Akapit Press, Łódź 2020.
Rozczarowanie czarami
Trzej magowie spotykają się przypadkiem na ławce w parku. Nie znają się, nic o sobie nie wiedzą. Wszyscy jednak mają poważne problemy, a to wystarcza, żeby zaczęli się sobie zwierzać. Nieznajomym łatwiej jest przecież opowiedzieć o kolejnych zmartwieniach: może akurat znajdą rozwiązanie i dostrzegą drogę, której w chwili kryzysu nie widzi się samemu. Ida Pierelotkin stworzyła prostą historyjkę o kompozycji szkatułkowej – żeby w świadomości małych odbiorców wskrzesić zainteresowanie magikami i czarami, a przy okazji – jak to u tej autorki zawsze było – żeby ich także rozśmieszyć. „Tajemne życie magów” to książka prosta w fabule, za to narracja i konstrukcja zostają celowo nieco skomplikowane. Narracja – zwłaszcza na planie ironii, jeśli dorośli będą czytać ten tom swoim pociechom, mogą odkrywać płaszczyzny znaczeń niedostępne dzieciom i bawić się przy takich znaleziskach. Konstrukcja zamienia tę książkę w zestaw opowiadań połączonych dość szybko. Sama rama kompozycyjna nie bardzo się liczy: to czarodzieje, którzy spotykają się na ławce i którzy zyskują w finale rozwiązanie problemów – takie, na jakie sami by nie wpadli (i z jakim nie poradziliby sobie pojedynczo). To argument za powiązaniem ich wspólnym celem, za pokazaniem im jednego mechanizmu i tego, jak wzajemnie się uzupełniają. Cały środek natomiast wypełniony został retrospekcjami. Czarodzieje po kolei zabierają głos i przedstawiają swoje perypetie – aż do momentu, w którym ktoś im nie przerwie. Jeśli zdarzy się taka chwila, oznacza ona, że czarodziej dotarł do końca jednego fragmentu swojej opowieści i zaraz radykalnie odmieni ton czy specyfikę zawodu. Rzecz dotyczy bowiem zajęć. Bohaterowie tej książki byliby świetnymi czarodziejami – ale nie mogą odnaleźć się w zwyczajnym świecie. Powinni jakoś wykorzystać swoje umiejętności, ale to oznacza rozmaite wpadki: jeśli ktoś sprzedaje używane samochody i przerabia je (czarami) tak, by wyglądały jak nowe pojazdy, musi liczyć się z tym, że gdy czar przestanie działać, rozwścieczeni klienci do niego wrócą. Jeśli ktoś majstruje przy potrawach, również nie zyska aprobaty smakoszy. I tak czary zamiast pomagać w codziennej egzystencji, mocno ją utrudniają. Każdy z trzech bohaterów szuka miejsca dla siebie – i takiego zadania, w którym mógłby się realizować magicznie bez narażania się ludziom. Sytuacja wydaje się patowa, ponieważ każdy ma za sobą szereg nieudanych prób. Dlatego też kiedy panowie już się sobie pozwierzają, autorka wprowadzi rozwiązanie.
Jest to książka obliczona na śmiech, prosta i zgrabnie napisana. Nie zaangażuje na długo – chyba że ktoś pasjonuje się akurat tematem magii. Jak zwykle Ida Pierelotkin sięgnęła po temat obecny na rynku i realizowany na najróżniejsze sposoby, a następnie przerobiła go na własną modłę. I to może zostać przez odbiorców docenione.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
sobota, 31 października 2020
Christopher Lloyd: Człekozwierz. Co nas łączy ze zwierzętami?
Harperkids, Warszawa 2020.
Podobieństwa
Christopher Lloyd idzie tropem publikacji picture bookowych o walorach edukacyjnych. W swojej książce „Człekozwierz. Co nas łączy ze zwierzętami?” sprawdza, jakie są punkty wspólne między wybranymi grupami zwierząt a ludźmi. Oznacza to, że dorosłych nie zawsze będzie w stanie zaskoczyć – sporą część wiadomości przywoływanych w tej książce odbiorcy już mają – jednak dla dzieci będzie to zestaw ważnych i wartościowych odkryć. Fakt, że czasami punkty styczne dotyczą zwierząt egzotycznych nie ma najmniejszego znaczenia – liczy się zestawianie umiejętności, talentów i metod działania, które funkcjonują w różnych gatunkach.
Ta książka niesie wiadomości nawet w podpisach pod ilustracjami (o wprowadzeniach do rozdziałów nie mówiąc). Autor wychodzi od motywu charakterystycznego dla ludzi – a następnie przywołuje najlepiej dobrany czy najbardziej wymowny przykład ze świata zwierząt. Rozwija go, by dostarczyć dzieciom więcej informacji i żeby zasugerować, że warto zgłębić temat – w przypadku pszczół tłumaczy, co sobie komunikują tańcem czy jak wygląda u nich głosowanie. W przypadku rybich rolników – co robią z niechcianymi wodorostami. Pokazuje, jak owady wymyślają sobie „miejskie” systemy do funkcjonowania, kiedy zwierzęta się bawią, a kiedy – popisują umiejętnościami lub wyglądem. Autor postanawia też raz na zawsze rozstrzygnąć temat uczuć zwierząt: sprawdza, jak okazują sobie miłość, co robią, kiedy są złe, czy opłakują czyjąś śmierć. Skoro już prowadzi do komentowania inteligencji zwierząt, wyjaśnia, jak naukowcy odkrywali, czy różne stworzenia są w stanie rozpoznać siebie w odbiciu w lustrze, albo – czy mają swój charakterystyczny język. Przywołuje gatunki, które potrafią posługiwać się narzędziami, albo wręcz i takie, które rozwiązują swoje problemy w oparciu o zdobycze cywilizacji. To wszystko jest przygotowane w jednym celu: by budzić podziw dla świata fauny. Bohaterowie z kart tej książki zachowują się jak człowiek – warto ich zatem docenić. Christopher Lloyd proponuje publikację edukacyjną. Nie zamęcza dzieci nadmiarem tekstu czy definicji (chociaż pojawi się tu trochę trudniejszych wyrazów, które natychmiast zyskają wyjaśnienie), ale to, co sygnalizuje w swoich krótkich opowieściach o poszczególnych gatunkach, może ucieszyć i zaintrygować na tyle, by dzieci chciały pogłębiać wiedzę.
Ważna jest tu też strona graficzna. Przede wszystkim wielkoformatowa książka „Człekozwierz” jest publikacją graficzną. Mark Ruffle popisuje się tutaj grafikami trochę może schematycznymi, to znaczy – opartymi o proste figury geometryczne i wyraźnie stworzonymi komputerowo – ale czytelnie wskazującymi określony gatunek zwierząt. Tom składa się z bardzo dużych ilustracji – to w nie wtopione zostały podpisy czy dodatkowe komentarze. Tak, by dzieci najpierw zainteresowały się obrazkiem, a w drugiej kolejności zaczęły analizować treść. To rozwiązanie wielokrotnie sprawdzone, więc i tutaj nie będzie z nim problemów. „Człekozwierz” to książka, która robi wrażenie przede wszystkim rozmiarami i ciężarem – ale wprowadza też w świat zwierząt niebajkowych, co może zostać przez najmłodszych docenione.
Podobieństwa
Christopher Lloyd idzie tropem publikacji picture bookowych o walorach edukacyjnych. W swojej książce „Człekozwierz. Co nas łączy ze zwierzętami?” sprawdza, jakie są punkty wspólne między wybranymi grupami zwierząt a ludźmi. Oznacza to, że dorosłych nie zawsze będzie w stanie zaskoczyć – sporą część wiadomości przywoływanych w tej książce odbiorcy już mają – jednak dla dzieci będzie to zestaw ważnych i wartościowych odkryć. Fakt, że czasami punkty styczne dotyczą zwierząt egzotycznych nie ma najmniejszego znaczenia – liczy się zestawianie umiejętności, talentów i metod działania, które funkcjonują w różnych gatunkach.
Ta książka niesie wiadomości nawet w podpisach pod ilustracjami (o wprowadzeniach do rozdziałów nie mówiąc). Autor wychodzi od motywu charakterystycznego dla ludzi – a następnie przywołuje najlepiej dobrany czy najbardziej wymowny przykład ze świata zwierząt. Rozwija go, by dostarczyć dzieciom więcej informacji i żeby zasugerować, że warto zgłębić temat – w przypadku pszczół tłumaczy, co sobie komunikują tańcem czy jak wygląda u nich głosowanie. W przypadku rybich rolników – co robią z niechcianymi wodorostami. Pokazuje, jak owady wymyślają sobie „miejskie” systemy do funkcjonowania, kiedy zwierzęta się bawią, a kiedy – popisują umiejętnościami lub wyglądem. Autor postanawia też raz na zawsze rozstrzygnąć temat uczuć zwierząt: sprawdza, jak okazują sobie miłość, co robią, kiedy są złe, czy opłakują czyjąś śmierć. Skoro już prowadzi do komentowania inteligencji zwierząt, wyjaśnia, jak naukowcy odkrywali, czy różne stworzenia są w stanie rozpoznać siebie w odbiciu w lustrze, albo – czy mają swój charakterystyczny język. Przywołuje gatunki, które potrafią posługiwać się narzędziami, albo wręcz i takie, które rozwiązują swoje problemy w oparciu o zdobycze cywilizacji. To wszystko jest przygotowane w jednym celu: by budzić podziw dla świata fauny. Bohaterowie z kart tej książki zachowują się jak człowiek – warto ich zatem docenić. Christopher Lloyd proponuje publikację edukacyjną. Nie zamęcza dzieci nadmiarem tekstu czy definicji (chociaż pojawi się tu trochę trudniejszych wyrazów, które natychmiast zyskają wyjaśnienie), ale to, co sygnalizuje w swoich krótkich opowieściach o poszczególnych gatunkach, może ucieszyć i zaintrygować na tyle, by dzieci chciały pogłębiać wiedzę.
Ważna jest tu też strona graficzna. Przede wszystkim wielkoformatowa książka „Człekozwierz” jest publikacją graficzną. Mark Ruffle popisuje się tutaj grafikami trochę może schematycznymi, to znaczy – opartymi o proste figury geometryczne i wyraźnie stworzonymi komputerowo – ale czytelnie wskazującymi określony gatunek zwierząt. Tom składa się z bardzo dużych ilustracji – to w nie wtopione zostały podpisy czy dodatkowe komentarze. Tak, by dzieci najpierw zainteresowały się obrazkiem, a w drugiej kolejności zaczęły analizować treść. To rozwiązanie wielokrotnie sprawdzone, więc i tutaj nie będzie z nim problemów. „Człekozwierz” to książka, która robi wrażenie przede wszystkim rozmiarami i ciężarem – ale wprowadza też w świat zwierząt niebajkowych, co może zostać przez najmłodszych docenione.
piątek, 30 października 2020
Heike Geissler: Praca sezonowa. Miesiąc w Amazonie
Czarne, Wołowiec 2020.
Co wiadomo
Heike Geissler opowiada o tym, co większość odbiorców albo kojarzy z rozmaitych prasowych doniesień, albo przeczuwa – znając specyfikę pracy w korporacjach. „Praca sezonowa. Miesiąc w Amazonie” to relacja dotycząca nietypowego jak na pisarkę zajęcia – podjętego w chwili, gdy potrzebny był dochód i proste zadania do wykonywania. Przekształciło się to w bardzo osobistą i mocną opowieść literacką, autorka sięgnęła po motywy niespecjalnie zaskakujące, jednak wybrała formę, która zmienia brzmienie relacji. Zamiast reportażu powstaje niemal powieść, książka-wyznanie, które Geissler kieruje... do samej siebie. Albo do osoby, która jest na jej miejscu i też próbuje się odnaleźć w rzeczywistości Amazona. Ta kraina szczyci się własnymi regułami. Niestety, reguły owe za nic mają człowieczeństwo i indywidualizm. Wszystko trzeba robić szybko, sprawnie i tak, by klienci nie odwrócili się od firmy. To oznacza, że człowiek jako jednostka w ogóle się nie liczy. „Praca sezonowa. Miesiąc w Amazonie” jest pozbyciem się złudzeń, które mogłyby towarzyszyć części odbiorców. Ale autorka kieruje się przede wszystkim do czytelników myślących, do tych, którzy wybierają raczej kariery oparte na pracy umysłowej niż na fizycznej – i w takim wypadku funkcjonować będzie jej tom jako ciekawostka, zestaw kuriozów. Dla szerokiego grona odbiorców przyjęty styl może okazać się niezbyt strawny, nie hermetyczny – ale dość zaciemniający przesłanie.
Autorka rejestruje swoje wrażenia i przemyślenia z kolejnych etapów rekrutacji, z zadań, które czekają na nią w Amazonie, z relacji z kolegami z pracy. Opowiada o firmie i o polityce wewnętrznej, przypomina, co sprawiało jej największą trudność, a co spotykało się z niechęcią ze strony innych pracowników. Sama próbuje wtopić się w otoczenie, ale też wyczulona jest na innych „ukrytych”. Nie ma zamiaru udawać, że wszystko idzie po jej myśli, odnotowuje kolejne problemy i rzeczy nie do osiągnięcia. Kiedy pisze do siebie samej, może spokojnie skupiać się na zestawie uczuć i emocji – podkreśla je w „liście”, tłumaczy sedno ich istnienia i trochę usprawiedliwia – przecież to normalne, przecież każdy czułby to samo, gdyby znalazł się na tym samym miejscu. W ten sposób szuka autorka sposobu na ponowną humanizację, na przywrócenie człowieczeństwa tym, którzy stracili już nadzieję. Nieprzypadkowo zwraca się do adresatki per „pani” - ma to nie tylko podkreślać poczucie obcości i niepewności, pozostawia również wrażenie szacunku, jedynej ostoi wartości, które uległy zatarciu w molochu. Praca w Amazonie nie jest szczytem marzeń, jest koniecznością. Trudno tu mówić o aspiracjach, a jeszcze trudniej – o możliwości wykrzesania z siebie czegokolwiek, co pozwoliłoby wytrzymać i nie tracić nadziei. Niewielka jest ta książka – ale bardzo silnie działa na czytelników.
Co wiadomo
Heike Geissler opowiada o tym, co większość odbiorców albo kojarzy z rozmaitych prasowych doniesień, albo przeczuwa – znając specyfikę pracy w korporacjach. „Praca sezonowa. Miesiąc w Amazonie” to relacja dotycząca nietypowego jak na pisarkę zajęcia – podjętego w chwili, gdy potrzebny był dochód i proste zadania do wykonywania. Przekształciło się to w bardzo osobistą i mocną opowieść literacką, autorka sięgnęła po motywy niespecjalnie zaskakujące, jednak wybrała formę, która zmienia brzmienie relacji. Zamiast reportażu powstaje niemal powieść, książka-wyznanie, które Geissler kieruje... do samej siebie. Albo do osoby, która jest na jej miejscu i też próbuje się odnaleźć w rzeczywistości Amazona. Ta kraina szczyci się własnymi regułami. Niestety, reguły owe za nic mają człowieczeństwo i indywidualizm. Wszystko trzeba robić szybko, sprawnie i tak, by klienci nie odwrócili się od firmy. To oznacza, że człowiek jako jednostka w ogóle się nie liczy. „Praca sezonowa. Miesiąc w Amazonie” jest pozbyciem się złudzeń, które mogłyby towarzyszyć części odbiorców. Ale autorka kieruje się przede wszystkim do czytelników myślących, do tych, którzy wybierają raczej kariery oparte na pracy umysłowej niż na fizycznej – i w takim wypadku funkcjonować będzie jej tom jako ciekawostka, zestaw kuriozów. Dla szerokiego grona odbiorców przyjęty styl może okazać się niezbyt strawny, nie hermetyczny – ale dość zaciemniający przesłanie.
Autorka rejestruje swoje wrażenia i przemyślenia z kolejnych etapów rekrutacji, z zadań, które czekają na nią w Amazonie, z relacji z kolegami z pracy. Opowiada o firmie i o polityce wewnętrznej, przypomina, co sprawiało jej największą trudność, a co spotykało się z niechęcią ze strony innych pracowników. Sama próbuje wtopić się w otoczenie, ale też wyczulona jest na innych „ukrytych”. Nie ma zamiaru udawać, że wszystko idzie po jej myśli, odnotowuje kolejne problemy i rzeczy nie do osiągnięcia. Kiedy pisze do siebie samej, może spokojnie skupiać się na zestawie uczuć i emocji – podkreśla je w „liście”, tłumaczy sedno ich istnienia i trochę usprawiedliwia – przecież to normalne, przecież każdy czułby to samo, gdyby znalazł się na tym samym miejscu. W ten sposób szuka autorka sposobu na ponowną humanizację, na przywrócenie człowieczeństwa tym, którzy stracili już nadzieję. Nieprzypadkowo zwraca się do adresatki per „pani” - ma to nie tylko podkreślać poczucie obcości i niepewności, pozostawia również wrażenie szacunku, jedynej ostoi wartości, które uległy zatarciu w molochu. Praca w Amazonie nie jest szczytem marzeń, jest koniecznością. Trudno tu mówić o aspiracjach, a jeszcze trudniej – o możliwości wykrzesania z siebie czegokolwiek, co pozwoliłoby wytrzymać i nie tracić nadziei. Niewielka jest ta książka – ale bardzo silnie działa na czytelników.
czwartek, 29 października 2020
Magdalena Wolińska-Riedi: Zdarzyło się w Watykanie
Znak, Kraków 2020.
Spotkania z papieżem-Polakiem
Magdalena Wolińska-Riedi pisze książkę o ludziach, którzy nie mogli trafić na pierwsze strony gazet – wykonywali po prostu swoją pracę, a ich drogi w pewnym momencie zazębiły się z pontyfikatem Jana Pawła II. Wie, że to tom specyficzny i trafi tylko do części odbiorców na polskim rynku – jednak daje szansę zaistnienia bohaterom z dalekiego planu. Nie głowom państw, nie zwierzchnikom kościelnym, którzy do papieża przybywali – a prostym pracownikom. „Zdarzyło się w Watykanie” to książka przedstawiająca takie właśnie indywidualne i nieznaczące w kontekście pontyfikatu czy religijnych uniesień chwile. Autorka rozmawia między innymi z człowiekiem, który obsługiwał papieską windę, z wydawcą i drukarzem, z kierowcą, z gwardzistą, z projektantem strojów i krawcem… Przedstawia ludzi z cienia, którzy sprawiali, że wszystko mogło toczyć się swoim trybem – którzy dbali o bezpieczeństwo, pomagali, a czasami po prostu trwali na stanowiskach i obserwowali to, co się dzieje. Niektórzy doceniają fakt, że mogli przynajmniej stanąć obok najważniejszych ludzi na świecie, inni przypominają sobie, jak wobec nich zachowywał się Jan Paweł II – i w zasadzie odpowiadają na założenia autorki, rejestrują każde spojrzenie papieża i opowiadają o jego zachowaniach wykraczających poza dotychczas panujące reguły. Podkreślają wyjątkowość Karola Wojtyły, szukają wręcz znaków, które pokazywałyby, że był to człowiek niezwykły – i czasami przesadzają w egzaltacji. Jednak Magdalena Wolińska-Riedi zachowuje się tak, jakby właśnie na podobnych reakcjach jej zależało – to z nich składa opowieść o „naszym” papieżu. Zresztą przecież chce działać na emocje czytelników – nie rejestruje tu zwyczajów panujących w Watykanie, a przynajmniej nie są one naczelnym tematem poruszanym w tomie. Interesuje ją wyłącznie postać Karola Wojtyły w relacjach ze zwyczajnymi pracownikami.
I tak każdy dzieli się własnym przeżyciem związanym z polskim papieżem: ktoś odnotowuje pytania o rodzinę, ktoś inny – przejmujące spojrzenie. Ktoś organizował papieżowi wycieczki w góry i teraz opowiada o logistyce przedsięwzięć – ktoś inny był najbliżej, gdy strzelał do papieża zamachowiec – i teraz opowiada o tamtych chwilach. Takie wypowiedzi autorka uzupełnia o drobne informacje dotyczące organizacji zwyczajnego życia za Spiżową Bramą: zdaje sobie sprawę, że trafiła do miejsca wyjątkowego – i to nie ze względów religijnych, a z uwagi na obowiązujące prawa i zasady. To przemyca w tomie. Wiadomo, że jej rozmówcy nie mają narracyjnych talentów, więc trzeba wypełnić czymś przestrzeń między wypowiedziami. Z tym autorka nieźle sobie radzi. Tworzy książkę nie dla wszystkich, dodaje własny głos do wspomnień papieskich – tyle że sama nie wpada w religijną ekstazę. Ludzie z bliskiego otoczenia papieża nie muszą być przecież duchownymi, wykonują pracę, która stała się niezwykła wyłącznie przez kontekst. „Zdarzyło się w Watykanie” to zatem podgląd pontyfikatu Jana Pawła II od najbardziej prozaicznej strony.
Spotkania z papieżem-Polakiem
Magdalena Wolińska-Riedi pisze książkę o ludziach, którzy nie mogli trafić na pierwsze strony gazet – wykonywali po prostu swoją pracę, a ich drogi w pewnym momencie zazębiły się z pontyfikatem Jana Pawła II. Wie, że to tom specyficzny i trafi tylko do części odbiorców na polskim rynku – jednak daje szansę zaistnienia bohaterom z dalekiego planu. Nie głowom państw, nie zwierzchnikom kościelnym, którzy do papieża przybywali – a prostym pracownikom. „Zdarzyło się w Watykanie” to książka przedstawiająca takie właśnie indywidualne i nieznaczące w kontekście pontyfikatu czy religijnych uniesień chwile. Autorka rozmawia między innymi z człowiekiem, który obsługiwał papieską windę, z wydawcą i drukarzem, z kierowcą, z gwardzistą, z projektantem strojów i krawcem… Przedstawia ludzi z cienia, którzy sprawiali, że wszystko mogło toczyć się swoim trybem – którzy dbali o bezpieczeństwo, pomagali, a czasami po prostu trwali na stanowiskach i obserwowali to, co się dzieje. Niektórzy doceniają fakt, że mogli przynajmniej stanąć obok najważniejszych ludzi na świecie, inni przypominają sobie, jak wobec nich zachowywał się Jan Paweł II – i w zasadzie odpowiadają na założenia autorki, rejestrują każde spojrzenie papieża i opowiadają o jego zachowaniach wykraczających poza dotychczas panujące reguły. Podkreślają wyjątkowość Karola Wojtyły, szukają wręcz znaków, które pokazywałyby, że był to człowiek niezwykły – i czasami przesadzają w egzaltacji. Jednak Magdalena Wolińska-Riedi zachowuje się tak, jakby właśnie na podobnych reakcjach jej zależało – to z nich składa opowieść o „naszym” papieżu. Zresztą przecież chce działać na emocje czytelników – nie rejestruje tu zwyczajów panujących w Watykanie, a przynajmniej nie są one naczelnym tematem poruszanym w tomie. Interesuje ją wyłącznie postać Karola Wojtyły w relacjach ze zwyczajnymi pracownikami.
I tak każdy dzieli się własnym przeżyciem związanym z polskim papieżem: ktoś odnotowuje pytania o rodzinę, ktoś inny – przejmujące spojrzenie. Ktoś organizował papieżowi wycieczki w góry i teraz opowiada o logistyce przedsięwzięć – ktoś inny był najbliżej, gdy strzelał do papieża zamachowiec – i teraz opowiada o tamtych chwilach. Takie wypowiedzi autorka uzupełnia o drobne informacje dotyczące organizacji zwyczajnego życia za Spiżową Bramą: zdaje sobie sprawę, że trafiła do miejsca wyjątkowego – i to nie ze względów religijnych, a z uwagi na obowiązujące prawa i zasady. To przemyca w tomie. Wiadomo, że jej rozmówcy nie mają narracyjnych talentów, więc trzeba wypełnić czymś przestrzeń między wypowiedziami. Z tym autorka nieźle sobie radzi. Tworzy książkę nie dla wszystkich, dodaje własny głos do wspomnień papieskich – tyle że sama nie wpada w religijną ekstazę. Ludzie z bliskiego otoczenia papieża nie muszą być przecież duchownymi, wykonują pracę, która stała się niezwykła wyłącznie przez kontekst. „Zdarzyło się w Watykanie” to zatem podgląd pontyfikatu Jana Pawła II od najbardziej prozaicznej strony.
środa, 28 października 2020
Charles M. Schulz: Fistaszki zebrane z gazet codziennych i weekendowych 1995-1996
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Perypetie dzieci
Rerun przestaje jeździć w koszyku na rowerze mamy, za to co chwilę dzwoni do domu Charliego z pytaniem, czy może wypożyczyć psa. Niedługo czeka go zerówka, na co też powinien się przygotować. Osiąga już ten wiek, w którym nie będzie się dalej starzeć. Na razie jest dzieckiem, którego główne zadanie to siedzenie przed telewizorem. Spike, brat Snoopy’ego jest piechurem, który w okopach czeka na naleśniki. Woodstock z kolegami dalej wyrusza na obozy dla skautów, Charlie przegrywa mecze baseballowe i w środku nocy zadaje sobie trudne pytania. Lucy jest zrzędliwa, a Patty zbiera same złe oceny w szkole. Sally odrabianie zadań próbuje zrzucić na swojego starszego brata, a Marcie nie daje sobie rady w sporcie. Zawsze miło jest stwierdzić, że u Fistaszków niewiele się zmienia – to ostoja humoru filozoficznego, ciepłego i wolnego od napięć właściwych satyrze. Charles M. Schulz tym razem trochę częściej decyduje się na dwukadrowe rysunki, trzyma się jednak zasady kończenia każdego paska wyrazistą puentą – albo na rozśmieszenie czytelników, albo do przemyślenia. Pozwala bohaterom odgrywać różne role – dla samych siebie. Snoopy raz będzie pilotem samolotu (asem lotnictwa) podczas pierwszej wojny światowej, raz – pisarzem, którego opowiadań nikt nie chce wydawać.
Charles M. Schulz rozśmiesza na dwa sposoby. Raz – układa całe serie komiksowe ze stripów, jeden temat może znaleźć nowe rozwinięcie za kilka dni – inny ciągnie się od wielu tomów/lat. Jeśli trafi się zagadnienie, które może doczekać się różnych puent – autor skrzętnie to wykorzystuje i nigdy nie nudzi swoimi pomysłami. Za każdym razem finał stripu jest automatycznie olśnieniem dla czytelników i kolejnym powodem do uwielbiania całej serii. Schulz nie wychodzi poza kontekst właściwy dzieciom: dom, szkoła, podwórko. Także krąg tematyczny dostosowuje do swoich bohaterów: jeśli ktoś zajmuje się „dorosłymi” sprawami (najczęściej jest to Snoopy), to przeważnie w zabawie i imitacji. Temu autorowi obca jest satyra interwencyjna – dzięki czemu Fistaszki mogą przetrwać i w dalszym ciągu cieszyć odbiorców – i to odbiorców z różnych grup wiekowych. Cieszy fakt, że kolekcję „Fistaszków zebranych” można sobie teraz skompletować (chociaż pierwsze tomy od dawna są na rynku niedostępne). Aktualna część obejmuje lata 1995 i 1996 – i wciąż są to stare dobre Fistaszki, bohaterowie, których odbiorcy doskonale znają i których dylematy pojmą w lot.
Imponuje tutaj nie tylko pomysłowość i arcygenialność komiksów – Schulz ani na chwilę nie obniża poziomu, co sprawia, że nie da się tej książki czytać szybko, trzeba ją dawkować i ostrożnie odkrywać. Liczy się również umiejętność przedstawiania dowcipów w sposób jak najbardziej zwięzły i trafny. W połączeniu z dziecięcym widzeniem świata daje to olśniewający efekt. Kto jeszcze nie zachwycił się Fistaszkami – ma kilka ostatnich okazji do sprawdzenia, dlaczego dwa razy do roku fani tych stripów mają swoje święto.
Perypetie dzieci
Rerun przestaje jeździć w koszyku na rowerze mamy, za to co chwilę dzwoni do domu Charliego z pytaniem, czy może wypożyczyć psa. Niedługo czeka go zerówka, na co też powinien się przygotować. Osiąga już ten wiek, w którym nie będzie się dalej starzeć. Na razie jest dzieckiem, którego główne zadanie to siedzenie przed telewizorem. Spike, brat Snoopy’ego jest piechurem, który w okopach czeka na naleśniki. Woodstock z kolegami dalej wyrusza na obozy dla skautów, Charlie przegrywa mecze baseballowe i w środku nocy zadaje sobie trudne pytania. Lucy jest zrzędliwa, a Patty zbiera same złe oceny w szkole. Sally odrabianie zadań próbuje zrzucić na swojego starszego brata, a Marcie nie daje sobie rady w sporcie. Zawsze miło jest stwierdzić, że u Fistaszków niewiele się zmienia – to ostoja humoru filozoficznego, ciepłego i wolnego od napięć właściwych satyrze. Charles M. Schulz tym razem trochę częściej decyduje się na dwukadrowe rysunki, trzyma się jednak zasady kończenia każdego paska wyrazistą puentą – albo na rozśmieszenie czytelników, albo do przemyślenia. Pozwala bohaterom odgrywać różne role – dla samych siebie. Snoopy raz będzie pilotem samolotu (asem lotnictwa) podczas pierwszej wojny światowej, raz – pisarzem, którego opowiadań nikt nie chce wydawać.
Charles M. Schulz rozśmiesza na dwa sposoby. Raz – układa całe serie komiksowe ze stripów, jeden temat może znaleźć nowe rozwinięcie za kilka dni – inny ciągnie się od wielu tomów/lat. Jeśli trafi się zagadnienie, które może doczekać się różnych puent – autor skrzętnie to wykorzystuje i nigdy nie nudzi swoimi pomysłami. Za każdym razem finał stripu jest automatycznie olśnieniem dla czytelników i kolejnym powodem do uwielbiania całej serii. Schulz nie wychodzi poza kontekst właściwy dzieciom: dom, szkoła, podwórko. Także krąg tematyczny dostosowuje do swoich bohaterów: jeśli ktoś zajmuje się „dorosłymi” sprawami (najczęściej jest to Snoopy), to przeważnie w zabawie i imitacji. Temu autorowi obca jest satyra interwencyjna – dzięki czemu Fistaszki mogą przetrwać i w dalszym ciągu cieszyć odbiorców – i to odbiorców z różnych grup wiekowych. Cieszy fakt, że kolekcję „Fistaszków zebranych” można sobie teraz skompletować (chociaż pierwsze tomy od dawna są na rynku niedostępne). Aktualna część obejmuje lata 1995 i 1996 – i wciąż są to stare dobre Fistaszki, bohaterowie, których odbiorcy doskonale znają i których dylematy pojmą w lot.
Imponuje tutaj nie tylko pomysłowość i arcygenialność komiksów – Schulz ani na chwilę nie obniża poziomu, co sprawia, że nie da się tej książki czytać szybko, trzeba ją dawkować i ostrożnie odkrywać. Liczy się również umiejętność przedstawiania dowcipów w sposób jak najbardziej zwięzły i trafny. W połączeniu z dziecięcym widzeniem świata daje to olśniewający efekt. Kto jeszcze nie zachwycił się Fistaszkami – ma kilka ostatnich okazji do sprawdzenia, dlaczego dwa razy do roku fani tych stripów mają swoje święto.
wtorek, 27 października 2020
Martyna Skura: Podróże na własnej skurze
Wielka Litera, Warszawa 2020.
Jak najdalej
Martyna Skura wyzwania uwielbia, decyduje się na życie, jakiego wielu czytelników by nie wybrało, nawet jeśli deklaruje chęć podróżowania po świecie. Na dziewięć lat opuszcza Polskę, żeby podejmować się pracy w różnych krajach i przemierzać glob. Trafia między innymi do Meksyku, Kenii czy Chin, mieszka przez pewien czas w Gruzji. Jest autorką bloga, która napisała swoją książkę – jednak książkę w treści różniącą się od wielu kolorowych publikacji. „Podróże na własnej skurze” to opowieść nietypowa, bo pokazująca zaplecze raju i nie tylko jasne strony życia nomady. To, co pozostało tu z blogów, to krótkie teksty. Martyna Skura po pierwsze – nigdy nie zamierza w pełni zaspokajać ciekawości czytelników, ucieka czasem od pikantnych konkretów, bywa, że tylko sygnalizuje coś, co mogłoby naprawdę zaintrygować albo wymagało większych objaśnień. Nie fabularyzuje i nie przedstawia szczegółów w relacjach międzyludzkich. Od czasu do czasu odwołuje się do doświadczeń koleżanek, które tak jak ona przemieszczają się swobodnie po świecie i zbierają różne przemyślenia na temat takiego życia. Ten tom nie jest na pewno przesłodzoną relacją z folderów reklamowych biur podróży. Jeśli ktoś waha się, czy dla niego jest koczownicze funkcjonowanie – choćby na krótszy odcinek czasu – po lekturze może upewnić się, że lepiej mu będzie we własnym domu. Blogowe – a raczej typowe dla książek tworzonych przez blogerów – jest też wypełnianie tomu zdjęciami. Mnóstwo tu fotografii, które przynajmniej trochę pokazują, co może oglądać autorka, która podjęła ryzyko i funkcjonuje w obcej sobie kulturze. Wszystko ma swoją cenę: obrazki, które budzą zazdrość, towarzyszą znacznie mniej optymistycznym opisom. Martyna Skura może nie narzeka na los, który sobie wybrała, ale przez całą książkę karmi czytelników rozmaitymi przestrogami. Daleka jest od zachęcania do pójścia w swoje ślady – raczej przygotowuje idealistów na to wszystko, co może ich spotkać za granicą.
Rozpoczyna się ta książka od problemów mieszkaniowych: wszelkiego rodzaju awarie, usterki i niedobory prądu lub wody (o internecie nie wspominając) w Polsce bywają uciążliwe, ale proste do wyeliminowania. Za granicą mogą urosnąć do rangi poważnego problemu: wiele miesięcy w zimnie czy brodzenie w wodzie z wciąż pękających rur to może być trudna do zniesienia codzienność na sporą część roku. Martyna Skura opowiada o rozmaitych niewygodach i uciążliwościach, do których po prostu nie da się przyzwyczaić. Kończy książkę przeglądem chorób i problemów zdrowotnych – również bardziej przerażających, gdy w pobliżu nie ma nikogo, kto pomógłby lub chociaż pocieszył. Po drodze zajmie się między innymi kwestią bezpieczeństwa, znajomości, możliwości awaryjnego powrotu do rodziny, dostosowywania się do miejscowych zasad, posiłków. Pyta o poczucie kobiecości. W każdym miejscu istnieje osobny niepisany zestaw zasad postępowania – lepiej się do niego stosować, żeby uniknąć licznych przykrości. Jeśli zatem autorka na zdjęciach prezentuje promienny uśmiech – nie zawsze warto jej wierzyć, znacznie bardziej przekonują wstrząsające często wyznania z kart tej książki. I dzięki temu „Podróże na własnej skurze” to tom, który ma szansę przebić się do świadomości odbiorców spoza blogowego grona.
Jak najdalej
Martyna Skura wyzwania uwielbia, decyduje się na życie, jakiego wielu czytelników by nie wybrało, nawet jeśli deklaruje chęć podróżowania po świecie. Na dziewięć lat opuszcza Polskę, żeby podejmować się pracy w różnych krajach i przemierzać glob. Trafia między innymi do Meksyku, Kenii czy Chin, mieszka przez pewien czas w Gruzji. Jest autorką bloga, która napisała swoją książkę – jednak książkę w treści różniącą się od wielu kolorowych publikacji. „Podróże na własnej skurze” to opowieść nietypowa, bo pokazująca zaplecze raju i nie tylko jasne strony życia nomady. To, co pozostało tu z blogów, to krótkie teksty. Martyna Skura po pierwsze – nigdy nie zamierza w pełni zaspokajać ciekawości czytelników, ucieka czasem od pikantnych konkretów, bywa, że tylko sygnalizuje coś, co mogłoby naprawdę zaintrygować albo wymagało większych objaśnień. Nie fabularyzuje i nie przedstawia szczegółów w relacjach międzyludzkich. Od czasu do czasu odwołuje się do doświadczeń koleżanek, które tak jak ona przemieszczają się swobodnie po świecie i zbierają różne przemyślenia na temat takiego życia. Ten tom nie jest na pewno przesłodzoną relacją z folderów reklamowych biur podróży. Jeśli ktoś waha się, czy dla niego jest koczownicze funkcjonowanie – choćby na krótszy odcinek czasu – po lekturze może upewnić się, że lepiej mu będzie we własnym domu. Blogowe – a raczej typowe dla książek tworzonych przez blogerów – jest też wypełnianie tomu zdjęciami. Mnóstwo tu fotografii, które przynajmniej trochę pokazują, co może oglądać autorka, która podjęła ryzyko i funkcjonuje w obcej sobie kulturze. Wszystko ma swoją cenę: obrazki, które budzą zazdrość, towarzyszą znacznie mniej optymistycznym opisom. Martyna Skura może nie narzeka na los, który sobie wybrała, ale przez całą książkę karmi czytelników rozmaitymi przestrogami. Daleka jest od zachęcania do pójścia w swoje ślady – raczej przygotowuje idealistów na to wszystko, co może ich spotkać za granicą.
Rozpoczyna się ta książka od problemów mieszkaniowych: wszelkiego rodzaju awarie, usterki i niedobory prądu lub wody (o internecie nie wspominając) w Polsce bywają uciążliwe, ale proste do wyeliminowania. Za granicą mogą urosnąć do rangi poważnego problemu: wiele miesięcy w zimnie czy brodzenie w wodzie z wciąż pękających rur to może być trudna do zniesienia codzienność na sporą część roku. Martyna Skura opowiada o rozmaitych niewygodach i uciążliwościach, do których po prostu nie da się przyzwyczaić. Kończy książkę przeglądem chorób i problemów zdrowotnych – również bardziej przerażających, gdy w pobliżu nie ma nikogo, kto pomógłby lub chociaż pocieszył. Po drodze zajmie się między innymi kwestią bezpieczeństwa, znajomości, możliwości awaryjnego powrotu do rodziny, dostosowywania się do miejscowych zasad, posiłków. Pyta o poczucie kobiecości. W każdym miejscu istnieje osobny niepisany zestaw zasad postępowania – lepiej się do niego stosować, żeby uniknąć licznych przykrości. Jeśli zatem autorka na zdjęciach prezentuje promienny uśmiech – nie zawsze warto jej wierzyć, znacznie bardziej przekonują wstrząsające często wyznania z kart tej książki. I dzięki temu „Podróże na własnej skurze” to tom, który ma szansę przebić się do świadomości odbiorców spoza blogowego grona.
poniedziałek, 26 października 2020
Przemek Staroń: Szkoła bohaterek i bohaterów, czyli jak radzić sobie z życiem
Agora, Warszawa 2020.
O emocjach dla nastolatków
Przydaje się taka pozycja na rynku, bez wątpienia. Chociaż Przemek Staroń nie do końca wie, jak znaleźć równowagę między historiami wymyślonymi i narracjami – a poradami fachowców. Trochę jest jego „Szkoła bohaterek i bohaterów” wypadkową między opowiastkami dla dzieci, które proponuje Grzegorz Kasdepke, a trochę – pójściem w kierunku Mikołaja Marceli i jego rozważaniach o systemie edukacji czy o wychowaniu. Ta książka ma konkretny cel: powinna pozwolić nastoletnim czytelnikom zmierzyć się z własnymi przeżyciami, uczuciami i doświadczeniami, które nie są wcale takie wyjątkowe i nienaturalne. Autor nie tylko daje narzędzia do analizowania siebie i swoich stanów emocjonalnych, ale też pokazuje, jak konkretne postawy odzwierciedlają się w popkulturze – zwłaszcza w filmach, chociaż często punktem wyjścia do wywodu jest film, ale z przeskoczeniem na książkę lepiej realizującą jakieś zagadnienie. Wiadomo: chodzi o to, żeby nie odstraszyć młodych ludzi, średnio zainteresowanych czytaniem i lekturami. A przecież Staroń sięga po najgłośniejsze tytuły: uwielbia Harry'ego Pottera, nawiązuje do Tolkiena i do „Gwiezdnych Wojen”, odnosi się też do Baśnioboru, chociaż to seria zdecydowanie dla młodszych niż jego odbiorcy. W planach miałby między innymi Felixa, Neta i Nikę: wyraźnie próbuje pokazać, że nadąża za trendami i że próbuje do młodzieży mówić z perspektywy kogoś, kto doskonale rozumie codzienne bolączki. W związku z tym także – żeby zbudować płaszczyznę zaufania – podaje pewne szczegóły ze swojego życia, podkreśla i to niejeden raz kwestię homoseksualizmu, nawiązuje też do własnych nerwic i do sytuacji, w których potrzebował pomocy specjalisty, bo nie umiał poradzić sobie z najprostszymi czynnościami. W ten sposób chce przekonać do siebie czytelników: nie jest kimkś, kto z pozycji katedry będzie przemawiał i dawał dobre rady oderwane od życia, a kimś, kto ciągle szuka – i swoimi odkryciami dzieli się z innymi. Każdy rozdział rozpoczyna się tutaj od nawiązania do przygód jakiegoś wyimaginowanego bohatera. Liczy na to Przemek Staroń, że w ten sposób przyciągnie odbiorców, rozbudzi ich ciekawość. Wierzy w siłę storytellingu, więc najpierw omawia problem na podstawie doświadczeń postaci książkowej lub filmowej. Dopiero później – i przez własny życiorys – przechodzi do komentowania tego, czego mogą doświadczać odbiorcy w różnych okolicznościach. Podsuwa im czasami teorie lub przynajmniej definicje skomplikowanych pojęć, wprowadza drobne rady tak, żeby można było skorzystać z wsparcia i fachowej wiedzy bez konieczności przedzierania się przez długie podręczniki. Dodaje otuchy: uświadamia odbiorcom, że z problemami nie są sami, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, widoczne przeważnie przez osoby z zewnątrz – nie znaczy to jednak, że nie da się samodzielnie wyjść z kryzysu. Trafi do odbiorców za sprawą swojego zaangażowania i szczerości. Podsuwa książkę, która ma działać jak rozmowa z przyjacielem – świadomy tego, że najtrudniej mówić bliskim o tym, co boli. „Szkoła bohaterek i bohaterów, czyli jak radzić sobie z życiem” to ważna propozycja na rynku.
O emocjach dla nastolatków
Przydaje się taka pozycja na rynku, bez wątpienia. Chociaż Przemek Staroń nie do końca wie, jak znaleźć równowagę między historiami wymyślonymi i narracjami – a poradami fachowców. Trochę jest jego „Szkoła bohaterek i bohaterów” wypadkową między opowiastkami dla dzieci, które proponuje Grzegorz Kasdepke, a trochę – pójściem w kierunku Mikołaja Marceli i jego rozważaniach o systemie edukacji czy o wychowaniu. Ta książka ma konkretny cel: powinna pozwolić nastoletnim czytelnikom zmierzyć się z własnymi przeżyciami, uczuciami i doświadczeniami, które nie są wcale takie wyjątkowe i nienaturalne. Autor nie tylko daje narzędzia do analizowania siebie i swoich stanów emocjonalnych, ale też pokazuje, jak konkretne postawy odzwierciedlają się w popkulturze – zwłaszcza w filmach, chociaż często punktem wyjścia do wywodu jest film, ale z przeskoczeniem na książkę lepiej realizującą jakieś zagadnienie. Wiadomo: chodzi o to, żeby nie odstraszyć młodych ludzi, średnio zainteresowanych czytaniem i lekturami. A przecież Staroń sięga po najgłośniejsze tytuły: uwielbia Harry'ego Pottera, nawiązuje do Tolkiena i do „Gwiezdnych Wojen”, odnosi się też do Baśnioboru, chociaż to seria zdecydowanie dla młodszych niż jego odbiorcy. W planach miałby między innymi Felixa, Neta i Nikę: wyraźnie próbuje pokazać, że nadąża za trendami i że próbuje do młodzieży mówić z perspektywy kogoś, kto doskonale rozumie codzienne bolączki. W związku z tym także – żeby zbudować płaszczyznę zaufania – podaje pewne szczegóły ze swojego życia, podkreśla i to niejeden raz kwestię homoseksualizmu, nawiązuje też do własnych nerwic i do sytuacji, w których potrzebował pomocy specjalisty, bo nie umiał poradzić sobie z najprostszymi czynnościami. W ten sposób chce przekonać do siebie czytelników: nie jest kimkś, kto z pozycji katedry będzie przemawiał i dawał dobre rady oderwane od życia, a kimś, kto ciągle szuka – i swoimi odkryciami dzieli się z innymi. Każdy rozdział rozpoczyna się tutaj od nawiązania do przygód jakiegoś wyimaginowanego bohatera. Liczy na to Przemek Staroń, że w ten sposób przyciągnie odbiorców, rozbudzi ich ciekawość. Wierzy w siłę storytellingu, więc najpierw omawia problem na podstawie doświadczeń postaci książkowej lub filmowej. Dopiero później – i przez własny życiorys – przechodzi do komentowania tego, czego mogą doświadczać odbiorcy w różnych okolicznościach. Podsuwa im czasami teorie lub przynajmniej definicje skomplikowanych pojęć, wprowadza drobne rady tak, żeby można było skorzystać z wsparcia i fachowej wiedzy bez konieczności przedzierania się przez długie podręczniki. Dodaje otuchy: uświadamia odbiorcom, że z problemami nie są sami, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, widoczne przeważnie przez osoby z zewnątrz – nie znaczy to jednak, że nie da się samodzielnie wyjść z kryzysu. Trafi do odbiorców za sprawą swojego zaangażowania i szczerości. Podsuwa książkę, która ma działać jak rozmowa z przyjacielem – świadomy tego, że najtrudniej mówić bliskim o tym, co boli. „Szkoła bohaterek i bohaterów, czyli jak radzić sobie z życiem” to ważna propozycja na rynku.
niedziela, 25 października 2020
Irena Wiszniewska: Tajemnica rodzinna z Żydami w tle
Marginesy, Warszawa 2020.
Wstydliwa historia
Nie przekonuje mnie pomysł na książkę Ireny Wiszniewskiej „Tajemnica rodzinna z Żydami w tle”. Autorka założyła sobie, że uda jej się dotrzeć do dzieci i wnuków ludzi, którzy podczas wojny krzywdzili Żydów – trochę na przekór rynkowi chłonącemu książki o ratujących i pomagających – i to zamierzenie z trudem, ale dzięki znajomym jakoś udaje jej się wprowadzić w czyn. Jednak kiedy już dociera do potomków niebojących się niewygodnej przeszłości – nie ma żadnego elementu, którym mogłaby zaangażować odbiorców. Liczy na to, że emocje zrobią swoje – tyle że nie robią i w efekcie ta publikacja zaczyna nużyć zanim na dobre się zacznie. Autorka jakby sama przeraziła się odwagi w rozwiązaniu niewidocznym na rynku – albo zderzała się z odmowami na tyle długo, że sama zaczęła siebie cenzurować – na etapie pytań nie wykracza poza zwyczajność. To, co dzieje się w domach, pozostaje w domach i w rodzinach, nie ma mowy o odwzorowywaniu ekstremalnych sytuacji czy zjawisk, które ciągną się przez pokolenia i uwierają. Dzisiaj ludzie nie myślą już o historii tak bardzo jak ich rodzice czy dziadkowie, przestają dla nich mieć znaczenie podziały. A to, czy jakiś przodek zrobił komuś krzywdę, czy był zamieszany w polityczne lub społeczne rozgrywki schodzi na daleki plan. Z małymi wyjątkami – o trzech odmowach autorka na początku książki opowiada i jest to chyba najżywszy punkt publikacji.
Wyraźnie brakuje celu. Długo Irena Wiszniewska tłumaczy we wstępie swoją drogę do książki i komplikacje związane z tematem, który odstrasza – ale kiedy śledzi się cały tekst, kolejne wywiady z ludźmi, którzy nie mają talentów narracyjnych i niekoniecznie chcą wywlekać rodzinne brudy na światło dzienne (a czasami nawet by i mogli, ale nie interesowali się tematem na tyle, by teraz udzielać szczegółowych odpowiedzi) – widać, że problemem niekoniecznie był wybór tematu, raczej – brak konkretnego powodu stworzenia książki. Irena Wiszniewska opowiada bez końca o perypetiach okołodziennikarskich – ale nie zastąpi tym faktu, że kiedy już spotyka rozmówców wymarzonych, nie potrafi z nimi nawiązać kontaktu. W efekcie na gładkie pytania uzyskuje gładkie odpowiedzi, obojętne, rzeczowe i spoza całego zestawu moralnych czy uczuciowych dylematów. Niby trudno jest przyjąć do wiadomości, że ktoś z rodziny był zamieszany w mordowanie lub prześladowanie Żydów – jednak jeśli już zagadnienie zostaje głębiej przeanalizowane, wychodzi na jaw, że zadecydowały względy psychologiczne (ktoś, kto nie miał skrupułów, by znęcać się nad przedstawicielami innej nacji, piekło urządzał również domownikom). Jeśli autorka chciała znaleźć obrazki kochających babć i dziadków, którzy – hołubieni przez wnuki – mają w swoich życiorysach wstydliwe karty – nie udało jej się to. Wywołuje portrety jednoznaczne, więc w efekcie nieco mdłe. Trochę jakby na przekór założeniom – przydałoby się więcej czasu poświęcić na szukanie rozmówców, a później – na opracowanie samych pytań. Bo chociaż temat jest trudny, wymagałby głębszych refleksji.
Wstydliwa historia
Nie przekonuje mnie pomysł na książkę Ireny Wiszniewskiej „Tajemnica rodzinna z Żydami w tle”. Autorka założyła sobie, że uda jej się dotrzeć do dzieci i wnuków ludzi, którzy podczas wojny krzywdzili Żydów – trochę na przekór rynkowi chłonącemu książki o ratujących i pomagających – i to zamierzenie z trudem, ale dzięki znajomym jakoś udaje jej się wprowadzić w czyn. Jednak kiedy już dociera do potomków niebojących się niewygodnej przeszłości – nie ma żadnego elementu, którym mogłaby zaangażować odbiorców. Liczy na to, że emocje zrobią swoje – tyle że nie robią i w efekcie ta publikacja zaczyna nużyć zanim na dobre się zacznie. Autorka jakby sama przeraziła się odwagi w rozwiązaniu niewidocznym na rynku – albo zderzała się z odmowami na tyle długo, że sama zaczęła siebie cenzurować – na etapie pytań nie wykracza poza zwyczajność. To, co dzieje się w domach, pozostaje w domach i w rodzinach, nie ma mowy o odwzorowywaniu ekstremalnych sytuacji czy zjawisk, które ciągną się przez pokolenia i uwierają. Dzisiaj ludzie nie myślą już o historii tak bardzo jak ich rodzice czy dziadkowie, przestają dla nich mieć znaczenie podziały. A to, czy jakiś przodek zrobił komuś krzywdę, czy był zamieszany w polityczne lub społeczne rozgrywki schodzi na daleki plan. Z małymi wyjątkami – o trzech odmowach autorka na początku książki opowiada i jest to chyba najżywszy punkt publikacji.
Wyraźnie brakuje celu. Długo Irena Wiszniewska tłumaczy we wstępie swoją drogę do książki i komplikacje związane z tematem, który odstrasza – ale kiedy śledzi się cały tekst, kolejne wywiady z ludźmi, którzy nie mają talentów narracyjnych i niekoniecznie chcą wywlekać rodzinne brudy na światło dzienne (a czasami nawet by i mogli, ale nie interesowali się tematem na tyle, by teraz udzielać szczegółowych odpowiedzi) – widać, że problemem niekoniecznie był wybór tematu, raczej – brak konkretnego powodu stworzenia książki. Irena Wiszniewska opowiada bez końca o perypetiach okołodziennikarskich – ale nie zastąpi tym faktu, że kiedy już spotyka rozmówców wymarzonych, nie potrafi z nimi nawiązać kontaktu. W efekcie na gładkie pytania uzyskuje gładkie odpowiedzi, obojętne, rzeczowe i spoza całego zestawu moralnych czy uczuciowych dylematów. Niby trudno jest przyjąć do wiadomości, że ktoś z rodziny był zamieszany w mordowanie lub prześladowanie Żydów – jednak jeśli już zagadnienie zostaje głębiej przeanalizowane, wychodzi na jaw, że zadecydowały względy psychologiczne (ktoś, kto nie miał skrupułów, by znęcać się nad przedstawicielami innej nacji, piekło urządzał również domownikom). Jeśli autorka chciała znaleźć obrazki kochających babć i dziadków, którzy – hołubieni przez wnuki – mają w swoich życiorysach wstydliwe karty – nie udało jej się to. Wywołuje portrety jednoznaczne, więc w efekcie nieco mdłe. Trochę jakby na przekór założeniom – przydałoby się więcej czasu poświęcić na szukanie rozmówców, a później – na opracowanie samych pytań. Bo chociaż temat jest trudny, wymagałby głębszych refleksji.
Adrian Markowski: Na dzielenie sposób nowy, samo wchodzi ci do głowy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Kolejna lekcja
Adrian Markowski pokazał małym czytelnikom, że nauka mnożenia wcale nie musi być nudna – może wiązać się z drobnymi dowcipnymi wierszykami. Po sukcesie opowieści o mnożeniu przyszła kolej na naukę dzielenia - „Na dzielenie sposób nowy, samo wchodzi ci do głowy” to tomik, który nie zaskoczy. Założenia ma podobne, realizację też. Obiecuje autor łatwą naukę dzielenia – chociaż nie stosuje żadnych mnemotechnicznych sztuczek ani nie wgłębia się w sam system znajdowania dzielników. Po prostu: ubiera w rymowankę działania arytmetyczne w zakresie do stu (może nie do końca). Jeśli któraś liczba ma więcej dzielników, rymowanki są modyfikowane odpowiednio, tak, żeby dzieciom utrwaliły się oba dzielniki. Czasami udaje się to zrobić bez wychodzenia z tematu – wtedy wierszyk cieszy najbardziej.
Markowski kieruje się w swoich tekstach absurdem i dowcipem. Wiadomo, że jeśli książka ma mieć charakter edukacyjny, to jest jeśli przybliża dzieciom działania matematyczne, to trzeba czegoś, żeby maluchy w ogóle chciały zaangażować się w czytanie. I to Adrian Markowski powierza dowcipowi. Wymyśla scenki komiczne same w sobie albo przez zestawienia z ilustracjami (to drugie częściej). Sprawia, że dzieci nie tylko przyswajają sobie podawane wartości liczbowe, ale jeszcze ubawią się pomysłami. Im dalej w książce – tym większe liczby, więc trzeba mocno wysilić wyobraźnię, żeby udało się wszystko zmieścić w książce. Autor chce, żeby jednemu działaniu (względnie – dwóm wariantom jednego działania) była podporządkowana jedna rozkładówka, znaleźć się na niej powinien dwuwers, zapis matematyczny działania oraz ilustracja.
Dariusz Wójcik nie zamierza w ogóle wchodzić w styl rysowania dla dzieci. Stawia od początku na rysunki satyryczne, drapieżna i komiksowa jednocześnie kreska, przedziwne miny (często zdradzające skrywane emocje postaci) to jego charakterystyczne cechy. Do tego dochodzą mocne wypełnienia kolorami – żadnych pasteli czy cieniowania. Rysunki na pierwszy rzut oka mają być zabawne, czasami wykorzystują czarny humor, innym razem grę skojarzeń, której nie było w tekście – i dzięki temu stają się dla odbiorców atrakcyjne. Dzieciom spodoba się to, że autorzy nie traktują ich infantylnie, uciekają od konwencji z literatury czwartej. Podsuwają rymowanki o dzieleniu – być może dzieci zechcą iść w ich ślady i wymyślać samodzielnie sposoby opisania rezultatów dzielenia. Dzięki temu poświęcą trochę więcej czasu matematyce.
Jest to książka zabawna, kolorowa i przyciągająca uwagę. W ogóle nie kojarzy się z matematyką (chyba że ktoś trafił na poprzednią część, dotyczącą mnożenia i wie, czego się spodziewać). Adrian Markowski znalazł sposób na oryginalne prezentowanie działań – i to podsuwa dzieciom jako pomysł na efektywniejszą naukę.
Kolejna lekcja
Adrian Markowski pokazał małym czytelnikom, że nauka mnożenia wcale nie musi być nudna – może wiązać się z drobnymi dowcipnymi wierszykami. Po sukcesie opowieści o mnożeniu przyszła kolej na naukę dzielenia - „Na dzielenie sposób nowy, samo wchodzi ci do głowy” to tomik, który nie zaskoczy. Założenia ma podobne, realizację też. Obiecuje autor łatwą naukę dzielenia – chociaż nie stosuje żadnych mnemotechnicznych sztuczek ani nie wgłębia się w sam system znajdowania dzielników. Po prostu: ubiera w rymowankę działania arytmetyczne w zakresie do stu (może nie do końca). Jeśli któraś liczba ma więcej dzielników, rymowanki są modyfikowane odpowiednio, tak, żeby dzieciom utrwaliły się oba dzielniki. Czasami udaje się to zrobić bez wychodzenia z tematu – wtedy wierszyk cieszy najbardziej.
Markowski kieruje się w swoich tekstach absurdem i dowcipem. Wiadomo, że jeśli książka ma mieć charakter edukacyjny, to jest jeśli przybliża dzieciom działania matematyczne, to trzeba czegoś, żeby maluchy w ogóle chciały zaangażować się w czytanie. I to Adrian Markowski powierza dowcipowi. Wymyśla scenki komiczne same w sobie albo przez zestawienia z ilustracjami (to drugie częściej). Sprawia, że dzieci nie tylko przyswajają sobie podawane wartości liczbowe, ale jeszcze ubawią się pomysłami. Im dalej w książce – tym większe liczby, więc trzeba mocno wysilić wyobraźnię, żeby udało się wszystko zmieścić w książce. Autor chce, żeby jednemu działaniu (względnie – dwóm wariantom jednego działania) była podporządkowana jedna rozkładówka, znaleźć się na niej powinien dwuwers, zapis matematyczny działania oraz ilustracja.
Dariusz Wójcik nie zamierza w ogóle wchodzić w styl rysowania dla dzieci. Stawia od początku na rysunki satyryczne, drapieżna i komiksowa jednocześnie kreska, przedziwne miny (często zdradzające skrywane emocje postaci) to jego charakterystyczne cechy. Do tego dochodzą mocne wypełnienia kolorami – żadnych pasteli czy cieniowania. Rysunki na pierwszy rzut oka mają być zabawne, czasami wykorzystują czarny humor, innym razem grę skojarzeń, której nie było w tekście – i dzięki temu stają się dla odbiorców atrakcyjne. Dzieciom spodoba się to, że autorzy nie traktują ich infantylnie, uciekają od konwencji z literatury czwartej. Podsuwają rymowanki o dzieleniu – być może dzieci zechcą iść w ich ślady i wymyślać samodzielnie sposoby opisania rezultatów dzielenia. Dzięki temu poświęcą trochę więcej czasu matematyce.
Jest to książka zabawna, kolorowa i przyciągająca uwagę. W ogóle nie kojarzy się z matematyką (chyba że ktoś trafił na poprzednią część, dotyczącą mnożenia i wie, czego się spodziewać). Adrian Markowski znalazł sposób na oryginalne prezentowanie działań – i to podsuwa dzieciom jako pomysł na efektywniejszą naukę.
sobota, 24 października 2020
Megumi Iwasa: Z pozdrowieniami, Żyrafa
Dwie Siostry, Warszawa 2020.
Wyobraźnia
Chociaż zanika dzisiaj sztuka pisania listów, motyw listu w butelce zawsze rozpala wyobraźnię dzieci. Co więcej – zdarzają się jeszcze wiadomości o tym, że ktoś wyłowił albo znalazł list dryfujący w butelce w morzu, odpisał i nawiązał kontakt z kimś z innego kraju, czasem nawet po wielu latach. Bohaterowie tomiku „Z pozdrowieniami, Żyrafa” nie zastanawiają się nad swoimi działaniami. Żyrafa to postać, która czuje się samotna i mocno się nudzi. A ponieważ jej sąsiad, Pelikan, zamierza właśnie rozpocząć działalność listonosza, Żyrafa postanawia wykorzystać tę okazję i wysłać list za horyzont. Już samo to pokazuje, jak bardzo Megumi Iwasa rozwinął umiejętność wyobraźniowego kreowania świata. Nie ma ograniczeń typowych dla dorosłych: nie racjonalizuje, stawia na naiwność, która jest charakterystyczna dla zwierzęcych bohaterów w bajkach. W związku z tym „Z pozdrowieniami, Żyrafa” to książka, która ucieszy nie tylko dziecięcych czytelników.
Żyrafa wysyła list za horyzont. Pelikan tam dofruwa, korespondencję odbiera od niego foka, która jest wyłączną dostarczycielką listów do pingwinów. I tak list w butelce – parę zdań, dość ogólnikowych – trafia do Pingwina. Pingwin odpisuje. To początek wielkiej przygody. Oba zwierzaki nigdy się nie widziały i nie mają pojęcia, jak mogą wzajemnie wyglądać. Wprawdzie Pingwin próbuje się opisać, ale to, co przychodzi do głowy Żyrafie, przypomina zabawę w głuchy telefon. Megumi Iwasa może zatem być pewny sukcesu: wiadomo, że rozbawi dzieci i zachęci je do samodzielnego czytania książeczki. Pingwin opowiada o sobie, Żyrafa o sobie – próbują się lepiej poznać, ale i tak najlepiej byłoby, gdyby się spotkali. Tylko tak będą mogli zweryfikować swoje poglądy – a dodatkowo znaleźć przyjaciela, który nie byłby wyłącznie literami na papierze. I tak list w butelce staje się zjawiskiem przynoszącym nową cenną znajomość. I mnóstwo śmiechu.
Megumi Iwasa stawia na prostotę w narracji. Tu dzieje się dużo, ale opisywane jest jak najprościej. Chodzi między innymi o to, żeby dzieci, które dopiero uczą się czytać, poradziły sobie z lekturą i nie zdążyły się nią zmęczyć. Liczy się też dowcip uwielbiający skróty – dzięki ograniczeniom narracyjnym jest tu miejsce na podkreślanie mocnych puent i humoru sytuacyjnego. Ponadto autor wybrał motyw historyjki o zwierzętach, a to zawsze spotyka się z uznaniem najmłodszej publiczności.
Śmieszy w „Z pozdrowieniami, Żyrafa” tekst, ale śmieszą również – kto wie, czy nie bardziej – ilustracje. Grafiki są tu wyjątkowe, to połączenie komiksowości i rysunku satyrycznego z absurdem uwielbianym przez maluchy i z dystansem przez autora doskonale stosowanym. Jest tu kolorowo i zabawnie już na etapie przedstawiania bohaterów. To kolejny powód, dla którego książka powinna jak najszybciej znaleźć się w domowych biblioteczkach.
Wyobraźnia
Chociaż zanika dzisiaj sztuka pisania listów, motyw listu w butelce zawsze rozpala wyobraźnię dzieci. Co więcej – zdarzają się jeszcze wiadomości o tym, że ktoś wyłowił albo znalazł list dryfujący w butelce w morzu, odpisał i nawiązał kontakt z kimś z innego kraju, czasem nawet po wielu latach. Bohaterowie tomiku „Z pozdrowieniami, Żyrafa” nie zastanawiają się nad swoimi działaniami. Żyrafa to postać, która czuje się samotna i mocno się nudzi. A ponieważ jej sąsiad, Pelikan, zamierza właśnie rozpocząć działalność listonosza, Żyrafa postanawia wykorzystać tę okazję i wysłać list za horyzont. Już samo to pokazuje, jak bardzo Megumi Iwasa rozwinął umiejętność wyobraźniowego kreowania świata. Nie ma ograniczeń typowych dla dorosłych: nie racjonalizuje, stawia na naiwność, która jest charakterystyczna dla zwierzęcych bohaterów w bajkach. W związku z tym „Z pozdrowieniami, Żyrafa” to książka, która ucieszy nie tylko dziecięcych czytelników.
Żyrafa wysyła list za horyzont. Pelikan tam dofruwa, korespondencję odbiera od niego foka, która jest wyłączną dostarczycielką listów do pingwinów. I tak list w butelce – parę zdań, dość ogólnikowych – trafia do Pingwina. Pingwin odpisuje. To początek wielkiej przygody. Oba zwierzaki nigdy się nie widziały i nie mają pojęcia, jak mogą wzajemnie wyglądać. Wprawdzie Pingwin próbuje się opisać, ale to, co przychodzi do głowy Żyrafie, przypomina zabawę w głuchy telefon. Megumi Iwasa może zatem być pewny sukcesu: wiadomo, że rozbawi dzieci i zachęci je do samodzielnego czytania książeczki. Pingwin opowiada o sobie, Żyrafa o sobie – próbują się lepiej poznać, ale i tak najlepiej byłoby, gdyby się spotkali. Tylko tak będą mogli zweryfikować swoje poglądy – a dodatkowo znaleźć przyjaciela, który nie byłby wyłącznie literami na papierze. I tak list w butelce staje się zjawiskiem przynoszącym nową cenną znajomość. I mnóstwo śmiechu.
Megumi Iwasa stawia na prostotę w narracji. Tu dzieje się dużo, ale opisywane jest jak najprościej. Chodzi między innymi o to, żeby dzieci, które dopiero uczą się czytać, poradziły sobie z lekturą i nie zdążyły się nią zmęczyć. Liczy się też dowcip uwielbiający skróty – dzięki ograniczeniom narracyjnym jest tu miejsce na podkreślanie mocnych puent i humoru sytuacyjnego. Ponadto autor wybrał motyw historyjki o zwierzętach, a to zawsze spotyka się z uznaniem najmłodszej publiczności.
Śmieszy w „Z pozdrowieniami, Żyrafa” tekst, ale śmieszą również – kto wie, czy nie bardziej – ilustracje. Grafiki są tu wyjątkowe, to połączenie komiksowości i rysunku satyrycznego z absurdem uwielbianym przez maluchy i z dystansem przez autora doskonale stosowanym. Jest tu kolorowo i zabawnie już na etapie przedstawiania bohaterów. To kolejny powód, dla którego książka powinna jak najszybciej znaleźć się w domowych biblioteczkach.
piątek, 23 października 2020
Ali Smith: Jesień
W.A.B., Warszawa 2020.
Przywiązanie
Ta książka jest ważna i cenna, może zwrócić na siebie uwagę. A kiedy już trafi do kogoś, kiedy zostanie przeczytana – a właściwie wchłonięta, bo „Jesień” jest przecież krótka, objętościowo nadmuchana przez sposób składania. Niesie z sobą treści, jakie po prostu trzeba przemyśleć. A dotyczy najbardziej podstawowych ludzkich tęsknot i lęków. Ali Smith ucieka od oczywistości, wkracza w świat, jakiego rzadko można doświadczyć. Bohaterka ma sporo problemów. Zderza się z biurokratycznymi wymogami, kiedy próbuje załatwić sobie paszport i przygotować zdjęcie, którego nie odrzucą urzędnicy. Elisabeth nie może ułożyć sobie życia. Kolejni partnerzy albo są przez nią odrzucani, albo – sami odchodzą, kiedy nie mogą znieść tajemniczego Daniela tak ważnego dla ich ukochanej. Kobieta nawet z matką nie jest w stanie porozumieć się w kwestii dawnego starszego sąsiada. Zafascynowana jest nim od dziecka i nawet szuka sposobu na poznanie go. Szansę przyniosłoby jej zadanie szkolne: powinna przeprowadzić wywiad z sąsiadem, dowiedzieć się czegoś o nim i wykorzystać informacje do stworzenia krótkiego tekstu. Elisabeth chętnie pobiegłaby do starszego człowieka – jest nim zaintrygowana. Ale jej matka wyklucza taką możliwość, proponuje, żeby Elisabeth coś wymyśliła. To jedynie odwleka kontakt, ale go nie przekreśla. Już wkrótce Daniel stanie się „niańką” Elisabeth. Niańką tym dziwniejszą, że traktującą dziecko na poważnie. Daniel sporo uczy małą dziewczynkę – zwłaszcza dzięki temu, że nie zamierza się nad nią roztkliwiać. Wymyśla zabawy i rozrywki wyjątkowo kreatywne i zmuszające do przyjrzenia się roli narracji. Proponuje tworzenie opowieści, a tym samym zmienia myślenie dziecka. Lekcje, jakie otrzymuje od niego Elisabeth – choćby w kwestii konstruowania świata – są bezcenne także dla odbiorców. „Jesień” tym samym staje się powieścią autotematyczną, co w ogóle nie będzie nikomu przeszkadzać. Nadaje to książce powiew liryzmu, skłania do refleksji i do uspokojenia.
Bo w chwili, w której rozpoczyna się książka, Daniel właściwie umiera. Ma już ponad sto lat, coraz słabsze ciało – trafia do szpitala i jest pogrążony w głębokim śnie. Nikt o nim nie pamięta, nikt się o niego nie troszczy. Z wyjątkiem Elisabeth. Kobieta podaje się za jego wnuczkę i podejmuje decyzje dotyczące ratowania życia: nie pozwala na to, by Daniel odszedł. Czeka na niego, czeka i wspomina sytuacje, które ją ukształtowały. „Jesień” jest z jednej strony odzwierciedleniem trudnej relacji z matką – z drugiej – ratunkiem, jaki bohaterka otrzymała z nieoczekiwanej strony. Przyjaźń między młodą kobietą i dobiegającym swoich dni mężczyzną jest wyjątkowa i wyjątkowo przedstawiona. Autorka rezygnuje z oczywistych schematów, z zagadnień, które zalewają rynek literacki z każdej strony. Pochyla się nad starością i nad ratunkiem w drugim człowieku. Pozostawia nadzieję – i to nie tylko nadzieję na istnienie dobrych ludzi, ale też na poprawę losów całego świata. Może naiwnie – jednak to czytelnikom potrzebne bez wątpienia. Ta powieść jest po prostu piękna.
Przywiązanie
Ta książka jest ważna i cenna, może zwrócić na siebie uwagę. A kiedy już trafi do kogoś, kiedy zostanie przeczytana – a właściwie wchłonięta, bo „Jesień” jest przecież krótka, objętościowo nadmuchana przez sposób składania. Niesie z sobą treści, jakie po prostu trzeba przemyśleć. A dotyczy najbardziej podstawowych ludzkich tęsknot i lęków. Ali Smith ucieka od oczywistości, wkracza w świat, jakiego rzadko można doświadczyć. Bohaterka ma sporo problemów. Zderza się z biurokratycznymi wymogami, kiedy próbuje załatwić sobie paszport i przygotować zdjęcie, którego nie odrzucą urzędnicy. Elisabeth nie może ułożyć sobie życia. Kolejni partnerzy albo są przez nią odrzucani, albo – sami odchodzą, kiedy nie mogą znieść tajemniczego Daniela tak ważnego dla ich ukochanej. Kobieta nawet z matką nie jest w stanie porozumieć się w kwestii dawnego starszego sąsiada. Zafascynowana jest nim od dziecka i nawet szuka sposobu na poznanie go. Szansę przyniosłoby jej zadanie szkolne: powinna przeprowadzić wywiad z sąsiadem, dowiedzieć się czegoś o nim i wykorzystać informacje do stworzenia krótkiego tekstu. Elisabeth chętnie pobiegłaby do starszego człowieka – jest nim zaintrygowana. Ale jej matka wyklucza taką możliwość, proponuje, żeby Elisabeth coś wymyśliła. To jedynie odwleka kontakt, ale go nie przekreśla. Już wkrótce Daniel stanie się „niańką” Elisabeth. Niańką tym dziwniejszą, że traktującą dziecko na poważnie. Daniel sporo uczy małą dziewczynkę – zwłaszcza dzięki temu, że nie zamierza się nad nią roztkliwiać. Wymyśla zabawy i rozrywki wyjątkowo kreatywne i zmuszające do przyjrzenia się roli narracji. Proponuje tworzenie opowieści, a tym samym zmienia myślenie dziecka. Lekcje, jakie otrzymuje od niego Elisabeth – choćby w kwestii konstruowania świata – są bezcenne także dla odbiorców. „Jesień” tym samym staje się powieścią autotematyczną, co w ogóle nie będzie nikomu przeszkadzać. Nadaje to książce powiew liryzmu, skłania do refleksji i do uspokojenia.
Bo w chwili, w której rozpoczyna się książka, Daniel właściwie umiera. Ma już ponad sto lat, coraz słabsze ciało – trafia do szpitala i jest pogrążony w głębokim śnie. Nikt o nim nie pamięta, nikt się o niego nie troszczy. Z wyjątkiem Elisabeth. Kobieta podaje się za jego wnuczkę i podejmuje decyzje dotyczące ratowania życia: nie pozwala na to, by Daniel odszedł. Czeka na niego, czeka i wspomina sytuacje, które ją ukształtowały. „Jesień” jest z jednej strony odzwierciedleniem trudnej relacji z matką – z drugiej – ratunkiem, jaki bohaterka otrzymała z nieoczekiwanej strony. Przyjaźń między młodą kobietą i dobiegającym swoich dni mężczyzną jest wyjątkowa i wyjątkowo przedstawiona. Autorka rezygnuje z oczywistych schematów, z zagadnień, które zalewają rynek literacki z każdej strony. Pochyla się nad starością i nad ratunkiem w drugim człowieku. Pozostawia nadzieję – i to nie tylko nadzieję na istnienie dobrych ludzi, ale też na poprawę losów całego świata. Może naiwnie – jednak to czytelnikom potrzebne bez wątpienia. Ta powieść jest po prostu piękna.
czwartek, 22 października 2020
Małgorzata J. Kursa: Malwina i Eliza na tropie. Wszystko przez krasnala
Lira, Warszawa 2020.
Trup w szafie
W Krukielnikach Malwina i Eliza, dwie przyjaciółki w wieku mocno średnim, zamierzają trochę odpocząć. Najpierw trafiły wprawdzie do Józki Kolejarki, ale ze względu na gadatliwość gospodyni i na krasnala w jej ogródku postanowiły przenieść się gdziekolwiek, gdzie tylko znajdzie się wolny pokój. Gotowe są przystać na różne niewygody, byle tylko uciec od wątpliwej ozdoby – tak zaczyna się tom „Wszystko przez krasnala”, druga część serii Malwina i Eliza na tropie. Oczywiście bardzo szybko z szafy wypada trup, dwie panie, które trudnią się amatorskimi śledztwami odkrywają, że jedyny pokój, jaki pozostał wolny w pobliżu, ma dość niezwykłą zawartość. Nie dość, że kobiece zwłoki zostały porzucone w szafie, więc nie będzie można się do końca rozpakować, to jeszcze morderca polał je czymś, co pozostawia zapach bergamotki. Bohaterki mają sporo do myślenia – bo jasne jest, że zaangażują się w śledztwo. Miejscowi śledczy także ruszają do akcji, a współpraca może dać wiele dobrego. Zanim to jednak nastąpi, Malwina i Eliza same muszą wyciągać wnioski na temat wydarzeń. W pensjonacie roi się od dziwnych postaci, tylko recepcjonistki zlewają się w jedną – dość karykaturalizowaną – postać, nie daje się ich odróżnić. Pozostali goście i bywalcy to typy bardzo charakterystyczne i w sporej części także podejrzane. A mordercę trzeba złapać choćby po to, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo.
Małgorzata J. Kursa chce, żeby również Kraśnik doczekał się swoich bohaterów kryminałów, Malwina i Eliza to dwie kraśniczanki, które tym razem udają się do wymyślonej miejscowości. Nie ma to jednak większego znaczenia dla samej fabuły – mogłyby być z każdego miejsca, bo autorka nie przejmuje się zbytnio wskazywaniem miejsc i tropów. Liczy się dla niej sama konstrukcja śledztwa – snuje intrygę i pozwala ją stopniowo rozplątywać bohaterom. Czasami trochę z przypadku, czasami dzięki charakterom, a czasami – w wyniku przekazywania informacji. W pensjonacie nie ma czasu na nic poza śledztwem, Malwina i Eliza trochę się przekomarzają, kiedy muszą zająć się prozaicznymi codziennymi czynnościami, ale to tylko służy podkreślaniu ich przyjaźni i głębokiej relacji. Sama autorka nie przejmuje się także psychologicznymi meandrami – wszystko tu jest proste i oczywiste, oparte na stereotypach i schematach. Ma przynieść dobrą zabawę. Autorka gdzieś w tle stale ma w pamięci motywy z książek Joanny Chmielewskiej, ale bardzo je upraszcza – trochę tak, jakby inspirowała się humorystycznymi kryminałami, ale brakowało jej siły przebicia. Są Malwina i Eliza bohaterkami z czytadła na jeden raz, dla tych, którzy nie lubią przedzierać się przez skomplikowane i zawiłe opowieści kryminalne, a potrzebują rozrywki w danym momencie. I nie jest to zarzut: Małgorzata J. Kursa znalazła sobie miejsce na rynku literatury rozrywkowej i może się tu sprawdzać, pisząc dla szerokiego grona czytelników.
Trup w szafie
W Krukielnikach Malwina i Eliza, dwie przyjaciółki w wieku mocno średnim, zamierzają trochę odpocząć. Najpierw trafiły wprawdzie do Józki Kolejarki, ale ze względu na gadatliwość gospodyni i na krasnala w jej ogródku postanowiły przenieść się gdziekolwiek, gdzie tylko znajdzie się wolny pokój. Gotowe są przystać na różne niewygody, byle tylko uciec od wątpliwej ozdoby – tak zaczyna się tom „Wszystko przez krasnala”, druga część serii Malwina i Eliza na tropie. Oczywiście bardzo szybko z szafy wypada trup, dwie panie, które trudnią się amatorskimi śledztwami odkrywają, że jedyny pokój, jaki pozostał wolny w pobliżu, ma dość niezwykłą zawartość. Nie dość, że kobiece zwłoki zostały porzucone w szafie, więc nie będzie można się do końca rozpakować, to jeszcze morderca polał je czymś, co pozostawia zapach bergamotki. Bohaterki mają sporo do myślenia – bo jasne jest, że zaangażują się w śledztwo. Miejscowi śledczy także ruszają do akcji, a współpraca może dać wiele dobrego. Zanim to jednak nastąpi, Malwina i Eliza same muszą wyciągać wnioski na temat wydarzeń. W pensjonacie roi się od dziwnych postaci, tylko recepcjonistki zlewają się w jedną – dość karykaturalizowaną – postać, nie daje się ich odróżnić. Pozostali goście i bywalcy to typy bardzo charakterystyczne i w sporej części także podejrzane. A mordercę trzeba złapać choćby po to, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo.
Małgorzata J. Kursa chce, żeby również Kraśnik doczekał się swoich bohaterów kryminałów, Malwina i Eliza to dwie kraśniczanki, które tym razem udają się do wymyślonej miejscowości. Nie ma to jednak większego znaczenia dla samej fabuły – mogłyby być z każdego miejsca, bo autorka nie przejmuje się zbytnio wskazywaniem miejsc i tropów. Liczy się dla niej sama konstrukcja śledztwa – snuje intrygę i pozwala ją stopniowo rozplątywać bohaterom. Czasami trochę z przypadku, czasami dzięki charakterom, a czasami – w wyniku przekazywania informacji. W pensjonacie nie ma czasu na nic poza śledztwem, Malwina i Eliza trochę się przekomarzają, kiedy muszą zająć się prozaicznymi codziennymi czynnościami, ale to tylko służy podkreślaniu ich przyjaźni i głębokiej relacji. Sama autorka nie przejmuje się także psychologicznymi meandrami – wszystko tu jest proste i oczywiste, oparte na stereotypach i schematach. Ma przynieść dobrą zabawę. Autorka gdzieś w tle stale ma w pamięci motywy z książek Joanny Chmielewskiej, ale bardzo je upraszcza – trochę tak, jakby inspirowała się humorystycznymi kryminałami, ale brakowało jej siły przebicia. Są Malwina i Eliza bohaterkami z czytadła na jeden raz, dla tych, którzy nie lubią przedzierać się przez skomplikowane i zawiłe opowieści kryminalne, a potrzebują rozrywki w danym momencie. I nie jest to zarzut: Małgorzata J. Kursa znalazła sobie miejsce na rynku literatury rozrywkowej i może się tu sprawdzać, pisząc dla szerokiego grona czytelników.
środa, 21 października 2020
Anna Kańtoch: Wiosna zaginionych
Marginesy, Warszawa 2020.
Uczucia starszej pani
Anna Kańtoch pisze kryminał w starym stylu. Pobrzmiewa u niej trochę fascynacja Joanną Chmielewską, jednak nie ma zamiaru ta autorka rozśmieszać, wybiera sobie jedynie motyw starszej pani, która prowadzi amatorskie śledztwo. W odróżnieniu od licznych staruszek-nieudaczniczek na tropie przestępców, bohaterka „Wiosny zaginionych” błędów nie popełnia. Jest byłą funkcjonariuszką, wciąż ma znajomości wśród śledczych. Wie, na ile może sobie pozwolić i o co nikt jej nie będzie podejrzewał. Działa w pełni świadomie, chociaż nie do końca rozważnie, o czym przekonuje się, gdy wchodzi (z nożem w plecaku) do domu dawnego znajomego. Wchodzi, ale nie spodziewa się widoku, który tam zastanie. Tak zaczynają się największe problemy.
Anna Kańtoch zamierza stworzyć cykl. Cykl osadzony na Górnym Śląsku, czego sygnałem będą wrzucane od czasu do czasu wypowiedzi po śląsku (bez tłumaczenia, wszystko wyniknie z kontekstu). Nie to liczy się najbardziej, a doświadczenia rodzinne bohaterki. Kobieta, która prowadzi narrację, ma swoje tajemnice w przeszłości (i autorka wcale nie musi wszystkich rozwiązywać, chce, żeby odbiorcy wrócili do serii po odpowiedzi na swoje pytania). Stopniowo ujawnia część rodzinnych i przyjacielskich zawirowań. Krystyna dawno temu pogodziła się – jakby się mogło wydawać – z utratą brata. Tragedia w górach nie budziłaby wątpliwości, gdyby nie fakt, że ktoś mógł wykorzystać warunki, żeby rozwiązać radykalnie własne problemy. Po latach z przeszłości wynurza się szansa na poznanie nowych tropów. Na razie jednak trzeba zająć się czymś innym: dziwnym znikaniem psów z okolicy. Miejscowi już wiedzą, że do lasu z psem wychodzić nie wolno – a jeśli się wyjdzie, nie można spuszczać pupila z oka nawet na moment. Inaczej nie uda się go już znaleźć. Krążą coraz bardziej radykalne plotki na ten temat – napędza się strach.
Anna Kańtoch mniej niż na konstrukcji śledztwa skupia się na psychice bohaterki. Krystyna ma tendencje do analizowania każdego swojego ruchu, więc powieść może się bardzo rozrastać, a odbiorcy zyskają możliwość wniknięcia w umysł postaci – więc i trochę podgląd samego przebiegu amatorskiego śledztwa. Krystyna nie potrzebuje wskazówek, raczej nie popełnia błędów (przynajmniej – nie spektakularnych), radzi sobie bez pomocy, nic zatem dziwnego, że prowadzi rozbudowane monologi wewnętrzne. Jest postacią, która samotnie musi mierzyć się z wyzwaniami. Nawet na rodzinę nie może liczyć: córka stanowi jej przeciwieństwo, próbuje stworzyć dom, ale też nie chce podtrzymywać toksycznych relacji z zawsze zapracowaną matką, wnuczka ma swoje sprawy i niespecjalnie przejmuje się pomysłami babci. Kańtoch stawia na tradycyjne i sprawdzone rozwiązania, ale dokłada do nich staranną i mocno rozbudowaną narrację. „Wiosna zaginionych” może się spodobać zwłaszcza tym, którzy tęsknią za dawnymi pomysłami z kryminałów i mają dość papki w stylu pop, którą zalewany jest rynek w ramach tego gatunku.
Uczucia starszej pani
Anna Kańtoch pisze kryminał w starym stylu. Pobrzmiewa u niej trochę fascynacja Joanną Chmielewską, jednak nie ma zamiaru ta autorka rozśmieszać, wybiera sobie jedynie motyw starszej pani, która prowadzi amatorskie śledztwo. W odróżnieniu od licznych staruszek-nieudaczniczek na tropie przestępców, bohaterka „Wiosny zaginionych” błędów nie popełnia. Jest byłą funkcjonariuszką, wciąż ma znajomości wśród śledczych. Wie, na ile może sobie pozwolić i o co nikt jej nie będzie podejrzewał. Działa w pełni świadomie, chociaż nie do końca rozważnie, o czym przekonuje się, gdy wchodzi (z nożem w plecaku) do domu dawnego znajomego. Wchodzi, ale nie spodziewa się widoku, który tam zastanie. Tak zaczynają się największe problemy.
Anna Kańtoch zamierza stworzyć cykl. Cykl osadzony na Górnym Śląsku, czego sygnałem będą wrzucane od czasu do czasu wypowiedzi po śląsku (bez tłumaczenia, wszystko wyniknie z kontekstu). Nie to liczy się najbardziej, a doświadczenia rodzinne bohaterki. Kobieta, która prowadzi narrację, ma swoje tajemnice w przeszłości (i autorka wcale nie musi wszystkich rozwiązywać, chce, żeby odbiorcy wrócili do serii po odpowiedzi na swoje pytania). Stopniowo ujawnia część rodzinnych i przyjacielskich zawirowań. Krystyna dawno temu pogodziła się – jakby się mogło wydawać – z utratą brata. Tragedia w górach nie budziłaby wątpliwości, gdyby nie fakt, że ktoś mógł wykorzystać warunki, żeby rozwiązać radykalnie własne problemy. Po latach z przeszłości wynurza się szansa na poznanie nowych tropów. Na razie jednak trzeba zająć się czymś innym: dziwnym znikaniem psów z okolicy. Miejscowi już wiedzą, że do lasu z psem wychodzić nie wolno – a jeśli się wyjdzie, nie można spuszczać pupila z oka nawet na moment. Inaczej nie uda się go już znaleźć. Krążą coraz bardziej radykalne plotki na ten temat – napędza się strach.
Anna Kańtoch mniej niż na konstrukcji śledztwa skupia się na psychice bohaterki. Krystyna ma tendencje do analizowania każdego swojego ruchu, więc powieść może się bardzo rozrastać, a odbiorcy zyskają możliwość wniknięcia w umysł postaci – więc i trochę podgląd samego przebiegu amatorskiego śledztwa. Krystyna nie potrzebuje wskazówek, raczej nie popełnia błędów (przynajmniej – nie spektakularnych), radzi sobie bez pomocy, nic zatem dziwnego, że prowadzi rozbudowane monologi wewnętrzne. Jest postacią, która samotnie musi mierzyć się z wyzwaniami. Nawet na rodzinę nie może liczyć: córka stanowi jej przeciwieństwo, próbuje stworzyć dom, ale też nie chce podtrzymywać toksycznych relacji z zawsze zapracowaną matką, wnuczka ma swoje sprawy i niespecjalnie przejmuje się pomysłami babci. Kańtoch stawia na tradycyjne i sprawdzone rozwiązania, ale dokłada do nich staranną i mocno rozbudowaną narrację. „Wiosna zaginionych” może się spodobać zwłaszcza tym, którzy tęsknią za dawnymi pomysłami z kryminałów i mają dość papki w stylu pop, którą zalewany jest rynek w ramach tego gatunku.
wtorek, 20 października 2020
Laura Greaves: Pies zawodowiec
W.A.B., Warszawa 2020.
Pomoc
Laura Greaves prowadzi reportażową opowieść, która chwyci za serce miłośników zwierząt – ale nie tylko. Jej „Pies zawodowiec” to zestaw historii wzruszających, zabawnych albo niewiarygodnych, w których ludzie są tylko dodatkiem – pozwalają lepiej pojąć inteligencję i umiejętności psów. Autorka rejestruje istnienie psich bohaterów – niekoniecznie spośród tych hodowanych przez fundacje i przeznaczonych do pracy w roli asystentów. Przeważnie zresztą to zainspirowani umiejętnościami psów przewodników właściciele próbują nauczyć czegoś własne czworonogi – i osiągają ogromne sukcesy dzięki pojętności ich pupili. Cechą charakterystyczną „Psa zawodowca” jest unikanie tematów oczywistych. Raz pojawia się pies, który pozwala poruszać się po mieście niepełnosprawnej osobie, a nawet dokonuje prawdziwie bohaterskiego czynu. Specjalnie wyszkolony i przygotowany do służby radzi sobie z wyzwaniem nie ze względu na lekcje, które pobierał w młodości, a z uwagi na niezwykłą więź z właścicielką. Bo to podkreślają wszyscy rozmówcy Laury Greaves: istotne jest to, żeby właściwy człowiek trafił na właściwego psa. Każdy z drugoplanowych – bo ludzkich – bohaterów tego tomu zwraca uwagę na niezwykłe umiejętności zwierząt i na radość z wykonywanej pracy. Chociaż nie zawsze da się pracą nazwać to, co czworonogi robią.
Są w tej książce psy, które ratują życie albo ułatwiają funkcjonowanie ludziom – asystenci, psy tropiące, psy sygnalizujące problemy ze zdrowiem, psy przeszukujące ruiny po pożarach w poszukiwaniu człowieka, psy pomagające ludziom po silnych wstrząsach emocjonalnych lub wydobywające z kryzysu psychicznego, psy działające jak najlepsza terapia dla dzieci i nastolatków z problemami, psy, które pracują w hospicjach dziecięcych. Są psy, które stały się honorowymi krwiodawcami – pomagają ratować inne zwierzęta. Ale Laura Greaves dociera też do psich celebrytów: niektóre psy mogą grać w reklamach, pojawiać się na zdjęciach u agentów sprzedaży nieruchomości czy podbijać internet swoją wyjątkową urodą. Są psy pomagające płoszyć ptaki z okolic lotniska, psy, które wkraczają do gry tam, gdzie człowiek by sobie nie poradził. Autorka odwiedza ich właścicieli, wypytuje o historię wspólnego porozumienia, sprawdza, kiedy pojawił się pomysł na nietypowy angaż dla psa. Rejestruje atrakcyjne z perspektywy odbiorców – oraz inspirujące opowieści. Potrafi poruszyć odpowiednim opracowaniem materiału, tu każda relacja wciąga. Za każdym razem jednak wszyscy podkreślają, jak ważne jest dobre samopoczucie psa: te, które mieszkają w swojej pracy, mają sposoby na to, by odciąć się od codziennej dawki silnych emocji. Właściciele doskonale wiedzą, jakie nagrody najlepiej stosować, jakie zabawy ich pupile uwielbiają i jak przywrócić im dobry humor. Co ważne, tom przynosi również przypomnienie na temat traktowania psów pozornie niepotrzebnych – na przykład tych, które nie sprawdzą się w wyścigach (usypianie zdrowych chartów to wiadomość, która może zaszokować część czytelników). Lektura ma pokazać obszary egzystencji, w których psy bardzo dobrze się sprawdzają – nawet jeśli nie są rasowe albo od pierwszych lat wychowywane do konkretnych działań.
„Pies zawodowiec” to książka wyjątkowa. Pozwoli uświadomić odbiorcom, jak bardzo w codziennym funkcjonowaniu przydaje się inteligencja zwierząt. Poza trafionym tematem – jest to tom znakomicie napisany.
Pomoc
Laura Greaves prowadzi reportażową opowieść, która chwyci za serce miłośników zwierząt – ale nie tylko. Jej „Pies zawodowiec” to zestaw historii wzruszających, zabawnych albo niewiarygodnych, w których ludzie są tylko dodatkiem – pozwalają lepiej pojąć inteligencję i umiejętności psów. Autorka rejestruje istnienie psich bohaterów – niekoniecznie spośród tych hodowanych przez fundacje i przeznaczonych do pracy w roli asystentów. Przeważnie zresztą to zainspirowani umiejętnościami psów przewodników właściciele próbują nauczyć czegoś własne czworonogi – i osiągają ogromne sukcesy dzięki pojętności ich pupili. Cechą charakterystyczną „Psa zawodowca” jest unikanie tematów oczywistych. Raz pojawia się pies, który pozwala poruszać się po mieście niepełnosprawnej osobie, a nawet dokonuje prawdziwie bohaterskiego czynu. Specjalnie wyszkolony i przygotowany do służby radzi sobie z wyzwaniem nie ze względu na lekcje, które pobierał w młodości, a z uwagi na niezwykłą więź z właścicielką. Bo to podkreślają wszyscy rozmówcy Laury Greaves: istotne jest to, żeby właściwy człowiek trafił na właściwego psa. Każdy z drugoplanowych – bo ludzkich – bohaterów tego tomu zwraca uwagę na niezwykłe umiejętności zwierząt i na radość z wykonywanej pracy. Chociaż nie zawsze da się pracą nazwać to, co czworonogi robią.
Są w tej książce psy, które ratują życie albo ułatwiają funkcjonowanie ludziom – asystenci, psy tropiące, psy sygnalizujące problemy ze zdrowiem, psy przeszukujące ruiny po pożarach w poszukiwaniu człowieka, psy pomagające ludziom po silnych wstrząsach emocjonalnych lub wydobywające z kryzysu psychicznego, psy działające jak najlepsza terapia dla dzieci i nastolatków z problemami, psy, które pracują w hospicjach dziecięcych. Są psy, które stały się honorowymi krwiodawcami – pomagają ratować inne zwierzęta. Ale Laura Greaves dociera też do psich celebrytów: niektóre psy mogą grać w reklamach, pojawiać się na zdjęciach u agentów sprzedaży nieruchomości czy podbijać internet swoją wyjątkową urodą. Są psy pomagające płoszyć ptaki z okolic lotniska, psy, które wkraczają do gry tam, gdzie człowiek by sobie nie poradził. Autorka odwiedza ich właścicieli, wypytuje o historię wspólnego porozumienia, sprawdza, kiedy pojawił się pomysł na nietypowy angaż dla psa. Rejestruje atrakcyjne z perspektywy odbiorców – oraz inspirujące opowieści. Potrafi poruszyć odpowiednim opracowaniem materiału, tu każda relacja wciąga. Za każdym razem jednak wszyscy podkreślają, jak ważne jest dobre samopoczucie psa: te, które mieszkają w swojej pracy, mają sposoby na to, by odciąć się od codziennej dawki silnych emocji. Właściciele doskonale wiedzą, jakie nagrody najlepiej stosować, jakie zabawy ich pupile uwielbiają i jak przywrócić im dobry humor. Co ważne, tom przynosi również przypomnienie na temat traktowania psów pozornie niepotrzebnych – na przykład tych, które nie sprawdzą się w wyścigach (usypianie zdrowych chartów to wiadomość, która może zaszokować część czytelników). Lektura ma pokazać obszary egzystencji, w których psy bardzo dobrze się sprawdzają – nawet jeśli nie są rasowe albo od pierwszych lat wychowywane do konkretnych działań.
„Pies zawodowiec” to książka wyjątkowa. Pozwoli uświadomić odbiorcom, jak bardzo w codziennym funkcjonowaniu przydaje się inteligencja zwierząt. Poza trafionym tematem – jest to tom znakomicie napisany.
poniedziałek, 19 października 2020
Iwona Żytkowiak: Epizody z życia mojej mamy
Szara Godzina, Katowice 2020.
Spojrzenie z dołu
Ksawi jest jednym z wielu dzieci. Ale tylko on uważnie przygląda się własnej matce – próbującej żyć zawsze po swojemu, trochę na przekór obowiązującym trendom. Zresztą Iwona Żytkowiak sprawia wrażenie, jakby odrobinę gubiła się w czasach, jakie przedstawia – nie jest w stanie przekonać odbiorców, że prowadzi obserwacje w konkretnym momencie historycznym, bo starannie unika wszelkich zewnętrznych sygnałów, które potwierdziłyby zakotwiczenie wydarzeń w czasie. Tę autorkę znacznie bardziej interesują meandry psychologiczne bohaterki. Kiedy Iwona Żytkowiak pisze książkę – ma się wrażenie, że pisze zawsze tę samą książkę, zawsze o jednym i w jeden sposób realizowaną, nieważne, że autorka wybiera różne formy i że próbuje urozmaicać fabułę przez podziały konstrukcyjne tomu. „Epizody z życia mojej mamy” to kolejna rozbita na cząstki i migawki relacja z życia trochę poza światem uznawanym za normalny. Ksawery przedstawia swoją rodzicielkę w kolejnych odsłonach. Rzadko mówi o sobie – kiedy już to robi, dba o to, by prezentacja zahaczała także o matkę – bo to jej poświęcona jest relacja. Jednak matka jako taka nie liczyłaby się, bo autorka zarzuca perspektywę dziecka. Zależy Iwonie Żytkowiak na przedstawieniu kobiety, która podąża na przekór utartym ścieżkom. Kiedy wszyscy oczekują od bohaterki, że będzie studiować czy stawiać na karierę, ona wybiera macierzyństwo i siedzenie w domu z dziećmi. Kiedy wszyscy uznają, że zostanie typową kurą domową, matka znajduje sobie zajęcie, które całkowicie odwraca taki stereotyp. Nie daje się ująć w ramki, stawia na niezależność, chociaż w rzeczywistości jest od innych uzależniona w maksymalnym stopniu. Matka nie funkcjonuje bowiem bez innych ludzi i to Ksawi bezbłędnie wyczuwa i odnotowuje. Przedstawiając relacje matki z innymi, zastanawia się nad tym, jak ludzie uczestniczą w procesie tworzenia postaci. Sama matka też łatwiej jest definiowalna dzięki komentarzom z zewnątrz. Dla niej świat wygląda zupełnie inaczej niż dla tych, w których obecności może funkcjonować. I to jedna z tajemnic epizodów z życia. Iwona Żytkowiak nie sili się na budowanie pełnej biografii z literatury środka – bardziej stara się pokazać czytelnikom rozwiązania w czasie nieobfitującym w rozwiązania, zupełnie jakby matka znalazła tajny patent na istnienie pomimo przeciwności losu. Chociaż innym wydaje się zniewolona przez konwenanse i przez role, jakich się podejmuje – to ona jest naprawdę wolna. „Epizody z życia mojej mamy” to jedna z książek, które – jak się wydaje – funkcjonują niemal bez przerwy w obiegu. Stanowią tło wielu historii wspomnieniowych czy z dziedziny Bildungsroman, do tego – mogą kojarzyć się z obyczajówkami i ze scenkami, które nie pchają do przodu akcji, ale są niezbędne dla zrozumienia postaci. Iwona Żytkowiak nie szuka puent – to u niej charakterystyczne, kolejne rozdziały są prezentacjami, statycznymi opisami bardziej niż rejestrowaniem wydarzeń.
Spojrzenie z dołu
Ksawi jest jednym z wielu dzieci. Ale tylko on uważnie przygląda się własnej matce – próbującej żyć zawsze po swojemu, trochę na przekór obowiązującym trendom. Zresztą Iwona Żytkowiak sprawia wrażenie, jakby odrobinę gubiła się w czasach, jakie przedstawia – nie jest w stanie przekonać odbiorców, że prowadzi obserwacje w konkretnym momencie historycznym, bo starannie unika wszelkich zewnętrznych sygnałów, które potwierdziłyby zakotwiczenie wydarzeń w czasie. Tę autorkę znacznie bardziej interesują meandry psychologiczne bohaterki. Kiedy Iwona Żytkowiak pisze książkę – ma się wrażenie, że pisze zawsze tę samą książkę, zawsze o jednym i w jeden sposób realizowaną, nieważne, że autorka wybiera różne formy i że próbuje urozmaicać fabułę przez podziały konstrukcyjne tomu. „Epizody z życia mojej mamy” to kolejna rozbita na cząstki i migawki relacja z życia trochę poza światem uznawanym za normalny. Ksawery przedstawia swoją rodzicielkę w kolejnych odsłonach. Rzadko mówi o sobie – kiedy już to robi, dba o to, by prezentacja zahaczała także o matkę – bo to jej poświęcona jest relacja. Jednak matka jako taka nie liczyłaby się, bo autorka zarzuca perspektywę dziecka. Zależy Iwonie Żytkowiak na przedstawieniu kobiety, która podąża na przekór utartym ścieżkom. Kiedy wszyscy oczekują od bohaterki, że będzie studiować czy stawiać na karierę, ona wybiera macierzyństwo i siedzenie w domu z dziećmi. Kiedy wszyscy uznają, że zostanie typową kurą domową, matka znajduje sobie zajęcie, które całkowicie odwraca taki stereotyp. Nie daje się ująć w ramki, stawia na niezależność, chociaż w rzeczywistości jest od innych uzależniona w maksymalnym stopniu. Matka nie funkcjonuje bowiem bez innych ludzi i to Ksawi bezbłędnie wyczuwa i odnotowuje. Przedstawiając relacje matki z innymi, zastanawia się nad tym, jak ludzie uczestniczą w procesie tworzenia postaci. Sama matka też łatwiej jest definiowalna dzięki komentarzom z zewnątrz. Dla niej świat wygląda zupełnie inaczej niż dla tych, w których obecności może funkcjonować. I to jedna z tajemnic epizodów z życia. Iwona Żytkowiak nie sili się na budowanie pełnej biografii z literatury środka – bardziej stara się pokazać czytelnikom rozwiązania w czasie nieobfitującym w rozwiązania, zupełnie jakby matka znalazła tajny patent na istnienie pomimo przeciwności losu. Chociaż innym wydaje się zniewolona przez konwenanse i przez role, jakich się podejmuje – to ona jest naprawdę wolna. „Epizody z życia mojej mamy” to jedna z książek, które – jak się wydaje – funkcjonują niemal bez przerwy w obiegu. Stanowią tło wielu historii wspomnieniowych czy z dziedziny Bildungsroman, do tego – mogą kojarzyć się z obyczajówkami i ze scenkami, które nie pchają do przodu akcji, ale są niezbędne dla zrozumienia postaci. Iwona Żytkowiak nie szuka puent – to u niej charakterystyczne, kolejne rozdziały są prezentacjami, statycznymi opisami bardziej niż rejestrowaniem wydarzeń.
niedziela, 18 października 2020
Mariusz Szczygieł: Láska nebeská
Agora, Warszawa 2020.
Dowcip filozoficzny
To jest idealna książka dla czechofili i dla tych, którzy szukają chwilowej ucieczki od przygnębiającej codzienności. Mariusz Szczygieł w tomie „Láska nebeská” prezentuje czytelnikom zestaw tekstów połączonych zachwytem nad czeskim podejściem do życia i nad przepełnioną humorem filozofią. Odwołuje się do cytatów z różnych książek – arcydzieł czeskiej literatury i twórców powszechnie znanych – nie po to, żeby streszczać myśl przewodnią czy przywoływać zarys fabuły, a żeby z tych drobnych wspomnień lekturowych zbudować kolejną anegdotyczną historyjkę, która jeszcze bardziej przyczyni się do zainteresowania Czechami. Spójności opowieści nadaje postać Pana Sudka. Pan Sudek, fotograf urodzony pod koniec XIX wieku, ma specyficzne – bardzo charakterystyczne dla czeskiego stereotypu – podejście do egzystencji i do sztuki. Nie analizuje, nie używa wielkich słów, nie stara się budować żadnych naukowych komentarzy do swoich dzieł. Pracuje, i to pracuje z zadziwiającą cierpliwością: potrafi całymi latami czekać na właściwe światło, odwiedza wiele razy te same miejsca, żeby zrozumieć ich specyfikę i kiedy ma już obmyślony kadr – jest w stanie przybyć w odpowiednim momencie, żeby utrwalić wymarzony obraz. Zdjęcia Josefa Sudka zdobią tę książkę – dodają jej jeszcze materiału do refleksji. Za każdym razem fotografii towarzyszy przygotowany na drugiej stronie opis – krótka anegdota albo opowieść o konkretnej sytuacji, która rzuci nowe światło na podejście pana Sudka do sztuki fotografowania. Już same te opowieści wystarczyłyby na przedstawienie mentalności Czechów i wartej przetestowania filozofii życiowej. A przecież to jedynie dodatek – bardzo ważny, ale jednak niezastępujący lektury.
Mariusz Szczygieł sięga po narracje. Każdy felieton buduje na jakimś wydarzeniu z silną puentą, na zaskakujących zachowaniach ludzi, na ludzkiej pomysłowości (jest tu cała relacja dotycząca napisów w toaletach i zestaw życiowych prawd, na które natknąć się można nieoczekiwanie i w przedziwnych momentach). Wykorzystuje cytaty nieoczywiste i scenki prowadzące do ciekawych podsumowań. Prezentuje je w skrótowej formie i z wielkim wyczuleniem na silne emocje. Za każdym razem znajduje bezbłędnie punkt zaczepienia, pomysł, który może rozwinąć się w cały felieton. Szczygieł nie nudzi. Nie zdarza mu się wejść w rozważania bezcelowe, nieprzynoszące odbiorcom lekturowej frajdy. Nie prowadzi na manowce, zawsze wie, do jakiego finału chce dotrzeć – i potrafi to osiągnąć. Dla czytelników – jakby bez wysiłku. Bardzo poważną wadą tej książki jest to, że szybko się kończy – a chciałoby się jeszcze. Tom czyta się jak „Fistaszki” - po kawałku, po jednej historii, inaczej nie udałoby się zachować tego, co zachowania warte.
Jest to publikacja, która mocno zapada w pamięć i która mocno działa. Nie tylko dla czytelników, którzy cenią sobie czeską kulturę i poczucie humoru – to tom, który w codziennym zabieganiu stanowić może wytchnienie, przerwę od obowiązków i zadumanie się nad losem, z którym nie ma co walczyc. Mariusz Szczygieł wie, jak wybierać opowieści, które zrobią wrażenie. Radzi sobie z potężnym wyzwaniem.
Dowcip filozoficzny
To jest idealna książka dla czechofili i dla tych, którzy szukają chwilowej ucieczki od przygnębiającej codzienności. Mariusz Szczygieł w tomie „Láska nebeská” prezentuje czytelnikom zestaw tekstów połączonych zachwytem nad czeskim podejściem do życia i nad przepełnioną humorem filozofią. Odwołuje się do cytatów z różnych książek – arcydzieł czeskiej literatury i twórców powszechnie znanych – nie po to, żeby streszczać myśl przewodnią czy przywoływać zarys fabuły, a żeby z tych drobnych wspomnień lekturowych zbudować kolejną anegdotyczną historyjkę, która jeszcze bardziej przyczyni się do zainteresowania Czechami. Spójności opowieści nadaje postać Pana Sudka. Pan Sudek, fotograf urodzony pod koniec XIX wieku, ma specyficzne – bardzo charakterystyczne dla czeskiego stereotypu – podejście do egzystencji i do sztuki. Nie analizuje, nie używa wielkich słów, nie stara się budować żadnych naukowych komentarzy do swoich dzieł. Pracuje, i to pracuje z zadziwiającą cierpliwością: potrafi całymi latami czekać na właściwe światło, odwiedza wiele razy te same miejsca, żeby zrozumieć ich specyfikę i kiedy ma już obmyślony kadr – jest w stanie przybyć w odpowiednim momencie, żeby utrwalić wymarzony obraz. Zdjęcia Josefa Sudka zdobią tę książkę – dodają jej jeszcze materiału do refleksji. Za każdym razem fotografii towarzyszy przygotowany na drugiej stronie opis – krótka anegdota albo opowieść o konkretnej sytuacji, która rzuci nowe światło na podejście pana Sudka do sztuki fotografowania. Już same te opowieści wystarczyłyby na przedstawienie mentalności Czechów i wartej przetestowania filozofii życiowej. A przecież to jedynie dodatek – bardzo ważny, ale jednak niezastępujący lektury.
Mariusz Szczygieł sięga po narracje. Każdy felieton buduje na jakimś wydarzeniu z silną puentą, na zaskakujących zachowaniach ludzi, na ludzkiej pomysłowości (jest tu cała relacja dotycząca napisów w toaletach i zestaw życiowych prawd, na które natknąć się można nieoczekiwanie i w przedziwnych momentach). Wykorzystuje cytaty nieoczywiste i scenki prowadzące do ciekawych podsumowań. Prezentuje je w skrótowej formie i z wielkim wyczuleniem na silne emocje. Za każdym razem znajduje bezbłędnie punkt zaczepienia, pomysł, który może rozwinąć się w cały felieton. Szczygieł nie nudzi. Nie zdarza mu się wejść w rozważania bezcelowe, nieprzynoszące odbiorcom lekturowej frajdy. Nie prowadzi na manowce, zawsze wie, do jakiego finału chce dotrzeć – i potrafi to osiągnąć. Dla czytelników – jakby bez wysiłku. Bardzo poważną wadą tej książki jest to, że szybko się kończy – a chciałoby się jeszcze. Tom czyta się jak „Fistaszki” - po kawałku, po jednej historii, inaczej nie udałoby się zachować tego, co zachowania warte.
Jest to publikacja, która mocno zapada w pamięć i która mocno działa. Nie tylko dla czytelników, którzy cenią sobie czeską kulturę i poczucie humoru – to tom, który w codziennym zabieganiu stanowić może wytchnienie, przerwę od obowiązków i zadumanie się nad losem, z którym nie ma co walczyc. Mariusz Szczygieł wie, jak wybierać opowieści, które zrobią wrażenie. Radzi sobie z potężnym wyzwaniem.
sobota, 17 października 2020
Jola Richter-Magnuszewska: Dzika książka o dzikach i o ich kuzynach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Najlepsza na świecie
Spotykam dziki w mieście całkiem często i od pierwszego spotkania z nimi pałam do nich miłością ogromną (chociaż trudno stwierdzić, czy odwzajemnioną). Ale książka Joli Richter-Magnuszewskiej zachwyca mnie nie ze względu na temat, a z uwagi na realizację. „Dzika książka o dzikach i o ich kuzynach” to publikacja, którą powinno się wręczyć każdemu (zwłaszcza tym nawołującym o zagrożeniach, jakie płyną z obecności dzików w pobliżu ludzkich siedzib). Autorka konfliktem ludzko-dziczym się nie zajmuje (na szczęście!), za to pokazuje świat dzików ze szczegółami, jakich żaden bajkopisarz by nie wymyślił.
Przede wszystkim porządnie rozszerza nazewnictwo. Już nie tylko locha i warchlaki – z tego tomu dzieci dowiedzą się, jak nazywa się babcia dzika, jak młode w różnych stadiach rozwoju, ale też – jakie zwierzęta z różnych kontynentów są z dzikami spokrewnione (ta opowieść prowadzi również do świń – i dostarcza prostego a pięknego wyjaśnienia, dlaczego zwierzęta te zasługują na szacunek. Autorka zbiera mnóstwo ciekawostek o dzikach – dzięki niej można przekonać się, gdzie funkcjonują dziki w kulturze i tradycji (albo w religiach!), sprawdzić, jak się zachowują – gdzie budują legowiska i w jaki sposób, po co włażą w błoto, jak pozbywają się pasożytów, a nawet… jaka jest ich rola w oczyszczaniu lasów. I to wiadomości, które przydałyby się wszystkim pseudodziennikarzom siejącym panikę w sensacyjnych artykułach, w których liczy się wyłącznie klikalność, a nie sens. „Dzika książka o dzikach” pozwoli obejrzeć dzika od środka, dowiedzieć się, że dziki bardzo różnią się od siebie. Każda rozkładówka to nowe niespodzianki dla odbiorców – i nowe sposoby na to, żeby przekonać się do sympatycznych zwierząt i odczarować bajkowe „dzik jest dziki, dzik jest zły”. Jola Richter-Magnuszewska tłumaczy, kiedy dzik rzeczywiście może być niebezpieczny (te informacje przydadzą się do omijania rozjuszonych zwierząt, zwykle zaangażowanych w gody lub w chronienie najmłodszych członków stada) – ale równolegle pokazuje sytuacje, w których można go podziwiać i doceniać.
„Dzika książka o dzikach” aktywizuje najmłodszych, sporo tu zabaw i propozycji działań kreatywnych (wycięcie własnego dzika bardzo mi się podoba), jest też metoda na sprawdzenie jakości czytania. Można zatem nie tylko zdobywać wiedzę, ale i popracować nad jej zapamiętywaniem. Najważniejsze przesłanie książki wiąże się jednak z szacunkiem do zwierząt – z ochroną środowiska i uznaniem, że każda istota żyjąca ma prawo do tego życia. Jola Richter-Magnuszewska bez wielkich słów i bez epatowania okrucieństwem, najzwyczajniej w świecie uczy miłości do zwierząt – i pozostaje mieć nadzieję, że po dzikach przyjdą kolejne zwierzęce opowieści utrzymane w tym tonie. „Dzika książka o dzikach” to oczywiście także popis ilustratorski – można się tu zachwycać każdą rozkładówką i każdą będzie się chciało długo oglądać. Chociaż tomik znajdzie się na półce z literaturą dla dzieci, nawet dorosłym autorka przedstawi informacje, których raczej nie mieli.
Najlepsza na świecie
Spotykam dziki w mieście całkiem często i od pierwszego spotkania z nimi pałam do nich miłością ogromną (chociaż trudno stwierdzić, czy odwzajemnioną). Ale książka Joli Richter-Magnuszewskiej zachwyca mnie nie ze względu na temat, a z uwagi na realizację. „Dzika książka o dzikach i o ich kuzynach” to publikacja, którą powinno się wręczyć każdemu (zwłaszcza tym nawołującym o zagrożeniach, jakie płyną z obecności dzików w pobliżu ludzkich siedzib). Autorka konfliktem ludzko-dziczym się nie zajmuje (na szczęście!), za to pokazuje świat dzików ze szczegółami, jakich żaden bajkopisarz by nie wymyślił.
Przede wszystkim porządnie rozszerza nazewnictwo. Już nie tylko locha i warchlaki – z tego tomu dzieci dowiedzą się, jak nazywa się babcia dzika, jak młode w różnych stadiach rozwoju, ale też – jakie zwierzęta z różnych kontynentów są z dzikami spokrewnione (ta opowieść prowadzi również do świń – i dostarcza prostego a pięknego wyjaśnienia, dlaczego zwierzęta te zasługują na szacunek. Autorka zbiera mnóstwo ciekawostek o dzikach – dzięki niej można przekonać się, gdzie funkcjonują dziki w kulturze i tradycji (albo w religiach!), sprawdzić, jak się zachowują – gdzie budują legowiska i w jaki sposób, po co włażą w błoto, jak pozbywają się pasożytów, a nawet… jaka jest ich rola w oczyszczaniu lasów. I to wiadomości, które przydałyby się wszystkim pseudodziennikarzom siejącym panikę w sensacyjnych artykułach, w których liczy się wyłącznie klikalność, a nie sens. „Dzika książka o dzikach” pozwoli obejrzeć dzika od środka, dowiedzieć się, że dziki bardzo różnią się od siebie. Każda rozkładówka to nowe niespodzianki dla odbiorców – i nowe sposoby na to, żeby przekonać się do sympatycznych zwierząt i odczarować bajkowe „dzik jest dziki, dzik jest zły”. Jola Richter-Magnuszewska tłumaczy, kiedy dzik rzeczywiście może być niebezpieczny (te informacje przydadzą się do omijania rozjuszonych zwierząt, zwykle zaangażowanych w gody lub w chronienie najmłodszych członków stada) – ale równolegle pokazuje sytuacje, w których można go podziwiać i doceniać.
„Dzika książka o dzikach” aktywizuje najmłodszych, sporo tu zabaw i propozycji działań kreatywnych (wycięcie własnego dzika bardzo mi się podoba), jest też metoda na sprawdzenie jakości czytania. Można zatem nie tylko zdobywać wiedzę, ale i popracować nad jej zapamiętywaniem. Najważniejsze przesłanie książki wiąże się jednak z szacunkiem do zwierząt – z ochroną środowiska i uznaniem, że każda istota żyjąca ma prawo do tego życia. Jola Richter-Magnuszewska bez wielkich słów i bez epatowania okrucieństwem, najzwyczajniej w świecie uczy miłości do zwierząt – i pozostaje mieć nadzieję, że po dzikach przyjdą kolejne zwierzęce opowieści utrzymane w tym tonie. „Dzika książka o dzikach” to oczywiście także popis ilustratorski – można się tu zachwycać każdą rozkładówką i każdą będzie się chciało długo oglądać. Chociaż tomik znajdzie się na półce z literaturą dla dzieci, nawet dorosłym autorka przedstawi informacje, których raczej nie mieli.
Irene Marienborg: Pola mówi: dzidziuś!
Media Rodzina, Poznań 2020.
Nowy członek rodziny
Ten temat jest bardzo stary i w literaturze czwartej pojawia się często – zwłaszcza w seriach, które mają przygotować najmłodszych do czegoś związanego ze zwyczajnym życiem. Pojawienie się w domu młodszego brata albo siostry to bowiem wydarzenie w codzienności każdego kilkulatka porównywalne do trzęsienia ziemi. Każde dziecko ma jakieś związane z tym obawy oraz nadzieje, każde też od rodziców słyszy pewną wersję wydarzeń. Jednak rodzice mają to do siebie, że czasami ubarwiają rzeczywistość – znacznie lepiej jest uwierzyć obcym autorom książeczek, bo ci na pewno nie okłamią. I tak tomiki dotyczące posiadania młodszego rodzeństwa oswajają z zagadnieniem na różne sposoby. U Irene Marienborg wszystko toczy się zwyczajnym trybem. Na początku autorka przedstawia małą Polę, bohaterkę całej serii tomików obrazkowych. Pola obserwuje mamę, która ma coraz większy brzuch i coraz więcej odpoczywa. Chociaż dalej spędza czas z córką, częściej jest zmęczona i potrzebuje przerwy. Rodzice tłumaczą bohaterce, że będzie miała rodzeństwo – i od tej pory Pola zastanawia się, co zmieni się w domu. Pyta, czy dziecko będzie wielkości ziarenka grochu, zastanawia się także nad tym, co zrobi jako starsza siostra. Nawet dobrze przyjmuje wiadomość – nie ma co narzekać na jej zachowanie, Irene Marienborg portretuje właściwie miłą dziewczynkę. Ale nawet Pola-wzór ma swoje obawy: największe wtedy, kiedy dowiaduje się, że będzie miała siostrę. Przecież w domu już jest jedna mała dziewczynka: Pola nie wie, z czego miałaby się cieszyć, bo konkurencja na pewno nie jest powodem do radości. Rodzice raczej nie zauważają jej zmartwień. A kiedy mama wraca ze szpitala z zawiniątkiem, Pola szybko przekonuje się, że dla znajomych dorosłych jest już niewidzialna: wszyscy zachwycają się niemowlakiem i przynoszą mu prezenty, wszyscy wpadają, żeby odwiedzić siostrę Poli, a o samej Poli nie pamiętają. To oczywiście drobny wyrzut w stronę dorosłych, jednak udaje się zaradzić sytuacji: Pola wciąż jest potrzebna, a nawet niezbędna rodzicom: gdyby nie ona, nie udałoby się uspokoić płaczącego niemowlęcia. I tak Pola przekonuje się, że bycie starszą siostrą to świetna sprawa – a odbiorcy mogą odetchnąć z ulgą.
„Pola mówi: dzidziuś” to kolejna publikacja w cyklu Irene Marienborg. Publikacja w duchu klasyczna, w realizacji – niezbyt naiwna i dobrze przygotowana, także pod kątem fabularnym. W rysunkach Pola ma wielką głowę, autorka dobrze operuje dysproporcjami między częściami ciała bohaterów, ale także między światem dorosłych i dzieci. Ilustracje budzą ciekawość – są momentami nieco naiwne, jakby dziecięce w kresce, ale bardzo precyzyjne i pokazujące to, co najważniejsze w opowieści. Pola jako bohaterka albo przyciąga na nich uwagę, albo staje się punktem wyjścia do obserwacji – wtedy widać świat z jej perspektywy. Irene Marienborg w tekście jest precyzyjna, pisze z pomysłem, a do tego – wie, co chce osiągnąć. Nie zamierza tracić czasu na jałowe przekonywanie dzieci do czegoś, co nie ma znaczenia. Pokazuje im za to, co może się zdarzyć – w wersji, która nie przeraża, a pozwala działać.
Nowy członek rodziny
Ten temat jest bardzo stary i w literaturze czwartej pojawia się często – zwłaszcza w seriach, które mają przygotować najmłodszych do czegoś związanego ze zwyczajnym życiem. Pojawienie się w domu młodszego brata albo siostry to bowiem wydarzenie w codzienności każdego kilkulatka porównywalne do trzęsienia ziemi. Każde dziecko ma jakieś związane z tym obawy oraz nadzieje, każde też od rodziców słyszy pewną wersję wydarzeń. Jednak rodzice mają to do siebie, że czasami ubarwiają rzeczywistość – znacznie lepiej jest uwierzyć obcym autorom książeczek, bo ci na pewno nie okłamią. I tak tomiki dotyczące posiadania młodszego rodzeństwa oswajają z zagadnieniem na różne sposoby. U Irene Marienborg wszystko toczy się zwyczajnym trybem. Na początku autorka przedstawia małą Polę, bohaterkę całej serii tomików obrazkowych. Pola obserwuje mamę, która ma coraz większy brzuch i coraz więcej odpoczywa. Chociaż dalej spędza czas z córką, częściej jest zmęczona i potrzebuje przerwy. Rodzice tłumaczą bohaterce, że będzie miała rodzeństwo – i od tej pory Pola zastanawia się, co zmieni się w domu. Pyta, czy dziecko będzie wielkości ziarenka grochu, zastanawia się także nad tym, co zrobi jako starsza siostra. Nawet dobrze przyjmuje wiadomość – nie ma co narzekać na jej zachowanie, Irene Marienborg portretuje właściwie miłą dziewczynkę. Ale nawet Pola-wzór ma swoje obawy: największe wtedy, kiedy dowiaduje się, że będzie miała siostrę. Przecież w domu już jest jedna mała dziewczynka: Pola nie wie, z czego miałaby się cieszyć, bo konkurencja na pewno nie jest powodem do radości. Rodzice raczej nie zauważają jej zmartwień. A kiedy mama wraca ze szpitala z zawiniątkiem, Pola szybko przekonuje się, że dla znajomych dorosłych jest już niewidzialna: wszyscy zachwycają się niemowlakiem i przynoszą mu prezenty, wszyscy wpadają, żeby odwiedzić siostrę Poli, a o samej Poli nie pamiętają. To oczywiście drobny wyrzut w stronę dorosłych, jednak udaje się zaradzić sytuacji: Pola wciąż jest potrzebna, a nawet niezbędna rodzicom: gdyby nie ona, nie udałoby się uspokoić płaczącego niemowlęcia. I tak Pola przekonuje się, że bycie starszą siostrą to świetna sprawa – a odbiorcy mogą odetchnąć z ulgą.
„Pola mówi: dzidziuś” to kolejna publikacja w cyklu Irene Marienborg. Publikacja w duchu klasyczna, w realizacji – niezbyt naiwna i dobrze przygotowana, także pod kątem fabularnym. W rysunkach Pola ma wielką głowę, autorka dobrze operuje dysproporcjami między częściami ciała bohaterów, ale także między światem dorosłych i dzieci. Ilustracje budzą ciekawość – są momentami nieco naiwne, jakby dziecięce w kresce, ale bardzo precyzyjne i pokazujące to, co najważniejsze w opowieści. Pola jako bohaterka albo przyciąga na nich uwagę, albo staje się punktem wyjścia do obserwacji – wtedy widać świat z jej perspektywy. Irene Marienborg w tekście jest precyzyjna, pisze z pomysłem, a do tego – wie, co chce osiągnąć. Nie zamierza tracić czasu na jałowe przekonywanie dzieci do czegoś, co nie ma znaczenia. Pokazuje im za to, co może się zdarzyć – w wersji, która nie przeraża, a pozwala działać.
piątek, 16 października 2020
Zofia Turowska: Osiecka. Nikomu nie żal pięknych kobiet
Marginesy, Warszawa 2020.
Układanka
Zofia Turowska ma zadanie z jednej strony bardzo łatwe, z drugiej – ekstremalnie trudne. Agnieszka Osiecka należy bowiem do autorek, które obficie dzieliły się z czytelnikami swoimi przemyśleniami, a także inspirowały kolejnych badaczy. „Osiecka. Nikomu nie żal pięknych kobiet” to kolejna na rynku – i pisana z pozycji fanki – delikatna opowieść o poetce, ni to biografia, ni to przegląd ważniejszych doświadczeń. Trudność zadania, jakie postawiła przed sobą Zofia Turowska polega zatem na konieczności przebrnięcia przynajmniej przez autobiograficzne zapiski. Łatwość – bo Agnieszka o sobie pisze sama, a w opowieści o niej – wystarczy jej nie przeszkadzać, żeby zdobyć pewną historię. Autorka tomu dodaje tu czasami wyznania Agaty Passent, czasami sięga po opinie tych, którzy Osiecką znali i często z nią przebywali, ale unika tematów wielokrotnie opracowywanych i przedstawianych niemal w każdej książce. Wyraźnie nie chce pisać o alkoholizmie – napomyka o nim, ale nigdy nie czyni tematem nadrzędnym w rozdziałach, tak samo zresztą jak w przypadku relacji z mężczyznami: analizuje Turowska znaczenie Marka Hłaski w życiu Agnieszki Osieckiej, wymienia mężów – ale później już przestaje tropić kolejne miłostki, nie o to zresztą jej chodzi. Chce pokazać Agnieszkę przez jej twórczość, a i to przez twórczość wybraną, wartościową i ocaloną, a nie przez nieznane nikomu zapiski. „Osiecka. Nikomu nie żal pięknych kobiet” to zatem przypomnienie poetki, jej skomplikowanych losów, jej psychiki i jej relacji z innymi ludźmi – bo to Zofię Turowską najbardziej intryguje.
Tworzą tę publikację bardzo obszerne cytaty z dzienników Agnieszki Osieckiej, fragmenty piosenek lub powieści, ale nawet krótkie wyimki z dokumentów (podanie o przyjęcie na reżyserię). Zofia Turowska nie chce przeszkadzać czytelnikom w obcowaniu z Osiecką, pragnie, żeby wszyscy poznawali ją na jej własnych zasadach, ucieka od komentowania tego, co poetka mówi o sobie sama. Nie wtrąca się, gdy w grę wchodzą relacje intymne i poznawanie własnej psychiki, nie wtrąca się, gdy Osiecka popada w naiwności albo widzi siebie inaczej niż otoczenie. Czasami korzysta z opowieści Maryli Rodowicz, przeplata je komentarzami innych artystów, ale nie szuka wszystkich i nie próbuje dotrzeć do sedna każdego kontaktu – raczej dba o uchwycenie niezwykłości Agnieszki Osieckiej. Nie jest ten tom typową biografią ani zestawem wspomnień, raczej – przypomnieniem, ulotnym i fragmentarycznym. Osiecka jawi się tutaj jako barwny ptak, którego nikt nie potrafił zdefiniować i Zofia Turowska wcale nie zamierza niszczyć tego mitu. To książka złożona z fragmentów, w sam raz na pierwszy kontakt z biografią Osieckiej, raczej nie dla tych, którzy śledzili jej twórczość oraz perypetie życiowe – chyba że ktoś zamierza odświeżyć sobie dawne informacje i potrzebuje skryptu, tomu-pigułki z wiadomościami albo z przemyśleniami Osieckiej. Zofia Turowska pozwala Agnieszce mówić o sobie – i nie chce się wtrącać. Wie, że z takiego działania nie udałoby się jej uzyskać portretu wychwalającego Osiecką, a na takim efekcie najbardziej jej zależy. To zatem książka dla idealistek i dla tych, którzy dopiero odkrywają urok piosenkowych evergreenów.
Układanka
Zofia Turowska ma zadanie z jednej strony bardzo łatwe, z drugiej – ekstremalnie trudne. Agnieszka Osiecka należy bowiem do autorek, które obficie dzieliły się z czytelnikami swoimi przemyśleniami, a także inspirowały kolejnych badaczy. „Osiecka. Nikomu nie żal pięknych kobiet” to kolejna na rynku – i pisana z pozycji fanki – delikatna opowieść o poetce, ni to biografia, ni to przegląd ważniejszych doświadczeń. Trudność zadania, jakie postawiła przed sobą Zofia Turowska polega zatem na konieczności przebrnięcia przynajmniej przez autobiograficzne zapiski. Łatwość – bo Agnieszka o sobie pisze sama, a w opowieści o niej – wystarczy jej nie przeszkadzać, żeby zdobyć pewną historię. Autorka tomu dodaje tu czasami wyznania Agaty Passent, czasami sięga po opinie tych, którzy Osiecką znali i często z nią przebywali, ale unika tematów wielokrotnie opracowywanych i przedstawianych niemal w każdej książce. Wyraźnie nie chce pisać o alkoholizmie – napomyka o nim, ale nigdy nie czyni tematem nadrzędnym w rozdziałach, tak samo zresztą jak w przypadku relacji z mężczyznami: analizuje Turowska znaczenie Marka Hłaski w życiu Agnieszki Osieckiej, wymienia mężów – ale później już przestaje tropić kolejne miłostki, nie o to zresztą jej chodzi. Chce pokazać Agnieszkę przez jej twórczość, a i to przez twórczość wybraną, wartościową i ocaloną, a nie przez nieznane nikomu zapiski. „Osiecka. Nikomu nie żal pięknych kobiet” to zatem przypomnienie poetki, jej skomplikowanych losów, jej psychiki i jej relacji z innymi ludźmi – bo to Zofię Turowską najbardziej intryguje.
Tworzą tę publikację bardzo obszerne cytaty z dzienników Agnieszki Osieckiej, fragmenty piosenek lub powieści, ale nawet krótkie wyimki z dokumentów (podanie o przyjęcie na reżyserię). Zofia Turowska nie chce przeszkadzać czytelnikom w obcowaniu z Osiecką, pragnie, żeby wszyscy poznawali ją na jej własnych zasadach, ucieka od komentowania tego, co poetka mówi o sobie sama. Nie wtrąca się, gdy w grę wchodzą relacje intymne i poznawanie własnej psychiki, nie wtrąca się, gdy Osiecka popada w naiwności albo widzi siebie inaczej niż otoczenie. Czasami korzysta z opowieści Maryli Rodowicz, przeplata je komentarzami innych artystów, ale nie szuka wszystkich i nie próbuje dotrzeć do sedna każdego kontaktu – raczej dba o uchwycenie niezwykłości Agnieszki Osieckiej. Nie jest ten tom typową biografią ani zestawem wspomnień, raczej – przypomnieniem, ulotnym i fragmentarycznym. Osiecka jawi się tutaj jako barwny ptak, którego nikt nie potrafił zdefiniować i Zofia Turowska wcale nie zamierza niszczyć tego mitu. To książka złożona z fragmentów, w sam raz na pierwszy kontakt z biografią Osieckiej, raczej nie dla tych, którzy śledzili jej twórczość oraz perypetie życiowe – chyba że ktoś zamierza odświeżyć sobie dawne informacje i potrzebuje skryptu, tomu-pigułki z wiadomościami albo z przemyśleniami Osieckiej. Zofia Turowska pozwala Agnieszce mówić o sobie – i nie chce się wtrącać. Wie, że z takiego działania nie udałoby się jej uzyskać portretu wychwalającego Osiecką, a na takim efekcie najbardziej jej zależy. To zatem książka dla idealistek i dla tych, którzy dopiero odkrywają urok piosenkowych evergreenów.
czwartek, 15 października 2020
Megan McDonald: Hania Humorek ratuje świat!
Harperkids, Warszawa 2020.
Plasterek na świat
Hania Humorek to dziewczynka bardzo ambitna. Zwykle chce prześcigać w osiągnięciach swoich rówieśników oraz młodszego brata. Megan McDonald wykazuje się tutaj dobrym zmysłem obserwacji: bohaterka jej popularnego cyklu zachowuje się jak typowa kilkulatka – pcha się do działania, naśladując wszystkich wokół. Dzięki temu próbuje ciągle nowych rzeczy i może się przekonać, w czym jest naprawdę dobra. Tom trzeci serii, która podbiła serca maluchów (a liczy sobie już dwie dekady i sporą liczbę publikacji) wraca na rynek. To sposób na zainteresowanie dzieci tematem ochrony środowiska. Oto bowiem Hania Humorek angażuje się w akcje związane z ratowaniem planety. Nie od razu – najpierw chce wygrać konkurs na najciekawszy projekt plastra opatrunkowego dla dzieci. Rywalizuje z nią Smrodek.
Kiedy Hania Humorek zainteresuje się jakimś tematem, poświęca wszystkie siły, żeby go zrealizować. Jej postawa charakteryzuje się przesadą – bez względu na rodzaj zagadnienia. W tym wypadku Megan McDonald wykorzystuje entuzjazm małej dziewczynki, żeby wszczepić odbiorcom przekonanie, że nawet najmłodsi mogą dążyć do uratowania świata. Oczywiście Hania dość mocno ingeruje w wybory swoich kolegów – nawet chowa wszystkim ołówki, jako znak protestu przeciwko niszczeniu drzew. Na szczęście nauczyciele wiedzą, jak skanalizować pomysły dziewczynki tak, żeby wszyscy na tym skorzystali i żeby Hania Humorek nabrała przekonania, że jej działania przynoszą efekt. Od tej pory cała szkoła może realizować wytyczne związane ze zbieraniem surowców wtórnych, a Hania zapracowuje na tytuł, którego tak potrzebowała. Jak zwykle u Magan McDonald akcja jest tu dynamiczna. Autorka nie tylko wprowadza podpowiedzi i wskazówki dla pedagogów czy animatorów i rodziców – pokazuje, jak nauczyć najmłodszych ekologicznych zachowań i jak wyrobić w nich odruchy, które zaprocentują w przyszłości – naśladowanie ulubionej bohaterki to najprostsza metoda wpojenia maluchom prawidłowych reakcji. Megan McDonald pokazuje dzieciom, że dużo od nich zależy, że da się troszczyć o przyrodę i o Ziemię nawet wtedy, gdy jest się „tylko” kilkulatkiem. Hania nie kalkuluje, nie zastanawia się, jak brać sprawy w swoje ręce – po prostu rzuca się w wir wydarzeń i ma to szczęście, że dorośli wokół niej są w stanie coś podpowiedzieć. Ta bohaterka daje przykład odbiorcom – i sprawia, że dzieci nie będą miały czasu na nudę. Każdy chce być jak Hania Humorek, przynajmniej w zakresie codziennych rozrywek – a dbanie o planetę wpisuje się w ten nurt, w takim ujęciu, jakie przedstawia Megan McDonald.
Autorka nie zapomina też o poczuciu humoru swoich odbiorców. Ucieszy dzieci nie tylko akcją, ale również zabawami słownymi. Hania i jej przyjaciele przekręcają wyrazy – coś, co dorosłym nie wydałoby się zbyt atrakcyjnym zabiegiem, rozśmieszy najmłodszych i staje się wyznacznikiem serii. Hania Humorek to bohaterka, która uniemożliwia nudzenie się przy lekturze.
Plasterek na świat
Hania Humorek to dziewczynka bardzo ambitna. Zwykle chce prześcigać w osiągnięciach swoich rówieśników oraz młodszego brata. Megan McDonald wykazuje się tutaj dobrym zmysłem obserwacji: bohaterka jej popularnego cyklu zachowuje się jak typowa kilkulatka – pcha się do działania, naśladując wszystkich wokół. Dzięki temu próbuje ciągle nowych rzeczy i może się przekonać, w czym jest naprawdę dobra. Tom trzeci serii, która podbiła serca maluchów (a liczy sobie już dwie dekady i sporą liczbę publikacji) wraca na rynek. To sposób na zainteresowanie dzieci tematem ochrony środowiska. Oto bowiem Hania Humorek angażuje się w akcje związane z ratowaniem planety. Nie od razu – najpierw chce wygrać konkurs na najciekawszy projekt plastra opatrunkowego dla dzieci. Rywalizuje z nią Smrodek.
Kiedy Hania Humorek zainteresuje się jakimś tematem, poświęca wszystkie siły, żeby go zrealizować. Jej postawa charakteryzuje się przesadą – bez względu na rodzaj zagadnienia. W tym wypadku Megan McDonald wykorzystuje entuzjazm małej dziewczynki, żeby wszczepić odbiorcom przekonanie, że nawet najmłodsi mogą dążyć do uratowania świata. Oczywiście Hania dość mocno ingeruje w wybory swoich kolegów – nawet chowa wszystkim ołówki, jako znak protestu przeciwko niszczeniu drzew. Na szczęście nauczyciele wiedzą, jak skanalizować pomysły dziewczynki tak, żeby wszyscy na tym skorzystali i żeby Hania Humorek nabrała przekonania, że jej działania przynoszą efekt. Od tej pory cała szkoła może realizować wytyczne związane ze zbieraniem surowców wtórnych, a Hania zapracowuje na tytuł, którego tak potrzebowała. Jak zwykle u Magan McDonald akcja jest tu dynamiczna. Autorka nie tylko wprowadza podpowiedzi i wskazówki dla pedagogów czy animatorów i rodziców – pokazuje, jak nauczyć najmłodszych ekologicznych zachowań i jak wyrobić w nich odruchy, które zaprocentują w przyszłości – naśladowanie ulubionej bohaterki to najprostsza metoda wpojenia maluchom prawidłowych reakcji. Megan McDonald pokazuje dzieciom, że dużo od nich zależy, że da się troszczyć o przyrodę i o Ziemię nawet wtedy, gdy jest się „tylko” kilkulatkiem. Hania nie kalkuluje, nie zastanawia się, jak brać sprawy w swoje ręce – po prostu rzuca się w wir wydarzeń i ma to szczęście, że dorośli wokół niej są w stanie coś podpowiedzieć. Ta bohaterka daje przykład odbiorcom – i sprawia, że dzieci nie będą miały czasu na nudę. Każdy chce być jak Hania Humorek, przynajmniej w zakresie codziennych rozrywek – a dbanie o planetę wpisuje się w ten nurt, w takim ujęciu, jakie przedstawia Megan McDonald.
Autorka nie zapomina też o poczuciu humoru swoich odbiorców. Ucieszy dzieci nie tylko akcją, ale również zabawami słownymi. Hania i jej przyjaciele przekręcają wyrazy – coś, co dorosłym nie wydałoby się zbyt atrakcyjnym zabiegiem, rozśmieszy najmłodszych i staje się wyznacznikiem serii. Hania Humorek to bohaterka, która uniemożliwia nudzenie się przy lekturze.
środa, 14 października 2020
John Carreyrou: Zła krew
Marginesy, Warszawa 2020.
Chciwość
John Carreyrou jest dziennikarzem śledczym, który zaczął się rozglądać za ciekawym problemem do opisania – i trafił na historię pewnego start-upu o bardzo dziwnej przeszłości i z wielkimi aspiracjami założycielki, a także - z bezwzględnym uciszaniem wszystkich byłych pracowników próbujących ostrzec przed produktem. „Zła krew” to reportaż, który momentami przeraża, jest bowiem pokazem ludzkiej chciwości i bezwzględności, a do tego i bezmyślności – zachwalany produkt – rzekomy wynalazek – mógł doprowadzić do wielu problemów zdrowotnych ludzi, którzy zaufaliby akcjom marketingowym. Oto Elizabeth, niechlubna bohaterka książki. Elizabeth chce być kolejnym Jobsem, rezygnuje ze studiów, żeby móc poświęcić się firmie. Pracuje nad maleńkim urządzeniem do badania krwi. Ma pomysły na kampanie reklamowe i na przeznaczenie produktu: wie, że ludzi przekona hasło „wystarczy jedna kropla”, zresztą dąży do tego, żeby z jednej małej kropli krwi dało się w warunkach domowych i na co dzień odczytać jak najwięcej informacji o stanie zdrowia człowieka. To coś w sam raz dla tych, którzy muszą regularnie kontrolować pewne wartości i poziomy różnych substancji we krwi, a nie chcą spędzać czasu na badaniach – urządzenie od Elizabeth ma być proste, skuteczne, tanie i łatwo dostępne. Idee niezłe, jednak szybko okazuje się, że firma nie ma możliwości, żeby dorównać założeniom i marzeniom. To, co powstaje, nie tylko nie spełnia pokładanych oczekiwań, ale również podaje zafałszowane wyniki, co może przyczynić się do pogorszenia zdrowia użytkowników. Wiadomo, że urządzenie nie działa tak, jak powinno. Wprowadzone na rynek zostaje zbyt szybko, reklamowane agresywnie – a ci, którzy chcą wyjawić prawdę, zderzają się z prawnikami firmy i nie mają szans na dotarcie do opinii publicznej. Elizabeth nie poczuwa się do winy, przeciwnie: prze do przodu i liczy na finansowy sukces. W dalszym ciągu zamierza produkować wadliwe urządzenie i sprzedawać je potrzebującym pomocy medycznej. Nie przejmuje się ocenami fachowców, a od swoich pracowników żąda bezwzględnego posłuszeństwa.
Jakby problemów było mało, Elizabeth nie nadaje się na wizjonerkę i szefową. Traktuje ludzi z góry, zwalnia wszystkich, których (nawet bezpodstawnie) podejrzewa o nielojalność, uprawia nepotyzm i mobbing. W tym ujęciu staje się najgorszą szefową – nie ma dla niej znaczenia, co sądzą o niej inni ludzie. Liczy na to, że uda jej się długo tuszować kłamstwa i czerpać zyski z czegoś, co nigdy nie powinno trafić na rynek. Kiedy autor tomu nie zajmuje się podawaniem technicznych danych i szukaniem wytłumaczeń, dlaczego urządzenie nie działa, jak powinno, skupia się na emocjach wyzwalanych przez Elizabeth. Cała sprawa wydaje się wyczerpująca nie tylko pod kątem intelektualnym – autor w pewnym momencie przechodzi na analizowanie procesu zbierania materiałów, wtedy bowiem przekonuje się na własnej skórze, co potrafią prawnicy firmy i jak wzbudzają strach w jego informatorach. „Zła krew” to książka, która pokazuje bezwzględność w walce o niezasłużone bogactwo.
Chciwość
John Carreyrou jest dziennikarzem śledczym, który zaczął się rozglądać za ciekawym problemem do opisania – i trafił na historię pewnego start-upu o bardzo dziwnej przeszłości i z wielkimi aspiracjami założycielki, a także - z bezwzględnym uciszaniem wszystkich byłych pracowników próbujących ostrzec przed produktem. „Zła krew” to reportaż, który momentami przeraża, jest bowiem pokazem ludzkiej chciwości i bezwzględności, a do tego i bezmyślności – zachwalany produkt – rzekomy wynalazek – mógł doprowadzić do wielu problemów zdrowotnych ludzi, którzy zaufaliby akcjom marketingowym. Oto Elizabeth, niechlubna bohaterka książki. Elizabeth chce być kolejnym Jobsem, rezygnuje ze studiów, żeby móc poświęcić się firmie. Pracuje nad maleńkim urządzeniem do badania krwi. Ma pomysły na kampanie reklamowe i na przeznaczenie produktu: wie, że ludzi przekona hasło „wystarczy jedna kropla”, zresztą dąży do tego, żeby z jednej małej kropli krwi dało się w warunkach domowych i na co dzień odczytać jak najwięcej informacji o stanie zdrowia człowieka. To coś w sam raz dla tych, którzy muszą regularnie kontrolować pewne wartości i poziomy różnych substancji we krwi, a nie chcą spędzać czasu na badaniach – urządzenie od Elizabeth ma być proste, skuteczne, tanie i łatwo dostępne. Idee niezłe, jednak szybko okazuje się, że firma nie ma możliwości, żeby dorównać założeniom i marzeniom. To, co powstaje, nie tylko nie spełnia pokładanych oczekiwań, ale również podaje zafałszowane wyniki, co może przyczynić się do pogorszenia zdrowia użytkowników. Wiadomo, że urządzenie nie działa tak, jak powinno. Wprowadzone na rynek zostaje zbyt szybko, reklamowane agresywnie – a ci, którzy chcą wyjawić prawdę, zderzają się z prawnikami firmy i nie mają szans na dotarcie do opinii publicznej. Elizabeth nie poczuwa się do winy, przeciwnie: prze do przodu i liczy na finansowy sukces. W dalszym ciągu zamierza produkować wadliwe urządzenie i sprzedawać je potrzebującym pomocy medycznej. Nie przejmuje się ocenami fachowców, a od swoich pracowników żąda bezwzględnego posłuszeństwa.
Jakby problemów było mało, Elizabeth nie nadaje się na wizjonerkę i szefową. Traktuje ludzi z góry, zwalnia wszystkich, których (nawet bezpodstawnie) podejrzewa o nielojalność, uprawia nepotyzm i mobbing. W tym ujęciu staje się najgorszą szefową – nie ma dla niej znaczenia, co sądzą o niej inni ludzie. Liczy na to, że uda jej się długo tuszować kłamstwa i czerpać zyski z czegoś, co nigdy nie powinno trafić na rynek. Kiedy autor tomu nie zajmuje się podawaniem technicznych danych i szukaniem wytłumaczeń, dlaczego urządzenie nie działa, jak powinno, skupia się na emocjach wyzwalanych przez Elizabeth. Cała sprawa wydaje się wyczerpująca nie tylko pod kątem intelektualnym – autor w pewnym momencie przechodzi na analizowanie procesu zbierania materiałów, wtedy bowiem przekonuje się na własnej skórze, co potrafią prawnicy firmy i jak wzbudzają strach w jego informatorach. „Zła krew” to książka, która pokazuje bezwzględność w walce o niezasłużone bogactwo.
wtorek, 13 października 2020
Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, Joanna Sokolińska: Rodziny himalaistów
W.A.B., Warszawa 2020.
Ci, którzy zostają
Boom na literaturę górską sprawił, że autorzy książek szukają tematów także poza drogami na szczyty. Bo chociaż towarzyszenie wspinaczom w ekstremalnych wyprawach i rejestrowanie każdej komplikacji ma swój urok i wielu odbiorcom zwyczajnie się podoba, do szerokiego grona publiczności można dotrzeć przede wszystkim dzięki akcentowaniu normalności. Zwykłych czytelników nie interesują nazwy, trasy ani szczegóły techniczne – zwykli czytelnicy potrzebują emocji zrozumiałych dla każdego i pod każdą szerokością geograficzną. Tych emocji szukają w wyznaniach wspinaczy – i w lekturach wokół tego tematu. „Rodziny himalaistów” to książka-dopowiedzenie, informacja o tym, co w biografiach czy relacjach ze zdobywania szczytów zostaje zepchnięte na margines. O tym, co dzieje się z członkami rodziny: żonami i dziećmi, które najpierw muszą sobie radzić same, gdy mąż i ojciec wyjeżdża na dalekie i niebezpieczne wyprawy, a później… zostają same, gdy koledzy wspinacza (a dzisiaj coraz częściej media) przynoszą wiadomość o jego tragicznej śmierci. Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin i Joanna Sokolińska wybierają niełatwe zagadnienie – i pokazują, jak do tematu utraty podchodzą bliscy wspinaczy.
Dziewięć rozdziałów – śmierci więcej, bo czasami autorki odnoszą się do kilku dramatów podczas jednej wyprawy. Za każdym razem zestawiają pasję i potrzebę przygody z cierpieniem rodzin. Za każdym razem starają się wypytać członków rodziny (zwłaszcza dzieci, które czasem nawet nie pamiętają zbyt dobrze ojców) o to, czy mają żal, czy raczej rozumieją podążanie za głosem serca. Budują krótkie portrety, sprawdzają, kto miał przeczucia, kto nie zwracał uwagi na konieczność ciągłych rozstań i kto w ogóle nie nadawał się do rodzinnego życia. Rejestrują też przemiany – bo przecież ten, kto wraca z gór, zawsze wydaje się inny niż przed eskapadą. Wreszcie dochodzi do motywu upamiętniania bliskich, którzy zostali w górach na zawsze – każdy ma na to inny sposób. „Rodziny himalaistów” to migawki z życia – próby uchwycenia szczątków normalności tam, gdzie o normalności mowy być nie mogło. Zdarza się, że autorki sięgają do spraw sprzed dekad, ale też do tych najnowszych, które poruszały opinię publiczną i trochę przyczyniły się do budzenia zainteresowania literaturą górską oraz osiągnięciami himalaistów. Można się zastanawiać, czy tom jest poszukiwaniem ludzkiego cierpienia i nieszczęścia, ale można też potraktować go jako ciekawe dopowiedzenie do prawdziwej pasji. Skrzydłowska-Kalukin oraz Sokolińska skupiają się na odwrotnej stronie wielkich sukcesów i równie wielkich porażek kosztujących życie – dla nich ważni są ci, którzy nie słyszą zewu gór i nie próbują nawet podążać za bliskimi. To temat, który istotny będzie zwłaszcza dla czytelników z krytycyzmem śledzących kolejne biografie wspinaczy czy zachwyty nad sukcesami w wysokich górach – wszystko bowiem ma swoją cenę i może funkcjonować, dopóki ma się szczęście i nie przegra z warunkami w ścianie. „Rodziny himalaistów” to bolesne przypomnienie o kruchości ludzkiego życia i o potędze marzeń – których zdrowy rozsądek nie przekreśla.
Ci, którzy zostają
Boom na literaturę górską sprawił, że autorzy książek szukają tematów także poza drogami na szczyty. Bo chociaż towarzyszenie wspinaczom w ekstremalnych wyprawach i rejestrowanie każdej komplikacji ma swój urok i wielu odbiorcom zwyczajnie się podoba, do szerokiego grona publiczności można dotrzeć przede wszystkim dzięki akcentowaniu normalności. Zwykłych czytelników nie interesują nazwy, trasy ani szczegóły techniczne – zwykli czytelnicy potrzebują emocji zrozumiałych dla każdego i pod każdą szerokością geograficzną. Tych emocji szukają w wyznaniach wspinaczy – i w lekturach wokół tego tematu. „Rodziny himalaistów” to książka-dopowiedzenie, informacja o tym, co w biografiach czy relacjach ze zdobywania szczytów zostaje zepchnięte na margines. O tym, co dzieje się z członkami rodziny: żonami i dziećmi, które najpierw muszą sobie radzić same, gdy mąż i ojciec wyjeżdża na dalekie i niebezpieczne wyprawy, a później… zostają same, gdy koledzy wspinacza (a dzisiaj coraz częściej media) przynoszą wiadomość o jego tragicznej śmierci. Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin i Joanna Sokolińska wybierają niełatwe zagadnienie – i pokazują, jak do tematu utraty podchodzą bliscy wspinaczy.
Dziewięć rozdziałów – śmierci więcej, bo czasami autorki odnoszą się do kilku dramatów podczas jednej wyprawy. Za każdym razem zestawiają pasję i potrzebę przygody z cierpieniem rodzin. Za każdym razem starają się wypytać członków rodziny (zwłaszcza dzieci, które czasem nawet nie pamiętają zbyt dobrze ojców) o to, czy mają żal, czy raczej rozumieją podążanie za głosem serca. Budują krótkie portrety, sprawdzają, kto miał przeczucia, kto nie zwracał uwagi na konieczność ciągłych rozstań i kto w ogóle nie nadawał się do rodzinnego życia. Rejestrują też przemiany – bo przecież ten, kto wraca z gór, zawsze wydaje się inny niż przed eskapadą. Wreszcie dochodzi do motywu upamiętniania bliskich, którzy zostali w górach na zawsze – każdy ma na to inny sposób. „Rodziny himalaistów” to migawki z życia – próby uchwycenia szczątków normalności tam, gdzie o normalności mowy być nie mogło. Zdarza się, że autorki sięgają do spraw sprzed dekad, ale też do tych najnowszych, które poruszały opinię publiczną i trochę przyczyniły się do budzenia zainteresowania literaturą górską oraz osiągnięciami himalaistów. Można się zastanawiać, czy tom jest poszukiwaniem ludzkiego cierpienia i nieszczęścia, ale można też potraktować go jako ciekawe dopowiedzenie do prawdziwej pasji. Skrzydłowska-Kalukin oraz Sokolińska skupiają się na odwrotnej stronie wielkich sukcesów i równie wielkich porażek kosztujących życie – dla nich ważni są ci, którzy nie słyszą zewu gór i nie próbują nawet podążać za bliskimi. To temat, który istotny będzie zwłaszcza dla czytelników z krytycyzmem śledzących kolejne biografie wspinaczy czy zachwyty nad sukcesami w wysokich górach – wszystko bowiem ma swoją cenę i może funkcjonować, dopóki ma się szczęście i nie przegra z warunkami w ścianie. „Rodziny himalaistów” to bolesne przypomnienie o kruchości ludzkiego życia i o potędze marzeń – których zdrowy rozsądek nie przekreśla.
poniedziałek, 12 października 2020
Jarosław Kaczmarek: Siatkówka. Mistrzowska gra
HarperCollins, Warszawa 2020.
Dla kibiców
Jarosław Kaczmarek prowadzi swoje sportowe gawędy tak, żeby zachęcić maluchy do kibicowania i żeby wytłumaczyć im, na czym polega piękno różnych dyscyplin. W tomie „Siatkówka. Mistrzowska gra” kieruje się jednak nie tylko do dzieci. Rezygnuje z narracji, w którą wplatałby naiwne pytania wyimaginowanych lub prawdziwych kilkulatków, pozwala sobie na sięganie po teksty komentatorów i jedynym śladem przystosowania tomu do lektury przez młodych czytelników jest tu nierozwijanie trudnych tematów związanych ze śmiercią znanych postaci ze świata siatkówki (czy unikanie konfliktów w PZPS; za to pokazuje konflikt z Piotrem Gabrychem). Trochę brakuje systematyczności w opowiadaniu o konkretnych pozycjach i o rolach na boisku – ale autor stawia jednak nie na kompendium wiedzy o siatkówce, a na ciekawą historię dla odbiorców. Najpierw zajmuje się prezentowaniem reguł i zmianami, jakie zachodziły w tym sporcie jeszcze niedawno (między innymi kwestią liczby punktów, które trzeba zdobyć, żeby wygrać set), niektóre nowsze tematy traktuje jednak jak oczywistości (możliwość sprawdzania spornych sytuacji). Spieszy się, żeby móc przejść do opowieści o polskich sukcesach siatkarskich – i tutaj nie zamierza prowadzić historii chronologicznie. W ogóle Jarosław Kaczmarek koncentruje się na wybieraniu ciekawostek, na szukaniu drobiazgów, które będą definiowały poszczególne postacie z siatkarskiego świata, a nie na kompletowaniu wiadomości.
Najpierw – narodowa duma. Drużyna, która zaczyna wyrastać na idoli, sięga po najwyższe trofea, aż w końcu zdobywa tytuł mistrza świata. Chwile wzruszenia, wielkie przeżycia sportowe, które kibice siatkarscy z chęcią sobie przypomną. Chwilę później Jarosław Kaczmarek opisuje zwycięstwa „Złotek”, czyli kobiecej reprezentacji pod wodzą Andrzeja Niemczyka (temat zmiany trenera i jego choroby porzuca). Dopiero po takiej prezentacji osiągnięć z ostatnich lat przeskakuje wstecz, do drużyny Wagnera. Żeby uświadomić odbiorcom, ile emocji może dostarczyć siatkarski mecz, streszcza akcję z końcówki tie-breaka w rozgrywkach grupowych Ligi Mistrzów. Wiadomo, że takie scenki można znaleźć bez trudu w rozmaitych meczach, autorowi ułatwia to wyjaśnianie, dlaczego siatkówka jest tak pięknym sportem. W opowieści o mistrzach przedstawia Kaczmarek Agatę Mróz i Arka Gołasia, próbuje też stworzyć efemeryczne siatkarskie mapy Polski – jest to tyle trudne, że sytuacja dość często się zmienia. Autor musi wybierać z olbrzymiego materiału, szkoda, że w prezentowaniu zachowań kibiców nie napisał o pierwszych moderatorach dopingu, bo przecież to w budowaniu zainteresowania tym akurat sportem odgrywało sporą rolę. Jednak nie obiecywał, że stworzy podręcznik wiedzy na temat siatkówki w Polsce w ostatnich latach – dlatego też można mu darować pewne przemilczenia. I cieszyć się powrotem do najpiękniejszych scen w historii tego sportu. „Siatkówka. Mistrzowska gra” to kolejna publikacja prezentująca ciekawostki i wybrane fakty z boisk – fani na pewno ucieszą się z takiego przypomnienia.
Dla kibiców
Jarosław Kaczmarek prowadzi swoje sportowe gawędy tak, żeby zachęcić maluchy do kibicowania i żeby wytłumaczyć im, na czym polega piękno różnych dyscyplin. W tomie „Siatkówka. Mistrzowska gra” kieruje się jednak nie tylko do dzieci. Rezygnuje z narracji, w którą wplatałby naiwne pytania wyimaginowanych lub prawdziwych kilkulatków, pozwala sobie na sięganie po teksty komentatorów i jedynym śladem przystosowania tomu do lektury przez młodych czytelników jest tu nierozwijanie trudnych tematów związanych ze śmiercią znanych postaci ze świata siatkówki (czy unikanie konfliktów w PZPS; za to pokazuje konflikt z Piotrem Gabrychem). Trochę brakuje systematyczności w opowiadaniu o konkretnych pozycjach i o rolach na boisku – ale autor stawia jednak nie na kompendium wiedzy o siatkówce, a na ciekawą historię dla odbiorców. Najpierw zajmuje się prezentowaniem reguł i zmianami, jakie zachodziły w tym sporcie jeszcze niedawno (między innymi kwestią liczby punktów, które trzeba zdobyć, żeby wygrać set), niektóre nowsze tematy traktuje jednak jak oczywistości (możliwość sprawdzania spornych sytuacji). Spieszy się, żeby móc przejść do opowieści o polskich sukcesach siatkarskich – i tutaj nie zamierza prowadzić historii chronologicznie. W ogóle Jarosław Kaczmarek koncentruje się na wybieraniu ciekawostek, na szukaniu drobiazgów, które będą definiowały poszczególne postacie z siatkarskiego świata, a nie na kompletowaniu wiadomości.
Najpierw – narodowa duma. Drużyna, która zaczyna wyrastać na idoli, sięga po najwyższe trofea, aż w końcu zdobywa tytuł mistrza świata. Chwile wzruszenia, wielkie przeżycia sportowe, które kibice siatkarscy z chęcią sobie przypomną. Chwilę później Jarosław Kaczmarek opisuje zwycięstwa „Złotek”, czyli kobiecej reprezentacji pod wodzą Andrzeja Niemczyka (temat zmiany trenera i jego choroby porzuca). Dopiero po takiej prezentacji osiągnięć z ostatnich lat przeskakuje wstecz, do drużyny Wagnera. Żeby uświadomić odbiorcom, ile emocji może dostarczyć siatkarski mecz, streszcza akcję z końcówki tie-breaka w rozgrywkach grupowych Ligi Mistrzów. Wiadomo, że takie scenki można znaleźć bez trudu w rozmaitych meczach, autorowi ułatwia to wyjaśnianie, dlaczego siatkówka jest tak pięknym sportem. W opowieści o mistrzach przedstawia Kaczmarek Agatę Mróz i Arka Gołasia, próbuje też stworzyć efemeryczne siatkarskie mapy Polski – jest to tyle trudne, że sytuacja dość często się zmienia. Autor musi wybierać z olbrzymiego materiału, szkoda, że w prezentowaniu zachowań kibiców nie napisał o pierwszych moderatorach dopingu, bo przecież to w budowaniu zainteresowania tym akurat sportem odgrywało sporą rolę. Jednak nie obiecywał, że stworzy podręcznik wiedzy na temat siatkówki w Polsce w ostatnich latach – dlatego też można mu darować pewne przemilczenia. I cieszyć się powrotem do najpiękniejszych scen w historii tego sportu. „Siatkówka. Mistrzowska gra” to kolejna publikacja prezentująca ciekawostki i wybrane fakty z boisk – fani na pewno ucieszą się z takiego przypomnienia.
niedziela, 11 października 2020
Jeffrey Archer: Nic bez ryzyka
Rebis, Poznań 2020.
Klasyczne tony
„To nie jest powieść detektywistyczna, to jest opowieść o detektywie” – te słowa otwierają tom „Nic bez ryzyka” i automatycznie wyznaczają sposób lektury, nie liczy się bowiem pomysł na śledztwa, a sam bohater – William Warwick. Nie jest to nazwisko obce czytelnikom Jeffreya Archera, a teraz nadarza się okazja, żeby przedstawić losy mężczyzny – od momentu wkroczenia przez niego w dorosłość. Oto William musi stawić czoła ojcu, który pragnie uczynić z syna swojego następcę w kancelarii adwokackiej. Młody człowiek bardzo dobrze przygotowuje się do tego starcia, potyczki na argumenty. Wie, że z ojcem może sobie poradzić, gorzej będzie z matką. Rodzice jednak nie trwają ślepo przy swoich propozycjach i już wkrótce Warwick będzie mógł wstąpić na drogę realizowania marzeń. Scotland Yard to miejsce, w którym każdy chciałby zaczynać. Bohater dostaje do rozwiązania zagadkę zniknięcia cennego obrazu – ale nie jest to jedyne zadanie, z jakim będzie się mierzyć. Żeby urozmaicić jego życie osobiste, Archer proponuje jeszcze perypetie natury sercowej i wprowadza szereg emocji, które mocno komplikują sytuację. William Warwick szuka zatem sposobu na poznanie sekretu i rozwiązanie sprawy – ale też usiłuje przekonać do siebie innych i realizować własne cele. „Nic bez ryzyka” staje się zatem historią wielowymiarową.
A jednocześnie jest to historia mocno klasyczna w tonie. Wydaje się, że autor celowo ucieka od świata brudu i klimatów noir: chce, żeby jego bohater funkcjonował w przestrzeni w najgorszym razie dżentelmeńskiej, żeby nie mierzył się na co dzień z problemami ulicy. Wyższe sfery, nawet gdyby Archer chciał się od tego odżegnać, przebijają się już na poziomie języka czy narracji. Dystyngowane rozmowy, pełne uprzejmości, niedzisiejsze – to sposób na przeskoczenie praw rynku. Archer szuka uniwersalności, w klimacie książki upatruje szansy na zwrócenie uwagi czytelników. Ta powieść trafi to tych odbiorców, którzy zaczytują się w przygodach Holmesa czy retrohistoriach. Co ważne, autor nie zajmuje się precyzyjnym odtwarzaniem realiów – nie tworzy w końcu książki historycznej, zależy mu na tym, żeby rzeczywistość sama się komentowała przez obserwowanie bohaterów w akcji. Dba o szczegóły, przedstawia czytelnikom jak najwięcej danych, po to, żeby móc skonfrontować z nimi Williama. To od zachowania postaci będzie zależało, czy czytelnicy wciągną się w fabułę – i czy będą chcieli sprawdzać, jak potoczą się losy Warwicka. Przyznać trzeba, że Archer wykorzystuje dość nietypowy sposób na wzbudzenie zainteresowania nową serią: tu całość spaja nie intryga, a postać nietuzinkowa. „Nic bez ryzyka” to książka rozrywkowa, w której na pierwszy plan wybija się strona literacka, dopracowanie języka i gestów bohaterów – inaczej niż w literaturze sensacyjnej, która wyparła niemal powieść detektywistyczną z rynku. Jeffrey Archer odgrzebuje zatem reguły gatunku, który miał być już spisany na straty.
Klasyczne tony
„To nie jest powieść detektywistyczna, to jest opowieść o detektywie” – te słowa otwierają tom „Nic bez ryzyka” i automatycznie wyznaczają sposób lektury, nie liczy się bowiem pomysł na śledztwa, a sam bohater – William Warwick. Nie jest to nazwisko obce czytelnikom Jeffreya Archera, a teraz nadarza się okazja, żeby przedstawić losy mężczyzny – od momentu wkroczenia przez niego w dorosłość. Oto William musi stawić czoła ojcu, który pragnie uczynić z syna swojego następcę w kancelarii adwokackiej. Młody człowiek bardzo dobrze przygotowuje się do tego starcia, potyczki na argumenty. Wie, że z ojcem może sobie poradzić, gorzej będzie z matką. Rodzice jednak nie trwają ślepo przy swoich propozycjach i już wkrótce Warwick będzie mógł wstąpić na drogę realizowania marzeń. Scotland Yard to miejsce, w którym każdy chciałby zaczynać. Bohater dostaje do rozwiązania zagadkę zniknięcia cennego obrazu – ale nie jest to jedyne zadanie, z jakim będzie się mierzyć. Żeby urozmaicić jego życie osobiste, Archer proponuje jeszcze perypetie natury sercowej i wprowadza szereg emocji, które mocno komplikują sytuację. William Warwick szuka zatem sposobu na poznanie sekretu i rozwiązanie sprawy – ale też usiłuje przekonać do siebie innych i realizować własne cele. „Nic bez ryzyka” staje się zatem historią wielowymiarową.
A jednocześnie jest to historia mocno klasyczna w tonie. Wydaje się, że autor celowo ucieka od świata brudu i klimatów noir: chce, żeby jego bohater funkcjonował w przestrzeni w najgorszym razie dżentelmeńskiej, żeby nie mierzył się na co dzień z problemami ulicy. Wyższe sfery, nawet gdyby Archer chciał się od tego odżegnać, przebijają się już na poziomie języka czy narracji. Dystyngowane rozmowy, pełne uprzejmości, niedzisiejsze – to sposób na przeskoczenie praw rynku. Archer szuka uniwersalności, w klimacie książki upatruje szansy na zwrócenie uwagi czytelników. Ta powieść trafi to tych odbiorców, którzy zaczytują się w przygodach Holmesa czy retrohistoriach. Co ważne, autor nie zajmuje się precyzyjnym odtwarzaniem realiów – nie tworzy w końcu książki historycznej, zależy mu na tym, żeby rzeczywistość sama się komentowała przez obserwowanie bohaterów w akcji. Dba o szczegóły, przedstawia czytelnikom jak najwięcej danych, po to, żeby móc skonfrontować z nimi Williama. To od zachowania postaci będzie zależało, czy czytelnicy wciągną się w fabułę – i czy będą chcieli sprawdzać, jak potoczą się losy Warwicka. Przyznać trzeba, że Archer wykorzystuje dość nietypowy sposób na wzbudzenie zainteresowania nową serią: tu całość spaja nie intryga, a postać nietuzinkowa. „Nic bez ryzyka” to książka rozrywkowa, w której na pierwszy plan wybija się strona literacka, dopracowanie języka i gestów bohaterów – inaczej niż w literaturze sensacyjnej, która wyparła niemal powieść detektywistyczną z rynku. Jeffrey Archer odgrzebuje zatem reguły gatunku, który miał być już spisany na straty.
Megan McDonald: Hania Humorek zostaje gwiazdą
Harperkids, Warszawa 2020.
Pomysł na siebie
Ta książeczka na rynku pojawiła się dwadzieścia lat temu, co znaczy, że jej bohaterka dawno jest już dorosła. Jednak Hania Humorek tak bardzo trafiła w przekonania najmłodszych, że powraca na rynek. Megan McDonald zaproponowała tu typową dla dzieci historyjkę związaną z zazdrością i chęcią wygrywania. Wszystko zaczyna się od zwycięstwa Julki Wróbel w konkursie ortograficznym. Hania też chciałaby odnieść sukces, ale zdaje sobie sprawę, że nie potrafi literować tak dobrze, jak Julka – i nie umie się tego nauczyć. Poza tym prym w tej akurat dyscyplinie wiedzie już koleżanka, więc Hania nie dokona niczego nowego, nawet jeśli ją przegoni. Problem w tym, że Smrodek, młodszy brat Hani, trafił do gazet w dniu swoich narodzin (za sprawą porodu w samochodzie). On też może zatem poszczycić się obecnością w mediach i byciem sławnym. W domu pojawia się galeria sław, do której Hania Humorek bardzo chciałaby dołączyć – ale nie wie, z jakiego powodu. I tak zaczynają się poszukiwania dziedziny, w której bohaterka mogłaby się sprawdzić.
Chociaż tomik „Hania Humorek zostaje gwiazdą” zapowiada trochę podbijanie społeczności w stylu pop, Megan McDonald ucieka od prostych zabaw i rozrywek kilkulatków. Nawet jeżeli inni bohaterowie osiągają sukcesy w nauce czy w sztuczkach magicznych, Hania musi dokonać czegoś wyjątkowego, żeby na pewno zapisać się w świadomości innych i żeby nie czuła się gorsza. I tutaj autorka zaskakuje czymś, co później w serii rzadko ma szansę dojść do głosu – proponuje postaci zaangażowanie się w wartościową akcję. Hania… kradnie zepsute lalki ze szpitalnego pokoju zabaw. Chce zająć się nimi w tajemnicy, bo nie wie, czy inni poparliby jej pomysł. Klinika lalek to świetne rozwiązanie, kiedy nie ma się wystarczająco dużo umiejętności, by pokazać geniusz w nauce, a chce się zrobić coś dobrego. „Hania Humorek zostaje gwiazdą” to tomik, w którym mała bohaterka w pełni zapracowuje na swój tytuł i zyskuje sławę, o jakiej marzyła, a także uznanie innych – zasłużone, a nie wynikające z tytułów czy zainteresowania prasy.
Megan McDonald dobrze odczytuje emocje dzieci i przedstawia je w prostej historyjce. Bardzo często bawi się słowami, wie, że podobne brzmienia rozśmieszają maluchy i zachęcają do lektury. Wprowadza też bardzo życiowe scenki, pokazuje relacje między Hanią Humorek, jej bratem i szkolnymi kolegami, dba o to, żeby w każdym rozdziale pojawiało się coś interesującego. „Hania Humorek zostaje gwiazdą” to książka, w której mali odbiorcy mogą się przeglądać – zapewne zresztą będą to robić. Skoro tomik wraca na rynek, to dobry sposób na uzupełnienie biblioteczek – przygody Hani Humorek czyta się dla rozrywki. Jest to metoda, by przekonać dzieci do tego, że w wolnym czasie można siedzieć nad książką dla przyjemności.
Pomysł na siebie
Ta książeczka na rynku pojawiła się dwadzieścia lat temu, co znaczy, że jej bohaterka dawno jest już dorosła. Jednak Hania Humorek tak bardzo trafiła w przekonania najmłodszych, że powraca na rynek. Megan McDonald zaproponowała tu typową dla dzieci historyjkę związaną z zazdrością i chęcią wygrywania. Wszystko zaczyna się od zwycięstwa Julki Wróbel w konkursie ortograficznym. Hania też chciałaby odnieść sukces, ale zdaje sobie sprawę, że nie potrafi literować tak dobrze, jak Julka – i nie umie się tego nauczyć. Poza tym prym w tej akurat dyscyplinie wiedzie już koleżanka, więc Hania nie dokona niczego nowego, nawet jeśli ją przegoni. Problem w tym, że Smrodek, młodszy brat Hani, trafił do gazet w dniu swoich narodzin (za sprawą porodu w samochodzie). On też może zatem poszczycić się obecnością w mediach i byciem sławnym. W domu pojawia się galeria sław, do której Hania Humorek bardzo chciałaby dołączyć – ale nie wie, z jakiego powodu. I tak zaczynają się poszukiwania dziedziny, w której bohaterka mogłaby się sprawdzić.
Chociaż tomik „Hania Humorek zostaje gwiazdą” zapowiada trochę podbijanie społeczności w stylu pop, Megan McDonald ucieka od prostych zabaw i rozrywek kilkulatków. Nawet jeżeli inni bohaterowie osiągają sukcesy w nauce czy w sztuczkach magicznych, Hania musi dokonać czegoś wyjątkowego, żeby na pewno zapisać się w świadomości innych i żeby nie czuła się gorsza. I tutaj autorka zaskakuje czymś, co później w serii rzadko ma szansę dojść do głosu – proponuje postaci zaangażowanie się w wartościową akcję. Hania… kradnie zepsute lalki ze szpitalnego pokoju zabaw. Chce zająć się nimi w tajemnicy, bo nie wie, czy inni poparliby jej pomysł. Klinika lalek to świetne rozwiązanie, kiedy nie ma się wystarczająco dużo umiejętności, by pokazać geniusz w nauce, a chce się zrobić coś dobrego. „Hania Humorek zostaje gwiazdą” to tomik, w którym mała bohaterka w pełni zapracowuje na swój tytuł i zyskuje sławę, o jakiej marzyła, a także uznanie innych – zasłużone, a nie wynikające z tytułów czy zainteresowania prasy.
Megan McDonald dobrze odczytuje emocje dzieci i przedstawia je w prostej historyjce. Bardzo często bawi się słowami, wie, że podobne brzmienia rozśmieszają maluchy i zachęcają do lektury. Wprowadza też bardzo życiowe scenki, pokazuje relacje między Hanią Humorek, jej bratem i szkolnymi kolegami, dba o to, żeby w każdym rozdziale pojawiało się coś interesującego. „Hania Humorek zostaje gwiazdą” to książka, w której mali odbiorcy mogą się przeglądać – zapewne zresztą będą to robić. Skoro tomik wraca na rynek, to dobry sposób na uzupełnienie biblioteczek – przygody Hani Humorek czyta się dla rozrywki. Jest to metoda, by przekonać dzieci do tego, że w wolnym czasie można siedzieć nad książką dla przyjemności.
sobota, 10 października 2020
Malcolm XD: Edukacja
W.A.B., Warszawa 2020.
Stażysta
Malcolm XD nie zawodzi. Nie zawodzi, a do tego stara się trochę pomieszać w polskim piekiełku, trochę poirytować przywiązanych do konserwatywnych poglądów albo do mitów społecznych. Trochę poprowokować, ale nie za dużo, bo przede wszystkim lubi rozśmieszać. Nawet zatem jeśli stawia diagnozy dotyczące pokolenia czy możliwości funkcjonowania w dzisiejszych realiach, to robi to z humorem. A takiej satyry społecznej przed Malcolmem XD jeszcze nie było. Trochę się ten narrator odsłania – z każdym tomem – tym razem jako zagadnienie w temacie kreacji autora podaje w przybliżeniu kierunek podjętych studiów oraz motyw własnej introwertyczności (stąd niechęć do bliższego przedstawiania się). Skupia się jednak na swoim bezpłatnym (wartym 1500 złotych na miesiąc) stażu w firmie Prezesa. Zanim do tego dojdzie, uda mu się przyciągnąć czytelników motywem sprzedaży Polski Żydom. Od takiego bowiem motywu zaczyna się trzeci tom Malcolma XD, zatytułowany „Edukacja”. Od razu widać, że będzie bezkompromisowo i zabawnie – a ci, których kpiny ze stereotypów (również narodowościowych) nie bawią, nie będą zagłębiać się w dalszą lekturę. Całą resztę – oby jak największą – czeka sporo dobrej zabawy. Oto bowiem Malcolm XD, który zaczyna od trzęsienia ziemi – brawurowej sprzedaży najważniejszych obiektów w Warszawie przerwanej przez potyczkę z chamami – musi odbiorcom wytłumaczyć, skąd wziął się razem z Prezesem w Pałacu Kultury i jak wdał się w aferę – nie pierwszą przecież – na skalę międzynarodową. Motyw edukacji w sensie studiów zostanie tu przedstawiony w kilku akapitach, bo też i znacznie ciekawsza staje się otoczka: dyskrecja pań z dziekanatu i tajemnicza przypadłość, która dopada bohatera podczas zmierzania na uczelnię. Wszystko jest tu ze sobą zgrabnie powiązane, tak, że staż w firmie Prezesa nawet największych sceptyków może przestać dziwić. A później już pojawi się nieskrępowana radość, czarny humor i absurd w stanie czystym – czyli to, co u Malcolma XD najlepsze.
Bohater, który zupełnie nie radzi sobie z własną codziennością, za to bez trudu dostrzega mankamenty i wyzwania w relacjach międzyludzkich i w upodobaniu do ulegania mitom, przedstawia wydarzenia w sposób, który zapada w pamięć. Sięga po język komentatorów internetowych i nasyca go wulgaryzmami uplasowanymi idealnie tak, by podkreślały puenty w opowieści. Efekt jest niezwykły i warty uwagi – wybranym przez siebie stylem (podkoloryzowanym, ale też oczyszczonym z niepotrzebnych elementów) operuje Malcolm XD fantastycznie. Proponuje narrację melodyjną, chociaż fanów literatury klasycznej na pewno w pierwszym momencie odstraszy. Pokazuje, jak wyglądałby świat młodego pokolenia przeniesiony na literaturę – i bawi się kolejnymi motywami. Ubarwia przygody stażysty: sprzedawanie Polski Żydom to zaledwie wstęp do wielkich akcji w rodzaju oszczędzania na pogrzebie cudzej babki. Ta proza jest błyskotliwa, wyjątkowa i komiczna. Malcolm XD nie przejmuje się modami w powieściach rozrywkowych – ma własny pomysł na przedstawianie przygód – i radzi sobie z tym bezbłędnie. A że przy okazji bezlitośnie punktuje słabości charakterologiczne – tym bardziej kusi ta lektura.
Stażysta
Malcolm XD nie zawodzi. Nie zawodzi, a do tego stara się trochę pomieszać w polskim piekiełku, trochę poirytować przywiązanych do konserwatywnych poglądów albo do mitów społecznych. Trochę poprowokować, ale nie za dużo, bo przede wszystkim lubi rozśmieszać. Nawet zatem jeśli stawia diagnozy dotyczące pokolenia czy możliwości funkcjonowania w dzisiejszych realiach, to robi to z humorem. A takiej satyry społecznej przed Malcolmem XD jeszcze nie było. Trochę się ten narrator odsłania – z każdym tomem – tym razem jako zagadnienie w temacie kreacji autora podaje w przybliżeniu kierunek podjętych studiów oraz motyw własnej introwertyczności (stąd niechęć do bliższego przedstawiania się). Skupia się jednak na swoim bezpłatnym (wartym 1500 złotych na miesiąc) stażu w firmie Prezesa. Zanim do tego dojdzie, uda mu się przyciągnąć czytelników motywem sprzedaży Polski Żydom. Od takiego bowiem motywu zaczyna się trzeci tom Malcolma XD, zatytułowany „Edukacja”. Od razu widać, że będzie bezkompromisowo i zabawnie – a ci, których kpiny ze stereotypów (również narodowościowych) nie bawią, nie będą zagłębiać się w dalszą lekturę. Całą resztę – oby jak największą – czeka sporo dobrej zabawy. Oto bowiem Malcolm XD, który zaczyna od trzęsienia ziemi – brawurowej sprzedaży najważniejszych obiektów w Warszawie przerwanej przez potyczkę z chamami – musi odbiorcom wytłumaczyć, skąd wziął się razem z Prezesem w Pałacu Kultury i jak wdał się w aferę – nie pierwszą przecież – na skalę międzynarodową. Motyw edukacji w sensie studiów zostanie tu przedstawiony w kilku akapitach, bo też i znacznie ciekawsza staje się otoczka: dyskrecja pań z dziekanatu i tajemnicza przypadłość, która dopada bohatera podczas zmierzania na uczelnię. Wszystko jest tu ze sobą zgrabnie powiązane, tak, że staż w firmie Prezesa nawet największych sceptyków może przestać dziwić. A później już pojawi się nieskrępowana radość, czarny humor i absurd w stanie czystym – czyli to, co u Malcolma XD najlepsze.
Bohater, który zupełnie nie radzi sobie z własną codziennością, za to bez trudu dostrzega mankamenty i wyzwania w relacjach międzyludzkich i w upodobaniu do ulegania mitom, przedstawia wydarzenia w sposób, który zapada w pamięć. Sięga po język komentatorów internetowych i nasyca go wulgaryzmami uplasowanymi idealnie tak, by podkreślały puenty w opowieści. Efekt jest niezwykły i warty uwagi – wybranym przez siebie stylem (podkoloryzowanym, ale też oczyszczonym z niepotrzebnych elementów) operuje Malcolm XD fantastycznie. Proponuje narrację melodyjną, chociaż fanów literatury klasycznej na pewno w pierwszym momencie odstraszy. Pokazuje, jak wyglądałby świat młodego pokolenia przeniesiony na literaturę – i bawi się kolejnymi motywami. Ubarwia przygody stażysty: sprzedawanie Polski Żydom to zaledwie wstęp do wielkich akcji w rodzaju oszczędzania na pogrzebie cudzej babki. Ta proza jest błyskotliwa, wyjątkowa i komiczna. Malcolm XD nie przejmuje się modami w powieściach rozrywkowych – ma własny pomysł na przedstawianie przygód – i radzi sobie z tym bezbłędnie. A że przy okazji bezlitośnie punktuje słabości charakterologiczne – tym bardziej kusi ta lektura.
Zofia Stanecka: Jeżyk z parku
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Przewodnik po jeżach
Tuli Tuli to opiekuńczy duszek, postać, która spaja serię kartonowych opowieści edukacyjnych przygotowywanych przez Zofię Stanecką. Tuli Tuli może trafić wszędzie – mieszka na Ziemi, ale nie jest mu obce żadne środowisko: bywa w powietrzu, na lądzie i pod wodą. Wszystko po to, żeby przedstawiać tamtejszych mieszkańców, zwierzęta (i inne żywe istoty), które powinny budzić zainteresowanie dzieci, a przy tym wywoływać troskę o przyrodę. Tuli Tuli jako narrator książek całkiem dobrze się sprawdza – jest wszędzie, ale pozostaje dyskretny i nie narzuca swojej obecności, powraca na kartach, w ilustracjach, jednak sam w sobie ucieka z pola widzenia czytelników.
W części „Jeżyk z parku” Tuli Tuli prezentuje historię dwóch małych jeży, rodzeństwa – Tuptusia i Tyciej. Najpierw narrator obserwuje mamę, panią jeżową, która szuka miejsca na gniazdo. Chodzi o to, żeby dzieci mogły przywiązać się do bohaterów od momentu ich narodzin – Tuptuś i Tycia to jeżowe dzieci, więc jako takie mają szansę trafić do przekonania najmłodszym. Na początku jeże interesują się wyłącznie ssaniem mleka mamy – wiedzą, że muszą się najeść na zapas, przed zimą. Nie mają pojęcia, czym jest zima i co oznacza, jednak wierzą swojej rodzicielce, nie podejmują dyskusji. Zresztą – i tak ciągle są głodne. O ile jeżom wystarcza mleko mamy, o tyle mama ze smakiem pałaszuje dżdżownice – jeże nie powinny jeść ludzkiego jedzenia, jest dla nich niezdrowe, o czym w pewnym momencie bohaterowie się przekonają. Za to dżdżownice należą do przysmaków (i to może być element narracji, który rozśmieszy maluchy). Jeże podrastają i przekonują się, co może budzić ich strach, co w otoczeniu jest niezrozumiałe, a co bardzo się przydaje. I tak przeżyją swoje pierwsze spotkanie z psem czy dźwięki kosiarki. Dowiedzą się także, że dobrze jest zagrzebać się w suchych liściach. Niby Zofia Stanecka prowadzi narrację z perspektywy małego duszka, ale włącza do niej wskazówki dla odbiorców: dotyczące domków dla jeży, wystawiania dla nich spodeczków z wodą latem czy zostawiania opadłych liści jesienią. Jeśli ktoś chce pomagać zwierzętom, może to robić z głową i tak, by nie zaszkodzić. Na końcu tomiku pojawiają się zresztą adresy miejsc, które ratują jeże.
Można dzięki lekturze poczuć sympatię do tych zwierząt. Zofia Stanecka dodatkowo prowadzi opowieść tak, żeby wyciszyć dzieci i zapewnić im mniej wrażeń przed snem. Bardzo często narracja skupia się na motywie odpoczynku, jedzenia i zasypiania z pełnym brzuchem. Podobną rolę co tematyczne wyciszenia pełnią tu zdrobnienia, których – niestety – mnóstwo jest w opowieści. Zofia Stanecka tym razem ulega pokusie „dziubdziania” w relacji dotyczącej maluchów – „spanko”, „jedzonko” czy „brzuszek” pojawiają się tu jakby mimochodem, ale nie wydają się specjalnie potrzebne – równie dobrze książka sprawdziłaby się bez tego typu ozdobników. Do tekstu dodane są drobne dopowiedzenia na marginesach tomiku – można z nich wyczytać to, czego nie ma w bajce. Magdalena Kozieł-Nowak dba o stronę graficzną i sprawia, że świat jeży wypada magicznie. Dobrze gra ta ilustratorka światłem, ale też humorem. Tworzy piękne rozkładówki, które przyciągają wzrok.
Przewodnik po jeżach
Tuli Tuli to opiekuńczy duszek, postać, która spaja serię kartonowych opowieści edukacyjnych przygotowywanych przez Zofię Stanecką. Tuli Tuli może trafić wszędzie – mieszka na Ziemi, ale nie jest mu obce żadne środowisko: bywa w powietrzu, na lądzie i pod wodą. Wszystko po to, żeby przedstawiać tamtejszych mieszkańców, zwierzęta (i inne żywe istoty), które powinny budzić zainteresowanie dzieci, a przy tym wywoływać troskę o przyrodę. Tuli Tuli jako narrator książek całkiem dobrze się sprawdza – jest wszędzie, ale pozostaje dyskretny i nie narzuca swojej obecności, powraca na kartach, w ilustracjach, jednak sam w sobie ucieka z pola widzenia czytelników.
W części „Jeżyk z parku” Tuli Tuli prezentuje historię dwóch małych jeży, rodzeństwa – Tuptusia i Tyciej. Najpierw narrator obserwuje mamę, panią jeżową, która szuka miejsca na gniazdo. Chodzi o to, żeby dzieci mogły przywiązać się do bohaterów od momentu ich narodzin – Tuptuś i Tycia to jeżowe dzieci, więc jako takie mają szansę trafić do przekonania najmłodszym. Na początku jeże interesują się wyłącznie ssaniem mleka mamy – wiedzą, że muszą się najeść na zapas, przed zimą. Nie mają pojęcia, czym jest zima i co oznacza, jednak wierzą swojej rodzicielce, nie podejmują dyskusji. Zresztą – i tak ciągle są głodne. O ile jeżom wystarcza mleko mamy, o tyle mama ze smakiem pałaszuje dżdżownice – jeże nie powinny jeść ludzkiego jedzenia, jest dla nich niezdrowe, o czym w pewnym momencie bohaterowie się przekonają. Za to dżdżownice należą do przysmaków (i to może być element narracji, który rozśmieszy maluchy). Jeże podrastają i przekonują się, co może budzić ich strach, co w otoczeniu jest niezrozumiałe, a co bardzo się przydaje. I tak przeżyją swoje pierwsze spotkanie z psem czy dźwięki kosiarki. Dowiedzą się także, że dobrze jest zagrzebać się w suchych liściach. Niby Zofia Stanecka prowadzi narrację z perspektywy małego duszka, ale włącza do niej wskazówki dla odbiorców: dotyczące domków dla jeży, wystawiania dla nich spodeczków z wodą latem czy zostawiania opadłych liści jesienią. Jeśli ktoś chce pomagać zwierzętom, może to robić z głową i tak, by nie zaszkodzić. Na końcu tomiku pojawiają się zresztą adresy miejsc, które ratują jeże.
Można dzięki lekturze poczuć sympatię do tych zwierząt. Zofia Stanecka dodatkowo prowadzi opowieść tak, żeby wyciszyć dzieci i zapewnić im mniej wrażeń przed snem. Bardzo często narracja skupia się na motywie odpoczynku, jedzenia i zasypiania z pełnym brzuchem. Podobną rolę co tematyczne wyciszenia pełnią tu zdrobnienia, których – niestety – mnóstwo jest w opowieści. Zofia Stanecka tym razem ulega pokusie „dziubdziania” w relacji dotyczącej maluchów – „spanko”, „jedzonko” czy „brzuszek” pojawiają się tu jakby mimochodem, ale nie wydają się specjalnie potrzebne – równie dobrze książka sprawdziłaby się bez tego typu ozdobników. Do tekstu dodane są drobne dopowiedzenia na marginesach tomiku – można z nich wyczytać to, czego nie ma w bajce. Magdalena Kozieł-Nowak dba o stronę graficzną i sprawia, że świat jeży wypada magicznie. Dobrze gra ta ilustratorka światłem, ale też humorem. Tworzy piękne rozkładówki, które przyciągają wzrok.
piątek, 9 października 2020
Quino: Mafalda. Wszystkie komiksy. Tom 2
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Świat
W zasadzie to akcję promocyjną drugiego tomu „Mafalda. Wszystkie komiksy” zmieniła śmierć Quino, rysownika, który stworzył postać małej argentyńskiej dziewczynki, niemającej w sobie nic z dziecka. Drugi tom komiksowych stripów w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego w zasadzie nie wymaga dopowiedzeń ani uzupełnień – mimo odległości i upływu czasu. Jedyne, co zmieniło się diametralnie – to pomysły na wychowywanie dzieci. U Quino te niepokorne najczęściej dostają lanie (chociaż sama Mafalda wielu może rozdrażnić traktowaniem własnej matki, za co żadnej kary nie ponosi), bywają też wykorzystywane jako tania siła robocza. Niespecjalnie dba się o ich psychikę, kilkulatki wiadomości na tematy ogólne czerpią zwykle z radia, telewizji i plotek. Prym w zdobywaniu informacji wiedzie Mafalda – zresztą ona najbardziej troszczy się o losy świata i niepokoi doniesieniami o kolejnych konfliktach zbrojnych. Mafalda właściwie nie zna dziecięcych rozrywek – cały czas musi zastanawiać się nad przyszłością. Bardzo rzadko pojawiają się tu stripy, w których dziewczynka zajmuje się dziecięcymi rozrywkami. Mafalda jest też najmniej ufna, jeśli chodzi o telewizję. Potrafi zadawać rodzicom niewygodne pytania. Jedną z jej cech charakterystycznych jest nienawiść do zupy – i chyba tylko w tym motywie Quino stara się przenieść bohaterkę do rzeczywistości dzieci. Każdy z bohaterów cyklu ma swoje własne problemy i cechy charakterystyczne wyostrzone aż do przesady – Susanita marzy o byciu szczęśliwą żoną i matką, a czas najchętniej spędza na nieznaczących plotkach, co zresztą podejrzała u swojej rodzicielki. Także Manolito jest małą kopią ojca: źle się uczy, ale już robi karierę w handlu, wie, jak zadbać o klientów i zareklamować im swój – niekoniecznie najlepszy – towar. Felippe tym razem przeżywa kryzys z powodu zauroczenia pewną pięknością, do której podejść nie potrafi. Mafalda opiekuje się małym braciszkiem i próbuje wytłumaczyć mu codzienność. Quino czasami konfrontuje ze sobą te postacie z różnych przestrzeni mentalnych, żeby pokazać, kto i czego nie może zrozumieć. Przedstawia również dorosłych – zwłaszcza rodziców Mafaldy, ale pojawia się też Manolo, właściciel sklepu – czy mama Susanity. Wtedy widać wyraźnie, skąd dzieci czerpią inspiracje i jak powstają ich poglądy.
Autor sięga po problematykę społeczną i tematy polityczne, ale – ponadczasowe, pozbawione wyraźnych odnośników do rzeczywistości pozakomiksowej, dzięki czemu po dekadach można „Mafaldę” czytać i odkrywać jako ważną satyryczną lekturę. Quino mniej próbuje rozśmieszać, bardziej – skłaniać do refleksji nad tym, co dzieje się na świecie i jaka czeka go przyszłość. Mafalda jako głos pokolenia ma wiedzę, której nie posiadają zwykłe kilkulatki, ale kreacja dziecka pozwoliła autorowi zrezygnować z dyplomatycznych zabiegów i póz charakterystycznych dla dorosłych. Stąd sukces komiksu. Wprawdzie z „Fistaszkami” „Mafalda” wygrać nie może – bo jest znacznie cięższą lekturą – ale cieszy fakt, że pojawiła się na rynku. Nad wieloma z tych stripów odbiorcy zechcą się poważnie zastanowić, więc cała książka powinna być jako lektura rozłożona w czasie - dostarczy mnóstwa wrażeń i spostrzeżeń wysokiej jakości.
Świat
W zasadzie to akcję promocyjną drugiego tomu „Mafalda. Wszystkie komiksy” zmieniła śmierć Quino, rysownika, który stworzył postać małej argentyńskiej dziewczynki, niemającej w sobie nic z dziecka. Drugi tom komiksowych stripów w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego w zasadzie nie wymaga dopowiedzeń ani uzupełnień – mimo odległości i upływu czasu. Jedyne, co zmieniło się diametralnie – to pomysły na wychowywanie dzieci. U Quino te niepokorne najczęściej dostają lanie (chociaż sama Mafalda wielu może rozdrażnić traktowaniem własnej matki, za co żadnej kary nie ponosi), bywają też wykorzystywane jako tania siła robocza. Niespecjalnie dba się o ich psychikę, kilkulatki wiadomości na tematy ogólne czerpią zwykle z radia, telewizji i plotek. Prym w zdobywaniu informacji wiedzie Mafalda – zresztą ona najbardziej troszczy się o losy świata i niepokoi doniesieniami o kolejnych konfliktach zbrojnych. Mafalda właściwie nie zna dziecięcych rozrywek – cały czas musi zastanawiać się nad przyszłością. Bardzo rzadko pojawiają się tu stripy, w których dziewczynka zajmuje się dziecięcymi rozrywkami. Mafalda jest też najmniej ufna, jeśli chodzi o telewizję. Potrafi zadawać rodzicom niewygodne pytania. Jedną z jej cech charakterystycznych jest nienawiść do zupy – i chyba tylko w tym motywie Quino stara się przenieść bohaterkę do rzeczywistości dzieci. Każdy z bohaterów cyklu ma swoje własne problemy i cechy charakterystyczne wyostrzone aż do przesady – Susanita marzy o byciu szczęśliwą żoną i matką, a czas najchętniej spędza na nieznaczących plotkach, co zresztą podejrzała u swojej rodzicielki. Także Manolito jest małą kopią ojca: źle się uczy, ale już robi karierę w handlu, wie, jak zadbać o klientów i zareklamować im swój – niekoniecznie najlepszy – towar. Felippe tym razem przeżywa kryzys z powodu zauroczenia pewną pięknością, do której podejść nie potrafi. Mafalda opiekuje się małym braciszkiem i próbuje wytłumaczyć mu codzienność. Quino czasami konfrontuje ze sobą te postacie z różnych przestrzeni mentalnych, żeby pokazać, kto i czego nie może zrozumieć. Przedstawia również dorosłych – zwłaszcza rodziców Mafaldy, ale pojawia się też Manolo, właściciel sklepu – czy mama Susanity. Wtedy widać wyraźnie, skąd dzieci czerpią inspiracje i jak powstają ich poglądy.
Autor sięga po problematykę społeczną i tematy polityczne, ale – ponadczasowe, pozbawione wyraźnych odnośników do rzeczywistości pozakomiksowej, dzięki czemu po dekadach można „Mafaldę” czytać i odkrywać jako ważną satyryczną lekturę. Quino mniej próbuje rozśmieszać, bardziej – skłaniać do refleksji nad tym, co dzieje się na świecie i jaka czeka go przyszłość. Mafalda jako głos pokolenia ma wiedzę, której nie posiadają zwykłe kilkulatki, ale kreacja dziecka pozwoliła autorowi zrezygnować z dyplomatycznych zabiegów i póz charakterystycznych dla dorosłych. Stąd sukces komiksu. Wprawdzie z „Fistaszkami” „Mafalda” wygrać nie może – bo jest znacznie cięższą lekturą – ale cieszy fakt, że pojawiła się na rynku. Nad wieloma z tych stripów odbiorcy zechcą się poważnie zastanowić, więc cała książka powinna być jako lektura rozłożona w czasie - dostarczy mnóstwa wrażeń i spostrzeżeń wysokiej jakości.
czwartek, 8 października 2020
Zadie Todd: Rozmerdane. Naukowe podstawy psiego szczęścia
Rebis, Poznań 2020.
Dla psa
Zazie Todd to autorka, która zamierza przygotować odbiorców na powiększenie rodziny o psa. „Rozmerdane. Naukowe podstawy psiego szczęścia” to książka, która odpowiada na podstawowe pytania związane z opieką nad czworonogiem czy na kwestie związane z wychowaniem psiaka. Uwzględnia przy tym dobro psa, a nie samopoczucie właścicieli. Autorka naprawdę rzetelnie przygotowuje się do tematu, śledzi pilnie literaturę przedmiotu, a efekty badań przedstawia w bardzo przystępny sposób. Przede wszystkim w narrację włącza własne wyznania związane z psami w jej domu – co automatycznie przekona do niej psiarzy. Stawia na rzetelność i uporządkowanie wskazówek. Podsuwa czytelnikom rozwiązania i zagadnienia warte rozpatrzenia, podaje im też jeszcze zestawy informacji i porad zebrane w wyliczeniach, żeby łatwiej było zapamiętać ich przesłania.
Najpierw mały szczeniak – pies, który pojawia się w domu i wymaga opieki oraz uwagi. Szczeniak może być rasowy, co oznacza zwykle choroby charakterystyczne dla konkretnych ras – ale najbardziej liczy się to, do czego go przyuczać i przyzwyczajać, a czego unikać. Autorka podpowiada między innymi, czy pozwalać psu spać w łóżku właściciela. Podsuwa zestawy zabaw dla psób bardzo aktywnych i potrzebujących wyzwań, tłumaczy, jak w prosty sposób zapewnić im rozrywki. Rozwiewa wątpliwości na temat długich spacerów i wybiegania się, informuje też, że nawet jeśli pies ma być sposobem na przyzwyczajanie dzieci do obowiązków, większość zadań i tak spadnie na dorosłych (to na wypadek, gdyby ktoś był idealistą). O ile jednak motyw przygarnięcia małego psiaka został już w wielu miejscach omówiony, o tyle „Rozmerdane” ma większe znaczenie w przypadku komentowania postępowania z psami starszymi albo wręcz starymi. Tutaj Zazie Todd przypomina, że pies jest członkiem rodziny nawet wtedy, gdy jest schorowany i szybko się męczy – nie wolno go odrzucać ani gorzej traktować, kiedy przestanie być towarzyszem zabaw. Psy mogą być szczęśliwe nawet po poważnych operacjach, z problemami zdrowotnymi albo wtedy, kiedy brakuje im sił na zabawę. Jeśli trudno im chodzić na spacery, można zapewnić im transport, żeby wciąż mogły cieszyć się bodźcami zapachowymi. O takich drobiazgach, nie dla wszystkich oczywistych, autorka przypomina. Ważnym punktem książki stają się również relacje psa i dziecka, zwłaszcza kiedy jeden członek rodziny zostaje zaskoczony pojawieniem się innego. Todd wyjaśnia nie tylko, jak dzieci mają traktować psy, ale też – co zapewnić psom, żeby mogły odpocząć od wyjątkowo męczących kilkulatków. Zwraca uwagę na temat podchodzenia do obcych psów. Wszystko po to, by czworonogom zapewnić komfort bytowania – i żeby ludzie brali pod uwagę nie tylko własne upodobania. „Rozmerdane” to opowieść, która bardzo się przydaje wszystkim fanom czworonogów – ma pomóc w mądrym wychowywaniu zwierząt i w zapewnieniu im dobrych warunków.
Dla psa
Zazie Todd to autorka, która zamierza przygotować odbiorców na powiększenie rodziny o psa. „Rozmerdane. Naukowe podstawy psiego szczęścia” to książka, która odpowiada na podstawowe pytania związane z opieką nad czworonogiem czy na kwestie związane z wychowaniem psiaka. Uwzględnia przy tym dobro psa, a nie samopoczucie właścicieli. Autorka naprawdę rzetelnie przygotowuje się do tematu, śledzi pilnie literaturę przedmiotu, a efekty badań przedstawia w bardzo przystępny sposób. Przede wszystkim w narrację włącza własne wyznania związane z psami w jej domu – co automatycznie przekona do niej psiarzy. Stawia na rzetelność i uporządkowanie wskazówek. Podsuwa czytelnikom rozwiązania i zagadnienia warte rozpatrzenia, podaje im też jeszcze zestawy informacji i porad zebrane w wyliczeniach, żeby łatwiej było zapamiętać ich przesłania.
Najpierw mały szczeniak – pies, który pojawia się w domu i wymaga opieki oraz uwagi. Szczeniak może być rasowy, co oznacza zwykle choroby charakterystyczne dla konkretnych ras – ale najbardziej liczy się to, do czego go przyuczać i przyzwyczajać, a czego unikać. Autorka podpowiada między innymi, czy pozwalać psu spać w łóżku właściciela. Podsuwa zestawy zabaw dla psób bardzo aktywnych i potrzebujących wyzwań, tłumaczy, jak w prosty sposób zapewnić im rozrywki. Rozwiewa wątpliwości na temat długich spacerów i wybiegania się, informuje też, że nawet jeśli pies ma być sposobem na przyzwyczajanie dzieci do obowiązków, większość zadań i tak spadnie na dorosłych (to na wypadek, gdyby ktoś był idealistą). O ile jednak motyw przygarnięcia małego psiaka został już w wielu miejscach omówiony, o tyle „Rozmerdane” ma większe znaczenie w przypadku komentowania postępowania z psami starszymi albo wręcz starymi. Tutaj Zazie Todd przypomina, że pies jest członkiem rodziny nawet wtedy, gdy jest schorowany i szybko się męczy – nie wolno go odrzucać ani gorzej traktować, kiedy przestanie być towarzyszem zabaw. Psy mogą być szczęśliwe nawet po poważnych operacjach, z problemami zdrowotnymi albo wtedy, kiedy brakuje im sił na zabawę. Jeśli trudno im chodzić na spacery, można zapewnić im transport, żeby wciąż mogły cieszyć się bodźcami zapachowymi. O takich drobiazgach, nie dla wszystkich oczywistych, autorka przypomina. Ważnym punktem książki stają się również relacje psa i dziecka, zwłaszcza kiedy jeden członek rodziny zostaje zaskoczony pojawieniem się innego. Todd wyjaśnia nie tylko, jak dzieci mają traktować psy, ale też – co zapewnić psom, żeby mogły odpocząć od wyjątkowo męczących kilkulatków. Zwraca uwagę na temat podchodzenia do obcych psów. Wszystko po to, by czworonogom zapewnić komfort bytowania – i żeby ludzie brali pod uwagę nie tylko własne upodobania. „Rozmerdane” to opowieść, która bardzo się przydaje wszystkim fanom czworonogów – ma pomóc w mądrym wychowywaniu zwierząt i w zapewnieniu im dobrych warunków.
środa, 7 października 2020
Judith Grisel: Nigdy dość. Mózg a uzależnienia
Rebis, Poznań 2020.
Nienasycenie
Judith Grisel może mówić o wielkim szczęściu – albo stanowić jedną z tajemnic medycyny i neurobiologii. Od młodości sięgała po rozmaite używki, alkoholu specjalnie nie lubiła, ale regularnie po niego sięgała, w marihuanie była zakochana, ale stało się to wstępem do zażywania twardych narkotyków. Przełom nastąpił, gdy jeden ze znajomych uświadomił jej, że nigdy nie osiągną stanu nasycenia, zawsze będą pragnąć kolejnej działki. To wystarczyło, żeby podjąć leczenie i żeby spróbować zrozumieć procesy zachodzące w mózgu. Autorka porzuciła dotychczasowe życie i... poszła na studia, a następnie – zrobiła doktorat z dziedziny, która wielu czytelników przerasta. Wszystko po to, żeby zrozumieć, dlaczego mózg podlega uzależnieniom i jak sobie z nimi radzić. Nie wszystkim przecież pomagają filozoficzne prawdy wygłaszane w stanie odurzenia. „Nigdy dość. Mózg a uzależnienia” to trochę zapis doświadczeń z przeszłości – które mają uwiarygodnić autorkę i sprawić, że odbiorcy nie będą mieli ochoty podważać jej spostrzeżeń – a trochę zestaw popularnonaukowych i naukowych wiadomości dotyczących mózgu oraz składu używek i ich działania na organizm. Nie jest to jednostajna opowieść utrzymana w jednym rodzaju narracji, momentami zamienia się w studencki skrypt, a czasem jest autobiograficzną pozycją spod znaku sensacji – ale Judith Grisel wie, jak podtrzymać uwagę czytelników. Daje im przede wszystkim odpowiedzi na najważniejsze pytania i już samo to sprawia, że książka może się przebić na rynku. A jednocześnie – zawiera barwną historię, to powinno przyciągnąć inną grupę czytelników.
Judith Grisel często powraca do swojej przeszłości i do urozmaiconych używek. Wydaje się wręcz niemożliwe, że udało jej się wyjść bez szwanku z tak ekstremalnego testowania wytrzymałości organizmu – co automatycznie sprawia, że autorka wie, o czym pisze i może podzielić się dodatkowymi uwagami, których nie przedstawią „zwyczajni” uczeni. Burzliwa przeszłość i pełna narkotyków młodość tutaj stają się atutani uwiarygodniającymi opowieść – a jednak autorka sięga do języka naukowego, żeby przedstawić dokładniej sposoby działania poszczególnych substancji, ich wpływ na organizm i właściwości uzależniające. Przygląda się zarówno środkom dostępnym w aptekach, jak i zwykłej kawie – poza tym analizuje najbardziej popularne narkotyki. Nie zamierza prowadzić kaznodziejskich pouczeń, wie, że czytelnicy wyciągną z lektury właściwe wnioski. Dba o to, żeby po prostu przedstawić im jak najpełniejszą ocenę sytuacji i żeby mogli zastanowić się nad mechanizmami uzależniania się organizmu. Przeskakuje od autobiograficznych wyznań (często zadziwiająco szczerych) do analiz biochemicznych, próbuje także za sprawą ciekawych porównań a nawet rysunków utrwalić część wiadomości czytelnikom. „Nigdy dość. Mózg a uzależnienia” to publikacja, która przyda się wszystkim potrzebującym wskazówek w zakresie niebezpiecznych przyzwyczajeń do substancji psychoaktywnych. Ta relacja pozostawia nadzieję – chociaż i tak nie wyjaśnia, dlaczego właściwie autorce udało się wyjść z piekła.
Nienasycenie
Judith Grisel może mówić o wielkim szczęściu – albo stanowić jedną z tajemnic medycyny i neurobiologii. Od młodości sięgała po rozmaite używki, alkoholu specjalnie nie lubiła, ale regularnie po niego sięgała, w marihuanie była zakochana, ale stało się to wstępem do zażywania twardych narkotyków. Przełom nastąpił, gdy jeden ze znajomych uświadomił jej, że nigdy nie osiągną stanu nasycenia, zawsze będą pragnąć kolejnej działki. To wystarczyło, żeby podjąć leczenie i żeby spróbować zrozumieć procesy zachodzące w mózgu. Autorka porzuciła dotychczasowe życie i... poszła na studia, a następnie – zrobiła doktorat z dziedziny, która wielu czytelników przerasta. Wszystko po to, żeby zrozumieć, dlaczego mózg podlega uzależnieniom i jak sobie z nimi radzić. Nie wszystkim przecież pomagają filozoficzne prawdy wygłaszane w stanie odurzenia. „Nigdy dość. Mózg a uzależnienia” to trochę zapis doświadczeń z przeszłości – które mają uwiarygodnić autorkę i sprawić, że odbiorcy nie będą mieli ochoty podważać jej spostrzeżeń – a trochę zestaw popularnonaukowych i naukowych wiadomości dotyczących mózgu oraz składu używek i ich działania na organizm. Nie jest to jednostajna opowieść utrzymana w jednym rodzaju narracji, momentami zamienia się w studencki skrypt, a czasem jest autobiograficzną pozycją spod znaku sensacji – ale Judith Grisel wie, jak podtrzymać uwagę czytelników. Daje im przede wszystkim odpowiedzi na najważniejsze pytania i już samo to sprawia, że książka może się przebić na rynku. A jednocześnie – zawiera barwną historię, to powinno przyciągnąć inną grupę czytelników.
Judith Grisel często powraca do swojej przeszłości i do urozmaiconych używek. Wydaje się wręcz niemożliwe, że udało jej się wyjść bez szwanku z tak ekstremalnego testowania wytrzymałości organizmu – co automatycznie sprawia, że autorka wie, o czym pisze i może podzielić się dodatkowymi uwagami, których nie przedstawią „zwyczajni” uczeni. Burzliwa przeszłość i pełna narkotyków młodość tutaj stają się atutani uwiarygodniającymi opowieść – a jednak autorka sięga do języka naukowego, żeby przedstawić dokładniej sposoby działania poszczególnych substancji, ich wpływ na organizm i właściwości uzależniające. Przygląda się zarówno środkom dostępnym w aptekach, jak i zwykłej kawie – poza tym analizuje najbardziej popularne narkotyki. Nie zamierza prowadzić kaznodziejskich pouczeń, wie, że czytelnicy wyciągną z lektury właściwe wnioski. Dba o to, żeby po prostu przedstawić im jak najpełniejszą ocenę sytuacji i żeby mogli zastanowić się nad mechanizmami uzależniania się organizmu. Przeskakuje od autobiograficznych wyznań (często zadziwiająco szczerych) do analiz biochemicznych, próbuje także za sprawą ciekawych porównań a nawet rysunków utrwalić część wiadomości czytelnikom. „Nigdy dość. Mózg a uzależnienia” to publikacja, która przyda się wszystkim potrzebującym wskazówek w zakresie niebezpiecznych przyzwyczajeń do substancji psychoaktywnych. Ta relacja pozostawia nadzieję – chociaż i tak nie wyjaśnia, dlaczego właściwie autorce udało się wyjść z piekła.
wtorek, 6 października 2020
Katarzyna Kalista: Ostatni rozdział
Czarna Owca, Warszawa 2020.
Przeszłość
To już zjawisko nie do naprawienia: w literaturze obyczajowej bohaterki najczęściej albo zajmują się dziennikarstwem, albo są początkującymi pisarkami, zupełnie jakby początkujące pisarki nie miały żadnego innego pomysłu na zawód postaci (co automatycznie każe zadawać sobie pytanie o ich kreatywność w kwestii całej fabuły). I u Katarzyny Kalisty motyw debiutantki na rynku powieściowym się pojawia, nawet w dwóch odsłonach. „Ostatni rozdział” to historia ckliwa, dość prosta (chociaż autorka próbuje ją modyfikować za sprawą kompozycji) i bazująca na emocjach jednej z postaci. Autorka sprawia wrażenie, jakby tęskniła za powieścią erotyczną, ale z jakiegoś powodu bała się przejść do takiego gatunku – wychodzi jej obyczajówka z zestawem autotematycznych motywów. Oto Olga, początkująca pisarka. Właśnie ukazała się jej powieść „Germanicus”, a były mąż i dawny kochanek podejrzewają, że mogą tam znaleźć coś na swój temat. Olga, która sama w sobie jest postacią dość bezbarwną – i nie zmieni tego ani tajemnica z przeszłości, ani wizyty u terapeutki – zanurza się w świecie Oli, wykreowanej przez siebie bohaterki. Doświadczenia Olgi stanowią ramę kompozycyjną dla znacznie bardziej burzliwego życia Oli – ta kobieta, przedstawiona w powieści „Germanicus”, przechodzi długą drogę, zanim zrozumie, co w życiu jest dla niej najważniejsze. To Ola ma brata, który wciąż sprawdza granice rozsądku i bez obaw wkracza w wir imprez. To Ola rzuca się w przygodne romanse, żeby zapomnieć o rozczarowaniach sercowych. To Ola wreszcie układa sobie życie w bardzo nietypowy – według dawnych wzorców – sposób. Stopniowo odbiorczynie mogą próbować przywiązać się do tej postaci – Ola popełnia w życiu mnóstwo błędów, ale jak każdy ma prawo do szczęścia i zamierza z niego skorzystać. To Ola służy Oldze do wyjaśniania zawiłości z dawnych lat i do sugerowania, jak mogło potoczyć się jej własne życie. Ola jest dla Olgi testerem, na własnej skórze musi przekonać się, jakie są konsekwencje podejmowanych wyborów. Nikt nie będzie początkującej pisarki rozliczał z minionych błędów czy z wad – od tego jest Ola, która zapłaci z nawiązką za wszelkie wybryki. A i tak najwięcej pytań wzbudzi postać Ralfa, od początku wprowadzonego jako kontrapunkt dla scenek z Olgą. Ralf znajduje wiadomość o książce „Germanicus” i chce poznać jej treść – nie pozostanie obojętny wobec wynurzeń dawnej kochanki. Musi ją znaleźć i porozmawiać na temat przeszłości. Podobnie zresztą dzieje się u Oli. Katarzyna Kalista celowo myli tropy, pokazuje, jak ulotny i złudny bywa biografizm – przypomina, że nie warto traktować serio wszystkiego, co trafia do fabuły, bo często to tylko zaciemnia obraz autora, lepiej po prostu zająć się śledzeniem wydarzeń i charakterów niż rozszyfrowywać opowieść. „Ostatni rozdział” to książka niby lekka, ale miejscami nie do końca dopracowana pod kątem rytmu (o „stróżkach” lecących z twarzy lepiej byłoby nie wspominać…). Katarzynie Kaliście przydałby się jednak surowy redaktor, który oceni sensowność niektórych pomysłów i poprowadzi historię bardziej dynamicznie.
Przeszłość
To już zjawisko nie do naprawienia: w literaturze obyczajowej bohaterki najczęściej albo zajmują się dziennikarstwem, albo są początkującymi pisarkami, zupełnie jakby początkujące pisarki nie miały żadnego innego pomysłu na zawód postaci (co automatycznie każe zadawać sobie pytanie o ich kreatywność w kwestii całej fabuły). I u Katarzyny Kalisty motyw debiutantki na rynku powieściowym się pojawia, nawet w dwóch odsłonach. „Ostatni rozdział” to historia ckliwa, dość prosta (chociaż autorka próbuje ją modyfikować za sprawą kompozycji) i bazująca na emocjach jednej z postaci. Autorka sprawia wrażenie, jakby tęskniła za powieścią erotyczną, ale z jakiegoś powodu bała się przejść do takiego gatunku – wychodzi jej obyczajówka z zestawem autotematycznych motywów. Oto Olga, początkująca pisarka. Właśnie ukazała się jej powieść „Germanicus”, a były mąż i dawny kochanek podejrzewają, że mogą tam znaleźć coś na swój temat. Olga, która sama w sobie jest postacią dość bezbarwną – i nie zmieni tego ani tajemnica z przeszłości, ani wizyty u terapeutki – zanurza się w świecie Oli, wykreowanej przez siebie bohaterki. Doświadczenia Olgi stanowią ramę kompozycyjną dla znacznie bardziej burzliwego życia Oli – ta kobieta, przedstawiona w powieści „Germanicus”, przechodzi długą drogę, zanim zrozumie, co w życiu jest dla niej najważniejsze. To Ola ma brata, który wciąż sprawdza granice rozsądku i bez obaw wkracza w wir imprez. To Ola rzuca się w przygodne romanse, żeby zapomnieć o rozczarowaniach sercowych. To Ola wreszcie układa sobie życie w bardzo nietypowy – według dawnych wzorców – sposób. Stopniowo odbiorczynie mogą próbować przywiązać się do tej postaci – Ola popełnia w życiu mnóstwo błędów, ale jak każdy ma prawo do szczęścia i zamierza z niego skorzystać. To Ola służy Oldze do wyjaśniania zawiłości z dawnych lat i do sugerowania, jak mogło potoczyć się jej własne życie. Ola jest dla Olgi testerem, na własnej skórze musi przekonać się, jakie są konsekwencje podejmowanych wyborów. Nikt nie będzie początkującej pisarki rozliczał z minionych błędów czy z wad – od tego jest Ola, która zapłaci z nawiązką za wszelkie wybryki. A i tak najwięcej pytań wzbudzi postać Ralfa, od początku wprowadzonego jako kontrapunkt dla scenek z Olgą. Ralf znajduje wiadomość o książce „Germanicus” i chce poznać jej treść – nie pozostanie obojętny wobec wynurzeń dawnej kochanki. Musi ją znaleźć i porozmawiać na temat przeszłości. Podobnie zresztą dzieje się u Oli. Katarzyna Kalista celowo myli tropy, pokazuje, jak ulotny i złudny bywa biografizm – przypomina, że nie warto traktować serio wszystkiego, co trafia do fabuły, bo często to tylko zaciemnia obraz autora, lepiej po prostu zająć się śledzeniem wydarzeń i charakterów niż rozszyfrowywać opowieść. „Ostatni rozdział” to książka niby lekka, ale miejscami nie do końca dopracowana pod kątem rytmu (o „stróżkach” lecących z twarzy lepiej byłoby nie wspominać…). Katarzynie Kaliście przydałby się jednak surowy redaktor, który oceni sensowność niektórych pomysłów i poprowadzi historię bardziej dynamicznie.
poniedziałek, 5 października 2020
David Barrie: Supernawigatorzy. Jak zwierzęta odnajdują drogę
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2020.
Do celu
To zjawisko, które może fascynować ludzi – ale też skłaniać ich do zadawania pytań. Nie da się bowiem łatwo wytłumaczyć, w jaki sposób zwierzęta – z różnych gatunków – odnajdują drogę, gdy decydują się na migracje albo zostają zmuszone do powrotu z nieznanej okolicy. David Barrie w tomie „Supernawigatorzy”, wydanym w serii #nauka – cyklu, który naprawdę zasługuje na wielkie uznanie – próbuje zgromadzić ciekawostki i dane dotyczące badań, pytań zadawanych przez uczonych oraz – wyjaśnień. Przy okazji między rozdziałami wprowadza też kolejne obrazki dotyczące migracji zwierząt – tak, żeby czytelnicy przekonali się, że ten temat nie jest absolutnie zamknięty i wiele w nim czeka jeszcze na odkrycie czy opracowanie.
W kinie familijnym motyw psów wracających do domu ma dostarczać wzruszeń i radości – jednak Barrie przypomina, że zdarzały się przypadki czworonogów, które pokonały wielkie dystanse, żeby trafić z powrotem do siebie i nie jest to wyłącznie wymysł scenarzystów. Bardziej absorbują go jednak te gatunki, które bez przerwy wybierają się w dalekie trasy – wieloryby, które potrafią przepłynąć osiem tysięcy kilometrów, by się rozmnażać – a następnie wracać do „swoich” wód, żuki toczące kulki z odchodów – zawsze trzymające kierunek, mrówki czy gołębie – każdy gatunek ma inne sposoby na zorientowanie się w przestrzeni i od każdego ludzie mogliby się wiele nauczyć. David Barrie dzieli tom „Supernawigatorzy” na dwie części: w pierwszej pokazuje świat „bez mapy”, zastanawia się, jakie zmysły, cechy czy mózgi muszą mieć zwierzęta, żeby orientować się w przestrzeni – i czym się kierują. To zestaw zagadek i odkryć olśniewających, a także – opis eksperymentów przeprowadzanych na kolejnych stworzeniach. Można tu dojść do wniosku, że pewne owady wykorzystują światło słoneczne lub spolaryzowane odbicia, niektóre gatunki korzystają natomiast z pola magnetycznego Ziemi. Nie mniej interesujące staną się drogi docierania do takich wiadomości: pomysły, jak „zmylić” mrówki, żeby poznać ich rzeczywiste umiejętności i wykorzystywane talenty. Tu uczeni na pewien czas zamieniają się niemal w dzieci – są równie zachwyceni i zaciekawieni co bezbronni wobec potęgi przyrody – i dopiero zadawanie nawet naiwnych pytań pozwoli doprowadzić ich do odkrycia rozwiązań zagadek. W drugiej części tomu liczą się już „mapy”, czyli wskazówki czy punkty orientacyjne w przestrzeni, sygnały, które zwierzęta mogą odbierać z zewnątrz, żeby trafić do siebie.
Bez względu na to, czy nawigują z mapami, czy bez, bezapelacyjnie wygrywają różne stworzenia z człowiekiem. Przeprowadzane rozmaite doświadczenia, które Barrie przypomina i opisuje, pokazują, że ludzie tak naprawdę nie mają się czym popisać w odszukiwaniu dróg. Nawet jeśli zapamiętują proste układy tras, albo potrafią utrzymywać kierunek, nie robią tego automatycznie – a pozbawieni możliwości wsparcia czy używania narzędzi – gubią się i tracą szansę dotarcia do celu. „Supernawigatorzy” to książka o tym, jakie możliwości kryje w sobie przyroda – i pozwala pochylić się nad tym, co często niedoceniane czy wręcz niedostrzegane. Trzeba przecież poczuć się jak dziecko, żeby móc zacząć zastanawiać się nad umiejętnościami zwierząt – i nad ich orientowaniem się w terenie. „Supernawigatorzy” to książka, która realizuje najlepsze wyznaczniki serii.
Do celu
To zjawisko, które może fascynować ludzi – ale też skłaniać ich do zadawania pytań. Nie da się bowiem łatwo wytłumaczyć, w jaki sposób zwierzęta – z różnych gatunków – odnajdują drogę, gdy decydują się na migracje albo zostają zmuszone do powrotu z nieznanej okolicy. David Barrie w tomie „Supernawigatorzy”, wydanym w serii #nauka – cyklu, który naprawdę zasługuje na wielkie uznanie – próbuje zgromadzić ciekawostki i dane dotyczące badań, pytań zadawanych przez uczonych oraz – wyjaśnień. Przy okazji między rozdziałami wprowadza też kolejne obrazki dotyczące migracji zwierząt – tak, żeby czytelnicy przekonali się, że ten temat nie jest absolutnie zamknięty i wiele w nim czeka jeszcze na odkrycie czy opracowanie.
W kinie familijnym motyw psów wracających do domu ma dostarczać wzruszeń i radości – jednak Barrie przypomina, że zdarzały się przypadki czworonogów, które pokonały wielkie dystanse, żeby trafić z powrotem do siebie i nie jest to wyłącznie wymysł scenarzystów. Bardziej absorbują go jednak te gatunki, które bez przerwy wybierają się w dalekie trasy – wieloryby, które potrafią przepłynąć osiem tysięcy kilometrów, by się rozmnażać – a następnie wracać do „swoich” wód, żuki toczące kulki z odchodów – zawsze trzymające kierunek, mrówki czy gołębie – każdy gatunek ma inne sposoby na zorientowanie się w przestrzeni i od każdego ludzie mogliby się wiele nauczyć. David Barrie dzieli tom „Supernawigatorzy” na dwie części: w pierwszej pokazuje świat „bez mapy”, zastanawia się, jakie zmysły, cechy czy mózgi muszą mieć zwierzęta, żeby orientować się w przestrzeni – i czym się kierują. To zestaw zagadek i odkryć olśniewających, a także – opis eksperymentów przeprowadzanych na kolejnych stworzeniach. Można tu dojść do wniosku, że pewne owady wykorzystują światło słoneczne lub spolaryzowane odbicia, niektóre gatunki korzystają natomiast z pola magnetycznego Ziemi. Nie mniej interesujące staną się drogi docierania do takich wiadomości: pomysły, jak „zmylić” mrówki, żeby poznać ich rzeczywiste umiejętności i wykorzystywane talenty. Tu uczeni na pewien czas zamieniają się niemal w dzieci – są równie zachwyceni i zaciekawieni co bezbronni wobec potęgi przyrody – i dopiero zadawanie nawet naiwnych pytań pozwoli doprowadzić ich do odkrycia rozwiązań zagadek. W drugiej części tomu liczą się już „mapy”, czyli wskazówki czy punkty orientacyjne w przestrzeni, sygnały, które zwierzęta mogą odbierać z zewnątrz, żeby trafić do siebie.
Bez względu na to, czy nawigują z mapami, czy bez, bezapelacyjnie wygrywają różne stworzenia z człowiekiem. Przeprowadzane rozmaite doświadczenia, które Barrie przypomina i opisuje, pokazują, że ludzie tak naprawdę nie mają się czym popisać w odszukiwaniu dróg. Nawet jeśli zapamiętują proste układy tras, albo potrafią utrzymywać kierunek, nie robią tego automatycznie – a pozbawieni możliwości wsparcia czy używania narzędzi – gubią się i tracą szansę dotarcia do celu. „Supernawigatorzy” to książka o tym, jakie możliwości kryje w sobie przyroda – i pozwala pochylić się nad tym, co często niedoceniane czy wręcz niedostrzegane. Trzeba przecież poczuć się jak dziecko, żeby móc zacząć zastanawiać się nad umiejętnościami zwierząt – i nad ich orientowaniem się w terenie. „Supernawigatorzy” to książka, która realizuje najlepsze wyznaczniki serii.
niedziela, 4 października 2020
Eliane Brum: Kolekcjoner porzuconych dusz. Reportaże z Brazylii
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2020.
Cena życia
Jest ta książka tomem, który trudno określić jako wyłącznie reportaż – bo sporą rolę odgrywa tu słowo, zresztą dużą część wyjaśnień tłumacza zajmują kwestie związane z przekładem i wyborami autorskimi. Również Eliane Brum w bardzo rozległym wstępie skupia się na tym, jak nazwać to, co obserwuje i czego staje się świadkiem – chociaż obszar poszukiwań rozszerza jeszcze na temat bycia obserwatorem lub uczestnikiem wydarzeń, ingerencji w życie prezentowanych postaci i decyzji, które mogą bezpowrotnie oddalić szansę na przedstawienie czegoś wyjątkowego (jeśli nieopatrznie użyje się jakiegoś słowa, wejdzie ono do języka rozmówcy i wytyczy jego sposób postrzegania rzeczywistości, automatycznie więc również zaburzy podejście do tematu, czyli – wszystko wraca do słów). Eliane Brun długo nie rozpoczyna swojej książki, przygotowuje do lektury czytelników i przypomina, jak ważne są sprawy związane ze sposobem opisywania rzeczywistości.
Za to kiedy już zacznie się zajmować konkretnymi przypadkami i podzieli się z odbiorcami zestawem zjawisk wstrząsających, trudno będzie „Kolekcjonera porzuconych dusz” odłożyć. To reportaże mocne i równie mocno zwracające uwagę na własną literackość. Nawet gdyby tłumacz i autorka nie skierowali czytelników w tę stronę, nie dałoby się ominąć warstwy opisowej tekstów. Ta robi wrażenie. Za każdym razem odbiorcy otrzymują nie tylko zestaw scenek rodzajowych często oscylujących wokół tematów granicznych, ale też – działającą na wyobraźnię relację, która sama w sobie, bez dodatkowych elementów, jest już wystarczającym powodem do sięgnięcia po tom. Tu język stanowi wartość samą w sobie – i bardzo pomaga w nakreśleniu przestrzeni, którą autorka odkrywa.
Reportaże z Brazylii dotyczą spraw społecznych i to w wymiarze uniwersalnym, bo chociaż wiążą się ze specyfiką regionu (różnych miejsc, których nie da się w opisach scalać), odnoszą się najczęściej do spraw, które są ważne dla ludzi na całym świecie. Autorka sprawdza, czy istnieje jeszcze miłość w domach starców, jak czują się matki tracące dzieci, jak umiera człowiek, który żyje w azbeście, jak wygląda pogrzeb biedaka, jaka jest rola akuszerek w dżungli, kto zbiera śmieci, a kto zarabia na życie połykaniem szkła. Najbardziej interesujący są – oczywiście – ludzie, ale ludzie w sytuacjach nie do pozazdroszczenia. Eliane Brum jest wszędzie tam, gdzie potrzebna jest interwencja albo nagłośnienie sprawy. Radzi sobie z obrazowaniem cierpienia i z nakreślaniem ludzkich dramatów mistrzowsko, a jej zestaw reportaży wyróżnia się na tle zwykłych podróżniczych historyjek. Ta autorka rzeczywiście stara się zrozumieć swoich bohaterów i mocno im kibicuje, za to nie ocenia. Często zajmuje się kwestiami niewiarygodnie trudnymi, z godnym podziwu uporem dąży do uchwycenia niesprawiedliwości czy walki mimo wszystko. Poza losami poszczególnych postaci nakreśla też kontekst społeczno-historyczny, może zatem pokazać odbiorcom, jak decyzje w skali kraju wpływają na najzwyklejszych ludzi – tych, którzy sami nie upomną się o swoje prawa.
Cena życia
Jest ta książka tomem, który trudno określić jako wyłącznie reportaż – bo sporą rolę odgrywa tu słowo, zresztą dużą część wyjaśnień tłumacza zajmują kwestie związane z przekładem i wyborami autorskimi. Również Eliane Brum w bardzo rozległym wstępie skupia się na tym, jak nazwać to, co obserwuje i czego staje się świadkiem – chociaż obszar poszukiwań rozszerza jeszcze na temat bycia obserwatorem lub uczestnikiem wydarzeń, ingerencji w życie prezentowanych postaci i decyzji, które mogą bezpowrotnie oddalić szansę na przedstawienie czegoś wyjątkowego (jeśli nieopatrznie użyje się jakiegoś słowa, wejdzie ono do języka rozmówcy i wytyczy jego sposób postrzegania rzeczywistości, automatycznie więc również zaburzy podejście do tematu, czyli – wszystko wraca do słów). Eliane Brun długo nie rozpoczyna swojej książki, przygotowuje do lektury czytelników i przypomina, jak ważne są sprawy związane ze sposobem opisywania rzeczywistości.
Za to kiedy już zacznie się zajmować konkretnymi przypadkami i podzieli się z odbiorcami zestawem zjawisk wstrząsających, trudno będzie „Kolekcjonera porzuconych dusz” odłożyć. To reportaże mocne i równie mocno zwracające uwagę na własną literackość. Nawet gdyby tłumacz i autorka nie skierowali czytelników w tę stronę, nie dałoby się ominąć warstwy opisowej tekstów. Ta robi wrażenie. Za każdym razem odbiorcy otrzymują nie tylko zestaw scenek rodzajowych często oscylujących wokół tematów granicznych, ale też – działającą na wyobraźnię relację, która sama w sobie, bez dodatkowych elementów, jest już wystarczającym powodem do sięgnięcia po tom. Tu język stanowi wartość samą w sobie – i bardzo pomaga w nakreśleniu przestrzeni, którą autorka odkrywa.
Reportaże z Brazylii dotyczą spraw społecznych i to w wymiarze uniwersalnym, bo chociaż wiążą się ze specyfiką regionu (różnych miejsc, których nie da się w opisach scalać), odnoszą się najczęściej do spraw, które są ważne dla ludzi na całym świecie. Autorka sprawdza, czy istnieje jeszcze miłość w domach starców, jak czują się matki tracące dzieci, jak umiera człowiek, który żyje w azbeście, jak wygląda pogrzeb biedaka, jaka jest rola akuszerek w dżungli, kto zbiera śmieci, a kto zarabia na życie połykaniem szkła. Najbardziej interesujący są – oczywiście – ludzie, ale ludzie w sytuacjach nie do pozazdroszczenia. Eliane Brum jest wszędzie tam, gdzie potrzebna jest interwencja albo nagłośnienie sprawy. Radzi sobie z obrazowaniem cierpienia i z nakreślaniem ludzkich dramatów mistrzowsko, a jej zestaw reportaży wyróżnia się na tle zwykłych podróżniczych historyjek. Ta autorka rzeczywiście stara się zrozumieć swoich bohaterów i mocno im kibicuje, za to nie ocenia. Często zajmuje się kwestiami niewiarygodnie trudnymi, z godnym podziwu uporem dąży do uchwycenia niesprawiedliwości czy walki mimo wszystko. Poza losami poszczególnych postaci nakreśla też kontekst społeczno-historyczny, może zatem pokazać odbiorcom, jak decyzje w skali kraju wpływają na najzwyklejszych ludzi – tych, którzy sami nie upomną się o swoje prawa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)