się z czytelnikami, nie ma przed nimi sekretów.
Przekonana o istnieniu wewnętrznego muppeta – odpowiedzialnego za olbrzymie pokłady pecha – Chrissie Wellington zdobywa się na olbrzymi dystans do siebie i swoich słabości. Autoironia przesyca tę książkę i czyni jej bohaterkę bardziej ludzką, a już na pewno strąca z piedestału i odziera z otoczki mistrzyni. To Chrissie łapiąca przed ważnymi zawodami kontuzje, cierpiąca na biegunki podczas wyścigów. „Najtwardsza kobieta na świecie” jawi się niemal jak istota wymagająca stałego nadzoru – co potęguje jeszcze komizm tekstu. Autorka nie daje się wtłoczyć w przewidywalne schematy, wciąż czymś zaskakuje i sprawia, że w jej opowieści na nudę nie ma miejsca.
„Bez ograniczeń” to książka napisana z nerwem. Nie ma w niej uniwersalnego przepisu na zwyciężanie w najtrudniejszych zawodach, ale autorka uczy mimochodem pracy nad sobą. Chce dążyć do perfekcji w każdej dziedzinie, więc uważnie wsłuchuje się we własny organizm, odnotowuje elementy, które wpływać mogą na wyniki wyścigów, analizuje drobiazgowo własne doświadczenia. Przedstawia – często – skrajne emocje, ale w ogólnym nastawieniu na siebie nie zapomina i o cichych bohaterach z tras: wspomina walki chorych czy drobne życzliwe gesty, nakreśla nastroje z mety i całej opowieści nadaje rytm wspaniałej zabawy. Rozentuzjazmowana Chrissie Wellington dzieli się swoimi przeżyciami w sposób, który zachęca do lektury. Ta książka jednak, w odróżnieniu od wielu pozycji z literatury sportowej, nie składa się wyłącznie z emocji wyścigowych, dotyczy też zwyczajnego życia kobiety, która w sporcie osiąga nadzwyczajne rezultaty.
czwartek, 27 czerwca 2013
Obecność. Wspomnienia o Czesławie Miłoszu
PWN, Warszawa 2013.
Obrazy o sobie
Zmieniają się czasy i nie sądzę, żeby młodsze pokolenia zrozumiały prezentowane wiele razy w „Obecności” zachwyty obcowania z wielkim poetą. W obszernym tomie „bez tezy” Anna Romaniuk przytacza kilkadziesiąt wspomnień o Czesławie Miłoszu, przeplatając relacje prywatne zapiskami ze spotkań na gruncie zawodowym, a opowieści ludzi z najbliższego otoczenia – spostrzeżeniami krytyków i badaczy. W efekcie powstaje książka niejednorodna, prywatna a jednocześnie dość chaotyczna, rodzaj koniecznego uzupełnienia sylwetki twórcy przez pryzmat innych.
Jeden tylko autor zaznacza, że pisząc o zmarłym, żyjący tak naprawdę pisze o sobie. I rzeczywiście wśród tekstów (zwłaszcza badaczy traktujących Noblistę jak świętość) solipsystyczne wywody osiągają czasem karykaturalne wymiary (najwięcej objętościowo i zarazem najmniej ciekawie pisze o sobie Andrzej Walicki: jego przydługi tekst nakazuje wręcz sprawdzać pod kątem chełpliwości pozostałych wspominających). Każdy, kto choć raz zetknął się z Miłoszem i zamienił z nim kilka zdań, chce zaprezentować historię znajomości i przez chwilę poczuć się kimś wyjątkowym. Obok zapisków o spotkaniach autorskich, wywiadach czy zawodowych relacjach pojawiają się we wspomnieniach uczonych i ludzi pióra drobiazgi urastające do rangi kultowych. Nawet fakt zjedzenia przez poetę obiadu okazuje się warty zapisania i utrwalenia dla potomnych. Ludzie związani z literaturą od strony analiz i odczytań we wspomnieniach traktują Miłosza jak pomnik i zachwycają się jego każdym zapamiętanym krokiem i gestem. Zupełnie inaczej zachowują się artyści, koledzy po fachu – ci potrafią zdobyć się na dystans i ukryć bałwochwalcze postawy, dostrzegają w Miłoszu kompana, ciekawą osobowość, dokonują czynów istotniejszych niż zjedzenie posiłku czy samodzielne wykonanie telefonu.
Te dwie sfery nie uwzględniają trzeciego stylu, stylu łączącego grono bliskich poety. Wliczają się tutaj nie tylko członkowie rodziny, ale przede wszystkim ci, którzy czuwali nad codziennością i zdrowiem Miłosza. Zapiski Agnieszki Kosińskiej czy pielęgniarek opiekujących się artystą są najbardziej naturalne, domowe i swojskie – tu wreszcie widać Miłosza jako zwykłego człowieka, obdarzonego poczuciem humoru, a nie tego, w którego każdym geście dopatrywać się trzeba objawienia. Z punktu widzenia zwykłego czytelnika te najlżejsze opowieści będą jednocześnie najbardziej atrakcyjne. Autoprezentacje badaczy nie przekonają raczej wielu poza środowiskiem. Część wspominających przytacza najważniejsze dla siebie wiersze Miłosza, ale tom wspomnień to nienajlepsze miejsce na szukanie kluczy interpretacyjnych i rozprawianie o poezji.
Wiele artykułów zostało przedrukowanych, więc redaktorka ułatwia zadanie zainteresowanym tego typu szkicami – ale w książce znalazło się też kilkanaście świadectw ułożonych specjalnie na potrzeby publikacji oraz garść wspomnień spisanych z rozmów z bliskimi Miłosza. Wydawnictwo opatrzyło też każdy tekst szeregiem przypisów odnoszących się zarówno do sylwetek postaci znanych szerokiemu gronu odbiorców, jak i do członków rodzin autorów. To zapewnia lepsze rozeznanie w przedstawianym świecie, a jest także tłumaczone przez prywatny charakter wielu wspomnień.
Niemal każdy pisze tu o sobie w kontekście Miłosza – i wielu autorów onieśmiela dystans do wielkiego poety. Na szczęście zamysł kompozycyjny sprawia, że egzaltowane wynurzenia przetykane są pełnymi humoru relacjami, a próby stawiania Miłosza-człowieka na piedestale skutecznie hamuje obfitość prywatnych żartów i spotkań o swobodnym charakterze. To książka dość trudna w lekturze, pochłaniająca sporo czasu, a do tego nie zawsze satysfakcjonująca. Trudno wyprowadzić z niej obraz Czesława Miłosza – chociaż nie jest to zadanie niewykonalne. Być może jednak ów programowy „brak tezy” utrudnił selekcję materiałów pod kątem czytelniczych zainteresowań i potrzeb. Faktem jest, że bohater tych wspomnień momentami ginie w gąszczu innych spraw.
Obrazy o sobie
Zmieniają się czasy i nie sądzę, żeby młodsze pokolenia zrozumiały prezentowane wiele razy w „Obecności” zachwyty obcowania z wielkim poetą. W obszernym tomie „bez tezy” Anna Romaniuk przytacza kilkadziesiąt wspomnień o Czesławie Miłoszu, przeplatając relacje prywatne zapiskami ze spotkań na gruncie zawodowym, a opowieści ludzi z najbliższego otoczenia – spostrzeżeniami krytyków i badaczy. W efekcie powstaje książka niejednorodna, prywatna a jednocześnie dość chaotyczna, rodzaj koniecznego uzupełnienia sylwetki twórcy przez pryzmat innych.
Jeden tylko autor zaznacza, że pisząc o zmarłym, żyjący tak naprawdę pisze o sobie. I rzeczywiście wśród tekstów (zwłaszcza badaczy traktujących Noblistę jak świętość) solipsystyczne wywody osiągają czasem karykaturalne wymiary (najwięcej objętościowo i zarazem najmniej ciekawie pisze o sobie Andrzej Walicki: jego przydługi tekst nakazuje wręcz sprawdzać pod kątem chełpliwości pozostałych wspominających). Każdy, kto choć raz zetknął się z Miłoszem i zamienił z nim kilka zdań, chce zaprezentować historię znajomości i przez chwilę poczuć się kimś wyjątkowym. Obok zapisków o spotkaniach autorskich, wywiadach czy zawodowych relacjach pojawiają się we wspomnieniach uczonych i ludzi pióra drobiazgi urastające do rangi kultowych. Nawet fakt zjedzenia przez poetę obiadu okazuje się warty zapisania i utrwalenia dla potomnych. Ludzie związani z literaturą od strony analiz i odczytań we wspomnieniach traktują Miłosza jak pomnik i zachwycają się jego każdym zapamiętanym krokiem i gestem. Zupełnie inaczej zachowują się artyści, koledzy po fachu – ci potrafią zdobyć się na dystans i ukryć bałwochwalcze postawy, dostrzegają w Miłoszu kompana, ciekawą osobowość, dokonują czynów istotniejszych niż zjedzenie posiłku czy samodzielne wykonanie telefonu.
Te dwie sfery nie uwzględniają trzeciego stylu, stylu łączącego grono bliskich poety. Wliczają się tutaj nie tylko członkowie rodziny, ale przede wszystkim ci, którzy czuwali nad codziennością i zdrowiem Miłosza. Zapiski Agnieszki Kosińskiej czy pielęgniarek opiekujących się artystą są najbardziej naturalne, domowe i swojskie – tu wreszcie widać Miłosza jako zwykłego człowieka, obdarzonego poczuciem humoru, a nie tego, w którego każdym geście dopatrywać się trzeba objawienia. Z punktu widzenia zwykłego czytelnika te najlżejsze opowieści będą jednocześnie najbardziej atrakcyjne. Autoprezentacje badaczy nie przekonają raczej wielu poza środowiskiem. Część wspominających przytacza najważniejsze dla siebie wiersze Miłosza, ale tom wspomnień to nienajlepsze miejsce na szukanie kluczy interpretacyjnych i rozprawianie o poezji.
Wiele artykułów zostało przedrukowanych, więc redaktorka ułatwia zadanie zainteresowanym tego typu szkicami – ale w książce znalazło się też kilkanaście świadectw ułożonych specjalnie na potrzeby publikacji oraz garść wspomnień spisanych z rozmów z bliskimi Miłosza. Wydawnictwo opatrzyło też każdy tekst szeregiem przypisów odnoszących się zarówno do sylwetek postaci znanych szerokiemu gronu odbiorców, jak i do członków rodzin autorów. To zapewnia lepsze rozeznanie w przedstawianym świecie, a jest także tłumaczone przez prywatny charakter wielu wspomnień.
Niemal każdy pisze tu o sobie w kontekście Miłosza – i wielu autorów onieśmiela dystans do wielkiego poety. Na szczęście zamysł kompozycyjny sprawia, że egzaltowane wynurzenia przetykane są pełnymi humoru relacjami, a próby stawiania Miłosza-człowieka na piedestale skutecznie hamuje obfitość prywatnych żartów i spotkań o swobodnym charakterze. To książka dość trudna w lekturze, pochłaniająca sporo czasu, a do tego nie zawsze satysfakcjonująca. Trudno wyprowadzić z niej obraz Czesława Miłosza – chociaż nie jest to zadanie niewykonalne. Być może jednak ów programowy „brak tezy” utrudnił selekcję materiałów pod kątem czytelniczych zainteresowań i potrzeb. Faktem jest, że bohater tych wspomnień momentami ginie w gąszczu innych spraw.
środa, 26 czerwca 2013
Reyes Monforte: Niewierna
WAM, Kraków 2013.
Ostrzeżenie
Wraz ze wzrostem mody na islam rośnie też liczba powieści i wspomnień traktujących o trudnych losach muzułmańskich kobiet. Kształtuje się już niemal literacko-kulturowy stereotyp: bohaterki zwykle dają sobie wmówić, że noszenie chust i zakrywanie całego ciała sprawi, że poczują się wolne (w odróżnieniu od kobiet Zachodu, które ubierają się w co chcą i dlatego są skazane na rolę seksualnych wabików oraz zniewalane przez pożądliwych mężczyzn), wychodzą za mąż za uprzejmych i postępowych Arabów, przekonane, że nie będą ich dotyczyć smutne scenariusze. Potem zaczyna się gehenna, kiedy tylko ukochany zrzuci maskę i będzie postępować zgodnie z własną tradycją i zwyczajami. Tyle że na ratunek dla zmuszanej do posłuszeństwa kobiety często jest już za późno. Taka fabuła stała się podstawą wielu literackich historii – a prezentowana bywa z perspektywy samej ofiary, jej rodziców, przyjaciół czy wyzwolonych córek. W odróżnieniu od baśniowych rozwiązań, powieści o romansie z Arabem nie pozostawiają złudzeń: to prosta droga do zguby.
Reyes Monforte w „Niewiernej” również przygląda się temu schematowi, poszerzając go po pierwsze o temat islamskiego fundamentalizmu, a po drugie – o obiegową walkę na poglądy. O punkcie kulminacyjnym historii czytelnicy dowiedzą się z przesuniętego na początek fragmentu – następnie prześledzą osiemnaście miesięcy poprzedzających wydarzenie – oraz jego ciąg dalszy. Monforte zyskuje zatem czas na opowiedzenie tego, co najważniejsze. Nie chodzi tu o odczucia kochanki i matki, chodzi o poważną przestrogę.
Sara to Hiszpanka, którą czytelnicy poznają w momencie, gdy kobieta ma wejść z ładunkiem wybuchowym w tłum ludzi i wysadzić się. Tyle że Sara nie przejawia cech fanatyczki, nie jest ogarnięta żądzą zemsty i nie chce przyczyniać się do śmierci – swojej ani innych ludzi. Jest jednak posłuszna fundamentalistom, mechanicznie wykonuje ich polecenia. Nie pasuje do świata muzułmanów, tyle że zbyt późno się o tym przekonała. Cała powieść jest zapisem drogi, jaką przeszła kobieta – od zakochania się w Arabie po podporządkowanie się terrorystom. Samą fabułę można streścić w kilku słowach, o wiele ważniejsze stają się tu analizy uczuć i psychiki oraz pojedynki na argumenty. Sara przeżywa i fascynację mężczyzną, i silne macierzyńskie emocje, a poza tym cały szereg mrocznych odczuć – od zwątpienia i strachu po nienawiść, gdy nie ma już nic do stracenia. Monforte zwraca uwagę na zmiany w zachowaniu bohaterki, na proces dopasowywania się do okoliczności i na jej reakcje na własny tragiczny los – i przekonuje czytelników co do prawdopodobieństwa fabuły. Jednocześnie zyskuje też szansę naświetlenia najczęściej wykorzystywanych w społecznych dyskusjach argumentów. Wkłada je w usta postaci, by nie zamieniać tomu w społeczno-religijne forum. Na początku Sarę przed związkiem z Arabem przestrzegają najbliżsi – kobietę irytują bezpodstawne uprzedzenia, odpowiada więc w sposób charakterystyczny dla muzułmańskiej części społeczeństwa, próbując zawstydzić bliskich. Z czasem sama może się przekonać o słuszności obaw, chociaż wtedy już Monforte nie uogólnia ani nie próbuje znajdować wyjaśnień na obce kulturze Zachodu zachowania. Kolejnym krokiem jest zderzenie Sary z fanatyzmem – i to właściwa część, którą poznać powinni czytelnicy. Nawet zaalarmowani odniesieniami do stereotypów, muszą zastanowić się nad mechanizmami działania terrorystów – bo temat islamu ustępuje miejsca fanatyzmowi religijnemu. W książce, na marginesie opowieści, pojawiają się ważne pytania, między innymi o cenę tolerancji wobec wyznania, które tolerancji dla innych religii nie ma i traktuje wszystkich jako „niewiernych” przeznaczonych do nawrócenia lub zabicia. Zasady działania oraz przekonania dobrych muzułmanów sprowadzone do powolnego, cierpliwego, konsekwentnego i bezwzględnego zdobywania coraz to nowych fragmentów znienawidzonej kultury zaczynają budzić grozę. Pomocne w tym są i odwołania do najświeższych ataków terrorystycznych w Nowym Yorku i Madrycie. Ta książka to wołanie o opamiętanie się, poważna przestroga bazująca na ludzkim współczuciu i lęku. Co ciekawe, nie istnieje w niej podział na „lepsze” i „gorsze” religie, nie szuka się przeciwwagi dla islamu. Naświetlone zostaje za to niebezpieczeństwo związane z niezrozumiałym dla Zachodu sposobem myślenia, gwałtownością, chęcią zemsty i gotowością do zabijania – płynącą nie z charakteru, a wychowania w duchu nienawiści.
Wszystko zostało tu rozmieszczone tak, by czytelnicy mieli czas na wchłonięcie uwag o zasadach działania terrorystów. „Niewierna” obnaża mechanizmy przekonywania wobec potencjalnych samobójców i przedstawia trudną do pojęcia mentalność. Przy okazji uwrażliwia na niebezpieczną grę. Monforte zamienia się w powieściową wersję Oriany Fallaci, ostrzega i alarmuje – mimo silnie nacechowanej emocjonalnie fabuły nie da się pominąć i tej warstwy tomu, ważnej i wstrząsającej.
Ostrzeżenie
Wraz ze wzrostem mody na islam rośnie też liczba powieści i wspomnień traktujących o trudnych losach muzułmańskich kobiet. Kształtuje się już niemal literacko-kulturowy stereotyp: bohaterki zwykle dają sobie wmówić, że noszenie chust i zakrywanie całego ciała sprawi, że poczują się wolne (w odróżnieniu od kobiet Zachodu, które ubierają się w co chcą i dlatego są skazane na rolę seksualnych wabików oraz zniewalane przez pożądliwych mężczyzn), wychodzą za mąż za uprzejmych i postępowych Arabów, przekonane, że nie będą ich dotyczyć smutne scenariusze. Potem zaczyna się gehenna, kiedy tylko ukochany zrzuci maskę i będzie postępować zgodnie z własną tradycją i zwyczajami. Tyle że na ratunek dla zmuszanej do posłuszeństwa kobiety często jest już za późno. Taka fabuła stała się podstawą wielu literackich historii – a prezentowana bywa z perspektywy samej ofiary, jej rodziców, przyjaciół czy wyzwolonych córek. W odróżnieniu od baśniowych rozwiązań, powieści o romansie z Arabem nie pozostawiają złudzeń: to prosta droga do zguby.
Reyes Monforte w „Niewiernej” również przygląda się temu schematowi, poszerzając go po pierwsze o temat islamskiego fundamentalizmu, a po drugie – o obiegową walkę na poglądy. O punkcie kulminacyjnym historii czytelnicy dowiedzą się z przesuniętego na początek fragmentu – następnie prześledzą osiemnaście miesięcy poprzedzających wydarzenie – oraz jego ciąg dalszy. Monforte zyskuje zatem czas na opowiedzenie tego, co najważniejsze. Nie chodzi tu o odczucia kochanki i matki, chodzi o poważną przestrogę.
Sara to Hiszpanka, którą czytelnicy poznają w momencie, gdy kobieta ma wejść z ładunkiem wybuchowym w tłum ludzi i wysadzić się. Tyle że Sara nie przejawia cech fanatyczki, nie jest ogarnięta żądzą zemsty i nie chce przyczyniać się do śmierci – swojej ani innych ludzi. Jest jednak posłuszna fundamentalistom, mechanicznie wykonuje ich polecenia. Nie pasuje do świata muzułmanów, tyle że zbyt późno się o tym przekonała. Cała powieść jest zapisem drogi, jaką przeszła kobieta – od zakochania się w Arabie po podporządkowanie się terrorystom. Samą fabułę można streścić w kilku słowach, o wiele ważniejsze stają się tu analizy uczuć i psychiki oraz pojedynki na argumenty. Sara przeżywa i fascynację mężczyzną, i silne macierzyńskie emocje, a poza tym cały szereg mrocznych odczuć – od zwątpienia i strachu po nienawiść, gdy nie ma już nic do stracenia. Monforte zwraca uwagę na zmiany w zachowaniu bohaterki, na proces dopasowywania się do okoliczności i na jej reakcje na własny tragiczny los – i przekonuje czytelników co do prawdopodobieństwa fabuły. Jednocześnie zyskuje też szansę naświetlenia najczęściej wykorzystywanych w społecznych dyskusjach argumentów. Wkłada je w usta postaci, by nie zamieniać tomu w społeczno-religijne forum. Na początku Sarę przed związkiem z Arabem przestrzegają najbliżsi – kobietę irytują bezpodstawne uprzedzenia, odpowiada więc w sposób charakterystyczny dla muzułmańskiej części społeczeństwa, próbując zawstydzić bliskich. Z czasem sama może się przekonać o słuszności obaw, chociaż wtedy już Monforte nie uogólnia ani nie próbuje znajdować wyjaśnień na obce kulturze Zachodu zachowania. Kolejnym krokiem jest zderzenie Sary z fanatyzmem – i to właściwa część, którą poznać powinni czytelnicy. Nawet zaalarmowani odniesieniami do stereotypów, muszą zastanowić się nad mechanizmami działania terrorystów – bo temat islamu ustępuje miejsca fanatyzmowi religijnemu. W książce, na marginesie opowieści, pojawiają się ważne pytania, między innymi o cenę tolerancji wobec wyznania, które tolerancji dla innych religii nie ma i traktuje wszystkich jako „niewiernych” przeznaczonych do nawrócenia lub zabicia. Zasady działania oraz przekonania dobrych muzułmanów sprowadzone do powolnego, cierpliwego, konsekwentnego i bezwzględnego zdobywania coraz to nowych fragmentów znienawidzonej kultury zaczynają budzić grozę. Pomocne w tym są i odwołania do najświeższych ataków terrorystycznych w Nowym Yorku i Madrycie. Ta książka to wołanie o opamiętanie się, poważna przestroga bazująca na ludzkim współczuciu i lęku. Co ciekawe, nie istnieje w niej podział na „lepsze” i „gorsze” religie, nie szuka się przeciwwagi dla islamu. Naświetlone zostaje za to niebezpieczeństwo związane z niezrozumiałym dla Zachodu sposobem myślenia, gwałtownością, chęcią zemsty i gotowością do zabijania – płynącą nie z charakteru, a wychowania w duchu nienawiści.
Wszystko zostało tu rozmieszczone tak, by czytelnicy mieli czas na wchłonięcie uwag o zasadach działania terrorystów. „Niewierna” obnaża mechanizmy przekonywania wobec potencjalnych samobójców i przedstawia trudną do pojęcia mentalność. Przy okazji uwrażliwia na niebezpieczną grę. Monforte zamienia się w powieściową wersję Oriany Fallaci, ostrzega i alarmuje – mimo silnie nacechowanej emocjonalnie fabuły nie da się pominąć i tej warstwy tomu, ważnej i wstrząsającej.
wtorek, 25 czerwca 2013
Kate Lord Brown: Zapach gorzkich pomarańczy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Trudne wybory
Kate Lord Brown nie daje czytelnikom spokoju. W swoim tomie „Zapach gorzkich pomarańczy” przeskakuje od tragedii do tragedii, dzieje pewnej rodziny ujmując z najbardziej burzliwej perspektywy. W wydarzeniach historycznych znajduje oparcie, posługuje się nimi nie po to, by nadać kolorytu opowieści, ale żeby w ogóle zdefiniować swoich bohaterów, którzy w innych, spokojniejszych okolicznościach nie mieliby czym się wykazać. Charakterystyczne też dla Brown i jej powieści jest ukrywanie bohaterów za postaciami dalszoplanowymi, swoiste odwracanie uwagi czytelników od tych, których historia właśnie się tworzy. I tak powieść otwiera motyw budowania legendy Roberta Capy – chociaż para wojennych reporterów wprowadzić ma w realia hiszpańskiej wojny domowej. Akcję dzieli niemal siedemdziesiąt lat, bo od obrazu utrwalonego na starej fotografii autorka przerzuca odbiorców do 11 września 2001 roku (jest to zresztą jedyne w książce odstępstwo od podawania w tytułach rozdziałów miesięcy i lat, a świadomość kierunku rozwoju akcji sprawia, że pierwsza migawka z tego dnia wypada bardzo stereotypowo). Emma w ataku na WTC traci byłego ukochanego i musi mierzyć się z kobieta, która go wcześniej odebrała. W latach 30. w Hiszpanii ludzie dokonują najtrudniejszych wyborów. Gdy walczą o miłość i gdy walczą o wolność, codziennie przygotowywać muszą bilans strat. Emma stopniowo zanurza się w przeszłość i zaczyna poznawać zagmatwane losy swojej babki. Przy barwnych (choć i dramatycznych) scenach z przeszłości jej aktualne zmartwienia sprowadzające się nie tylko do przeżywania żałoby przestają się liczyć, przynajmniej na czas odkrywania prawdy. Czytelnicy uzyskują podgląd zwyczajności Emmy, bo Brown wybiera przeplatanie historii z dwóch czasów co rozdział – to wprawdzie ograne rozwiązanie, ale tu się sprawdza, bo autorce nie chodzi prowadzenie drobnych śledztw. Taka opcja narracyjna zmusza też Kate Lord Brown do wyszukiwania coraz to nowych bodźców dla współczesnej postaci – egzystencja Emmy nie może zostać przysłonięta przeszłością, by nie pojawiła się sztuczna kompozycyjna ramka wokół relacji o jej przodkach. Tak więc Brown unika pułapek formalnych. Treściowo radzi sobie dzięki obecności kolejnych wstrząsów w życiu różnych postaci. W „Zapachu gorzkich pomarańczy” nie ma spokoju ani stabilizacji, nawet przez moment nie pojawia się niezmącone niczym szczęście – z czasem odkrywa się za to sekrety i wyrzeczenia bohaterów. Paradoksalnie wojna i terroryzm pomagają autorce utrzymać czytelników i piętrzyć charakterystyki postaci: bez sprawdzianów w obliczu zagrożeń byłyby prawdopodobnie bezbarwne. Wydaje się, że Brown boi się sentymentalizmu, a jednocześnie czuje, że to motyw upragniony przez czytelniczki – chce więc zasugerować, że można odnaleźć szczęście, ale nie próbuje go dotknąć w warstwie fabularnej.
„Zapach gorzkich pomarańczy” to publikacja sensualna. Autorka chętnie tworzy rozprzestrzeniające się w wyobraźni, rozłożyste i zmysłowe opisy, zależy jej na podkreślaniu zapachów i kolorów, chociaż te elementy bardziej kojarzą się z buduarowymi historiami niż z reportażami wojennymi. Stale karmi się sensacjami, ale tylko po to, by pokazać, jaki wpływ mają one na życie zwykłych ludzi. Krew, pot i łzy to stałe składniki fabuły – ale od turpizmu autorka odchodzi na rzecz obyczajowości. Proponuje kobiece spojrzenie na wojenną scenerię – i różne poziomy emocji przy sporym stopniu skomplikowania życiorysów postaci. „Zapach gorzkich pomarańczy” jest lekturą silnie zakorzenioną w wiadomościach historycznych, to fakty z przeszłości składają się na konstrukcję fabuły, bez względu na to, że Brown interesują losy tylko jednej rodziny.
Trudne wybory
Kate Lord Brown nie daje czytelnikom spokoju. W swoim tomie „Zapach gorzkich pomarańczy” przeskakuje od tragedii do tragedii, dzieje pewnej rodziny ujmując z najbardziej burzliwej perspektywy. W wydarzeniach historycznych znajduje oparcie, posługuje się nimi nie po to, by nadać kolorytu opowieści, ale żeby w ogóle zdefiniować swoich bohaterów, którzy w innych, spokojniejszych okolicznościach nie mieliby czym się wykazać. Charakterystyczne też dla Brown i jej powieści jest ukrywanie bohaterów za postaciami dalszoplanowymi, swoiste odwracanie uwagi czytelników od tych, których historia właśnie się tworzy. I tak powieść otwiera motyw budowania legendy Roberta Capy – chociaż para wojennych reporterów wprowadzić ma w realia hiszpańskiej wojny domowej. Akcję dzieli niemal siedemdziesiąt lat, bo od obrazu utrwalonego na starej fotografii autorka przerzuca odbiorców do 11 września 2001 roku (jest to zresztą jedyne w książce odstępstwo od podawania w tytułach rozdziałów miesięcy i lat, a świadomość kierunku rozwoju akcji sprawia, że pierwsza migawka z tego dnia wypada bardzo stereotypowo). Emma w ataku na WTC traci byłego ukochanego i musi mierzyć się z kobieta, która go wcześniej odebrała. W latach 30. w Hiszpanii ludzie dokonują najtrudniejszych wyborów. Gdy walczą o miłość i gdy walczą o wolność, codziennie przygotowywać muszą bilans strat. Emma stopniowo zanurza się w przeszłość i zaczyna poznawać zagmatwane losy swojej babki. Przy barwnych (choć i dramatycznych) scenach z przeszłości jej aktualne zmartwienia sprowadzające się nie tylko do przeżywania żałoby przestają się liczyć, przynajmniej na czas odkrywania prawdy. Czytelnicy uzyskują podgląd zwyczajności Emmy, bo Brown wybiera przeplatanie historii z dwóch czasów co rozdział – to wprawdzie ograne rozwiązanie, ale tu się sprawdza, bo autorce nie chodzi prowadzenie drobnych śledztw. Taka opcja narracyjna zmusza też Kate Lord Brown do wyszukiwania coraz to nowych bodźców dla współczesnej postaci – egzystencja Emmy nie może zostać przysłonięta przeszłością, by nie pojawiła się sztuczna kompozycyjna ramka wokół relacji o jej przodkach. Tak więc Brown unika pułapek formalnych. Treściowo radzi sobie dzięki obecności kolejnych wstrząsów w życiu różnych postaci. W „Zapachu gorzkich pomarańczy” nie ma spokoju ani stabilizacji, nawet przez moment nie pojawia się niezmącone niczym szczęście – z czasem odkrywa się za to sekrety i wyrzeczenia bohaterów. Paradoksalnie wojna i terroryzm pomagają autorce utrzymać czytelników i piętrzyć charakterystyki postaci: bez sprawdzianów w obliczu zagrożeń byłyby prawdopodobnie bezbarwne. Wydaje się, że Brown boi się sentymentalizmu, a jednocześnie czuje, że to motyw upragniony przez czytelniczki – chce więc zasugerować, że można odnaleźć szczęście, ale nie próbuje go dotknąć w warstwie fabularnej.
„Zapach gorzkich pomarańczy” to publikacja sensualna. Autorka chętnie tworzy rozprzestrzeniające się w wyobraźni, rozłożyste i zmysłowe opisy, zależy jej na podkreślaniu zapachów i kolorów, chociaż te elementy bardziej kojarzą się z buduarowymi historiami niż z reportażami wojennymi. Stale karmi się sensacjami, ale tylko po to, by pokazać, jaki wpływ mają one na życie zwykłych ludzi. Krew, pot i łzy to stałe składniki fabuły – ale od turpizmu autorka odchodzi na rzecz obyczajowości. Proponuje kobiece spojrzenie na wojenną scenerię – i różne poziomy emocji przy sporym stopniu skomplikowania życiorysów postaci. „Zapach gorzkich pomarańczy” jest lekturą silnie zakorzenioną w wiadomościach historycznych, to fakty z przeszłości składają się na konstrukcję fabuły, bez względu na to, że Brown interesują losy tylko jednej rodziny.
poniedziałek, 24 czerwca 2013
Agnieszka Stelmaszyk: Koalicja szpiegów. Luminariusz
Zielona Sowa, Warszawa 2013.
Akcja bez uczuć
Agnieszka Stelmaszyk w swoich powieściach dla dzieci i młodzieży koncentruje się najbardziej na rozwijaniu fabuły. Kiedy chce iść w stronę sensacji, niemal całkowicie zapomina o sferze uczuć bohaterów, przez co jej postacie wypadają raczej papierowo. Owszem, stara się autorka wpleść międzyludzkie relacje w motywy działań poszczególnych – zwłaszcza pierwszoplanowych – osób, ale zapomina o uwiarygodnieniu bohaterów w ich codzienności, nawet tej najbardziej niezwykłej. W pierwszym tomie serii „Koalicja szpiegów” warstwy emocjonalnej bardzo brakuje – zwłaszcza że jest to moment, w którym czytelnicy powinni zaprzyjaźnić się z postaciami. Autorka nie daje im pożywki do takiego odbioru, braki zastępując adrenaliną, tajemniczością i śladowym poczuciem humoru – oraz przekonaniem, że dzieci w literaturze podlegają ochronie i nawet w sensacyjnych powieściach nic złego nie może im się stać (zwłaszcza w pierwszej części cyklu).
Tym samym autorka zastawia na siebie pułapkę. Próbuje przestraszyć odbiorców, zmusić ich do współczucia i przeżywania losów postaci – ale gdy wyklucza lęk o nie, pozostawia niewiele. Trójka nastolatków różnych narodowości w podobnym czasie traci rodziców. Prawda o ich śmierci wygląda jednak inaczej niż wersja przedstawiona bliskim – tajemnicę ma znać niejaki Luminariusz, który aranżuje spotkania z dziećmi, nalegając na zachowanie w sekrecie celów dalekich wypraw. Bohaterowie samodzielnie podróżują do odległych miejsc i ryzykują wbrew wszelkim zasadom bezpieczeństwa. Szybko okaże się, że przeszłość jest bardziej skomplikowana niż im się wydawało, a teraźniejszość kryje sporo pułapek. Nie może być inaczej, kiedy w grę wchodzą tajni agenci i informacje, które całkowicie odmieniają przekonania postaci. Agnieszka Stelmaszyk wysyła dzieci na niebezpieczną misję i konfrontuje z gotowymi na wszystko dorosłymi – nie pierwszy raz taki zabieg pojawia się w literaturze czwartej, imitowanie fabuł filmów sensacyjnych cieszy się od pewnego czasu popularnością w rozrywkowej części tego nurtu. Jednak Stelmaszyk całkiem zapomina o indywidualizowaniu bohaterów. W jej ujęciu dzieci cały czas są tym, kim były w momencie rozpoczęcia opowieści – nie zmieniają ich ani zagrożenia i zagadki, ani własne towarzystwo. Ślad zmian widać w finale, który stanowi zapowiedź kolejnej historii: wcześniej bohaterowie skupiają się na tym, by rozwiązać tajemnicę. Ten cel przysłania im wszystko inne, nawet kwestię samorozwoju. W „Luminariuszu” będzie zatem mnóstwo scen, które pasują do scenariusza filmu akcji i będą dobre dla tych dzieci, które szukają dynamicznej fabuły bez „nudnych” opisów. „Koalicja szpiegów” znajdzie swoich zwolenników, za to nie zachwyci krytyki – zbyt wiele serii agentowo-szpiegowsko-sensacyjnych pojawiło się wcześniej na rynku literatury młodzieżowej, żeby Agnieszka Stelmaszyk zrobiła na doświadczonych czytelnikach wrażenie.
Odarcie tekstu z „ludzkich” emocji pobocznych dla akcji sprawia, że autorka może pozwolić sobie na więcej ryzyka i wydarzeń, które do obyczajowych powieści nie mogłyby trafić. Tu nie ma miejsca na wahania czy emocjonalne rozterki, a ułatwia to brak więzi z rodzicami czy opiekunami. Stelmaszyk sięgnęła po fabularny schemat (a dokładniej zlepek schematów), wypełniła go treścią, pomijając jednak przeżycia, które uczyniłyby bohaterów bardziej ludzkimi. Taka powieść przybliża się do gier komputerowych.
Parę razy można było znaleźć lepsze stylistyczne rozwiązania zwłaszcza przy opisywaniu wypowiedzi w dialogach, parę razy też zawiodła korekta (zwłaszcza przy pisowni wielkimi i małymi literami – „cyganka” jest tu najgorszym chyba przykładem), ale dzieci raczej nie zwrócą uwagi na te akurat niedoskonałości – to uwaga starszych czytelników przenosiłaby się z akcji na sposób jej przedstawiania. Tak będzie, kiedy autorka nie przekona kogoś do swojej rzeczywistości.
Akcja bez uczuć
Agnieszka Stelmaszyk w swoich powieściach dla dzieci i młodzieży koncentruje się najbardziej na rozwijaniu fabuły. Kiedy chce iść w stronę sensacji, niemal całkowicie zapomina o sferze uczuć bohaterów, przez co jej postacie wypadają raczej papierowo. Owszem, stara się autorka wpleść międzyludzkie relacje w motywy działań poszczególnych – zwłaszcza pierwszoplanowych – osób, ale zapomina o uwiarygodnieniu bohaterów w ich codzienności, nawet tej najbardziej niezwykłej. W pierwszym tomie serii „Koalicja szpiegów” warstwy emocjonalnej bardzo brakuje – zwłaszcza że jest to moment, w którym czytelnicy powinni zaprzyjaźnić się z postaciami. Autorka nie daje im pożywki do takiego odbioru, braki zastępując adrenaliną, tajemniczością i śladowym poczuciem humoru – oraz przekonaniem, że dzieci w literaturze podlegają ochronie i nawet w sensacyjnych powieściach nic złego nie może im się stać (zwłaszcza w pierwszej części cyklu).
Tym samym autorka zastawia na siebie pułapkę. Próbuje przestraszyć odbiorców, zmusić ich do współczucia i przeżywania losów postaci – ale gdy wyklucza lęk o nie, pozostawia niewiele. Trójka nastolatków różnych narodowości w podobnym czasie traci rodziców. Prawda o ich śmierci wygląda jednak inaczej niż wersja przedstawiona bliskim – tajemnicę ma znać niejaki Luminariusz, który aranżuje spotkania z dziećmi, nalegając na zachowanie w sekrecie celów dalekich wypraw. Bohaterowie samodzielnie podróżują do odległych miejsc i ryzykują wbrew wszelkim zasadom bezpieczeństwa. Szybko okaże się, że przeszłość jest bardziej skomplikowana niż im się wydawało, a teraźniejszość kryje sporo pułapek. Nie może być inaczej, kiedy w grę wchodzą tajni agenci i informacje, które całkowicie odmieniają przekonania postaci. Agnieszka Stelmaszyk wysyła dzieci na niebezpieczną misję i konfrontuje z gotowymi na wszystko dorosłymi – nie pierwszy raz taki zabieg pojawia się w literaturze czwartej, imitowanie fabuł filmów sensacyjnych cieszy się od pewnego czasu popularnością w rozrywkowej części tego nurtu. Jednak Stelmaszyk całkiem zapomina o indywidualizowaniu bohaterów. W jej ujęciu dzieci cały czas są tym, kim były w momencie rozpoczęcia opowieści – nie zmieniają ich ani zagrożenia i zagadki, ani własne towarzystwo. Ślad zmian widać w finale, który stanowi zapowiedź kolejnej historii: wcześniej bohaterowie skupiają się na tym, by rozwiązać tajemnicę. Ten cel przysłania im wszystko inne, nawet kwestię samorozwoju. W „Luminariuszu” będzie zatem mnóstwo scen, które pasują do scenariusza filmu akcji i będą dobre dla tych dzieci, które szukają dynamicznej fabuły bez „nudnych” opisów. „Koalicja szpiegów” znajdzie swoich zwolenników, za to nie zachwyci krytyki – zbyt wiele serii agentowo-szpiegowsko-sensacyjnych pojawiło się wcześniej na rynku literatury młodzieżowej, żeby Agnieszka Stelmaszyk zrobiła na doświadczonych czytelnikach wrażenie.
Odarcie tekstu z „ludzkich” emocji pobocznych dla akcji sprawia, że autorka może pozwolić sobie na więcej ryzyka i wydarzeń, które do obyczajowych powieści nie mogłyby trafić. Tu nie ma miejsca na wahania czy emocjonalne rozterki, a ułatwia to brak więzi z rodzicami czy opiekunami. Stelmaszyk sięgnęła po fabularny schemat (a dokładniej zlepek schematów), wypełniła go treścią, pomijając jednak przeżycia, które uczyniłyby bohaterów bardziej ludzkimi. Taka powieść przybliża się do gier komputerowych.
Parę razy można było znaleźć lepsze stylistyczne rozwiązania zwłaszcza przy opisywaniu wypowiedzi w dialogach, parę razy też zawiodła korekta (zwłaszcza przy pisowni wielkimi i małymi literami – „cyganka” jest tu najgorszym chyba przykładem), ale dzieci raczej nie zwrócą uwagi na te akurat niedoskonałości – to uwaga starszych czytelników przenosiłaby się z akcji na sposób jej przedstawiania. Tak będzie, kiedy autorka nie przekona kogoś do swojej rzeczywistości.
niedziela, 23 czerwca 2013
Rae Morris: Makijaż w mgnieniu oka. Piękny wygląd w kilka minut
Galaktyka, Łódź 2013.
Podpowiedzi dla pań
To poradnik błyskawiczny, skondensowany i krótki (liczy niecałe 100 stron) – w sam raz dla kobiet, którym nie uśmiecha się wertowanie długich zwierzeń wizażystów w poszukiwaniu konkretnej makijażowej porady. W tomie „Makijaż w mgnieniu oka” liczy się czas – i to zarówno ten poświęcony na lekturę wskazówek, jak i związany z malowaniem twarzy. Rae Morris nie zamierza pozostawiać odbiorczyniom swobody w tej dziedzinie, nie zachęca do eksperymentowania i nie przekonuje, że wszystkie chwyty są dozwolone. Proponuje za to rzeczowe i konkretne podpowiedzi dla czytelniczek, które właśnie głosu autorytetu potrzebują.
Książka rozpoczyna się dłuższym wprowadzeniem – autorka w kilku rozbudowanych punktach wyjaśnia, jak skompletować kosmetyczkę, jak dbać o skórę, jak przygotować podkład i co jest najważniejsze w makijażu oczu. Przez cały czas to tempo wykonywania make-upu jest jej priorytetem: zachęca do oszczędzania cennych minut i wyrobienia sobie nawyków, które ułatwią pracę nad urodą. Tekstowo gęstsza część poprzedza przykłady codziennych stylizacji.
W ponad dwudziestu inspiracjach Rae Morris przyjmuje najwygodniejszy dla odbiorczyń schemat – opisuje makijaż krok po kroku, usuwając z porad zbędne szczegóły, emocje czy wyznania. Pozostawia jedynie surowe wskazówki. W swoich podpowiedziach zamieszcza zarówno sposób wykonania make-upu, jak i stosowane narzędzia czy kolory (przywołanie więc na początku palety barw i zestawu akcesoriów znacznie ułatwia zwłaszcza mniej zaawansowanym w tej sztuce czytelniczkom poruszanie się po książce). Całości dopełniają poglądowe fotografie (także o walorach artystycznych, chociaż tu pełnią funkcję użytkową). Jedyne miejsce, w którym Rae Morris pozwala sobie na nieco wyobraźni i kreatywności, to opisy konkretnych stylizacji, działające tutaj jak reklama. Dopiero na zdjęciach przedstawiających ostateczny efekt upiększania, Steven Chee może pozwolić sobie na trochę fantazji i kreatywności. Nie sposób też przeoczyć faktu, że Rae Morris lubi stosować sztuczne rzęsy – pojawiają się one nie tylko w poradach, ale i na wielu zdjęciach, jakby chciała autorka przekonać odbiorczynie do takiego sposobu poprawiania urody.
W części „praktycznej”, zatytułowanej „Ekspresowy makijaż”, Morris koncentruje się na ciekawych stylizacjach, które mogą się przydać kobietom na różne okazje. Nie wybiera ekstrawagancji czy oryginalności, stara się raczej podpowiadać, jak najszerszemu gronu czytelniczek. Maluje kobiety o różnych kolorach skóry, ale także panie w różnym wieku – proponuje makijaże dla młodszych i starszych; na zdjęciach nie ma komputerowego wygładzania zmarszczek, a tuszowanie niedoskonałości cery odbywa się tylko za pomocą odpowiedniego makijażu. Tu make-up pomaga w uzyskaniu pięknego wyglądu, ale nie – doskonałości, autorka nie obiecuje radykalnych metamorfoz, za to przedstawia możliwości tkwiące w dostępnych kosmetykach.
Ten drobniutki poradnik ma być przede wszystkim praktyczny, dlatego też Morris nie zagłębia się specjalnie w tajniki wizażystów i nie wprowadza w świat makijażu bardziej niż to konieczne przy codziennym samodzielnym upiększaniu się. Dąży do przejrzystości, skrótowości i przydatności. Ale już fotografia na okładce wskazuje na to, że „Makijaż w mgnieniu oka” będzie również atrakcyjnym albumem – wprawdzie zdjęcia służą tu wskazywaniu roli makijażu, jednak Steven Chee aranżuje je tak, by odbiorczynie chętnie tom przeglądały – i by chciały korzystać z zawartych w nim porad. Formatowo z kolei książka ma być jak najbardziej poręczna, wygodna w użytkowaniu i lekka. To nie podręcznik malowania się, a zbiór podpowiedzi, do częstego korzystania.
Podpowiedzi dla pań
To poradnik błyskawiczny, skondensowany i krótki (liczy niecałe 100 stron) – w sam raz dla kobiet, którym nie uśmiecha się wertowanie długich zwierzeń wizażystów w poszukiwaniu konkretnej makijażowej porady. W tomie „Makijaż w mgnieniu oka” liczy się czas – i to zarówno ten poświęcony na lekturę wskazówek, jak i związany z malowaniem twarzy. Rae Morris nie zamierza pozostawiać odbiorczyniom swobody w tej dziedzinie, nie zachęca do eksperymentowania i nie przekonuje, że wszystkie chwyty są dozwolone. Proponuje za to rzeczowe i konkretne podpowiedzi dla czytelniczek, które właśnie głosu autorytetu potrzebują.
Książka rozpoczyna się dłuższym wprowadzeniem – autorka w kilku rozbudowanych punktach wyjaśnia, jak skompletować kosmetyczkę, jak dbać o skórę, jak przygotować podkład i co jest najważniejsze w makijażu oczu. Przez cały czas to tempo wykonywania make-upu jest jej priorytetem: zachęca do oszczędzania cennych minut i wyrobienia sobie nawyków, które ułatwią pracę nad urodą. Tekstowo gęstsza część poprzedza przykłady codziennych stylizacji.
W ponad dwudziestu inspiracjach Rae Morris przyjmuje najwygodniejszy dla odbiorczyń schemat – opisuje makijaż krok po kroku, usuwając z porad zbędne szczegóły, emocje czy wyznania. Pozostawia jedynie surowe wskazówki. W swoich podpowiedziach zamieszcza zarówno sposób wykonania make-upu, jak i stosowane narzędzia czy kolory (przywołanie więc na początku palety barw i zestawu akcesoriów znacznie ułatwia zwłaszcza mniej zaawansowanym w tej sztuce czytelniczkom poruszanie się po książce). Całości dopełniają poglądowe fotografie (także o walorach artystycznych, chociaż tu pełnią funkcję użytkową). Jedyne miejsce, w którym Rae Morris pozwala sobie na nieco wyobraźni i kreatywności, to opisy konkretnych stylizacji, działające tutaj jak reklama. Dopiero na zdjęciach przedstawiających ostateczny efekt upiększania, Steven Chee może pozwolić sobie na trochę fantazji i kreatywności. Nie sposób też przeoczyć faktu, że Rae Morris lubi stosować sztuczne rzęsy – pojawiają się one nie tylko w poradach, ale i na wielu zdjęciach, jakby chciała autorka przekonać odbiorczynie do takiego sposobu poprawiania urody.
W części „praktycznej”, zatytułowanej „Ekspresowy makijaż”, Morris koncentruje się na ciekawych stylizacjach, które mogą się przydać kobietom na różne okazje. Nie wybiera ekstrawagancji czy oryginalności, stara się raczej podpowiadać, jak najszerszemu gronu czytelniczek. Maluje kobiety o różnych kolorach skóry, ale także panie w różnym wieku – proponuje makijaże dla młodszych i starszych; na zdjęciach nie ma komputerowego wygładzania zmarszczek, a tuszowanie niedoskonałości cery odbywa się tylko za pomocą odpowiedniego makijażu. Tu make-up pomaga w uzyskaniu pięknego wyglądu, ale nie – doskonałości, autorka nie obiecuje radykalnych metamorfoz, za to przedstawia możliwości tkwiące w dostępnych kosmetykach.
Ten drobniutki poradnik ma być przede wszystkim praktyczny, dlatego też Morris nie zagłębia się specjalnie w tajniki wizażystów i nie wprowadza w świat makijażu bardziej niż to konieczne przy codziennym samodzielnym upiększaniu się. Dąży do przejrzystości, skrótowości i przydatności. Ale już fotografia na okładce wskazuje na to, że „Makijaż w mgnieniu oka” będzie również atrakcyjnym albumem – wprawdzie zdjęcia służą tu wskazywaniu roli makijażu, jednak Steven Chee aranżuje je tak, by odbiorczynie chętnie tom przeglądały – i by chciały korzystać z zawartych w nim porad. Formatowo z kolei książka ma być jak najbardziej poręczna, wygodna w użytkowaniu i lekka. To nie podręcznik malowania się, a zbiór podpowiedzi, do częstego korzystania.
sobota, 22 czerwca 2013
Anna Sieradzka: Moda w przedwojennej Polsce
PWN, Warszawa 2013.
Styl i szyk
Nie wszyscy przejmują się aktualnymi trendami w modzie, zresztą coraz częściej styl ubierania się zależy od indywidualnych preferencji – ale kiedy chodzi o modę odległą, zestaw wskazówek odzieżowych z innej epoki, kulturoznawczy temat zainteresować może bardziej liczną grupę odbiorców. Dla części atrakcyjne będą dawne obyczaje, innych przekonają stroje przywołujące stereotypowy klimat epoki. Nawet modnisie będą mogły na lekturze skorzystać, porównując dawne odzieżowe zalecenia z dzisiejszymi pomysłami projektantów. Dawna moda może stać się inspiracją lub przynajmniej ciekawostką dla odbiorców.
Anna Sieradzka dostrzega w niej pasjonujący temat – album „Moda w przedwojennej Polsce” (dokładniej – w Polsce dwudziestolecia międzywojennego) dzieli na opowieści o strojach codziennych i wieczorowych, sportowych, ślubnych i dziecięcych – a ostatni rozdział poświęca na omawianie bielizny, by nie pozostawiać odbiorcom miejsca na domysły. Takie kompleksowe ujęcie tematu pozwala dokładnie zorientować się w odzieżowych przykazaniach, a i lepiej zrozumieć stereotypy w przedstawianiu charakterów międzywojnia. Szczegółowym opisom i analizom towarzyszy mnóstwo zdjęć – zarówno zachowanych fotografii z dwudziestolecia, jak i prezentacji strojów z prywatnych kolekcji (tajemnicą pozostanie fakt, dlaczego nigdzie nie odmienia się nazwiska właściciela największego zbioru: podziękowania składane są Adamowi Leja, a eksponaty pochodzą od Adama Leja). Autorka w tekście odwołuje się zwłaszcza do zaleceń kierowanych do ówczesnych elegantek, ale również często sięga po wspomnienia osób, które na modę codzienną zwróciły uwagę. W ten sposób zyskuje podwójny ogląd kreowanych trendów – ujmowany przez specjalistki, drobiazgowo analizowany i dopracowany w każdym detalu, oraz ogólny, z punktu widzenia zwykłych ludzi, którzy nie zawsze ślepo wykonywali zalecenia modystek, lecz na własne potrzeby je modyfikowali. Zgromadzone materiały Anna Sieradzka opatruje atrakcyjnym komentarzem, czasem nawet o lekko ironicznym zabarwieniu: widać, że światek mody dwudziestolecia to temat dla niej pasjonujący i autorka odczuwa przyjemność ze śledzenia wyliczeń każdego modowego detalu. Z równym zaangażowaniem opisuje suknie i pończochy, część porad i wskazówek próbuje przenieść w dzisiejsze czasy, porównując zwyczaje czy akcentując warte zapamiętania uwagi. Przez cały czas bogatemu w cytaty wywodowi (w którym nie zapomina się także o panach) towarzyszą liczne zdjęcia, dzięki którym łatwiej przyswoić sobie przytaczane wiadomości. Ożywa w tej książce obyczajowość dwudziestolecia – mimo że tematycznie publikacja została wyraźnie ukierunkowana.
Trochę szkoda konsekwencji w składzie. Pierwsze słowa kolejnych akapitów przybierają formę kapitalików i są dodatkowo podkreślone – to trochę zbyt częste przełamywanie tekstowej monotonii, a już na pewno zabieg zbędny przy przytaczaniu dialogów w cytowanych fragmentach: nie pełni wówczas roli ozdobnika, co więcej – wybija z rytmu lektury. Ponadto męczyć mogą wstawiane pionowo podpisy do poziomych zdjęć (zwłaszcza że część z nich zmieściłaby się zwyczajnie pod fotografiami). Może nadają te wybory tomowi „stylu”, ale dla zwykłych czytelników niekoniecznie są wartościowe.
Lekturowe techniczne niedogodności wynagradza jednak obfitość zgromadzonego materiału i naprawdę ciekawy sposób jego przedstawiania. Anna Sieradzka potrafi zajmująco opowiadać o dawnej modzie i odwoływać się do tekstów, które dawniej miały wartość użytkową, a dzisiaj pełnią raczej rolę kulturoznawczych źródeł i świadectw minionych czasów.
Styl i szyk
Nie wszyscy przejmują się aktualnymi trendami w modzie, zresztą coraz częściej styl ubierania się zależy od indywidualnych preferencji – ale kiedy chodzi o modę odległą, zestaw wskazówek odzieżowych z innej epoki, kulturoznawczy temat zainteresować może bardziej liczną grupę odbiorców. Dla części atrakcyjne będą dawne obyczaje, innych przekonają stroje przywołujące stereotypowy klimat epoki. Nawet modnisie będą mogły na lekturze skorzystać, porównując dawne odzieżowe zalecenia z dzisiejszymi pomysłami projektantów. Dawna moda może stać się inspiracją lub przynajmniej ciekawostką dla odbiorców.
Anna Sieradzka dostrzega w niej pasjonujący temat – album „Moda w przedwojennej Polsce” (dokładniej – w Polsce dwudziestolecia międzywojennego) dzieli na opowieści o strojach codziennych i wieczorowych, sportowych, ślubnych i dziecięcych – a ostatni rozdział poświęca na omawianie bielizny, by nie pozostawiać odbiorcom miejsca na domysły. Takie kompleksowe ujęcie tematu pozwala dokładnie zorientować się w odzieżowych przykazaniach, a i lepiej zrozumieć stereotypy w przedstawianiu charakterów międzywojnia. Szczegółowym opisom i analizom towarzyszy mnóstwo zdjęć – zarówno zachowanych fotografii z dwudziestolecia, jak i prezentacji strojów z prywatnych kolekcji (tajemnicą pozostanie fakt, dlaczego nigdzie nie odmienia się nazwiska właściciela największego zbioru: podziękowania składane są Adamowi Leja, a eksponaty pochodzą od Adama Leja). Autorka w tekście odwołuje się zwłaszcza do zaleceń kierowanych do ówczesnych elegantek, ale również często sięga po wspomnienia osób, które na modę codzienną zwróciły uwagę. W ten sposób zyskuje podwójny ogląd kreowanych trendów – ujmowany przez specjalistki, drobiazgowo analizowany i dopracowany w każdym detalu, oraz ogólny, z punktu widzenia zwykłych ludzi, którzy nie zawsze ślepo wykonywali zalecenia modystek, lecz na własne potrzeby je modyfikowali. Zgromadzone materiały Anna Sieradzka opatruje atrakcyjnym komentarzem, czasem nawet o lekko ironicznym zabarwieniu: widać, że światek mody dwudziestolecia to temat dla niej pasjonujący i autorka odczuwa przyjemność ze śledzenia wyliczeń każdego modowego detalu. Z równym zaangażowaniem opisuje suknie i pończochy, część porad i wskazówek próbuje przenieść w dzisiejsze czasy, porównując zwyczaje czy akcentując warte zapamiętania uwagi. Przez cały czas bogatemu w cytaty wywodowi (w którym nie zapomina się także o panach) towarzyszą liczne zdjęcia, dzięki którym łatwiej przyswoić sobie przytaczane wiadomości. Ożywa w tej książce obyczajowość dwudziestolecia – mimo że tematycznie publikacja została wyraźnie ukierunkowana.
Trochę szkoda konsekwencji w składzie. Pierwsze słowa kolejnych akapitów przybierają formę kapitalików i są dodatkowo podkreślone – to trochę zbyt częste przełamywanie tekstowej monotonii, a już na pewno zabieg zbędny przy przytaczaniu dialogów w cytowanych fragmentach: nie pełni wówczas roli ozdobnika, co więcej – wybija z rytmu lektury. Ponadto męczyć mogą wstawiane pionowo podpisy do poziomych zdjęć (zwłaszcza że część z nich zmieściłaby się zwyczajnie pod fotografiami). Może nadają te wybory tomowi „stylu”, ale dla zwykłych czytelników niekoniecznie są wartościowe.
Lekturowe techniczne niedogodności wynagradza jednak obfitość zgromadzonego materiału i naprawdę ciekawy sposób jego przedstawiania. Anna Sieradzka potrafi zajmująco opowiadać o dawnej modzie i odwoływać się do tekstów, które dawniej miały wartość użytkową, a dzisiaj pełnią raczej rolę kulturoznawczych źródeł i świadectw minionych czasów.
piątek, 21 czerwca 2013
Meredith Mileti: Szczęście na widelcu. Powieść w pięciu daniach
WNK, Warszawa 2013.
Smaki nowego życia
Powieści obyczajowe bazujące na temacie potraw i przepisów kulinarnych tworzą odrębny nurt w literaturze rozrywkowej i podobają się tym wszystkim czytelniczkom, które szukają lektur ciepłych, optymistycznych i apetycznych. Dobra kuchnia łagodzi obyczaje i koi niepotrzebne emocje, wycisza, a przy tym – odpowiednio opisana – syci. Po historiach kulinarnych nie sposób spodziewać się wyjścia poza określone scenariusze. Ale odbiorczynie otrzymują dokładnie to, na czym im zależało, nie mają więc powodu do narzekań.
Meredith Mileti postępuje zgodnie z wytycznymi powieści kulinarnych, chociaż droga do szczęścia jest u niej wyboista i długa. Mira zostaje sama z nowo narodzoną córką. Jej mąż odszedł do kochanki, a rozpad związku pociąga za sobą również rozstania na gruncie zawodowym – bohaterka nie może przejąć ukochanej restauracji, wyprowadza się więc z dzieckiem do ojca i szuka własnej drogi. Przez cały czas tęskni jednak za gotowaniem. Nie chce pogodzić się z koniecznością zmian, ale życie właściwie nie daje jej wyboru. Mira próbuje przystosować się do nowych warunków, mimochodem pomagając wszystkim wokół.
„Szczęście na widelcu” to historia o wyraźnym kierunku akcji, ale Mileti robi, co może, by odbiorczynie nie miały pewności, jak potoczą się losy bohaterki. Uzyskuje ten efekt przede wszystkim dzięki mnożeniu pozostających w orbicie Miry postaci: wśród mężczyzn, których poznaje, co najmniej kilku nadawałoby się na nowych partnerów. Mira musi także uregulować swoje relacje z innymi: początkowo uczęszcza na kurs kontrolowania emocji i panowania nad agresją, co samo w sobie jest pomysłowym przełamaniem literackiego schematu. Później również na stereotypy nie ma czasu, jest tu bowiem i samotna matka, i przyjaciel, który ma problemy z alkoholem, nowa partnerka ojca, pracodawczyni – cały szereg postaci, z których każda ma znaczący wpływ na postawy i decyzje Miry. Choćby nawet bohaterka chciała popaść w apatię i przestać działać – nie ma na to najmniejszych szans.
Mirę cieszy przygotowywanie posiłków. W życiu pełnym burz i wyzwań jedzenie okazuje się bezpieczną stałą. Tematy kulinarne powracają w życiorysie bohaterki (zarówno w zawodzie, jak i w domowej krzątaninie, a także w planach na przyszłość), jednak nie dominują nad opowieścią. Cała historia podzielona jest na części – „dania” – a poza tym pod koniec Mileti podaje kilka przepisów, ale nie zamęcza tą pasją czytelniczek, raczej wzbudza zainteresowanie i zachęca do gotowania, a przy okazji nadaje książce smaku i sprawia, że fabułka nie budzi większych sprzeciwów.
W „Szczęściu na widelcu” sfera interpersonalnych kontaktów jest równie ważna jak smaki potraw. Meredith Mileti w jednym i drugim znajduje przyjemność. Wie, że nic nie rozprasza smutków tak dobrze i tak skutecznie, jak pyszne jedzenie i miłe towarzystwo – ale nie chce w ten sposób moralizować, więc po prostu przedstawia odbiorczyniom swoją wizję świata po prywatnej katastrofie. Chętnie sięga po skrajności i wybory, które mają zaważyć na całym życiu bohaterów – robi to jednak wdzięcznie. Jej powieść ma dostarczać przyjemności, a tego podczas lektury nie powinno zabraknąć nawet wówczas, gdy autorka kreśli bardziej ponure wizje losów Miry. Ta książka prowadzona jest według optymistycznego scenariusza, nie ma w niej miejsca na ostateczne klęski i upadki – każdy kataklizm może stać się początkiem całego łańcucha dobrych wydarzeń. Oczywiście nie jest to skomplikowana filozofia, a jej echa stale powracają w czytadłach – ale „Szczęście na widelcu” to historia rozrywkowa i jako taka się sprawdzi, zyskując uznanie rozmiłowanych w kulinariach odbiorczyń, które nie są pewne, czy mogą jeszcze realizować własne marzenia.
Smaki nowego życia
Powieści obyczajowe bazujące na temacie potraw i przepisów kulinarnych tworzą odrębny nurt w literaturze rozrywkowej i podobają się tym wszystkim czytelniczkom, które szukają lektur ciepłych, optymistycznych i apetycznych. Dobra kuchnia łagodzi obyczaje i koi niepotrzebne emocje, wycisza, a przy tym – odpowiednio opisana – syci. Po historiach kulinarnych nie sposób spodziewać się wyjścia poza określone scenariusze. Ale odbiorczynie otrzymują dokładnie to, na czym im zależało, nie mają więc powodu do narzekań.
Meredith Mileti postępuje zgodnie z wytycznymi powieści kulinarnych, chociaż droga do szczęścia jest u niej wyboista i długa. Mira zostaje sama z nowo narodzoną córką. Jej mąż odszedł do kochanki, a rozpad związku pociąga za sobą również rozstania na gruncie zawodowym – bohaterka nie może przejąć ukochanej restauracji, wyprowadza się więc z dzieckiem do ojca i szuka własnej drogi. Przez cały czas tęskni jednak za gotowaniem. Nie chce pogodzić się z koniecznością zmian, ale życie właściwie nie daje jej wyboru. Mira próbuje przystosować się do nowych warunków, mimochodem pomagając wszystkim wokół.
„Szczęście na widelcu” to historia o wyraźnym kierunku akcji, ale Mileti robi, co może, by odbiorczynie nie miały pewności, jak potoczą się losy bohaterki. Uzyskuje ten efekt przede wszystkim dzięki mnożeniu pozostających w orbicie Miry postaci: wśród mężczyzn, których poznaje, co najmniej kilku nadawałoby się na nowych partnerów. Mira musi także uregulować swoje relacje z innymi: początkowo uczęszcza na kurs kontrolowania emocji i panowania nad agresją, co samo w sobie jest pomysłowym przełamaniem literackiego schematu. Później również na stereotypy nie ma czasu, jest tu bowiem i samotna matka, i przyjaciel, który ma problemy z alkoholem, nowa partnerka ojca, pracodawczyni – cały szereg postaci, z których każda ma znaczący wpływ na postawy i decyzje Miry. Choćby nawet bohaterka chciała popaść w apatię i przestać działać – nie ma na to najmniejszych szans.
Mirę cieszy przygotowywanie posiłków. W życiu pełnym burz i wyzwań jedzenie okazuje się bezpieczną stałą. Tematy kulinarne powracają w życiorysie bohaterki (zarówno w zawodzie, jak i w domowej krzątaninie, a także w planach na przyszłość), jednak nie dominują nad opowieścią. Cała historia podzielona jest na części – „dania” – a poza tym pod koniec Mileti podaje kilka przepisów, ale nie zamęcza tą pasją czytelniczek, raczej wzbudza zainteresowanie i zachęca do gotowania, a przy okazji nadaje książce smaku i sprawia, że fabułka nie budzi większych sprzeciwów.
W „Szczęściu na widelcu” sfera interpersonalnych kontaktów jest równie ważna jak smaki potraw. Meredith Mileti w jednym i drugim znajduje przyjemność. Wie, że nic nie rozprasza smutków tak dobrze i tak skutecznie, jak pyszne jedzenie i miłe towarzystwo – ale nie chce w ten sposób moralizować, więc po prostu przedstawia odbiorczyniom swoją wizję świata po prywatnej katastrofie. Chętnie sięga po skrajności i wybory, które mają zaważyć na całym życiu bohaterów – robi to jednak wdzięcznie. Jej powieść ma dostarczać przyjemności, a tego podczas lektury nie powinno zabraknąć nawet wówczas, gdy autorka kreśli bardziej ponure wizje losów Miry. Ta książka prowadzona jest według optymistycznego scenariusza, nie ma w niej miejsca na ostateczne klęski i upadki – każdy kataklizm może stać się początkiem całego łańcucha dobrych wydarzeń. Oczywiście nie jest to skomplikowana filozofia, a jej echa stale powracają w czytadłach – ale „Szczęście na widelcu” to historia rozrywkowa i jako taka się sprawdzi, zyskując uznanie rozmiłowanych w kulinariach odbiorczyń, które nie są pewne, czy mogą jeszcze realizować własne marzenia.
czwartek, 20 czerwca 2013
Bryan Peterson: Kompozycja bez tajemnic
Galaktyka, Łódź 2013.
Sztuka patrzenia
W albumowych fotograficznych publikacjach Galaktyki pojawiają się podpowiedzi, które wykorzystać mogą nie tylko osoby zajmujące się fotografią. Inspiracje będą przydatne dla tworzących: czasem pomogą w rozwijaniu kreatywności, czasem zapobiegną problemom, podsuną nowe rozwiązania czy zachęcą do samodzielnych eksperymentów. A że aparaty fotograficzne są powszechnie dostępne i niemal każdemu wydaje się, że potrafi robić zdjęcia, które można pokazać innym, tomy fotograficzne przydadzą się jako ciekawe poradniki wzbogacające także rodzinne albumy. W tych książkach zawarte są wskazówki pomocne nawet dla amatorów – dochodzi do tego przystępny język (bez fachowych terminów i komplikacji) oraz zestawienia obrazów – co służy samodzielnej nauce, wyćwiczeniu oceniania własnych prac.
Pokaźną biblioteczkę Galaktyki uzupełnia teraz tom Bryana Petersona „Kompozycja bez tajemnic”. Peterson dał się już poznać czytelnikom jako autor cenionych poradników, teraz ponownie udowadnia, że w temacie fotografii ma wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia. Skupia się tym razem na zasadach komponowania kadrów, a do tego oddala możliwość wprowadzania poważnych zmian w programach graficznych. Zdjęcia obmyśla dokładnie przed ich wykonaniem – to powinno przekonać odbiorców, którzy nie są grafikami i nie potrafią zająć się obróbką prac. Nie przywiązuje się do konkretnych aparatów czy obiektywów, chce udowodnić czytelnikom, że każdy sprzęt sprawdzi się, kiedy nie zawiedzie wyobraźnia i umiejętność artystycznego patrzenia na świat. W dodatku Bryan Peterson chętnie zdradza odbiorcom sztuczki, za pomocą których da się ożywić pozornie nieatrakcyjne obrazy. O słuszności jego wyborów przekonać się może każdy, autor bowiem w celach edukacyjnych przywołuje pary zdjęć – mniejsze służy do wskazania niedociągnięć czy słabszych składników, większe poza zachwytem nad kompozycją ma pokazać też możliwości tkwiące w fotograficznych zasadach i podpowiedziach Petersona.
Bryan Peterson chce pokazać, jak zaaranżować treść obrazu, by efekt był olśniewający. Nawiązuje w tomie choćby do reguły trójpodziału – nieśmiertelnego tematu, który powraca zawsze, gdy mowa o fotografii – ale w komponowaniu kadru wcale nie na tym się koncentruje. Uczy odbiorców, jak operować rozmazanym tłem, jak prowadzić widza przez zatrzymaną w kadrze historię, jak operować kolorem i fakturą. Przedstawia ćwiczenia z warsztatów i próby ożywiania powtarzalnych kompozycji, zachęca do zmian perspektywy i wprowadzania ruchu. Tłumaczy, jak ważne jest dopracowywanie szczegółów, czekanie na odpowiedni moment, wykorzystywanie naturalnych obramowań w kadrze, namawia do robienia pionowych zdjęć i gubienia linii horyzontu. Dla odbiorców cenne będą zwłaszcza próby wydobywania piękna z tego, co oferuje najbliższe otoczenie: zniszczony kapsel na chodniku, śmieci, lód na wężu ogrodowym, kwiatek – Peterson wie, jak spoglądać na świat i jak aranżować ciekawe ujęcia. Na dowód przytacza fotografie z szerszego planu, pokazujące, jak niewielki wycinek przestrzeni zaowocował nadzwyczajnym kadrem. Peterson zmienia też tematy, więc tom okazuje się atrakcyjnym albumem z wieloma fotograficznymi motywami.
„Kompozycja bez tajemnic” zawiera drobne (i nienudne) wykłady na temat zasad planowania kadru. To część teoretyczna. Część praktyczną zapewniają połączenia zdjęć (przeważnie w lepszej i gorszej wersji) oraz krótkiego komentarza (z obowiązkową tematyczną stopką). Ponieważ zadaniem Petersona staje się tu tłumaczenie zasad kompozycji w różnych typach fotografii, tom jest niejednorodny i przez to atrakcyjny również dla czytelników, którzy chcieliby się zająć oglądaniem ładnych zdjęć i dowiedzieć się, co wpłynęło na ich atrakcyjność. „Kompozycja bez tajemnic” to także książka mocno inspirująca oraz zachęcająca do podejmowania fotograficznych prób. Tu nie trzeba dysponować drogim sprzętem – Peterson uczy patrzenia i dostrzegania piękna w najbliższym otoczeniu. Tom przyda się więc amatorom fotografii, warto go przeczytać, obejrzeć, a potem przystąpić do działania.
Sztuka patrzenia
W albumowych fotograficznych publikacjach Galaktyki pojawiają się podpowiedzi, które wykorzystać mogą nie tylko osoby zajmujące się fotografią. Inspiracje będą przydatne dla tworzących: czasem pomogą w rozwijaniu kreatywności, czasem zapobiegną problemom, podsuną nowe rozwiązania czy zachęcą do samodzielnych eksperymentów. A że aparaty fotograficzne są powszechnie dostępne i niemal każdemu wydaje się, że potrafi robić zdjęcia, które można pokazać innym, tomy fotograficzne przydadzą się jako ciekawe poradniki wzbogacające także rodzinne albumy. W tych książkach zawarte są wskazówki pomocne nawet dla amatorów – dochodzi do tego przystępny język (bez fachowych terminów i komplikacji) oraz zestawienia obrazów – co służy samodzielnej nauce, wyćwiczeniu oceniania własnych prac.
Pokaźną biblioteczkę Galaktyki uzupełnia teraz tom Bryana Petersona „Kompozycja bez tajemnic”. Peterson dał się już poznać czytelnikom jako autor cenionych poradników, teraz ponownie udowadnia, że w temacie fotografii ma wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia. Skupia się tym razem na zasadach komponowania kadrów, a do tego oddala możliwość wprowadzania poważnych zmian w programach graficznych. Zdjęcia obmyśla dokładnie przed ich wykonaniem – to powinno przekonać odbiorców, którzy nie są grafikami i nie potrafią zająć się obróbką prac. Nie przywiązuje się do konkretnych aparatów czy obiektywów, chce udowodnić czytelnikom, że każdy sprzęt sprawdzi się, kiedy nie zawiedzie wyobraźnia i umiejętność artystycznego patrzenia na świat. W dodatku Bryan Peterson chętnie zdradza odbiorcom sztuczki, za pomocą których da się ożywić pozornie nieatrakcyjne obrazy. O słuszności jego wyborów przekonać się może każdy, autor bowiem w celach edukacyjnych przywołuje pary zdjęć – mniejsze służy do wskazania niedociągnięć czy słabszych składników, większe poza zachwytem nad kompozycją ma pokazać też możliwości tkwiące w fotograficznych zasadach i podpowiedziach Petersona.
Bryan Peterson chce pokazać, jak zaaranżować treść obrazu, by efekt był olśniewający. Nawiązuje w tomie choćby do reguły trójpodziału – nieśmiertelnego tematu, który powraca zawsze, gdy mowa o fotografii – ale w komponowaniu kadru wcale nie na tym się koncentruje. Uczy odbiorców, jak operować rozmazanym tłem, jak prowadzić widza przez zatrzymaną w kadrze historię, jak operować kolorem i fakturą. Przedstawia ćwiczenia z warsztatów i próby ożywiania powtarzalnych kompozycji, zachęca do zmian perspektywy i wprowadzania ruchu. Tłumaczy, jak ważne jest dopracowywanie szczegółów, czekanie na odpowiedni moment, wykorzystywanie naturalnych obramowań w kadrze, namawia do robienia pionowych zdjęć i gubienia linii horyzontu. Dla odbiorców cenne będą zwłaszcza próby wydobywania piękna z tego, co oferuje najbliższe otoczenie: zniszczony kapsel na chodniku, śmieci, lód na wężu ogrodowym, kwiatek – Peterson wie, jak spoglądać na świat i jak aranżować ciekawe ujęcia. Na dowód przytacza fotografie z szerszego planu, pokazujące, jak niewielki wycinek przestrzeni zaowocował nadzwyczajnym kadrem. Peterson zmienia też tematy, więc tom okazuje się atrakcyjnym albumem z wieloma fotograficznymi motywami.
„Kompozycja bez tajemnic” zawiera drobne (i nienudne) wykłady na temat zasad planowania kadru. To część teoretyczna. Część praktyczną zapewniają połączenia zdjęć (przeważnie w lepszej i gorszej wersji) oraz krótkiego komentarza (z obowiązkową tematyczną stopką). Ponieważ zadaniem Petersona staje się tu tłumaczenie zasad kompozycji w różnych typach fotografii, tom jest niejednorodny i przez to atrakcyjny również dla czytelników, którzy chcieliby się zająć oglądaniem ładnych zdjęć i dowiedzieć się, co wpłynęło na ich atrakcyjność. „Kompozycja bez tajemnic” to także książka mocno inspirująca oraz zachęcająca do podejmowania fotograficznych prób. Tu nie trzeba dysponować drogim sprzętem – Peterson uczy patrzenia i dostrzegania piękna w najbliższym otoczeniu. Tom przyda się więc amatorom fotografii, warto go przeczytać, obejrzeć, a potem przystąpić do działania.
środa, 19 czerwca 2013
Paul Smith: To musi się udać. Podróż blogera na koszt twittera
Pascal, Bielsko-Biała 2013.
Wyzwanie
Nie ma dobrej zabawy bez zasad – wie o tym Paul Smith, który spontaniczny pomysł wyruszenia tak daleko od domu jak tylko się da połączył z testowaniem twitterowej społeczności. Postanowił dostać się na drugą stronę świata i przez całą podróż korzystać z pomocy użytkowników twittera. Wyprawa zaplanowana na miesiąc została całkowicie uzależniona od fantazji i gościnności obcych ludzi, ale Smithowi wolno było przyjmować oferty jedynie na trzy najbliższe dni. Jakby tego było mało, gdy pojawiało się więcej propozycji, autor zdawał się na wolę internautów, czasami złośliwych i skłonnych do utrudnienia wyzwania. I tak w cztery dni po swoim ślubie Paul Smith wybrał się na drugi koniec świata, ignorując niemal całkowicie dobre rady i zalecenia doświadczonych podróżników.
„To musi się udać” jest zapisem wspomnień (połączonych z drobnymi komentarzami z internetu). Autor prowadzi czytelników przez całą swoją wyprawę, przy czym nie ma zamiaru zdradzać przedwcześnie finału, nawet o poszczególnych etapach podróży mówi tak, jakby nie wiedział, co się za chwilę stanie. Jest świadomy faktu, że użytkownicy twittera zechcą czasem stawiać przed nim wyzwania, ale też sam dba o to, alby ludziom nie znudziło się śledzenie przygody. W związku z tym nie zawsze zgadza się od razu na najkorzystniejsze oferty, dba o to, by podróż nie przebiegała zbyt szybko i bezproblemowo. Staje się więc Smith reżyserem swojej wyprawy – przynajmniej tam, gdzie groziłby mu przestój w uderzeniach adrenaliny.
Podróż oparta jest na życzliwości nieznajomych i autor tak układa drogę, by zawsze trafiać do użytkowników twittera – z tego powodu długo przeprawia się przez Stany Zjednoczone, za to całkowicie rezygnuje ze szlaków wiodących przez Europę Wschodnią i Azję. Nie oddala się od „cywilizowanego” świata i nie poznaje obcych kultur – przez cały czas porusza się w kręgu w pewnym stopniu oswojonym. Zaskoczyć go mogą charaktery i dziwactwa kolejnych gospodarzy – ale nie całkowicie odmienne podejście do życia. Autor nie poświęca zbyt wiele czasu na zwiedzanie czy dzielenie się turystycznymi doświadczeniami: wożony z miejsca na miejsce, przechwytywany przez kolejnych pomocnych ludzi, nie musi się troszczyć o przyziemne kwestie. Przez to książka składa się przede wszystkim z opisów tras oraz portretów życzliwych nieznajomych – a także z rajdu po knajpach, bo przecież wśród przejawów gościnności najczęstszą formą rozrywki są wypady na piwo. Z tego względu książkę „To musi się udać” raczej trudno traktować jako tom podróżniczy – szybciej jak reportaż z niezwykłej przygody i zapis realizacji odważnego pomysłu.
Paul Smith wykazuje się dobrym wyczuciem dramaturgii tekstu. Wie, co zrobić żeby podsycić zainteresowanie odbiorców, pamięta o zasadach konstruowania trzymającej w napięciu relacji. Dzięki temu historię z „To musi się udać” czyta się z zainteresowaniem. To ciekawy eksperyment socjologiczno-kulturowy, a dla autora – szansa na niezwykłe przeżycia. Dla czytelników – także źródło pytań o granice zaufania obcym i kwestie priorytetów.
Dodatkowym atutem opowieści jest ironia autora, który momentami chciałby wzorować się na podróżniczych zapiskach Brysona. Żartuje nie tylko na swój temat: potrafi dowcipnie przedstawiać ludzi z twittera napotkanych na trasie, z przymrużeniem oka oceniać kolejne plany i zachowywać dobry humor mimo przeciwności losu. Zapisków mniej poważnych jest tu sporo, bo Paul Smith buduje opowieść tak, by kojarzyła się ze spontanicznością, radością i zabawą. Tak zresztą jest – to publikacja dla lubiących wyzwania i nietypowe pomysły na ubarwienie egzystencji. Ale „tępo” w miejsce „tempa” w tekście trochę przeraża…
Wyzwanie
Nie ma dobrej zabawy bez zasad – wie o tym Paul Smith, który spontaniczny pomysł wyruszenia tak daleko od domu jak tylko się da połączył z testowaniem twitterowej społeczności. Postanowił dostać się na drugą stronę świata i przez całą podróż korzystać z pomocy użytkowników twittera. Wyprawa zaplanowana na miesiąc została całkowicie uzależniona od fantazji i gościnności obcych ludzi, ale Smithowi wolno było przyjmować oferty jedynie na trzy najbliższe dni. Jakby tego było mało, gdy pojawiało się więcej propozycji, autor zdawał się na wolę internautów, czasami złośliwych i skłonnych do utrudnienia wyzwania. I tak w cztery dni po swoim ślubie Paul Smith wybrał się na drugi koniec świata, ignorując niemal całkowicie dobre rady i zalecenia doświadczonych podróżników.
„To musi się udać” jest zapisem wspomnień (połączonych z drobnymi komentarzami z internetu). Autor prowadzi czytelników przez całą swoją wyprawę, przy czym nie ma zamiaru zdradzać przedwcześnie finału, nawet o poszczególnych etapach podróży mówi tak, jakby nie wiedział, co się za chwilę stanie. Jest świadomy faktu, że użytkownicy twittera zechcą czasem stawiać przed nim wyzwania, ale też sam dba o to, alby ludziom nie znudziło się śledzenie przygody. W związku z tym nie zawsze zgadza się od razu na najkorzystniejsze oferty, dba o to, by podróż nie przebiegała zbyt szybko i bezproblemowo. Staje się więc Smith reżyserem swojej wyprawy – przynajmniej tam, gdzie groziłby mu przestój w uderzeniach adrenaliny.
Podróż oparta jest na życzliwości nieznajomych i autor tak układa drogę, by zawsze trafiać do użytkowników twittera – z tego powodu długo przeprawia się przez Stany Zjednoczone, za to całkowicie rezygnuje ze szlaków wiodących przez Europę Wschodnią i Azję. Nie oddala się od „cywilizowanego” świata i nie poznaje obcych kultur – przez cały czas porusza się w kręgu w pewnym stopniu oswojonym. Zaskoczyć go mogą charaktery i dziwactwa kolejnych gospodarzy – ale nie całkowicie odmienne podejście do życia. Autor nie poświęca zbyt wiele czasu na zwiedzanie czy dzielenie się turystycznymi doświadczeniami: wożony z miejsca na miejsce, przechwytywany przez kolejnych pomocnych ludzi, nie musi się troszczyć o przyziemne kwestie. Przez to książka składa się przede wszystkim z opisów tras oraz portretów życzliwych nieznajomych – a także z rajdu po knajpach, bo przecież wśród przejawów gościnności najczęstszą formą rozrywki są wypady na piwo. Z tego względu książkę „To musi się udać” raczej trudno traktować jako tom podróżniczy – szybciej jak reportaż z niezwykłej przygody i zapis realizacji odważnego pomysłu.
Paul Smith wykazuje się dobrym wyczuciem dramaturgii tekstu. Wie, co zrobić żeby podsycić zainteresowanie odbiorców, pamięta o zasadach konstruowania trzymającej w napięciu relacji. Dzięki temu historię z „To musi się udać” czyta się z zainteresowaniem. To ciekawy eksperyment socjologiczno-kulturowy, a dla autora – szansa na niezwykłe przeżycia. Dla czytelników – także źródło pytań o granice zaufania obcym i kwestie priorytetów.
Dodatkowym atutem opowieści jest ironia autora, który momentami chciałby wzorować się na podróżniczych zapiskach Brysona. Żartuje nie tylko na swój temat: potrafi dowcipnie przedstawiać ludzi z twittera napotkanych na trasie, z przymrużeniem oka oceniać kolejne plany i zachowywać dobry humor mimo przeciwności losu. Zapisków mniej poważnych jest tu sporo, bo Paul Smith buduje opowieść tak, by kojarzyła się ze spontanicznością, radością i zabawą. Tak zresztą jest – to publikacja dla lubiących wyzwania i nietypowe pomysły na ubarwienie egzystencji. Ale „tępo” w miejsce „tempa” w tekście trochę przeraża…
wtorek, 18 czerwca 2013
Melissa Darwood: Larista
Zielona Sowa, Warszawa 2013.
Jedyna miłość
Melissa Darwood od początku swojej powieści dla nastolatek wybiera zmysłowość. Komponuje opisy kipiące aż od synestezyjnych szczegółów, zmusza odbiorczynie do chłonięcia świata Larysy na wszystkie możliwe sposoby, a przy okazji taką konstrukcją powieści spowalnia rozwój akcji. Musi to zrobić, skoro zdecydowała się na zawężanie przestrzeni wokół swojej bohaterki do dwóch antagonistów, Gabriela i Daniela. Chociaż na początku Larysa ma rodzinę, przyjaciół, sąsiadów oraz znajomych, stopniowo jej uwaga przechodzi tylko na dwóch mężczyzn, bohaterka przestaje być definiowana przez dalsze otoczenie, zaczyna za to być postrzegana wyłącznie przez pryzmat relacji z dwiema postaciami, zapożyczonymi w dodatku ze stereotypów anioła i diabła. Oczywiście nie ma tu tak prostego przełożenia, a bohaterowie – anielsko dobry ideał o tajemniczej przeszłości oraz bezwzględny i brutalny kusiciel – muszą przez pewien czas targać uczuciami dziewczyny, aby włączyć ją do swojego świata, przestrzeni rządzonej przez magię i działającej na osobnych zasadach, pełnej licznych wyzwań. Tymczasem Larysie chodzi tylko o miłość – chociaż w ujęciu Darwood ta miesza się z pożądaniem rodem z literatury erotycznej.
Ponieważ autorka stawia na świat uczuć i zmysłów, od początku stara się, by emocje sięgały zenitu. Larysa doświadcza tęsknoty za fizyczną miłością wręcz przesadnie, nie jak powodowana hormonalną burzą nastolatka, a jak kobieta uzależniona od seksu, w jej romantycznych wyobrażeniach o ukochanym cielesność wybija się na pierwszy plan – i też wpływa na oceny nowych znajomych. Pociąg fizyczny tłumaczy tęsknotę za przelotnie widywanym Gabrielem – i to jeszcze zanim dziewczyna zyska bardziej sensowne dla swojego wieku podstawy tęsknoty. Przebija też wszystko, więc wiadomo, w jakim kierunku potoczy się akcja. Autorka przeciwstawia Gabrielowi Daniela, wyraźny czarny charakter. Obaj kuszą dziewczynę i obaj czasem ją denerwują, ale w ich rywalizacji kryją się tajemnice, które wyjaśnić może jedynie któryś z zainteresowanych. Nie ma zatem detektywistycznych śledztw. Za to Melissa Darwood splata sceny walk rodem z seriali fantasy z rozbudowanym wstępem do pierwszego razu bohaterki – bywa, że pogodne obyczajówki są pod tym względem bardziej dyskretne, choć autorka stara się unikać wulgarności i dosłowności. Akt spełnienia gatunkowo niezbyt dobrze współgra z dychotomicznym podziałem wymyślonego świata, ale dla czytelniczek może to być lekturowe ukoronowanie mrocznej baśni.
„Larista” rozgrywa się w dwóch światach. Jeden z nich, fantastyczny, oparty jest na już wykreowanych przestrzeniach, czerpie ze stereotypów i sprawdzonych fabuł, wydaje się naturalnym tłem niemal każdej opowieści. Jednak Melissa Darwood za bazę wydarzeń przyjmuje polskie realia. Skonkretyzowana przestrzeń Starego Lasu staje się mieszkaniem dla Guardiana – takie przemieszanie sprawia dość dziwne wrażenie, jakby do bajki przemocą wdzierały się dyskusje o pieniądzach na rachunki za światło. Do zbudowania baśniowej przestrzeni wcale nie były potrzebne tak silne odniesienia do realnej codzienności – tylko wybijają z rytmu.
Ta powieść stara się silnie oddziaływać zwłaszcza na idealistki nastoletnie – ale nie dba o swoje prawdopodobieństwo, o szczerość przedstawianego świata. Dla autorki istotny jest tylko konflikt między konkurentami i przeżycia dziewczyny marzącej o idealnej, spełnionej i wiecznej miłości – temu podporządkowuje całą uwagę, reszcie wątków poświęcając znacznie mniej czasu. Momentami zabiegi kompozycyjne przypominają te z kursów kreatywnego pisania, jakby autorka wiedziała już, jak stworzyć pomysł, ale jeszcze nie do końca panowała nad atrakcyjnym dla czytelników warsztatem. Do zestawu emocji przydałoby się jeszcze dołożyć nieco poprawiony rytm narracji (i poprawić już prawie obowiązkową „stróżkę” w korekcie…). Dla mnie „Larista” za bardzo udaje serial fantasy z pretensjami do powieści erotycznej i realistycznej (szkoła) obyczajówki. Z czegoś można było zrezygnować.
Jedyna miłość
Melissa Darwood od początku swojej powieści dla nastolatek wybiera zmysłowość. Komponuje opisy kipiące aż od synestezyjnych szczegółów, zmusza odbiorczynie do chłonięcia świata Larysy na wszystkie możliwe sposoby, a przy okazji taką konstrukcją powieści spowalnia rozwój akcji. Musi to zrobić, skoro zdecydowała się na zawężanie przestrzeni wokół swojej bohaterki do dwóch antagonistów, Gabriela i Daniela. Chociaż na początku Larysa ma rodzinę, przyjaciół, sąsiadów oraz znajomych, stopniowo jej uwaga przechodzi tylko na dwóch mężczyzn, bohaterka przestaje być definiowana przez dalsze otoczenie, zaczyna za to być postrzegana wyłącznie przez pryzmat relacji z dwiema postaciami, zapożyczonymi w dodatku ze stereotypów anioła i diabła. Oczywiście nie ma tu tak prostego przełożenia, a bohaterowie – anielsko dobry ideał o tajemniczej przeszłości oraz bezwzględny i brutalny kusiciel – muszą przez pewien czas targać uczuciami dziewczyny, aby włączyć ją do swojego świata, przestrzeni rządzonej przez magię i działającej na osobnych zasadach, pełnej licznych wyzwań. Tymczasem Larysie chodzi tylko o miłość – chociaż w ujęciu Darwood ta miesza się z pożądaniem rodem z literatury erotycznej.
Ponieważ autorka stawia na świat uczuć i zmysłów, od początku stara się, by emocje sięgały zenitu. Larysa doświadcza tęsknoty za fizyczną miłością wręcz przesadnie, nie jak powodowana hormonalną burzą nastolatka, a jak kobieta uzależniona od seksu, w jej romantycznych wyobrażeniach o ukochanym cielesność wybija się na pierwszy plan – i też wpływa na oceny nowych znajomych. Pociąg fizyczny tłumaczy tęsknotę za przelotnie widywanym Gabrielem – i to jeszcze zanim dziewczyna zyska bardziej sensowne dla swojego wieku podstawy tęsknoty. Przebija też wszystko, więc wiadomo, w jakim kierunku potoczy się akcja. Autorka przeciwstawia Gabrielowi Daniela, wyraźny czarny charakter. Obaj kuszą dziewczynę i obaj czasem ją denerwują, ale w ich rywalizacji kryją się tajemnice, które wyjaśnić może jedynie któryś z zainteresowanych. Nie ma zatem detektywistycznych śledztw. Za to Melissa Darwood splata sceny walk rodem z seriali fantasy z rozbudowanym wstępem do pierwszego razu bohaterki – bywa, że pogodne obyczajówki są pod tym względem bardziej dyskretne, choć autorka stara się unikać wulgarności i dosłowności. Akt spełnienia gatunkowo niezbyt dobrze współgra z dychotomicznym podziałem wymyślonego świata, ale dla czytelniczek może to być lekturowe ukoronowanie mrocznej baśni.
„Larista” rozgrywa się w dwóch światach. Jeden z nich, fantastyczny, oparty jest na już wykreowanych przestrzeniach, czerpie ze stereotypów i sprawdzonych fabuł, wydaje się naturalnym tłem niemal każdej opowieści. Jednak Melissa Darwood za bazę wydarzeń przyjmuje polskie realia. Skonkretyzowana przestrzeń Starego Lasu staje się mieszkaniem dla Guardiana – takie przemieszanie sprawia dość dziwne wrażenie, jakby do bajki przemocą wdzierały się dyskusje o pieniądzach na rachunki za światło. Do zbudowania baśniowej przestrzeni wcale nie były potrzebne tak silne odniesienia do realnej codzienności – tylko wybijają z rytmu.
Ta powieść stara się silnie oddziaływać zwłaszcza na idealistki nastoletnie – ale nie dba o swoje prawdopodobieństwo, o szczerość przedstawianego świata. Dla autorki istotny jest tylko konflikt między konkurentami i przeżycia dziewczyny marzącej o idealnej, spełnionej i wiecznej miłości – temu podporządkowuje całą uwagę, reszcie wątków poświęcając znacznie mniej czasu. Momentami zabiegi kompozycyjne przypominają te z kursów kreatywnego pisania, jakby autorka wiedziała już, jak stworzyć pomysł, ale jeszcze nie do końca panowała nad atrakcyjnym dla czytelników warsztatem. Do zestawu emocji przydałoby się jeszcze dołożyć nieco poprawiony rytm narracji (i poprawić już prawie obowiązkową „stróżkę” w korekcie…). Dla mnie „Larista” za bardzo udaje serial fantasy z pretensjami do powieści erotycznej i realistycznej (szkoła) obyczajówki. Z czegoś można było zrezygnować.
poniedziałek, 17 czerwca 2013
Stefan Kisielewski: Felietony. Tom I. Rzeczy małe
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Wielkie myśli
Takich felietonistów próżno by dzisiaj szukać. Na tekstach Stefana Kisielewskiego dziennikarze mogliby uczyć się rzemiosła. Dobrze więc, że na rynek powraca pierwszy tom jego felietonów, zatytułowany „Rzeczy małe”: to lektura wciąż żywa i uniwersalna, choć książka gromadzi zapiski z lat 1945–1953. Skomponowany przez autora zestaw okazuje się jednak nie tylko świadectwem powojennego życia, ale również literackim popisem połączonym z pełną ironii zabawą. Kisiel celowo odchodzi od poważnej tematyki i wielkich spraw, unika patosu, który grozi śmiesznością – ale kiedy przygląda się drobnym i większym zmartwieniom jednostki, potrafi docierać do filozoficznych sensów. Jego uwagi nie tracą na aktualności, a dodatkowo „Rzeczy małe” przedstawiają twórczy potencjał użytkowego gatunku. To lektura bez wątpienia wielowymiarowa.
Zmieniają się priorytety odbiorców – tom dzisiaj przez nielicznych będzie odczytywany przez pryzmat polityki czy wątków agitacyjnych. Z polemik i krytyk pozostają jedynie znaczniki warsztatu, erystyczne chwyty – przeciętny czy przypadkowy czytelnik nie musi ich nawet rozszyfrowywać (choć gdyby zechciał, ma pomóc mu w tym obszerny wstęp Adama Michnika, akcentujący tę właśnie sferę tekstów). Znacznie ważniejsze jednak dla szerokiej publiczności literackiej będą dzisiaj uwagi o znaczeniu ogólnoludzkim – zarówno te dotyczące każdego człowieka (temat śmierci, niepokoju, tęsknot i pragnień), jak i te odnoszące się do świata artysty, związane z kreatywnością, powinnościami sztuki i sensem tworzenia. Od samego początku Kisielewski zaznacza, że jego celem będzie walka, walka o cokolwiek, potyczka na argumenty dla samej przyjemności buntowania się. Najlepsze felietony wyrastają z niezgody, z pójścia pod prąd – i to autor przez cały czas udowadnia. Nie zależy mu jednak na przekonywaniu tłumów do własnych racji, agresywna retoryka nie ma prawa wstępu na karty tej książki. Kisiel chce ujmować odbiorców ogromem wplatanych w krótkie teksty ciekawostek, lekkim piórem, a przede wszystkim cynizmem, który w połączeniu z poczuciem humoru i autoironią zapewnia czytelnikom lekturową ucztę.
Humor jest dla Kisiela wartością – i nie chodzi tu o rubaszne czy ludyczne dowcipy, które wywołują falę rechotu obserwatorów (nad czym zresztą autor wielokrotnie ubolewa, tworząc przewrotne rodzajowe scenki gloryfikujące tego typu komizm). Cenny jest dystans zapewniający poczucie niezależności, wolność zapewnia umiejętność wyszydzania własnych wad. Kisielewski nie chce używać żartu jako broni, za to docenia humor bezinteresowny, służący dobrej rozrywce. Taki też znajdzie się na kartach „Felietonów”. Autor lubi kontrasty, zestawianie spraw poważnych z drobiazgami: ujmuje czytelników stałą gotowością do inteligentnego rozśmieszania. Nie przekracza przy tym nigdy granic dobrego smaku, co zwłaszcza przy dzisiejszym poziomie masowej rozrywki wydaje się nie lada wyczynem. „Rzeczy małe” to pokaz śmiechu kulturalnego, wartościowego i… wciąż atrakcyjnego. Kiedy natomiast kończy się zabawa, często zaczyna się ironia granicząca z sarkazmem – ale ostrzejszy dowcip nie przechodzi w wojującą satyrę, a co za tym idzie nie uzależnia się od społeczno-politycznego kontekstu, co w oczywisty sposób wpływa na przedłużenie żywotności książki. Bywa Kisiel i melancholijny, skłonny do dzielenia się delikatnym smutkiem.
Trzech ludzi pióra spotyka się u Kisielewskiego: Karol Irzykowski, Tadeusz Boy Żeleński i Stefan Wiechecki. Stanowią oni czasem punkt odniesienia dla tekstów, czasem źródło interesujących refleksji, wyznaczają kierunki rozważań i oddziałują na styl. A przy tym przekonują autora dowcipem i konceptem. Takie zestawienie twórców musi wpłynąć na kształt książki.
Końcowe strony to zbiory myśli i cytatów Stefana Kisielewskiego. Ponieważ jednak autor nie dąży raczej do aforystycznego konstruowania wypowiedzi, a chętniej buduje dowcipy, przygotowując na nie czytelników, lepiej odbiera się Kisiela w pełnych, zamkniętych całostkach. Najlepszy dowód, że potężny tom „Felietonów” czyta się bardzo szybko: to książka, która dostarczy lekturowej satysfakcji i przez kolejne dekady będzie dalej budzić zainteresowanie odbiorców.
Wielkie myśli
Takich felietonistów próżno by dzisiaj szukać. Na tekstach Stefana Kisielewskiego dziennikarze mogliby uczyć się rzemiosła. Dobrze więc, że na rynek powraca pierwszy tom jego felietonów, zatytułowany „Rzeczy małe”: to lektura wciąż żywa i uniwersalna, choć książka gromadzi zapiski z lat 1945–1953. Skomponowany przez autora zestaw okazuje się jednak nie tylko świadectwem powojennego życia, ale również literackim popisem połączonym z pełną ironii zabawą. Kisiel celowo odchodzi od poważnej tematyki i wielkich spraw, unika patosu, który grozi śmiesznością – ale kiedy przygląda się drobnym i większym zmartwieniom jednostki, potrafi docierać do filozoficznych sensów. Jego uwagi nie tracą na aktualności, a dodatkowo „Rzeczy małe” przedstawiają twórczy potencjał użytkowego gatunku. To lektura bez wątpienia wielowymiarowa.
Zmieniają się priorytety odbiorców – tom dzisiaj przez nielicznych będzie odczytywany przez pryzmat polityki czy wątków agitacyjnych. Z polemik i krytyk pozostają jedynie znaczniki warsztatu, erystyczne chwyty – przeciętny czy przypadkowy czytelnik nie musi ich nawet rozszyfrowywać (choć gdyby zechciał, ma pomóc mu w tym obszerny wstęp Adama Michnika, akcentujący tę właśnie sferę tekstów). Znacznie ważniejsze jednak dla szerokiej publiczności literackiej będą dzisiaj uwagi o znaczeniu ogólnoludzkim – zarówno te dotyczące każdego człowieka (temat śmierci, niepokoju, tęsknot i pragnień), jak i te odnoszące się do świata artysty, związane z kreatywnością, powinnościami sztuki i sensem tworzenia. Od samego początku Kisielewski zaznacza, że jego celem będzie walka, walka o cokolwiek, potyczka na argumenty dla samej przyjemności buntowania się. Najlepsze felietony wyrastają z niezgody, z pójścia pod prąd – i to autor przez cały czas udowadnia. Nie zależy mu jednak na przekonywaniu tłumów do własnych racji, agresywna retoryka nie ma prawa wstępu na karty tej książki. Kisiel chce ujmować odbiorców ogromem wplatanych w krótkie teksty ciekawostek, lekkim piórem, a przede wszystkim cynizmem, który w połączeniu z poczuciem humoru i autoironią zapewnia czytelnikom lekturową ucztę.
Humor jest dla Kisiela wartością – i nie chodzi tu o rubaszne czy ludyczne dowcipy, które wywołują falę rechotu obserwatorów (nad czym zresztą autor wielokrotnie ubolewa, tworząc przewrotne rodzajowe scenki gloryfikujące tego typu komizm). Cenny jest dystans zapewniający poczucie niezależności, wolność zapewnia umiejętność wyszydzania własnych wad. Kisielewski nie chce używać żartu jako broni, za to docenia humor bezinteresowny, służący dobrej rozrywce. Taki też znajdzie się na kartach „Felietonów”. Autor lubi kontrasty, zestawianie spraw poważnych z drobiazgami: ujmuje czytelników stałą gotowością do inteligentnego rozśmieszania. Nie przekracza przy tym nigdy granic dobrego smaku, co zwłaszcza przy dzisiejszym poziomie masowej rozrywki wydaje się nie lada wyczynem. „Rzeczy małe” to pokaz śmiechu kulturalnego, wartościowego i… wciąż atrakcyjnego. Kiedy natomiast kończy się zabawa, często zaczyna się ironia granicząca z sarkazmem – ale ostrzejszy dowcip nie przechodzi w wojującą satyrę, a co za tym idzie nie uzależnia się od społeczno-politycznego kontekstu, co w oczywisty sposób wpływa na przedłużenie żywotności książki. Bywa Kisiel i melancholijny, skłonny do dzielenia się delikatnym smutkiem.
Trzech ludzi pióra spotyka się u Kisielewskiego: Karol Irzykowski, Tadeusz Boy Żeleński i Stefan Wiechecki. Stanowią oni czasem punkt odniesienia dla tekstów, czasem źródło interesujących refleksji, wyznaczają kierunki rozważań i oddziałują na styl. A przy tym przekonują autora dowcipem i konceptem. Takie zestawienie twórców musi wpłynąć na kształt książki.
Końcowe strony to zbiory myśli i cytatów Stefana Kisielewskiego. Ponieważ jednak autor nie dąży raczej do aforystycznego konstruowania wypowiedzi, a chętniej buduje dowcipy, przygotowując na nie czytelników, lepiej odbiera się Kisiela w pełnych, zamkniętych całostkach. Najlepszy dowód, że potężny tom „Felietonów” czyta się bardzo szybko: to książka, która dostarczy lekturowej satysfakcji i przez kolejne dekady będzie dalej budzić zainteresowanie odbiorców.
niedziela, 16 czerwca 2013
Alex Bellos: Przygody Alexa w krainie liczb. Podróże po cudownym świecie matematyki
Albatros, Warszawa 2013.
Matematyka niestraszna
Akcentowany w podtytule tomu Alexa Bellosa zachwyt krainą matematyki nie jest w najmniejszym nawet stopniu przesadzony. Autor nie należy do tych, którzy krzywią się na myśl o jakimkolwiek działaniu arytmetycznym, a swój podziw dla tej nauki wyraża poszukiwaniem i omawianiem najciekawszych matematycznych problemów. Tom „Przygody Alexa w krainie liczb” staje się rodzajem przewodnika po sekretach liczb i równań, tajnikach wzorów oraz… matematycznych zabawach, które okazują się życiowymi wyzwaniami dla uczonych. Tu matematyka nie pojawia się jako zestaw zadań i twierdzeń z podręczników, Bellos dostrzega w niej szerokie zastosowania oraz niemal filozoficzne piękno. Chce przedstawić naukę w sposób najbardziej odległy od rozwiązań systemu edukacji i dotrzeć do tych czytelników, którzy nie przestraszą się liczb ani szeregów dowodów.
Bellos rzeczywiście podróżuje. Wybiera się wszędzie tam, gdzie trafić może na pasjonatów matematyki. Trafia między innymi do japońskich dzieci, które umieją błyskawicznie liczyć, do mistrzów origami i fanów liczby pi, tłumaczy logarytmy i prezentuje matematyczne rozrywki, przedstawia zasadę złotego podziału oraz przydatne zwłaszcza w grach losowych elementy rachunku prawdopodobieństwa. Nie uczy, jak rozwiązywać zadania, za to dąży do udowodnienia, że matematyka jest przydatna, interesująca i wciągająca. Zainteresowani tematem natychmiast zyskają jego pogłębienie – będą mogli prześledzić dowody i sposoby przeprowadzania obliczeń, dowiedzą się też, jak podchodzono do problemu w różnych wiekach. Alex Bellos bowiem proponuje podróż kompleksową – nie tylko pasjonująco opowiada o matematyce, przygotowuje również rodzaj reportażu o jej cichych – bo niemedialnych – bohaterach.
Za każdym razem (każdy rozdział przynosi nowe tematy i zagadnienia z innych dziedzin). Alex Bellos stara się opisać motyw z ludzkiej strony – w związku z tym chętnie poznaje matematyków zaangażowanych w obmyślanie rozwiązań, odbywa dalekie podróże, by spotkać się z tymi, o których w kontekście matematyki opowiada. Kiedy analizuje zagadnienie, pragnie też zobrazować jego wpływ na ludzi, radość z odkryć lub konsekwencje zmian technologicznych. To podejście oswaja matematykę, ale też umożliwia pokazanie nowego oblicza uczonych – traktujących matematyczne wyzwania jak zabawę. Po reportażowym wprowadzeniu Bellos może już przystąpić do szczegółowego omawiania przypadków, które dostarczają światu łamigłówek (lub zachwytów). Zdarza się także, że autor sięga do przeszłości i ożywia dawne dylematy mędrców, rozpracowuje je i objaśnia tak, że ujawniają one swoje magnetyczne niemal właściwości: wielu czytelników zechce przyjrzeć się matematycznym łamigłówkom i przejść samodzielnie drogę do ich rozwiązania – wtedy tom Bellosa będzie przydatną wskazówką i inspiracją, a satysfakcja z lektury nabierze pełnego wymiaru.
Ponad pięćset stron opowiadania o liczbach – Alex Bellos udowadnia, że ta tematyka może być fascynująca, a ludzie nauki to niekoniecznie nudni profesorowie – w dążeniu do odkrycia matematycznych prawideł mogą zacząć zbierać wizytówki czy… szydełkować. Z takich obrazków składa się cały tom – napisany nie tylko z dużym znawstwem tematu, ale przede wszystkim z pasją, której można autorowi tylko pozazdrościć. Na pewno znajdą się chętni do wypróbowania innych metod liczenia – chociaż dla większości odbiorców tom pozostanie sprawnie napisaną ciekawostką. „Przygody Alexa w krainie liczb” pokazują, że liczenie nie musi być straszne, że kryje się w nim wiele sztuczek i niespodzianek. Kto chce się przekonać, jak interesująca jest ta dziedzina wiedzy poza szkolnymi programami, po dzieło Bellosa sięgnąć musi – ale uwaga: lektura zajmie mu dużo czasu, tym więcej, im większe będzie faktyczne zainteresowanie przedstawianymi tu motywami.
Matematyka niestraszna
Akcentowany w podtytule tomu Alexa Bellosa zachwyt krainą matematyki nie jest w najmniejszym nawet stopniu przesadzony. Autor nie należy do tych, którzy krzywią się na myśl o jakimkolwiek działaniu arytmetycznym, a swój podziw dla tej nauki wyraża poszukiwaniem i omawianiem najciekawszych matematycznych problemów. Tom „Przygody Alexa w krainie liczb” staje się rodzajem przewodnika po sekretach liczb i równań, tajnikach wzorów oraz… matematycznych zabawach, które okazują się życiowymi wyzwaniami dla uczonych. Tu matematyka nie pojawia się jako zestaw zadań i twierdzeń z podręczników, Bellos dostrzega w niej szerokie zastosowania oraz niemal filozoficzne piękno. Chce przedstawić naukę w sposób najbardziej odległy od rozwiązań systemu edukacji i dotrzeć do tych czytelników, którzy nie przestraszą się liczb ani szeregów dowodów.
Bellos rzeczywiście podróżuje. Wybiera się wszędzie tam, gdzie trafić może na pasjonatów matematyki. Trafia między innymi do japońskich dzieci, które umieją błyskawicznie liczyć, do mistrzów origami i fanów liczby pi, tłumaczy logarytmy i prezentuje matematyczne rozrywki, przedstawia zasadę złotego podziału oraz przydatne zwłaszcza w grach losowych elementy rachunku prawdopodobieństwa. Nie uczy, jak rozwiązywać zadania, za to dąży do udowodnienia, że matematyka jest przydatna, interesująca i wciągająca. Zainteresowani tematem natychmiast zyskają jego pogłębienie – będą mogli prześledzić dowody i sposoby przeprowadzania obliczeń, dowiedzą się też, jak podchodzono do problemu w różnych wiekach. Alex Bellos bowiem proponuje podróż kompleksową – nie tylko pasjonująco opowiada o matematyce, przygotowuje również rodzaj reportażu o jej cichych – bo niemedialnych – bohaterach.
Za każdym razem (każdy rozdział przynosi nowe tematy i zagadnienia z innych dziedzin). Alex Bellos stara się opisać motyw z ludzkiej strony – w związku z tym chętnie poznaje matematyków zaangażowanych w obmyślanie rozwiązań, odbywa dalekie podróże, by spotkać się z tymi, o których w kontekście matematyki opowiada. Kiedy analizuje zagadnienie, pragnie też zobrazować jego wpływ na ludzi, radość z odkryć lub konsekwencje zmian technologicznych. To podejście oswaja matematykę, ale też umożliwia pokazanie nowego oblicza uczonych – traktujących matematyczne wyzwania jak zabawę. Po reportażowym wprowadzeniu Bellos może już przystąpić do szczegółowego omawiania przypadków, które dostarczają światu łamigłówek (lub zachwytów). Zdarza się także, że autor sięga do przeszłości i ożywia dawne dylematy mędrców, rozpracowuje je i objaśnia tak, że ujawniają one swoje magnetyczne niemal właściwości: wielu czytelników zechce przyjrzeć się matematycznym łamigłówkom i przejść samodzielnie drogę do ich rozwiązania – wtedy tom Bellosa będzie przydatną wskazówką i inspiracją, a satysfakcja z lektury nabierze pełnego wymiaru.
Ponad pięćset stron opowiadania o liczbach – Alex Bellos udowadnia, że ta tematyka może być fascynująca, a ludzie nauki to niekoniecznie nudni profesorowie – w dążeniu do odkrycia matematycznych prawideł mogą zacząć zbierać wizytówki czy… szydełkować. Z takich obrazków składa się cały tom – napisany nie tylko z dużym znawstwem tematu, ale przede wszystkim z pasją, której można autorowi tylko pozazdrościć. Na pewno znajdą się chętni do wypróbowania innych metod liczenia – chociaż dla większości odbiorców tom pozostanie sprawnie napisaną ciekawostką. „Przygody Alexa w krainie liczb” pokazują, że liczenie nie musi być straszne, że kryje się w nim wiele sztuczek i niespodzianek. Kto chce się przekonać, jak interesująca jest ta dziedzina wiedzy poza szkolnymi programami, po dzieło Bellosa sięgnąć musi – ale uwaga: lektura zajmie mu dużo czasu, tym więcej, im większe będzie faktyczne zainteresowanie przedstawianymi tu motywami.
sobota, 15 czerwca 2013
S. B. Hayes: Jad
Zielona Sowa, Warszawa 2013.
Zło z lustra
„Jad” to thriller-niethriller, powieść psychologiczno-obyczajowa z dreszczykiem, historia dla nastolatek oparta na motywie, który od bardzo dawna funkcjonuje w literaturze. Czytelniczki „Jadu” mimo starań autorki w pewnym momencie domyślą się rozwiązania zagadki – ale to nie odbierze im przyjemności czytania książki. Bo jeśli „Jad” jako thriller nie zadziała, nie będzie wzbudzać dreszczu grozy, to i tak odbiorczynie będą miały przyjemne czytadło z obyczajowymi wątkami rozwiązywanymi zgodnie z przewidywaniami – ale bez bólu banału.
W „Jadzie” pojawia się przeciętna nastolatka, której wreszcie życie zaczyna się układać. Katy zdobywa serdeczne przyjaciółki i zwraca na siebie uwagę chłopaka marzeń. Psychiczne zaburzenia matki nie znikają wprawdzie w cudowny sposób, ale kobieta przynajmniej nie wpływa destrukcyjnie na córkę. Katy może wreszcie odetchnąć z ulgą. Ale wtedy pojawia się Genevieve – dziewczyna identyczna jak Katy, a pałająca do bohaterki czystą nienawiścią. Genevieve jest sprytną manipulatorką – otoczenie utrzymuje w przekonaniu, że zasługuje na sympatię, ale Katy oświadcza wprost, że zamierza zniszczyć jej życie. Posługuje się nawiązaniami do magicznych praktyk. Na szczęście Katy zyskuje sojusznika w postaci przyjaciela z dzieciństwa.
Bohaterka musi rozpocząć walkę ze swoim bezwzględnym sobowtórem, ale w tomie nie ma hiobowych cierpień, to lektura mimo wszystko zapewniająca rozrywkę – i to rozrywkę dla tych nastolatek, które wolą obyczajówki niż powieści grozy. Ładnie zostało odmalowane jej życie, rozwój pożądania czy obraz relacji z zaprzyjaźnionym od dawna chłopakiem. Katy nie jest w tomie ofiarą losu, na różne sposoby radzi sobie z wyzwaniami, wie, co zrobić, by odpłacić Genevieve za doznane krzywdy – na tym też polega dojrzewanie bohaterki, która odkrywa w sobie siłę.
Wielbicielkom czarownic i parapsychologii spodoba się pierwsza część książki – tu jeszcze autorka podtrzymuje przekonanie, że akcją rządzić będą siły nadprzyrodzone. W ten sposób zyskuje sobie większe grono odbiorczyń: dla realistek przeznaczone są dalsze wyjaśnienia. Thriller mieści się w zagrożonym poczuciu bezpieczeństwa: spokoju Katy nie ma w domu, przy niestabilnej emocjonalnie matce, ani wśród koleżanek, które nie wiedzą, komu mają ufać. „Jad” powinien przerażać – ale na dobrą sprawę to funkcja rozrywkowa obyczajówki w nim przeważa. Przede wszystkim dlatego, że wytłumaczenie akcji wydaje się logiczne, a czytelniczki otrzymają odpowiednio dużo danych, by bez trudu domyślić się całości przed czasem – lecz i tak S. B. Hayes przygotuje im niespodziankę. Poza tym grozę łagodzą dwie sprzeczne z nią sfery – jedną jest krzepiąca obecność mądrego sąsiada (to przy okazji bardzo udany obraz przyjaźni), drugą natomiast możliwość obrony do powtórzenia w prawdziwym życiu. Katy szybko znajduje sposób na odpłacenie Genevieve za krzywdy – i wykorzystuje go, podpowiadając tym samym nękanym odbiorczyniom najlepsze wyjścia z sytuacji. Mimo thrillerowego szkieletu zawiera ta książka zatem elementy przekładane na zwyczajność, a sama fabuła sprawia wrażenie dość naturalnej i spokojnej. Dlatego „Jad” będzie się nastolatkom dobrze czytać.
W tej obszernej powieści mieści się też sporo wątków istotnych dla odbiorczyń – między innymi temat pierwszego razu, odróżniania miłości od pożądania, kształtu prawdziwej przyjaźni – te zagadnienia autorka zgrabnie wplata do opowieści, tak, że stanowią one tło podstawowego nurtu fabuły, nie przytłaczają go, ale też nie będą przez czytelniczki ignorowane czy traktowane jak nieistotne składniki świata przedstawionego. W „Jadzie” zatem prostsze rozwiązania fabularne autorka wynagradza odbiorczyniom kształtem życiowych wątków – to dobra wymiana, przynajmniej w tej powieści. Obyczajowość przeważa tu nad psychologizmami, jednak doświadczenia Katy przykuwają uwagę nastoletnich czytelniczek. To powieść dla różnych grup odbiorczyń – znajdą tu coś dla siebie fanki paranormal, obyczajówek, powieści grozy, seriali czy powieści psychologicznych. Obecna w książce nienawiść nie rozsadza świata od środka, a stanowi dopełnienie międzyludzkich relacji.
Zło z lustra
„Jad” to thriller-niethriller, powieść psychologiczno-obyczajowa z dreszczykiem, historia dla nastolatek oparta na motywie, który od bardzo dawna funkcjonuje w literaturze. Czytelniczki „Jadu” mimo starań autorki w pewnym momencie domyślą się rozwiązania zagadki – ale to nie odbierze im przyjemności czytania książki. Bo jeśli „Jad” jako thriller nie zadziała, nie będzie wzbudzać dreszczu grozy, to i tak odbiorczynie będą miały przyjemne czytadło z obyczajowymi wątkami rozwiązywanymi zgodnie z przewidywaniami – ale bez bólu banału.
W „Jadzie” pojawia się przeciętna nastolatka, której wreszcie życie zaczyna się układać. Katy zdobywa serdeczne przyjaciółki i zwraca na siebie uwagę chłopaka marzeń. Psychiczne zaburzenia matki nie znikają wprawdzie w cudowny sposób, ale kobieta przynajmniej nie wpływa destrukcyjnie na córkę. Katy może wreszcie odetchnąć z ulgą. Ale wtedy pojawia się Genevieve – dziewczyna identyczna jak Katy, a pałająca do bohaterki czystą nienawiścią. Genevieve jest sprytną manipulatorką – otoczenie utrzymuje w przekonaniu, że zasługuje na sympatię, ale Katy oświadcza wprost, że zamierza zniszczyć jej życie. Posługuje się nawiązaniami do magicznych praktyk. Na szczęście Katy zyskuje sojusznika w postaci przyjaciela z dzieciństwa.
Bohaterka musi rozpocząć walkę ze swoim bezwzględnym sobowtórem, ale w tomie nie ma hiobowych cierpień, to lektura mimo wszystko zapewniająca rozrywkę – i to rozrywkę dla tych nastolatek, które wolą obyczajówki niż powieści grozy. Ładnie zostało odmalowane jej życie, rozwój pożądania czy obraz relacji z zaprzyjaźnionym od dawna chłopakiem. Katy nie jest w tomie ofiarą losu, na różne sposoby radzi sobie z wyzwaniami, wie, co zrobić, by odpłacić Genevieve za doznane krzywdy – na tym też polega dojrzewanie bohaterki, która odkrywa w sobie siłę.
Wielbicielkom czarownic i parapsychologii spodoba się pierwsza część książki – tu jeszcze autorka podtrzymuje przekonanie, że akcją rządzić będą siły nadprzyrodzone. W ten sposób zyskuje sobie większe grono odbiorczyń: dla realistek przeznaczone są dalsze wyjaśnienia. Thriller mieści się w zagrożonym poczuciu bezpieczeństwa: spokoju Katy nie ma w domu, przy niestabilnej emocjonalnie matce, ani wśród koleżanek, które nie wiedzą, komu mają ufać. „Jad” powinien przerażać – ale na dobrą sprawę to funkcja rozrywkowa obyczajówki w nim przeważa. Przede wszystkim dlatego, że wytłumaczenie akcji wydaje się logiczne, a czytelniczki otrzymają odpowiednio dużo danych, by bez trudu domyślić się całości przed czasem – lecz i tak S. B. Hayes przygotuje im niespodziankę. Poza tym grozę łagodzą dwie sprzeczne z nią sfery – jedną jest krzepiąca obecność mądrego sąsiada (to przy okazji bardzo udany obraz przyjaźni), drugą natomiast możliwość obrony do powtórzenia w prawdziwym życiu. Katy szybko znajduje sposób na odpłacenie Genevieve za krzywdy – i wykorzystuje go, podpowiadając tym samym nękanym odbiorczyniom najlepsze wyjścia z sytuacji. Mimo thrillerowego szkieletu zawiera ta książka zatem elementy przekładane na zwyczajność, a sama fabuła sprawia wrażenie dość naturalnej i spokojnej. Dlatego „Jad” będzie się nastolatkom dobrze czytać.
W tej obszernej powieści mieści się też sporo wątków istotnych dla odbiorczyń – między innymi temat pierwszego razu, odróżniania miłości od pożądania, kształtu prawdziwej przyjaźni – te zagadnienia autorka zgrabnie wplata do opowieści, tak, że stanowią one tło podstawowego nurtu fabuły, nie przytłaczają go, ale też nie będą przez czytelniczki ignorowane czy traktowane jak nieistotne składniki świata przedstawionego. W „Jadzie” zatem prostsze rozwiązania fabularne autorka wynagradza odbiorczyniom kształtem życiowych wątków – to dobra wymiana, przynajmniej w tej powieści. Obyczajowość przeważa tu nad psychologizmami, jednak doświadczenia Katy przykuwają uwagę nastoletnich czytelniczek. To powieść dla różnych grup odbiorczyń – znajdą tu coś dla siebie fanki paranormal, obyczajówek, powieści grozy, seriali czy powieści psychologicznych. Obecna w książce nienawiść nie rozsadza świata od środka, a stanowi dopełnienie międzyludzkich relacji.
piątek, 14 czerwca 2013
Stanisław Milewski: Życie uliczne niegdysiejszej Warszawy
Iskry, Warszawa 2013.
Ślady historii
Stanisław Milewski dał się już poznać jako niezrównany gawędziarz, który informacje o dawnej obyczajowości skrupulatnie zbiera i przetwarza na lekturę atrakcyjną dla dzisiejszych czytelników. Nie inaczej jest w tomie „Życie uliczne niegdysiejszej Warszawy” – opowieści o organizowaniu życia społeczeństwa na przestrzeni wieków. Milewski skupia się tym razem na wydarzeniach rozgrywających się dosłownie na ulicach: interesują go między innymi sposoby budowania ulic, zasady ruchu drogowego czy kultura dorożkarzy, przygląda się pojazdom, jakie pojawiały się w Warszawie (oraz ich użytkownikom). Na samym końcu rozważań umieszcza przekrój ludzi ulicy – opisuje handlarzy, drobnych przestępców, żebraków czy prostytutki, żeby dopełnić klimatu opowieści o dawnych ulicach. Przez cały czas na marginesach pojawiają się ryciny i ilustracje, dowcipy rysunkowe, zarządzenia władz, stare fotografie czy fragmenty felietonów z gazet przedwojennych – co uzupełnia tekst i pozwala zasmakować atmosfery minionego życia.
Autor przez cały czas podpiera się zgromadzonymi materiałami, bez przerwy cytuje teksty źródłowe, wspomnienia i zapiski, które zatrzymują czas i świadczą o obyczajowości, stara się uporządkować wszelkie dane i jednocześnie prowadzić opowieść tak, by działała na wyobraźnię odbiorców. Rzeczywiście narracja pozwala zanurzyć się w przeszłości, dokładnie i z bliska przyjrzeć się zwyczajom oraz rozwiązaniom i przy okazji porównać je z aktualnymi zasadami organizowania ulicznego życia. Większa część tego tomu poświęcona jest kwestiom ruchu na ulicach – autor nie ukrywa zachwytu nad rozmaitymi pojazdami, z lubością odtwarza przepisy dla kierujących pojazdami i pokazuje, jak ewoluowała myśl o organizowaniu tej sfery ludzkiej aktywności. Zamienia się również w przewodnika w chwilach, gdy próbuje zrekonstruować wygląd ulic i istniejące na nich sklepy czy zakłady usługowe. Zwłaszcza dla warszawiaków będzie to rodzaj ciekawostki historycznej, niebanalnego planu miasta z przeszłości. Trzeba też zauważyć, że Milewski nie poprzestaje na przywoływaniu znalezionych informacji: traktuje je z dawką krytycyzmu, próbuje potwierdzać, czasem przeprowadza małe śledztwa, nawet gdy wszystkie tropy wskazują na prawdziwość wiadomości. To dla czytelników będzie dodatkową rozrywką i także szansą na ożywienie minionej przeszłości.
Zachwyca tu precyzja w podawaniu danych i chęć zaspokojenia ciekawości najbardziej wybrednych odbiorców – autor przywołuje nawet obowiązujące ceny podróży, przy okazji natomiast prezentuje mentalność ludzi i rodzące się wówczas stereotypy (choćby na temat dorożkarzy). Ograniczenie tematyczne pozwala mu na dokładne zgłębianie zagadnienia życia ulicznego – chociaż zapewne przedstawiciele półświatka zasługiwaliby na co najmniej tak obszerne omówienie jak pojazdy. Milewski znalezione informacje traktuje jak skarby – i tak przekazuje je odbiorcom w lekturze ożywiającej przeszłość. Dawne ulice znów zaczynają tętnić życiem – to spodoba się nie tylko wpatrzonym w historię czytelnikom. Autor daje bowiem odbiorcom szansę na chwilę uczestniczenia w przestrzeni, która nie istnieje, tworzy bardzo barwną i przesyconą detalami opowieść o tym, co zwykle w fabułach i wspomnieniach schodzi na daleki plan – a bez czego niemożliwe byłoby charakteryzowanie kolorytu lokalnego. Ta książka jest bardzo wyrazista, gwarna, działa jak stare fotografie. Mniej tu może portretów – ale i tak różne scenki z ulicy spodobają się czytelnikom. Milewski jako przewodnik po przeszłości potrafi zachęcić do uważnego rozglądania się po minionych obyczajach, nie nużąc przy tym odbiorców.
Ślady historii
Stanisław Milewski dał się już poznać jako niezrównany gawędziarz, który informacje o dawnej obyczajowości skrupulatnie zbiera i przetwarza na lekturę atrakcyjną dla dzisiejszych czytelników. Nie inaczej jest w tomie „Życie uliczne niegdysiejszej Warszawy” – opowieści o organizowaniu życia społeczeństwa na przestrzeni wieków. Milewski skupia się tym razem na wydarzeniach rozgrywających się dosłownie na ulicach: interesują go między innymi sposoby budowania ulic, zasady ruchu drogowego czy kultura dorożkarzy, przygląda się pojazdom, jakie pojawiały się w Warszawie (oraz ich użytkownikom). Na samym końcu rozważań umieszcza przekrój ludzi ulicy – opisuje handlarzy, drobnych przestępców, żebraków czy prostytutki, żeby dopełnić klimatu opowieści o dawnych ulicach. Przez cały czas na marginesach pojawiają się ryciny i ilustracje, dowcipy rysunkowe, zarządzenia władz, stare fotografie czy fragmenty felietonów z gazet przedwojennych – co uzupełnia tekst i pozwala zasmakować atmosfery minionego życia.
Autor przez cały czas podpiera się zgromadzonymi materiałami, bez przerwy cytuje teksty źródłowe, wspomnienia i zapiski, które zatrzymują czas i świadczą o obyczajowości, stara się uporządkować wszelkie dane i jednocześnie prowadzić opowieść tak, by działała na wyobraźnię odbiorców. Rzeczywiście narracja pozwala zanurzyć się w przeszłości, dokładnie i z bliska przyjrzeć się zwyczajom oraz rozwiązaniom i przy okazji porównać je z aktualnymi zasadami organizowania ulicznego życia. Większa część tego tomu poświęcona jest kwestiom ruchu na ulicach – autor nie ukrywa zachwytu nad rozmaitymi pojazdami, z lubością odtwarza przepisy dla kierujących pojazdami i pokazuje, jak ewoluowała myśl o organizowaniu tej sfery ludzkiej aktywności. Zamienia się również w przewodnika w chwilach, gdy próbuje zrekonstruować wygląd ulic i istniejące na nich sklepy czy zakłady usługowe. Zwłaszcza dla warszawiaków będzie to rodzaj ciekawostki historycznej, niebanalnego planu miasta z przeszłości. Trzeba też zauważyć, że Milewski nie poprzestaje na przywoływaniu znalezionych informacji: traktuje je z dawką krytycyzmu, próbuje potwierdzać, czasem przeprowadza małe śledztwa, nawet gdy wszystkie tropy wskazują na prawdziwość wiadomości. To dla czytelników będzie dodatkową rozrywką i także szansą na ożywienie minionej przeszłości.
Zachwyca tu precyzja w podawaniu danych i chęć zaspokojenia ciekawości najbardziej wybrednych odbiorców – autor przywołuje nawet obowiązujące ceny podróży, przy okazji natomiast prezentuje mentalność ludzi i rodzące się wówczas stereotypy (choćby na temat dorożkarzy). Ograniczenie tematyczne pozwala mu na dokładne zgłębianie zagadnienia życia ulicznego – chociaż zapewne przedstawiciele półświatka zasługiwaliby na co najmniej tak obszerne omówienie jak pojazdy. Milewski znalezione informacje traktuje jak skarby – i tak przekazuje je odbiorcom w lekturze ożywiającej przeszłość. Dawne ulice znów zaczynają tętnić życiem – to spodoba się nie tylko wpatrzonym w historię czytelnikom. Autor daje bowiem odbiorcom szansę na chwilę uczestniczenia w przestrzeni, która nie istnieje, tworzy bardzo barwną i przesyconą detalami opowieść o tym, co zwykle w fabułach i wspomnieniach schodzi na daleki plan – a bez czego niemożliwe byłoby charakteryzowanie kolorytu lokalnego. Ta książka jest bardzo wyrazista, gwarna, działa jak stare fotografie. Mniej tu może portretów – ale i tak różne scenki z ulicy spodobają się czytelnikom. Milewski jako przewodnik po przeszłości potrafi zachęcić do uważnego rozglądania się po minionych obyczajach, nie nużąc przy tym odbiorców.
czwartek, 13 czerwca 2013
Jeanne Bourin: Sekrety kobiet złotnika
Noir sur Blanc, Warszawa 2013.
Rozterki wieków średnich
Czytelniczkom, które lubią powieściowe powroty do odległej przeszłości, „Sekrety kobiet złotnika” się spodobają. Czytelniczkom, które nie gustują w zakorzenionych w średniowieczu fabułach, o dziwo, również – bo Jeanne Bourin traktuje swoich bohaterów jak dobrze sobie znanych, odrzuca stereotypowe wizje żyjących w średniowieczu ludzi, a i charakterystyczne postacie, dotąd obowiązkowo powracające w każdej opowieści do średniowiecza odnoszonej. Dla Bourin stylizacja językowa i tło wydarzeń to elementy, które sugerują zawieszenie akcji w przeszłości – ale już bohaterów proponuje autorka bardzo aktualnych, a właściwie ponadczasowych. W książce nie ma też miejsca na politykę (jest co najwyżej polityka obyczajowa), a odarcie sceny ze zdobyczy cywilizacyjnych pozwala skupić się na tym, co najważniejsze: na wielkich namiętnościach.
Jeanne Bourin wprowadza odbiorców do domu złotnika, prezentując jego młodą wciąż żonę oraz dorastające córki. Nie wszystkie spośród sześciorga dzieci przykuwać będą uwagę, autorka skupi się na tych postaciach, które burzliwie wkraczają w dorosłość. Pojawia się tu wiara w uszczęśliwiającą miłość na całe życie, ale także silne pożądanie, które zaprzecza zdrowemu rozsądkowi. Kobiety z domu złotnika nie są bezwolnymi ofiarami, doskonale zdają sobie sprawę z potęgi cielesności. Owszem, bywają rozdarte między powinnościami dobrych i wiernych żon, a powabami obcych mężczyzn, ale wychowanie ani kultura, religia ani strach przed opiniami innych nie powstrzymają ich przed realizacją najbardziej śmiałych planów. Bourin daje im szansę: bohaterki mogą wybrać, czy to stabilizację i tęsknoty, czy – miłosne przygody i emocjonalne rozterki.
Tyle że w „Sekretach kobiet złotnika” fabuła prowadzona jest metodą przyczynowo-skutkową. Jedne decyzje znajdują konsekwencje nawet w odległej przyszłości i grożą zniszczeniem doczesnego szczęścia. Nie wiedzą o tym kobiety żyjące chwilą, co sprawia, że z tym większym zaangażowaniem odbiorcy będą mogli śledzić ich coraz trudniejsze doświadczenia. Bourin mądrze stawia na to, co poruszy, mimo czasowego dystansu; przepaść wieków zasypuje podobną emocjonalnością. Kobiety chcą kochać i być kochane, chcą przeżywać miłosne uniesienia, jeśli szczęścia nie znajdą w małżeństwie, spróbują szukać gdzieś indziej. Ulegają szantażom, ale i nierozumnym tęsknotom, troszczą się o swoje dzieci, zapominając przy tym o sobie. To właściwa kanwa powieści, a zarazem źródło silnych lekturowych przeżyć. Autorce udaje się wydobyć na światło dzienne tajemnice, które oddziaływałyby równie silnie w powieści obyczajowej z dzisiejszymi realiami – umieszczenie akcji w średniowieczu tylko dodaje książce smaczku i zagęszcza ją.
Bourin nie przytłacza nawiązaniami do znanych schematów obyczajowości średniowiecza. Jej romans historyczny jest przede wszystkim naturalny – tutaj bohaterowie mogą czuć się swobodnie. Autorka nie wtłacza na siłę postaci w konwencję średniowieczną, pozwala im na szczerość. Jeśli żona złotnika wybiera po poradę do duchownego – to dlatego, że czuje taką potrzebę, a nie z powodu wiedzy o średniowiecznych zwyczajach. W samym języku powieści widoczna jest natomiast plastyczność stylu, malowniczość, która sugeruje przeniesienie w czasie (choć nie utrudnia odbioru). Dialogi budowane według tych samych zasad co narracja nie przysłaniają treści formą: każdy może powiedzieć to, na co ma ochotę – mimo że nie użyje przy tym potocyzmów. „Sekrety kobiet złotnika” to powieść rozrywkowa, dostosowana do wymogów rynku, ale też przepełniana drobiazgami (w fabule czy opisach), które będą przykuwać uwagę czytelników. To książka starannie przemyślana, a przy tym obliczona na powodzenie – i wcale nie trzeba przy niej być zwolennikiem średniowiecznych realiów w tomach.
Rozterki wieków średnich
Czytelniczkom, które lubią powieściowe powroty do odległej przeszłości, „Sekrety kobiet złotnika” się spodobają. Czytelniczkom, które nie gustują w zakorzenionych w średniowieczu fabułach, o dziwo, również – bo Jeanne Bourin traktuje swoich bohaterów jak dobrze sobie znanych, odrzuca stereotypowe wizje żyjących w średniowieczu ludzi, a i charakterystyczne postacie, dotąd obowiązkowo powracające w każdej opowieści do średniowiecza odnoszonej. Dla Bourin stylizacja językowa i tło wydarzeń to elementy, które sugerują zawieszenie akcji w przeszłości – ale już bohaterów proponuje autorka bardzo aktualnych, a właściwie ponadczasowych. W książce nie ma też miejsca na politykę (jest co najwyżej polityka obyczajowa), a odarcie sceny ze zdobyczy cywilizacyjnych pozwala skupić się na tym, co najważniejsze: na wielkich namiętnościach.
Jeanne Bourin wprowadza odbiorców do domu złotnika, prezentując jego młodą wciąż żonę oraz dorastające córki. Nie wszystkie spośród sześciorga dzieci przykuwać będą uwagę, autorka skupi się na tych postaciach, które burzliwie wkraczają w dorosłość. Pojawia się tu wiara w uszczęśliwiającą miłość na całe życie, ale także silne pożądanie, które zaprzecza zdrowemu rozsądkowi. Kobiety z domu złotnika nie są bezwolnymi ofiarami, doskonale zdają sobie sprawę z potęgi cielesności. Owszem, bywają rozdarte między powinnościami dobrych i wiernych żon, a powabami obcych mężczyzn, ale wychowanie ani kultura, religia ani strach przed opiniami innych nie powstrzymają ich przed realizacją najbardziej śmiałych planów. Bourin daje im szansę: bohaterki mogą wybrać, czy to stabilizację i tęsknoty, czy – miłosne przygody i emocjonalne rozterki.
Tyle że w „Sekretach kobiet złotnika” fabuła prowadzona jest metodą przyczynowo-skutkową. Jedne decyzje znajdują konsekwencje nawet w odległej przyszłości i grożą zniszczeniem doczesnego szczęścia. Nie wiedzą o tym kobiety żyjące chwilą, co sprawia, że z tym większym zaangażowaniem odbiorcy będą mogli śledzić ich coraz trudniejsze doświadczenia. Bourin mądrze stawia na to, co poruszy, mimo czasowego dystansu; przepaść wieków zasypuje podobną emocjonalnością. Kobiety chcą kochać i być kochane, chcą przeżywać miłosne uniesienia, jeśli szczęścia nie znajdą w małżeństwie, spróbują szukać gdzieś indziej. Ulegają szantażom, ale i nierozumnym tęsknotom, troszczą się o swoje dzieci, zapominając przy tym o sobie. To właściwa kanwa powieści, a zarazem źródło silnych lekturowych przeżyć. Autorce udaje się wydobyć na światło dzienne tajemnice, które oddziaływałyby równie silnie w powieści obyczajowej z dzisiejszymi realiami – umieszczenie akcji w średniowieczu tylko dodaje książce smaczku i zagęszcza ją.
Bourin nie przytłacza nawiązaniami do znanych schematów obyczajowości średniowiecza. Jej romans historyczny jest przede wszystkim naturalny – tutaj bohaterowie mogą czuć się swobodnie. Autorka nie wtłacza na siłę postaci w konwencję średniowieczną, pozwala im na szczerość. Jeśli żona złotnika wybiera po poradę do duchownego – to dlatego, że czuje taką potrzebę, a nie z powodu wiedzy o średniowiecznych zwyczajach. W samym języku powieści widoczna jest natomiast plastyczność stylu, malowniczość, która sugeruje przeniesienie w czasie (choć nie utrudnia odbioru). Dialogi budowane według tych samych zasad co narracja nie przysłaniają treści formą: każdy może powiedzieć to, na co ma ochotę – mimo że nie użyje przy tym potocyzmów. „Sekrety kobiet złotnika” to powieść rozrywkowa, dostosowana do wymogów rynku, ale też przepełniana drobiazgami (w fabule czy opisach), które będą przykuwać uwagę czytelników. To książka starannie przemyślana, a przy tym obliczona na powodzenie – i wcale nie trzeba przy niej być zwolennikiem średniowiecznych realiów w tomach.
środa, 12 czerwca 2013
Łukasz Łuczaj: Dzika kuchnia
WNK, Warszawa 2013.
Zjeść łąkę
Coraz słabsza jest w społeczeństwie znajomość przepisów kulinarnych wykorzystujących dobra natury, coraz częściej potrawy przygotowuje się z półproduktów, bez troski o ich wartości odżywcze. Przyrządzenie smacznego posiłku z roślin rosnących jak chwasty na najbliższych łąkach wydaje się wielu ludziom nie do pomyślenia – a Łukasz Łuczaj w „Dzikiej kuchni” udowadnia, że cały świat flory może być wielką spiżarnią. Autor otwarcie przyznaje, że żywienie się darami natury bywa trudne i wymagające, a w dodatku nie rozwiązałoby problemu głodu czy biedy – a jednocześnie zachęca do eksperymentowania w kuchni, do poszukiwań, które zaowocują nowymi smakami.
Okazuje się, że można zjeść pół łąki, sporą część wianka z polnych kwiatów, kawałek lasu i ogrodu. Łuczaj lubi życie w zgodzie z naturą, ale na swoje poglądy nie zamierza nikogo nawracać. Próbuje tylko utrwalić zapomnianą już wiedzę o roślinach i podsycić ją odrobiną survivalowego doświadczenia. Tak powstaje imponująca pod względem treściowym i edytorskim publikacja "Dzika kuchnia”. To kompendium wiedzy o jadalnych „dzikich” roślinach. Okazy są poukładane alfabetycznie i każdy opisany został z kilku perspektyw. Czytelnicy dowiedzą się, gdzie szukać danej rośliny i jak ją rozpoznać (a także – jak odróżnić od podobnych a niebezpiecznych czy niesmacznych), jaką jej część można zjeść (czasem także – kiedy). Odwołuje się Łuczaj do tradycji i zwyczajów związanych z danym gatunkiem, nie ograniczając się przy tym do rodzimych przekonań: odnosi się do kuchni świata. Zwraca uwagę na lecznicze właściwości i dodaje kilka ciekawostek. Taką prezentację kończy kilkoma przepisami kulinarnymi na wykorzystanie rośliny – i wykazuje się tutaj sporą inwencją i różnorodnym zestawem dań, przekąsek czy win. Każdy rozdział jest bogato ilustrowany – zdjęciami, zbliżeniami fragmentów rośliny, obrazkami rodem z zielnika czy fotografiami porównawczymi. Te zdjęcia uświadomią odbiorcom, jak wiele roślin znają nawet z miejskich trawników – choć nigdy nie przypuszczali, że nadają się do jedzenia. Do tego autor dorzuca kilka tekstów felietonowych, objaśniających wybrany przez niego tryb życia i powody sięgania po tak nietypową dietę. Jednym słowem Łukasz Łuczaj zamienia się w kulinarnego przewodnika po najbliższym a nieznanym otoczeniu. Zdarza mu się odwoływać do starych zapisków i dawnych lektur, czasem też jego rady mogą zadziwiać (niektóre liście trzeba zbierać uważnie, wybierając jak najbardziej czyste, bo nie można ich myć). Nawet więc jeśli ktoś nie zdecyduje się na wykorzystanie porad w praktyce, zyska cały szereg ważnych i ciekawych informacji: zwłaszcza podczas spaceru z dzieckiem te mogą się przydać.
„Dzika kuchnia” nie ma nic wspólnego z modą na zdrową żywność – a przecież autor proponuje żywność najzdrowszą. To z pewnością publikacja dla tych, którzy nie boją się eksperymentowania w kuchni i chcieliby spróbować czegoś oryginalnego a dość łatwo dostępnego. „Dzika kuchnia” jest kulinarną ciekawostką i przy tym intrygującą odpowiedzią na „kucharskie” trendy w literaturze użytkowej. Nie każdego przekona – ale zwłaszcza w starszych pokoleniach wywołać może nutę nostalgii za dawnymi czasami i umiejętnością przygotowywania dań z „chwastów”. Takich przepisów nie znajdzie się w zwykłych książkach kucharskich. Ale trzeba też pamiętać o zachwycającej stronie graficznej (tom jest również albumem) i o zawartości merytorycznej. To kompendium wiedzy o roślinach, o ich leczniczych i smakowych wartościach oraz o cichym buncie wobec cywilizacyjnych wyzwań. Nie chodzi o to, by było sycąco i zgodnie z zaleceniami dietetyków – ważne, by jedzenie stało się nowym wyzwaniem.
Zjeść łąkę
Coraz słabsza jest w społeczeństwie znajomość przepisów kulinarnych wykorzystujących dobra natury, coraz częściej potrawy przygotowuje się z półproduktów, bez troski o ich wartości odżywcze. Przyrządzenie smacznego posiłku z roślin rosnących jak chwasty na najbliższych łąkach wydaje się wielu ludziom nie do pomyślenia – a Łukasz Łuczaj w „Dzikiej kuchni” udowadnia, że cały świat flory może być wielką spiżarnią. Autor otwarcie przyznaje, że żywienie się darami natury bywa trudne i wymagające, a w dodatku nie rozwiązałoby problemu głodu czy biedy – a jednocześnie zachęca do eksperymentowania w kuchni, do poszukiwań, które zaowocują nowymi smakami.
Okazuje się, że można zjeść pół łąki, sporą część wianka z polnych kwiatów, kawałek lasu i ogrodu. Łuczaj lubi życie w zgodzie z naturą, ale na swoje poglądy nie zamierza nikogo nawracać. Próbuje tylko utrwalić zapomnianą już wiedzę o roślinach i podsycić ją odrobiną survivalowego doświadczenia. Tak powstaje imponująca pod względem treściowym i edytorskim publikacja "Dzika kuchnia”. To kompendium wiedzy o jadalnych „dzikich” roślinach. Okazy są poukładane alfabetycznie i każdy opisany został z kilku perspektyw. Czytelnicy dowiedzą się, gdzie szukać danej rośliny i jak ją rozpoznać (a także – jak odróżnić od podobnych a niebezpiecznych czy niesmacznych), jaką jej część można zjeść (czasem także – kiedy). Odwołuje się Łuczaj do tradycji i zwyczajów związanych z danym gatunkiem, nie ograniczając się przy tym do rodzimych przekonań: odnosi się do kuchni świata. Zwraca uwagę na lecznicze właściwości i dodaje kilka ciekawostek. Taką prezentację kończy kilkoma przepisami kulinarnymi na wykorzystanie rośliny – i wykazuje się tutaj sporą inwencją i różnorodnym zestawem dań, przekąsek czy win. Każdy rozdział jest bogato ilustrowany – zdjęciami, zbliżeniami fragmentów rośliny, obrazkami rodem z zielnika czy fotografiami porównawczymi. Te zdjęcia uświadomią odbiorcom, jak wiele roślin znają nawet z miejskich trawników – choć nigdy nie przypuszczali, że nadają się do jedzenia. Do tego autor dorzuca kilka tekstów felietonowych, objaśniających wybrany przez niego tryb życia i powody sięgania po tak nietypową dietę. Jednym słowem Łukasz Łuczaj zamienia się w kulinarnego przewodnika po najbliższym a nieznanym otoczeniu. Zdarza mu się odwoływać do starych zapisków i dawnych lektur, czasem też jego rady mogą zadziwiać (niektóre liście trzeba zbierać uważnie, wybierając jak najbardziej czyste, bo nie można ich myć). Nawet więc jeśli ktoś nie zdecyduje się na wykorzystanie porad w praktyce, zyska cały szereg ważnych i ciekawych informacji: zwłaszcza podczas spaceru z dzieckiem te mogą się przydać.
„Dzika kuchnia” nie ma nic wspólnego z modą na zdrową żywność – a przecież autor proponuje żywność najzdrowszą. To z pewnością publikacja dla tych, którzy nie boją się eksperymentowania w kuchni i chcieliby spróbować czegoś oryginalnego a dość łatwo dostępnego. „Dzika kuchnia” jest kulinarną ciekawostką i przy tym intrygującą odpowiedzią na „kucharskie” trendy w literaturze użytkowej. Nie każdego przekona – ale zwłaszcza w starszych pokoleniach wywołać może nutę nostalgii za dawnymi czasami i umiejętnością przygotowywania dań z „chwastów”. Takich przepisów nie znajdzie się w zwykłych książkach kucharskich. Ale trzeba też pamiętać o zachwycającej stronie graficznej (tom jest również albumem) i o zawartości merytorycznej. To kompendium wiedzy o roślinach, o ich leczniczych i smakowych wartościach oraz o cichym buncie wobec cywilizacyjnych wyzwań. Nie chodzi o to, by było sycąco i zgodnie z zaleceniami dietetyków – ważne, by jedzenie stało się nowym wyzwaniem.
wtorek, 11 czerwca 2013
Jujja Wieslander: Mama Mu na drzewie i inne historie
Zakamarki, Poznań 2013.
Krowa i wrona
W mało której bajce humor absurdalny występuje w tak ogromnym stężeniu jak w przygodach Mamy Mu i Pana Wrony. Bohaterowie, których dzieci poznały najpierw dzięki rozweselającym książeczkom obrazkowym znów powracają w zbiorze opowiadań. „Mama Mu na drzewie i inne historie”. Jujja Wieslander do zwykłego wizerunku krowy dokłada sporo wyobraźni, bajkową logikę i nieograniczone zasoby komizmu – tak, że rodzice chętnie będą czytać te historie swoim dzieciom i nie ma obaw, że zasną z nudów.
Mama Mu zwykle spędza czas w oborze lub na pastwisku, ale niekiedy chce urozmaicić swoją egzystencję. Teraz uczy się chodzenia po drzewach, co niemal o pióropleksję przyprawia i tak zwykle nerwowego Pana Wronę. Bohaterowie czas spędzają na kłótniach o to, co wypada krowom, a nudzić się nie będą. Niebanalnym humorystycznym czynnikiem jest też megalomania Pana Wrony, który lubi być podziwiany, a już dla przysmaku zrobi wszystko. Nawet spadnie z drzewa.
Wspinanie się na drzewa w wykonaniu Mamy Mu to motyw, który przewija się przez opowiadania i znajduje ukoronowanie w ostatniej historii – ale po drodze prowadzi do wielu śmiesznych sytuacji. Mama Mu postępuje racjonalnie, nie działa pod wpływem emocji, wszystko odpowiednio dokładnie rozważa i obmyśla, a potem przystępuje do realizacji planów, co sprawia, że jest bardzo skuteczna i może spełniać najbardziej nieprawdopodobne marzenia. Pan Wrona z kolei nieudolnie ukrywa własne zamiary, działa pod wpływem impulsu, a jednak to on funkcjonuje w bajce jako głos rozsądku. Pary tak niedobranych przyjaciół próżno by szukać w innych historiach – ale Mama Mu i Pan Wrona dają też dzieciom lekcję przyjaźni.
Autorka wybiera różne odmiany humoru. Śmieszy żartami słownymi i sytuacyjnymi, śmieszy charakterami i postawami bohaterów, a także sposobem przedstawiania ich reakcji. Tu każde zdanie na nowo przynosi rozrywkę i każde czymś zaskakuje. Kluczem są oczywiście pomysły krowy, absurdalne nawet dla dzieci – ale narracja dodatkowo podbija dowcip i sprawia, że z lektury cieszyć się będą całe pokolenia.
„Mama Mu na drzewie i inne historie” to triumf wyobraźni, ale i dobrego pióra. Jednak i w warstwie graficznej kryją się dowcipy – tu zwłaszcza Sven Nordqvist eksponuje wyczyny Pana Wrony. Zdarza mu się podchwycić żart z tekstu (krowa bawiąca się w węża) i zrealizować go tak, że wywoła wybuchy śmiechu. Inaczej niż w książeczkach obrazkowych, tu ilustracje raczej dopełniają tekst, rysunki całostronicowe pojawiają się jak w klasycznych publikacjach – z drobnym cytatem z opowiadania. Ale i w detalach na marginesie tekstów ilustrator potrafi dobrze się bawić – warto zwłaszcza zwracać uwagę na miny bohaterów: rysunki nie potrzebują dodatkowych komentarzy, za to idealnie wpasowują się w dowcipne historie.
Fenomen Mamy Mu polega na udanym połączeniu absurdalnych pomysłów oraz dowcipnego sposobu ich opisywania. To piorunująca mieszanka, która przemawia dzieciom do wyobraźni i trudna jest do podrobnienia. Z bohaterami o wyrazistych osobowościach łatwo się zaprzyjaźnić – dzieci, które zaczynały od śledzenia historyjek obrazkowych, chętnie sięgną także po opowiadania – Mama Mu nie może się nikomu znudzić. Do tego opowiastki wolne są od strachu, przemocy czy agresji, czasem tylko postacie nieświadomie sprawiają sobie nawzajem drobne przykrości – ale to znika pod przykrywką żartów w bardzo dobrym gatunku. Mama Mu i Pan Wrona zyskają grono wiernych fanów nie tylko wśród kilkulatków.
Krowa i wrona
W mało której bajce humor absurdalny występuje w tak ogromnym stężeniu jak w przygodach Mamy Mu i Pana Wrony. Bohaterowie, których dzieci poznały najpierw dzięki rozweselającym książeczkom obrazkowym znów powracają w zbiorze opowiadań. „Mama Mu na drzewie i inne historie”. Jujja Wieslander do zwykłego wizerunku krowy dokłada sporo wyobraźni, bajkową logikę i nieograniczone zasoby komizmu – tak, że rodzice chętnie będą czytać te historie swoim dzieciom i nie ma obaw, że zasną z nudów.
Mama Mu zwykle spędza czas w oborze lub na pastwisku, ale niekiedy chce urozmaicić swoją egzystencję. Teraz uczy się chodzenia po drzewach, co niemal o pióropleksję przyprawia i tak zwykle nerwowego Pana Wronę. Bohaterowie czas spędzają na kłótniach o to, co wypada krowom, a nudzić się nie będą. Niebanalnym humorystycznym czynnikiem jest też megalomania Pana Wrony, który lubi być podziwiany, a już dla przysmaku zrobi wszystko. Nawet spadnie z drzewa.
Wspinanie się na drzewa w wykonaniu Mamy Mu to motyw, który przewija się przez opowiadania i znajduje ukoronowanie w ostatniej historii – ale po drodze prowadzi do wielu śmiesznych sytuacji. Mama Mu postępuje racjonalnie, nie działa pod wpływem emocji, wszystko odpowiednio dokładnie rozważa i obmyśla, a potem przystępuje do realizacji planów, co sprawia, że jest bardzo skuteczna i może spełniać najbardziej nieprawdopodobne marzenia. Pan Wrona z kolei nieudolnie ukrywa własne zamiary, działa pod wpływem impulsu, a jednak to on funkcjonuje w bajce jako głos rozsądku. Pary tak niedobranych przyjaciół próżno by szukać w innych historiach – ale Mama Mu i Pan Wrona dają też dzieciom lekcję przyjaźni.
Autorka wybiera różne odmiany humoru. Śmieszy żartami słownymi i sytuacyjnymi, śmieszy charakterami i postawami bohaterów, a także sposobem przedstawiania ich reakcji. Tu każde zdanie na nowo przynosi rozrywkę i każde czymś zaskakuje. Kluczem są oczywiście pomysły krowy, absurdalne nawet dla dzieci – ale narracja dodatkowo podbija dowcip i sprawia, że z lektury cieszyć się będą całe pokolenia.
„Mama Mu na drzewie i inne historie” to triumf wyobraźni, ale i dobrego pióra. Jednak i w warstwie graficznej kryją się dowcipy – tu zwłaszcza Sven Nordqvist eksponuje wyczyny Pana Wrony. Zdarza mu się podchwycić żart z tekstu (krowa bawiąca się w węża) i zrealizować go tak, że wywoła wybuchy śmiechu. Inaczej niż w książeczkach obrazkowych, tu ilustracje raczej dopełniają tekst, rysunki całostronicowe pojawiają się jak w klasycznych publikacjach – z drobnym cytatem z opowiadania. Ale i w detalach na marginesie tekstów ilustrator potrafi dobrze się bawić – warto zwłaszcza zwracać uwagę na miny bohaterów: rysunki nie potrzebują dodatkowych komentarzy, za to idealnie wpasowują się w dowcipne historie.
Fenomen Mamy Mu polega na udanym połączeniu absurdalnych pomysłów oraz dowcipnego sposobu ich opisywania. To piorunująca mieszanka, która przemawia dzieciom do wyobraźni i trudna jest do podrobnienia. Z bohaterami o wyrazistych osobowościach łatwo się zaprzyjaźnić – dzieci, które zaczynały od śledzenia historyjek obrazkowych, chętnie sięgną także po opowiadania – Mama Mu nie może się nikomu znudzić. Do tego opowiastki wolne są od strachu, przemocy czy agresji, czasem tylko postacie nieświadomie sprawiają sobie nawzajem drobne przykrości – ale to znika pod przykrywką żartów w bardzo dobrym gatunku. Mama Mu i Pan Wrona zyskają grono wiernych fanów nie tylko wśród kilkulatków.
poniedziałek, 10 czerwca 2013
Francesca Simon: Koszmarny Karolek i pokrętne przekręty
Znak, Kraków 2013.
Powrót Karolka
Zbiorki opowiadań o Koszmarnym Karolku to prawdziwa gratka dla małych kolekcjonerów: wydawane w twardych oprawach tomy gromadzą w jednym miejscu najciekawsze historie i sprawiają, że dzieciom łatwiej będzie dotrzeć do ulubionych fabuł. Tomy dla starszych dzieci zawierają po dziesięć opowiadań, tomy dla młodszych – cztery. W „Koszmarnym Karolku i pokrętnych przekrętach” mieszczą się opowiadania „Koszmarny Karolek ma urodziny”, „Koszmarny Karolek i wstrętne gacie”, „Koszmarny Karolek na tropie wszy” i „Koszmarny Karolek strzela gola” – znalazły się tu zatem dwie opowiastki dla wielbicieli klasyki i dwie dla tych dzieci, które przepadają za niskim humorem. Takie wyważenie proporcji zapewni rozrywkę szerokiej grupie odbiorców, a przy okazji Francesca Simon zademonstruje podstawowe zasady tworzenia fabuł.
Koszmarny Karolek miewa w tych opowiastkach typowe dla siebie problemy: nie cieszy się z beznadziejnych prezentów urodzinowych (to zresztą stały motyw u Simon), chce być lepszy od innych dzieci w klasie i zdobyć bilety na mecz. Zalicza też wpadkę z okropnymi różowymi majtkami przysłanymi przez prababcię (która jest pewna, że Karolek to Karolina) i próbuje pozbyć się wszy, zanim pani w klasie odkryje, że to on przyniósł je do szkoły we włosach. Z każdą przygodą Koszmarny Karolek zyskuje wrogów w rodzinie i kolegach – ale nie zmienia to jego charakteru, koszmarność przypisana jest do postaci na stałe. A Karolek czasami dzięki niekonwencjonalnym pomysłom potrafi wybrnąć z opresji. Zdarza się, że staje się pośmiewiskiem dla kolegów, lecz także często kreatywność pozwala mu unikać większych przykrości.
Koszmarny Karolek ma mentalność dziecka, Francesca Simon nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. Bohater nie wykazuje się dalekowzrocznością i nie zdradza dyplomatycznych talentów. Stawia siebie na piedestale, jest w centrum własnego świata – a wszelkiego rodzaju kodeksy zachowań bez wahania nagina do swoich potrzeb. Uwielbia rozrywki oszczędnie dawkowane przez rodziców – oglądanie telewizji czy jedzenie chipsów. Wszystko po to, by mali odbiorcy przekonali się, że mają do czynienia ze zwyczajnym dzieckiem, nie z wybitną jednostką stawianą za wzór i śmiertelnie nudną.
Francesca Simon sięga także po chwyty, które dorosłym mogą się wydać niesmaczne (chociaż przy niektórych turpistycznych popisach innych autorów literatury czwartej brzmią dość niewinnie). Nie ulega wątpliwości, że incydent z majtkami oraz kłopoty z wszami to czynniki, które mają do lektury zachęcić niesforne dzieci. W końcu jest to namiastka zakazanego owocu i próba stworzenia wspólnego frontu przeciwko dorosłym. Autorka przez mówienie o tym, co tabuizowane, znajduje z odbiorcami wspólny język, staje się dla nich bardziej wiarygodna, a poza tym też – ważna. Zwraca uwagę na swojego bohatera, wygrywa pod względem marketingowym.
Zwłaszcza że Koszmarny Karolek sam w sobie stał się już produktem i marką. Sięgają po niego starsze dzieci, przekonują się młodsze – zwłaszcza że historyjki z „Pokrętnych przekrętów” są specjalnie dla nich przystosowane. Duża czcionka, fabuła pozbawiona odnóg, prosty język, sporo emocji i wiele obrazków (na których bohater w najmniejszym stopniu nie przypomina aniołka) – to wabiki dla dzieci. Kilkulatki ucieszą się z tych opowiadań: pozbawionych nachalnych morałów i nudnego powtarzania, jak nie należy się zachowywać. Koszmarny Karolek w większości przypadków postępuje tak, jak nie należy – ale nie znaczy to, że zdemoralizuje małych odbiorców czy podsunie im pomysły na spędzanie wolnego czasu – to rodzaj wentylu bezpieczeństwa, niegroźnej rozrywki. A jednocześnie proste rozwiązanie dla tych dzieci, które nie lubiły czytania.
Powrót Karolka
Zbiorki opowiadań o Koszmarnym Karolku to prawdziwa gratka dla małych kolekcjonerów: wydawane w twardych oprawach tomy gromadzą w jednym miejscu najciekawsze historie i sprawiają, że dzieciom łatwiej będzie dotrzeć do ulubionych fabuł. Tomy dla starszych dzieci zawierają po dziesięć opowiadań, tomy dla młodszych – cztery. W „Koszmarnym Karolku i pokrętnych przekrętach” mieszczą się opowiadania „Koszmarny Karolek ma urodziny”, „Koszmarny Karolek i wstrętne gacie”, „Koszmarny Karolek na tropie wszy” i „Koszmarny Karolek strzela gola” – znalazły się tu zatem dwie opowiastki dla wielbicieli klasyki i dwie dla tych dzieci, które przepadają za niskim humorem. Takie wyważenie proporcji zapewni rozrywkę szerokiej grupie odbiorców, a przy okazji Francesca Simon zademonstruje podstawowe zasady tworzenia fabuł.
Koszmarny Karolek miewa w tych opowiastkach typowe dla siebie problemy: nie cieszy się z beznadziejnych prezentów urodzinowych (to zresztą stały motyw u Simon), chce być lepszy od innych dzieci w klasie i zdobyć bilety na mecz. Zalicza też wpadkę z okropnymi różowymi majtkami przysłanymi przez prababcię (która jest pewna, że Karolek to Karolina) i próbuje pozbyć się wszy, zanim pani w klasie odkryje, że to on przyniósł je do szkoły we włosach. Z każdą przygodą Koszmarny Karolek zyskuje wrogów w rodzinie i kolegach – ale nie zmienia to jego charakteru, koszmarność przypisana jest do postaci na stałe. A Karolek czasami dzięki niekonwencjonalnym pomysłom potrafi wybrnąć z opresji. Zdarza się, że staje się pośmiewiskiem dla kolegów, lecz także często kreatywność pozwala mu unikać większych przykrości.
Koszmarny Karolek ma mentalność dziecka, Francesca Simon nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. Bohater nie wykazuje się dalekowzrocznością i nie zdradza dyplomatycznych talentów. Stawia siebie na piedestale, jest w centrum własnego świata – a wszelkiego rodzaju kodeksy zachowań bez wahania nagina do swoich potrzeb. Uwielbia rozrywki oszczędnie dawkowane przez rodziców – oglądanie telewizji czy jedzenie chipsów. Wszystko po to, by mali odbiorcy przekonali się, że mają do czynienia ze zwyczajnym dzieckiem, nie z wybitną jednostką stawianą za wzór i śmiertelnie nudną.
Francesca Simon sięga także po chwyty, które dorosłym mogą się wydać niesmaczne (chociaż przy niektórych turpistycznych popisach innych autorów literatury czwartej brzmią dość niewinnie). Nie ulega wątpliwości, że incydent z majtkami oraz kłopoty z wszami to czynniki, które mają do lektury zachęcić niesforne dzieci. W końcu jest to namiastka zakazanego owocu i próba stworzenia wspólnego frontu przeciwko dorosłym. Autorka przez mówienie o tym, co tabuizowane, znajduje z odbiorcami wspólny język, staje się dla nich bardziej wiarygodna, a poza tym też – ważna. Zwraca uwagę na swojego bohatera, wygrywa pod względem marketingowym.
Zwłaszcza że Koszmarny Karolek sam w sobie stał się już produktem i marką. Sięgają po niego starsze dzieci, przekonują się młodsze – zwłaszcza że historyjki z „Pokrętnych przekrętów” są specjalnie dla nich przystosowane. Duża czcionka, fabuła pozbawiona odnóg, prosty język, sporo emocji i wiele obrazków (na których bohater w najmniejszym stopniu nie przypomina aniołka) – to wabiki dla dzieci. Kilkulatki ucieszą się z tych opowiadań: pozbawionych nachalnych morałów i nudnego powtarzania, jak nie należy się zachowywać. Koszmarny Karolek w większości przypadków postępuje tak, jak nie należy – ale nie znaczy to, że zdemoralizuje małych odbiorców czy podsunie im pomysły na spędzanie wolnego czasu – to rodzaj wentylu bezpieczeństwa, niegroźnej rozrywki. A jednocześnie proste rozwiązanie dla tych dzieci, które nie lubiły czytania.
niedziela, 9 czerwca 2013
David duChemin: Zdjęcie: proces tworzenia. Opowieść o fotografii od pomysłu do obrazu
Galaktyka, Łódź 2013.
Filozofia fotografii
David duChemin już kilkakrotnie dzielił się z czytelnikami swoimi pomysłami na fotografię. Tom albumowy „Zdjęcie: proces tworzenia. Opowieść o fotografii od pomysłu do obrazu” jest właściwie autorskim zwierzeniem, rejestracją projektu i lekcją kompozycji. Autor zabiera odbiorców w cztery podróże – do Wenecji, Kenii, na Islandię i Antarktydę – by tam przygotowywać tematyczne cykle zdjęć. Każdy z czterech dużych rozdziałów dzieli na dwie części – najpierw opowiada o okolicznościach wyprawy, nastrojach, pomysłach i spostrzeżeniach, potem prezentuje zdjęcia, opatrując je krótkim komentarzem (oraz „metryczką” dotyczącą sprzętowych ustawień). Pierwsza część, zatytułowana „Proces”, ma odtwarzać sposób dochodzenia do zawartości kadrów jeszcze w fazie obmyślania zdjęcia. Autor wyraźnie skłania się ku koncepcji decydującego momentu – wykonanie fotografii poprzedza jednak skomplikowany zestaw analiz i przemyśleń. Tę sferę, zwykle nieistniejącą w poradnikach dotyczących fotografowania, może tu do woli rozwijać. Przyjmuje autor bardzo osobisty ton, czasem opowiada bardziej o sobie niż o komponowaniu kadru, ale nikomu nie będzie to przeszkadzać – w końcu tom stanie się również podpowiedzią w szukaniu inspiracji.
DuChemin skupia się tym razem na pejzażach, a dość spore odległości sprawiają, że porzuca temat oświetlenia (mówi zresztą, że nie ma „złego” światła) na rzecz pracy z filtrami. Podpowiedzi sprzętowe zostały tu w zasadzie zepchnięte na margines, liczy się temat zdjęcia, a dokładniej sztuka eliminowania zbędnych szczegółów z obrazu. Tam, gdzie nie ma ludzi, autor koncentruje się na fakturach i liniach, dba o to, by zdjęcie było zamkniętą opowieścią (mimo statyczności tematu), czasem opowiada, jak zastane sytuacje weryfikowały jego pierwotne zamierzenia lub zestawia „robocze” i ostateczne wersje zdjęć. Na przykładach tłumaczy konkretne decyzje, dociera do sedna swoich wyborów – a robi to, by czytelnikom przedstawić tajniki warsztatu, ale też by zachęcić ich do indywidualnych poszukiwań oraz do realizacji projektów, które zapobiegają przestojom w kreatywności.
Krajobrazy ustępują miejsca paru kenijskim portretom i paru zdjęciom zwierząt – pod względem tematyki nie odchodzi zatem autor od dotąd proponowanych motywów – ale zestawienia powiązane kolejnymi wątkami (miejscem, czasem, symboliką itp.) pozwalają inaczej spoglądać na fotografie. DuChemin unika praktycznych porad, nie mówi tym razem, jak zrobić dobre zdjęcie. Za to daje świadectwo pracy nad sobą i w ten nietypowy sposób zachęca do tworzenia. Proponuje rozważania o fotografii, bardziej luźne notatki z procesu twórczego. Wie dobrze, że fotografowania nie można naprawdę nauczyć inaczej niż przez ciężką pracę zainteresowanych – i mimochodem do takiej aktywności zachęca. Zamiast porządkować reguły pracy z aparatem, opowiada, dlaczego zdecydował się na określoną kompozycję czy historię zamkniętą w kadrze. To z jednej strony zaspokaja ciekawość odbiorców chcących podpatrywać mistrza, z drugiej natomiast pokazuje mniej podręcznikowe podejście do artystycznego zawodu. „Zdjęcie” jest w pewnym stopniu filozofowaniem o fotografii – niepozbawionym przydatnych dla odbiorców, chociaż nieuporządkowanych podpowiedzi. Z tej książki korzysta się jak ze źródła inspiracji, a nie ze zbioru ćwiczeń i wskazówek. Do lektury dochodzą jeszcze – jak zawsze w albumowych wydawnictwach Galaktyki – piękne zdjęcia, wyselekcjonowane przez autora i ilustrujące jego poglądy na komponowanie kadrów.
Filozofia fotografii
David duChemin już kilkakrotnie dzielił się z czytelnikami swoimi pomysłami na fotografię. Tom albumowy „Zdjęcie: proces tworzenia. Opowieść o fotografii od pomysłu do obrazu” jest właściwie autorskim zwierzeniem, rejestracją projektu i lekcją kompozycji. Autor zabiera odbiorców w cztery podróże – do Wenecji, Kenii, na Islandię i Antarktydę – by tam przygotowywać tematyczne cykle zdjęć. Każdy z czterech dużych rozdziałów dzieli na dwie części – najpierw opowiada o okolicznościach wyprawy, nastrojach, pomysłach i spostrzeżeniach, potem prezentuje zdjęcia, opatrując je krótkim komentarzem (oraz „metryczką” dotyczącą sprzętowych ustawień). Pierwsza część, zatytułowana „Proces”, ma odtwarzać sposób dochodzenia do zawartości kadrów jeszcze w fazie obmyślania zdjęcia. Autor wyraźnie skłania się ku koncepcji decydującego momentu – wykonanie fotografii poprzedza jednak skomplikowany zestaw analiz i przemyśleń. Tę sferę, zwykle nieistniejącą w poradnikach dotyczących fotografowania, może tu do woli rozwijać. Przyjmuje autor bardzo osobisty ton, czasem opowiada bardziej o sobie niż o komponowaniu kadru, ale nikomu nie będzie to przeszkadzać – w końcu tom stanie się również podpowiedzią w szukaniu inspiracji.
DuChemin skupia się tym razem na pejzażach, a dość spore odległości sprawiają, że porzuca temat oświetlenia (mówi zresztą, że nie ma „złego” światła) na rzecz pracy z filtrami. Podpowiedzi sprzętowe zostały tu w zasadzie zepchnięte na margines, liczy się temat zdjęcia, a dokładniej sztuka eliminowania zbędnych szczegółów z obrazu. Tam, gdzie nie ma ludzi, autor koncentruje się na fakturach i liniach, dba o to, by zdjęcie było zamkniętą opowieścią (mimo statyczności tematu), czasem opowiada, jak zastane sytuacje weryfikowały jego pierwotne zamierzenia lub zestawia „robocze” i ostateczne wersje zdjęć. Na przykładach tłumaczy konkretne decyzje, dociera do sedna swoich wyborów – a robi to, by czytelnikom przedstawić tajniki warsztatu, ale też by zachęcić ich do indywidualnych poszukiwań oraz do realizacji projektów, które zapobiegają przestojom w kreatywności.
Krajobrazy ustępują miejsca paru kenijskim portretom i paru zdjęciom zwierząt – pod względem tematyki nie odchodzi zatem autor od dotąd proponowanych motywów – ale zestawienia powiązane kolejnymi wątkami (miejscem, czasem, symboliką itp.) pozwalają inaczej spoglądać na fotografie. DuChemin unika praktycznych porad, nie mówi tym razem, jak zrobić dobre zdjęcie. Za to daje świadectwo pracy nad sobą i w ten nietypowy sposób zachęca do tworzenia. Proponuje rozważania o fotografii, bardziej luźne notatki z procesu twórczego. Wie dobrze, że fotografowania nie można naprawdę nauczyć inaczej niż przez ciężką pracę zainteresowanych – i mimochodem do takiej aktywności zachęca. Zamiast porządkować reguły pracy z aparatem, opowiada, dlaczego zdecydował się na określoną kompozycję czy historię zamkniętą w kadrze. To z jednej strony zaspokaja ciekawość odbiorców chcących podpatrywać mistrza, z drugiej natomiast pokazuje mniej podręcznikowe podejście do artystycznego zawodu. „Zdjęcie” jest w pewnym stopniu filozofowaniem o fotografii – niepozbawionym przydatnych dla odbiorców, chociaż nieuporządkowanych podpowiedzi. Z tej książki korzysta się jak ze źródła inspiracji, a nie ze zbioru ćwiczeń i wskazówek. Do lektury dochodzą jeszcze – jak zawsze w albumowych wydawnictwach Galaktyki – piękne zdjęcia, wyselekcjonowane przez autora i ilustrujące jego poglądy na komponowanie kadrów.
sobota, 8 czerwca 2013
Barbara Kosmowska: Ukrainka
W.A.B., Warszawa 2013.
Zwierciadło
„Ukrainka” Barbary Kosmowskiej to powieść, o której może zrobić się głośno. Niby aktualna, a ponadczasowa, stanowi fabularną odpowiedź na wyciszającą się falę literatury emigracyjnej opartej na autobiograficznych zapiskach. Rzeczywistość przedstawia z punktu widzenia imigrantki, ale też przez pryzmat otoczenia, w którym znajduje się bohaterka. Barbara Kosmowska portretuje Iwankę, w jej wizerunku zawierając wszelkie bolączki i rozterki ludzi, którzy muszą opuścić swoją ojczyznę i szukać wątpliwego szczęścia gdzie indziej. Iwanka, jak każdy, ma własne marzenia i ambicje, ma odwagę, żeby przynajmniej próbować zmienić swoje życie. Nie wie tylko, że ludzie rzadko kierują się racjonalnymi przesłankami, bywają niebezpieczni i potrafią zniszczyć każdego, kto pokłada w nich zaufanie. W bezwzględnym i bezdusznym świecie nie ma już miejsca na tradycyjny kodeks wartości.
Kosmowska historię Iwanki rozwija bardzo powoli i dopiero z czasem przyspiesza. Na początku bowiem bardziej interesują ją charaktery postaci i przestrzeń, w której bohaterowie zaistnieją. Autorka proponuje czytelnikom migawki z różnych miejsc, później współtworzących egzystencję Iwanki – zależy jej na tym, żeby jak najpełniej przedstawić grono, w którym Iwanka zaistnieje, ale przy tendencji do szczegółowego odmalowywania zachowań i poglądów, Kosmowska posługuje się też obrazkami stereotypowymi: właściwie wystarczyłby często pojedynczy gest, by wskazać czytelnikom schemat uaktywniany właśnie w wizerunku. Autorka nie sili się pod tym względem na oryginalność, posiłkuje się dość wygodnymi kliszami. Nie chodzi jej jednak o przedstawianie nowych wizji postaci i budowanie od zera mentalnej przestrzeni określającej bohaterów – posługiwanie się stereotypami ma pomóc w przypominaniu społecznych prawd, a przy okazji ukazać niesprawiedliwość w podchodzeniu do przedstawicieli innych nacji. W portrecie Ukrainki po jej przybyciu do Polski niespecjalnie liczy się talent muzyczny, ambicje i wykształcenie: kobieta w opinii innych nadaje się tylko do sprzątania – a jako pomoc domowa, stanowi też pewne zagrożenie.
Kosmowska stawia na charaktery, zależy jej na prawdziwym – a na pewno zgodnym z powszechnymi opiniami – obrazku lekko zagubionej kobiety ze Wschodu. Jednak tym, co przykuwa w „Ukraince” uwagę, jest język powieści, plastyczny i niemal współtworzący wizerunki postaci, rytmizowany i stylizowany dyskretnie, imitujący faktyczne myśli i spostrzeżenia zwykłych ludzi. Zabawami stylistycznymi autorka faktycznie wprowadza w doświadczenia kilku – bardzo różnych – osób i dopowiada prawdy o nich w pozatekstowej warstwie. „Ukrainka” w ten sposób okazuje się nie tylko fabularnym, ale i językowym popisem – i pod tym względem nawet wydaje się ciekawa. Nie mówiąc już o tym, że to niemal gotowy materiał na monodram.
Sprawdzają się u Kosmowskiej proste wzruszenia i tematy w zasadzie powszechnie znane, chociaż czasami spychane na margines powszechnej świadomości. W „Ukraince” nie ma miejsca na tematyczne i treściowe eksperymenty, to literatura, która chce opowiadać o niezbyt chlubnej codzienności i udawać, że imituje życie. Dotyka pewnego problemu, a autorka, rozdarta między potrzebą pisarskiej szczerości a świadomością potęgi sensacji, składa tę książkę z dwóch sfer. Jedną stanowi zwierciadło. Drugą – modyfikowanie odbijającej się przestrzeni.
Zwierciadło
„Ukrainka” Barbary Kosmowskiej to powieść, o której może zrobić się głośno. Niby aktualna, a ponadczasowa, stanowi fabularną odpowiedź na wyciszającą się falę literatury emigracyjnej opartej na autobiograficznych zapiskach. Rzeczywistość przedstawia z punktu widzenia imigrantki, ale też przez pryzmat otoczenia, w którym znajduje się bohaterka. Barbara Kosmowska portretuje Iwankę, w jej wizerunku zawierając wszelkie bolączki i rozterki ludzi, którzy muszą opuścić swoją ojczyznę i szukać wątpliwego szczęścia gdzie indziej. Iwanka, jak każdy, ma własne marzenia i ambicje, ma odwagę, żeby przynajmniej próbować zmienić swoje życie. Nie wie tylko, że ludzie rzadko kierują się racjonalnymi przesłankami, bywają niebezpieczni i potrafią zniszczyć każdego, kto pokłada w nich zaufanie. W bezwzględnym i bezdusznym świecie nie ma już miejsca na tradycyjny kodeks wartości.
Kosmowska historię Iwanki rozwija bardzo powoli i dopiero z czasem przyspiesza. Na początku bowiem bardziej interesują ją charaktery postaci i przestrzeń, w której bohaterowie zaistnieją. Autorka proponuje czytelnikom migawki z różnych miejsc, później współtworzących egzystencję Iwanki – zależy jej na tym, żeby jak najpełniej przedstawić grono, w którym Iwanka zaistnieje, ale przy tendencji do szczegółowego odmalowywania zachowań i poglądów, Kosmowska posługuje się też obrazkami stereotypowymi: właściwie wystarczyłby często pojedynczy gest, by wskazać czytelnikom schemat uaktywniany właśnie w wizerunku. Autorka nie sili się pod tym względem na oryginalność, posiłkuje się dość wygodnymi kliszami. Nie chodzi jej jednak o przedstawianie nowych wizji postaci i budowanie od zera mentalnej przestrzeni określającej bohaterów – posługiwanie się stereotypami ma pomóc w przypominaniu społecznych prawd, a przy okazji ukazać niesprawiedliwość w podchodzeniu do przedstawicieli innych nacji. W portrecie Ukrainki po jej przybyciu do Polski niespecjalnie liczy się talent muzyczny, ambicje i wykształcenie: kobieta w opinii innych nadaje się tylko do sprzątania – a jako pomoc domowa, stanowi też pewne zagrożenie.
Kosmowska stawia na charaktery, zależy jej na prawdziwym – a na pewno zgodnym z powszechnymi opiniami – obrazku lekko zagubionej kobiety ze Wschodu. Jednak tym, co przykuwa w „Ukraince” uwagę, jest język powieści, plastyczny i niemal współtworzący wizerunki postaci, rytmizowany i stylizowany dyskretnie, imitujący faktyczne myśli i spostrzeżenia zwykłych ludzi. Zabawami stylistycznymi autorka faktycznie wprowadza w doświadczenia kilku – bardzo różnych – osób i dopowiada prawdy o nich w pozatekstowej warstwie. „Ukrainka” w ten sposób okazuje się nie tylko fabularnym, ale i językowym popisem – i pod tym względem nawet wydaje się ciekawa. Nie mówiąc już o tym, że to niemal gotowy materiał na monodram.
Sprawdzają się u Kosmowskiej proste wzruszenia i tematy w zasadzie powszechnie znane, chociaż czasami spychane na margines powszechnej świadomości. W „Ukraince” nie ma miejsca na tematyczne i treściowe eksperymenty, to literatura, która chce opowiadać o niezbyt chlubnej codzienności i udawać, że imituje życie. Dotyka pewnego problemu, a autorka, rozdarta między potrzebą pisarskiej szczerości a świadomością potęgi sensacji, składa tę książkę z dwóch sfer. Jedną stanowi zwierciadło. Drugą – modyfikowanie odbijającej się przestrzeni.
piątek, 7 czerwca 2013
Barbara Park: Zuźka D. Zołzik świruje
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
3xZuźka
Bardzo lubiana przez maluchy Zuźka D. Zołzik powraca – w zbiorowym tomiku. Książka „Zuźka D. Zołzik świruje” zawiera trzy historyjki z czasów, kiedy bohaterka była jeszcze w zerówce i szarpała nerwy wszystkim wokół – przy sporym udziale koleżanek. Trzy historyjki z tomu to jednocześnie trzy ważne sprawy z egzystencji malucha – a że Zuźka uczy się dopiero życia w społeczności, odbiera kilka ważnych lekcji, które mimochodem przyswoić będą mogli mali odbiorcy.
Zuźka w tej publikacji zajmuje się podrywaniem Pięknego Stasia, potworem spod łóżka oraz tematem przywłaszczania sobie cudzej własności. Za każdym razem jej wizja świata kłóci się z pomysłami dorosłych, dziewczynka zatem nie zawsze osiągnie to, czego chce – nawet jeśli będzie bez przerwy próbować. Piękny Staś jest nowym kolegą, o którego względy walczą trzy przyjaciółki. Sam nie zamierza zachowywać się dyplomatycznie i Zuźka usłyszy od niego parę gorzkich słów prawdy (które na krótko dadzą jej trochę do myślenia). Bohaterka dowie się, że piękne stroje nie są dobrym sposobem na zdobycie czyjejś przyjaźni, a dzieci z jej przygody wyczytają, jak można odbierać narzucanie się komuś, kto pragnie spokoju. Na potwora spod łóżka – odwieczny problem maluchów – Zuźka nie ma sprawdzonych metod, a rodzice, jak to rodzice, bagatelizują problem. Na szczęście koledzy z zerówki wiedzą, jak skutecznie przepłoszyć bestię i dzielą się spostrzeżeniami. Co prawda, gdyby nie dzielili się równie gorliwie wyobrażeniami o potworze, nikt nie bałby się własnego pokoju – ale to do Zuźki już nie dotrze. W trzeciej historyjce bohaterka dowie się, jak czuje się człowiek okradziony – i nauczy się, że nie można zabierać sobie cudzej własności, choćby była najbardziej atrakcyjna.
Zuźka D. Zołzik, zgodnie zresztą z nazwiskiem, nie zachowuje się najlepiej. Denerwuje rodziców, wyprowadza z równowagi nauczycieli, a nawet swoich kolegów. To dziewczynka, która nie może być stawiana innym za wzór i to w niej najbardziej spodoba się maluchom. Barbara Park nie zamierza nikomu tłumaczyć jej wybryków, w końcu to Zuźka jest narratorką opowiadań. Dlatego sama musi doprowadzać sytuacje aż do przesady, żeby dla dzieci były zrozumiałe i jasne. Takie nietypowe lekcje najlepiej zapadną w pamięć kilkulatkom – a Zuźka jest młodszą literacką siostrą Koszmarnego Karolka, w dodatku jej przygody to propozycja nie tylko dla dziewczynek. Park wykazuje się zmysłem obserwacji i znajomością zasad dziecięcego świata, dobrze zdaje sobie sprawę z tego, jak maluchy rywalizują ze sobą, co najbardziej je dotknie i jak traktują racjonalne uwagi ze strony dorosłych. Zuźka jest naprawdę nieznośna – tym chętniej dzieci będą się zagłębiać w jej opowieści.
W bajkach o Zuzi spore znaczenie mają emocje, dlatego też zwłaszcza w dialogach wykrzyknienia bohaterki zostały odpowiednio wyróżnione. Pozwala ten zabieg podbić ekspresję i tempo narracji, ale też uświadamia, jak ważne w procesie komunikacji kilkulatków są krzyki.
Trzyczęściowy tomik o Zuźce to doskonała propozycja dla dzieci, które tej postaci jeszcze nie znają: Zuźka pozwala się oglądać z kilku stron, staje przed wyzwaniami z rozmaitych dziedzin i rozbudza apetyty najmłodszych na lekturę – dorosłym zapewnia możliwość przykucia uwagi dziecka na dłużej. To książka, która tylko z pozoru jest lekka, beztroska i rozrywkowa: poza tym, że bawi (bo w każdym opowiadaniu dzieje się coś dowcipnego i niespodziewanego), prezentuje kilkulatkom zasady zachowania. Zdarza się, że na antyprzykładach – ale i z nich najmłodsi wyciągną odpowiednie wnioski. Zuźka ze swoimi przygodami dotrze do maluchów i ujmie je swoją szczerością i dziecięcym postrzeganiem świata – nie można w końcu odmówić jej prawdziwości.
3xZuźka
Bardzo lubiana przez maluchy Zuźka D. Zołzik powraca – w zbiorowym tomiku. Książka „Zuźka D. Zołzik świruje” zawiera trzy historyjki z czasów, kiedy bohaterka była jeszcze w zerówce i szarpała nerwy wszystkim wokół – przy sporym udziale koleżanek. Trzy historyjki z tomu to jednocześnie trzy ważne sprawy z egzystencji malucha – a że Zuźka uczy się dopiero życia w społeczności, odbiera kilka ważnych lekcji, które mimochodem przyswoić będą mogli mali odbiorcy.
Zuźka w tej publikacji zajmuje się podrywaniem Pięknego Stasia, potworem spod łóżka oraz tematem przywłaszczania sobie cudzej własności. Za każdym razem jej wizja świata kłóci się z pomysłami dorosłych, dziewczynka zatem nie zawsze osiągnie to, czego chce – nawet jeśli będzie bez przerwy próbować. Piękny Staś jest nowym kolegą, o którego względy walczą trzy przyjaciółki. Sam nie zamierza zachowywać się dyplomatycznie i Zuźka usłyszy od niego parę gorzkich słów prawdy (które na krótko dadzą jej trochę do myślenia). Bohaterka dowie się, że piękne stroje nie są dobrym sposobem na zdobycie czyjejś przyjaźni, a dzieci z jej przygody wyczytają, jak można odbierać narzucanie się komuś, kto pragnie spokoju. Na potwora spod łóżka – odwieczny problem maluchów – Zuźka nie ma sprawdzonych metod, a rodzice, jak to rodzice, bagatelizują problem. Na szczęście koledzy z zerówki wiedzą, jak skutecznie przepłoszyć bestię i dzielą się spostrzeżeniami. Co prawda, gdyby nie dzielili się równie gorliwie wyobrażeniami o potworze, nikt nie bałby się własnego pokoju – ale to do Zuźki już nie dotrze. W trzeciej historyjce bohaterka dowie się, jak czuje się człowiek okradziony – i nauczy się, że nie można zabierać sobie cudzej własności, choćby była najbardziej atrakcyjna.
Zuźka D. Zołzik, zgodnie zresztą z nazwiskiem, nie zachowuje się najlepiej. Denerwuje rodziców, wyprowadza z równowagi nauczycieli, a nawet swoich kolegów. To dziewczynka, która nie może być stawiana innym za wzór i to w niej najbardziej spodoba się maluchom. Barbara Park nie zamierza nikomu tłumaczyć jej wybryków, w końcu to Zuźka jest narratorką opowiadań. Dlatego sama musi doprowadzać sytuacje aż do przesady, żeby dla dzieci były zrozumiałe i jasne. Takie nietypowe lekcje najlepiej zapadną w pamięć kilkulatkom – a Zuźka jest młodszą literacką siostrą Koszmarnego Karolka, w dodatku jej przygody to propozycja nie tylko dla dziewczynek. Park wykazuje się zmysłem obserwacji i znajomością zasad dziecięcego świata, dobrze zdaje sobie sprawę z tego, jak maluchy rywalizują ze sobą, co najbardziej je dotknie i jak traktują racjonalne uwagi ze strony dorosłych. Zuźka jest naprawdę nieznośna – tym chętniej dzieci będą się zagłębiać w jej opowieści.
W bajkach o Zuzi spore znaczenie mają emocje, dlatego też zwłaszcza w dialogach wykrzyknienia bohaterki zostały odpowiednio wyróżnione. Pozwala ten zabieg podbić ekspresję i tempo narracji, ale też uświadamia, jak ważne w procesie komunikacji kilkulatków są krzyki.
Trzyczęściowy tomik o Zuźce to doskonała propozycja dla dzieci, które tej postaci jeszcze nie znają: Zuźka pozwala się oglądać z kilku stron, staje przed wyzwaniami z rozmaitych dziedzin i rozbudza apetyty najmłodszych na lekturę – dorosłym zapewnia możliwość przykucia uwagi dziecka na dłużej. To książka, która tylko z pozoru jest lekka, beztroska i rozrywkowa: poza tym, że bawi (bo w każdym opowiadaniu dzieje się coś dowcipnego i niespodziewanego), prezentuje kilkulatkom zasady zachowania. Zdarza się, że na antyprzykładach – ale i z nich najmłodsi wyciągną odpowiednie wnioski. Zuźka ze swoimi przygodami dotrze do maluchów i ujmie je swoją szczerością i dziecięcym postrzeganiem świata – nie można w końcu odmówić jej prawdziwości.
czwartek, 6 czerwca 2013
Marcin Mortka: Podróże Tappiego po Szumiących Morzach
Zielona Sowa, Warszawa 2013.
Klasyczna wyprawa
Tappi to postać, która ma połączyć we wspólnej lekturze dzieci (słuchaczy) i ich rodziców (lektorów). Wiking ma renifera Chichotka i wraz z nim wybiera się w rejs po Szumiących Morzach. W drodze Tappi spotyka rozmaite baśniowe istoty, między innymi trolla Burczka, smoka Naburmulaka i złego czarodzieja Torbula – a to zaledwie kilka postaci z całej galerii przewijających się przez rozdziały. Tappi, który marzył o wyprawie i wielu przygodach, może teraz cieszyć się wolnością. A przy tym – przekonywać się, że posiadanie przyjaciół bardzo pomaga w życiu, zwłaszcza kiedy trzeba wydostać się z opresji. Bo przecież w wikingowych doświadczeniach nie może zabraknąć różnych przygód.
Marcin Mortka jest jednak wyznawcą łagodnego nurtu fabuł, jego bajka przypomina odcinki kreskówki i nadaje się na lekturę przed snem. Autor podpowiada wyobraźniowe przygody, ale nie straszy. Tappi to bohater w gruncie rzeczy naiwny, zawsze dobry, niegroźny, ale też prawie pozbawiony poczucia humoru. Całą energię bowiem poświęca Mortka na wymyślanie awanturniczej fabuły i wplatanie w nią od czasu do czasu drobiazgów o wartości edukacyjnej. Ponadto z każdej przygody dzieci powinny odczytać wychowawczy morał. Pod tym względem Tappi jest bardzo klasycznym bohaterem – wydawałoby się, że jemu podobni nie mają już dziś wstępu do literatury czwartej.
Mortka wpatrzony w tradycyjne narracje, przenosi ich rozwiązania do swojej książki, nie zawsze z dobrym skutkiem. Zwraca się do małych odbiorców, przypominając im o obecności i roli tatusia i mamusi (zawsze z takimi zdrobnieniami) podczas czytania – wyklucza zatem samodzielną lekturę, czasem namawia do przewrócenia strony – te zabiegi zamiast budować napięcie, wybijają z rytmu i niemal wyrzucają z baśniowego świata: tak może też działać programowa infantylizacja opowieści. Tappi dobrze sprawdziłby się jako bohater kreskówki dla najmłodszych, bo w książce akcja toczy się trochę za szybko. Mortka stawia na rozwój wydarzeń, a to przeszkadza mu w budowaniu klimatu. W efekcie uzyskuje serię przygód bohatera, ale nie wszystkich odbiorców przekona do chwilowej egzystencji w jego świecie. Właśnie dla wzmocnienia wymowy bajki autor decyduje się na swoistą językową stylizację – czasem zmienia szyk wyrazów, by zdania brzmiały bardziej baśniowo, innym razem mnoży nazwy i czarodziejskie byty (szkoda, że w onomastycznych poszukiwaniach tkwi w jednym powielanym zestawie głosek, tu też nie ułatwi kilkulatkom błyskawicznej identyfikacji bohaterów). Nie ma natomiast czasu na rozwijanie konfliktów, zarysowuje się je i od razu trzeba je rozwiązywać. I to może być podstawową przeszkodą dla nieco starszych maluchów – natychmiast pojawiające się emocje nie mają dobrego zakotwiczenia w tekście, przez co nie wywołają pożądanych reakcji u dzieci.
Marta Kurczewska ilustruje tę historię i również nadaje jej pozory klasyki. Grafiki są tu czarno-białe (i wyglądają na wykonane ołówkiem), pojawiają się w ramkach (za które często wychodzą postacie). Archaiczny styl zapewniają winiety – powtarzane na każdej stronie motywy – sugerują one opowieść przygodowo-awanturniczą, ważną i starą. Dość udane są te rysunki, Kurczewska wstrzeliła się w odpowiedni styl. Dzieci prawdopodobnie wolałyby kolorowe ilustracje, ale propozycje Marty Kurczewskiej obronią się podczas lektury. „Podróże Tappiego po Szumiących Morzach” mogą na chwilę przyciągnąć dzieci do lektury – dorosłym wydadzą się zbyt proste od strony fabularnej.
Klasyczna wyprawa
Tappi to postać, która ma połączyć we wspólnej lekturze dzieci (słuchaczy) i ich rodziców (lektorów). Wiking ma renifera Chichotka i wraz z nim wybiera się w rejs po Szumiących Morzach. W drodze Tappi spotyka rozmaite baśniowe istoty, między innymi trolla Burczka, smoka Naburmulaka i złego czarodzieja Torbula – a to zaledwie kilka postaci z całej galerii przewijających się przez rozdziały. Tappi, który marzył o wyprawie i wielu przygodach, może teraz cieszyć się wolnością. A przy tym – przekonywać się, że posiadanie przyjaciół bardzo pomaga w życiu, zwłaszcza kiedy trzeba wydostać się z opresji. Bo przecież w wikingowych doświadczeniach nie może zabraknąć różnych przygód.
Marcin Mortka jest jednak wyznawcą łagodnego nurtu fabuł, jego bajka przypomina odcinki kreskówki i nadaje się na lekturę przed snem. Autor podpowiada wyobraźniowe przygody, ale nie straszy. Tappi to bohater w gruncie rzeczy naiwny, zawsze dobry, niegroźny, ale też prawie pozbawiony poczucia humoru. Całą energię bowiem poświęca Mortka na wymyślanie awanturniczej fabuły i wplatanie w nią od czasu do czasu drobiazgów o wartości edukacyjnej. Ponadto z każdej przygody dzieci powinny odczytać wychowawczy morał. Pod tym względem Tappi jest bardzo klasycznym bohaterem – wydawałoby się, że jemu podobni nie mają już dziś wstępu do literatury czwartej.
Mortka wpatrzony w tradycyjne narracje, przenosi ich rozwiązania do swojej książki, nie zawsze z dobrym skutkiem. Zwraca się do małych odbiorców, przypominając im o obecności i roli tatusia i mamusi (zawsze z takimi zdrobnieniami) podczas czytania – wyklucza zatem samodzielną lekturę, czasem namawia do przewrócenia strony – te zabiegi zamiast budować napięcie, wybijają z rytmu i niemal wyrzucają z baśniowego świata: tak może też działać programowa infantylizacja opowieści. Tappi dobrze sprawdziłby się jako bohater kreskówki dla najmłodszych, bo w książce akcja toczy się trochę za szybko. Mortka stawia na rozwój wydarzeń, a to przeszkadza mu w budowaniu klimatu. W efekcie uzyskuje serię przygód bohatera, ale nie wszystkich odbiorców przekona do chwilowej egzystencji w jego świecie. Właśnie dla wzmocnienia wymowy bajki autor decyduje się na swoistą językową stylizację – czasem zmienia szyk wyrazów, by zdania brzmiały bardziej baśniowo, innym razem mnoży nazwy i czarodziejskie byty (szkoda, że w onomastycznych poszukiwaniach tkwi w jednym powielanym zestawie głosek, tu też nie ułatwi kilkulatkom błyskawicznej identyfikacji bohaterów). Nie ma natomiast czasu na rozwijanie konfliktów, zarysowuje się je i od razu trzeba je rozwiązywać. I to może być podstawową przeszkodą dla nieco starszych maluchów – natychmiast pojawiające się emocje nie mają dobrego zakotwiczenia w tekście, przez co nie wywołają pożądanych reakcji u dzieci.
Marta Kurczewska ilustruje tę historię i również nadaje jej pozory klasyki. Grafiki są tu czarno-białe (i wyglądają na wykonane ołówkiem), pojawiają się w ramkach (za które często wychodzą postacie). Archaiczny styl zapewniają winiety – powtarzane na każdej stronie motywy – sugerują one opowieść przygodowo-awanturniczą, ważną i starą. Dość udane są te rysunki, Kurczewska wstrzeliła się w odpowiedni styl. Dzieci prawdopodobnie wolałyby kolorowe ilustracje, ale propozycje Marty Kurczewskiej obronią się podczas lektury. „Podróże Tappiego po Szumiących Morzach” mogą na chwilę przyciągnąć dzieci do lektury – dorosłym wydadzą się zbyt proste od strony fabularnej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)