Marginesy, Warszawa 2020.
Śledztwo na wyspie
Jean Harambat postanawia pobawić się konwencjami dotyczącymi kryminałów i powieści detektywistycznych – oraz ich autorów – umieszczając wszystko w rozbudowanym komiksie. „Klub Detektywów” to historia, w której igra się ze schematami i stawia na głowie założenia książkowe. Dość wspomnieć, że rozpoczyna się ta książka od podania dziesięciu złotych reguł powieści kryminalnej – autor podaje je po to, żeby rozbawić czytelników absurdem niektórych pomysłów, ale także po to, żeby natychmiast i po kolei zacząć je łamać. Prezentuje Klub Detektywów – zrzeszenie autorów powieści kryminalnych z G. K. Chestertonem i Agathą Christie na czele. Wszystkich tych pomysłowych twórców wysyła do Kornwalii. Tam Roderick Ghyll, fan i szaleniec (przynajmniej z pozoru) przygotowuje wielką niespodziankę: maszynę-robota, który potrafi z podanych mu szczątkowo informacji zaczerpniętych z intryg, podać dane mordercy. Ghyll może doprowadzić do tego, że autorzy kryminałów staną się niepotrzebni: nie przechytrzą sztucznej inteligencji. Oczywiście całe zaproszenie ma też drugie dno, ale o tym już bohaterowie dowiedzą się na miejscu. Na razie mają miło spędzać czas na wyspie i bawić się w swoim towarzystwie, być może obmyślając już kolejne fabuły oraz intrygi. „Klub Detektywów” to okazja do spotkań najlepszych – najbardziej pomysłowi autorzy mierzą się ze sobą i dzielą opiniami. Nie muszą się do tego lubić, więc powietrze szybko stanie się gęste od aluzji, złośliwości i przytyków. Harambat bawi się charakterami postaci, wybierając sobie autorów, na których może się nieco powyżywać, i tych, którzy zasługują na wsparcie. W pewnym momencie pojawia się – co było do przewidzenia – zagadka kryminalna do rozwiązania. Najtęższe umysły muszą stanąć na wysokości zadania i dowiedzieć się, o co naprawdę chodziło Ghyllowi.
Atmosfera lat trzydziestych i bohemy artystycznej – obok środowiska podatnego na plotki i wymysły – to jedna część historii. Druga – to hołd złożony wyobraźni futurystycznej, udaje się autorowi wrzucić do odległej już przeszłości wizję robota-fachowca i wspomagających go maszyn. To oderwanie od przewidywalności – i jednocześnie łamanie reguł kryminału. Zresztą wydaje się, że Harambatowi przede wszystkim zależy na udowadnianiu czytelnikom, że zasady są po to, żeby się im przeciwstawiać. Bohaterowie – autorzy kryminałów – uczestniczą w sytuacji, która w zwyczajnych warunkach stymulowałaby ich do stworzenia pełnowartościowych powieści – tu jednak muszą połączyć siły i pomysły, żeby odpowiedzieć na pytanie postawione przez okoliczności oraz Ghylla. „Klub Detektywów” jest zatem komiksowym żartem z konwencji i z autorów. Jean Harambat wprawdzie nie do końca wygodnie czuje się w formie komiksu – często posługuje się narracyjnymi komentarzami, a część wprowadzeń do rozdziałów w ogóle przerzuca do prozy – rysunki są tu proste i bardziej w stylu Tintina niż Schulza. Jean Harambat opiera się na dobrym pomyśle – satyrycznym w duchu i kreatywnym. To wystarcza.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
piątek, 31 lipca 2020
czwartek, 30 lipca 2020
Vanessa Vakharia: Sposób na matmę
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Bez strachu
Grunt to odpowiednie podejście. Vanessa Vakharia przedstawiająca się jako The Math Guru wie doskonale, że spora część problemów dzieci z przedmiotami ścisłymi bierze się po prostu z uprzedzeń i z fałszywych przekonań co do stopnia trudności zadań – a także z niechęci do regularnych ćwiczeń. „Sposób na matmę” to publikacja pop, przeznaczona dla takich właśnie leniwych lub uprzedzonych dzieciaków – według zapowiedzi z okładki kierowana dla uczniów klas III–VI. Jeśli nawet autorka nie pokona wszystkich problemów związanych z lekcjami matematyki, to przynajmniej jako autorytet – zaprezentuje parę sztuczek i parę wskazówek (które wygłaszają jako podstawowe prawdy sami nauczyciele oraz rodzice, ale kto by ich słuchał).
„Sposób na matmę” to książka, która właściwie długo nie może się zacząć. Najpierw autorka przekonuje do siebie: jako ta, która w szkole średniej dwukrotnie oblała matematykę, a później – dzięki dobrej nauczycielce – pokochała ten przedmiot i teraz może zarabiać na życie, ucząc go dzieci. Przyjmuje tony entuzjastyczne, które na dłuższą metę dla dorosłych byłyby bardzo męczące: objawia się to między innymi w podkreślaniu części wyrazów (w tekście zaznaczonych wielkimi literami) – to sposób znany z dziecięcych powieści pop i przetestowany w lekturach dla młodszych nastolatków: pozwala lepiej i bez dodatkowych komentarzy wskazać, na co kładziony jest akcent i co dla autora wypowiedzi liczy się najbardziej. Tu Vanessa Vakharia właściwie unosi się nad ziemią ze swoją miłością do matematyki – i jeśli ktoś podchwyci jej tony, wygra – będzie mógł przechodzić przez kolejne rozdziały i śledzić tłumaczenia podstaw matematyki. Zanim to nastąpi, autorka wiele razy przypomni, jak się uczyć: podsuwa pomysł na wykorzystanie fiszek, zachęca do regularności, do uczenia się z kolegami lub tłumaczenia im zadań, do spisywania i zadawania pytań nauczycielom, do odpowiednio zbilansowanych posiłków, relaksu, do entuzjastycznego nastawienia… w pewnym momencie ma się wrażenie, że już nigdy nie przejdzie do analizowania matematycznych zadań, za to zostanie mistrzem motywacji. Być może jakieś podpowiedzi będą dla dzieci odkryciem – a na pewno czymś wartym przetestowania, skoro podsuwa to autorka książki (a nie nauczyciel albo rodzice), z tego względu długie wprowadzenie do „Sposobu na matmę” da się znieść.
Dalej podpowiada między innymi Vakharia, jak uczyć się tabliczki mnożenia (której opanowanie pamięciowe jest konieczne dla dalszej pracy), uczy, jak czytać liczby, jak zaokrąglać, skupia się na czterech podstawowych działaniach – dodawaniu, odejmowaniu, mnożeniu i dzieleniu, za każdym razem szukając odpowiednich wyjaśnień i wskazówek (na dodawanie można spojrzeć jako na zliczanie pewnych rzeczy, albo zwiększanie. Pokazuje, jak przeprowadzać działania pisemne. Nieco miejsca poświęca „sztuczkom” z mnożenia – czym może przekonać do siebie dzieci, które uważały, że matematyka jest nudna i niczym nie zaskoczy. Zajmuje się również przedstawianiem ułamków zwykłych i dziesiętnych – a na procentach zamyka cały tom.
Jest tu mnóstwo kolorów, mnóstwo energii, schematów, ilustracji, wskazówek i radości. Chodzi o to, żeby jak najbardziej odejść od standardów z podręczników – Vakharia proponuje zamienić matematykę na zabawę. I wychodzi jej to bardzo dobrze, jeśli przekona do siebie dzieci, będzie mogła uzmysłowić im, że lekcje nie muszą być nudne.
Bez strachu
Grunt to odpowiednie podejście. Vanessa Vakharia przedstawiająca się jako The Math Guru wie doskonale, że spora część problemów dzieci z przedmiotami ścisłymi bierze się po prostu z uprzedzeń i z fałszywych przekonań co do stopnia trudności zadań – a także z niechęci do regularnych ćwiczeń. „Sposób na matmę” to publikacja pop, przeznaczona dla takich właśnie leniwych lub uprzedzonych dzieciaków – według zapowiedzi z okładki kierowana dla uczniów klas III–VI. Jeśli nawet autorka nie pokona wszystkich problemów związanych z lekcjami matematyki, to przynajmniej jako autorytet – zaprezentuje parę sztuczek i parę wskazówek (które wygłaszają jako podstawowe prawdy sami nauczyciele oraz rodzice, ale kto by ich słuchał).
„Sposób na matmę” to książka, która właściwie długo nie może się zacząć. Najpierw autorka przekonuje do siebie: jako ta, która w szkole średniej dwukrotnie oblała matematykę, a później – dzięki dobrej nauczycielce – pokochała ten przedmiot i teraz może zarabiać na życie, ucząc go dzieci. Przyjmuje tony entuzjastyczne, które na dłuższą metę dla dorosłych byłyby bardzo męczące: objawia się to między innymi w podkreślaniu części wyrazów (w tekście zaznaczonych wielkimi literami) – to sposób znany z dziecięcych powieści pop i przetestowany w lekturach dla młodszych nastolatków: pozwala lepiej i bez dodatkowych komentarzy wskazać, na co kładziony jest akcent i co dla autora wypowiedzi liczy się najbardziej. Tu Vanessa Vakharia właściwie unosi się nad ziemią ze swoją miłością do matematyki – i jeśli ktoś podchwyci jej tony, wygra – będzie mógł przechodzić przez kolejne rozdziały i śledzić tłumaczenia podstaw matematyki. Zanim to nastąpi, autorka wiele razy przypomni, jak się uczyć: podsuwa pomysł na wykorzystanie fiszek, zachęca do regularności, do uczenia się z kolegami lub tłumaczenia im zadań, do spisywania i zadawania pytań nauczycielom, do odpowiednio zbilansowanych posiłków, relaksu, do entuzjastycznego nastawienia… w pewnym momencie ma się wrażenie, że już nigdy nie przejdzie do analizowania matematycznych zadań, za to zostanie mistrzem motywacji. Być może jakieś podpowiedzi będą dla dzieci odkryciem – a na pewno czymś wartym przetestowania, skoro podsuwa to autorka książki (a nie nauczyciel albo rodzice), z tego względu długie wprowadzenie do „Sposobu na matmę” da się znieść.
Dalej podpowiada między innymi Vakharia, jak uczyć się tabliczki mnożenia (której opanowanie pamięciowe jest konieczne dla dalszej pracy), uczy, jak czytać liczby, jak zaokrąglać, skupia się na czterech podstawowych działaniach – dodawaniu, odejmowaniu, mnożeniu i dzieleniu, za każdym razem szukając odpowiednich wyjaśnień i wskazówek (na dodawanie można spojrzeć jako na zliczanie pewnych rzeczy, albo zwiększanie. Pokazuje, jak przeprowadzać działania pisemne. Nieco miejsca poświęca „sztuczkom” z mnożenia – czym może przekonać do siebie dzieci, które uważały, że matematyka jest nudna i niczym nie zaskoczy. Zajmuje się również przedstawianiem ułamków zwykłych i dziesiętnych – a na procentach zamyka cały tom.
Jest tu mnóstwo kolorów, mnóstwo energii, schematów, ilustracji, wskazówek i radości. Chodzi o to, żeby jak najbardziej odejść od standardów z podręczników – Vakharia proponuje zamienić matematykę na zabawę. I wychodzi jej to bardzo dobrze, jeśli przekona do siebie dzieci, będzie mogła uzmysłowić im, że lekcje nie muszą być nudne.
środa, 29 lipca 2020
Britta Teckentrup: Ptaki i ich pióra
Agora, Warszawa 2020.
Przyroda
O pięknie ptaków opowiada ten picture book, czy może raczej książka artystyczna kierowana nie tylko do młodych czytelników. Britta Teckentrup zajmuje się tu piórologią – próbuje przedstawić odbiorcom urok i zjawiskowość ptasich piór. Przypomina, jak pióra są zbudowane, na jakie rodzaje się dzielą, wyjaśnia barwy, szuka rekordów, tłumaczy, do czego pióra ptakom służą. Opowiada o różnych rodzajach skrzydeł i o różnych rodzajach lotów ptasich, przygląda się piórom najpiękniejszym lub najdziwniejszym, sprawdza, ile znaczą podczas godów. Wynajduje też nietypowe zastosowania piór u różnych gatunków ptaków: przedstawia czytelnikom pióra-podpórki, pióra ułatwiające słyszenie, pióra „śpiewające” i pióra, które umożliwiają ptakom chodzenie po śniegu. Sprawdza miejsce piór w kulturze i w mitologii, odnosi się również do narzędzi piśmienniczych. Większą część tomu jednak poświęca ptakom: to one są prawdziwymi bohaterami i obiektem obserwacji. To one dostarczają niezliczonych inspiracji i cieszą oko. Zwykle obecne przede wszystkim w atlasach, tu stają się przedmiotem działań twórczych – i przy okazji dostarczają nieco wiadomości.
Każde zagadnienie zostaje tu skrótowo zaprezentowane. Britta Teckentrup nie rozpisuje się zanadto, dość szybko uświadamia odbiorcom znaczenie piór. Wyszukuje ciekawostki – i dzięki temu może wzbudzić zainteresowanie. Temat piór traktuje z jednej strony jako szansę na stworzenie vademecum, powiedzenia wszystkiego, co możliwe i co wiadome – z drugiej strony – jako okazję do popisów graficznych. Nie zawsze może uogólniać wiadomości: zdarza się, że motyw piór pasuje do większości ptaków i większości gatunków, wtedy autorka sugeruje, że podaje informacje pełne. Znacznie częściej jednak przechodzi do konkretnych ptaków – które pióra traktują jako pomoc w wyostrzeniu jednego ze zmysłów albo nieoczekiwane wsparcie w trudnych warunkach przyrody. Nie chodzi tu o stworzenie atlasu ptaków – pióra poszczególnych gatunków zostaną dookreślone tylko pod warunkiem, że wiążą się z czymś niezwykłym. Britta Teckentrup dokonuje zatem całkiem sensownych analiz.
Ale motyw piór służy jej w pierwszej kolejności do popisów ilustratorskich. Pióra pojawiają się na kolejnych grafikach i urzekają swoją zwiewnością oraz lekkością, a czasami – zestawem barw oraz wzorów. Od czasu do czasu ustępują miejsca ptakom – zwłaszcza wtedy, gdy pojawia się gatunek przykuwający wzrok. Jednak wiele razy same pióra będą ozdobą tomiku. Autorka pasjonuje się ptakami – przedstawia je w locie, podczas rozmaitych czynności i w różnym otoczeniu, jednak jej ilustracje nie przypominają tych z poradników dla obserwatorów ptaków – Teckentrup traktuje świat ptaków jako punkt wyjścia dla tworzenia sztuki. Proponuje książkę, którą ogląda się z niesłabnącą przyjemnością. Uzasadnia umiejętnie chęć skupienia się na ptasich piórach, oferuje znacznie więcej niż tylko dawkę wiedzy. Ta książka to pozycja dobra nie tylko dla amatorów ornitologii – ale dla wszystkich, którzy doceniają przyrodnicze inspiracje w sztuce. „Ptaki i ich pióra” to publikacja zwracająca uwagę na piękno wokół nas.
Przyroda
O pięknie ptaków opowiada ten picture book, czy może raczej książka artystyczna kierowana nie tylko do młodych czytelników. Britta Teckentrup zajmuje się tu piórologią – próbuje przedstawić odbiorcom urok i zjawiskowość ptasich piór. Przypomina, jak pióra są zbudowane, na jakie rodzaje się dzielą, wyjaśnia barwy, szuka rekordów, tłumaczy, do czego pióra ptakom służą. Opowiada o różnych rodzajach skrzydeł i o różnych rodzajach lotów ptasich, przygląda się piórom najpiękniejszym lub najdziwniejszym, sprawdza, ile znaczą podczas godów. Wynajduje też nietypowe zastosowania piór u różnych gatunków ptaków: przedstawia czytelnikom pióra-podpórki, pióra ułatwiające słyszenie, pióra „śpiewające” i pióra, które umożliwiają ptakom chodzenie po śniegu. Sprawdza miejsce piór w kulturze i w mitologii, odnosi się również do narzędzi piśmienniczych. Większą część tomu jednak poświęca ptakom: to one są prawdziwymi bohaterami i obiektem obserwacji. To one dostarczają niezliczonych inspiracji i cieszą oko. Zwykle obecne przede wszystkim w atlasach, tu stają się przedmiotem działań twórczych – i przy okazji dostarczają nieco wiadomości.
Każde zagadnienie zostaje tu skrótowo zaprezentowane. Britta Teckentrup nie rozpisuje się zanadto, dość szybko uświadamia odbiorcom znaczenie piór. Wyszukuje ciekawostki – i dzięki temu może wzbudzić zainteresowanie. Temat piór traktuje z jednej strony jako szansę na stworzenie vademecum, powiedzenia wszystkiego, co możliwe i co wiadome – z drugiej strony – jako okazję do popisów graficznych. Nie zawsze może uogólniać wiadomości: zdarza się, że motyw piór pasuje do większości ptaków i większości gatunków, wtedy autorka sugeruje, że podaje informacje pełne. Znacznie częściej jednak przechodzi do konkretnych ptaków – które pióra traktują jako pomoc w wyostrzeniu jednego ze zmysłów albo nieoczekiwane wsparcie w trudnych warunkach przyrody. Nie chodzi tu o stworzenie atlasu ptaków – pióra poszczególnych gatunków zostaną dookreślone tylko pod warunkiem, że wiążą się z czymś niezwykłym. Britta Teckentrup dokonuje zatem całkiem sensownych analiz.
Ale motyw piór służy jej w pierwszej kolejności do popisów ilustratorskich. Pióra pojawiają się na kolejnych grafikach i urzekają swoją zwiewnością oraz lekkością, a czasami – zestawem barw oraz wzorów. Od czasu do czasu ustępują miejsca ptakom – zwłaszcza wtedy, gdy pojawia się gatunek przykuwający wzrok. Jednak wiele razy same pióra będą ozdobą tomiku. Autorka pasjonuje się ptakami – przedstawia je w locie, podczas rozmaitych czynności i w różnym otoczeniu, jednak jej ilustracje nie przypominają tych z poradników dla obserwatorów ptaków – Teckentrup traktuje świat ptaków jako punkt wyjścia dla tworzenia sztuki. Proponuje książkę, którą ogląda się z niesłabnącą przyjemnością. Uzasadnia umiejętnie chęć skupienia się na ptasich piórach, oferuje znacznie więcej niż tylko dawkę wiedzy. Ta książka to pozycja dobra nie tylko dla amatorów ornitologii – ale dla wszystkich, którzy doceniają przyrodnicze inspiracje w sztuce. „Ptaki i ich pióra” to publikacja zwracająca uwagę na piękno wokół nas.
wtorek, 28 lipca 2020
Judith Orloff: Empatia. Poradnik dla wrażliwych
Feeria, Łódź 2020.
Reakcje
Kiedy media z upodobaniem podkreślają znieczulicę społeczną, kiedy szereg katastrof coraz bardziej odbiera ludziom umiejętność współczucia innym, niektórzy walczą o uznanie wysokowrażliwości za chorobę, a przynajmniej – uciążliwość odbierającą radość życia. Empaci według Judith Orloff nie są ludźmi, którym łatwo jest funkcjonować w społeczeństwie. Każdy pobyt w tłumie, w zatłoczonym lub hałaśliwym miejscu, kończy się dla nich cierpieniem. Każde spotkanie z osobą, która ma kłopoty – owocuje przejęciem cudzych zmartwień i trosk, a w konsekwencji – brakiem umiejętności cieszenia się życiem. Juidth Orloff sama jest dzieckiem lekarzy i osobą wysokowrażliwą, tyle tylko, że przez czas jej dojrzewania nikt nie traktował empatów jako osób, którym należy się specjalna uwaga czy opieka. Teraz autorka tworzy poradnik dla osób empatycznych i dla ich otoczenia. „Empatia. Poradnik dla wrażliwych” to książka kierowana do tych czytelników, którzy nie potrafią sobie poradzić z przejmowaniem uczuć innych, nie wypracowali jak dotąd mechanizmów obronnych i działają na własną niekorzyść.
Autorka zajmuje się wskazywaniem charakterystycznych rodzajów empatii, pozwala odbiorcom dokonywać autoanaliz – wprowadza szereg testów, które pozwalają w prosty sposób określić, czy czytelnicy są podatni na jakiś szczególny rodzaj bodźców. Dążenie do odkrywania siebie ma tu znaczenie – dzięki fachowej autodiagnozie łatwiej będzie podjąć kroki prowadzące do ograniczania wpływów z zewnątrz. Orloff prowadzi czytelników przez meandry empatii i wyzwań, jakie wywołuje w codziennym życiu. Tłumaczy, dlaczego niektórzy potrzebują ciszy i odpoczynku nawet od najbliższej osoby, kiedy uciekają od znajomych i jak regenerują siły. To wskazówki, które warto wykorzystać, kiedy ktoś charakteryzuje się wysoką dozą empatii i cierpi, gdy znajdzie się w bardziej ekspansywnym towarzystwie. Poza tym Judith Orloff pragnie szerzyć świadomość na temat empatii – nie zawsze „towarzyskość” jest pożądaną cechą, nie zawsze bycie odludkiem to własny wybór – czasami ucieczka od męczących okoliczności.
W tej książce znajdzie się całkiem sporo podpowiedzi dotyczących zachowania empatów. Autorka pokaże, jak bronić się przed wampirami energetycznymi i złym samopoczuciem w tłumie. Przeanalizuje życie empatów w związkach oraz w zakładanych przez nich rodzinach, wyjaśni również, jak traktować dzieci z empatią. Ocenia empatów w pracy i w związku z uzależnieniami. Stara się jak najpełniej przedstawić temat i sprawić, że czytelnicy zrozumieją osoby wysokowrażliwe (a jeśli sami do nich należą – znajdą ratunek przed przebodźcowaniem). Momentami ta książka wydaje się zbyt upraszczana czy wręcz naiwna – ale ma to związek z poszukiwaniami właściwych rozwiązań. Judith Orloff zamierza uświadamiać społeczeństwo, przygotowywać na obecność empatów – tak, by ograniczać przykrości i zapewniać komfort w codziennym życiu osobom, które „za dużo myślą i czują”. Ta książka jest poradnikiem, a jednocześnie – naświetla problem, który do niedawna w świadomości czytelników w ogóle nie istniał. Empatia jako schorzenie utrudniające relacje z innymi to temat warty zgłębienia.
Reakcje
Kiedy media z upodobaniem podkreślają znieczulicę społeczną, kiedy szereg katastrof coraz bardziej odbiera ludziom umiejętność współczucia innym, niektórzy walczą o uznanie wysokowrażliwości za chorobę, a przynajmniej – uciążliwość odbierającą radość życia. Empaci według Judith Orloff nie są ludźmi, którym łatwo jest funkcjonować w społeczeństwie. Każdy pobyt w tłumie, w zatłoczonym lub hałaśliwym miejscu, kończy się dla nich cierpieniem. Każde spotkanie z osobą, która ma kłopoty – owocuje przejęciem cudzych zmartwień i trosk, a w konsekwencji – brakiem umiejętności cieszenia się życiem. Juidth Orloff sama jest dzieckiem lekarzy i osobą wysokowrażliwą, tyle tylko, że przez czas jej dojrzewania nikt nie traktował empatów jako osób, którym należy się specjalna uwaga czy opieka. Teraz autorka tworzy poradnik dla osób empatycznych i dla ich otoczenia. „Empatia. Poradnik dla wrażliwych” to książka kierowana do tych czytelników, którzy nie potrafią sobie poradzić z przejmowaniem uczuć innych, nie wypracowali jak dotąd mechanizmów obronnych i działają na własną niekorzyść.
Autorka zajmuje się wskazywaniem charakterystycznych rodzajów empatii, pozwala odbiorcom dokonywać autoanaliz – wprowadza szereg testów, które pozwalają w prosty sposób określić, czy czytelnicy są podatni na jakiś szczególny rodzaj bodźców. Dążenie do odkrywania siebie ma tu znaczenie – dzięki fachowej autodiagnozie łatwiej będzie podjąć kroki prowadzące do ograniczania wpływów z zewnątrz. Orloff prowadzi czytelników przez meandry empatii i wyzwań, jakie wywołuje w codziennym życiu. Tłumaczy, dlaczego niektórzy potrzebują ciszy i odpoczynku nawet od najbliższej osoby, kiedy uciekają od znajomych i jak regenerują siły. To wskazówki, które warto wykorzystać, kiedy ktoś charakteryzuje się wysoką dozą empatii i cierpi, gdy znajdzie się w bardziej ekspansywnym towarzystwie. Poza tym Judith Orloff pragnie szerzyć świadomość na temat empatii – nie zawsze „towarzyskość” jest pożądaną cechą, nie zawsze bycie odludkiem to własny wybór – czasami ucieczka od męczących okoliczności.
W tej książce znajdzie się całkiem sporo podpowiedzi dotyczących zachowania empatów. Autorka pokaże, jak bronić się przed wampirami energetycznymi i złym samopoczuciem w tłumie. Przeanalizuje życie empatów w związkach oraz w zakładanych przez nich rodzinach, wyjaśni również, jak traktować dzieci z empatią. Ocenia empatów w pracy i w związku z uzależnieniami. Stara się jak najpełniej przedstawić temat i sprawić, że czytelnicy zrozumieją osoby wysokowrażliwe (a jeśli sami do nich należą – znajdą ratunek przed przebodźcowaniem). Momentami ta książka wydaje się zbyt upraszczana czy wręcz naiwna – ale ma to związek z poszukiwaniami właściwych rozwiązań. Judith Orloff zamierza uświadamiać społeczeństwo, przygotowywać na obecność empatów – tak, by ograniczać przykrości i zapewniać komfort w codziennym życiu osobom, które „za dużo myślą i czują”. Ta książka jest poradnikiem, a jednocześnie – naświetla problem, który do niedawna w świadomości czytelników w ogóle nie istniał. Empatia jako schorzenie utrudniające relacje z innymi to temat warty zgłębienia.
poniedziałek, 27 lipca 2020
Tomasz Ponikło: Tischner. Nadzieja na miarę próby. Ostatnie słowa
WAM, Kraków 2020.
Choroba
Tomasz Ponikło opowiada o ostatnim etapie życia księdza Józefa Tischnera na dwa sposoby. Co pewien czas zanurza się w warstwie filozoficznej, zajmuje się analizowaniem pism i wpływów oraz inspiracji – sięga między innymi po słowa Jana Pawła II i komentuje rozmaite wykłady, kazania i opowieści. Bierze się zatem za testowanie teorii, sprawdzanie pism i głoszonych tez, za interpretowanie tego, co było dominującą narracją – i co przetrwało, bo przecież Tischner dla wielu jest nadal autorytetem, więc i drogowskazem. I Tomasz Ponikło nie boi się przechodzenia w sferę rozważań intelektualnych, zresztą opiera się na potężnej bibliografii, może zatem z powodzeniem wyjaśniać, przekładać i dostarczać wiadomości. I tak też działa – zajmuje się spuścizną Tischnera, a może po prostu – pokazuje, czym się zajmował u kresu życia, żeby połączyć to w umysłach czytelników z „praktyką”, czyli rozłożonym w czasie umieraniem – jakkolwiek brutalnie by to nie zabrzmiało. Ponikło w książce „Tischner. Nadzieja na miarę próby. Ostatnie słowa” zajmuje się jednak również – a z perspektywy zwykłych czytelników przede wszystkim – zmaganiem z chorobą.
Na początku opowiada o niepokojących sygnałach płynących z organizmu. Józef Tischner zaczyna cierpieć z powodu coraz bardziej natarczywej chrypki. Wszyscy bagatelizują problem, bo wydaje się, że jeśli ktoś pracuje głosem i mocno go nadwyręża, zwyczajnie musi pogodzić się z tym, że krtań odmówi mu posłuszeństwa. Mniej mówić, oszczędzać gardło – to najczęstsze rozwiązania przekazywane nie tylko przez życzliwych znajomych, ale i przez lekarzy. I w tym przypadku chrypka nie zostaje oceniona jako coś, co należałoby wyleczyć, zresztą góralski charakter i upór robi też swoje, chociaż Tischner jest pacjentem posłusznym. Kiedy wiadomo, że to nowotwór, bohater tomu zamienia się w pacjenta, a rozważania o życiu i człowieczeństwie – w literaturę szpitalną. Ponikło wchodzi w świat badań i operacji, czuwania przy łóżku chorego, porozumiewania się za pomocą pisanych na karteczkach komunikatów. Analizuje cierpienie księdza, żeby pokazać czytelnikom, że może być ono traktowane jako źródło nadziei i sposób na pogodzenie się z rzeczywistością. Zajmuje się teraz nie myślicielem, filozofem i człowiekiem, który wskazuje drogę innym, a – chorym, pacjentem skazanym na pomoc z zewnątrz. W tomie „Nadzieja na miarę próby” nie ma mowy o samotności, wokół Tischnera ciągle coś się dzieje, Tomasz Ponikło ładnie wyłapuje niuanse obyczajowe i towarzyskie obok tych związanych z pracą. Porusza bardzo trudny temat, ale ma na niego pomysł. Często zresztą wykorzystuje ludzką ciekawość – naturalną, ale czasem też podsycaną przez media – żeby przemycić w książce także wątki dotyczące twórczości, rozwoju myśli Tischnera. W ten sposób może automatycznie zainteresować czytelników czymś więcej niż tylko elementami z biografii. Jest tom „Tischner. Nadzieja na miarę próby” książką, która koncentruje się na tym, co ważne, a na co dzień oddalane.
Choroba
Tomasz Ponikło opowiada o ostatnim etapie życia księdza Józefa Tischnera na dwa sposoby. Co pewien czas zanurza się w warstwie filozoficznej, zajmuje się analizowaniem pism i wpływów oraz inspiracji – sięga między innymi po słowa Jana Pawła II i komentuje rozmaite wykłady, kazania i opowieści. Bierze się zatem za testowanie teorii, sprawdzanie pism i głoszonych tez, za interpretowanie tego, co było dominującą narracją – i co przetrwało, bo przecież Tischner dla wielu jest nadal autorytetem, więc i drogowskazem. I Tomasz Ponikło nie boi się przechodzenia w sferę rozważań intelektualnych, zresztą opiera się na potężnej bibliografii, może zatem z powodzeniem wyjaśniać, przekładać i dostarczać wiadomości. I tak też działa – zajmuje się spuścizną Tischnera, a może po prostu – pokazuje, czym się zajmował u kresu życia, żeby połączyć to w umysłach czytelników z „praktyką”, czyli rozłożonym w czasie umieraniem – jakkolwiek brutalnie by to nie zabrzmiało. Ponikło w książce „Tischner. Nadzieja na miarę próby. Ostatnie słowa” zajmuje się jednak również – a z perspektywy zwykłych czytelników przede wszystkim – zmaganiem z chorobą.
Na początku opowiada o niepokojących sygnałach płynących z organizmu. Józef Tischner zaczyna cierpieć z powodu coraz bardziej natarczywej chrypki. Wszyscy bagatelizują problem, bo wydaje się, że jeśli ktoś pracuje głosem i mocno go nadwyręża, zwyczajnie musi pogodzić się z tym, że krtań odmówi mu posłuszeństwa. Mniej mówić, oszczędzać gardło – to najczęstsze rozwiązania przekazywane nie tylko przez życzliwych znajomych, ale i przez lekarzy. I w tym przypadku chrypka nie zostaje oceniona jako coś, co należałoby wyleczyć, zresztą góralski charakter i upór robi też swoje, chociaż Tischner jest pacjentem posłusznym. Kiedy wiadomo, że to nowotwór, bohater tomu zamienia się w pacjenta, a rozważania o życiu i człowieczeństwie – w literaturę szpitalną. Ponikło wchodzi w świat badań i operacji, czuwania przy łóżku chorego, porozumiewania się za pomocą pisanych na karteczkach komunikatów. Analizuje cierpienie księdza, żeby pokazać czytelnikom, że może być ono traktowane jako źródło nadziei i sposób na pogodzenie się z rzeczywistością. Zajmuje się teraz nie myślicielem, filozofem i człowiekiem, który wskazuje drogę innym, a – chorym, pacjentem skazanym na pomoc z zewnątrz. W tomie „Nadzieja na miarę próby” nie ma mowy o samotności, wokół Tischnera ciągle coś się dzieje, Tomasz Ponikło ładnie wyłapuje niuanse obyczajowe i towarzyskie obok tych związanych z pracą. Porusza bardzo trudny temat, ale ma na niego pomysł. Często zresztą wykorzystuje ludzką ciekawość – naturalną, ale czasem też podsycaną przez media – żeby przemycić w książce także wątki dotyczące twórczości, rozwoju myśli Tischnera. W ten sposób może automatycznie zainteresować czytelników czymś więcej niż tylko elementami z biografii. Jest tom „Tischner. Nadzieja na miarę próby” książką, która koncentruje się na tym, co ważne, a na co dzień oddalane.
niedziela, 26 lipca 2020
Iwona Żytkowiak: O czym Iza całe życie pamięta?
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Wpływ doświadczeń
Iwona Żytkowiak tworzy powieść bardzo w klimacie literatury środka, a do tego osnutą na podstawowych schematach obyczajówek psychologicznych. Zmienia jednak rytm książki przez posiłkowanie się pojedynczymi obrazkami z przeszłości, sytuacjami, które najbardziej kształtują bohaterkę i pokazują jej losy – oraz komentarzami, co z danego przeżycia zapadnie Izie w pamięć. Jest to rozwiązanie, które pozwala zrezygnować z budowania klasycznej narracji – pełnej i pozbawionej „dziur”, a jednocześnie – skupić się na tematach rzeczywiście istotnych w egzystencji kobiety. Iwona Żytkowiak zresztą na kobiecości bardzo się skupia – dla niej to odkrywanie siebie przez bohaterkę jest najważniejsze i wiąże się z wieloma komplikacjami. Iza jest tu równie ważna jak jej otoczenie, postacie, które pojawiają się w jej kręgu zawsze w jakiś sposób definiują fakt bycia kobietą: nie zabraknie tu miłości między dwiema kobietami, ale też poświęceń, jakie płeć piękna przeżywa w związkach patologicznych. Są kobiety upodlone, doprowadzone do granic wytrzymałości, alkoholiczki, są kobiety borykające się z żałobą, żegnające ukochanych, wychowujące dzieci, prowadzące gospodarstwa domowe wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Są kobiety, którym nic nie przychodzi łatwo – te muszą walczyć o swoje, a czasami walkę przegrywają i wtedy rozstają się ze światem. Iwona Żytkowiak nie zamierza proponować czytelniczkom powieści lukrowanej. „O czym Iza całe życie pamięta” to tom krótki, ale przesycony silnymi emocjami i psychologizmami. Podążanie za bohaterką to w tym wypadku również odkrywanie świata niemedialnego, zwyczajności, czasem wręcz przaśności, która skutecznie odbierać będzie marzenia i uniemożliwi wprowadzanie zmian. Z tej rzeczywistości nie ma ucieczki do lepszego świata – trzeba z pokorą znosić to, co przyniesie los.
Iza, o czym czytelniczki dowiedzą się z pierwszych zdań książki, przeszła już różne wyzwania i komplikacje. Dwa razy wychodziła za mąż, pierwszy mąż umarł, z drugim – który dość dobrze dogadywał się z córką kobiety – rozwiodła się na skutek rozmaitych nieporozumień. Nie zna zatem przepisu na szczęście, a może już wie, że owo szczęście jest niemożliwe, to tylko chwile, które warto nauczyć się doceniać. Autorka przeprowadza odbiorczynie przez uniwersum Izy, zajmuje się też kadrowaniem jej przyjaciółek czy rodziny (a nawet przodków, jakby z pytaniem, czy przeszłość może mieć wpływ na obecne wybory). Jest przy tym charakterystyczna bezradność, poczucie pustki czy też niemożliwości decydowania o sobie – chociaż Iza raczej pozbawiona jest tego typu refleksji, wyręcza ją w tym narrator tworzący podsumowania rozdziałów. Tom „O czym Iza całe życie pamięta” wymusza na czytelniczkach skupienie, analizowanie po kolei pojedynczych wydarzeń i zachowań – z każdej sytuacji da się wynieść lekcję dla siebie, a bohaterki testują na własnej skórze możliwości, jakie przynosi los. Bardzo często ponoszą przy tym porażkę – i to poczucie przegranej będzie długo towarzyszyć w lekturze czytelniczkom. „O czym Iza całe życie pamięta” nie jest na pewno krzepiącym i prostym czytadłem – to próba wniknięcia w psychikę postaci i pokazania, jak pozornie rutynowe wypadki składają się na życiową niemoc i brak chęci do wprowadzania zmian.
Wpływ doświadczeń
Iwona Żytkowiak tworzy powieść bardzo w klimacie literatury środka, a do tego osnutą na podstawowych schematach obyczajówek psychologicznych. Zmienia jednak rytm książki przez posiłkowanie się pojedynczymi obrazkami z przeszłości, sytuacjami, które najbardziej kształtują bohaterkę i pokazują jej losy – oraz komentarzami, co z danego przeżycia zapadnie Izie w pamięć. Jest to rozwiązanie, które pozwala zrezygnować z budowania klasycznej narracji – pełnej i pozbawionej „dziur”, a jednocześnie – skupić się na tematach rzeczywiście istotnych w egzystencji kobiety. Iwona Żytkowiak zresztą na kobiecości bardzo się skupia – dla niej to odkrywanie siebie przez bohaterkę jest najważniejsze i wiąże się z wieloma komplikacjami. Iza jest tu równie ważna jak jej otoczenie, postacie, które pojawiają się w jej kręgu zawsze w jakiś sposób definiują fakt bycia kobietą: nie zabraknie tu miłości między dwiema kobietami, ale też poświęceń, jakie płeć piękna przeżywa w związkach patologicznych. Są kobiety upodlone, doprowadzone do granic wytrzymałości, alkoholiczki, są kobiety borykające się z żałobą, żegnające ukochanych, wychowujące dzieci, prowadzące gospodarstwa domowe wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Są kobiety, którym nic nie przychodzi łatwo – te muszą walczyć o swoje, a czasami walkę przegrywają i wtedy rozstają się ze światem. Iwona Żytkowiak nie zamierza proponować czytelniczkom powieści lukrowanej. „O czym Iza całe życie pamięta” to tom krótki, ale przesycony silnymi emocjami i psychologizmami. Podążanie za bohaterką to w tym wypadku również odkrywanie świata niemedialnego, zwyczajności, czasem wręcz przaśności, która skutecznie odbierać będzie marzenia i uniemożliwi wprowadzanie zmian. Z tej rzeczywistości nie ma ucieczki do lepszego świata – trzeba z pokorą znosić to, co przyniesie los.
Iza, o czym czytelniczki dowiedzą się z pierwszych zdań książki, przeszła już różne wyzwania i komplikacje. Dwa razy wychodziła za mąż, pierwszy mąż umarł, z drugim – który dość dobrze dogadywał się z córką kobiety – rozwiodła się na skutek rozmaitych nieporozumień. Nie zna zatem przepisu na szczęście, a może już wie, że owo szczęście jest niemożliwe, to tylko chwile, które warto nauczyć się doceniać. Autorka przeprowadza odbiorczynie przez uniwersum Izy, zajmuje się też kadrowaniem jej przyjaciółek czy rodziny (a nawet przodków, jakby z pytaniem, czy przeszłość może mieć wpływ na obecne wybory). Jest przy tym charakterystyczna bezradność, poczucie pustki czy też niemożliwości decydowania o sobie – chociaż Iza raczej pozbawiona jest tego typu refleksji, wyręcza ją w tym narrator tworzący podsumowania rozdziałów. Tom „O czym Iza całe życie pamięta” wymusza na czytelniczkach skupienie, analizowanie po kolei pojedynczych wydarzeń i zachowań – z każdej sytuacji da się wynieść lekcję dla siebie, a bohaterki testują na własnej skórze możliwości, jakie przynosi los. Bardzo często ponoszą przy tym porażkę – i to poczucie przegranej będzie długo towarzyszyć w lekturze czytelniczkom. „O czym Iza całe życie pamięta” nie jest na pewno krzepiącym i prostym czytadłem – to próba wniknięcia w psychikę postaci i pokazania, jak pozornie rutynowe wypadki składają się na życiową niemoc i brak chęci do wprowadzania zmian.
Dzień, w którym Heniś poznał... skarpetkę
HarperKids, Warszawa 2020.
Do pary
Śmiesznie się zaczyna ta kartonowa publikacja z serii o Henisiu, który zawsze kogoś poznaje. Tym razem mały bohater trafia na lewą skarpetkę (czystą i świeżą, tuż po praniu, zostało to zaznaczone na początku tekstu). Lewa skarpetka jest zadowolona nie tylko ze swojego stanu, ale także z wiedzy o tym, że jest właśnie Dzień Przyjaciela. To oznacza, że lewa skarpetka ma powody do świętowania – razem z prawą skarpetką są przecież nierozłączne i doskonale wiedzą, co znaczy prawdziwa przyjaźń. Problem w tym, że prawa skarpetka gdzieś zaginęła. Heniś musi pomóc odnaleźć brakujący element garderoby, w przeciwnym razie sympatyczna lewa skarpetka będzie niepocieszona. Skarpetki mają to do siebie, że czasami jedna z pary się gubi – tym razem chłopcu zależy na znalezieniu tej zaginionej nie ze względu na siebie czy kompletność garderoby, a ze względu na zagadkę. Zajrzenie do kosza na pranie oznacza początek przygody: lewa skarpetka otrzymuje listy – kolejne wskazówki, rymowane, kierujące do następnego miejsca. Trzeba najpierw rozwiązać zagadkę, a potem udać się tam, gdzie wskazuje rozwiązanie – żeby uzyskać kolejną podpowiedź. Ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby wszystko przygotować. Heniś zatem ochoczo zamienia się w detektywa.
I tak sytuacja, która właściwie nie generuje normalnie żadnych przygód – motyw zgubionej skarpetki – zamienia się w doskonałą zabawę dla bohatera i odbiorców. Heniś razem z lewą skarpetką podąża za wskazówkami, co podsyca ciekawość dzieci – każdy maluch będzie chciał się dowiedzieć, co takiego stało się z prawą skarpetką i dlaczego bohater musi szukać nowych wskazówek. Bez nich jednak nie udałoby się wpaść na rozwiązanie zagadki. Mocno wykorzystywany jest w tej książce prosty dowcip – udaje się dzięki niemu zaangażować kilkulatki, które będą kibicować Henisiowi i odczuwać podekscytowanie w związku z rymowanymi zadaniami. Jest tu wszystko, co dzieci lubią – tajemnica, zapowiedź niespodzianki, przygoda i zabawa w detektywa – nawet „prozaiczność” skarpetki nie będzie nikomu przeszkadzać.
To picture book z dobrze wykorzystywanymi wykrzyknieniami oraz wypowiedziami bezpośrednimi, akcentami we wtrąceniach i w ogóle energią – łączy pozornie zwykłe opowiadanie z rymowankami, więc pokazuje dzieciom różne formy. Jeśli książkę będą czytać swoim dzieciom rodzice, mają okazję do przedstawienia wielu różnych emocji samym tonem głosu: Heniś żyje w świecie silnych wrażeń, co przypadnie do gustu maluchom. Warto też podkreślić sposób prezentowania bohaterów: wszyscy mają wielkie oczy (łączy to Henisia i skarpetki, ale również przedmioty nieożywione, w rodzaju kosza na pranie), wszyscy mają ciekawe miny, a Heniś dodatkowo – nieproporcjonalnie dużą głowę. Rysunki są celowo udziecinniane i niedoskonałe: kolory wychodzą poza kontury, Heniś ma trzy palce zamiast dłoni i kreski zamiast butów – ale to przypominanie dziecięcego stylu, które okazuje się bardzo przekonujące. Maluchom ten tomik dostarczy sporo radości.
Do pary
Śmiesznie się zaczyna ta kartonowa publikacja z serii o Henisiu, który zawsze kogoś poznaje. Tym razem mały bohater trafia na lewą skarpetkę (czystą i świeżą, tuż po praniu, zostało to zaznaczone na początku tekstu). Lewa skarpetka jest zadowolona nie tylko ze swojego stanu, ale także z wiedzy o tym, że jest właśnie Dzień Przyjaciela. To oznacza, że lewa skarpetka ma powody do świętowania – razem z prawą skarpetką są przecież nierozłączne i doskonale wiedzą, co znaczy prawdziwa przyjaźń. Problem w tym, że prawa skarpetka gdzieś zaginęła. Heniś musi pomóc odnaleźć brakujący element garderoby, w przeciwnym razie sympatyczna lewa skarpetka będzie niepocieszona. Skarpetki mają to do siebie, że czasami jedna z pary się gubi – tym razem chłopcu zależy na znalezieniu tej zaginionej nie ze względu na siebie czy kompletność garderoby, a ze względu na zagadkę. Zajrzenie do kosza na pranie oznacza początek przygody: lewa skarpetka otrzymuje listy – kolejne wskazówki, rymowane, kierujące do następnego miejsca. Trzeba najpierw rozwiązać zagadkę, a potem udać się tam, gdzie wskazuje rozwiązanie – żeby uzyskać kolejną podpowiedź. Ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby wszystko przygotować. Heniś zatem ochoczo zamienia się w detektywa.
I tak sytuacja, która właściwie nie generuje normalnie żadnych przygód – motyw zgubionej skarpetki – zamienia się w doskonałą zabawę dla bohatera i odbiorców. Heniś razem z lewą skarpetką podąża za wskazówkami, co podsyca ciekawość dzieci – każdy maluch będzie chciał się dowiedzieć, co takiego stało się z prawą skarpetką i dlaczego bohater musi szukać nowych wskazówek. Bez nich jednak nie udałoby się wpaść na rozwiązanie zagadki. Mocno wykorzystywany jest w tej książce prosty dowcip – udaje się dzięki niemu zaangażować kilkulatki, które będą kibicować Henisiowi i odczuwać podekscytowanie w związku z rymowanymi zadaniami. Jest tu wszystko, co dzieci lubią – tajemnica, zapowiedź niespodzianki, przygoda i zabawa w detektywa – nawet „prozaiczność” skarpetki nie będzie nikomu przeszkadzać.
To picture book z dobrze wykorzystywanymi wykrzyknieniami oraz wypowiedziami bezpośrednimi, akcentami we wtrąceniach i w ogóle energią – łączy pozornie zwykłe opowiadanie z rymowankami, więc pokazuje dzieciom różne formy. Jeśli książkę będą czytać swoim dzieciom rodzice, mają okazję do przedstawienia wielu różnych emocji samym tonem głosu: Heniś żyje w świecie silnych wrażeń, co przypadnie do gustu maluchom. Warto też podkreślić sposób prezentowania bohaterów: wszyscy mają wielkie oczy (łączy to Henisia i skarpetki, ale również przedmioty nieożywione, w rodzaju kosza na pranie), wszyscy mają ciekawe miny, a Heniś dodatkowo – nieproporcjonalnie dużą głowę. Rysunki są celowo udziecinniane i niedoskonałe: kolory wychodzą poza kontury, Heniś ma trzy palce zamiast dłoni i kreski zamiast butów – ale to przypominanie dziecięcego stylu, które okazuje się bardzo przekonujące. Maluchom ten tomik dostarczy sporo radości.
sobota, 25 lipca 2020
Michelle Marly: Mademoiselle Coco. Miłość zaklęta w zapachu
Marginesy, Warszawa 2020.
Pomnik z zapachu
Michelle Marly przekuwa na powieść obyczajową doświadczenia z życia Gabrielle – znanej powszechnie jako Coco Chanel. Wybiera najbardziej burzliwe momenty i zamienia w relację dotyczącą kobiety nieszczęśliwej i szukającej swojego miejsca na świecie po odarciu z marzeń. Nie oznacza to jednak, że Marly stawia na upokorzenia i smutki – woli po prostu mniej przewidywalne scenariusze i smaczki poniekąd plotkarskie, z których następnie układa opowieść wypełnioną emocjami. Nie będzie szukać materiałów do reportażu: jeśli Coco chce stworzyć zapach odwzorowujący te z rosyjskiego dworu, odbędzie szereg spotkań i zgromadzi niezbędną w pracy wiedzę – jednak autorka daruje czytelnikom szczegóły chemicznego śledztwa. Nie to jest w końcu ważne, a sama sfera przeżyć postaci. Czytelnicy poznają Coco Chanel w momencie, gdy dobiega kresu jej romans z Boyem. Ukochany ginie, a Coco pogrąża się w żałobie i rozpaczy – nie wie, co ze sobą zrobić i traci chęć do życia. Objawy, które dzisiaj świadczyłyby o depresji i wymagały pomocy psychologicznej, tu mają podkreślać potęgę uczucia – niesformalizowany związek był dla Gabrielle sensem życia. To pamięć o Boyu popycha ją do działania, bo na życzliwość wiernych – jak mogłoby się wydawać – przyjaciółek nie ma co liczyć. Misia woli raczej jątrzyć i przeszkadzać w osiągnięciu satysfakcji czy choćby stabilizacji, przez co Coco zdana jest tylko na siebie. Jeśli samodzielnie nie podniesie się po ciosie od losu, nikt jej nie wesprze.
Z takiego punktu Michelle Marly wychodzi, żeby następnie portretować kolejne związki i romanse Gabrielle (oraz rywalizowanie żyjących kochanków z pamięcią o tym najważniejszym). Pojawiają się tutaj wielcy – książę Dymitr Romanow, Igor Strawiński, Diagilew czy Picasso, część zagości w łożu Coco i dostarczy jej nie tylko rozrywki, ale i tak potrzebnych wrażeń emocjonalnych, część – zapewni wstrząsy. Bo tam, gdzie w grę wchodzą wielkie namiętności i równie wielkie pieniądze, a skandale towarzyskie ożywiają otoczenie, nie ma mowy o spokoju. Coco szuka przepisu na najlepsze perfumy, na zapach, który upamiętniłby Boya – a swoimi działaniami to zbliża się do możnych, to – prowokuje ich do bardzo zdecydowanych kroków. Michelle Marly zajmuje się tu aspektami towarzyskimi, interesują ją zwłaszcza romanse i intrygi (najlepsza przyjaciółka może stać się katalizatorem akcji, kiedy tylko zechce realizować własne plany). Nie ma mowy o niekończącym się cierpieniu, bohaterka chce żyć pełnią życia, kiedy tylko może korzystać z miłego towarzystwa. „Mademoiselle Coco. Miłość zaklęta w zapachu” to zatem powieść analizująca wyimek z egzystencji Coco Chanel – przyczynę stworzenia słynnych perfum, ale i zestaw relacji towarzyskich. Michelle Marly podąża za bohaterką wyraźnie wybijającą się ponad swoje czasy, przedstawia jej odwagę w samostanowieniu i portretuje całe barwne otoczenie. Jest ta książka powieścią na kanwie biografii, rozrywką – chociaż nie na wszystkie pytania Marly może odpowiedzieć. To zerknięcie w świat wielkich uczuć i równie wielkich układów, historia działająca na wyobraźnię, chociaż w opisach dość statyczna.
Pomnik z zapachu
Michelle Marly przekuwa na powieść obyczajową doświadczenia z życia Gabrielle – znanej powszechnie jako Coco Chanel. Wybiera najbardziej burzliwe momenty i zamienia w relację dotyczącą kobiety nieszczęśliwej i szukającej swojego miejsca na świecie po odarciu z marzeń. Nie oznacza to jednak, że Marly stawia na upokorzenia i smutki – woli po prostu mniej przewidywalne scenariusze i smaczki poniekąd plotkarskie, z których następnie układa opowieść wypełnioną emocjami. Nie będzie szukać materiałów do reportażu: jeśli Coco chce stworzyć zapach odwzorowujący te z rosyjskiego dworu, odbędzie szereg spotkań i zgromadzi niezbędną w pracy wiedzę – jednak autorka daruje czytelnikom szczegóły chemicznego śledztwa. Nie to jest w końcu ważne, a sama sfera przeżyć postaci. Czytelnicy poznają Coco Chanel w momencie, gdy dobiega kresu jej romans z Boyem. Ukochany ginie, a Coco pogrąża się w żałobie i rozpaczy – nie wie, co ze sobą zrobić i traci chęć do życia. Objawy, które dzisiaj świadczyłyby o depresji i wymagały pomocy psychologicznej, tu mają podkreślać potęgę uczucia – niesformalizowany związek był dla Gabrielle sensem życia. To pamięć o Boyu popycha ją do działania, bo na życzliwość wiernych – jak mogłoby się wydawać – przyjaciółek nie ma co liczyć. Misia woli raczej jątrzyć i przeszkadzać w osiągnięciu satysfakcji czy choćby stabilizacji, przez co Coco zdana jest tylko na siebie. Jeśli samodzielnie nie podniesie się po ciosie od losu, nikt jej nie wesprze.
Z takiego punktu Michelle Marly wychodzi, żeby następnie portretować kolejne związki i romanse Gabrielle (oraz rywalizowanie żyjących kochanków z pamięcią o tym najważniejszym). Pojawiają się tutaj wielcy – książę Dymitr Romanow, Igor Strawiński, Diagilew czy Picasso, część zagości w łożu Coco i dostarczy jej nie tylko rozrywki, ale i tak potrzebnych wrażeń emocjonalnych, część – zapewni wstrząsy. Bo tam, gdzie w grę wchodzą wielkie namiętności i równie wielkie pieniądze, a skandale towarzyskie ożywiają otoczenie, nie ma mowy o spokoju. Coco szuka przepisu na najlepsze perfumy, na zapach, który upamiętniłby Boya – a swoimi działaniami to zbliża się do możnych, to – prowokuje ich do bardzo zdecydowanych kroków. Michelle Marly zajmuje się tu aspektami towarzyskimi, interesują ją zwłaszcza romanse i intrygi (najlepsza przyjaciółka może stać się katalizatorem akcji, kiedy tylko zechce realizować własne plany). Nie ma mowy o niekończącym się cierpieniu, bohaterka chce żyć pełnią życia, kiedy tylko może korzystać z miłego towarzystwa. „Mademoiselle Coco. Miłość zaklęta w zapachu” to zatem powieść analizująca wyimek z egzystencji Coco Chanel – przyczynę stworzenia słynnych perfum, ale i zestaw relacji towarzyskich. Michelle Marly podąża za bohaterką wyraźnie wybijającą się ponad swoje czasy, przedstawia jej odwagę w samostanowieniu i portretuje całe barwne otoczenie. Jest ta książka powieścią na kanwie biografii, rozrywką – chociaż nie na wszystkie pytania Marly może odpowiedzieć. To zerknięcie w świat wielkich uczuć i równie wielkich układów, historia działająca na wyobraźnię, chociaż w opisach dość statyczna.
Lois Lowry: Rodzeństwo Willoughby
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020 (wznowienie).
Niecny plan
Ta książka na rynku pojawiła się kilka lat temu pod innym tytułem, teraz powraca w związku z filmem wyprodukowanym przez Netflix – i wciąż będzie rozbawiać zwłaszcza te dzieci, które znudziły się standardowymi historiami i bajkami z morałem. „Rodzeństwo Willoughby” - kiedyś „Nikczemny spisek” - to bowiem przekreślenie popularyzowanych przez wydawców schematów literackich. Tutaj nie ma mowy o cieple domowego ogniska, bohaterowie dzielą się na dwa obozy: rodziców i dzieci, a w ramach pociech Willoughby dokonują się kolejne podziały – najstarszy z chłopców, Tim, wszystkimi rządzi, wyznacza reguły gier, w których tylko on wygrywa. Bliźniaki – Barnaba A i Barnaba B muszą go słuchać, najmłodsza dziewczynka, Jane, również – ale ona już z definicji jest ofiarą i bez przerwy uderza w płacz. Dorośli nie reagują: woleliby nie mieć dzieci, a przynajmniej jakoś się ich pozbyć. I tak zaczyna się łączenie interesów. Rodzice marzą o tym, żeby uwolnić się od potomstwa. Dzieci – oczytane i świadome, że najlepsze przygody przytrafiały się w książkach sierotom – liczą na to, że uda im się zostać sierotami. Obie strony przygotowują się do realizacji wielkiego planu: dorośli chcą wyjechać na urlop do dalekich, niebezpiecznych egzotycznych krajów, dzieci postanawiają podtrzymać ich zainteresowanie ryzykownymi zajęciami. Wprawdzie dla zachowania pozorów w domu Willoughbych pojawia się Niania, ale ona nie trzyma z dorosłymi – angażuje się za to w codzienność dzieci, pacyfikuje zapędy Tima i sprawia, że rodzeństwo wreszcie może naprawdę trzymać się razem. Rodzice planują pod swoją nieobecność sprzedaż domu (razem z małymi lokatorami i nianią), dzieci odkrywają ten plan, gdy muszą chować się i przebierać za przedmioty codziennego użytku – mają zatem namiastkę nietypowej zabawy. A to dopiero początek historii.
Być może rodzice i dzieci wybierają najlepsze rozwiązanie, kiedy chcą się od siebie radykalnie odciąć – na pewno szczęśliwsi są osobno, a o to przecież chodzi. Lois Lowry jednak dzięki takiemu rozwiązaniu próbuje też uciec od szablonów literackich i nudy. Chce zaoferować małym czytelnikom coś, czego jeszcze nie było – a przynajmniej, co nie zostało doszczętnie wyeksploatowane w kolejnych lekturach. Stawia na nieskrępowaną zabawę, czarny humor i inteligentne złośliwości, pokazuje antysielankę, żeby uświadomić czytelnikom, że czasami lepiej jest nie postępować według scenariusza, który kompletnie się nie sprawdza, a pójść własną drogą. Proponuje książkę z nietypową fabułą i już samo to przyciągnie dzieci do czytania – pozwoli im cieszyć się niebanalnymi rozwiązaniami oraz odwagą w kreowaniu świata przedstawionego. To coś w sam raz dla miłośników przygód, opowieść, w której dużo i szybko się dzieje. Lois Lowry zapewnia rozrywkę, chociaż przyniesie też materiał do przemyśleń – zwłaszcza w dziedzinie relacji międzyludzkich. Tu słabi początkowo bohaterowie rosną w siłę dzięki samym sobie, a to cenna lekcja dla czytelników. Lois Lowry daje zatem szansę na zabawę nietypową – i przez odejście od kanonów zwraca na siebie uwagę.
Niecny plan
Ta książka na rynku pojawiła się kilka lat temu pod innym tytułem, teraz powraca w związku z filmem wyprodukowanym przez Netflix – i wciąż będzie rozbawiać zwłaszcza te dzieci, które znudziły się standardowymi historiami i bajkami z morałem. „Rodzeństwo Willoughby” - kiedyś „Nikczemny spisek” - to bowiem przekreślenie popularyzowanych przez wydawców schematów literackich. Tutaj nie ma mowy o cieple domowego ogniska, bohaterowie dzielą się na dwa obozy: rodziców i dzieci, a w ramach pociech Willoughby dokonują się kolejne podziały – najstarszy z chłopców, Tim, wszystkimi rządzi, wyznacza reguły gier, w których tylko on wygrywa. Bliźniaki – Barnaba A i Barnaba B muszą go słuchać, najmłodsza dziewczynka, Jane, również – ale ona już z definicji jest ofiarą i bez przerwy uderza w płacz. Dorośli nie reagują: woleliby nie mieć dzieci, a przynajmniej jakoś się ich pozbyć. I tak zaczyna się łączenie interesów. Rodzice marzą o tym, żeby uwolnić się od potomstwa. Dzieci – oczytane i świadome, że najlepsze przygody przytrafiały się w książkach sierotom – liczą na to, że uda im się zostać sierotami. Obie strony przygotowują się do realizacji wielkiego planu: dorośli chcą wyjechać na urlop do dalekich, niebezpiecznych egzotycznych krajów, dzieci postanawiają podtrzymać ich zainteresowanie ryzykownymi zajęciami. Wprawdzie dla zachowania pozorów w domu Willoughbych pojawia się Niania, ale ona nie trzyma z dorosłymi – angażuje się za to w codzienność dzieci, pacyfikuje zapędy Tima i sprawia, że rodzeństwo wreszcie może naprawdę trzymać się razem. Rodzice planują pod swoją nieobecność sprzedaż domu (razem z małymi lokatorami i nianią), dzieci odkrywają ten plan, gdy muszą chować się i przebierać za przedmioty codziennego użytku – mają zatem namiastkę nietypowej zabawy. A to dopiero początek historii.
Być może rodzice i dzieci wybierają najlepsze rozwiązanie, kiedy chcą się od siebie radykalnie odciąć – na pewno szczęśliwsi są osobno, a o to przecież chodzi. Lois Lowry jednak dzięki takiemu rozwiązaniu próbuje też uciec od szablonów literackich i nudy. Chce zaoferować małym czytelnikom coś, czego jeszcze nie było – a przynajmniej, co nie zostało doszczętnie wyeksploatowane w kolejnych lekturach. Stawia na nieskrępowaną zabawę, czarny humor i inteligentne złośliwości, pokazuje antysielankę, żeby uświadomić czytelnikom, że czasami lepiej jest nie postępować według scenariusza, który kompletnie się nie sprawdza, a pójść własną drogą. Proponuje książkę z nietypową fabułą i już samo to przyciągnie dzieci do czytania – pozwoli im cieszyć się niebanalnymi rozwiązaniami oraz odwagą w kreowaniu świata przedstawionego. To coś w sam raz dla miłośników przygód, opowieść, w której dużo i szybko się dzieje. Lois Lowry zapewnia rozrywkę, chociaż przyniesie też materiał do przemyśleń – zwłaszcza w dziedzinie relacji międzyludzkich. Tu słabi początkowo bohaterowie rosną w siłę dzięki samym sobie, a to cenna lekcja dla czytelników. Lois Lowry daje zatem szansę na zabawę nietypową – i przez odejście od kanonów zwraca na siebie uwagę.
piątek, 24 lipca 2020
Rafał Skarżycki, Tomasz Lew Leśniak: Hej, Jędrek! Znowu pod górkę?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Walka pokoleń
Kolejny tom przygód Jędrka jest z definicji wakacyjny: bohaterowie – Jędrek, Gruby, Witek i Karola – wyjeżdżają na obóz karate. Powinien tam jechać tylko Jędrek, ale wiadomo, że bez kumpli to żadna rozrywka. Zresztą sensei i tak pierwszego dnia nabawia się kontuzji, która wyklucza go z obozu. Dzieci pozostają pod opieką rubasznego gospodarza, pozbawionego sentymentów oraz pedagogicznego podejścia. Ów gospodarz zresztą, dzisiaj zajęty pracami rolnymi, kiedyś mógł zrobić wielką sportową karierę. Gdyby nie pewne wydarzenie, które przekreśliło jego marzenia. Początkowo w tej części cyklu nie ma mowy o śledztwie – wydaje się, że Jędrek faktycznie odpocznie od ścigania przestępców i wyprzedzania własnej mamy w rozwiązywaniu zagadek. Jednak gdy gospodarzowi ktoś kradnie ukochaną kurę Kropkę, a miejscowi neandertalczycy znęcają się nad dziesięciolatkiem – sprawa zaczyna robić się poważna. Rafał Skarżycki i Tomasz Lew Leśniak postawili na klasyczną przygodę, w której jednak mniejszy nacisk kładzie się na tropienie złodzieja, a większy na pojedynek rozwiązujący również zadawnione waśnie. Nie ma ochrony dla postaci: Jędrek najpierw porządnie oberwie, żeby powstał impuls do przeprowadzenia zawodów sportowych. I w ten sposób powróci motyw na długo przez kontuzję trenera zarzucony.
Jak zwykle Tomasz Lew Leśniak i Rafał Skarżycki popisują się humorem. Fundują małym czytelnikom dobrą literaturę. Najpierw Jędrek przedstawia siebie i swoją rodzinę – co w zasadzie nie jest już konieczne, bo wszyscy fani doskonale kojarzą Wyjca i zatargi między rodzeństwem. Jędrek popisuje się umiejętnościami przywódczymi (autorzy nieco łagodzą motyw fascynacji Karolą, nie jest to temat, który sprawdza się w awanturniczych historiach dla małych chłopców). Nacisk kładziony jest również na przyjaźń – grupa ma coraz więcej wspólnych celów i coraz lepiej się ze sobą czuje. Coś, co wcześniej było traktowane jako oczywistość, teraz zostaje wyeksponowane. Przy okazji dzieci dowiedzą się, jak wiele czasami zależy od przypadku i jak łatwo można stracić to, o czym się marzyło. Ale miejsca na strach i smutek zbyt wiele tu nie ma, trzeba działać, żeby pomóc gospodarzowi i zakończyć trwający od dawna konflikt. Doświadczenia Jędrka w dziedzinie zarządzania ludźmi i w dziedzinie wychodzenia cało z tarapatów bardzo się tu przydadzą, bo momentów, w których potrzebna będzie zimna krew i umiejętność szybkiego podejmowania decyzji jest wiele. A to oznacza, że dzieci przy lekturze będą się dobrze bawić.
Cechą tej serii są znakomite rysunki. Wykorzystanie mody na powieści komiksowe zostało przez duet Skarżycki-Leśniak doprowadzone do perfekcji: ci dwaj autorzy nie idą w ślady zachodnich twórców i nie proponują zeszytowych bazgrołów, a prawdziwe komiksowe ilustracje, które dynamizują opowieść o przygodach Jędrka i sprawdzają się w funkcji rysunków satyrycznych. Jest to zatem cykl, po który sięga się nie tylko dla fabuł okołokryminalnych i śmiechu, ale również – ze względu na jakość wykonania. Jędrek przyciąga do siebie – nie tylko wielbicieli intryg i dowcipów. To bohater, którego da się lubić.
Walka pokoleń
Kolejny tom przygód Jędrka jest z definicji wakacyjny: bohaterowie – Jędrek, Gruby, Witek i Karola – wyjeżdżają na obóz karate. Powinien tam jechać tylko Jędrek, ale wiadomo, że bez kumpli to żadna rozrywka. Zresztą sensei i tak pierwszego dnia nabawia się kontuzji, która wyklucza go z obozu. Dzieci pozostają pod opieką rubasznego gospodarza, pozbawionego sentymentów oraz pedagogicznego podejścia. Ów gospodarz zresztą, dzisiaj zajęty pracami rolnymi, kiedyś mógł zrobić wielką sportową karierę. Gdyby nie pewne wydarzenie, które przekreśliło jego marzenia. Początkowo w tej części cyklu nie ma mowy o śledztwie – wydaje się, że Jędrek faktycznie odpocznie od ścigania przestępców i wyprzedzania własnej mamy w rozwiązywaniu zagadek. Jednak gdy gospodarzowi ktoś kradnie ukochaną kurę Kropkę, a miejscowi neandertalczycy znęcają się nad dziesięciolatkiem – sprawa zaczyna robić się poważna. Rafał Skarżycki i Tomasz Lew Leśniak postawili na klasyczną przygodę, w której jednak mniejszy nacisk kładzie się na tropienie złodzieja, a większy na pojedynek rozwiązujący również zadawnione waśnie. Nie ma ochrony dla postaci: Jędrek najpierw porządnie oberwie, żeby powstał impuls do przeprowadzenia zawodów sportowych. I w ten sposób powróci motyw na długo przez kontuzję trenera zarzucony.
Jak zwykle Tomasz Lew Leśniak i Rafał Skarżycki popisują się humorem. Fundują małym czytelnikom dobrą literaturę. Najpierw Jędrek przedstawia siebie i swoją rodzinę – co w zasadzie nie jest już konieczne, bo wszyscy fani doskonale kojarzą Wyjca i zatargi między rodzeństwem. Jędrek popisuje się umiejętnościami przywódczymi (autorzy nieco łagodzą motyw fascynacji Karolą, nie jest to temat, który sprawdza się w awanturniczych historiach dla małych chłopców). Nacisk kładziony jest również na przyjaźń – grupa ma coraz więcej wspólnych celów i coraz lepiej się ze sobą czuje. Coś, co wcześniej było traktowane jako oczywistość, teraz zostaje wyeksponowane. Przy okazji dzieci dowiedzą się, jak wiele czasami zależy od przypadku i jak łatwo można stracić to, o czym się marzyło. Ale miejsca na strach i smutek zbyt wiele tu nie ma, trzeba działać, żeby pomóc gospodarzowi i zakończyć trwający od dawna konflikt. Doświadczenia Jędrka w dziedzinie zarządzania ludźmi i w dziedzinie wychodzenia cało z tarapatów bardzo się tu przydadzą, bo momentów, w których potrzebna będzie zimna krew i umiejętność szybkiego podejmowania decyzji jest wiele. A to oznacza, że dzieci przy lekturze będą się dobrze bawić.
Cechą tej serii są znakomite rysunki. Wykorzystanie mody na powieści komiksowe zostało przez duet Skarżycki-Leśniak doprowadzone do perfekcji: ci dwaj autorzy nie idą w ślady zachodnich twórców i nie proponują zeszytowych bazgrołów, a prawdziwe komiksowe ilustracje, które dynamizują opowieść o przygodach Jędrka i sprawdzają się w funkcji rysunków satyrycznych. Jest to zatem cykl, po który sięga się nie tylko dla fabuł okołokryminalnych i śmiechu, ale również – ze względu na jakość wykonania. Jędrek przyciąga do siebie – nie tylko wielbicieli intryg i dowcipów. To bohater, którego da się lubić.
czwartek, 23 lipca 2020
Katja Klengel: Słuchajcie, dziewczyny
Marginesy, Warszawa 2020.
Apel
Katja Klengel tworzy komiks dla dojrzewających dziewczyn (i w zasadzie nie tylko dla nich), feministyczny i buntowniczy. Daje upust swojej złości, niezgodzie na konkretne sytuacje i rozwiązania, zmusza czytelniczki do przewartościowań i do przemyślenia rozmaitych kwestii związanych z patriarchatem albo niedostateczną siłą głosu kobiet. Zajmuje się tematami, które na uwagę zasługują, jak i takimi, które w ogóle nie powinny trafiać do ogólnej dyskusji (ale z racji konserwatywnych poglądów bywają przedmiotem sporów). „Komiks” to określenie trochę na wyrost, autorka proponuje raczej serię rysunków opatrzonych komentarzami – w ten sposób chce przemówić do odbiorczyń i zmusić je do reakcji.
Bohaterka komiksu, Katja, ma 29 lat i opowiada o tym, co w antyfeministycznym podejściu ją irytuje. Protestuje między innymi wtedy, gdy przedstawiciele starszego pokolenia unikają nazywania genitaliów, boją się słowa „seks” czy „srom” - chce, żeby wszystko było odpowiednio nazywane, a nie omawiane i opierane na domysłach. W tomiku znajdzie się miejsce na problem owłosienia na całym ciele (tyle że autorka uważa, że czytelniczki mają wybór: albo poddać się kulturowym naciskom i golić się bez przerwy, albo zrezygnować w imię wolności i zaakceptować nadmierne owłosienie w różnych miejscach – nie myśli o tym, że poza aspektem higienicznym i estetycznym istnieje również samopoczucie bezpośrednio zainteresowanych; traci z oczu fakt, że to odbiorczynie mają samodzielnie decydować o sobie, a nie podporządkowywać się otoczeniu lub wymogom zewnętrznym). Przyjrzy się autorka tematowi posiadania dzieci (nie wszyscy muszą chcieć rodzić, nie wszyscy muszą zachwycać się porodem, rzecz, której tłumaczyć nie trzeba). Ale obok tego przywołuje również elementy szkolnictwa: w szkole rzadko kiedy uczy się o bohaterkach, więcej jest bohaterów-mężczyzn, kobiety, które można określić tym mianem są nudne i przebrzmiałe (można natomiast zastanawiać się nad tym, czy pani, która pozbyła się natręta w metrze, udając zgodę na jego prostackie umizgi, jest rzeczywiście taką bohaterką, na jakich zależy nauczycielom). Jest tu motyw zaskakujący – wykorzystanie starej nokii w roli wibratora (co ciekawe, tak walcząca o swobodę wyrażania swoich poglądów Katja przy masturbacji jakoś ucieka w nielubiane wcześniej peryfrazy, a temat higieny w tym wypadku zanika). Jest też niemal obowiązkowe zagadnienie zabawek przeznaczonych dla obu płci: dzieci powinny same wybierać, czym chcą się bawić – i zgodnie z zainteresowaniami rozwijać się bez ograniczeń. „Słuchajcie, dziewczyny” to książka, która jest niekonsekwentna w zawartości: zupełnie jakby autorka nie do końca dostrzegała, że to, o co walczy w jednym rozdziale, odsuwa od siebie w kolejnym. Czasami próbuje sięgać po humor (rubaszny, więc trafiający automatycznie w szerokie grono odbiorców, za to niekoniecznie pożądany, gdy ktoś szuka ambitniejszych pomysłów), całość opiera na złości i na niezgodzie.
Apel
Katja Klengel tworzy komiks dla dojrzewających dziewczyn (i w zasadzie nie tylko dla nich), feministyczny i buntowniczy. Daje upust swojej złości, niezgodzie na konkretne sytuacje i rozwiązania, zmusza czytelniczki do przewartościowań i do przemyślenia rozmaitych kwestii związanych z patriarchatem albo niedostateczną siłą głosu kobiet. Zajmuje się tematami, które na uwagę zasługują, jak i takimi, które w ogóle nie powinny trafiać do ogólnej dyskusji (ale z racji konserwatywnych poglądów bywają przedmiotem sporów). „Komiks” to określenie trochę na wyrost, autorka proponuje raczej serię rysunków opatrzonych komentarzami – w ten sposób chce przemówić do odbiorczyń i zmusić je do reakcji.
Bohaterka komiksu, Katja, ma 29 lat i opowiada o tym, co w antyfeministycznym podejściu ją irytuje. Protestuje między innymi wtedy, gdy przedstawiciele starszego pokolenia unikają nazywania genitaliów, boją się słowa „seks” czy „srom” - chce, żeby wszystko było odpowiednio nazywane, a nie omawiane i opierane na domysłach. W tomiku znajdzie się miejsce na problem owłosienia na całym ciele (tyle że autorka uważa, że czytelniczki mają wybór: albo poddać się kulturowym naciskom i golić się bez przerwy, albo zrezygnować w imię wolności i zaakceptować nadmierne owłosienie w różnych miejscach – nie myśli o tym, że poza aspektem higienicznym i estetycznym istnieje również samopoczucie bezpośrednio zainteresowanych; traci z oczu fakt, że to odbiorczynie mają samodzielnie decydować o sobie, a nie podporządkowywać się otoczeniu lub wymogom zewnętrznym). Przyjrzy się autorka tematowi posiadania dzieci (nie wszyscy muszą chcieć rodzić, nie wszyscy muszą zachwycać się porodem, rzecz, której tłumaczyć nie trzeba). Ale obok tego przywołuje również elementy szkolnictwa: w szkole rzadko kiedy uczy się o bohaterkach, więcej jest bohaterów-mężczyzn, kobiety, które można określić tym mianem są nudne i przebrzmiałe (można natomiast zastanawiać się nad tym, czy pani, która pozbyła się natręta w metrze, udając zgodę na jego prostackie umizgi, jest rzeczywiście taką bohaterką, na jakich zależy nauczycielom). Jest tu motyw zaskakujący – wykorzystanie starej nokii w roli wibratora (co ciekawe, tak walcząca o swobodę wyrażania swoich poglądów Katja przy masturbacji jakoś ucieka w nielubiane wcześniej peryfrazy, a temat higieny w tym wypadku zanika). Jest też niemal obowiązkowe zagadnienie zabawek przeznaczonych dla obu płci: dzieci powinny same wybierać, czym chcą się bawić – i zgodnie z zainteresowaniami rozwijać się bez ograniczeń. „Słuchajcie, dziewczyny” to książka, która jest niekonsekwentna w zawartości: zupełnie jakby autorka nie do końca dostrzegała, że to, o co walczy w jednym rozdziale, odsuwa od siebie w kolejnym. Czasami próbuje sięgać po humor (rubaszny, więc trafiający automatycznie w szerokie grono odbiorców, za to niekoniecznie pożądany, gdy ktoś szuka ambitniejszych pomysłów), całość opiera na złości i na niezgodzie.
środa, 22 lipca 2020
Mira Marcinów: Bezmatek
Czarne, Wołowiec 2020.
Żałoba
Co pozostaje z trzydziestoparoletniej kobiety, która musi pochować matkę? Mira Marcinów proponuje czytelnikom przejmującą prozę, która już w zamyśle stać może obok tomu „Matka odchodzi” Tadeusza Różewicza, a jest bardzo osobistym – i jednocześnie precyzyjnym – komentarzem do relacji między trudną emocjonalnie matką i zagubioną w rozpaczy córką. Matka umarła kilka lat wcześniej, może dwa, może już nawet więcej – na razie autorka boryka się z tematem i ciągle przeskakuje od dzieciństwa do dorosłości, od matczynej opieki do opieki nad matką, przelatuje przez tematy związane z budowaniem zależności, rejestruje wszelkiego rodzaju modyfikacje więzi. Matka jako ta, która wypala mnóstwo papierosów i która otwarcie może rozmawiać o seksie, momentami zamienia się w małą dziewczynkę, potrzebującą wsparcia. Małą dziewczynką jest też jej córka, która – już jako dorosła – musi podjąć się wyzwania i zamienić w domową pielęgniarkę oraz pocieszenie. A przecież w nastoletnich latach usłyszała od terapeuty, że jest matką swojej matki. I ta relacja nagle wybrzmiewa wtedy, gdy nadchodzi czas pożegnania.
„Bezmatek” raz jest komentarzem poetyckim, raz filozoficznym, żeby następnie przejść do typowo dziennikowego i wspomnieniowego rytmu normalności – także w języku. Autorka czasami ucieka się do niedomówień i do urywanych fraz, które świetnie oddają zestaw skomplikowanych emocji. Traktuje książkę jako możliwość wyrzucenia z siebie silnych uczuć, zwykle – skrywanych starannie przed światem i nawet przed matką nieujawnianych. Osobisty tom jest okazją do rozliczenia się z rozmaitych stanów, od fascynacji i wspomnień wygładzanych i upiększanych przez pamięć oraz żal – po przygotowanie na odejście i niekończącą się żałobę. Bohaterka tego tomu jest osierocona i chociaż ma już własne życie, to czas spędzony z matką w jej chorobie i odchodzeniu zamienia ją z powrotem w dziecko, dziecko, które nie potrafi poradzić sobie z rozstaniem. Na tę śmierć nie ma zgody, nawet jeśli matka bywała irytująca czy dziwna. Może i nie zawsze zachowywała się jak podręcznikowe matki, może i miała zestaw swoich wad, może i usiłowała żyć po swojemu zamiast wcielać się w rolę matki – ale teraz to wszystko zamienia się w zaletę w oczach córki, która próbuje uporządkować sobie rzeczywistość. Dawne niesnaski przestają się liczyć, co nie znaczy, że Mira Marcinów wybiela rodzicielkę i buduje jej pomnik. Matka w dalszym ciągu pozostaje nieidealna, nawet w książkowym pożegnaniu – tyle tylko, że kiedy jej zabraknie, to owa nieidealność stanowi kolejny atut. „Bezmatek” to książka wstrząsająca, książka, która nie pozostawi czytelników obojętnymi. Kierowana zwłaszcza do matek i córek – pozwala zdefiniować, nazwać albo przynajmniej wskazać wzajemne zależności i piękno relacji. To imponująca opowieść, w której równie ważne jest to, co wypowiedziane, jak i to, co przemilczane i pozostawione w domysłach odbiorców. Mira Marcinów gra na najsilniejszych emocjach, a jednocześnie nie ma w tym poszukiwania sensacji pozaliterackich. Śmierć matki wykorzystuje jako tworzywo literackie, żeby powiedzieć znacznie więcej, niż da się zrobić słowami.
Żałoba
Co pozostaje z trzydziestoparoletniej kobiety, która musi pochować matkę? Mira Marcinów proponuje czytelnikom przejmującą prozę, która już w zamyśle stać może obok tomu „Matka odchodzi” Tadeusza Różewicza, a jest bardzo osobistym – i jednocześnie precyzyjnym – komentarzem do relacji między trudną emocjonalnie matką i zagubioną w rozpaczy córką. Matka umarła kilka lat wcześniej, może dwa, może już nawet więcej – na razie autorka boryka się z tematem i ciągle przeskakuje od dzieciństwa do dorosłości, od matczynej opieki do opieki nad matką, przelatuje przez tematy związane z budowaniem zależności, rejestruje wszelkiego rodzaju modyfikacje więzi. Matka jako ta, która wypala mnóstwo papierosów i która otwarcie może rozmawiać o seksie, momentami zamienia się w małą dziewczynkę, potrzebującą wsparcia. Małą dziewczynką jest też jej córka, która – już jako dorosła – musi podjąć się wyzwania i zamienić w domową pielęgniarkę oraz pocieszenie. A przecież w nastoletnich latach usłyszała od terapeuty, że jest matką swojej matki. I ta relacja nagle wybrzmiewa wtedy, gdy nadchodzi czas pożegnania.
„Bezmatek” raz jest komentarzem poetyckim, raz filozoficznym, żeby następnie przejść do typowo dziennikowego i wspomnieniowego rytmu normalności – także w języku. Autorka czasami ucieka się do niedomówień i do urywanych fraz, które świetnie oddają zestaw skomplikowanych emocji. Traktuje książkę jako możliwość wyrzucenia z siebie silnych uczuć, zwykle – skrywanych starannie przed światem i nawet przed matką nieujawnianych. Osobisty tom jest okazją do rozliczenia się z rozmaitych stanów, od fascynacji i wspomnień wygładzanych i upiększanych przez pamięć oraz żal – po przygotowanie na odejście i niekończącą się żałobę. Bohaterka tego tomu jest osierocona i chociaż ma już własne życie, to czas spędzony z matką w jej chorobie i odchodzeniu zamienia ją z powrotem w dziecko, dziecko, które nie potrafi poradzić sobie z rozstaniem. Na tę śmierć nie ma zgody, nawet jeśli matka bywała irytująca czy dziwna. Może i nie zawsze zachowywała się jak podręcznikowe matki, może i miała zestaw swoich wad, może i usiłowała żyć po swojemu zamiast wcielać się w rolę matki – ale teraz to wszystko zamienia się w zaletę w oczach córki, która próbuje uporządkować sobie rzeczywistość. Dawne niesnaski przestają się liczyć, co nie znaczy, że Mira Marcinów wybiela rodzicielkę i buduje jej pomnik. Matka w dalszym ciągu pozostaje nieidealna, nawet w książkowym pożegnaniu – tyle tylko, że kiedy jej zabraknie, to owa nieidealność stanowi kolejny atut. „Bezmatek” to książka wstrząsająca, książka, która nie pozostawi czytelników obojętnymi. Kierowana zwłaszcza do matek i córek – pozwala zdefiniować, nazwać albo przynajmniej wskazać wzajemne zależności i piękno relacji. To imponująca opowieść, w której równie ważne jest to, co wypowiedziane, jak i to, co przemilczane i pozostawione w domysłach odbiorców. Mira Marcinów gra na najsilniejszych emocjach, a jednocześnie nie ma w tym poszukiwania sensacji pozaliterackich. Śmierć matki wykorzystuje jako tworzywo literackie, żeby powiedzieć znacznie więcej, niż da się zrobić słowami.
Chorzowski Teatr Ogrodowy - sezon czternasty 2020 rok
Czternasty sezon Chorzowskiego Teatru Ogrodowego to sezon, który możemy zaproponować dzięki Przyjaciołom. Chcemy jednak, żeby znalazło się w nim coś, co zapoczątkuje nowy cykl – kolejna scena ChTO, na najwyższym poziomie.
14 sierpnia 2020, piątek, godz. 18:00
NOWA SCENA CHTO – NA NAJWYŻSZYM POZIOMIE
miejsce: Sztygarka, na wieży Prezydent
Rafał Rutkowski: Hejnał z wieży wyciągowej (transmisja internetowa)
Impulsem do powstania nowego cyklu stała się pandemia: kiedy nie wolno było organizować spektakli z publicznością, Naczelny Ogrodnik zaczął w Chorzowie szukać miejsc nieteatralnych, które nadadzą się na scenę on line. Jednym z najważniejszych punktów na tej mapie stała się wieża szybu Prezydent. Tu spektaklu jeszcze nie było! I tak wirus pomógł nam we wzbogaceniu oferty ChTO…
Tekst Hejnału... napisał Rafał Rutkowski podczas lockdownu, kiedy zastanawialiśmy się nad możliwościami i kształtem czternastego sezonu. Sam zaproponował tytuł, nie zdradza na razie szczegółów – ale zapowiada niespodziankę dla widzów. Transmisja z wieży Prezydent, we współpracy z COM TV, a jeśli pogoda pozwoli – z wykorzystaniem drona, będzie udostępniona w internecie, a sam aktor po zejściu z wieży wyruszy na spotkanie z publicznością...
14 sierpnia 2020, piątek, godz. 19:00
miejsce: Chorzowskie Centrum Kultury
Michał Walczak (tekst), Rafał Rutkowski (na scenie): To nie jest kraj dla wielkich ludzi (wersja specjalna)
… i tuż po występie na wieży zaprezentuje odnowiony (także z uwzględnieniem pandemii) one man show: To nie jest kraj dla wielkich ludzi w Chorzowskim Centrum Kultury. To kabaretowy i aktorski popis Rafała Rutkowskiego, tym razem na żywo. Stereotypy są po to, żeby je wyśmiać, a jeśli do tego ma się aktora, który zagra absolutnie wszystko – można liczyć na teatralną ucztę.
Rafał Rutkowski? Wielki człowiek, wielki aktor. Wiadomo, że wejdzie na scenę, zdeklasuje stand-uperów, aktorów zawstydzi swobodnym kontaktem z publicznością, jak zwykle wciąganą do spektaklu. Wyśmieje wszystko, bo nie ma dla niego tematów tabu, a poprawność polityczna traci rację bytu. Ostre dowcipy zestawi Rutkowski z inteligentnym żartem, a monodram zamieni w wielogłosowe show i sam będzie się bawić równie dobrze jak widownia. To nie jest kraj dla wielkich ludzi łączy elementy teatru i kabaretu, a charyzma Rafała Rutkowskiego oraz łatwość, z jaką wciela się w kolejne wyraziste postacie, zapewnią rozrywkę w dobrym gatunku.
BILETY:
Hejnał z wieży wyciągowej (transmisja on line): bezpłatny dostęp w internecie
To nie jest kraj dla wielkich ludzi: 60 zł (dostępne w kasie ChCK)
15 sierpnia 2020, sobota, godz. 15:00
miejsce: Wasze domy
start INTERNETOWEJ DZIECINADY
Zasady: na profilu facebookowym będziemy prezentować filmiki i instrukcje, jak przygotować kolejnych potrzebnych w tym roku lalkowych aktorów, tak, by każde dziecko mogło stworzyć samodzielnie swoich teatralnych bohaterów. Opublikujemy też nagranie tekstu bajki, do której chętne dzieci będą w domach animować przygotowane wcześniej lalki. Dzięki temu kilkulatki nawet w pojedynkę dadzą radę przedstawić prawdziwą bajkę na prawdziwej – przygotowanej według zasad teatralnych – scenie. Dorośli, nie zapomnijcie o brawach dla artystów!
Najmłodsi tym razem będą pracować samodzielnie w domach i dadzą przedstawienie dla swoich bliskich. Jeśli przyślecie nam nagrania występów – chętnie je opublikujemy!
INTERNETOWA DZIECINADA: za darmo, dostęp do wszystkich materiałów w internecie na stronie www.facebook.com/chorzowskiteatrogrodowy
28 sierpnia 2020, piątek, godz. 18:00
miejsce: Sztygarka, w Magazynie Ciekłego Powietrza
Teatr Korez: Miłość i polityka
Spektakl, który ciągle się zmienia za sprawą wyjątkowo kreatywnego Ministra Sprawiedliwości, Roberta Talarczyka (dyrektora Teatru Śląskiego). Pewnego dnia przychodzi do niego Poseł Bogusław Kudłek (aktor kabaretu Paranienormalni) i proponuje, że zabierze jego żonę Barbarę Lubos (przedstawiać nie trzeba) na upojny weekend na Gwadelupę. W sytuację wmiesza się jeszcze seksowna asystentka Ministra (Iza Malik, czyli cholonkowa Tekla jako seksbomba) oraz prawa ręka Ministra, Hubert Bronicki (dyrektor Teatru Rawa).
Intryga goni intrygę, szantaże zmieniają układy sił, a Poseł jest podobno dobry w łóżku.
Inteligentna komedia ze świata polityki (francuskiej) i miłości.
Autor tekstu (Pierre Sauvil) doskonale wychwycił ponadczasowość relacji międzyludzkich, tłumaczka (Barbara Grzegorzewska) zapewnia iskrę dowcipu w samych dialogach.
reżyseria: Mariusz Orski
światło i dźwięk: Sergiusz Brożek
na scenie: Barbara Lubos, Izabella Malik, Hubert Bronicki, Bogusław Kudłek, Robert Talarczyk
Bilety: 60 zł (dostępne w Sztygarce)
28 sierpnia 2020, piątek, godz. 20:00
miejsce: Chorzowskie Centrum Kultury
MUZYCZNY FINAŁ CHORZOWSKIEGO TEATRU OGRODOWEGO
oraz INAUGURACJA CYKLU CHORZOWSKIEGO CENTRUM KULTURY
PIOSENKI Z TEKSTEM
Koncert współorganizowany z Wydziałem Kultury, Sportu i Turystyki UM Chorzów
Joanna Kołaczkowska: Piosenki z tekstem
„Muzyki potrzebuję jak powietrza, jak wiatru, który przegania… chcę by jego powiew mnie porywał, unosił na barana, a potem grzecznie zanosił do domu. Chcę, by piosenki mną poniewierały i wyrywały mi włosy. Marzeniem moim jest stworzenie takich piosenek, które będą żyły i od czasu do czasu wyrwą komuś choć jeden włos” (Joanna Kołaczkowska)
Znakomitej artystce znanej z kabaretów Potem i Hrabi towarzyszyć będzie dwóch muzyków.
Czy trzeba dodawać coś więcej?
Pomoc ze strony Miasta Chorzów (koronawirus niemal całkowicie zlikwidował budżet imprezy) nie wystarczy na sfinansowanie czternastego sezonu nawet w mocno okrojonej formie, dlatego potrzebujemy również wsparcia teatromanów. Nie chcemy wprowadzać opłat za oglądanie transmisji, liczymy jednak na to, że docenicie artystów, którzy zdecydowali się pomóc nam jeszcze w momencie, gdy nie mogliśmy im zagwarantować żadnych wypłat. Wydamy też – tym razem w wersji cyfrowej, ze względów sanitarnych – „Sztajgerowy Cajtung”, w którym, jak zwykle, znajdziecie ciekawe rozmowy i teksty. Sukcesem czternastego wirusowego sezonu jest ustalenie cen biletów na poziomie 50 zł: to decyzja szalona, ale liczymy na Was, tylko dzięki Wam wszystko może się udać. Kupujcie bilety w przedsprzedaży, informujcie o akcji znajomych, którzy mogą być zainteresowani znakomitymi teatralnymi komediami.
Jeśli lubicie dobry teatr, jeśli chcecie pomóc ChTO w tym roku: prosimy o wpłatę dowolnej kwoty na konto Stowarzyszenia SZTYG.art, organizatora ChTO
51 1140 1078 0000 5128 2100 1001
z dopiskiem „darowizna na cele statutowe – ChTO 2020”.
14 sierpnia 2020, piątek, godz. 18:00
NOWA SCENA CHTO – NA NAJWYŻSZYM POZIOMIE
miejsce: Sztygarka, na wieży Prezydent
Rafał Rutkowski: Hejnał z wieży wyciągowej (transmisja internetowa)
Impulsem do powstania nowego cyklu stała się pandemia: kiedy nie wolno było organizować spektakli z publicznością, Naczelny Ogrodnik zaczął w Chorzowie szukać miejsc nieteatralnych, które nadadzą się na scenę on line. Jednym z najważniejszych punktów na tej mapie stała się wieża szybu Prezydent. Tu spektaklu jeszcze nie było! I tak wirus pomógł nam we wzbogaceniu oferty ChTO…
Tekst Hejnału... napisał Rafał Rutkowski podczas lockdownu, kiedy zastanawialiśmy się nad możliwościami i kształtem czternastego sezonu. Sam zaproponował tytuł, nie zdradza na razie szczegółów – ale zapowiada niespodziankę dla widzów. Transmisja z wieży Prezydent, we współpracy z COM TV, a jeśli pogoda pozwoli – z wykorzystaniem drona, będzie udostępniona w internecie, a sam aktor po zejściu z wieży wyruszy na spotkanie z publicznością...
14 sierpnia 2020, piątek, godz. 19:00
miejsce: Chorzowskie Centrum Kultury
Michał Walczak (tekst), Rafał Rutkowski (na scenie): To nie jest kraj dla wielkich ludzi (wersja specjalna)
… i tuż po występie na wieży zaprezentuje odnowiony (także z uwzględnieniem pandemii) one man show: To nie jest kraj dla wielkich ludzi w Chorzowskim Centrum Kultury. To kabaretowy i aktorski popis Rafała Rutkowskiego, tym razem na żywo. Stereotypy są po to, żeby je wyśmiać, a jeśli do tego ma się aktora, który zagra absolutnie wszystko – można liczyć na teatralną ucztę.
Rafał Rutkowski? Wielki człowiek, wielki aktor. Wiadomo, że wejdzie na scenę, zdeklasuje stand-uperów, aktorów zawstydzi swobodnym kontaktem z publicznością, jak zwykle wciąganą do spektaklu. Wyśmieje wszystko, bo nie ma dla niego tematów tabu, a poprawność polityczna traci rację bytu. Ostre dowcipy zestawi Rutkowski z inteligentnym żartem, a monodram zamieni w wielogłosowe show i sam będzie się bawić równie dobrze jak widownia. To nie jest kraj dla wielkich ludzi łączy elementy teatru i kabaretu, a charyzma Rafała Rutkowskiego oraz łatwość, z jaką wciela się w kolejne wyraziste postacie, zapewnią rozrywkę w dobrym gatunku.
BILETY:
Hejnał z wieży wyciągowej (transmisja on line): bezpłatny dostęp w internecie
To nie jest kraj dla wielkich ludzi: 60 zł (dostępne w kasie ChCK)
15 sierpnia 2020, sobota, godz. 15:00
miejsce: Wasze domy
start INTERNETOWEJ DZIECINADY
Zasady: na profilu facebookowym będziemy prezentować filmiki i instrukcje, jak przygotować kolejnych potrzebnych w tym roku lalkowych aktorów, tak, by każde dziecko mogło stworzyć samodzielnie swoich teatralnych bohaterów. Opublikujemy też nagranie tekstu bajki, do której chętne dzieci będą w domach animować przygotowane wcześniej lalki. Dzięki temu kilkulatki nawet w pojedynkę dadzą radę przedstawić prawdziwą bajkę na prawdziwej – przygotowanej według zasad teatralnych – scenie. Dorośli, nie zapomnijcie o brawach dla artystów!
Najmłodsi tym razem będą pracować samodzielnie w domach i dadzą przedstawienie dla swoich bliskich. Jeśli przyślecie nam nagrania występów – chętnie je opublikujemy!
INTERNETOWA DZIECINADA: za darmo, dostęp do wszystkich materiałów w internecie na stronie www.facebook.com/chorzowskiteatrogrodowy
28 sierpnia 2020, piątek, godz. 18:00
miejsce: Sztygarka, w Magazynie Ciekłego Powietrza
Teatr Korez: Miłość i polityka
Spektakl, który ciągle się zmienia za sprawą wyjątkowo kreatywnego Ministra Sprawiedliwości, Roberta Talarczyka (dyrektora Teatru Śląskiego). Pewnego dnia przychodzi do niego Poseł Bogusław Kudłek (aktor kabaretu Paranienormalni) i proponuje, że zabierze jego żonę Barbarę Lubos (przedstawiać nie trzeba) na upojny weekend na Gwadelupę. W sytuację wmiesza się jeszcze seksowna asystentka Ministra (Iza Malik, czyli cholonkowa Tekla jako seksbomba) oraz prawa ręka Ministra, Hubert Bronicki (dyrektor Teatru Rawa).
Intryga goni intrygę, szantaże zmieniają układy sił, a Poseł jest podobno dobry w łóżku.
Inteligentna komedia ze świata polityki (francuskiej) i miłości.
Autor tekstu (Pierre Sauvil) doskonale wychwycił ponadczasowość relacji międzyludzkich, tłumaczka (Barbara Grzegorzewska) zapewnia iskrę dowcipu w samych dialogach.
reżyseria: Mariusz Orski
światło i dźwięk: Sergiusz Brożek
na scenie: Barbara Lubos, Izabella Malik, Hubert Bronicki, Bogusław Kudłek, Robert Talarczyk
Bilety: 60 zł (dostępne w Sztygarce)
28 sierpnia 2020, piątek, godz. 20:00
miejsce: Chorzowskie Centrum Kultury
MUZYCZNY FINAŁ CHORZOWSKIEGO TEATRU OGRODOWEGO
oraz INAUGURACJA CYKLU CHORZOWSKIEGO CENTRUM KULTURY
PIOSENKI Z TEKSTEM
Koncert współorganizowany z Wydziałem Kultury, Sportu i Turystyki UM Chorzów
Joanna Kołaczkowska: Piosenki z tekstem
„Muzyki potrzebuję jak powietrza, jak wiatru, który przegania… chcę by jego powiew mnie porywał, unosił na barana, a potem grzecznie zanosił do domu. Chcę, by piosenki mną poniewierały i wyrywały mi włosy. Marzeniem moim jest stworzenie takich piosenek, które będą żyły i od czasu do czasu wyrwą komuś choć jeden włos” (Joanna Kołaczkowska)
Znakomitej artystce znanej z kabaretów Potem i Hrabi towarzyszyć będzie dwóch muzyków.
Czy trzeba dodawać coś więcej?
Pomoc ze strony Miasta Chorzów (koronawirus niemal całkowicie zlikwidował budżet imprezy) nie wystarczy na sfinansowanie czternastego sezonu nawet w mocno okrojonej formie, dlatego potrzebujemy również wsparcia teatromanów. Nie chcemy wprowadzać opłat za oglądanie transmisji, liczymy jednak na to, że docenicie artystów, którzy zdecydowali się pomóc nam jeszcze w momencie, gdy nie mogliśmy im zagwarantować żadnych wypłat. Wydamy też – tym razem w wersji cyfrowej, ze względów sanitarnych – „Sztajgerowy Cajtung”, w którym, jak zwykle, znajdziecie ciekawe rozmowy i teksty. Sukcesem czternastego wirusowego sezonu jest ustalenie cen biletów na poziomie 50 zł: to decyzja szalona, ale liczymy na Was, tylko dzięki Wam wszystko może się udać. Kupujcie bilety w przedsprzedaży, informujcie o akcji znajomych, którzy mogą być zainteresowani znakomitymi teatralnymi komediami.
Jeśli lubicie dobry teatr, jeśli chcecie pomóc ChTO w tym roku: prosimy o wpłatę dowolnej kwoty na konto Stowarzyszenia SZTYG.art, organizatora ChTO
51 1140 1078 0000 5128 2100 1001
z dopiskiem „darowizna na cele statutowe – ChTO 2020”.
wtorek, 21 lipca 2020
Inka Jabłońska: Mój chłopak i jego narzeczona
Mando, Kraków 2020.
Dwóch ukochanych
Inka Jabłońska jest niezłą autorką obyczajówek. „Mój chłopak i jego narzeczona” wprawdzie nie ma zbyt wielu zwrotów akcji, ale koncentruje się na nieoczywistych rozwiązaniach uczuciowych i ma psychologiczne smaczki, co w zupełności wystarczy czytelniczkom ceniącym sobie kobiecą literaturę. Ma ta książka dobry rytm i zadaje pytania, które przyciągną odbiorczynie – a to dlatego, że autorka rezygnuje świadomie z konwencji spopularyzowanej w ostatnich latach przez poczytne historie. Koniec jednego związku nie jest tu początkiem następnego, a bohaterka miota się między dwoma kochankami i nie wie, którego powinna wybrać.
Malwina nie zachowuje się jak typowa bohaterka obyczajówek. Pracuje jako archeolog (więc opalenizna z wykopalisk odbiera jej urok i poczucie kobiecości), nie walczy o dawną miłość i nie kieruje się sentymentami, przynajmniej w ocenie innych. Dawno już postanowiła, że wyjedzie z rodzinnego miasta i swoje życie zbuduje gdzie indziej. To oznacza rozstanie z pierwszym prawdziwym ukochanym: Daniel nie zamierza wyjeżdżać. I chociaż przerażająca choroba scementowała związek nastolatków i pokazała, że mogą na sobie polegać, wszystko musi się zmienić. Teraz Malwina dostaje zaproszenie na ślub Daniela i Anieli – musi się pojawić w rodzinnych stronach, choćby przez wzgląd na sympatię, jaką żywi do byłego. Jako partnera zabiera ze sobą Jacka, przyjaciela, z którym łączą ją – w razie potrzeby – łóżkowe zabawy. Taki luźny układ odpowiada obojgu, nie mają siebie na wyłączność, nie potrzebują definiować relacji, a skoro niczego od siebie nie oczekują – nie będą się rozczarowywać ani kłócić. Jacek jest doskonałym kompanem, sprawdza się w każdej sytuacji i można na nim polegać. Także wtedy, gdy na jaw wychodzi misterny plan Anieli, dziewczyny od liceum zakochanej w Danielu.
Inka Jabłońska bawi się, bo pozwoliła sobie na odejście od stereotypu. U niej kobieta nie czeka na baśniową miłość i nie wierzy, że mogłaby czekać na rozwój wypadków. Sytuacja z dwoma kochankami przez długi czas jest dla niej wygodna i daje jej siłę – kiedy Daniel się zaręcza, Malwina może zrezygnować z kontaktów z nim bez większego cierpienia. Płaci za to cenę braku uczuciowego zdecydowania, jednak nie odbija się to przesadnie na jej zdrowiu i psychice w codzienności. Z kolei autorka tak prowadzi narrację, żeby oczywista stała się dla czytelniczek wyjątkowość relacji z Danielem, a także – idealność Jacka w codziennym życiu. Chodzi o to, żeby maksymalnie skomplikować wybór, do którego w końcu musi dojść dla dobra wszystkich zainteresowanych. Żeby uciec od cukierkowości, Jabłońska wrzuca jeszcze motyw nowych przyjaźni i zachowań psychopatycznych cudownej Anieli – to wątek, któremu warto się przyjrzeć, bo ubarwia całą książkę i sprawia, że na moment oddala książkę od beztroskiej obyczajówki w stronę powieści psychologicznej. „Mój chłopak i jego narzeczona” to książka, którą całkiem dobrze się czyta, a jeśli ktoś lubi literaturę kobiecą i pozbawioną sensacyjności (za to niepozbawioną delikatnego humoru) narrację, będzie usatysfakcjonowany.
Dwóch ukochanych
Inka Jabłońska jest niezłą autorką obyczajówek. „Mój chłopak i jego narzeczona” wprawdzie nie ma zbyt wielu zwrotów akcji, ale koncentruje się na nieoczywistych rozwiązaniach uczuciowych i ma psychologiczne smaczki, co w zupełności wystarczy czytelniczkom ceniącym sobie kobiecą literaturę. Ma ta książka dobry rytm i zadaje pytania, które przyciągną odbiorczynie – a to dlatego, że autorka rezygnuje świadomie z konwencji spopularyzowanej w ostatnich latach przez poczytne historie. Koniec jednego związku nie jest tu początkiem następnego, a bohaterka miota się między dwoma kochankami i nie wie, którego powinna wybrać.
Malwina nie zachowuje się jak typowa bohaterka obyczajówek. Pracuje jako archeolog (więc opalenizna z wykopalisk odbiera jej urok i poczucie kobiecości), nie walczy o dawną miłość i nie kieruje się sentymentami, przynajmniej w ocenie innych. Dawno już postanowiła, że wyjedzie z rodzinnego miasta i swoje życie zbuduje gdzie indziej. To oznacza rozstanie z pierwszym prawdziwym ukochanym: Daniel nie zamierza wyjeżdżać. I chociaż przerażająca choroba scementowała związek nastolatków i pokazała, że mogą na sobie polegać, wszystko musi się zmienić. Teraz Malwina dostaje zaproszenie na ślub Daniela i Anieli – musi się pojawić w rodzinnych stronach, choćby przez wzgląd na sympatię, jaką żywi do byłego. Jako partnera zabiera ze sobą Jacka, przyjaciela, z którym łączą ją – w razie potrzeby – łóżkowe zabawy. Taki luźny układ odpowiada obojgu, nie mają siebie na wyłączność, nie potrzebują definiować relacji, a skoro niczego od siebie nie oczekują – nie będą się rozczarowywać ani kłócić. Jacek jest doskonałym kompanem, sprawdza się w każdej sytuacji i można na nim polegać. Także wtedy, gdy na jaw wychodzi misterny plan Anieli, dziewczyny od liceum zakochanej w Danielu.
Inka Jabłońska bawi się, bo pozwoliła sobie na odejście od stereotypu. U niej kobieta nie czeka na baśniową miłość i nie wierzy, że mogłaby czekać na rozwój wypadków. Sytuacja z dwoma kochankami przez długi czas jest dla niej wygodna i daje jej siłę – kiedy Daniel się zaręcza, Malwina może zrezygnować z kontaktów z nim bez większego cierpienia. Płaci za to cenę braku uczuciowego zdecydowania, jednak nie odbija się to przesadnie na jej zdrowiu i psychice w codzienności. Z kolei autorka tak prowadzi narrację, żeby oczywista stała się dla czytelniczek wyjątkowość relacji z Danielem, a także – idealność Jacka w codziennym życiu. Chodzi o to, żeby maksymalnie skomplikować wybór, do którego w końcu musi dojść dla dobra wszystkich zainteresowanych. Żeby uciec od cukierkowości, Jabłońska wrzuca jeszcze motyw nowych przyjaźni i zachowań psychopatycznych cudownej Anieli – to wątek, któremu warto się przyjrzeć, bo ubarwia całą książkę i sprawia, że na moment oddala książkę od beztroskiej obyczajówki w stronę powieści psychologicznej. „Mój chłopak i jego narzeczona” to książka, którą całkiem dobrze się czyta, a jeśli ktoś lubi literaturę kobiecą i pozbawioną sensacyjności (za to niepozbawioną delikatnego humoru) narrację, będzie usatysfakcjonowany.
poniedziałek, 20 lipca 2020
Joanna Przetakiewicz: #nie bałam się o tym rozmawiać. Historie bez retuszu
Ringier Axel Springer, Warszawa 2020.
Scenariusze z życia
To jedna z tych książek, których nie ocenia się od strony literackiej, bo nie o literackość w niej chodzi, nawet jeśli poszczególne opowieści zostały zunifikowane i sprowadzone do jednego wymiaru: raczej mała szansa, żeby kobiety z różnych sfer i o różnych życiowych doświadczeniach posługiwały się jednym szablonem i jednym językiem, więc nawet podział na role nie przekona do ogromnej ingerencji stylistycznej. Ale nie o jakość literatury tu chodzi, a o przesłanie tomu, a to nie podlega w ogóle ocenom. „#nie bałam się o tym rozmawiać” to publikacja stworzona z wyznań dziesięciu kobiet. Joanna Przetakiewicz zaprasza do relacjonowania – ku przestrodze – swoich przypadków i kłopotów autorki odważne i silne, tak, żeby czytelniczki mogły przekonać się, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, nawet jeżeli bardzo radykalne. Nieprzypadkowo podtytuł tego tomu głosi „Historie bez retuszu” - przy czym chodzi o retusz „życiowy”.
Każda z bohaterek musiała się z czymś trudnym zmierzyć. Jedna bardzo chciała mieć dziecko, ale jej organizm odrzucał każdą ciążę, przez co czuła się wybrakowana – a bardzo drogi zabieg in vitro nie gwarantował sukcesu. Inna straciła pewność siebie przez toksycznego małżonka, jeszcze inna walczyła z alkoholizmem w domu, kolejna była przez męża gwałcona. Któraś czeka na wyjście partnera z więzienia i wierzy, że będzie mogła prowadzić normalne życie. Za każdym razem pojawia się koszmar codziennego życia – trudny wręcz do wyobrażenia w zwyczajnych domach. Za każdym razem pojedyncze decyzje lub wyniesione z domu rodzinnego doświadczenia stają się pułapką pozornie bez wyjścia. Mężczyźni w zaciszu domowym stają się oprawcami, nawet wtedy, gdy wcześniej udawali troskliwych, przynosili kwiaty i prawili komplementy. Część problemów bierze się zresztą z nieumiejętności odczytywania niepokojących sygnałów na początku: bohaterki historii wiedzą już, że nie wolno przymykać oczu na „drobne”wady, bo one po ślubie mogą stać się źródłem wielu traum – i przyniosą cierpienie ponad siły.
Niezależnie od tego, jaki scenariusz przedstawiają bohaterki tomu „#nie bałam się o tym rozmawiać”, całość prowadzi do jednego: wyjścia ze skomplikowanej sytuacji. Może to oznaczać szukanie fachowej pomocy albo przynajmniej wsparcia innych kobiet, może – radykalne odcięcie się i ucieczkę. Jednak żeby coś w swoim nieudanym życiu zmienić, trzeba mieć siłę. I kobiety z tego tomu pokazują, że taką siłę można znaleźć w sobie, nawet jeśli jest się już zniszczoną psychicznie zabawką psychopaty. To coś, co daje nadzieję czytelniczkom będącym w podobnej sytuacji – i coś, co staje się przestrogą dla kobiet naiwnych. Joanna Przetakiewicz chce, żeby lekcja, jaką odbiorczynie wyciągną z tomu, była wyrazista i jednoznaczna. Tu nie chodzi o szukanie księcia z bajki i wiarę w „żyli długo i szczęśliwie”, a o ratunek, gdy bajka okazała się koszmarem. Z tego też powodu nie ma większego znaczenia sposób prowadzenia opowieści – tu ważne są tylko reakcje, jakie wyzwolą one w czytelniczkach. „#nie bałam się o tym rozmawiać” to niezgoda na upokorzenia, cierpienia i krzywdy, nawet jeśli w opinii niektórych poszkodowane „same są sobie winne”.
Scenariusze z życia
To jedna z tych książek, których nie ocenia się od strony literackiej, bo nie o literackość w niej chodzi, nawet jeśli poszczególne opowieści zostały zunifikowane i sprowadzone do jednego wymiaru: raczej mała szansa, żeby kobiety z różnych sfer i o różnych życiowych doświadczeniach posługiwały się jednym szablonem i jednym językiem, więc nawet podział na role nie przekona do ogromnej ingerencji stylistycznej. Ale nie o jakość literatury tu chodzi, a o przesłanie tomu, a to nie podlega w ogóle ocenom. „#nie bałam się o tym rozmawiać” to publikacja stworzona z wyznań dziesięciu kobiet. Joanna Przetakiewicz zaprasza do relacjonowania – ku przestrodze – swoich przypadków i kłopotów autorki odważne i silne, tak, żeby czytelniczki mogły przekonać się, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, nawet jeżeli bardzo radykalne. Nieprzypadkowo podtytuł tego tomu głosi „Historie bez retuszu” - przy czym chodzi o retusz „życiowy”.
Każda z bohaterek musiała się z czymś trudnym zmierzyć. Jedna bardzo chciała mieć dziecko, ale jej organizm odrzucał każdą ciążę, przez co czuła się wybrakowana – a bardzo drogi zabieg in vitro nie gwarantował sukcesu. Inna straciła pewność siebie przez toksycznego małżonka, jeszcze inna walczyła z alkoholizmem w domu, kolejna była przez męża gwałcona. Któraś czeka na wyjście partnera z więzienia i wierzy, że będzie mogła prowadzić normalne życie. Za każdym razem pojawia się koszmar codziennego życia – trudny wręcz do wyobrażenia w zwyczajnych domach. Za każdym razem pojedyncze decyzje lub wyniesione z domu rodzinnego doświadczenia stają się pułapką pozornie bez wyjścia. Mężczyźni w zaciszu domowym stają się oprawcami, nawet wtedy, gdy wcześniej udawali troskliwych, przynosili kwiaty i prawili komplementy. Część problemów bierze się zresztą z nieumiejętności odczytywania niepokojących sygnałów na początku: bohaterki historii wiedzą już, że nie wolno przymykać oczu na „drobne”wady, bo one po ślubie mogą stać się źródłem wielu traum – i przyniosą cierpienie ponad siły.
Niezależnie od tego, jaki scenariusz przedstawiają bohaterki tomu „#nie bałam się o tym rozmawiać”, całość prowadzi do jednego: wyjścia ze skomplikowanej sytuacji. Może to oznaczać szukanie fachowej pomocy albo przynajmniej wsparcia innych kobiet, może – radykalne odcięcie się i ucieczkę. Jednak żeby coś w swoim nieudanym życiu zmienić, trzeba mieć siłę. I kobiety z tego tomu pokazują, że taką siłę można znaleźć w sobie, nawet jeśli jest się już zniszczoną psychicznie zabawką psychopaty. To coś, co daje nadzieję czytelniczkom będącym w podobnej sytuacji – i coś, co staje się przestrogą dla kobiet naiwnych. Joanna Przetakiewicz chce, żeby lekcja, jaką odbiorczynie wyciągną z tomu, była wyrazista i jednoznaczna. Tu nie chodzi o szukanie księcia z bajki i wiarę w „żyli długo i szczęśliwie”, a o ratunek, gdy bajka okazała się koszmarem. Z tego też powodu nie ma większego znaczenia sposób prowadzenia opowieści – tu ważne są tylko reakcje, jakie wyzwolą one w czytelniczkach. „#nie bałam się o tym rozmawiać” to niezgoda na upokorzenia, cierpienia i krzywdy, nawet jeśli w opinii niektórych poszkodowane „same są sobie winne”.
niedziela, 19 lipca 2020
Elizabeth L. Cline: Ekoszafa. Ubieraj się dobrze
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Ubrania eko
W całym ruchu dbania o środowisko i ograniczania liczby produkowanych śmieci zaczyna się powoli dostrzegać specjalizacje. Kolejni autorzy starają się już nie tylko prezentować ogólne porady dotyczące zmiany trybu życia, ale i konkretne obszary wymagające przepracowania. Elizabeth L. Cline zajmuje się garderobą – jej „Ekoszafa. Ubieraj się dobrze” to potężny tom zogniskowany na temacie rezygnacji z przelotnych mód, ograniczania zakupowego szału i takiego wybierania ubrań, by mogły służyć długo, a do tego nie przyczyniały się do zaśmiecania środowiska. Mało kto myśli dzisiaj o naprawianiu uszkodzonych części garderoby – tymczasem jeśli kupuje się rzeczy w dobrym gatunku, takie rozwiązania powinny wejść w nałóg – jak przekonuje autorka. „Ekoszafa” to kompleksowe i bardzo szczegółowe przygotowanie do działania. Jeśli ktoś nie słyszał nigdy o garderobie kapsułkowej, albo nie liczył, ile ciuchów ma w domu, powinien się tej książce przyjrzeć i nawet jeżeli nie kopiować rozwiązań autorki w całości, to przynajmniej czerpać inspirację z podpowiedzi Cline.
Na uwagę zasługują między innymi próby ograniczania chaotycznych i nieprzemyślanych zakupów – autorka zwraca uwagę, że część ubrań nie zostaje nigdy założona i w efekcie zaśmieca szafy. Podpowiada, co robić, żeby zmienić przyzwyczajenia. Uczy, jak sprzedawać niechciane i nienoszone rzeczy (przypomina wprawdzie często, że ubrania tracą na wartości już w momencie wyjścia ze sklepu, ale wie też, jak nie tracić zbyt wiele i to przekazuje czytelniczkom). Podpowiada, jak wyszukiwać okazje w sklepach z odzieżą używaną. Tłumaczy też, jakie zakupy są dokonywane na całe życie. Propaguje wiedzę o wypożyczalniach strojów i o systemach abonamentowych (na razie nie jest to opcja dostępna we wszystkich krajach, ale warto się zastanowić nad tego typu podejściem). Sporo miejsca poświęca na pielęgnowanie ubrań, uczy nawet podstawowych ściegów przydatnych przy reperowaniu drobnych usterek (uwaga: raczej trudno zgodzić się z założeniem jak najrzadszego prania, tu jednak – mimo pewnego oddalenia od zasad ekologii i zero waste – przydałoby się trzeźwe spojrzenie na realia, wietrzenie ubrań nie wystarczy). Cline stara się rozwiać wątpliwości i tak dobierać tematy, żeby zainteresować czytelniczki nowymi możliwościami (skoro odbiera im stare, czyli przyjemność kupowania nowych rzeczy). „Ekoszafa” jest zatem zbiorem pomysłów, z których można czerpać – nawet jeśli nie ze wszystkich, to być może część stanie się dla czytelniczek ważna.
Żeby być bardziej wiarygodna dla odbiorczyń, Cline wyszukuje autorytety (często są to jej znajomi lub ludzie, których poznała przy przechodzeniu na ekogarderobę) – przeprowadza z nimi krótkie wywiady na temat proponowanych rozwiązań. Chce, żeby ktoś podkreślał wagę proponowanych zachowań i podzielił się własnymi doświadczeniami, tak, żeby zamieniły się one w wartościowe podpowiedzi dla czytelniczek. Takie rozwiązanie pełni też funkcję mnemotechniczną, obok charakterystycznych poradnikowych podsumowań treści zawartych w rozdziałach. Elizabeth L. Cline chce, żeby jej książka dawała odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania, jakie pojawią się u czytelniczek w trakcie lektury i w trakcie wprowadzania ekoszafy u siebie – tak, by nie trzeba było już szukać żadnych innych źródeł wiadomości i porad.
Ubrania eko
W całym ruchu dbania o środowisko i ograniczania liczby produkowanych śmieci zaczyna się powoli dostrzegać specjalizacje. Kolejni autorzy starają się już nie tylko prezentować ogólne porady dotyczące zmiany trybu życia, ale i konkretne obszary wymagające przepracowania. Elizabeth L. Cline zajmuje się garderobą – jej „Ekoszafa. Ubieraj się dobrze” to potężny tom zogniskowany na temacie rezygnacji z przelotnych mód, ograniczania zakupowego szału i takiego wybierania ubrań, by mogły służyć długo, a do tego nie przyczyniały się do zaśmiecania środowiska. Mało kto myśli dzisiaj o naprawianiu uszkodzonych części garderoby – tymczasem jeśli kupuje się rzeczy w dobrym gatunku, takie rozwiązania powinny wejść w nałóg – jak przekonuje autorka. „Ekoszafa” to kompleksowe i bardzo szczegółowe przygotowanie do działania. Jeśli ktoś nie słyszał nigdy o garderobie kapsułkowej, albo nie liczył, ile ciuchów ma w domu, powinien się tej książce przyjrzeć i nawet jeżeli nie kopiować rozwiązań autorki w całości, to przynajmniej czerpać inspirację z podpowiedzi Cline.
Na uwagę zasługują między innymi próby ograniczania chaotycznych i nieprzemyślanych zakupów – autorka zwraca uwagę, że część ubrań nie zostaje nigdy założona i w efekcie zaśmieca szafy. Podpowiada, co robić, żeby zmienić przyzwyczajenia. Uczy, jak sprzedawać niechciane i nienoszone rzeczy (przypomina wprawdzie często, że ubrania tracą na wartości już w momencie wyjścia ze sklepu, ale wie też, jak nie tracić zbyt wiele i to przekazuje czytelniczkom). Podpowiada, jak wyszukiwać okazje w sklepach z odzieżą używaną. Tłumaczy też, jakie zakupy są dokonywane na całe życie. Propaguje wiedzę o wypożyczalniach strojów i o systemach abonamentowych (na razie nie jest to opcja dostępna we wszystkich krajach, ale warto się zastanowić nad tego typu podejściem). Sporo miejsca poświęca na pielęgnowanie ubrań, uczy nawet podstawowych ściegów przydatnych przy reperowaniu drobnych usterek (uwaga: raczej trudno zgodzić się z założeniem jak najrzadszego prania, tu jednak – mimo pewnego oddalenia od zasad ekologii i zero waste – przydałoby się trzeźwe spojrzenie na realia, wietrzenie ubrań nie wystarczy). Cline stara się rozwiać wątpliwości i tak dobierać tematy, żeby zainteresować czytelniczki nowymi możliwościami (skoro odbiera im stare, czyli przyjemność kupowania nowych rzeczy). „Ekoszafa” jest zatem zbiorem pomysłów, z których można czerpać – nawet jeśli nie ze wszystkich, to być może część stanie się dla czytelniczek ważna.
Żeby być bardziej wiarygodna dla odbiorczyń, Cline wyszukuje autorytety (często są to jej znajomi lub ludzie, których poznała przy przechodzeniu na ekogarderobę) – przeprowadza z nimi krótkie wywiady na temat proponowanych rozwiązań. Chce, żeby ktoś podkreślał wagę proponowanych zachowań i podzielił się własnymi doświadczeniami, tak, żeby zamieniły się one w wartościowe podpowiedzi dla czytelniczek. Takie rozwiązanie pełni też funkcję mnemotechniczną, obok charakterystycznych poradnikowych podsumowań treści zawartych w rozdziałach. Elizabeth L. Cline chce, żeby jej książka dawała odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania, jakie pojawią się u czytelniczek w trakcie lektury i w trakcie wprowadzania ekoszafy u siebie – tak, by nie trzeba było już szukać żadnych innych źródeł wiadomości i porad.
Agnieszka Sowińska: Przekroje. Owoce i warzywa
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020 (wznowienie).
Opowiadanie
Świetną zabawę dzieciom proponuje Agnieszka Sowińska, przy okazji odpowiadając na odwieczne pytania, dlaczego należy jeść owoce i warzywa i zadbać o to, żeby były stale obecne w diecie. „Przekroje. Owoce i warzywa” to wielkoformatowy picture book, w którym poza pierwszą rozkładówką nie ma miejsca na tekst. Wszystko będą tworzyć dzieci na podstawie tego, co zaproponuje autorka. Żeby w ogóle móc korzystać z książki, trzeba bardzo uważnie zapoznać się ze wstępem – czyli przedstawieniem postaci występujących w tomiku. Pojawią się tu jako bohaterowie Witaminy, Skrobia, Potas, Jod, Barwniki, Żelazo, Pektyna, Garbnik czy Błonnik, Cukier, Związki zasadowe oraz Białko roślinne. Każdy bohater zaprezentowany jako osobny stworek, o ściśle określonym kształcie i kolorze, czasami też dodatkach (chociaż te nie mają w zasadzie znaczenia). Przy każdym bohaterze zapowiadającym szereg przygód pojawia się jego metryczka: krótka i dowcipna charakterystyka, miejsce występowania, wpływ na organizm człowieka. Dzięki takiemu połączeniu danych łatwiej będzie zapamiętać (skoro Magnez to „urodzony optymista”, wiadomo, że „działa antystresowo”, skoro Witamina C to „złota rączka”, „niezastąpiona, zwłaszcza kiedy potrzebna jest pierwsza pomoc”). Logicznie, dowcipnie i z pomysłem – a to się liczy. Na początku być może dzieci nie będą specjalnie chciały zagłębiać się w te informacje, a już zupełnie – zapamiętywać. Ale idea książki to właśnie na nich wymusi i kto nie nauczy się porządnie nazw oraz zwyczajów kolejnych składników owoców i warzyw, ten będzie do pierwszej rozkładówki powracać bez przerwy – aż odpowiednie wiadomości zapadną mu w pamięć.
Agnieszka Sowińska proponuje bowiem na kolejnych stronach – zgodnie z tytułem – wielkie przekroje. Owoce i warzywa (za każdym razem na wszelki wypadek odpowiednio podpisane) zamieniają się w „domki”, w których wiele się dzieje. Dzieci mogą podglądać codzienność ich mieszkańców i sprawdzać, czym się w danym momencie zajmują. Poza podziwianiem rozkładu pomieszczeń oraz umeblowania w poszczególnych owocach i warzywach będą musiały skupić się na tym, kto właściwie zamieszkuje dane miejsce. I to moment, w którym przyda się wiedza z pierwszej rozkładówki. Żeby bowiem dobrze opisać to, co widać na obrazkach, dzieci będą musiały posługiwać się terminami podanymi na początku. Jeśli tego nie zrobią – nie tylko umkną im intencje postaci, ale nawet – nie uda się opisać innym komicznych scenek. Możliwość obserwowania bohaterów w domkach z owoców i warzyw to bowiem wstęp do samodzielnego snucia narracji. Agnieszka Sowińska zachęca nie tylko do zapamiętywania argumentów za włączeniem owoców i warzyw do codziennych posiłków (co w przypadku kilkulatków bywa trudne, a z tą książką może okazać się łatwiejsze), ale i do ćwiczenia umiejętności opowiadania. Kolorowe ilustracje kuszą – zachęcają do komentowania i do odkrywania coraz to nowych niespodzianek. Dzięki temu „Przekroje” mogą zapewnić maluchom edukacyjną rozrywkę na długi czas.
Opowiadanie
Świetną zabawę dzieciom proponuje Agnieszka Sowińska, przy okazji odpowiadając na odwieczne pytania, dlaczego należy jeść owoce i warzywa i zadbać o to, żeby były stale obecne w diecie. „Przekroje. Owoce i warzywa” to wielkoformatowy picture book, w którym poza pierwszą rozkładówką nie ma miejsca na tekst. Wszystko będą tworzyć dzieci na podstawie tego, co zaproponuje autorka. Żeby w ogóle móc korzystać z książki, trzeba bardzo uważnie zapoznać się ze wstępem – czyli przedstawieniem postaci występujących w tomiku. Pojawią się tu jako bohaterowie Witaminy, Skrobia, Potas, Jod, Barwniki, Żelazo, Pektyna, Garbnik czy Błonnik, Cukier, Związki zasadowe oraz Białko roślinne. Każdy bohater zaprezentowany jako osobny stworek, o ściśle określonym kształcie i kolorze, czasami też dodatkach (chociaż te nie mają w zasadzie znaczenia). Przy każdym bohaterze zapowiadającym szereg przygód pojawia się jego metryczka: krótka i dowcipna charakterystyka, miejsce występowania, wpływ na organizm człowieka. Dzięki takiemu połączeniu danych łatwiej będzie zapamiętać (skoro Magnez to „urodzony optymista”, wiadomo, że „działa antystresowo”, skoro Witamina C to „złota rączka”, „niezastąpiona, zwłaszcza kiedy potrzebna jest pierwsza pomoc”). Logicznie, dowcipnie i z pomysłem – a to się liczy. Na początku być może dzieci nie będą specjalnie chciały zagłębiać się w te informacje, a już zupełnie – zapamiętywać. Ale idea książki to właśnie na nich wymusi i kto nie nauczy się porządnie nazw oraz zwyczajów kolejnych składników owoców i warzyw, ten będzie do pierwszej rozkładówki powracać bez przerwy – aż odpowiednie wiadomości zapadną mu w pamięć.
Agnieszka Sowińska proponuje bowiem na kolejnych stronach – zgodnie z tytułem – wielkie przekroje. Owoce i warzywa (za każdym razem na wszelki wypadek odpowiednio podpisane) zamieniają się w „domki”, w których wiele się dzieje. Dzieci mogą podglądać codzienność ich mieszkańców i sprawdzać, czym się w danym momencie zajmują. Poza podziwianiem rozkładu pomieszczeń oraz umeblowania w poszczególnych owocach i warzywach będą musiały skupić się na tym, kto właściwie zamieszkuje dane miejsce. I to moment, w którym przyda się wiedza z pierwszej rozkładówki. Żeby bowiem dobrze opisać to, co widać na obrazkach, dzieci będą musiały posługiwać się terminami podanymi na początku. Jeśli tego nie zrobią – nie tylko umkną im intencje postaci, ale nawet – nie uda się opisać innym komicznych scenek. Możliwość obserwowania bohaterów w domkach z owoców i warzyw to bowiem wstęp do samodzielnego snucia narracji. Agnieszka Sowińska zachęca nie tylko do zapamiętywania argumentów za włączeniem owoców i warzyw do codziennych posiłków (co w przypadku kilkulatków bywa trudne, a z tą książką może okazać się łatwiejsze), ale i do ćwiczenia umiejętności opowiadania. Kolorowe ilustracje kuszą – zachęcają do komentowania i do odkrywania coraz to nowych niespodzianek. Dzięki temu „Przekroje” mogą zapewnić maluchom edukacyjną rozrywkę na długi czas.
sobota, 18 lipca 2020
Barbara K. Lipska we współpracy z Elaine McArdle: Neurolożka. Piękny umysł, który się zgubił
Agora, Warszawa 2020.
Walka
Przerażająca i piękna jednocześnie jest ta książka. Przerażająca, bo kiedy daje nadzieję, to jednocześnie w tle tę nadzieję odbiera – a w erze nasilania się chorób cywilizacyjnych uderza w częste lęki społeczeństwa. Piękna, bo trochę pozwala zrozumieć, jak funkcjonuje ludzki mózg – i zdradza jego tajemnice. Barbara K. Lipska, narratorka i bohaterka tej książki (spisanej dzięki ghostowi, Elaine McArdle) przedstawia swoją historię. Jest neurologiem, specjalizuje się w badaniach chorób mózgu, a prywatnie uwielbia wysiłek fizyczny: marzy nawet o Ironmanie. Udało jej się pokonać raka piersi, a później czerniaka – chociaż na czerniaka zmarł jej pierwszy mąż. Kilka lat po rozpoczęciu pracy nad mózgami odkrywa u siebie niepokojące zaburzenia wzroku. Szybko okazuje się, że w jej mózgu rozwija się krwawiący czerniak. Sama autorka nie zdaje sobie sprawy z tego, że zachowuje się, jakby cierpiała na choroby, które zwykle bada: guz mózgu wpływa na jej charakter i rozchwiewa relacje międzyludzkie. Rodzina martwi się i próbuje nie potęgować problemów, ukrywając prawdziwe reakcje. Barbara K. Lipska nie jest przecież świadoma tego, jak rani bliskich – i tego, że coraz mniej panuje nad codziennymi czynnościami. Autorka przedstawia nie tylko specyfikę swojej pracy i historię choroby widzianą od strony reportażu medycznego, interesuje ją również rejestrowanie kolejnych przejawów działania guza – to, co opowiadają jej bliscy, jest w stanie uzupełnić o własne powracające po czasie wspomnienia. Musi wygrać z rakiem po raz trzeci, chociaż bardzo boi się śmierci. I już wie, że to nie koniec, że nawet w przypadku sukcesu czekają ją dalsze badania i dalsze zagrożenia. Do tego na razie jednak daleko – aktualnie liczy się popadanie w chorobę psychiczną.
Czerniak w mózgu jest podstępny. Odbiera nie tylko zdrowie, ale i osobowość. Autorka prezentuje sytuacje, w których jej rodzina mogła tylko popłakiwać po kątach i robić dobrą minę do złej gry, rejestruje sceny, podczas których była nieuprzejma wobec lekarzy czy fizjoterapeutów – stopniowo pokazuje, jak zanikała jej empatia czy umiejętność komunikowania się z ludźmi bez gniewu. Zajmuje się też opisywaniem problemów, z których zdawała sobie sprawę, chociaż nie chciała ich uzewnętrzniać: zaburzenia widzenia były tylko początkiem, potem pojawiła się nieumiejętność prowadzenia samochodu (do tego stopnia, że Lipska zniszczyła swój pojazd i stanowiła zagrożenie na drodze), problemy z gotowaniem czy ze znajdowaniem rzeczy, których używała codziennie. Nagle nawet proste wskazówki okazywały się zadaniem ponad siły. To wszystko stanowi trzon książki: autorka na przemian omawia sprawy związane z neurologią (tak, żeby zrozumieli je zwykli odbiorcy) i swoje zmieniające się pod wpływem choroby życie. Kładzie nacisk zwłaszcza na lęk przed śmiercią i na „ciemną” stronę, którą uruchomił w niej guz mózgu. To pokazanie, jak bardzo choroba może zmienić człowieka – i jak bardzo urazy mózgu uniemożliwiają panowanie nad swoimi zachowaniami. Dla części czytelników będzie to zapewne ważna wskazówka dotycząca obserwowania bliskich.
Walka
Przerażająca i piękna jednocześnie jest ta książka. Przerażająca, bo kiedy daje nadzieję, to jednocześnie w tle tę nadzieję odbiera – a w erze nasilania się chorób cywilizacyjnych uderza w częste lęki społeczeństwa. Piękna, bo trochę pozwala zrozumieć, jak funkcjonuje ludzki mózg – i zdradza jego tajemnice. Barbara K. Lipska, narratorka i bohaterka tej książki (spisanej dzięki ghostowi, Elaine McArdle) przedstawia swoją historię. Jest neurologiem, specjalizuje się w badaniach chorób mózgu, a prywatnie uwielbia wysiłek fizyczny: marzy nawet o Ironmanie. Udało jej się pokonać raka piersi, a później czerniaka – chociaż na czerniaka zmarł jej pierwszy mąż. Kilka lat po rozpoczęciu pracy nad mózgami odkrywa u siebie niepokojące zaburzenia wzroku. Szybko okazuje się, że w jej mózgu rozwija się krwawiący czerniak. Sama autorka nie zdaje sobie sprawy z tego, że zachowuje się, jakby cierpiała na choroby, które zwykle bada: guz mózgu wpływa na jej charakter i rozchwiewa relacje międzyludzkie. Rodzina martwi się i próbuje nie potęgować problemów, ukrywając prawdziwe reakcje. Barbara K. Lipska nie jest przecież świadoma tego, jak rani bliskich – i tego, że coraz mniej panuje nad codziennymi czynnościami. Autorka przedstawia nie tylko specyfikę swojej pracy i historię choroby widzianą od strony reportażu medycznego, interesuje ją również rejestrowanie kolejnych przejawów działania guza – to, co opowiadają jej bliscy, jest w stanie uzupełnić o własne powracające po czasie wspomnienia. Musi wygrać z rakiem po raz trzeci, chociaż bardzo boi się śmierci. I już wie, że to nie koniec, że nawet w przypadku sukcesu czekają ją dalsze badania i dalsze zagrożenia. Do tego na razie jednak daleko – aktualnie liczy się popadanie w chorobę psychiczną.
Czerniak w mózgu jest podstępny. Odbiera nie tylko zdrowie, ale i osobowość. Autorka prezentuje sytuacje, w których jej rodzina mogła tylko popłakiwać po kątach i robić dobrą minę do złej gry, rejestruje sceny, podczas których była nieuprzejma wobec lekarzy czy fizjoterapeutów – stopniowo pokazuje, jak zanikała jej empatia czy umiejętność komunikowania się z ludźmi bez gniewu. Zajmuje się też opisywaniem problemów, z których zdawała sobie sprawę, chociaż nie chciała ich uzewnętrzniać: zaburzenia widzenia były tylko początkiem, potem pojawiła się nieumiejętność prowadzenia samochodu (do tego stopnia, że Lipska zniszczyła swój pojazd i stanowiła zagrożenie na drodze), problemy z gotowaniem czy ze znajdowaniem rzeczy, których używała codziennie. Nagle nawet proste wskazówki okazywały się zadaniem ponad siły. To wszystko stanowi trzon książki: autorka na przemian omawia sprawy związane z neurologią (tak, żeby zrozumieli je zwykli odbiorcy) i swoje zmieniające się pod wpływem choroby życie. Kładzie nacisk zwłaszcza na lęk przed śmiercią i na „ciemną” stronę, którą uruchomił w niej guz mózgu. To pokazanie, jak bardzo choroba może zmienić człowieka – i jak bardzo urazy mózgu uniemożliwiają panowanie nad swoimi zachowaniami. Dla części czytelników będzie to zapewne ważna wskazówka dotycząca obserwowania bliskich.
Grzegorz Kasdepke: Tylko bez całowania! Czyli jak sobie radzić z niektórymi emocjami
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020 (wznowienie).
Emocje u dzieci
Ta książka w nowej szacie graficznej powraca na rynek po raz kolejny i bez obaw można założyć, że powracać będzie jeszcze długo. Grzegorz Kasdepke wpadł bowiem na pomysł, który bardzo dobrze się sprawdza i przekonuje zarówno dzieci, jak i ich rodziców – pozwala na budowanie drobnych humorystycznych scenek o wymowie wychowawczej i na zapoczątkowanie rozmów o uczuciach i emocjach z najmłodszymi. Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy do przedszkola przychodzi pani Miłka – i przyprowadza ze sobą Pajacyka. Rezolutne dzieciaki szybko uświadomią jej, że to, czego uczą na studiach, czasami nijak się ma do rzeczywistości. Żeby znaleźć wspólny język z maluchami, pani Miłka będzie musiała słuchać intuicji, a czasami podpierać się mądrością Pajacyka, który wprawdzie jest zabawką, a jednak bez trudu dotrze do kilkulatków. Pani Miłka pojawia się w przedszkolu po to, żeby rozmawiać z dziećmi o uczuciach. Tymczasem dzieci mają własne plany i własne zadania, niekoniecznie zechcą się dostosowywać do harmonogramu zaproponowanego przez nową opiekunkę. Dlatego też pani Miłka będzie czasami improwizować, a z tego może wyjść sporo śmiesznych sytuacji.
W „Tylko bez całowania!, czyli jak sobie radzić z niektórymi emocjami” Grześ, Zosia, Bodzio czy Rozalka przekonują się, czym jest wstyd, nuda, gniew, wstręt, poczucie krzywdy, ale i radość. Kasdepke przedszkolaki charakteryzuje prosto i szybko, posługuje się kilkoma wygodnymi stereotypami, ale przedstawia dzieci jako ludzi myślących i rezolutnych – to może ucieszyć nie tylko grupę docelową odbiorców, także dorosłym uświadomi, że mają do czynienia nie z maluchami, które można zbywać, a z zasługującymi na poważne traktowanie istotami. U tych bohaterów bywa zabawnie albo irytująco, krótkie scenki z przedszkolnego życia stają się punktem wyjścia do omawiania tego, co czują bohaterowie – ale czasami emocje i uczucia pani Miłki lub pani dyrektor podlegają analizie. Autor zastanawia się nad tym, kiedy nastroje mogą się udzielić, w jaki sposób otoczenie wpływa na humory i zachowania – ma w zanadrzu kilka sztuczek, którymi rozbawi odbiorców. Podsuwa im jednak zjawiska kojarzone przez nich z najbliższego otoczenia – i omawia je, żeby jak najpełniej wytłumaczyć stany dzieci i dorosłych. Każdy krótki rozdział kończy się dodatkowymi wskazówkami dla dziecka – które jest świadkiem przeżywania czegoś przez kolegów – czasami potrzebna jest tu reakcja, nawet niewielka, innym razem poważna interwencja ze strony dorosłych – przedszkolaki powinny wiedzieć, jak i kiedy reagować. Kasdepke nie zapomina i o rodzicach – im również przedstawia schematy działania, podpowiada to, co dawniej mogło być wyzwalane przez intuicję. Wprowadza wskazówki cenne i ułatwiające lepsze zrozumienie otoczenia. Przedszkolaki razem z panią Miłką same w sobie są ciekawymi obiektami obserwacji – a jeśli do tego dokłada autor cenne komentarze, nie dziwi, że książka powraca na rynek.
Emocje u dzieci
Ta książka w nowej szacie graficznej powraca na rynek po raz kolejny i bez obaw można założyć, że powracać będzie jeszcze długo. Grzegorz Kasdepke wpadł bowiem na pomysł, który bardzo dobrze się sprawdza i przekonuje zarówno dzieci, jak i ich rodziców – pozwala na budowanie drobnych humorystycznych scenek o wymowie wychowawczej i na zapoczątkowanie rozmów o uczuciach i emocjach z najmłodszymi. Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy do przedszkola przychodzi pani Miłka – i przyprowadza ze sobą Pajacyka. Rezolutne dzieciaki szybko uświadomią jej, że to, czego uczą na studiach, czasami nijak się ma do rzeczywistości. Żeby znaleźć wspólny język z maluchami, pani Miłka będzie musiała słuchać intuicji, a czasami podpierać się mądrością Pajacyka, który wprawdzie jest zabawką, a jednak bez trudu dotrze do kilkulatków. Pani Miłka pojawia się w przedszkolu po to, żeby rozmawiać z dziećmi o uczuciach. Tymczasem dzieci mają własne plany i własne zadania, niekoniecznie zechcą się dostosowywać do harmonogramu zaproponowanego przez nową opiekunkę. Dlatego też pani Miłka będzie czasami improwizować, a z tego może wyjść sporo śmiesznych sytuacji.
W „Tylko bez całowania!, czyli jak sobie radzić z niektórymi emocjami” Grześ, Zosia, Bodzio czy Rozalka przekonują się, czym jest wstyd, nuda, gniew, wstręt, poczucie krzywdy, ale i radość. Kasdepke przedszkolaki charakteryzuje prosto i szybko, posługuje się kilkoma wygodnymi stereotypami, ale przedstawia dzieci jako ludzi myślących i rezolutnych – to może ucieszyć nie tylko grupę docelową odbiorców, także dorosłym uświadomi, że mają do czynienia nie z maluchami, które można zbywać, a z zasługującymi na poważne traktowanie istotami. U tych bohaterów bywa zabawnie albo irytująco, krótkie scenki z przedszkolnego życia stają się punktem wyjścia do omawiania tego, co czują bohaterowie – ale czasami emocje i uczucia pani Miłki lub pani dyrektor podlegają analizie. Autor zastanawia się nad tym, kiedy nastroje mogą się udzielić, w jaki sposób otoczenie wpływa na humory i zachowania – ma w zanadrzu kilka sztuczek, którymi rozbawi odbiorców. Podsuwa im jednak zjawiska kojarzone przez nich z najbliższego otoczenia – i omawia je, żeby jak najpełniej wytłumaczyć stany dzieci i dorosłych. Każdy krótki rozdział kończy się dodatkowymi wskazówkami dla dziecka – które jest świadkiem przeżywania czegoś przez kolegów – czasami potrzebna jest tu reakcja, nawet niewielka, innym razem poważna interwencja ze strony dorosłych – przedszkolaki powinny wiedzieć, jak i kiedy reagować. Kasdepke nie zapomina i o rodzicach – im również przedstawia schematy działania, podpowiada to, co dawniej mogło być wyzwalane przez intuicję. Wprowadza wskazówki cenne i ułatwiające lepsze zrozumienie otoczenia. Przedszkolaki razem z panią Miłką same w sobie są ciekawymi obiektami obserwacji – a jeśli do tego dokłada autor cenne komentarze, nie dziwi, że książka powraca na rynek.
piątek, 17 lipca 2020
Marta Matyszczak: Las i ciemność
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2020.
Spełnienie marzeń
Zwykle, kiedy bohaterowie wybierają się w podróż, to żeby odpocząć od swojego środowiska, zmienić otoczenie i znajomych. Róża Kwiatkowska i Szymon Solański, para, która już od ośmiu tomów rozśmiesza czytelników serii Kryminał pod psem, wybiera się do Puszczy Augustowskiej w zupełnie innym celu. Oto wielkimi krokami zbliża się ślub dziennikarki i detektywa. Ślub wymarzony (zwłaszcza przez Różę), planowany w najdrobniejszych szczegółach przez specjalnie zatrudnioną przez Szymona doradczynię (dopóki nie wtrąci się Róża) – i wolny od zwłok. Przynajmniej w założeniach. Bo tam, gdzie pojawia się sympatyczna dwójka, trupów nigdy nie brakuje. Tym razem ciało mężczyzny pływa sobie w Kanale Augustowskim, a takiego zjawiska zbagatelizować nie można. A co do oderwania od bliskich… bez obaw, Szymon Solański zaprasza na uroczystość i komisarza Barańskiego, i Potomek-Chojarską, i Brygidę Buchtę i wielu innych gości. Wszyscy będą musieli jakoś zmieścić się w lokalnym zajeździe i przeczekać największe szaleństwo.
Marta Matyszczak tym razem zabiera czytelników na prawdziwe wakacje w starym stylu. Z dala od wygód wszelakich: Szymon i Róża mieszkają w starej przyczepie kempingowej, nie z oszczędności, a z konieczności; z dala od uniżonego traktowania klientów. Do tego stopnia, że Róży przypomną się najgorsze wakacje w jej życiu – schyłek lat 90., brak ukochanego już wtedy Solańskiego, złośliwe koleżanki, które trzeba dopiero spacyfikować, nastoletnie kompleksy i problemy utrudniające codzienność. I teraz dramaty czają się na każdym rogu, ale nie zabraknie rozmachu narracyjnego i fantazji: Róża, która po prostu musi wpaść w tarapaty, objeżdża nago jezioro na ukradzionej motorówce, zrywa z okien firanki i popisuje się wyobraźnią, żeby nie zepsuć najpiękniejszego dnia w swoim życiu. Szymon próbuje po prostu się dostosować. Silne charaktery i brak zahamowań w działaniu – to coś, co wyróżnia serię. Tu nie ma postaci z tła, każdy, kto zaistnieje w opowieści, natychmiast przykuwa uwagę i staje się numerem jeden. A ponieważ Marta Matyszczak wie doskonale, że bohaterowie nie mogą być idealni, pozwala śmiać się z ich wad do woli.
A wszystkiemu oczywiście przygląda się ironicznie złośliwy Gucio, pies Szymona, amator kiełbasy śląskiej i bystry obserwator. Guciowi nic nie umknie – może zatem charakteryzować i swoją ludzinę, i całe otoczenie. Z humorem, piekielnie inteligentnie i z uwzględnieniem wyższości intelektualnej zwierząt (a przynajmniej psów) nad ludźmi. Trudno odmówić Guciowi racji, on nigdy się nie myli. Marta Matyszczak prowadzi wielowątkową narrację. Raz oddaje głos Guciowi, raz – trzecioosobowemu narratorowi, to znowu sięga po retrospekcje i bawi się odwzorowywaniem rzeczywistości z lat 90., włączając w nią typowe dla młodzieży rozrywki oraz przejawy popkultury. W efekcie samo śledztwo schodzi na dalszy plan, znacznie lepiej można bawić się przy sprawdzaniu, jakie to słowne potyczki proponuje bohaterom autorka i dokąd zaprowadzi w intrygach towarzyskich. Jest tu naprawdę dużo powodów do radości, autorka rozśmieszy każdego. A „Las i ciemność” natychmiast po zakończeniu lektury każe głośno dopingować Martę Matyszczak do pisania kolejnych części. Przecież na ślubie bohaterów na pewno by się nie skończyło.
Spełnienie marzeń
Zwykle, kiedy bohaterowie wybierają się w podróż, to żeby odpocząć od swojego środowiska, zmienić otoczenie i znajomych. Róża Kwiatkowska i Szymon Solański, para, która już od ośmiu tomów rozśmiesza czytelników serii Kryminał pod psem, wybiera się do Puszczy Augustowskiej w zupełnie innym celu. Oto wielkimi krokami zbliża się ślub dziennikarki i detektywa. Ślub wymarzony (zwłaszcza przez Różę), planowany w najdrobniejszych szczegółach przez specjalnie zatrudnioną przez Szymona doradczynię (dopóki nie wtrąci się Róża) – i wolny od zwłok. Przynajmniej w założeniach. Bo tam, gdzie pojawia się sympatyczna dwójka, trupów nigdy nie brakuje. Tym razem ciało mężczyzny pływa sobie w Kanale Augustowskim, a takiego zjawiska zbagatelizować nie można. A co do oderwania od bliskich… bez obaw, Szymon Solański zaprasza na uroczystość i komisarza Barańskiego, i Potomek-Chojarską, i Brygidę Buchtę i wielu innych gości. Wszyscy będą musieli jakoś zmieścić się w lokalnym zajeździe i przeczekać największe szaleństwo.
Marta Matyszczak tym razem zabiera czytelników na prawdziwe wakacje w starym stylu. Z dala od wygód wszelakich: Szymon i Róża mieszkają w starej przyczepie kempingowej, nie z oszczędności, a z konieczności; z dala od uniżonego traktowania klientów. Do tego stopnia, że Róży przypomną się najgorsze wakacje w jej życiu – schyłek lat 90., brak ukochanego już wtedy Solańskiego, złośliwe koleżanki, które trzeba dopiero spacyfikować, nastoletnie kompleksy i problemy utrudniające codzienność. I teraz dramaty czają się na każdym rogu, ale nie zabraknie rozmachu narracyjnego i fantazji: Róża, która po prostu musi wpaść w tarapaty, objeżdża nago jezioro na ukradzionej motorówce, zrywa z okien firanki i popisuje się wyobraźnią, żeby nie zepsuć najpiękniejszego dnia w swoim życiu. Szymon próbuje po prostu się dostosować. Silne charaktery i brak zahamowań w działaniu – to coś, co wyróżnia serię. Tu nie ma postaci z tła, każdy, kto zaistnieje w opowieści, natychmiast przykuwa uwagę i staje się numerem jeden. A ponieważ Marta Matyszczak wie doskonale, że bohaterowie nie mogą być idealni, pozwala śmiać się z ich wad do woli.
A wszystkiemu oczywiście przygląda się ironicznie złośliwy Gucio, pies Szymona, amator kiełbasy śląskiej i bystry obserwator. Guciowi nic nie umknie – może zatem charakteryzować i swoją ludzinę, i całe otoczenie. Z humorem, piekielnie inteligentnie i z uwzględnieniem wyższości intelektualnej zwierząt (a przynajmniej psów) nad ludźmi. Trudno odmówić Guciowi racji, on nigdy się nie myli. Marta Matyszczak prowadzi wielowątkową narrację. Raz oddaje głos Guciowi, raz – trzecioosobowemu narratorowi, to znowu sięga po retrospekcje i bawi się odwzorowywaniem rzeczywistości z lat 90., włączając w nią typowe dla młodzieży rozrywki oraz przejawy popkultury. W efekcie samo śledztwo schodzi na dalszy plan, znacznie lepiej można bawić się przy sprawdzaniu, jakie to słowne potyczki proponuje bohaterom autorka i dokąd zaprowadzi w intrygach towarzyskich. Jest tu naprawdę dużo powodów do radości, autorka rozśmieszy każdego. A „Las i ciemność” natychmiast po zakończeniu lektury każe głośno dopingować Martę Matyszczak do pisania kolejnych części. Przecież na ślubie bohaterów na pewno by się nie skończyło.
czwartek, 16 lipca 2020
Zbuntuj się. 101 sposobów, jak protestować skutecznie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Gdy świat wkurza
Niecenzuralny tytuł ma ta książka w oryginale i nikt prawdopodobnie nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie wstęp, w którym (anonimowi) autorzy tłumaczą się z takiego rozwiązania. Nie jest „Zbuntuj się” typowym poradnikiem z dziedziny samorozwoju – to drobna pozycja kierowana do tych, którzy chcą działać i zmieniać najbliższe otoczenie. Niezależnie od tego, czy komuś nie podobają się decyzje władz na szczeblu międzynarodowym, państwowym czy w obrębie miejsca, w którym mieszka (a nawet pojedynczych administracji), nie musi dusić w sobie protestów i frustracji – może wziąć się do działania i organizować protesty. Publikacja wskazuje drogę potencjalnym działaczom i społecznikom, tym, którzy marzą, żeby stanąć na czele zorganizowanej przez siebie grupy i o coś walczyć – nawet jeśli miałoby to dotyczyć spraw błahych. Liczy się w końcu efekt, przeobrażenia w codziennym życiu i w najbliższym otoczeniu, od tego najlepiej zacząć, chociaż niektóre ze wskazówek w takim kontekście będą przypominać strzelanie z armaty do wróbli. Co ważne: autorzy po prostu pokazują, jak wyjść z poziomu bezczynności i bezradności, jak zastąpić działanie konstruktywną krytyką. Jasne, że nie brakuje na świecie frustratów, którzy i tak biorą sprawy we własne ręce, a nikt nie przejmuje się ich ciągłymi skargami i pismami – jeśli jednak ktoś chciałby zdziałać coś dobrego, a nie wie, jak to zrobić, znajdzie tu kilka prostych wskazówek.
Tom ma przejrzystą konstrukcję opisaną w podtytule: „101 sposobów, jak protestować skutecznie” zamienia się na 101 komentarzy – bardzo krótkich, zajmujących maksymalnie stronę (niewielką) i będących często tematami bardziej do przemyślenia niż do zrealizowania. Na wszelki wypadek autorzy powstrzymują się od rozwijania wstępnych wskazówek: jeśli podpowiadają „napisz pismo”, to nie zajmują się jego budową czy zawartością, bardziej – tłumaczą, po co to zrobić. Przygotowują na niepowodzenia (co widać w kolejnych wskazówkach), ale też nie zniechęcają do działania, wręcz przeciwnie: uważają, że ludzie mogą naprawdę dużo zmienić. Charakterystyczny dla tego tomu jest brak konkretów: wiadomo, chodzi o to, by dotarł do jak najszerszej grupy odbiorców, i do tych, którzy zastanawiają się, jak rozpocząć karierę polityczną na swoim podwórku, i do tych, którzy po prostu marzą o zmianach w systemie zarządzania w najbliższej okolicy albo potrzebują jednej reakcji władz i nie wiedzą, jak ją osiągnąć. W każdej cząstce, pojedynczej uwadze, znajdzie się jedna informacja, którą można zastosować – albo drugi krok informacji poprzedniej. Nie ma spójnego planu działania, więc każdy będzie mógł dopasować sobie wiadomości do tego, czego akurat potrzebuje. I na przekór oryginalnemu tytułowi – nie jest to tom przygotowujący do anarchistycznych zachowań, zachęca po prostu nieśmiałych do wzięcia sprawy w swoje ręce i przyłączenia się do aktywnego organizowania przestrzeni wokół siebie. Jako punkt startu ma swoją wartość – nawet jeśli w dalszej drodze będą potrzebne kolejne przewodniki.
Gdy świat wkurza
Niecenzuralny tytuł ma ta książka w oryginale i nikt prawdopodobnie nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie wstęp, w którym (anonimowi) autorzy tłumaczą się z takiego rozwiązania. Nie jest „Zbuntuj się” typowym poradnikiem z dziedziny samorozwoju – to drobna pozycja kierowana do tych, którzy chcą działać i zmieniać najbliższe otoczenie. Niezależnie od tego, czy komuś nie podobają się decyzje władz na szczeblu międzynarodowym, państwowym czy w obrębie miejsca, w którym mieszka (a nawet pojedynczych administracji), nie musi dusić w sobie protestów i frustracji – może wziąć się do działania i organizować protesty. Publikacja wskazuje drogę potencjalnym działaczom i społecznikom, tym, którzy marzą, żeby stanąć na czele zorganizowanej przez siebie grupy i o coś walczyć – nawet jeśli miałoby to dotyczyć spraw błahych. Liczy się w końcu efekt, przeobrażenia w codziennym życiu i w najbliższym otoczeniu, od tego najlepiej zacząć, chociaż niektóre ze wskazówek w takim kontekście będą przypominać strzelanie z armaty do wróbli. Co ważne: autorzy po prostu pokazują, jak wyjść z poziomu bezczynności i bezradności, jak zastąpić działanie konstruktywną krytyką. Jasne, że nie brakuje na świecie frustratów, którzy i tak biorą sprawy we własne ręce, a nikt nie przejmuje się ich ciągłymi skargami i pismami – jeśli jednak ktoś chciałby zdziałać coś dobrego, a nie wie, jak to zrobić, znajdzie tu kilka prostych wskazówek.
Tom ma przejrzystą konstrukcję opisaną w podtytule: „101 sposobów, jak protestować skutecznie” zamienia się na 101 komentarzy – bardzo krótkich, zajmujących maksymalnie stronę (niewielką) i będących często tematami bardziej do przemyślenia niż do zrealizowania. Na wszelki wypadek autorzy powstrzymują się od rozwijania wstępnych wskazówek: jeśli podpowiadają „napisz pismo”, to nie zajmują się jego budową czy zawartością, bardziej – tłumaczą, po co to zrobić. Przygotowują na niepowodzenia (co widać w kolejnych wskazówkach), ale też nie zniechęcają do działania, wręcz przeciwnie: uważają, że ludzie mogą naprawdę dużo zmienić. Charakterystyczny dla tego tomu jest brak konkretów: wiadomo, chodzi o to, by dotarł do jak najszerszej grupy odbiorców, i do tych, którzy zastanawiają się, jak rozpocząć karierę polityczną na swoim podwórku, i do tych, którzy po prostu marzą o zmianach w systemie zarządzania w najbliższej okolicy albo potrzebują jednej reakcji władz i nie wiedzą, jak ją osiągnąć. W każdej cząstce, pojedynczej uwadze, znajdzie się jedna informacja, którą można zastosować – albo drugi krok informacji poprzedniej. Nie ma spójnego planu działania, więc każdy będzie mógł dopasować sobie wiadomości do tego, czego akurat potrzebuje. I na przekór oryginalnemu tytułowi – nie jest to tom przygotowujący do anarchistycznych zachowań, zachęca po prostu nieśmiałych do wzięcia sprawy w swoje ręce i przyłączenia się do aktywnego organizowania przestrzeni wokół siebie. Jako punkt startu ma swoją wartość – nawet jeśli w dalszej drodze będą potrzebne kolejne przewodniki.
środa, 15 lipca 2020
Jan Grzesiak: Rozboje sceniczne. Wystąpienia publiczne bez tremy
Helion, Gliwice 2020.
Wystąpienia
Różne są metody uczenia ludzi, jak mają występować publicznie. Niektórzy autorzy wybierają rzetelność w przygotowaniach, omawiają krok po kroku absolutnie każdy aspekt zachowania, wyglądu oraz konstrukcji prezentacji. Dzielą wszystko na przejrzyste części, wprowadzają niemal brykowe uproszczenia i notatki, z których nawet nie da się wyciągnąć esencji dla siebie – bo są już gotowymi przepisami na sukces (pod warunkiem, że się je zastosuje w praktyce). Są też i tacy, którzy liczą na grono własnych fanów i nie szukają zbyt daleko ponad to, co sami stosowali. Jan Grzesiak należy do tej drugiej grupy. Wierzy głęboko, że wystarczy przełożyć na książkę wiadomości, które prezentuje się słuchaczom podczas szkoleń – nawet z podobnym rytmem i żartami dla rozluźnienia atmosfery – żeby powstał poradnik. W efekcie „Rozboje sceniczne” nie przydadzą się zawsze i każdemu. Owszem, czasami mają znaczenie – zwłaszcza kiedy ktoś potrzebuje szeregu ćwiczeń na dykcję oraz fragmentów tekstów do przedstawiania na akademiach – ale tematyka jest za mało zróżnicowana i za mało kompleksowa, żeby taki poradnik wystarczył do wyjścia na scenę lub choćby przygotowania się do przemawiania przed szefostwem.
Jan Grzesiak wierzy w siebie i gdyby tylko podpowiedział czytelnikom, jak mają iść w jego ślady (to znaczy – przekonać siebie samych, że dadzą radę w każdych warunkach pokonać wszelkie trudności), byłoby świetnie. Niestety, autor koncentruje się raczej na kilku detalach, niekoniecznie istotnych dla „niedzielnych” mówców. Jasne, podpowiada, że ważne jest schludne ubranie i czyste buty, ale niewiele miejsca poświęca gestykulacji czy postawie. Wspomina o tym, że był bity w dzieciństwie, ale nie pisze o tym, jak podtrzymywać uwagę widzów i co robić, żeby prezentacja była udana – niezależnie od tego, czego ma dotyczyć. Wie, jak ćwiczyć dykcję i to ćwiczenie czytelnikom przedstawia wręcz w przesadnej liczbie przykładów: zbiera wszelkie możliwe łamańce językowe (szkoda, że „Ballady ćwiczebnej na tempo i dykcję” nie zaadresował – Andrzej Waligórski byłby chyba rozczarowany taką postawą) i zachęca do ich wypowiadania. To rozgrzeje aparat mowy. Ale już zbieranie tekstów klasyków i zmuszanie odbiorców do wygłaszania ich (bez możliwości zamiany na coś ciekawszego i bez uzasadnienia takiej postawy) zniechęca. Wygląda na zapychanie objętości tomu, a nie na przemyślaną strategię. Jan Grzesiak ponadto lubi w tekście błaznować. Sili się na rozmaite żarty, niekoniecznie wywołujące kaskady śmiechu (i może w ten sposób zniechęcić do swoich warsztatów „Jak rozśmieszać ludzi” - bo i takie pojawiają się w reklamie na końcu tomu). Odbiega od zasadniczego tematu, to jest – jak zwykły człowiek ma się przygotować do wystąpienia, którego najprawdopodobniej wcale nie chciał. Za dużo dygresji, za mało podstaw – co czyni z tej publikacji wyraźnie książkę dla fanów Jana Grzesiaka albo dla ludzi, którym spodobał się prowadzony przez niego kurs. Jeśli ktoś potrzebuje zestawu porad, a nie gawęd, będzie musiał poszukać gdzie indziej.
Wystąpienia
Różne są metody uczenia ludzi, jak mają występować publicznie. Niektórzy autorzy wybierają rzetelność w przygotowaniach, omawiają krok po kroku absolutnie każdy aspekt zachowania, wyglądu oraz konstrukcji prezentacji. Dzielą wszystko na przejrzyste części, wprowadzają niemal brykowe uproszczenia i notatki, z których nawet nie da się wyciągnąć esencji dla siebie – bo są już gotowymi przepisami na sukces (pod warunkiem, że się je zastosuje w praktyce). Są też i tacy, którzy liczą na grono własnych fanów i nie szukają zbyt daleko ponad to, co sami stosowali. Jan Grzesiak należy do tej drugiej grupy. Wierzy głęboko, że wystarczy przełożyć na książkę wiadomości, które prezentuje się słuchaczom podczas szkoleń – nawet z podobnym rytmem i żartami dla rozluźnienia atmosfery – żeby powstał poradnik. W efekcie „Rozboje sceniczne” nie przydadzą się zawsze i każdemu. Owszem, czasami mają znaczenie – zwłaszcza kiedy ktoś potrzebuje szeregu ćwiczeń na dykcję oraz fragmentów tekstów do przedstawiania na akademiach – ale tematyka jest za mało zróżnicowana i za mało kompleksowa, żeby taki poradnik wystarczył do wyjścia na scenę lub choćby przygotowania się do przemawiania przed szefostwem.
Jan Grzesiak wierzy w siebie i gdyby tylko podpowiedział czytelnikom, jak mają iść w jego ślady (to znaczy – przekonać siebie samych, że dadzą radę w każdych warunkach pokonać wszelkie trudności), byłoby świetnie. Niestety, autor koncentruje się raczej na kilku detalach, niekoniecznie istotnych dla „niedzielnych” mówców. Jasne, podpowiada, że ważne jest schludne ubranie i czyste buty, ale niewiele miejsca poświęca gestykulacji czy postawie. Wspomina o tym, że był bity w dzieciństwie, ale nie pisze o tym, jak podtrzymywać uwagę widzów i co robić, żeby prezentacja była udana – niezależnie od tego, czego ma dotyczyć. Wie, jak ćwiczyć dykcję i to ćwiczenie czytelnikom przedstawia wręcz w przesadnej liczbie przykładów: zbiera wszelkie możliwe łamańce językowe (szkoda, że „Ballady ćwiczebnej na tempo i dykcję” nie zaadresował – Andrzej Waligórski byłby chyba rozczarowany taką postawą) i zachęca do ich wypowiadania. To rozgrzeje aparat mowy. Ale już zbieranie tekstów klasyków i zmuszanie odbiorców do wygłaszania ich (bez możliwości zamiany na coś ciekawszego i bez uzasadnienia takiej postawy) zniechęca. Wygląda na zapychanie objętości tomu, a nie na przemyślaną strategię. Jan Grzesiak ponadto lubi w tekście błaznować. Sili się na rozmaite żarty, niekoniecznie wywołujące kaskady śmiechu (i może w ten sposób zniechęcić do swoich warsztatów „Jak rozśmieszać ludzi” - bo i takie pojawiają się w reklamie na końcu tomu). Odbiega od zasadniczego tematu, to jest – jak zwykły człowiek ma się przygotować do wystąpienia, którego najprawdopodobniej wcale nie chciał. Za dużo dygresji, za mało podstaw – co czyni z tej publikacji wyraźnie książkę dla fanów Jana Grzesiaka albo dla ludzi, którym spodobał się prowadzony przez niego kurs. Jeśli ktoś potrzebuje zestawu porad, a nie gawęd, będzie musiał poszukać gdzie indziej.
wtorek, 14 lipca 2020
Adam Bodnar, Bartosz Bartosik: Obywatel PL
Mando, Kraków 2020.
Opowieści o narodzie
Adam Bodnar, Rzecznik Praw Obywatelskich, jest rozmówcą niebanalnym. W jego ujęciu szybko staną się jasne rozwiązania, które koniecznie należy wprowadzać w systemy państwa, jak i takie, od których trzeba stronić, bo są pułapką dla funkcjonowania społeczeństwa. Książka „Obywatel PL” jest lekturą być może niszową, niekoniecznie czytaną dla rozrywki – ale przynosi sporo ważnych i wartościowych informacji dla zwykłych czytelników. Adam Bodnar przedstawia to, co istotne z jego perspektywy – opowiada o państwowości, wyborach społeczeństwa, o działaniach, które doprowadzą do pozytywnych zmian i o zaniechaniach, które kiedyś się zemszczą. Nie agituje i nie zamierza nikogo przekonywać na siłę, po prostu naświetla sytuacje, które trzeba na spokojnie przeanalizować. Zwraca uwagę na to, co w medialnych doniesieniach umyka, dociera do sedna sytuacji i umiejętnie je prezentuje, tak, by jak największa liczba odbiorców pojęła istotę problemu. „Obywatel PL” to książka wypełniona cennymi uwagami. Autor zajmuje się tu – w zależności od wiodącej tematyki danego wywiadu – albo znaczeniem Kościoła (jeden z ostatnich tekstów, dalej jest „tylko” koronawirus i zmiany, jakie czekają społeczeństwo po pandemii), albo problemem bezdomności i oskarżeniami kierowanymi w stronę millenialsów, albo o ekologii, o sprawach politycznych, o transformacji ustrojowej, o oczekiwaniach i o traktowaniu mniejszości. Tematów jest wiele i chociaż w większej części tomu najbardziej liczą się te związane z objaśnianiem odbiorcom trudnej rzeczywistości, zdarzają się też i lekkie opowieści. Adam Bodnar pytany jest o zadania Rzecznika Praw Obywatelskich i o promowanie polskiej kultury. Tu pokazuje, jak poznaje uroki lokalności, jak testuje między innymi kulinarne dokonania w różnych miejscach w kraju – żeby wiedzieć, z czego dany region słynie i za co warto go doceniać. Uczy dumy z polskości i z lokalności, wykorzystywania tego, co dały tradycja i wychowanie. To też ważne przesłanie dla czytelników – niektórym uświadomi bowiem Bodnar, że wiele od nich zależy i że to oni kształtują własne otoczenie, więc i – wpływają na dobrobyt w przyszłości.
Chociaż trudno tutaj o proste recepty na codzienność i o rozwiązania podawane tak, by od razu dało się z nich skorzystać, Adam Bodnar prowadzi wywody rozsądnie i dba o to, by nie były jedynie filozoficznymi dywagacjami bez zakorzenienia w rzeczywistości. Można z lektury czegoś się dowiedzieć, można się wiele nauczyć – jeśli tylko chce się wprowadzać zmiany i poprawiać sytuację w swoim otoczeniu. Rzecznik Praw Obywatelskich ma na uwadze dobro wszystkich, jednak nawet mimo wielkiej aktywności nie może dotrzeć wszędzie i zająć się wszystkim. Dlatego też uświadamia czytelników, przedstawia im problemy do przemyślenia i komentuje sytuacje, które w przyszłości przyniosą określone efekty. Nie odrywa się od bieżącego życia politycznego, odwołuje się też do niedalekiej przeszłości – ale mówi tak, by książka nie straciła szybko na aktualności. Jego wyjaśnienia są uniwersalne i długo będzie można z nich korzystać. „Obywatel PL” to przede wszystkim wartościowa i ciekawa rozmowa, która pokazuje czytelnikom, ile jest do zrobienia wokół.
Opowieści o narodzie
Adam Bodnar, Rzecznik Praw Obywatelskich, jest rozmówcą niebanalnym. W jego ujęciu szybko staną się jasne rozwiązania, które koniecznie należy wprowadzać w systemy państwa, jak i takie, od których trzeba stronić, bo są pułapką dla funkcjonowania społeczeństwa. Książka „Obywatel PL” jest lekturą być może niszową, niekoniecznie czytaną dla rozrywki – ale przynosi sporo ważnych i wartościowych informacji dla zwykłych czytelników. Adam Bodnar przedstawia to, co istotne z jego perspektywy – opowiada o państwowości, wyborach społeczeństwa, o działaniach, które doprowadzą do pozytywnych zmian i o zaniechaniach, które kiedyś się zemszczą. Nie agituje i nie zamierza nikogo przekonywać na siłę, po prostu naświetla sytuacje, które trzeba na spokojnie przeanalizować. Zwraca uwagę na to, co w medialnych doniesieniach umyka, dociera do sedna sytuacji i umiejętnie je prezentuje, tak, by jak największa liczba odbiorców pojęła istotę problemu. „Obywatel PL” to książka wypełniona cennymi uwagami. Autor zajmuje się tu – w zależności od wiodącej tematyki danego wywiadu – albo znaczeniem Kościoła (jeden z ostatnich tekstów, dalej jest „tylko” koronawirus i zmiany, jakie czekają społeczeństwo po pandemii), albo problemem bezdomności i oskarżeniami kierowanymi w stronę millenialsów, albo o ekologii, o sprawach politycznych, o transformacji ustrojowej, o oczekiwaniach i o traktowaniu mniejszości. Tematów jest wiele i chociaż w większej części tomu najbardziej liczą się te związane z objaśnianiem odbiorcom trudnej rzeczywistości, zdarzają się też i lekkie opowieści. Adam Bodnar pytany jest o zadania Rzecznika Praw Obywatelskich i o promowanie polskiej kultury. Tu pokazuje, jak poznaje uroki lokalności, jak testuje między innymi kulinarne dokonania w różnych miejscach w kraju – żeby wiedzieć, z czego dany region słynie i za co warto go doceniać. Uczy dumy z polskości i z lokalności, wykorzystywania tego, co dały tradycja i wychowanie. To też ważne przesłanie dla czytelników – niektórym uświadomi bowiem Bodnar, że wiele od nich zależy i że to oni kształtują własne otoczenie, więc i – wpływają na dobrobyt w przyszłości.
Chociaż trudno tutaj o proste recepty na codzienność i o rozwiązania podawane tak, by od razu dało się z nich skorzystać, Adam Bodnar prowadzi wywody rozsądnie i dba o to, by nie były jedynie filozoficznymi dywagacjami bez zakorzenienia w rzeczywistości. Można z lektury czegoś się dowiedzieć, można się wiele nauczyć – jeśli tylko chce się wprowadzać zmiany i poprawiać sytuację w swoim otoczeniu. Rzecznik Praw Obywatelskich ma na uwadze dobro wszystkich, jednak nawet mimo wielkiej aktywności nie może dotrzeć wszędzie i zająć się wszystkim. Dlatego też uświadamia czytelników, przedstawia im problemy do przemyślenia i komentuje sytuacje, które w przyszłości przyniosą określone efekty. Nie odrywa się od bieżącego życia politycznego, odwołuje się też do niedalekiej przeszłości – ale mówi tak, by książka nie straciła szybko na aktualności. Jego wyjaśnienia są uniwersalne i długo będzie można z nich korzystać. „Obywatel PL” to przede wszystkim wartościowa i ciekawa rozmowa, która pokazuje czytelnikom, ile jest do zrobienia wokół.
poniedziałek, 13 lipca 2020
Marshall B. Rosenberg: Porozumienie bez przemocy. O języku życia
Czarna Owca, Warszawa 2020.
Lekcja rozmowy
NLP dawno przestało być modne, ale niektórzy sądzą, że mają coś do osiągnięcia w świecie komunikacji i szukają najbardziej nawet absurdalnych metod, żeby zaistnieć. „Porozumienie bez przemocy” to zestaw marketingowych sztuczek ubranych w kostium rzekomo przydatnej życiowo teorii. Marshall B. Rosenberg jest przekonany, że znalazł sposób na pokonanie problemów w relacjach z innymi ludźmi – według jego opowieści pomysł na PBP pozwolił jednej z kursantek uniknąć gwałtu; znękani nauczyciele czy lekarze nagle cudownie odnajdują kontakt z najtrudniejszymi rozmówcami i właściwie PBP jest remedium na całe zło świata. Trzeba będzie nie lada wysiłku, żeby uwierzyć autorowi, zwłaszcza że on sam nie dostrzega słabych punktów teorii nawet wtedy, kiedy kursanci pokazują je wprost. Marshall B. Rosenberg twierdzi, że nie ma nic lepszego nad technikę porozumienia bez przemocy – i uczy, jak ją wykorzystywać w codziennym życiu. Oczywiście to najprostsza droga do pozbycia się znajomych i do szukania problemów tam, gdzie ich nie ma. Autor uważa – trudno powiedzieć, na jakiej podstawie, bo odwołuje się tylko do własnych doświadczeń i do pracy podczas warsztatów – że wszelkie nieporozumienia, językową przemoc, konflikty i niesnaski pozwoli naprawić jedna strategia prowadzenia dialogu. Wystarczy – kiedy usłyszymy komunikat, który jest niezgodny z naszym systemem wartości – powtórzyć go w formie pytania (ewentualnie sparafrazować). To sprawi, że rozmówca zastanowi się nad sobą i wycofa z niecnych zamiarów, które jeszcze przed chwilą żywił. Oczywiście żeby porozumienie bez przemocy było tak skuteczne, jak chce autor, nie wolno wprowadzać do komunikatu własnych emocji i ocen, nie wolno wartościować (bo to tylko rozjuszyłoby rozmówcę). Należy też unikać jakichkolwiek naleciałości uczuciowych: tylko obiektywizm i przedstawianie komunikatu w sposób przesadnie ugrzeczniony oraz w skomplikowanej formie. Być może potencjalny agresor zostanie zdetonowany za sprawą językowej ekwilibrystyki, ale raczej trudno sobie wyobrazić to jako regułę. Zwłaszcza że nawet Rosenberg spotyka się z niechęcią do porozumienia bez przemocy – jedna z jego kursantek odmawia wspólnego wyjścia integracyjnego, a jako powód podaje irytujący zwyczaj „poprawiania” przez guru wygłaszanych przez nią uwag.
Marshall B. Rosenberg nie chce się jednak poddawać: proponuje czytelnikom nie tylko mocno zaangażowaną relację, pełną entuzjazmu i krzepiących przykładów (tak tendencyjnych, że uwierzyć w ich prawdziwość nie mogłoby nawet kilkuletnie dziecko), ale też szereg ćwiczeń. W których, notabene, może szlifować umiejętności w zakresie porozumienia bez przemocy: jeśli ktoś nieprawidłowo odpowie na pytanie autora, dowie się, że powinien jeszcze raz przemyśleć, czy wszystko dobrze zrozumiał, ewentualnie – że musi jeszcze raz zagłębić się w wyjaśnienia. „Porozumienie bez przemocy” to poradnik kompletnie nieprzydatny – chyba że ktoś chce się przekonać, że można robić karierę we wmawianiu ludziom przydatności i funkcjonalności teorii, która na pewno się nie sprawdzi w prawdziwym życiu.
Lekcja rozmowy
NLP dawno przestało być modne, ale niektórzy sądzą, że mają coś do osiągnięcia w świecie komunikacji i szukają najbardziej nawet absurdalnych metod, żeby zaistnieć. „Porozumienie bez przemocy” to zestaw marketingowych sztuczek ubranych w kostium rzekomo przydatnej życiowo teorii. Marshall B. Rosenberg jest przekonany, że znalazł sposób na pokonanie problemów w relacjach z innymi ludźmi – według jego opowieści pomysł na PBP pozwolił jednej z kursantek uniknąć gwałtu; znękani nauczyciele czy lekarze nagle cudownie odnajdują kontakt z najtrudniejszymi rozmówcami i właściwie PBP jest remedium na całe zło świata. Trzeba będzie nie lada wysiłku, żeby uwierzyć autorowi, zwłaszcza że on sam nie dostrzega słabych punktów teorii nawet wtedy, kiedy kursanci pokazują je wprost. Marshall B. Rosenberg twierdzi, że nie ma nic lepszego nad technikę porozumienia bez przemocy – i uczy, jak ją wykorzystywać w codziennym życiu. Oczywiście to najprostsza droga do pozbycia się znajomych i do szukania problemów tam, gdzie ich nie ma. Autor uważa – trudno powiedzieć, na jakiej podstawie, bo odwołuje się tylko do własnych doświadczeń i do pracy podczas warsztatów – że wszelkie nieporozumienia, językową przemoc, konflikty i niesnaski pozwoli naprawić jedna strategia prowadzenia dialogu. Wystarczy – kiedy usłyszymy komunikat, który jest niezgodny z naszym systemem wartości – powtórzyć go w formie pytania (ewentualnie sparafrazować). To sprawi, że rozmówca zastanowi się nad sobą i wycofa z niecnych zamiarów, które jeszcze przed chwilą żywił. Oczywiście żeby porozumienie bez przemocy było tak skuteczne, jak chce autor, nie wolno wprowadzać do komunikatu własnych emocji i ocen, nie wolno wartościować (bo to tylko rozjuszyłoby rozmówcę). Należy też unikać jakichkolwiek naleciałości uczuciowych: tylko obiektywizm i przedstawianie komunikatu w sposób przesadnie ugrzeczniony oraz w skomplikowanej formie. Być może potencjalny agresor zostanie zdetonowany za sprawą językowej ekwilibrystyki, ale raczej trudno sobie wyobrazić to jako regułę. Zwłaszcza że nawet Rosenberg spotyka się z niechęcią do porozumienia bez przemocy – jedna z jego kursantek odmawia wspólnego wyjścia integracyjnego, a jako powód podaje irytujący zwyczaj „poprawiania” przez guru wygłaszanych przez nią uwag.
Marshall B. Rosenberg nie chce się jednak poddawać: proponuje czytelnikom nie tylko mocno zaangażowaną relację, pełną entuzjazmu i krzepiących przykładów (tak tendencyjnych, że uwierzyć w ich prawdziwość nie mogłoby nawet kilkuletnie dziecko), ale też szereg ćwiczeń. W których, notabene, może szlifować umiejętności w zakresie porozumienia bez przemocy: jeśli ktoś nieprawidłowo odpowie na pytanie autora, dowie się, że powinien jeszcze raz przemyśleć, czy wszystko dobrze zrozumiał, ewentualnie – że musi jeszcze raz zagłębić się w wyjaśnienia. „Porozumienie bez przemocy” to poradnik kompletnie nieprzydatny – chyba że ktoś chce się przekonać, że można robić karierę we wmawianiu ludziom przydatności i funkcjonalności teorii, która na pewno się nie sprawdzi w prawdziwym życiu.
niedziela, 12 lipca 2020
Agnieszka Kozłowska: Wszyscy wyszli z PAKI. Biografia (prawie) każdego kabaretu wraz z instrukcją obsługi
Mando, Kraków 2020.
Historia
Dzisiaj na hasło „kabaret” większość odbiorców – nawet tych, którzy kiedyś pilnie śledzili rozwój scen humoru i satyry – zaczyna się krzywić. Nie da się ukryć: telewizja zepsuła kabaret, obecnie kojarzy się on wyłącznie z marnej jakości rubasznymi dowcipami i głośnymi dżinglami. Kabaret przestał wchodzić do języka publicznego, przestał też wywoływać reakcje odbiorców. Nie funkcjonuje w zbiorowej świadomości i twórcy będą musieli nieźle się namęczyć, żeby odzyskać zaufanie. Ale chociaż mało kto chce dołączać do zbiorowego rechotu na niekończących się programach telewizyjnych, są tematy, które wciąż wiążą się z sentymentem i wiarą w siłę śmiechu. Do takich przeglądów z historią należy PAKA, o której nie pierwszy raz opowiada Agnieszka Kozłowska. Tomem „Wszyscy wyszli z PAKI” próbuje trochę chociaż wskrzesić zainteresowanie kabaretem i jego nie tak dawną renomę. Przypomina to, co najlepsze w przeszłości festiwalu i gra na emocjach. Opowiada o własnych zachwytach, chociaż znacznie częściej stara się opisywać sytuacje obiektywnie i budować całą legendę PAKI bez uciekania się do tanich chwytów. Tu – w tym tomie – jeszcze raz powrócą najlepsze momenty i odkrycia sceniczne.
Chociaż książka nie jest przesadnie obszerna (nieco ponad trzysta stron), a autorka rezygnuje z kwerend w tekstach dotyczących PAKI i kabaretu jako takiego, odnosi się wyłącznie do zapisków i wypowiedzi kabareciarzy, jest w niej sporo błyskotliwości, żartów, ciekawostek, anegdot i wspomnień. Kozłowska nie zamierza oceniać kabaretów, ale czasami zdradza własne fascynacje. Podpiera się słowami autorytetów i wieloletnich jurorów lub uczestników, którzy po latach zostawali kabaretowymi mistrzami. Rok po roku przedstawia najciekawsze wydarzenia PAKI (na końcu tomu wprowadza jeszcze krótkie opisy co ważniejszych wydarzeń obok listy laureatów), niekiedy podpiera się fragmentami skeczy lub piosenek (ciekawe, dlaczego cenzuruje niektóre z nich, ucinając na przykład elementy co bardziej dosadne? Przecież nikogo by one nie uraziły). Najchętniej korzysta z bezpośrednich opowieści satyryków, którzy nawet przy odpowiedziach na proste pytania usiłują zbudować cały dowcip, z celną puentą. Dzięki temu może autorka wciąż olśniewać – przeprowadzać odbiorców nie przez zwykły rejestr wydarzeń, a – zestaw towarzyskich i intelektualnych spotkań, pojedynków na humor i dróg powstawania najbardziej znanych do dzisiaj zespołów. Koncentruje się Agnieszka Kozłowska zwłaszcza na pierwszych kontaktach mistrzów z tymi, którzy wkrótce mistrzami się staną – to zwykle walka na puenty i pomysły zamieniana w końcu w wielkie sceniczne przyjaźnie. Rywalizacja u kabareciarzy staje się bardzo twórcza. A sama PAKA wykorzystuje te nastroje. Są tu przedziwne nagrody, pozasceniczne zmagania, narodziny kabaretów legendarnych. Kozłowska bardzo dobrze to wszystko wychwytuje, pozwala czytelnikom jeszcze raz przeżyć złote czasy kabaretów i zatęsknić do nich. Zajmuje się tym, co dziś wydaje się niemożliwe do odzyskania – ale czytelnikom przypomina, skąd wzięły się sentymenty do niektórych zespołów i jak wyglądała ich droga do sławy. Jest tu wesoło, ale nie na siłę – śmiech przywołuje najlepsze dokonania kabareciarzy. Można po tę książkę sięgać bez niesmaku. Lektura przyniesie wiele radości.
Historia
Dzisiaj na hasło „kabaret” większość odbiorców – nawet tych, którzy kiedyś pilnie śledzili rozwój scen humoru i satyry – zaczyna się krzywić. Nie da się ukryć: telewizja zepsuła kabaret, obecnie kojarzy się on wyłącznie z marnej jakości rubasznymi dowcipami i głośnymi dżinglami. Kabaret przestał wchodzić do języka publicznego, przestał też wywoływać reakcje odbiorców. Nie funkcjonuje w zbiorowej świadomości i twórcy będą musieli nieźle się namęczyć, żeby odzyskać zaufanie. Ale chociaż mało kto chce dołączać do zbiorowego rechotu na niekończących się programach telewizyjnych, są tematy, które wciąż wiążą się z sentymentem i wiarą w siłę śmiechu. Do takich przeglądów z historią należy PAKA, o której nie pierwszy raz opowiada Agnieszka Kozłowska. Tomem „Wszyscy wyszli z PAKI” próbuje trochę chociaż wskrzesić zainteresowanie kabaretem i jego nie tak dawną renomę. Przypomina to, co najlepsze w przeszłości festiwalu i gra na emocjach. Opowiada o własnych zachwytach, chociaż znacznie częściej stara się opisywać sytuacje obiektywnie i budować całą legendę PAKI bez uciekania się do tanich chwytów. Tu – w tym tomie – jeszcze raz powrócą najlepsze momenty i odkrycia sceniczne.
Chociaż książka nie jest przesadnie obszerna (nieco ponad trzysta stron), a autorka rezygnuje z kwerend w tekstach dotyczących PAKI i kabaretu jako takiego, odnosi się wyłącznie do zapisków i wypowiedzi kabareciarzy, jest w niej sporo błyskotliwości, żartów, ciekawostek, anegdot i wspomnień. Kozłowska nie zamierza oceniać kabaretów, ale czasami zdradza własne fascynacje. Podpiera się słowami autorytetów i wieloletnich jurorów lub uczestników, którzy po latach zostawali kabaretowymi mistrzami. Rok po roku przedstawia najciekawsze wydarzenia PAKI (na końcu tomu wprowadza jeszcze krótkie opisy co ważniejszych wydarzeń obok listy laureatów), niekiedy podpiera się fragmentami skeczy lub piosenek (ciekawe, dlaczego cenzuruje niektóre z nich, ucinając na przykład elementy co bardziej dosadne? Przecież nikogo by one nie uraziły). Najchętniej korzysta z bezpośrednich opowieści satyryków, którzy nawet przy odpowiedziach na proste pytania usiłują zbudować cały dowcip, z celną puentą. Dzięki temu może autorka wciąż olśniewać – przeprowadzać odbiorców nie przez zwykły rejestr wydarzeń, a – zestaw towarzyskich i intelektualnych spotkań, pojedynków na humor i dróg powstawania najbardziej znanych do dzisiaj zespołów. Koncentruje się Agnieszka Kozłowska zwłaszcza na pierwszych kontaktach mistrzów z tymi, którzy wkrótce mistrzami się staną – to zwykle walka na puenty i pomysły zamieniana w końcu w wielkie sceniczne przyjaźnie. Rywalizacja u kabareciarzy staje się bardzo twórcza. A sama PAKA wykorzystuje te nastroje. Są tu przedziwne nagrody, pozasceniczne zmagania, narodziny kabaretów legendarnych. Kozłowska bardzo dobrze to wszystko wychwytuje, pozwala czytelnikom jeszcze raz przeżyć złote czasy kabaretów i zatęsknić do nich. Zajmuje się tym, co dziś wydaje się niemożliwe do odzyskania – ale czytelnikom przypomina, skąd wzięły się sentymenty do niektórych zespołów i jak wyglądała ich droga do sławy. Jest tu wesoło, ale nie na siłę – śmiech przywołuje najlepsze dokonania kabareciarzy. Można po tę książkę sięgać bez niesmaku. Lektura przyniesie wiele radości.
Marcin Sendecki: Wakacje w Waszyngtonie. Historia Abrahama Lincolna
HarperCollins Polska, HarperKids, Warszawa 2020.
Wolność
Siedmioletni Bartek nieoczekiwanie udaje się z mamą na tydzień do Stanów Zjednoczonych. U przyjaciółki mamy poznaje rówieśnika, czarnoskórego Lincolna. Chociaż Lincoln po polsku nie mówi, a Bartek po angielsku zaledwie trochę, chłopcy dobrze się razem bawią. Sporo też zwiedzają. Bartka szczególnie przyciąga wielki pomnik Abrahama Lincolna – wydaje mu się, że ktoś, kto został tak uhonorowany, musiał być bardzo bogaty. To staje się punktem wyjścia do rozbudowanej opowieści – zasadniczej części książki. Pani Jones prowadzi bowiem długie wyjaśnienie dotyczące Lincolna, przedstawia wydarzenia z historii USA, tak, żeby Bartek zyskał sporo wiedzy. Dzięki temu też może chłopiec pojąć, dlaczego jego nowy kolega ma na imię Lincoln – zresztą mały znajomy już chyba tę opowieść zna.
Marcin Sendecki pisze książkę na trzeci poziom cyklu Czytam sobie i umieszcza ją w dziale „faktów” (niewiele tomików z trzeciego poziomu odwołuje się do fikcji literackiej, co może odrobinę zniechęcić dzieci do czytania – trzeba pamiętać, że cykl służy do ćwiczeń, więc mimo przejścia do bardziej ambitnego kręgu lektur po tomiki dalej sięgają dzieci – a te są wyjątkowo wyczulone na tematy i zadania, które się im narzuca. Warto nawet na trzecim, „zaawansowanym”, poziomie cyklu pamiętać o rozrywce, tu tego zabrakło). Na początku nawet przekonuje do swojej historii – bo wyjazd stanowiący miłą niespodziankę dla chłopca (który spodziewa się co najwyżej pierogów z truskawkami) to jak spełnienie marzeń wielu dzieciaków. Opowieść mocno jednak traci na wartości, gdy zamienia się w wykład. Nawet najbardziej zaangażowana w temat narratorka nie zastąpi fabularyzowanej historii. O Lincolnie można tylko opowiadać – i to w dodatku tak, żeby zawrzeć jak najwięcej danych dla dziecka, które słyszy o jego dokonaniach pierwszy raz. Marcin Sendecki stawia na rzetelność, ale przez to wpada w pułapkę czytanki. Proponuje w „Wakacjach w Waszyngtonie” lekcję historii – a nie trzymającą w napięciu lekturę. To ważne, żeby umieć zaintrygować czymś dzieci, które mają uczyć się czytać (czy – szlifować tę umiejętność), tymczasem częstuje się je bardzo poważnym i ambitnym tekstem.
Trzeci poziom cyklu Czytam sobie to również słowniczek pojęć używanych w tekście – tak, żeby przyzwyczaić maluchy, że jeśli nie znają jakiegoś słowa, warto sprawdzić jego znaczenie. U Marcina Sendeckiego sporo jest objaśnień przymiotników – i to cenne rozwiązanie, bo umożliwia rozwijanie kompetencji słownikowych dziecka, niezależnych od pojedynczej czytanki. „Wakacje w Waszyngtonie” są zatem lekturą poważną i pełną wyzwań dla najmłodszych. A przy okazji może się ta książka przydać do rozmów o wolności i prawach człowieka. Niby za trudne – ale takie wiadomości powinno się przekazywać od najmłodszych lat.
Wolność
Siedmioletni Bartek nieoczekiwanie udaje się z mamą na tydzień do Stanów Zjednoczonych. U przyjaciółki mamy poznaje rówieśnika, czarnoskórego Lincolna. Chociaż Lincoln po polsku nie mówi, a Bartek po angielsku zaledwie trochę, chłopcy dobrze się razem bawią. Sporo też zwiedzają. Bartka szczególnie przyciąga wielki pomnik Abrahama Lincolna – wydaje mu się, że ktoś, kto został tak uhonorowany, musiał być bardzo bogaty. To staje się punktem wyjścia do rozbudowanej opowieści – zasadniczej części książki. Pani Jones prowadzi bowiem długie wyjaśnienie dotyczące Lincolna, przedstawia wydarzenia z historii USA, tak, żeby Bartek zyskał sporo wiedzy. Dzięki temu też może chłopiec pojąć, dlaczego jego nowy kolega ma na imię Lincoln – zresztą mały znajomy już chyba tę opowieść zna.
Marcin Sendecki pisze książkę na trzeci poziom cyklu Czytam sobie i umieszcza ją w dziale „faktów” (niewiele tomików z trzeciego poziomu odwołuje się do fikcji literackiej, co może odrobinę zniechęcić dzieci do czytania – trzeba pamiętać, że cykl służy do ćwiczeń, więc mimo przejścia do bardziej ambitnego kręgu lektur po tomiki dalej sięgają dzieci – a te są wyjątkowo wyczulone na tematy i zadania, które się im narzuca. Warto nawet na trzecim, „zaawansowanym”, poziomie cyklu pamiętać o rozrywce, tu tego zabrakło). Na początku nawet przekonuje do swojej historii – bo wyjazd stanowiący miłą niespodziankę dla chłopca (który spodziewa się co najwyżej pierogów z truskawkami) to jak spełnienie marzeń wielu dzieciaków. Opowieść mocno jednak traci na wartości, gdy zamienia się w wykład. Nawet najbardziej zaangażowana w temat narratorka nie zastąpi fabularyzowanej historii. O Lincolnie można tylko opowiadać – i to w dodatku tak, żeby zawrzeć jak najwięcej danych dla dziecka, które słyszy o jego dokonaniach pierwszy raz. Marcin Sendecki stawia na rzetelność, ale przez to wpada w pułapkę czytanki. Proponuje w „Wakacjach w Waszyngtonie” lekcję historii – a nie trzymającą w napięciu lekturę. To ważne, żeby umieć zaintrygować czymś dzieci, które mają uczyć się czytać (czy – szlifować tę umiejętność), tymczasem częstuje się je bardzo poważnym i ambitnym tekstem.
Trzeci poziom cyklu Czytam sobie to również słowniczek pojęć używanych w tekście – tak, żeby przyzwyczaić maluchy, że jeśli nie znają jakiegoś słowa, warto sprawdzić jego znaczenie. U Marcina Sendeckiego sporo jest objaśnień przymiotników – i to cenne rozwiązanie, bo umożliwia rozwijanie kompetencji słownikowych dziecka, niezależnych od pojedynczej czytanki. „Wakacje w Waszyngtonie” są zatem lekturą poważną i pełną wyzwań dla najmłodszych. A przy okazji może się ta książka przydać do rozmów o wolności i prawach człowieka. Niby za trudne – ale takie wiadomości powinno się przekazywać od najmłodszych lat.
sobota, 11 lipca 2020
Anita Vandyke: Zero waste. Nowa jakość życia w 30 dni
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Bez śmieci
Dlaczego decydować się na zero waste? Dla Anity Vandyke nie był to efekt mody, a przypadku. Autorka poradnika „Zero waste. Nowa jakość życia w 30 dni” radykalnie zmieniła swoje przyzwyczajenia, kiedy okazało się, że nie wytrzyma już dłużej w korporacji. Olśnienie przy odmowie zakupu jednorazowej foliowej reklamówki także miało tu spore znaczenie: Vandyke zaczęła przyglądać się swoim zachowaniom i poświęciła się nowemu stylowi życia. A ponieważ uważa, że zmiany każdy może wprowadzić we własnym otoczeniu (z korzyścią dla środowiska i dla portfela), zabrała się za spisanie najbardziej przydatnych porad. To podróż od pełnych koszy na śmieci do szklanego pojemnika – symbolu dla wszystkich zaangażowanych w ideę zero waste. Chodzi o to, żeby śmieci dało się zmieścić w niewielkim (i estetycznym) naczyniu. Tutaj na takie zadanie odbiorcy mają miesiąc – ale przecież nie muszą ścigać się z autorką, mogą czerpać inspiracje i wykorzystywać podpowiedzi, żeby zmienić swoje życie, a w konsekwencji również – wpływ na środowisko. Jest tom „Zero waste” książką niewielką, nastawioną na porady i na proste wyliczenia. Jednocześnie też to lekcja porządkowania własnej przestrzeni, rezygnacji z konsumpcyjnego trybu życia i zbędnej wygody – za to bez umartwiania się i cierpienia. Zdrowy minimalizm to coś, co autorka z pełnym przekonaniem proponuje, jako własny sposób na egzystencję.
Gdzieniegdzie w książce znajdą się ciekawostki i wyliczenia, które mogą czytelników naprowadzić na „właściwy” kierunek myślenia – te, które odpowiadają na pytanie, dlaczego w ogóle decydować się na zero waste albo przynajmniej ograniczać liczbę przedmiotów w najbliższym otoczeniu. Więcej miejsca zajmują jednak zadania dla czytelników. I tak autorka najpierw przedstawia ważny moment z własnego przechodzenia na zero waste, a później – prowadzi krok po kroku odbiorców przez meandry zadania, które na początku wydaje się ponad siły i wytrzymałość („audyt kosza na śmieci” nie będzie zbyt chętnie wykonywanym ćwiczeniem, odbiorcy raczej zatrzymają się na wyobraźniowej realizacji zadania). Uczy Vandyke, jak skompletować zestaw pojemników potrzebnych do prowadzenia życia zero waste, jak i gdzie robić zakupy, a z jakich zakupów w ogóle zrezygnować. Podaje przepisy na domowe środki czystości oraz na kosmetyki i wyznacza zasady robienia porządków, przypomina, co warto zachować w kuchni. Chce, żeby zero waste kojarzyło się odbiorcom ze zmianą stylu życia, wprowadza więc z tym związane „dni”. Pokazuje też, jak czerpać radość z zadań, między innymi – przez chwalenie się innym i propagowanie wiedzy o tym sposobie na ochronę środowiska. Uświadamia czytelnikom, że można korzystać ze sklepów z używanymi rzeczami, a także wpływać na lokalnych sprzedawców – reagować wszędzie tam, gdzie istnieje ryzyko zbędnego zaśmiecania planety. Skupia się nawet na tym, jak nie marnować czasu i wygospodarować go na nowe zainteresowania oraz realizację marzeń – a to już wykracza poza ideę nieśmiecenia. Anita Vandyke chce inspirować, wpływać na czytelników nie tylko przez dawanie dobrego przykładu, ale też przez kreatywne pomysły, które chce się sprawdzić.
Bez śmieci
Dlaczego decydować się na zero waste? Dla Anity Vandyke nie był to efekt mody, a przypadku. Autorka poradnika „Zero waste. Nowa jakość życia w 30 dni” radykalnie zmieniła swoje przyzwyczajenia, kiedy okazało się, że nie wytrzyma już dłużej w korporacji. Olśnienie przy odmowie zakupu jednorazowej foliowej reklamówki także miało tu spore znaczenie: Vandyke zaczęła przyglądać się swoim zachowaniom i poświęciła się nowemu stylowi życia. A ponieważ uważa, że zmiany każdy może wprowadzić we własnym otoczeniu (z korzyścią dla środowiska i dla portfela), zabrała się za spisanie najbardziej przydatnych porad. To podróż od pełnych koszy na śmieci do szklanego pojemnika – symbolu dla wszystkich zaangażowanych w ideę zero waste. Chodzi o to, żeby śmieci dało się zmieścić w niewielkim (i estetycznym) naczyniu. Tutaj na takie zadanie odbiorcy mają miesiąc – ale przecież nie muszą ścigać się z autorką, mogą czerpać inspiracje i wykorzystywać podpowiedzi, żeby zmienić swoje życie, a w konsekwencji również – wpływ na środowisko. Jest tom „Zero waste” książką niewielką, nastawioną na porady i na proste wyliczenia. Jednocześnie też to lekcja porządkowania własnej przestrzeni, rezygnacji z konsumpcyjnego trybu życia i zbędnej wygody – za to bez umartwiania się i cierpienia. Zdrowy minimalizm to coś, co autorka z pełnym przekonaniem proponuje, jako własny sposób na egzystencję.
Gdzieniegdzie w książce znajdą się ciekawostki i wyliczenia, które mogą czytelników naprowadzić na „właściwy” kierunek myślenia – te, które odpowiadają na pytanie, dlaczego w ogóle decydować się na zero waste albo przynajmniej ograniczać liczbę przedmiotów w najbliższym otoczeniu. Więcej miejsca zajmują jednak zadania dla czytelników. I tak autorka najpierw przedstawia ważny moment z własnego przechodzenia na zero waste, a później – prowadzi krok po kroku odbiorców przez meandry zadania, które na początku wydaje się ponad siły i wytrzymałość („audyt kosza na śmieci” nie będzie zbyt chętnie wykonywanym ćwiczeniem, odbiorcy raczej zatrzymają się na wyobraźniowej realizacji zadania). Uczy Vandyke, jak skompletować zestaw pojemników potrzebnych do prowadzenia życia zero waste, jak i gdzie robić zakupy, a z jakich zakupów w ogóle zrezygnować. Podaje przepisy na domowe środki czystości oraz na kosmetyki i wyznacza zasady robienia porządków, przypomina, co warto zachować w kuchni. Chce, żeby zero waste kojarzyło się odbiorcom ze zmianą stylu życia, wprowadza więc z tym związane „dni”. Pokazuje też, jak czerpać radość z zadań, między innymi – przez chwalenie się innym i propagowanie wiedzy o tym sposobie na ochronę środowiska. Uświadamia czytelnikom, że można korzystać ze sklepów z używanymi rzeczami, a także wpływać na lokalnych sprzedawców – reagować wszędzie tam, gdzie istnieje ryzyko zbędnego zaśmiecania planety. Skupia się nawet na tym, jak nie marnować czasu i wygospodarować go na nowe zainteresowania oraz realizację marzeń – a to już wykracza poza ideę nieśmiecenia. Anita Vandyke chce inspirować, wpływać na czytelników nie tylko przez dawanie dobrego przykładu, ale też przez kreatywne pomysły, które chce się sprawdzić.
piątek, 10 lipca 2020
Barbara Kosmowska: Tru. Love story
Media Rodzina, Poznań 2020.
Z lasu
Czasami zając Tru bywa w swoich komentarzach bardzo staroświecki, wręcz archaiczny, innym razem – przemyca informacje, których dzieci nie odczytają (jest grupa „Najprawdziwsze Zające”, która niszczy domy w Dzielnicy Kolorowych, są Emigranci, jest i Zając – wieczny tułacz…). Barbara Kosmowska wyżywa się na politykach, drwi sobie z ich pomysłów i zaprowadza w lesie własne porządki. A wszystko pod przykrywką relacjonowania sercowych i wynalazczych perypetii Zająca Tru, leśnego konstruktora i kronikarza wydarzeń. Tru jest zającem o dobrym sercu, chociaż czasami popełnia błędy. Jak wtedy, kiedy wybiera się na przejażdżkę z Zającówną Mimi, niegdyś Miss Mokrego Futra – a chce tylko zrobić wrażenie na Słodkiej Dzidzi. Oczywiście po feralnej eskapadzie Słodka Dzidzia przestaje zwracać na Tru uwagę. Ten jednak ma w zanadrzu konstruktorskie talenty i istnieje cień szansy, że jeszcze kiedyś uda mu się naprawić błąd.
„Tru. Love story” to historia, w której Barbara Kosmowska zwraca uwagę na regulacje życia społecznego i pokazuje dzieciom, jak niebezpieczny jest radykalizm. Nie wprowadza autorka traktatów politycznych, jednak przez doświadczenia z otoczenia Tru może pokazywać pułapki i krytykę niewłaściwych zachowań. Żeby nie zanudzić maluchów obcymi im przecież problemami (to, co obserwuje Tru, stanie się w dużej części przedmiotem zainteresowania dopiero u nastolatków, przynajmniej o to walczy autorka), Tru opowiada o swoich wynalazkach i drodze do ich odkrywania. Będzie zatem często wesoło i z niespodziankami. Bo chociaż Tru ma o sobie wysokie mniemanie, nie wszystko mu się udaje tak, jakby chciał. Bohater jednak nie poddaje się nigdy przed czasem, szuka rozwiązań i działa – a przyświeca mu jeden cel: odzyskać zaufanie Słodkiej Dzidzi. Mały zając marzy – i marzenia dodają mu sił. Nie ma tu stagnacji, w lesie ciągle coś się dzieje, a bohater stara się być w centrum wydarzeń, niezależnie od ich rangi. Zbiera przecież materiały do swojej opowieści.
Tru bardzo często będzie przemycać elementy dorosłego świata do rzeczywistości bohaterów bajkowych. To oznacza, że książka ma szanse na docenienie przez jurorów rozmaitych konkursów – i na uznanie w oczach dorosłych. Dzieci początkowo mogą dziwić się tej opowieści – nietypowy jest dość archaiczny język, ale nawet rytm książki. Barbara Kosmowska stawia na uczucia, które odkrywa powoli, uwzględniając znaczenie różnych postaci w codzienności Tru. Popisuje się też humorem bardzo przez najmłodszych lubianym – prostymi grami językowymi (skróty w nazwach wynalazków). Historyjki z przygodami pomysłowego zająca to miła odskocznia od dzisiejszych tendencyjnych lektur. Warto też zaznaczyć, że świat Tru przedstawia w baśniowych ilustracjach Emilia Dziubak, również dzięki niej książka wygląda jak z poprzedniego wieku. To coś dla miłośników dobrej literatury w starym stylu.
Z lasu
Czasami zając Tru bywa w swoich komentarzach bardzo staroświecki, wręcz archaiczny, innym razem – przemyca informacje, których dzieci nie odczytają (jest grupa „Najprawdziwsze Zające”, która niszczy domy w Dzielnicy Kolorowych, są Emigranci, jest i Zając – wieczny tułacz…). Barbara Kosmowska wyżywa się na politykach, drwi sobie z ich pomysłów i zaprowadza w lesie własne porządki. A wszystko pod przykrywką relacjonowania sercowych i wynalazczych perypetii Zająca Tru, leśnego konstruktora i kronikarza wydarzeń. Tru jest zającem o dobrym sercu, chociaż czasami popełnia błędy. Jak wtedy, kiedy wybiera się na przejażdżkę z Zającówną Mimi, niegdyś Miss Mokrego Futra – a chce tylko zrobić wrażenie na Słodkiej Dzidzi. Oczywiście po feralnej eskapadzie Słodka Dzidzia przestaje zwracać na Tru uwagę. Ten jednak ma w zanadrzu konstruktorskie talenty i istnieje cień szansy, że jeszcze kiedyś uda mu się naprawić błąd.
„Tru. Love story” to historia, w której Barbara Kosmowska zwraca uwagę na regulacje życia społecznego i pokazuje dzieciom, jak niebezpieczny jest radykalizm. Nie wprowadza autorka traktatów politycznych, jednak przez doświadczenia z otoczenia Tru może pokazywać pułapki i krytykę niewłaściwych zachowań. Żeby nie zanudzić maluchów obcymi im przecież problemami (to, co obserwuje Tru, stanie się w dużej części przedmiotem zainteresowania dopiero u nastolatków, przynajmniej o to walczy autorka), Tru opowiada o swoich wynalazkach i drodze do ich odkrywania. Będzie zatem często wesoło i z niespodziankami. Bo chociaż Tru ma o sobie wysokie mniemanie, nie wszystko mu się udaje tak, jakby chciał. Bohater jednak nie poddaje się nigdy przed czasem, szuka rozwiązań i działa – a przyświeca mu jeden cel: odzyskać zaufanie Słodkiej Dzidzi. Mały zając marzy – i marzenia dodają mu sił. Nie ma tu stagnacji, w lesie ciągle coś się dzieje, a bohater stara się być w centrum wydarzeń, niezależnie od ich rangi. Zbiera przecież materiały do swojej opowieści.
Tru bardzo często będzie przemycać elementy dorosłego świata do rzeczywistości bohaterów bajkowych. To oznacza, że książka ma szanse na docenienie przez jurorów rozmaitych konkursów – i na uznanie w oczach dorosłych. Dzieci początkowo mogą dziwić się tej opowieści – nietypowy jest dość archaiczny język, ale nawet rytm książki. Barbara Kosmowska stawia na uczucia, które odkrywa powoli, uwzględniając znaczenie różnych postaci w codzienności Tru. Popisuje się też humorem bardzo przez najmłodszych lubianym – prostymi grami językowymi (skróty w nazwach wynalazków). Historyjki z przygodami pomysłowego zająca to miła odskocznia od dzisiejszych tendencyjnych lektur. Warto też zaznaczyć, że świat Tru przedstawia w baśniowych ilustracjach Emilia Dziubak, również dzięki niej książka wygląda jak z poprzedniego wieku. To coś dla miłośników dobrej literatury w starym stylu.
czwartek, 9 lipca 2020
Paulina Młynarska: Zmierzch lubieżnego dziada. Felietony po #metoo
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Siła
To od czytelników zależeć będzie, czy „Zmierzch lubieżnego dziada” Pauliny Młynarskiej czytać chcą przez pryzmat rozrywki, czy też – zaangażowania w sprawy społeczne i polityczne, a także te dotyczące samorozwoju. Z tomu „felietonów po #metoo” można bowiem czerpać na różne sposoby – opiniotwórcza autorka zachęca jednak do samodzielnego myślenia i do szukania własnej drogi. Doskonale zna się na sztuce pisania felietonów, zresztą w paru miejscach prowadzi niemal poradnik dla tych, którzy interesują się taką formą wyrażania myśli – z perspektywy czytelników najważniejsza będzie kolejna apetyczna książka do przeżywania i refleksji. „Zmierzch lubieżnego dziada” to zestaw tekstów, które ukazywały się w Onecie, a teraz zyskują drugie życie w wydaniu książkowym – warte są ocalenia i dotarcia do jeszcze szerszego grona czytelników, na szczęście wydawnictwo już wiele razy pokazało, że nie boi się wypuszczania na rynek tekstów raz sprawdzonych w internecie.
Paulina Młynarska nie zamierza być autorką pokorną i ugrzecznioną. Otwarcie mówi o tym, jakich przykrości doświadczyła (także ze strony bliskich), wpuszcza odbiorców do swojego prywatnego życia i naraża się na hejt – ale hejterom też jest w stanie odpowiedzieć tak, by nie dać się zepchnąć do roli ofiary. Przypomina, że zawsze warto walczyć o siebie, a do tego często staje w obronie zaszczutych lub atakowanych w mediach. Nawet jeśli nie podziela poglądów politycznych, potrafi wziąć w obronę kogoś, kto zostaje bezlitośnie wyśmiany: przypomina, że nie wszystko jest czarno-białe i nie wszystkie chwyty są dozwolone, nawet w politycznych przepychankach. Uczy kobiety siły, na własnym przykładzie pokazuje, że można dać sobie radę w najtrudniejszych okolicznościach – pozbierać się i znaleźć ukojenie w sobie. Trochę prezentuje swój nowy pomysł na życie – oderwanie się od telewizji i wyścigu młodych, przejście do wyciszenia i do spełniania marzeń. Po latach w górach Paulina Młynarska przeprowadza się na Kretę, a na życie zarabia uczeniem jogi. Joga i medytacja będą się zatem przewijać przez niektóre teksty, tak, żeby czytelniczki zainteresowane tematem od razu mogły czegoś się dowiedzieć i znaleźć punkt wyjścia dla własnych poszukiwań.
Teksty ze „Zmierzchu lubieżnego dziada” odnoszą się często do wydarzeń głośnych i pojawiających się w mediach, ale dla Pauliny Młynarskiej rzeczywistość to tylko pretekst do snucia bardziej ogólnych – i ciągle trafnych – rozważań. Sprawia to, że książka szybko się nie zestarzeje, można do niej sięgać, kiedy potrzeba siły i odwagi do spełniania marzeń, wiary w siebie lub lekcji asertywności. Paulina Młynarska potrafi pisać zajmująco – obszerny tom przynosi wiele felietonów drapieżnych, ale i sporo ciekawostek czy anegdot. Tak przygotowana lektura to najlepsza reklama samodzielności, a kiedy autorka bezlitośnie punktuje słabe strony walczących ze sobą w mediach i nie tylko stron – uprzytomni odbiorcom, że nie na wszystko muszą się zgadzać. Niezależność i siła to wyznaczniki „Zmierzchu lubieżnego dziada” – książki dla zbuntowanych i dla tych, którzy zbuntują się w niedalekiej przyszłości – może już pod wpływem lektury.
Siła
To od czytelników zależeć będzie, czy „Zmierzch lubieżnego dziada” Pauliny Młynarskiej czytać chcą przez pryzmat rozrywki, czy też – zaangażowania w sprawy społeczne i polityczne, a także te dotyczące samorozwoju. Z tomu „felietonów po #metoo” można bowiem czerpać na różne sposoby – opiniotwórcza autorka zachęca jednak do samodzielnego myślenia i do szukania własnej drogi. Doskonale zna się na sztuce pisania felietonów, zresztą w paru miejscach prowadzi niemal poradnik dla tych, którzy interesują się taką formą wyrażania myśli – z perspektywy czytelników najważniejsza będzie kolejna apetyczna książka do przeżywania i refleksji. „Zmierzch lubieżnego dziada” to zestaw tekstów, które ukazywały się w Onecie, a teraz zyskują drugie życie w wydaniu książkowym – warte są ocalenia i dotarcia do jeszcze szerszego grona czytelników, na szczęście wydawnictwo już wiele razy pokazało, że nie boi się wypuszczania na rynek tekstów raz sprawdzonych w internecie.
Paulina Młynarska nie zamierza być autorką pokorną i ugrzecznioną. Otwarcie mówi o tym, jakich przykrości doświadczyła (także ze strony bliskich), wpuszcza odbiorców do swojego prywatnego życia i naraża się na hejt – ale hejterom też jest w stanie odpowiedzieć tak, by nie dać się zepchnąć do roli ofiary. Przypomina, że zawsze warto walczyć o siebie, a do tego często staje w obronie zaszczutych lub atakowanych w mediach. Nawet jeśli nie podziela poglądów politycznych, potrafi wziąć w obronę kogoś, kto zostaje bezlitośnie wyśmiany: przypomina, że nie wszystko jest czarno-białe i nie wszystkie chwyty są dozwolone, nawet w politycznych przepychankach. Uczy kobiety siły, na własnym przykładzie pokazuje, że można dać sobie radę w najtrudniejszych okolicznościach – pozbierać się i znaleźć ukojenie w sobie. Trochę prezentuje swój nowy pomysł na życie – oderwanie się od telewizji i wyścigu młodych, przejście do wyciszenia i do spełniania marzeń. Po latach w górach Paulina Młynarska przeprowadza się na Kretę, a na życie zarabia uczeniem jogi. Joga i medytacja będą się zatem przewijać przez niektóre teksty, tak, żeby czytelniczki zainteresowane tematem od razu mogły czegoś się dowiedzieć i znaleźć punkt wyjścia dla własnych poszukiwań.
Teksty ze „Zmierzchu lubieżnego dziada” odnoszą się często do wydarzeń głośnych i pojawiających się w mediach, ale dla Pauliny Młynarskiej rzeczywistość to tylko pretekst do snucia bardziej ogólnych – i ciągle trafnych – rozważań. Sprawia to, że książka szybko się nie zestarzeje, można do niej sięgać, kiedy potrzeba siły i odwagi do spełniania marzeń, wiary w siebie lub lekcji asertywności. Paulina Młynarska potrafi pisać zajmująco – obszerny tom przynosi wiele felietonów drapieżnych, ale i sporo ciekawostek czy anegdot. Tak przygotowana lektura to najlepsza reklama samodzielności, a kiedy autorka bezlitośnie punktuje słabe strony walczących ze sobą w mediach i nie tylko stron – uprzytomni odbiorcom, że nie na wszystko muszą się zgadzać. Niezależność i siła to wyznaczniki „Zmierzchu lubieżnego dziada” – książki dla zbuntowanych i dla tych, którzy zbuntują się w niedalekiej przyszłości – może już pod wpływem lektury.
środa, 8 lipca 2020
Michel Piquemal: Jestem leworęczny... i co mi zrobisz?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Od lewej do prawej
Dzisiaj leworęczność nie jest już takim problemem, jak jeszcze parę dekad temu. Dzisiaj dziecko leworęczne może spokojnie ćwiczyć pisanie dominującą ręką, a nie będzie na siłę przez dorosłych – rodziców czy nauczycieli – przestawiane na „właściwe” zachowanie. Dzisiaj leworęczność to szansa na wyróżnienie się z tłumu, ale też rzecz najzupełniej normalna. Gdyby jednak ktoś miał problem ze zrozumieniem tego faktu – albo samego fenomenu leworęczności – może już w pierwszych lekturach znaleźć wsparcie. Tom „Jestem leworęczny... i co mi zrobisz?” to zestaw wyjaśnień i podpowiedzi dla dziecka (a czasami też dla jego rodziców), które mimo starań niespecjalnie potrafi pisać prawą ręką.
Co ciekawe, Michel Piquemal trochę demonizuje, zarówno sam fakt „przeorientowywania” dzieci leworęcznych na praworęczność, jak i nieodnajdowanie się w świecie przystosowanym dla praworęcznych: w końcu przedmioty specjalnie dla leworęcznych to raczej chwyt marketingowy niż rzeczywiste wytwory pierwszej potrzeby, a „przeorientowywanie” nie czyni wielkiej krzywdy: raczej uczy malucha szybszego odrabiania zadań (żeby zdążyć wypisać ćwiczenia „niewłaściwą” ręką zanim przyjdzie ktoś, kto to zobaczy) i sprawia, że w przyszłości będzie mógł pisać obiema rękami i we wszystkich kierunkach (ciekawa supermoc). Skoro leworęczni nie są już w żaden sposób piętnowani czy wykluczani ze społeczeństwa, problem powinien samoistnie wygasnąć. Autor zyskuje jednak pretekst do opowiadania o różnych aspektach związanych z lewo- i praworęcznością. Między innymi przedstawia odbiorcom kwestię dominującej półkuli mózgowej – ale i wybieranego przez nich kierunku wertowania książki czy gazety (rzekomo leworęczni mają częściej czytać kartki „od końca”). Podpowiada, jak sprawdzić, czy jest się leworęcznym, praworęcznym czy przeorientowanym (o oburęczności ani słowa). Najważniejsze przesłanie, jakie płynie z jego książki, daje się zamknąć w stwierdzeniu, że każdy może robić to, co mu się podoba. Nie ma przecież miejsca na dyskusję o tym, czy komuś wygodniej pisze się jedną czy drugą ręką – to kwestia indywidualna i bez znaczenia jest opinia innych.
Może Piquemal zadziałać w drugą stronę: rozbudzić ciekawość dzieci. Ta publikacja będzie lekturą niezbędną dla leworęcznych – co oczywiste. Ale przyda się również dzieciom, które nigdy nie pomyślały, że mogłyby lewą ręką rysować, jeść lub pisać – pokaże im egzotyczną rzeczywistość (na wyciągnięcie ręki). Być może ktoś po lekturze zechce usprawniać umiejętności motoryczne, ćwiczyć „mniej używaną” rękę dla samej zabawy i żeby zobaczyć, czy byłoby możliwe wykonywanie nią codziennych czynności. Pojawi się zatem refleksja, na którą zwyczajnie nie ma miejsca. Z kolei zmiana utartych przyzwyczajeń to prosta droga do torowania nowych połączeń w mózgu – i ćwiczenie zalecane przez specjalistów od kreatywności. Prosty zestaw ciekawostek na temat leworęczności stanie się zatem bramą do innego świata, do odkrywania tego, co nietypowe, niezwykłe lub zaskakujące. Nie tylko dzieci mogą skorzystać na tej lekturze, warto o tym pamiętać.
Od lewej do prawej
Dzisiaj leworęczność nie jest już takim problemem, jak jeszcze parę dekad temu. Dzisiaj dziecko leworęczne może spokojnie ćwiczyć pisanie dominującą ręką, a nie będzie na siłę przez dorosłych – rodziców czy nauczycieli – przestawiane na „właściwe” zachowanie. Dzisiaj leworęczność to szansa na wyróżnienie się z tłumu, ale też rzecz najzupełniej normalna. Gdyby jednak ktoś miał problem ze zrozumieniem tego faktu – albo samego fenomenu leworęczności – może już w pierwszych lekturach znaleźć wsparcie. Tom „Jestem leworęczny... i co mi zrobisz?” to zestaw wyjaśnień i podpowiedzi dla dziecka (a czasami też dla jego rodziców), które mimo starań niespecjalnie potrafi pisać prawą ręką.
Co ciekawe, Michel Piquemal trochę demonizuje, zarówno sam fakt „przeorientowywania” dzieci leworęcznych na praworęczność, jak i nieodnajdowanie się w świecie przystosowanym dla praworęcznych: w końcu przedmioty specjalnie dla leworęcznych to raczej chwyt marketingowy niż rzeczywiste wytwory pierwszej potrzeby, a „przeorientowywanie” nie czyni wielkiej krzywdy: raczej uczy malucha szybszego odrabiania zadań (żeby zdążyć wypisać ćwiczenia „niewłaściwą” ręką zanim przyjdzie ktoś, kto to zobaczy) i sprawia, że w przyszłości będzie mógł pisać obiema rękami i we wszystkich kierunkach (ciekawa supermoc). Skoro leworęczni nie są już w żaden sposób piętnowani czy wykluczani ze społeczeństwa, problem powinien samoistnie wygasnąć. Autor zyskuje jednak pretekst do opowiadania o różnych aspektach związanych z lewo- i praworęcznością. Między innymi przedstawia odbiorcom kwestię dominującej półkuli mózgowej – ale i wybieranego przez nich kierunku wertowania książki czy gazety (rzekomo leworęczni mają częściej czytać kartki „od końca”). Podpowiada, jak sprawdzić, czy jest się leworęcznym, praworęcznym czy przeorientowanym (o oburęczności ani słowa). Najważniejsze przesłanie, jakie płynie z jego książki, daje się zamknąć w stwierdzeniu, że każdy może robić to, co mu się podoba. Nie ma przecież miejsca na dyskusję o tym, czy komuś wygodniej pisze się jedną czy drugą ręką – to kwestia indywidualna i bez znaczenia jest opinia innych.
Może Piquemal zadziałać w drugą stronę: rozbudzić ciekawość dzieci. Ta publikacja będzie lekturą niezbędną dla leworęcznych – co oczywiste. Ale przyda się również dzieciom, które nigdy nie pomyślały, że mogłyby lewą ręką rysować, jeść lub pisać – pokaże im egzotyczną rzeczywistość (na wyciągnięcie ręki). Być może ktoś po lekturze zechce usprawniać umiejętności motoryczne, ćwiczyć „mniej używaną” rękę dla samej zabawy i żeby zobaczyć, czy byłoby możliwe wykonywanie nią codziennych czynności. Pojawi się zatem refleksja, na którą zwyczajnie nie ma miejsca. Z kolei zmiana utartych przyzwyczajeń to prosta droga do torowania nowych połączeń w mózgu – i ćwiczenie zalecane przez specjalistów od kreatywności. Prosty zestaw ciekawostek na temat leworęczności stanie się zatem bramą do innego świata, do odkrywania tego, co nietypowe, niezwykłe lub zaskakujące. Nie tylko dzieci mogą skorzystać na tej lekturze, warto o tym pamiętać.
wtorek, 7 lipca 2020
Andrzej G. Kruszewicz: Sekretne życie zwierząt
Rebis, Poznań 2020.
Tajemnice fauny
Andrzej G. Kruszewicz wie doskonale, jak przyciągnąć czytelników do książki. Jego „Sekretne życie zwierząt” to publikacja, obok której nie da się przejść obojętnie. Składa się z zestawu drobnych opowieści na temat zwyczajów różnych gatunków zwierząt – zestawionych z analogicznymi sytuacjami w ludzkim świecie. I tak autor dyplomatycznie, ale i z wielką dozą dowcipu opowiada o „sercowych” rozterkach, parach, zdradach, macierzyństwie, skomplikowanych relacjach, czasem – budowaniu pozycji w stadzie lub wytwarzaniu się hierarchii. Wszystko jest w stanie odnieść do rzeczywistości znanej odbiorcom, tak, żeby było śmieszniej. Bo na dowcipie rzecz polega. Kruszewicz jest świadomy tego, że najlepiej przekonać do czytania śmiechem i rozrywką – będzie zatem bawić, ale przy okazji przedstawi czytelnikom całkiem sporo faktów ze świata zwierząt. Skąd je bierze? Sam opowiada o procesie gromadzenia informacji. Nie wszystko wyczytuje w fachowych publikacjach – jest doskonałym obserwatorem zwierząt i dzięki temu może też wprowadzać unikatowe anegdoty i historie, które sprawią, że książka na długo zapadnie w pamięć nie tylko miłośnikom przyrody.
Ale przede wszystkim Andrzej G. Kruszewicz jest dżentelmenem, autorem starej daty (to komplement, a nie wypominanie wieku): nawet w dobie rozbuchanego erotyzmu woli pewne sprawy potraktować peryfrastycznie. Przez unikanie dosłowności (i jednoczesne mnożenie dwuznaczności) zyskuje nietypową jak na dzisiejsze czasy narrację, pełną mrugnięć do odbiorcy, niedomówień i pikanterii zgrabnie chowanej pod zasłonką z udawanej pruderyjności. Może dzięki temu rozbawiać nie w stylu dzisiejszych kabaretów, a – z klasą. To wyróżnik książki. Kruszewicz uważa, że czytelnikom łatwiej będzie zrozumieć zwyczaje zwierząt, kiedy zostaną one przedstawione przez analogie do ludzkich namiętności i dylematów – tego się trzyma i szuka podobieństw czasem zupełnie nieoczekiwanych. Przygląda się zwierzęcym parom, a ich zachowania przekłada na życie człowieka. Rozbudza przez to ciekawość. A że w zanadrzu ma wiele – również osobistych – opowieści i historii, jawi się jako wyjątkowo interesujący przewodnik. Wiele razy doprowadzi czytelników do łez ze śmiechu, wiele razy pokaże im, jak bardzo zwierzęta potrafią zaskoczyć. Co jakiś czas Kruszewicz odwołuje się do obserwacji z zoo, żeby pewne informacje lepiej zapadały w pamięć. Tu również można podglądać zachowania i przyzwyczajenia zwierząt. Jeśli robi to ich miłośnik – tym lepiej, więcej wniosków wyciągnie i większą liczbą ciekawostek będzie mógł się podzielić.
I jeśli czegoś się podczas lektury żałuje, to tylko tego, że poszczególne historie – dotyczące różnych gatunków – są krótkie. Chciałoby się poznawać nie tylko anegdoty na temat konkretnych osobników, ale też ich dalsze losy – tak, by książka rozrosła się do rozmiarów potężnej serii. Andrzej G. Kruszewicz tutaj pozwala zajrzeć do świata pełnego niezwykłości – i przekonuje odbiorców, dlaczego zwierzętom należy się szacunek. Zachwyca się kolejnymi gatunkami, ich pomysłowością, instynktem, a nawet przystosowaniem do środowiska – żeby zyskać materiał na atrakcyjną publikację. „Sekretne życie zwierząt” to plotkarska w formie, ale bardzo rzetelna i starannie przygotowana pozycja.
Tajemnice fauny
Andrzej G. Kruszewicz wie doskonale, jak przyciągnąć czytelników do książki. Jego „Sekretne życie zwierząt” to publikacja, obok której nie da się przejść obojętnie. Składa się z zestawu drobnych opowieści na temat zwyczajów różnych gatunków zwierząt – zestawionych z analogicznymi sytuacjami w ludzkim świecie. I tak autor dyplomatycznie, ale i z wielką dozą dowcipu opowiada o „sercowych” rozterkach, parach, zdradach, macierzyństwie, skomplikowanych relacjach, czasem – budowaniu pozycji w stadzie lub wytwarzaniu się hierarchii. Wszystko jest w stanie odnieść do rzeczywistości znanej odbiorcom, tak, żeby było śmieszniej. Bo na dowcipie rzecz polega. Kruszewicz jest świadomy tego, że najlepiej przekonać do czytania śmiechem i rozrywką – będzie zatem bawić, ale przy okazji przedstawi czytelnikom całkiem sporo faktów ze świata zwierząt. Skąd je bierze? Sam opowiada o procesie gromadzenia informacji. Nie wszystko wyczytuje w fachowych publikacjach – jest doskonałym obserwatorem zwierząt i dzięki temu może też wprowadzać unikatowe anegdoty i historie, które sprawią, że książka na długo zapadnie w pamięć nie tylko miłośnikom przyrody.
Ale przede wszystkim Andrzej G. Kruszewicz jest dżentelmenem, autorem starej daty (to komplement, a nie wypominanie wieku): nawet w dobie rozbuchanego erotyzmu woli pewne sprawy potraktować peryfrastycznie. Przez unikanie dosłowności (i jednoczesne mnożenie dwuznaczności) zyskuje nietypową jak na dzisiejsze czasy narrację, pełną mrugnięć do odbiorcy, niedomówień i pikanterii zgrabnie chowanej pod zasłonką z udawanej pruderyjności. Może dzięki temu rozbawiać nie w stylu dzisiejszych kabaretów, a – z klasą. To wyróżnik książki. Kruszewicz uważa, że czytelnikom łatwiej będzie zrozumieć zwyczaje zwierząt, kiedy zostaną one przedstawione przez analogie do ludzkich namiętności i dylematów – tego się trzyma i szuka podobieństw czasem zupełnie nieoczekiwanych. Przygląda się zwierzęcym parom, a ich zachowania przekłada na życie człowieka. Rozbudza przez to ciekawość. A że w zanadrzu ma wiele – również osobistych – opowieści i historii, jawi się jako wyjątkowo interesujący przewodnik. Wiele razy doprowadzi czytelników do łez ze śmiechu, wiele razy pokaże im, jak bardzo zwierzęta potrafią zaskoczyć. Co jakiś czas Kruszewicz odwołuje się do obserwacji z zoo, żeby pewne informacje lepiej zapadały w pamięć. Tu również można podglądać zachowania i przyzwyczajenia zwierząt. Jeśli robi to ich miłośnik – tym lepiej, więcej wniosków wyciągnie i większą liczbą ciekawostek będzie mógł się podzielić.
I jeśli czegoś się podczas lektury żałuje, to tylko tego, że poszczególne historie – dotyczące różnych gatunków – są krótkie. Chciałoby się poznawać nie tylko anegdoty na temat konkretnych osobników, ale też ich dalsze losy – tak, by książka rozrosła się do rozmiarów potężnej serii. Andrzej G. Kruszewicz tutaj pozwala zajrzeć do świata pełnego niezwykłości – i przekonuje odbiorców, dlaczego zwierzętom należy się szacunek. Zachwyca się kolejnymi gatunkami, ich pomysłowością, instynktem, a nawet przystosowaniem do środowiska – żeby zyskać materiał na atrakcyjną publikację. „Sekretne życie zwierząt” to plotkarska w formie, ale bardzo rzetelna i starannie przygotowana pozycja.
Subskrybuj:
Posty (Atom)