Media Rodzina, Poznań 2021.
Zło później
Agnieszkę Bednarską kusi to, co mroczne i nie do końca wyjaśnione. To, co w psychice ludzkiej prowadzić może do życiowych tragedii i to, co przeraża. Inspiracje czerpie z faktów trudnych do przyswojenia: wykorzystuje prawdziwe opowieści o psychopatach, żeby zapewnić czytelnikom horror. Huragan Katrina jest w tej historii tłem, motywem przypominającym o kruchości istnienia. Wprowadza także lęk. Przyroda jest potężna. Ludzie potrafią zamienić się w potwory i przynieść równie wielkie koszmary. Amy to młoda dziewczyna, która trafia do Norco Valley w poszukiwaniu lepszego życia. Nie ułożyło się jej z własną rodziną, wydarzyło się coś, przed czym Amy po prostu ucieka - tak jest łatwiej niż bez przerwy się tłumaczyć i narażać na ostracyzm. W nowym miejscu stara się być szczęśliwa. Pracuje i próbuje się przydawać jako wsparcie dla ludzi potrzebujących pomocy. Wszystko, żeby nie myśleć o swoich dramatach. Może pomóc zwłaszcza Hubertowi. Jego żona, Rebeka, nie pogodziła się ze stratą pierworodnego syna. Najpierw nastolatek będący prawdopodobnie pod wpływem silnych środków odurzających groził jej śmiercią. Później w niewyjaśnionych okolicznościach popełnił samobójstwo - okoliczności są tu ważne, bo być może ktoś mu pomógł. To nie koniec mroku. Rebeka została przez męża zmuszona do przeprowadzki i odcięcia się od przeszłości. W tajemnicę miejsca wprowadza Amy kilkuletni syn Rebeki. On jest w stanie dostrzec znacznie więcej niż zwykli ludzie. Zdaje sobie sprawę z istnienia zjawisk nadprzyrodzonych, tyle tylko, że nikt mu nie wierzy.
"Piętno Katriny" to niejednokierunkowy thriller. Agnieszka Bednarska nie chce udzielać prostych odpowiedzi, zwłaszcza gdy w grę wchodzą sprawy delikatnej psychiki. Kłopoty są logicznym następstwem zaburzonej pracy mózgu. To coś, co co nawet najbliżsi dostrzec będą mogli dopiero wtedy, gdy będzie za późno. Ta powieść jest kwintesencją wyzwań, które są prawdopodobne (choć niekoniecznie w aż takim stężeniu) lub w ogóle zapożyczone z rzeczywistości - i które brzmią jak horror w najczystszej postaci. Bardzo mocno Bednarska podkreśla obecność psychopatów i ich rolę w komplikowaniu losów rodzin. Naświetla dość precyzyjnie mechanizmy ich działania, chociaż nie byłaby w stanie wymienić kolejnych oznak i stworzyć ich systematyki. Wyczula jednak odbiorców na sytuacje i scenki, które powinny zaalarmować. Ocenia psychopatów jest tu jednoznaczna i na szczęście autorka nie rozbudza niepotrzebnych nadziei. Znajduje za to sporo argumentów za tym, żeby jak najszybciej zerwać kontakt i uciec.
Pisze ta autorka sprawnie. Jest w stanie nabudować atmosferę i wyzwalać strach czytelników. Nie bazuje na infantylności. Nawet kiedy przedstawia zjawiska nadprzyrodzone, odbiorcy jej uwierzą - nie posługuje się bowiem tanimi chwytami. Horror w jej wykonaniu czerpie dużo z chorób psychicznych i fałszowania rzeczywistości przez mózg, autorka odwołuje się też do zjawisk niewyjaśnionych po to, by zwrócić uwagę czytelników. Nie musi racjonalnie wyjaśniać tego, co samo w sobie jest nieracjonalne. Daje sobie radę z rozwijaniem fabuły i z kreowaniem przekonujących charakterów postaci. "Piętno Katriny" to powieść dla bardziej wymagających czytelników. Autorka dąży do przedstawienia ludzkich dramatów w formie, która zaintryguje czytelników. Proponuje im książkę dość trudną (chociaż w konwencji rozrywkowej), ale satysfakcjonującą. Pełne kreacje bohaterów i odważny rozwój akcji - to to, co Agnieszka Bednarska ma do zaoferowania. Umiejętnie wykorzystuje nawet najbardziej nieprawdopodobne tematy.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
piątek, 30 kwietnia 2021
czwartek, 29 kwietnia 2021
Sándor Márai: Stara miłość
Czytelnik, Warszawa 2021.
Między ludźmi
Tłumaczka wybrała sformułowanie "stara miłość" jako sposób na podkreślenie uniwersalności oryginału (bez wskazywania na płeć obiektu uczuć), jednak zdaje się zapominać, że w ten sposób wtrąca czytelników w kolejny zestaw frazeologizmów i powiedzeń. Chociaż wydaje się być wyczulona na słowa, zdarza się jej od czasu do czasu nie trafić z zabarwieniem emocjonalnym synonimu lub podeprzeć się słowem obecnie traktowanym jako archaiczne. To rozbija lekturę, może wytrącić z czytania, bo poza nieco przypadkowymi hasłami z innych czasów stylizacji tu raczej nie ma. Jest literacki popis - próba pokazania, jakie podejście do małych form miał Sándor Márai. "Stara miłość" to obszerny wybór opowiadań z całego życia tego autora - teksty zostały podzielone ze względu na okresy, poukładane chronologicznie i przedstawione czytelnikom w wygodnych blokach, dzięki którym można sprawdzić tematykę, klimat czy najchętniej wybierane rozwiązania. Widać wyraźnie, co zaprzątało uwagę autora i w jakim momencie życia decydował się na konkretne przesłania. Do tego w tym wyborze liczy się też umiejętność budzenia ciekawości odbiorców - Sándor Márai nader chętnie operuje wielkimi zagadnieniami, miłością i śmiercią. Stara się nie przekładać rzeczywistości na literaturę, ale zdarzają mu się - zwłaszcza na początku - próby rozważania na piśmie możliwości politycznych, zalet i wad różnych systemów. Automatycznie teksty nacechowane stają się mniej strawne (nie jest to tylko cecha tego tomu, Sándor Márai przede wszystkim uprawia literaturę). Sándor Márai nie będzie czytelników zamęczać, nie zamierza opowieści przesycać komentarzami na temat aktualnej pozaliterackiej rzeczywistości. Co innego dzieje się w przypadku oceniania ludzkich charakterów oraz zachowań typowych w konkretnych sytuacjach. Będzie się pisarz odnosił do scenek międzyludzkich powtarzalnych i charakterystycznych, postawi na rozpoznawalne ujęcia. Nie po to, żeby odzwierciedlać codzienność, a po to, by ukazywać prawdy o człowieku. Testuje swoich bohaterów, chociaż świetnie wie, jakie decyzje podejmą. Może jednak dzięki temu uświadamiać czytelnikom, na czym polegają klisze zachowań. W "Starej miłości" znajdują się przede wszystkim bardzo krótkie opowiadania. Sándor Márai nie zajmuje się otoczką: przy komentowaniu ludzkich wyborów nie potrzebuje nakreślania otoczenia. Akcja mogłaby toczyć się w zasadzie wszędzie, bo to, co w niej istotne, nie ulegnie zniszczeniu. "Stara miłość" to zatem ogromna precyzja w pisaniu o emocjach i o reakcjach ludzi. Raczej unika autor opierania się na stereotypach, nawet kiedy poszukuje tematów w najbardziej powszechnych (stale obecnych w literaturze) kwestiach, kiedy sięga po zagadnienie wyeksploatowane, oznacza to, że ma odkrywczy pomysł. Dzięki temu jest w stanie ożywiać najbardziej skostniałe relacje. "Stara miłość" to zatem przegląd postaw, mnóstwo sytuacji wymagających komentarza tak, by stały się jasne. W tym tomie królują szczegóły. Sándor Márai przygląda się ludziom przez lupę. Dostrzega takie aspekty rzeczywistości, które rzutują na atmosferę między postaciami, a które wymagają wzmożonej uwagi lub wręcz pomocy z zewnątrz. Ten autor ujawnia swoje mistrzostwo warsztatowe - sprawdza się jako pisarz, ale też wręcz psycholog dla bohaterów. Ta książka może na nowo wzbudzić zainteresowanie klasykiem.
Między ludźmi
Tłumaczka wybrała sformułowanie "stara miłość" jako sposób na podkreślenie uniwersalności oryginału (bez wskazywania na płeć obiektu uczuć), jednak zdaje się zapominać, że w ten sposób wtrąca czytelników w kolejny zestaw frazeologizmów i powiedzeń. Chociaż wydaje się być wyczulona na słowa, zdarza się jej od czasu do czasu nie trafić z zabarwieniem emocjonalnym synonimu lub podeprzeć się słowem obecnie traktowanym jako archaiczne. To rozbija lekturę, może wytrącić z czytania, bo poza nieco przypadkowymi hasłami z innych czasów stylizacji tu raczej nie ma. Jest literacki popis - próba pokazania, jakie podejście do małych form miał Sándor Márai. "Stara miłość" to obszerny wybór opowiadań z całego życia tego autora - teksty zostały podzielone ze względu na okresy, poukładane chronologicznie i przedstawione czytelnikom w wygodnych blokach, dzięki którym można sprawdzić tematykę, klimat czy najchętniej wybierane rozwiązania. Widać wyraźnie, co zaprzątało uwagę autora i w jakim momencie życia decydował się na konkretne przesłania. Do tego w tym wyborze liczy się też umiejętność budzenia ciekawości odbiorców - Sándor Márai nader chętnie operuje wielkimi zagadnieniami, miłością i śmiercią. Stara się nie przekładać rzeczywistości na literaturę, ale zdarzają mu się - zwłaszcza na początku - próby rozważania na piśmie możliwości politycznych, zalet i wad różnych systemów. Automatycznie teksty nacechowane stają się mniej strawne (nie jest to tylko cecha tego tomu, Sándor Márai przede wszystkim uprawia literaturę). Sándor Márai nie będzie czytelników zamęczać, nie zamierza opowieści przesycać komentarzami na temat aktualnej pozaliterackiej rzeczywistości. Co innego dzieje się w przypadku oceniania ludzkich charakterów oraz zachowań typowych w konkretnych sytuacjach. Będzie się pisarz odnosił do scenek międzyludzkich powtarzalnych i charakterystycznych, postawi na rozpoznawalne ujęcia. Nie po to, żeby odzwierciedlać codzienność, a po to, by ukazywać prawdy o człowieku. Testuje swoich bohaterów, chociaż świetnie wie, jakie decyzje podejmą. Może jednak dzięki temu uświadamiać czytelnikom, na czym polegają klisze zachowań. W "Starej miłości" znajdują się przede wszystkim bardzo krótkie opowiadania. Sándor Márai nie zajmuje się otoczką: przy komentowaniu ludzkich wyborów nie potrzebuje nakreślania otoczenia. Akcja mogłaby toczyć się w zasadzie wszędzie, bo to, co w niej istotne, nie ulegnie zniszczeniu. "Stara miłość" to zatem ogromna precyzja w pisaniu o emocjach i o reakcjach ludzi. Raczej unika autor opierania się na stereotypach, nawet kiedy poszukuje tematów w najbardziej powszechnych (stale obecnych w literaturze) kwestiach, kiedy sięga po zagadnienie wyeksploatowane, oznacza to, że ma odkrywczy pomysł. Dzięki temu jest w stanie ożywiać najbardziej skostniałe relacje. "Stara miłość" to zatem przegląd postaw, mnóstwo sytuacji wymagających komentarza tak, by stały się jasne. W tym tomie królują szczegóły. Sándor Márai przygląda się ludziom przez lupę. Dostrzega takie aspekty rzeczywistości, które rzutują na atmosferę między postaciami, a które wymagają wzmożonej uwagi lub wręcz pomocy z zewnątrz. Ten autor ujawnia swoje mistrzostwo warsztatowe - sprawdza się jako pisarz, ale też wręcz psycholog dla bohaterów. Ta książka może na nowo wzbudzić zainteresowanie klasykiem.
środa, 28 kwietnia 2021
Magdalena Kubasiewicz: Wszystko pochłonie morze
Foksal, Warszawa 2021.
Syreny
Tym razem miłośnicy fantastyki mogą być bardzo usatysfakcjonowani. Magdalena Kubasiewicz w tomie "Wszystko pochłonie morze" stawia na klasykę w formie i w treści - a także w inspiracjach. Wybiera najwygodniejsze dla siebie rozwiązania, bezpieczne i w miarę proste - dzięki temu może przynajmniej spróbować popisywać się sposobem prowadzenia narracji. Jest tu gatunkowy standard: bohaterowie wyruszają na straceńczą misję. Wszystko przez to, że władca zostaje otruty i to trucizną, na którą nie ma antidotum (a która pochodzi jeszcze z czasów syren). Jeśli Książę nie zostanie ocalony, cała kraina pogrąży się w chaosie. Pocałunek Syreny to nazwa okrutnej trucizny - niebezpiecznej i nie do pokonania. Istnieje jednak cień nadziei, że ktoś zna składnik odwracający skutki jej działania. Podczas gdy Książę trwa w letargu, toczy się walka o jego życie. Z jednej strony są tu zamachowcy, którym zależy na dokończeniu własnej akcji, z drugiej - Leto i Aletha. On pochodzi z wyższych sfer, ona para się alchemią. Razem mogą przynajmniej spróbować stawić czoła wyzwaniu. Ich misja będzie jednak bogata w atrakcje dodatkowe. Ponieważ akcja została oparta na motywie powieści drogi, nietrudno się domyślić, że bohaterowie będą także walczyć z własnymi słabościami. Dowiedzą się czegoś o sobie - sięgną do własnych lęków oraz problemów. W rzeczywistości pomoc dla Księcia będzie też pomocą dla nich samych - i na pewno drogą do samopoznania. Wiadomo zatem, że w konstrukcji autorka niespodzianek nie szykuje. Wykorzystuje też kolejne motywy znane choćby z baśniowych przekazów: syreny, bełty z runami czy sam długi sen w oczekiwaniu na ratunek - nie są to zagadnienia odkrywcze. Magdalena Kubasiewicz wybiera zatem sprawdzone składniki i z nich buduje swoją historię. "Wszystko pochłonie morze" to naturalnie również zestaw wątków obyczajowych. Autorka trochę eksperymentuje w tym zakresie: między innymi wprowadzając małżeństwo dojrzałej kobiety i znacznie od niej młodszego mężczyzny. Próbuje także nakreślać złożone relacje między bohaterami - zdarza się, że właśnie w tym obszarze decyduje się na odważniejsze rozwiązania niż w całej książce w płaszczyźnie fantastyki. Tom sprawia wrażenie dość zachowawczego - ale to oznacza, że nie odstraszy czytelników nadmierną odwagą w kreowaniu akcji. Ponieważ tom nie ma zapewniać przełomowości w gatunku, a jedynie przynosić prostą i podstawową rozrywkę, wybory autorki wydają się trafione. Fakt, że trafi bardziej do młodszych czytelników - ci są mniej wyczuleni na wtórność, więc automatycznie powinni się lepiej przy lekturze bawić. Wydaje się, że przy tworzeniu tej książki Magdalena Kubasiewicz inspirowała się nie tylko historiami fantasy, ale też rozłożystymi narracjami obyczajowymi z gatunku (w stylu Kiery Cass). Dba autorka o stylistykę, zależy jej na tekście - na samym brzmieniu opowieści. Starannie wyjaśnia kolejne elementy doświadczeń bohaterów, stawia też na precyzję w ich rozmowach. "Wszystko pochłonie morze" to cyzelowanie płaszczyzny narracyjnej - Magdalena Kubasiewicz nie musi robić nic więcej. Kiedy zadba o jakość warstwy brzmieniowej, najłatwiej jej będzie przekonać czytelników do książki.
Syreny
Tym razem miłośnicy fantastyki mogą być bardzo usatysfakcjonowani. Magdalena Kubasiewicz w tomie "Wszystko pochłonie morze" stawia na klasykę w formie i w treści - a także w inspiracjach. Wybiera najwygodniejsze dla siebie rozwiązania, bezpieczne i w miarę proste - dzięki temu może przynajmniej spróbować popisywać się sposobem prowadzenia narracji. Jest tu gatunkowy standard: bohaterowie wyruszają na straceńczą misję. Wszystko przez to, że władca zostaje otruty i to trucizną, na którą nie ma antidotum (a która pochodzi jeszcze z czasów syren). Jeśli Książę nie zostanie ocalony, cała kraina pogrąży się w chaosie. Pocałunek Syreny to nazwa okrutnej trucizny - niebezpiecznej i nie do pokonania. Istnieje jednak cień nadziei, że ktoś zna składnik odwracający skutki jej działania. Podczas gdy Książę trwa w letargu, toczy się walka o jego życie. Z jednej strony są tu zamachowcy, którym zależy na dokończeniu własnej akcji, z drugiej - Leto i Aletha. On pochodzi z wyższych sfer, ona para się alchemią. Razem mogą przynajmniej spróbować stawić czoła wyzwaniu. Ich misja będzie jednak bogata w atrakcje dodatkowe. Ponieważ akcja została oparta na motywie powieści drogi, nietrudno się domyślić, że bohaterowie będą także walczyć z własnymi słabościami. Dowiedzą się czegoś o sobie - sięgną do własnych lęków oraz problemów. W rzeczywistości pomoc dla Księcia będzie też pomocą dla nich samych - i na pewno drogą do samopoznania. Wiadomo zatem, że w konstrukcji autorka niespodzianek nie szykuje. Wykorzystuje też kolejne motywy znane choćby z baśniowych przekazów: syreny, bełty z runami czy sam długi sen w oczekiwaniu na ratunek - nie są to zagadnienia odkrywcze. Magdalena Kubasiewicz wybiera zatem sprawdzone składniki i z nich buduje swoją historię. "Wszystko pochłonie morze" to naturalnie również zestaw wątków obyczajowych. Autorka trochę eksperymentuje w tym zakresie: między innymi wprowadzając małżeństwo dojrzałej kobiety i znacznie od niej młodszego mężczyzny. Próbuje także nakreślać złożone relacje między bohaterami - zdarza się, że właśnie w tym obszarze decyduje się na odważniejsze rozwiązania niż w całej książce w płaszczyźnie fantastyki. Tom sprawia wrażenie dość zachowawczego - ale to oznacza, że nie odstraszy czytelników nadmierną odwagą w kreowaniu akcji. Ponieważ tom nie ma zapewniać przełomowości w gatunku, a jedynie przynosić prostą i podstawową rozrywkę, wybory autorki wydają się trafione. Fakt, że trafi bardziej do młodszych czytelników - ci są mniej wyczuleni na wtórność, więc automatycznie powinni się lepiej przy lekturze bawić. Wydaje się, że przy tworzeniu tej książki Magdalena Kubasiewicz inspirowała się nie tylko historiami fantasy, ale też rozłożystymi narracjami obyczajowymi z gatunku (w stylu Kiery Cass). Dba autorka o stylistykę, zależy jej na tekście - na samym brzmieniu opowieści. Starannie wyjaśnia kolejne elementy doświadczeń bohaterów, stawia też na precyzję w ich rozmowach. "Wszystko pochłonie morze" to cyzelowanie płaszczyzny narracyjnej - Magdalena Kubasiewicz nie musi robić nic więcej. Kiedy zadba o jakość warstwy brzmieniowej, najłatwiej jej będzie przekonać czytelników do książki.
wtorek, 27 kwietnia 2021
Jerry Saltz: Jak zostać artystą
Rebis, Poznań 2021.
Kreatywnie
Długo czekał ten autor z realizacją własnych marzeń o pisaniu. Bał się, że nie ma wystarczających kompetencji lub - że nie uda mu się przekonać do siebie czytelników. Zdopingowany przez żonę, przeszedł drogę umożliwiającą mu tworzenie. "Jak zostać artystą" to pięknie wydana książka będąca przydatnym poradnikiem dla odbiorców poszukujących nowego hobby albo chcących spróbować swoich sił w innych niż zwykle działaniach. Jerry Saltz wie doskonale, że najtrudniej jest zacząć i przezwyciężać lęk przed porażką. Dlatego też skupia się na wskazówkach dotyczących rozwoju kreatywności, a kieruje się przede wszystkim do dorosłych czytelników. To ich zachęca do działania i to ich wątpliwości najczęściej musi rozwiewać. "Jak zostać artystą" to książka złożona z bardzo krótkich komentarzy. Rozdziały są tu połączeniem osobistych refleksji autora oraz działań prowadzących do rozwoju umiejętności twórczych. Jerry Saltz w zasadzie wie, że trudno mu będzie zmusić czytelników do podjęcia zestawu ćwiczeń. Nie obiecuje olśniewających sukcesów bez pracy - a jednocześnie tę pracę ukazuje jako możliwość rozbudzania ciekawości i dobrą zabawę. Podpowiada odbiorcom, gdzie mają szukać natchnienia, bez względu na to, jaką dziedzinę sztuki chcą się zajmować. Automatycznie proponuje też Saltz odbycie samodzielnych korepetycji ze sztuki: naśladowanie stylu mistrzów to znakomita droga do wypracowania sobie potrzebnych umiejętności - ale zanim do naśladowania dojdzie, trzeba będzie się zająć przeanalizowaniem dzieł sztuki, chwytów i warsztatu twórców. To prowadzi do poszerzenia wiedzy czytelników - i wyklucza niektóre bezsensowne mity amatorów. Zdarza się, że Jerry Saltz dzieli się swoimi refleksjami w formie nieco bardziej rozbudowanej, przeważnie jednak przechodzi w nich do konkretnych porad albo uwag. Nie proponuje mów motywacyjnych: zdaje sobie sprawę, że jeśli ktoś sięgnie po tom "Jak zostać artystą", zrobi to już odpowiednio zmotywowany - dlatego autor zajmuje się przede wszystkim praktycznymi aspektami. Podpowiada, jak wygospodarować sobie czas na realizowanie marzenia, jak przygotować pracownię i jak wyrobić nawyk systematyczności. Nie pozostawia miejsca na przypadkowość. Rzadko odwołuje się do banałów: nie chce, by jego czytelnicy odłożyli książkę przedwcześnie. Szuka narzędzi i opisów mechanizmów - tak, by czytelnicy mogli poradzić sobie sami z każdym następnym wyzwaniem i zestawem komplikacji, jakie na pewno się pojawią. Ten kieszonkowy tom przyda się w wielu wypadkach i będzie źródłem inspiracji. Nie ma w nim artystycznego podejścia, chaosu lub uduchowienia. Autor wie, jakie kłopoty najczęściej przeszkadzają w osiągnięciu zamierzonego celu. Mógłby nawet stworzyć listę wskazówek - gotową do wprowadzenia w czyn, ale wtedy książka wypadłaby zbyt ascetycznie. Dlatego też każdą uwagę autor obudowuje drobnym komentarzem. Wprowadza tutaj własne doświadczenia, ale opracowane tak, by miały wymiar ponadczasowy i uświadamiały czytelnikom podstawowe prawdy dotyczące tworzenia. "Jak zostać artystą" to publikacja, którą warto uważnie przewertować, przynajmniej na początku, przy poszukiwaniu artystycznej drogi i zmianie przyzwyczajeń - albo przy konieczności przełamania twórczego impasu.
Kreatywnie
Długo czekał ten autor z realizacją własnych marzeń o pisaniu. Bał się, że nie ma wystarczających kompetencji lub - że nie uda mu się przekonać do siebie czytelników. Zdopingowany przez żonę, przeszedł drogę umożliwiającą mu tworzenie. "Jak zostać artystą" to pięknie wydana książka będąca przydatnym poradnikiem dla odbiorców poszukujących nowego hobby albo chcących spróbować swoich sił w innych niż zwykle działaniach. Jerry Saltz wie doskonale, że najtrudniej jest zacząć i przezwyciężać lęk przed porażką. Dlatego też skupia się na wskazówkach dotyczących rozwoju kreatywności, a kieruje się przede wszystkim do dorosłych czytelników. To ich zachęca do działania i to ich wątpliwości najczęściej musi rozwiewać. "Jak zostać artystą" to książka złożona z bardzo krótkich komentarzy. Rozdziały są tu połączeniem osobistych refleksji autora oraz działań prowadzących do rozwoju umiejętności twórczych. Jerry Saltz w zasadzie wie, że trudno mu będzie zmusić czytelników do podjęcia zestawu ćwiczeń. Nie obiecuje olśniewających sukcesów bez pracy - a jednocześnie tę pracę ukazuje jako możliwość rozbudzania ciekawości i dobrą zabawę. Podpowiada odbiorcom, gdzie mają szukać natchnienia, bez względu na to, jaką dziedzinę sztuki chcą się zajmować. Automatycznie proponuje też Saltz odbycie samodzielnych korepetycji ze sztuki: naśladowanie stylu mistrzów to znakomita droga do wypracowania sobie potrzebnych umiejętności - ale zanim do naśladowania dojdzie, trzeba będzie się zająć przeanalizowaniem dzieł sztuki, chwytów i warsztatu twórców. To prowadzi do poszerzenia wiedzy czytelników - i wyklucza niektóre bezsensowne mity amatorów. Zdarza się, że Jerry Saltz dzieli się swoimi refleksjami w formie nieco bardziej rozbudowanej, przeważnie jednak przechodzi w nich do konkretnych porad albo uwag. Nie proponuje mów motywacyjnych: zdaje sobie sprawę, że jeśli ktoś sięgnie po tom "Jak zostać artystą", zrobi to już odpowiednio zmotywowany - dlatego autor zajmuje się przede wszystkim praktycznymi aspektami. Podpowiada, jak wygospodarować sobie czas na realizowanie marzenia, jak przygotować pracownię i jak wyrobić nawyk systematyczności. Nie pozostawia miejsca na przypadkowość. Rzadko odwołuje się do banałów: nie chce, by jego czytelnicy odłożyli książkę przedwcześnie. Szuka narzędzi i opisów mechanizmów - tak, by czytelnicy mogli poradzić sobie sami z każdym następnym wyzwaniem i zestawem komplikacji, jakie na pewno się pojawią. Ten kieszonkowy tom przyda się w wielu wypadkach i będzie źródłem inspiracji. Nie ma w nim artystycznego podejścia, chaosu lub uduchowienia. Autor wie, jakie kłopoty najczęściej przeszkadzają w osiągnięciu zamierzonego celu. Mógłby nawet stworzyć listę wskazówek - gotową do wprowadzenia w czyn, ale wtedy książka wypadłaby zbyt ascetycznie. Dlatego też każdą uwagę autor obudowuje drobnym komentarzem. Wprowadza tutaj własne doświadczenia, ale opracowane tak, by miały wymiar ponadczasowy i uświadamiały czytelnikom podstawowe prawdy dotyczące tworzenia. "Jak zostać artystą" to publikacja, którą warto uważnie przewertować, przynajmniej na początku, przy poszukiwaniu artystycznej drogi i zmianie przyzwyczajeń - albo przy konieczności przełamania twórczego impasu.
poniedziałek, 26 kwietnia 2021
Pamela Druckerman: Piękna czterdziestoletnia
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021.
Obserwacje
O wychowaniu dzieci we Francji Pamela Druckerman napisała bestseler. Tom "Piękna czterdziestoletnia" może stać się kolejnym sukcesem wydawniczym, bo autorka podchodzi do tematu przechodzenia kobiet w wiek średni z ironią i dystansem. Wprowadza szereg obserwacji, dzieli się własnymi doświadczeniami, ale też - efektami rozmów ze znajomymi. Wszystko po to, żeby przedstawiać czytelnikom trudy dojrzałości - i wyśmiać kult młodości. Humorystyczny poradnik działa też jako lektura rozrywkowa. Konstrukcyjnie - to zbiór tematyzowanych rozdziałów często wykorzystujących motyw reportażu uczestniczącego. Autorka albo sama przeżywa różne komplikacje i dylematy, albo widzi je u przyjaciół. Zastanawia się nad tendencją do rozwodów w otoczeniu, pisze o własnych zmaganiach z poważną chorobą. Szuka przepisu na szczęście i samorealizację, by za moment zastanowić się, jak świat traktuje kobiety czterdziestoletnie. Raz to lekkie drwiny na temat subtelnych zmian w nazewnictwie, raz - seks lub refleksje nad społecznym miejscem coraz mniej młodych kobiet. Pamela Druckerman analizuje rozmaite zjawiska powiązane nie tylko z codziennością czterdziestolatek we Francji. Najważniejsze dla niej jest komentowanie rzeczywistości - i próby znalezienia przepisu na obecność dojrzałych (i młodych duchem) kobiet w zwyczajności. Owa zwyczajność zresztą wypada co najmniej intrygująco jako zestaw pułapek. Pamela Druckerman nie potrzebuje przepisów na idealność - pokazuje, jak radzić sobie w coraz mniej przyjaznym świecie - wyjścia znajduje czasem metodą prób i błędów. Dystans pozwala jej nie roztkliwiać się nad trudnym losem kobiet, które otoczenie przestaje adorować. Oczywiście w tym podejściu bardzo przesadza, żeby wypaść komicznie - śmiech pomaga w oswojeniu komplikacji, dzięki niemu autorka może odwoływać się także do spraw niewesołych, bez obaw, że czytelniczki przygnębi albo przerazi. Kieruje się do grupy w zasadzie pomijanej w publicznym dyskursie: wie, że kobiety nie pierwszej młodości - ale jeszcze dalekie od starości - nie są wdzięcznym obiektem komentarzy - i to staje się dla niej źródłem analiz. Liczy na uznanie odbiorczyń i raczej się nie rozczaruje. A to za sprawą umiejętności przekuwania na dynamiczny tekst kolejnych obserwacji i wniosków. Żeby jeszcze lepiej połączyć krótkie rozdziały oraz wyznania w książkę, wprowadza Pamela Druckerman dodatkowy dowcip. Zamyka poszczególne części relacji zestawem wyliczeń - komicznych podsumowań na temat tego, jak poznać, że przekroczyło się już pewną granicę wieku. W skrótowych komentarzach liczy się zbiór puent. Tu przerysowanie pomaga w budzeniu śmiechu oraz w podkreślaniu podstawowych problemów - nieważne, czy prawdziwych, czy wydumanych. Liczy się bowiem satyryczny wydźwięk.
"Piękna czterdziestoletnia" to książka, która może się spodobać różnym grupom odbiorców. Teoretycznie kierowana jest do kobiet po czterdziestce, w praktyce stanowi zwierciadło dla całego społeczeństwa. Uwzględnia specyfikę życia we Francji, ale sporo ze spostrzeżeń autorki spokojnie da się przenieść na uniwersalne relacje. Pamela Druckerman pisze bardzo dobrze, od czasu do czasu wpada też na pomysły, które zapewnią jej rozgłos. Sprawdza się ten tom jako lektura rozrywkowa z dużą dozą sensownych analiz.
Obserwacje
O wychowaniu dzieci we Francji Pamela Druckerman napisała bestseler. Tom "Piękna czterdziestoletnia" może stać się kolejnym sukcesem wydawniczym, bo autorka podchodzi do tematu przechodzenia kobiet w wiek średni z ironią i dystansem. Wprowadza szereg obserwacji, dzieli się własnymi doświadczeniami, ale też - efektami rozmów ze znajomymi. Wszystko po to, żeby przedstawiać czytelnikom trudy dojrzałości - i wyśmiać kult młodości. Humorystyczny poradnik działa też jako lektura rozrywkowa. Konstrukcyjnie - to zbiór tematyzowanych rozdziałów często wykorzystujących motyw reportażu uczestniczącego. Autorka albo sama przeżywa różne komplikacje i dylematy, albo widzi je u przyjaciół. Zastanawia się nad tendencją do rozwodów w otoczeniu, pisze o własnych zmaganiach z poważną chorobą. Szuka przepisu na szczęście i samorealizację, by za moment zastanowić się, jak świat traktuje kobiety czterdziestoletnie. Raz to lekkie drwiny na temat subtelnych zmian w nazewnictwie, raz - seks lub refleksje nad społecznym miejscem coraz mniej młodych kobiet. Pamela Druckerman analizuje rozmaite zjawiska powiązane nie tylko z codziennością czterdziestolatek we Francji. Najważniejsze dla niej jest komentowanie rzeczywistości - i próby znalezienia przepisu na obecność dojrzałych (i młodych duchem) kobiet w zwyczajności. Owa zwyczajność zresztą wypada co najmniej intrygująco jako zestaw pułapek. Pamela Druckerman nie potrzebuje przepisów na idealność - pokazuje, jak radzić sobie w coraz mniej przyjaznym świecie - wyjścia znajduje czasem metodą prób i błędów. Dystans pozwala jej nie roztkliwiać się nad trudnym losem kobiet, które otoczenie przestaje adorować. Oczywiście w tym podejściu bardzo przesadza, żeby wypaść komicznie - śmiech pomaga w oswojeniu komplikacji, dzięki niemu autorka może odwoływać się także do spraw niewesołych, bez obaw, że czytelniczki przygnębi albo przerazi. Kieruje się do grupy w zasadzie pomijanej w publicznym dyskursie: wie, że kobiety nie pierwszej młodości - ale jeszcze dalekie od starości - nie są wdzięcznym obiektem komentarzy - i to staje się dla niej źródłem analiz. Liczy na uznanie odbiorczyń i raczej się nie rozczaruje. A to za sprawą umiejętności przekuwania na dynamiczny tekst kolejnych obserwacji i wniosków. Żeby jeszcze lepiej połączyć krótkie rozdziały oraz wyznania w książkę, wprowadza Pamela Druckerman dodatkowy dowcip. Zamyka poszczególne części relacji zestawem wyliczeń - komicznych podsumowań na temat tego, jak poznać, że przekroczyło się już pewną granicę wieku. W skrótowych komentarzach liczy się zbiór puent. Tu przerysowanie pomaga w budzeniu śmiechu oraz w podkreślaniu podstawowych problemów - nieważne, czy prawdziwych, czy wydumanych. Liczy się bowiem satyryczny wydźwięk.
"Piękna czterdziestoletnia" to książka, która może się spodobać różnym grupom odbiorców. Teoretycznie kierowana jest do kobiet po czterdziestce, w praktyce stanowi zwierciadło dla całego społeczeństwa. Uwzględnia specyfikę życia we Francji, ale sporo ze spostrzeżeń autorki spokojnie da się przenieść na uniwersalne relacje. Pamela Druckerman pisze bardzo dobrze, od czasu do czasu wpada też na pomysły, które zapewnią jej rozgłos. Sprawdza się ten tom jako lektura rozrywkowa z dużą dozą sensownych analiz.
niedziela, 25 kwietnia 2021
Tomasz Żak: Trzydziestka
W.A.B., Warszawa 2021.
Tło
Ta książka jest lekka, chociaż temat wyjściowy - zupełnie nie. Trzydzieste urodziny Tomka, syna burmistrza, to jednocześnie ostatni dzień jego życia. Zbrodnia, która powinna wstrząsnąć małym miasteczkiem, jednak wyzwala niemal wyłącznie reakcje pozwalające dookreślić specyfikę zachowań oraz postaw ludzi z różnych zawodów. W obserwacjach socjologicznych jest Tomasz Żak całkiem niezły, gdyby jeszcze tylko zachował równowagę w proporcjach między gatunkiem i tłem obyczajowym, sprawdziłoby się to. Autor wyraźnie tęskni do motywów z seriali sensacyjnych, a także - szuka inspiracji w piosenkach hiphopowych. Chce, żeby jego bohaterowie posługiwali się językiem przejaskrawionym, z pogranicza sztuki i ulicy. Taki miks przyciąga uwagę znacznie bardziej niż intryga. W ogóle wydaje się, że Tomasz Żak zapomina o tym, że tworzy kryminał, albo - że nie wie, jak poradzić sobie z rozegraniem akcji. Zbrodnia, która powinna w niewielkiej miejscowości wywołać wstrząs, w rzeczywistości staje się katalizatorem wydarzeń z zupełnie innej sfery. Autor po początkowej tragedii przenosi się do kolejnych domów i miejsc pracy, żeby scharakteryzować ludzi, a nie żeby prowadzić śledztwo. Interesują go zwłaszcza wady. Wady eksponowane i doprowadzone do skrajności - nie ma tu ludzi, którzy zapewniliby choć namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Wszyscy albo są skorumpowani, albo uzależnieni od czegoś, albo - stanowią część towarzystwa szemranego, z którego nie da się wyrwać (i nie ma po co). W tej powieści jednym z problemów jest brak szans na rozwój bohaterów (i nie chodzi tu o rozwój kariery, a o przemiany w zakresie zachowań lub psychiki: autor zatrzymuje się na wyjściowym etapie i nie podsunie czytelnikom żadnych możliwości przejścia przez jakiekolwiek metamorfozy). To oznacza, że "Trzydziestka" funkcjonować będzie jako zestaw portretów. Portretów momentami nawet ciekawych lub komicznych, Żak nie przebiera w słowach, kiedy kombinuje, jak zaprezentować kolejny zestaw postaci (bo przecież każde środowisko ma swoich bohaterów, a śmierć Tomka wstrząsa nie tylko otoczeniem burmistrza - samym burmistrzem mniej, bo ten na rodzinie się nie skupia - ale i śledczymi czy lokalnymi mediami). Stawia na złośliwe dialogi, na komentarze dodawane do nadrzędnego toku akcji. W efekcie zaciemnia samo śledztwo - nie zależy mu na nim tak bardzo jak na popisach w zakresie charakterystyk. To automatycznie osłabia wydźwięk tomu: nawet jeśli autor przekona do siebie lekkim stylem, pozostawi niedosyt w sferze fabularnej. Nie wystarczy, że jest uważnym obserwatorem rzeczywistości i satyrykiem, który czasami potrafi zająć się też problemami psychicznymi i ich wpływem na codzienność postaci. Jest w "Trzydziestce" zatem bardzo dużo motywów, które uniemożliwią śledzenie podstawowego tematu. Śmierć Tomka idzie na marne - autorowi do niczego się nie przydaje, bo wszelkie relacje między bohaterami oraz reakcje mógłby uzyskać bez względu na punkt wyjścia. Tu nie trzeba dużo, żeby uruchomić ekstremalne odruchy - i tylko fakt, że autor nie wierzy w kreacje niektórych bohaterów, sprawia, że Tomek musi na początku zginąć. Gdyby nie zginął, tak samo można by się bawić sylwetkami bohaterów. Autor wybrał inaczej.
Tło
Ta książka jest lekka, chociaż temat wyjściowy - zupełnie nie. Trzydzieste urodziny Tomka, syna burmistrza, to jednocześnie ostatni dzień jego życia. Zbrodnia, która powinna wstrząsnąć małym miasteczkiem, jednak wyzwala niemal wyłącznie reakcje pozwalające dookreślić specyfikę zachowań oraz postaw ludzi z różnych zawodów. W obserwacjach socjologicznych jest Tomasz Żak całkiem niezły, gdyby jeszcze tylko zachował równowagę w proporcjach między gatunkiem i tłem obyczajowym, sprawdziłoby się to. Autor wyraźnie tęskni do motywów z seriali sensacyjnych, a także - szuka inspiracji w piosenkach hiphopowych. Chce, żeby jego bohaterowie posługiwali się językiem przejaskrawionym, z pogranicza sztuki i ulicy. Taki miks przyciąga uwagę znacznie bardziej niż intryga. W ogóle wydaje się, że Tomasz Żak zapomina o tym, że tworzy kryminał, albo - że nie wie, jak poradzić sobie z rozegraniem akcji. Zbrodnia, która powinna w niewielkiej miejscowości wywołać wstrząs, w rzeczywistości staje się katalizatorem wydarzeń z zupełnie innej sfery. Autor po początkowej tragedii przenosi się do kolejnych domów i miejsc pracy, żeby scharakteryzować ludzi, a nie żeby prowadzić śledztwo. Interesują go zwłaszcza wady. Wady eksponowane i doprowadzone do skrajności - nie ma tu ludzi, którzy zapewniliby choć namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Wszyscy albo są skorumpowani, albo uzależnieni od czegoś, albo - stanowią część towarzystwa szemranego, z którego nie da się wyrwać (i nie ma po co). W tej powieści jednym z problemów jest brak szans na rozwój bohaterów (i nie chodzi tu o rozwój kariery, a o przemiany w zakresie zachowań lub psychiki: autor zatrzymuje się na wyjściowym etapie i nie podsunie czytelnikom żadnych możliwości przejścia przez jakiekolwiek metamorfozy). To oznacza, że "Trzydziestka" funkcjonować będzie jako zestaw portretów. Portretów momentami nawet ciekawych lub komicznych, Żak nie przebiera w słowach, kiedy kombinuje, jak zaprezentować kolejny zestaw postaci (bo przecież każde środowisko ma swoich bohaterów, a śmierć Tomka wstrząsa nie tylko otoczeniem burmistrza - samym burmistrzem mniej, bo ten na rodzinie się nie skupia - ale i śledczymi czy lokalnymi mediami). Stawia na złośliwe dialogi, na komentarze dodawane do nadrzędnego toku akcji. W efekcie zaciemnia samo śledztwo - nie zależy mu na nim tak bardzo jak na popisach w zakresie charakterystyk. To automatycznie osłabia wydźwięk tomu: nawet jeśli autor przekona do siebie lekkim stylem, pozostawi niedosyt w sferze fabularnej. Nie wystarczy, że jest uważnym obserwatorem rzeczywistości i satyrykiem, który czasami potrafi zająć się też problemami psychicznymi i ich wpływem na codzienność postaci. Jest w "Trzydziestce" zatem bardzo dużo motywów, które uniemożliwią śledzenie podstawowego tematu. Śmierć Tomka idzie na marne - autorowi do niczego się nie przydaje, bo wszelkie relacje między bohaterami oraz reakcje mógłby uzyskać bez względu na punkt wyjścia. Tu nie trzeba dużo, żeby uruchomić ekstremalne odruchy - i tylko fakt, że autor nie wierzy w kreacje niektórych bohaterów, sprawia, że Tomek musi na początku zginąć. Gdyby nie zginął, tak samo można by się bawić sylwetkami bohaterów. Autor wybrał inaczej.
Philippe Godard, Marie-Christine Jacquet, Isabelle Simler: Mój zeszyt obserwacji przyrodniczych. Ogródek warzywny
Harperkids, Warszawa 2021.
Porady dla dzieci
Jest to tomik wielkoformatowy i zachęca dzieci do kreatywnego działania, a także do bliskiego spotkania z przyrodą. Każdy maluch, który mieszka w domu z ogródkiem i może dostać własny kawałek ziemi znajdzie w tej publikacji wsparcie olbrzymie. Każde dziecko, które może zająć się wysiewaniem nasion w doniczkach na balkonie lub na parapecie także otrzyma tu coś dla siebie. "Mój zeszyt obserwacji przyrodniczych. Ogródek warzywny" to książka, w której Philippe Godard, Marie-Christine Jacquet i Isabelle Simler przybliżają najmłodszym tajniki dbania o rośliny. W dzisiejszych czasach część kilkulatków może być w ogóle zaskoczona, że wystarczy woda i nasiona, żeby wyhodować roślinę - warto zatem podsunąć im tego typu poradnik. Niektórzy będą mogli zacząć przygodę z uprawianiem warzyw: w podniesionych grządkach lub... w jutowym worku. Zajęć nie zabraknie. Autorzy podsuwają między innymi kalendarz, żeby na pewno nie przeoczyć żadnego ważnego wydarzenia dotyczącego działań ogrodniczych. To krok w stronę ochrony środowiska i skupiania się na przyrodzie: dzieci, które wcześnie połkną bakcyla dotyczącego samodzielnej uprawy roślin, raczej nie będą kwestionować podstaw ekologii. "Ogródek warzywny" to książka, która jest jednocześnie poradnikiem dla dzieci oraz zeszytem ćwiczeń kreatywnych. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, bez względu na możliwości. Bo te dzieci, które nie dostaną odrobiny ziemi, mogą po prostu wypełniać zadania kreatywne z książki: wycinać odpowiednie obrazki i przyklejać w wyznaczonych miejscach, zakreślać poprawne odpowiedzi, kolorować jadalne części warzyw, uczyć się nazw narzędzi. Dowiedzą się dzieci, czym jest permakultura i wermikompostownik - poziom wiedzy bywa zatem naprawdę zaawansowany, dzieci mogą nawet czasem zaskoczyć rodziców, którzy nie interesowali się do tej pory uprawami. Jakie nasiona wysiewać w jakich odległościach, jak często podlewać, co daje spulchnianie gleby, jakie stworzenia pomagają w uprawach - mnóstwo wiadomości przydatnych i ciekawostek, które pozwolą przyciągnąć dzieci do książki. Seria Akademia Mądrego Dziecka owocuje tym razem tomem dość ambitnym, zbiorem danych i podpowiedzi do zastosowania w praktyce. Mali odbiorcy poczują się najprawdopodobniej docenieni - w końcu autorzy dzielą się fachową wiedzą i nie upraszczają specjalnie informacji (przynajmniej z perspektywy grupy docelowej).
Chociaż czeka najmłodszych sporo pracy, autorzy za każdym razem przestrzegają, by przy używaniu ostrych narzędzi poprosić o pomoc kogoś dorosłego. O ile zupełnie nie dziwi to w temacie przycinania desek na skrzynkę, o tyle już przy korzystaniu z nożyczek przy wycinaniu obrazków z tomiku - wydaje się nieco przesadną ostrożnością. W końcu dzieci i tak uczą się korzystania z nożyczek w szkole, nie można ich odsuwać od wszystkiego, bo wtedy jest większe prawdopodobieństwo, że zrobią sobie krzywdę przez brak umiejętności nabytych w odpowiednim czasie. Niezależnie od przestróg i asekuracji autorów trzeba tu będzie też często używać kredek i wypełniać kolejne zadania utrwalające wiadomości. Wciągnięcie dzieci w zadania kreatywne związane z uprawą roślin to strzał w dziesiątkę - przekonuje nie tylko do działań w ogrodzie, ale też do samego procesu uczenia się.
Porady dla dzieci
Jest to tomik wielkoformatowy i zachęca dzieci do kreatywnego działania, a także do bliskiego spotkania z przyrodą. Każdy maluch, który mieszka w domu z ogródkiem i może dostać własny kawałek ziemi znajdzie w tej publikacji wsparcie olbrzymie. Każde dziecko, które może zająć się wysiewaniem nasion w doniczkach na balkonie lub na parapecie także otrzyma tu coś dla siebie. "Mój zeszyt obserwacji przyrodniczych. Ogródek warzywny" to książka, w której Philippe Godard, Marie-Christine Jacquet i Isabelle Simler przybliżają najmłodszym tajniki dbania o rośliny. W dzisiejszych czasach część kilkulatków może być w ogóle zaskoczona, że wystarczy woda i nasiona, żeby wyhodować roślinę - warto zatem podsunąć im tego typu poradnik. Niektórzy będą mogli zacząć przygodę z uprawianiem warzyw: w podniesionych grządkach lub... w jutowym worku. Zajęć nie zabraknie. Autorzy podsuwają między innymi kalendarz, żeby na pewno nie przeoczyć żadnego ważnego wydarzenia dotyczącego działań ogrodniczych. To krok w stronę ochrony środowiska i skupiania się na przyrodzie: dzieci, które wcześnie połkną bakcyla dotyczącego samodzielnej uprawy roślin, raczej nie będą kwestionować podstaw ekologii. "Ogródek warzywny" to książka, która jest jednocześnie poradnikiem dla dzieci oraz zeszytem ćwiczeń kreatywnych. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, bez względu na możliwości. Bo te dzieci, które nie dostaną odrobiny ziemi, mogą po prostu wypełniać zadania kreatywne z książki: wycinać odpowiednie obrazki i przyklejać w wyznaczonych miejscach, zakreślać poprawne odpowiedzi, kolorować jadalne części warzyw, uczyć się nazw narzędzi. Dowiedzą się dzieci, czym jest permakultura i wermikompostownik - poziom wiedzy bywa zatem naprawdę zaawansowany, dzieci mogą nawet czasem zaskoczyć rodziców, którzy nie interesowali się do tej pory uprawami. Jakie nasiona wysiewać w jakich odległościach, jak często podlewać, co daje spulchnianie gleby, jakie stworzenia pomagają w uprawach - mnóstwo wiadomości przydatnych i ciekawostek, które pozwolą przyciągnąć dzieci do książki. Seria Akademia Mądrego Dziecka owocuje tym razem tomem dość ambitnym, zbiorem danych i podpowiedzi do zastosowania w praktyce. Mali odbiorcy poczują się najprawdopodobniej docenieni - w końcu autorzy dzielą się fachową wiedzą i nie upraszczają specjalnie informacji (przynajmniej z perspektywy grupy docelowej).
Chociaż czeka najmłodszych sporo pracy, autorzy za każdym razem przestrzegają, by przy używaniu ostrych narzędzi poprosić o pomoc kogoś dorosłego. O ile zupełnie nie dziwi to w temacie przycinania desek na skrzynkę, o tyle już przy korzystaniu z nożyczek przy wycinaniu obrazków z tomiku - wydaje się nieco przesadną ostrożnością. W końcu dzieci i tak uczą się korzystania z nożyczek w szkole, nie można ich odsuwać od wszystkiego, bo wtedy jest większe prawdopodobieństwo, że zrobią sobie krzywdę przez brak umiejętności nabytych w odpowiednim czasie. Niezależnie od przestróg i asekuracji autorów trzeba tu będzie też często używać kredek i wypełniać kolejne zadania utrwalające wiadomości. Wciągnięcie dzieci w zadania kreatywne związane z uprawą roślin to strzał w dziesiątkę - przekonuje nie tylko do działań w ogrodzie, ale też do samego procesu uczenia się.
sobota, 24 kwietnia 2021
Jakub Rybicki: Po Bajkale. Rowerem przez Syberię
Świat Książki, Warszawa 2021.
Na mrozie
Jakub Rybicki postanawia się wybrać na eskapadę w starym stylu, powiązaną z wymyślnymi rekordami albo realizowaniem odważnych marzeń. Wprawdzie rekordów już nie bije, bo nie byłby pierwszy, ale też nie próbuje podchodzić do tematu przesadnie ambicjonalnie. Stawia na dobrą zabawę i na przygodę w najlepszym znaczeniu tego słowa. "Po Bajkale. Rowerem przez Syberię" to właściwie dwie rowerowe wyprawy. W pierwszej autor postanawia postawić na spontaniczność i przejechać do Mongolii. Na rowerze - żeby już nie koncentrować się na szukaniu środków lokomocji. Roweru nie ma, ale może go kupić na zwykłym syberyjskim targu, na którym da się kupić wszystko. Pomysł jest równie malowniczy co szalony: Jakub Rybicki jednak nie zamierza się przejmować drobiazgami. Zamiast inwestowania w kosmiczny i niezawodny sprzęt (którego musiałby strzec przed złodziejami), jeździ do miejscowych mechaników, którzy naprawią to, co się zepsuje i przygotują pojazd na długą trasę. Wszyscy dowiadujący się o planach Rybickiego odradzają mu takie zachowanie - jednak autor nie daje się zawrócić z obranej drogi. Druga wyprawa oznacza przejazd przez zamarznięty Bajkał. I tu Jakub Rybicki chce trochę bardziej się zaangażować. Nie ma już niefrasobliwości w wybieraniu sprzętu ani - niepotrzebnej brawury; autor dobiera sobie wyprawowego kumpla, który tak samo gotowy jest na przygody. Rybicki nie lubi żmudnych treningów, uznaje, że kondycję wyrobi sobie w trasie. Nie planuje przesadnie i nie skupia się na tym, co może się nie udać - postanawia zdać się na los. Jednocześnie bardzo starannie przygotowuje się do drogi, co widać w obu przypadkach za sprawą informacji, którymi częstuje odbiorców.
"Po Bajkale" to książka w stylu dzisiejszych podróżniczych publikacji, wypełniona ciekawostkami, uwagami z podróży i licznymi zdjęciami (w tym wypadku - nie są one amatorskie, co jakiś czas pojawiają się kadry, których można autorowi pozazdrościć). Jakub Rybicki tłumaczy, dlaczego nie podejmuje się ścigania z poprzednikami, nie szuka wielkich wyzwań, dzięki którym zapisze się w historii - stawia za to na drobne anegdotki z podróży. Czytelnicy dowiedzą się czegoś o regionie, po którym autor się przemieszcza. Najbardziej ciekawe wydają mu się spotkania z miejscowymi - precyzyjnie zatem odtwarza zwłaszcza relacje międzyludzkie, nieoczekiwane reakcje albo charaktery typowe dla miejsca. Zderza opowieści z inną mentalnością, czym może zobrazować specyfikę życia na Syberii. Zyskuje dzięki takiemu podejściu całkiem sporo dowcipnych opowiastek, którymi może ubarwiać swoje przeżycia. Zajmuje się prezentowaniem inności - bez niepotrzebnej ekscytacji czy ucieczki od tego, co nieznane. Dzieli się z czytelnikami zestawem wiadomości, czerpie z lektur, ale przede wszystkim z otoczenia. To dostarcza mu ogromnej ilości ciekawostek. Przy tej strategii autora ekstremalny charakter jego wypraw traci na znaczeniu, bardziej liczy się możliwość dotarcia do różnych miejsc i poznawania zwykłych-niezwykłych ludzi.
"Po Bajkale" to tom wydany jak album, jest w nim wiele fotografii imponujących, odwzorowujących niezwykłość przestrzeni albo samego wyzwania związanego z rowerowym przemierzaniem terenów kojarzących się ze śniegiem i bardzo niskimi temperaturami. Jakub Rybicki pokazuje, że jedynie wyobraźnia może ograniczać człowieka.
Na mrozie
Jakub Rybicki postanawia się wybrać na eskapadę w starym stylu, powiązaną z wymyślnymi rekordami albo realizowaniem odważnych marzeń. Wprawdzie rekordów już nie bije, bo nie byłby pierwszy, ale też nie próbuje podchodzić do tematu przesadnie ambicjonalnie. Stawia na dobrą zabawę i na przygodę w najlepszym znaczeniu tego słowa. "Po Bajkale. Rowerem przez Syberię" to właściwie dwie rowerowe wyprawy. W pierwszej autor postanawia postawić na spontaniczność i przejechać do Mongolii. Na rowerze - żeby już nie koncentrować się na szukaniu środków lokomocji. Roweru nie ma, ale może go kupić na zwykłym syberyjskim targu, na którym da się kupić wszystko. Pomysł jest równie malowniczy co szalony: Jakub Rybicki jednak nie zamierza się przejmować drobiazgami. Zamiast inwestowania w kosmiczny i niezawodny sprzęt (którego musiałby strzec przed złodziejami), jeździ do miejscowych mechaników, którzy naprawią to, co się zepsuje i przygotują pojazd na długą trasę. Wszyscy dowiadujący się o planach Rybickiego odradzają mu takie zachowanie - jednak autor nie daje się zawrócić z obranej drogi. Druga wyprawa oznacza przejazd przez zamarznięty Bajkał. I tu Jakub Rybicki chce trochę bardziej się zaangażować. Nie ma już niefrasobliwości w wybieraniu sprzętu ani - niepotrzebnej brawury; autor dobiera sobie wyprawowego kumpla, który tak samo gotowy jest na przygody. Rybicki nie lubi żmudnych treningów, uznaje, że kondycję wyrobi sobie w trasie. Nie planuje przesadnie i nie skupia się na tym, co może się nie udać - postanawia zdać się na los. Jednocześnie bardzo starannie przygotowuje się do drogi, co widać w obu przypadkach za sprawą informacji, którymi częstuje odbiorców.
"Po Bajkale" to książka w stylu dzisiejszych podróżniczych publikacji, wypełniona ciekawostkami, uwagami z podróży i licznymi zdjęciami (w tym wypadku - nie są one amatorskie, co jakiś czas pojawiają się kadry, których można autorowi pozazdrościć). Jakub Rybicki tłumaczy, dlaczego nie podejmuje się ścigania z poprzednikami, nie szuka wielkich wyzwań, dzięki którym zapisze się w historii - stawia za to na drobne anegdotki z podróży. Czytelnicy dowiedzą się czegoś o regionie, po którym autor się przemieszcza. Najbardziej ciekawe wydają mu się spotkania z miejscowymi - precyzyjnie zatem odtwarza zwłaszcza relacje międzyludzkie, nieoczekiwane reakcje albo charaktery typowe dla miejsca. Zderza opowieści z inną mentalnością, czym może zobrazować specyfikę życia na Syberii. Zyskuje dzięki takiemu podejściu całkiem sporo dowcipnych opowiastek, którymi może ubarwiać swoje przeżycia. Zajmuje się prezentowaniem inności - bez niepotrzebnej ekscytacji czy ucieczki od tego, co nieznane. Dzieli się z czytelnikami zestawem wiadomości, czerpie z lektur, ale przede wszystkim z otoczenia. To dostarcza mu ogromnej ilości ciekawostek. Przy tej strategii autora ekstremalny charakter jego wypraw traci na znaczeniu, bardziej liczy się możliwość dotarcia do różnych miejsc i poznawania zwykłych-niezwykłych ludzi.
"Po Bajkale" to tom wydany jak album, jest w nim wiele fotografii imponujących, odwzorowujących niezwykłość przestrzeni albo samego wyzwania związanego z rowerowym przemierzaniem terenów kojarzących się ze śniegiem i bardzo niskimi temperaturami. Jakub Rybicki pokazuje, że jedynie wyobraźnia może ograniczać człowieka.
piątek, 23 kwietnia 2021
Paweł Majerski: Nowocześni i nowoczesne. Konstelacje wyobraźni
Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2020.
Odkrycia
Nie jest zadaniem literaturoznawców mówienie o oczywistościach i o tym, co dostępne w podstawowej płaszczyźnie poznania utworu. Powinni oni za to wskazywać mechanizmy tworzenia, ukryte zależności i przyczyny pisarskich wyborów. Niektórzy do perfekcji doprowadzili zagłębianie się w niuanse literatury oraz w szereg odczytań - warto ich potraktować jako przewodników po wyobraźni twórców, zwłaszcza że sami jako badacze wolni są od schematów i potrafią zabrać czytelników w wielowymiarową podróż. "Nowocześni i nowoczesne. Konstelacje wyobraźni" Pawła Majerskiego to tom dla fachowców w dziedzinie literatury: siłą rzeczy książka hermetyczna, która nie dotrze do każdego. Ale zainteresowani tematyką znajdą tu zestaw inspirujących i rzeczywiście niebanalnych omówień. Paweł Majerski zajmuje się twórcami powszechnie kojarzonymi (Tadeusz Peiper, Tymoteusz Karpowicz, Tytus Czyżewski), jak i mniej znanymi (Mila Elin). Sprawdza też, jak inni literaturoznawcy lub praktycy literatury czytali swoich mistrzów - lektury zapośredniczone pozwalają przecież znaleźć odkrywcze tony i zależności. "Nowocześni i nowoczesne" to tom, w którym mieści się mnóstwo wskazówek, także tych bibliograficznych. Paweł Majerski pisze eseje niezbyt długie, za to skondensowane i wypełnione konkretami. Nie ma tu poszukiwań ani błądzenia, jest pewność w wytyczaniu kierunków odczytań. Dzięki takim podpowiedziom można wyjść poza standardowe skojarzenia i oddalić się od podręcznikowych wykładni. Nie da się do lektury podejść bez podstawowych wiadomości na temat charakterystyk, nurtów czy zjawisk literackich, autor kieruje się do świadomych odbiorców - ale nie wyklucza to możliwości przedstawiania im nowych inspiracji i kierunków badań. Pogłębianie interpretacji prowadzi zatem nie tylko do odsłaniania tajników warsztatowych - a te, w przypadku twórców mocno nastawionych na formę i rozwiązania konstrukcyjne - wciąż pozostają interesujące. W tomie złożonym z drobnych ale esencjonalnych omówień archaiczna dziś raczej nowoczesność odkrywa pokłady aktualności. Paweł Majerski prowadzi czytelników wprost do zestawów znaczeń, bardzo uważa na to, by zapewnić im dostęp do głębszych przesłań. Jednocześnie może dzielić się swoimi pasjami badawczymi, zachowując przy tym obiektywizm. Bezemocjonalny styl komentarzy nie kłóci się tutaj z zaangażowaniem w tematy.
Paweł Majerski bardzo mocno podbudowuje swoje teksty zestawami opracowań. Rozłożyste przypisy pozwalają lepiej zorientować się w stanie badań i wprowadzają dodatkowe komentarze na temat kolejnych utworów albo zależności literackich. Autor prezentuje konteksty działań literatów, naświetla też rozwiązania, które wymykają się typowym klasyfikacjom, a prowadzą do wychwycenia dodatkowych sensów. Umiejętność prowadzenia przejrzystego dyskursu w połączeniu z głębokim zrozumieniem zasad literatury nowoczesnej przynosi satysfakcjonujące efekty. Chociaż autor nie zamierza przedstawiać całościowych charakterystyk twórczości kolejnych literatów, nie pozostawia uczucia niedosytu. Jego analizy pomagają w odkrywaniu mechanizmów rządzących poetyckimi decyzjami. Paweł Majerski umożliwia powrót do lektur sklasyczniałych już, ale nie zawsze rzeczywiście dobrze poznanych. Strategia wybrana przez tego badacza polega na uważnej lekturze i prześledzeniu warsztatu literackiego oraz sprawdzaniu opracowań - ale poza przytaczaniem płynących z takiej kwerendy wniosków Paweł Majerski jest w stanie podać jeszcze kolejną warstwę odczytań. Dzięki temu nie poprzestaje na przedstawianiu tego, co znane, a próbuje zainspirować odbiorców i zachęcić ich do ponownego odkrywania nowoczesności.
Odkrycia
Nie jest zadaniem literaturoznawców mówienie o oczywistościach i o tym, co dostępne w podstawowej płaszczyźnie poznania utworu. Powinni oni za to wskazywać mechanizmy tworzenia, ukryte zależności i przyczyny pisarskich wyborów. Niektórzy do perfekcji doprowadzili zagłębianie się w niuanse literatury oraz w szereg odczytań - warto ich potraktować jako przewodników po wyobraźni twórców, zwłaszcza że sami jako badacze wolni są od schematów i potrafią zabrać czytelników w wielowymiarową podróż. "Nowocześni i nowoczesne. Konstelacje wyobraźni" Pawła Majerskiego to tom dla fachowców w dziedzinie literatury: siłą rzeczy książka hermetyczna, która nie dotrze do każdego. Ale zainteresowani tematyką znajdą tu zestaw inspirujących i rzeczywiście niebanalnych omówień. Paweł Majerski zajmuje się twórcami powszechnie kojarzonymi (Tadeusz Peiper, Tymoteusz Karpowicz, Tytus Czyżewski), jak i mniej znanymi (Mila Elin). Sprawdza też, jak inni literaturoznawcy lub praktycy literatury czytali swoich mistrzów - lektury zapośredniczone pozwalają przecież znaleźć odkrywcze tony i zależności. "Nowocześni i nowoczesne" to tom, w którym mieści się mnóstwo wskazówek, także tych bibliograficznych. Paweł Majerski pisze eseje niezbyt długie, za to skondensowane i wypełnione konkretami. Nie ma tu poszukiwań ani błądzenia, jest pewność w wytyczaniu kierunków odczytań. Dzięki takim podpowiedziom można wyjść poza standardowe skojarzenia i oddalić się od podręcznikowych wykładni. Nie da się do lektury podejść bez podstawowych wiadomości na temat charakterystyk, nurtów czy zjawisk literackich, autor kieruje się do świadomych odbiorców - ale nie wyklucza to możliwości przedstawiania im nowych inspiracji i kierunków badań. Pogłębianie interpretacji prowadzi zatem nie tylko do odsłaniania tajników warsztatowych - a te, w przypadku twórców mocno nastawionych na formę i rozwiązania konstrukcyjne - wciąż pozostają interesujące. W tomie złożonym z drobnych ale esencjonalnych omówień archaiczna dziś raczej nowoczesność odkrywa pokłady aktualności. Paweł Majerski prowadzi czytelników wprost do zestawów znaczeń, bardzo uważa na to, by zapewnić im dostęp do głębszych przesłań. Jednocześnie może dzielić się swoimi pasjami badawczymi, zachowując przy tym obiektywizm. Bezemocjonalny styl komentarzy nie kłóci się tutaj z zaangażowaniem w tematy.
Paweł Majerski bardzo mocno podbudowuje swoje teksty zestawami opracowań. Rozłożyste przypisy pozwalają lepiej zorientować się w stanie badań i wprowadzają dodatkowe komentarze na temat kolejnych utworów albo zależności literackich. Autor prezentuje konteksty działań literatów, naświetla też rozwiązania, które wymykają się typowym klasyfikacjom, a prowadzą do wychwycenia dodatkowych sensów. Umiejętność prowadzenia przejrzystego dyskursu w połączeniu z głębokim zrozumieniem zasad literatury nowoczesnej przynosi satysfakcjonujące efekty. Chociaż autor nie zamierza przedstawiać całościowych charakterystyk twórczości kolejnych literatów, nie pozostawia uczucia niedosytu. Jego analizy pomagają w odkrywaniu mechanizmów rządzących poetyckimi decyzjami. Paweł Majerski umożliwia powrót do lektur sklasyczniałych już, ale nie zawsze rzeczywiście dobrze poznanych. Strategia wybrana przez tego badacza polega na uważnej lekturze i prześledzeniu warsztatu literackiego oraz sprawdzaniu opracowań - ale poza przytaczaniem płynących z takiej kwerendy wniosków Paweł Majerski jest w stanie podać jeszcze kolejną warstwę odczytań. Dzięki temu nie poprzestaje na przedstawianiu tego, co znane, a próbuje zainspirować odbiorców i zachęcić ich do ponownego odkrywania nowoczesności.
czwartek, 22 kwietnia 2021
Weronika Wierzchowska: Telefonistka z ulicy Próżnej
Szara Godzina, Katowice 2021.
Rutyna
Weronika Wierzchowska należy do tych autorek, którym zawsze warto zaufać - sprawdza się w obyczajówkach i w powieściach bazujących na codziennych interpersonalnych relacjach. Odpowiada jej też klimat retro, co pokazuje w kolejnej książce, "Telefonistce z ulicy Próżnej". To historia Hanki - szarej myszy, kobiety, która nie rzuca się w oczy i przez nikogo nie jest brana na poważnie. Jako niemal niewidzialna osóbka, może włączyć się w potężną intrygę. Trochę w tym przypadku, trochę inspiracji bardziej wyzwoloną koleżanką. Bo na przykład Zocha, koleżanka z pracy Hanki, nie boi się realizowania własnych pragnień. To ona jest tą przebojową, odważną i wyzwoloną - co ciekawe, otoczenie jej przez to nie odrzuca. Hanka może zatem ostrożnie wprowadzać do swojej codzienności zachowania wzorowane na tej bohaterce. Powoli otwiera się na zmiany. Do tego postanawia coś zmienić w swojej egzystencji. Do tej pory poza wizerunkiem szarej myszy Hanka charakteryzowała się "urodą telefoniczną", to jest cudownym głosem i przeciętnym wyglądem. Stopniowo uczy się jednak podkreślać swoje atuty. A wszystko dzięki jednej decyzji - stojącej w sprzeczności z zasadami telefonistki.
Hanka ma zawód, który dzisiejszym młodym pokoleniom wydawać się może absurdalny. Pracuje w centrali telefonicznej, odbiera telefony i łączy ludzi z tymi, do których dzwonią. Podczas jednego z nocnych dyżurów Hanka postanawia sprawdzić, jakie pilne sprawy mają ci, którzy mimo pory zdecydowali się na skorzystanie z aparatów. Ostrożnie podnosi słuchawkę i trafia w sam środek afery kryminalnej. Wie, że musi działać - nie pochopnie, żeby nie zdradzić się ze źródłem wiedzy i nie stracić pracy, lecz stanowczo: czas nagli, a jeśli Hanka nie przybędzie z odsieczą, ktoś może zginąć. Weronika Wierzchowska od tego motywu rozpoczyna "Telefonistkę z ulicy Próżnej" - ale szykuje dla czytelników mnóstwo niespodzianek. Pierwsze śledztwo wprowadza Hankę w przestrzeń i znajomości, które bardzo przydadzą się później, kiedy o ochronę przed okrutnym bratem poprosi ją młoda wycieńczona dziewczyna. Weronika Wierzchowska ma w zanadrzu sporo zwrotów akcji, parę razy wręcz pokazuje, że potrafi operować różnymi gatunkami. Wprowadza liczne zagadki kryminalne, zastanawia się nad relacjami między bohaterami. Hanka nieoczekiwanie dla siebie samej zyskuje znajome i przyjaciółki, które nie zostawią jej w potrzebie - pod warunkiem jednak, że odpowiednim ludziom zaufa. "Telefonistka z ulicy Próżnej" to szereg wydarzeń ekstremalnych, angażujących szerokie grono czytelników za sprawą sensacyjności. Dodatkowo autorka wykazuje się talentem do tworzenia kontekstu: przekonuje do świata Hanki i sprawia, że chce się jej kibicować w najdziwniejszych nawet przygodach. Charakteryzuje tę książkę szybkie tempo akcji i spora wyobraźnia, a także - co nie bez znaczenia - wielka swoboda narracyjna. Weronika Wierzchowska przyciągnie nie tylko tych czytelników, którzy fascynują się kryminałami w stylu retro - równie skutecznie zachęci do powieści fanki obyczajówek z dawnych lat. Dobrze się tę powieść czyta, rozrywka obejmuje tu zestaw różnorodnych emocji, które przekładają się na zabawę. Ma Wierzchowska pomysł, który potrafi zrealizować. Nie jest to książka przegadana czy sztuczna, można bez obaw podążać za bohaterkami.
Rutyna
Weronika Wierzchowska należy do tych autorek, którym zawsze warto zaufać - sprawdza się w obyczajówkach i w powieściach bazujących na codziennych interpersonalnych relacjach. Odpowiada jej też klimat retro, co pokazuje w kolejnej książce, "Telefonistce z ulicy Próżnej". To historia Hanki - szarej myszy, kobiety, która nie rzuca się w oczy i przez nikogo nie jest brana na poważnie. Jako niemal niewidzialna osóbka, może włączyć się w potężną intrygę. Trochę w tym przypadku, trochę inspiracji bardziej wyzwoloną koleżanką. Bo na przykład Zocha, koleżanka z pracy Hanki, nie boi się realizowania własnych pragnień. To ona jest tą przebojową, odważną i wyzwoloną - co ciekawe, otoczenie jej przez to nie odrzuca. Hanka może zatem ostrożnie wprowadzać do swojej codzienności zachowania wzorowane na tej bohaterce. Powoli otwiera się na zmiany. Do tego postanawia coś zmienić w swojej egzystencji. Do tej pory poza wizerunkiem szarej myszy Hanka charakteryzowała się "urodą telefoniczną", to jest cudownym głosem i przeciętnym wyglądem. Stopniowo uczy się jednak podkreślać swoje atuty. A wszystko dzięki jednej decyzji - stojącej w sprzeczności z zasadami telefonistki.
Hanka ma zawód, który dzisiejszym młodym pokoleniom wydawać się może absurdalny. Pracuje w centrali telefonicznej, odbiera telefony i łączy ludzi z tymi, do których dzwonią. Podczas jednego z nocnych dyżurów Hanka postanawia sprawdzić, jakie pilne sprawy mają ci, którzy mimo pory zdecydowali się na skorzystanie z aparatów. Ostrożnie podnosi słuchawkę i trafia w sam środek afery kryminalnej. Wie, że musi działać - nie pochopnie, żeby nie zdradzić się ze źródłem wiedzy i nie stracić pracy, lecz stanowczo: czas nagli, a jeśli Hanka nie przybędzie z odsieczą, ktoś może zginąć. Weronika Wierzchowska od tego motywu rozpoczyna "Telefonistkę z ulicy Próżnej" - ale szykuje dla czytelników mnóstwo niespodzianek. Pierwsze śledztwo wprowadza Hankę w przestrzeń i znajomości, które bardzo przydadzą się później, kiedy o ochronę przed okrutnym bratem poprosi ją młoda wycieńczona dziewczyna. Weronika Wierzchowska ma w zanadrzu sporo zwrotów akcji, parę razy wręcz pokazuje, że potrafi operować różnymi gatunkami. Wprowadza liczne zagadki kryminalne, zastanawia się nad relacjami między bohaterami. Hanka nieoczekiwanie dla siebie samej zyskuje znajome i przyjaciółki, które nie zostawią jej w potrzebie - pod warunkiem jednak, że odpowiednim ludziom zaufa. "Telefonistka z ulicy Próżnej" to szereg wydarzeń ekstremalnych, angażujących szerokie grono czytelników za sprawą sensacyjności. Dodatkowo autorka wykazuje się talentem do tworzenia kontekstu: przekonuje do świata Hanki i sprawia, że chce się jej kibicować w najdziwniejszych nawet przygodach. Charakteryzuje tę książkę szybkie tempo akcji i spora wyobraźnia, a także - co nie bez znaczenia - wielka swoboda narracyjna. Weronika Wierzchowska przyciągnie nie tylko tych czytelników, którzy fascynują się kryminałami w stylu retro - równie skutecznie zachęci do powieści fanki obyczajówek z dawnych lat. Dobrze się tę powieść czyta, rozrywka obejmuje tu zestaw różnorodnych emocji, które przekładają się na zabawę. Ma Wierzchowska pomysł, który potrafi zrealizować. Nie jest to książka przegadana czy sztuczna, można bez obaw podążać za bohaterkami.
środa, 21 kwietnia 2021
Piotr Marecki, Regina Mynarska, Kamila Albin: To nie jest Polska
Korporacja Ha!art, Kraków 2021.
Na ekranie
Piotr Marecki wybiera filmiki. Krótkie obrazki, migawki, drobne sceny - sugestywne, jednak do błyskawicznego obejrzenia. Te filmiki przedstawiają Polskę ostatniej dekady (chociaż można się zastanawiać nad zasadami wyboru: dlaczego na przykład w wersji sportowej do książki trafiły wyłącznie motywy skoków narciarskich, albo - czy jednokierunkowość w przedstawianiu manifestacji czemuś może służyć: to wszystko nie na długo intryguje, tom "To nie jest Polska" kusi formą, pomysłem, którego do tej pory na rynku nie było). Wybrane przez Mareckiego filmiki zostają wysłane do Reginy Mynarskiej i do Kamili Albin. Regina Mynarska przekłada nagrania na zapis w audiodeskrypcji, a Kamila Albin wykonuje pracę redaktorską: sprawdza, czy wszystko jest wystarczająco czytelne i czy nie wkradły się gdzieś interpretacje zamiast suchych faktów. Tak przygotowane relacje zostają udostępnione czytelnikom.
Bardzo krótkie są te teksty i funkcjonować mogą niemal jako poetyckie. Czytelnicy mogą przypominać sobie charakterystyczne momenty, sceny, które na długo zapadały odbiorcom w pamięć - mogą też zrezygnować z szukania odwołań (bo przecież w audiodeskrypcji nie pojawiają się nazwy ani nazwiska, same obrazy odarte z dodatkowych komentarzy wyjaśniających) i skupić się na relacjach międzyludzkich i na zachowaniach socjologicznych. "To nie jest Polska" to zestaw scen z protestów i manifestacji, starć z policją, albo... rekonstrukcji historycznych scen przy kręceniu filmów. Jest ta opowieść subiektywnym wyborem i zbiorem znaczeń, czasami niespodziewanych, a czasami budzących sprzeciw (jeśli to mają być sytuacje, które zdefiniują najbliższą przeszłość). Piotr Marecki szczególnie lubi te filmiki, które zawierają w sobie wewnętrzne sprzeczności albo niepokoje, sięga po to, co w jakiś sposób ponure lub przytłaczające. Jest w stanie przyciągnąć odbiorców właśnie przez minorowe tony. Co ciekawe - te tony to kwestia odbioru, a nie samej lektury, bo przecież w opisach nie ma miejsca na emocje oraz na indywidualne oceny. Forma zatem intryguje, przyciągnie czytelników - jako niezwykłe rozwiązanie. Może do tego tomu sięgnąć każdy, kto jest zainteresowany zasadami tworzenia opisów audiodeskrypcji, żeby zetknąć się z konkretnymi przykładami i być może podszkolić. Do książki dołączone zostały - i to już raczej zbędne - komentarze, jakie wymieniały między sobą Mynarska i Albin: to decyzje redakcyjne i praca, która przeważnie nie jest udostępniana czytelnikom (być może chodziło o to, żeby wytłumaczyć obecność Kamili Albin w gronie autorów): z perspektywy odbiorców ciekawiej byłoby przygotować po prostu więcej typowych dla naszego kraju scenek.
Liczy się tu pomysł - niebanalny sposób na pokazanie rzeczywistości w Polsce ostatnich lat. Forma przyciąga tak, że po pierwszym zanurzeniu się w treść czytelnicy będą skupiać się bardziej na sednie opisów. To, co przez dziennikarzy opatrzone wieloma komentarzami i z nadmiernie podbijaną emocjonalną warstwą, tu działa jak całkowicie wyprane z uczuć. I dopiero wtedy wywoła ogromne wrażenie.
Na ekranie
Piotr Marecki wybiera filmiki. Krótkie obrazki, migawki, drobne sceny - sugestywne, jednak do błyskawicznego obejrzenia. Te filmiki przedstawiają Polskę ostatniej dekady (chociaż można się zastanawiać nad zasadami wyboru: dlaczego na przykład w wersji sportowej do książki trafiły wyłącznie motywy skoków narciarskich, albo - czy jednokierunkowość w przedstawianiu manifestacji czemuś może służyć: to wszystko nie na długo intryguje, tom "To nie jest Polska" kusi formą, pomysłem, którego do tej pory na rynku nie było). Wybrane przez Mareckiego filmiki zostają wysłane do Reginy Mynarskiej i do Kamili Albin. Regina Mynarska przekłada nagrania na zapis w audiodeskrypcji, a Kamila Albin wykonuje pracę redaktorską: sprawdza, czy wszystko jest wystarczająco czytelne i czy nie wkradły się gdzieś interpretacje zamiast suchych faktów. Tak przygotowane relacje zostają udostępnione czytelnikom.
Bardzo krótkie są te teksty i funkcjonować mogą niemal jako poetyckie. Czytelnicy mogą przypominać sobie charakterystyczne momenty, sceny, które na długo zapadały odbiorcom w pamięć - mogą też zrezygnować z szukania odwołań (bo przecież w audiodeskrypcji nie pojawiają się nazwy ani nazwiska, same obrazy odarte z dodatkowych komentarzy wyjaśniających) i skupić się na relacjach międzyludzkich i na zachowaniach socjologicznych. "To nie jest Polska" to zestaw scen z protestów i manifestacji, starć z policją, albo... rekonstrukcji historycznych scen przy kręceniu filmów. Jest ta opowieść subiektywnym wyborem i zbiorem znaczeń, czasami niespodziewanych, a czasami budzących sprzeciw (jeśli to mają być sytuacje, które zdefiniują najbliższą przeszłość). Piotr Marecki szczególnie lubi te filmiki, które zawierają w sobie wewnętrzne sprzeczności albo niepokoje, sięga po to, co w jakiś sposób ponure lub przytłaczające. Jest w stanie przyciągnąć odbiorców właśnie przez minorowe tony. Co ciekawe - te tony to kwestia odbioru, a nie samej lektury, bo przecież w opisach nie ma miejsca na emocje oraz na indywidualne oceny. Forma zatem intryguje, przyciągnie czytelników - jako niezwykłe rozwiązanie. Może do tego tomu sięgnąć każdy, kto jest zainteresowany zasadami tworzenia opisów audiodeskrypcji, żeby zetknąć się z konkretnymi przykładami i być może podszkolić. Do książki dołączone zostały - i to już raczej zbędne - komentarze, jakie wymieniały między sobą Mynarska i Albin: to decyzje redakcyjne i praca, która przeważnie nie jest udostępniana czytelnikom (być może chodziło o to, żeby wytłumaczyć obecność Kamili Albin w gronie autorów): z perspektywy odbiorców ciekawiej byłoby przygotować po prostu więcej typowych dla naszego kraju scenek.
Liczy się tu pomysł - niebanalny sposób na pokazanie rzeczywistości w Polsce ostatnich lat. Forma przyciąga tak, że po pierwszym zanurzeniu się w treść czytelnicy będą skupiać się bardziej na sednie opisów. To, co przez dziennikarzy opatrzone wieloma komentarzami i z nadmiernie podbijaną emocjonalną warstwą, tu działa jak całkowicie wyprane z uczuć. I dopiero wtedy wywoła ogromne wrażenie.
wtorek, 20 kwietnia 2021
Agnieszka Litorowicz-Siegert: Karuzela
W.A.B., Warszawa 2021.
Skarb ze wspomnień
Agnieszka Litorowicz-Siegert lubi wysyłać swoje bohaterki na poszukiwania czegoś, co zaginęło w przeszłości, ale jeszcze może gdzieś istnieje - starannie ukryte, da się ocalić i przyniesie szczęście teraz. Takie obyczajowe opowieści o skarbach bardzo dobrze się sprawdzają na rynku literatury kobiecej, a ponieważ autorka wykazuje się dużym talentem w tworzeniu złożonych fabuł, "Karuzela" szybko dołączy do ulubionych lektur wielu pań. To rozbudowana historia prezentująca aktualne i dawne losy kilku postaci, na pierwszy plan wybijają się dwie, Weronika i Maria. Obie wynajęły na wyłączność pewien dom postawiony w pięknym otoczeniu. Obie chcą tu spędzić czas, tyle że Weronika ma w pobliżu do załatwienia ważną sprawę, a Maria potrzebuje przestrzeni do pracy twórczej. Bohaterki nie dopuszczają możliwości dzielenia domu, jednak ponieważ nie udaje im się wymyślić lepszego rozwiązania, postanawiają jakoś przetrzymać swoją obecność. Nie zależy im na sobie - dlatego też mogą się przed sobą otworzyć i doprowadzić do ważnych wyznań. Obie potrzebują bratniej duszy, chociaż dzieli je wiek. Maria ma za sobą trzy małżeństwa, jest doświadczona i opanowana. Nie oczekuje wiele od życia, nie szuka kolejnych przygód ani wrażeń. Potrafi być złośliwa, chociaż z reguły zachowuje swoje opinie dla siebie. Weronika także chce prezentować się jako osoba opanowana, ale cecha, która przydaje się jej w pracy, niespecjalnie sprawdza się w codzienności. Weronika czasem postępuje impulsywnie. W nowym towarzystwie przekonuje się do ludzi i dowiaduje się, że powinna się otworzyć na znajomości, a może i na miłość. Teraz Weronika nadrabia stracony czas: niedawno pogodziła się z ojcem, chce podbudować kruche porozumienie i wynagrodzić rodzicowi wszystkie krzywdy z dawnych lat. Stąd przygotowania, jakie czyni. Urządza tacie dom i planuje postawić na podwórku karuzelę, która kiedyś była lokalną atrakcją, a później zniknęła. Żeby dotrzeć do tego skarbu, musi rozwiązać sporo zagadek, a także skorzystać z pomocy. Dla Weroniki akcja z karuzelą będzie prostą drogą do samopoznania i cennym doświadczeniem.
Jest w "Karuzeli" sporo humoru i ciepła. Autorka wprowadza możliwość przeżycia wielkich miłosnych przygód, ale też angażuje w ponurą rzeczywistość jednej z dalszoplanowych postaci, ofiary przemocy domowej. Pozwala snuć wielkie plany razem z bohaterkami, albo kibicować im w aktualnych wydarzeniach. Kusi ciekawymi charakterami i tajemnicami kolejnych wprowadzanych na scenę ludzi. Niby bazuje na schemacie literackim, wykorzystuje rozwiązania, które nawet sama sprawdziła: nie ma tu jednak wrażenia powtarzalności czy podążania utartymi szlakami. Umiejętnie prowadzi opowieść, w której wiele się dzieje i na różnych planach. Dom na uboczu nie oznacza wyizolowania się bohaterek z lokalnej społeczności, wręcz przeciwnie: uzależnione od dostaw z zewnątrz i wizyt miejscowych panie mogą zżyć się z mieszkańcami i nawet nawiązać nowe przyjaźnie. A że funkcjonują obok siebie, autorka pozwala im także zwierzać się sobie z codziennych zmartwień i szukać porad - nawet tych niezbyt chcianych. W "Karuzeli" czytelniczki docenią jednak przede wszystkim ciepło oraz krzepiące przesłanie.
Skarb ze wspomnień
Agnieszka Litorowicz-Siegert lubi wysyłać swoje bohaterki na poszukiwania czegoś, co zaginęło w przeszłości, ale jeszcze może gdzieś istnieje - starannie ukryte, da się ocalić i przyniesie szczęście teraz. Takie obyczajowe opowieści o skarbach bardzo dobrze się sprawdzają na rynku literatury kobiecej, a ponieważ autorka wykazuje się dużym talentem w tworzeniu złożonych fabuł, "Karuzela" szybko dołączy do ulubionych lektur wielu pań. To rozbudowana historia prezentująca aktualne i dawne losy kilku postaci, na pierwszy plan wybijają się dwie, Weronika i Maria. Obie wynajęły na wyłączność pewien dom postawiony w pięknym otoczeniu. Obie chcą tu spędzić czas, tyle że Weronika ma w pobliżu do załatwienia ważną sprawę, a Maria potrzebuje przestrzeni do pracy twórczej. Bohaterki nie dopuszczają możliwości dzielenia domu, jednak ponieważ nie udaje im się wymyślić lepszego rozwiązania, postanawiają jakoś przetrzymać swoją obecność. Nie zależy im na sobie - dlatego też mogą się przed sobą otworzyć i doprowadzić do ważnych wyznań. Obie potrzebują bratniej duszy, chociaż dzieli je wiek. Maria ma za sobą trzy małżeństwa, jest doświadczona i opanowana. Nie oczekuje wiele od życia, nie szuka kolejnych przygód ani wrażeń. Potrafi być złośliwa, chociaż z reguły zachowuje swoje opinie dla siebie. Weronika także chce prezentować się jako osoba opanowana, ale cecha, która przydaje się jej w pracy, niespecjalnie sprawdza się w codzienności. Weronika czasem postępuje impulsywnie. W nowym towarzystwie przekonuje się do ludzi i dowiaduje się, że powinna się otworzyć na znajomości, a może i na miłość. Teraz Weronika nadrabia stracony czas: niedawno pogodziła się z ojcem, chce podbudować kruche porozumienie i wynagrodzić rodzicowi wszystkie krzywdy z dawnych lat. Stąd przygotowania, jakie czyni. Urządza tacie dom i planuje postawić na podwórku karuzelę, która kiedyś była lokalną atrakcją, a później zniknęła. Żeby dotrzeć do tego skarbu, musi rozwiązać sporo zagadek, a także skorzystać z pomocy. Dla Weroniki akcja z karuzelą będzie prostą drogą do samopoznania i cennym doświadczeniem.
Jest w "Karuzeli" sporo humoru i ciepła. Autorka wprowadza możliwość przeżycia wielkich miłosnych przygód, ale też angażuje w ponurą rzeczywistość jednej z dalszoplanowych postaci, ofiary przemocy domowej. Pozwala snuć wielkie plany razem z bohaterkami, albo kibicować im w aktualnych wydarzeniach. Kusi ciekawymi charakterami i tajemnicami kolejnych wprowadzanych na scenę ludzi. Niby bazuje na schemacie literackim, wykorzystuje rozwiązania, które nawet sama sprawdziła: nie ma tu jednak wrażenia powtarzalności czy podążania utartymi szlakami. Umiejętnie prowadzi opowieść, w której wiele się dzieje i na różnych planach. Dom na uboczu nie oznacza wyizolowania się bohaterek z lokalnej społeczności, wręcz przeciwnie: uzależnione od dostaw z zewnątrz i wizyt miejscowych panie mogą zżyć się z mieszkańcami i nawet nawiązać nowe przyjaźnie. A że funkcjonują obok siebie, autorka pozwala im także zwierzać się sobie z codziennych zmartwień i szukać porad - nawet tych niezbyt chcianych. W "Karuzeli" czytelniczki docenią jednak przede wszystkim ciepło oraz krzepiące przesłanie.
poniedziałek, 19 kwietnia 2021
Alex Kotlowitz: Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago
Czarne, Wołowiec 2021.
Śmierć na ulicy
Ta książka jest okrutna i przerażająca jednocześnie, budzi pytania o to, jak zapobiec kolejnym dramatom - autor pokazuje coś, co trudno jest zaakceptować, chociaż będący najbliżej wydarzeń wydają się być pogodzeni z losem i są w stanie komentować rzeczywistość. "Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago" to publikacja złożona z reportaży, krótkich i mocno wnikających w sens kolejnych historii. Alex Kotlowitz nawet jeśli spotyka się ze złem na niewyobrażalną skalę, stara się zachować obiektywizm i przedstawiać odbiorcom jak najwięcej faktów. Ponieważ niektórych z niechlubnych bohaterów tomu zna lub znał, sytuacja mocno się zmienia w trakcie lektury. A rzecz dotyczy wojen między nastolatkami z konkurujących ze sobą gangów na ulicach Chicago. To wojny bardzo dosłowne: często za złamanie niepisanych reguł, albo w akcie zemsty tracą życie młodzi ludzie. I autor dociera do ich matek, rozmawia z nimi, kieruje się też do znajomych, którzy mogą rzucić inne światło na sprawę. Przedstawia całe, czasem złożone historie, zestawiając ujęcia ze strony śledczych lub bliskich ofiar, opowiada o strachu i o próbach przechytrzania losu, ale też o specyficznym podejściu rodzin (tu z reguły odwołuje się po prostu do bezpośrednich wypowiedzi oraz do scenek z udziałem bezpośrednio zaangażowanych. Zastanawia się nad tym, co można zrobić, żeby na ulicach nie ginęli młodzi ludzie - a kolejne śmierci wpisuje w całe lata wojen. Zadziwiające jest to, że miejscowi zachowują się tak, jakby przywykli do stałych utarczek i strzelanin na ulicach: zamiast szukać pomocy, starają się być niewidzialni. Nie zastanawiają się nad tym, czy ich też dotknie tragedia - a kiedy ta się wydarzy, podchodzą do niej ze stoicyzmem, nieadekwatnym do sytuacji, przynajmniej z perspektywy czytelników. Aleks Kotlowitz wie, że na zderzeniu wartości i podejść do tematu kontrowersyjnego pojawi się możliwość zaintrygowania odbiorców.
Zbiera autor materiały, które nadawałyby się na powieść sensacyjną, są przerażające i brutalne. Mnóstwo tu zaburzonych systemów wartości, bezwzględnego prawa ulicy - i wszyscy, o których autor pisze, zdają się akceptować owe prawa, nawet jeśli oznaczać będą kolejne wyroki. To coś, czego nie da się przyswoić. "Amerykańskie lato" funkcjonuje zatem jako próbka innego zjawiska socjologicznego, pokazanie sytuacji, która wyzwoli u czytelników silne emocje. Alex Kotlowitz jest tym bardziej przejmujący, że próbuje dotrzeć za każdym razem do ludzi, którzy cierpią po stracie - i którzy usiłują robić dobrą minę do złej gry. To książka przytłaczająca, szczera i pełna wiadomości oraz analiz, a do tego - zapewniająca niezwykłe i ostre spojrzenie na ponurą rzeczywistość.
Śmierć na ulicy
Ta książka jest okrutna i przerażająca jednocześnie, budzi pytania o to, jak zapobiec kolejnym dramatom - autor pokazuje coś, co trudno jest zaakceptować, chociaż będący najbliżej wydarzeń wydają się być pogodzeni z losem i są w stanie komentować rzeczywistość. "Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago" to publikacja złożona z reportaży, krótkich i mocno wnikających w sens kolejnych historii. Alex Kotlowitz nawet jeśli spotyka się ze złem na niewyobrażalną skalę, stara się zachować obiektywizm i przedstawiać odbiorcom jak najwięcej faktów. Ponieważ niektórych z niechlubnych bohaterów tomu zna lub znał, sytuacja mocno się zmienia w trakcie lektury. A rzecz dotyczy wojen między nastolatkami z konkurujących ze sobą gangów na ulicach Chicago. To wojny bardzo dosłowne: często za złamanie niepisanych reguł, albo w akcie zemsty tracą życie młodzi ludzie. I autor dociera do ich matek, rozmawia z nimi, kieruje się też do znajomych, którzy mogą rzucić inne światło na sprawę. Przedstawia całe, czasem złożone historie, zestawiając ujęcia ze strony śledczych lub bliskich ofiar, opowiada o strachu i o próbach przechytrzania losu, ale też o specyficznym podejściu rodzin (tu z reguły odwołuje się po prostu do bezpośrednich wypowiedzi oraz do scenek z udziałem bezpośrednio zaangażowanych. Zastanawia się nad tym, co można zrobić, żeby na ulicach nie ginęli młodzi ludzie - a kolejne śmierci wpisuje w całe lata wojen. Zadziwiające jest to, że miejscowi zachowują się tak, jakby przywykli do stałych utarczek i strzelanin na ulicach: zamiast szukać pomocy, starają się być niewidzialni. Nie zastanawiają się nad tym, czy ich też dotknie tragedia - a kiedy ta się wydarzy, podchodzą do niej ze stoicyzmem, nieadekwatnym do sytuacji, przynajmniej z perspektywy czytelników. Aleks Kotlowitz wie, że na zderzeniu wartości i podejść do tematu kontrowersyjnego pojawi się możliwość zaintrygowania odbiorców.
Zbiera autor materiały, które nadawałyby się na powieść sensacyjną, są przerażające i brutalne. Mnóstwo tu zaburzonych systemów wartości, bezwzględnego prawa ulicy - i wszyscy, o których autor pisze, zdają się akceptować owe prawa, nawet jeśli oznaczać będą kolejne wyroki. To coś, czego nie da się przyswoić. "Amerykańskie lato" funkcjonuje zatem jako próbka innego zjawiska socjologicznego, pokazanie sytuacji, która wyzwoli u czytelników silne emocje. Alex Kotlowitz jest tym bardziej przejmujący, że próbuje dotrzeć za każdym razem do ludzi, którzy cierpią po stracie - i którzy usiłują robić dobrą minę do złej gry. To książka przytłaczająca, szczera i pełna wiadomości oraz analiz, a do tego - zapewniająca niezwykłe i ostre spojrzenie na ponurą rzeczywistość.
niedziela, 18 kwietnia 2021
Irena Kamińska-Radomska: Etykieta biznesu, czyli międzynarodowy język kurtuazji
Studio Emka, Warszawa 2020.
Podpowiedzi
To książka, która gromadzi wiele zasad savoir-vivre'u tak, żeby odbiorcy (a zwłaszcza odbiorczynie, bo panowie raczej nie będą przejmować się tym, jak zostaną ocenieni przez innych) nie mieli wątpliwości, jak się zachować na spotkaniach różnego rodzaju. Biznesowe wskazówki obejmują proces witania się (lub przedstawiania poszerzonego o sztukę zapamiętywania nazwisk czy wymianę wizytówek), przeprowadzania rozmów bezpośrednich lub telefonicznych (pojawią się tu sztuczki związane z uprzejmym zbywaniem natrętów). Irena Kamińska-Radomska opowiada też, czego oczekuje się od uczestników przyjęć (znów - w zależności od charakteru spotkania). Nie zabraknie, co naturalne, tematu ubioru. Zajmuje się autorka oficjalną korespondencją internetową, ale też - w niewielkim zakresie - zachowaniami kierowców na drodze w stresujących sytuacjach.
Jeśli nawet w rozmaitych kolorowych magazynach czy internetowych poradnikach da się znaleźć skrótowe komentarze dotyczące prezencji czy doboru garderoby odpowiednio do sytuacji, "Etykieta biznesu" przynosi tego typu informacji więcej. To książka bardzo drobiazgowo analizująca zasady zachowania. Dotyczy przede wszystkim środowisk biznesowych i korporacyjnych. Można się zastanawiać, czy świadomość reguł jest dziś aż tak rozpowszechniona, że lektura tej książki rzeczywiście zapewni spokój ducha i pewność siebie. Na pewno autorka dostarczy odpowiedzi na wiele pytań i rozwieje wątpliwości tych, którzy dopiero wkroczyli w świat finansiery. Wiadomo, że najwięcej obaw budzą sytuacje, w których trzeba - po praz pierwszy - zrobić odpowiednie wrażenie na nowym kliencie czy partnerze biznesowym (znacznie rzadziej na "swoich" kolegach z zespołu czy na szefach): tu "Etykieta biznesu" świetnie się sprawdzi. Umożliwi skupienie się na ważniejszych sprawach. Ponadto Irena Kamińska-Radomska doda pewności siebie czytelniczkom. Podpowie im, jak zachowywać się w towarzystwie zbyt natarczywych mężczyzn i jak ustawić relacje, żeby nie musieć borykać się z kolejnymi natrętami. Książka przygotowana została bardzo szczegółowo. Kiedy śledzi się kolejne wskazówki, ma się w ogóle wrażenie, że autorka przesadza - ale przecież jej celem jest wyjaśnianie wszelkich wątpliwości - musi zmierzyć się z rozmaitymi aspektami spotkań biznesowych. Nie zmusza odbiorców do wykorzystywania wszystkich podpowiedzi, ale pozwala dowiedzieć się czegoś w temacie savoir-vivre'u biznesowego. Rzetelne i rzeczowe komentarze wypełniają kolejne strony. Nie ma tu stylistyki pop ani kioskowego rytmu. Autorka szuka różnych dziedzin związanych ze środowiskiem biznesu. Bardzo ważnym aspektem staje się tu wyprzedzanie problemów. Irena Kamińska-Radomska wie, z jakimi zmartwieniami i stresami spotykają się odbiorcy. Równie dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że nie wszyscy stosują się do zasad - a skoro tak, trzeba wypracować sobie sposób na takich ludzi, którzy za wszelką cenę dążyć będą do realizowania własnych celów. Przedstawia szczątki różnych scenariuszy, żeby uświadamiać odbiorcom, że istnieją rozwiązania nawet w sytuacjach pozornie bez wyjścia. "Etykieta biznesu" to publikacja, która nie dostarcza lekturowej rozrywki ani przygody. Przejrzysty spis treści - pochodna dobrej konstrukcji - ułatwi nawigację i umożliwi natychmiastowe trafienie do odpowiedniego miejsca. Irena Kamińska-Radomska pozwala unikać gaf. Daje też szansę na poprawienie samooceny. Jej publikacja może długo funkcjonować na rynku -i trafi do różnych grup odbiorców, nie wiąże się wyłącznie z biznesem. A wraca na księgarskie półki po kilkunastu latach od premiery.
Podpowiedzi
To książka, która gromadzi wiele zasad savoir-vivre'u tak, żeby odbiorcy (a zwłaszcza odbiorczynie, bo panowie raczej nie będą przejmować się tym, jak zostaną ocenieni przez innych) nie mieli wątpliwości, jak się zachować na spotkaniach różnego rodzaju. Biznesowe wskazówki obejmują proces witania się (lub przedstawiania poszerzonego o sztukę zapamiętywania nazwisk czy wymianę wizytówek), przeprowadzania rozmów bezpośrednich lub telefonicznych (pojawią się tu sztuczki związane z uprzejmym zbywaniem natrętów). Irena Kamińska-Radomska opowiada też, czego oczekuje się od uczestników przyjęć (znów - w zależności od charakteru spotkania). Nie zabraknie, co naturalne, tematu ubioru. Zajmuje się autorka oficjalną korespondencją internetową, ale też - w niewielkim zakresie - zachowaniami kierowców na drodze w stresujących sytuacjach.
Jeśli nawet w rozmaitych kolorowych magazynach czy internetowych poradnikach da się znaleźć skrótowe komentarze dotyczące prezencji czy doboru garderoby odpowiednio do sytuacji, "Etykieta biznesu" przynosi tego typu informacji więcej. To książka bardzo drobiazgowo analizująca zasady zachowania. Dotyczy przede wszystkim środowisk biznesowych i korporacyjnych. Można się zastanawiać, czy świadomość reguł jest dziś aż tak rozpowszechniona, że lektura tej książki rzeczywiście zapewni spokój ducha i pewność siebie. Na pewno autorka dostarczy odpowiedzi na wiele pytań i rozwieje wątpliwości tych, którzy dopiero wkroczyli w świat finansiery. Wiadomo, że najwięcej obaw budzą sytuacje, w których trzeba - po praz pierwszy - zrobić odpowiednie wrażenie na nowym kliencie czy partnerze biznesowym (znacznie rzadziej na "swoich" kolegach z zespołu czy na szefach): tu "Etykieta biznesu" świetnie się sprawdzi. Umożliwi skupienie się na ważniejszych sprawach. Ponadto Irena Kamińska-Radomska doda pewności siebie czytelniczkom. Podpowie im, jak zachowywać się w towarzystwie zbyt natarczywych mężczyzn i jak ustawić relacje, żeby nie musieć borykać się z kolejnymi natrętami. Książka przygotowana została bardzo szczegółowo. Kiedy śledzi się kolejne wskazówki, ma się w ogóle wrażenie, że autorka przesadza - ale przecież jej celem jest wyjaśnianie wszelkich wątpliwości - musi zmierzyć się z rozmaitymi aspektami spotkań biznesowych. Nie zmusza odbiorców do wykorzystywania wszystkich podpowiedzi, ale pozwala dowiedzieć się czegoś w temacie savoir-vivre'u biznesowego. Rzetelne i rzeczowe komentarze wypełniają kolejne strony. Nie ma tu stylistyki pop ani kioskowego rytmu. Autorka szuka różnych dziedzin związanych ze środowiskiem biznesu. Bardzo ważnym aspektem staje się tu wyprzedzanie problemów. Irena Kamińska-Radomska wie, z jakimi zmartwieniami i stresami spotykają się odbiorcy. Równie dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że nie wszyscy stosują się do zasad - a skoro tak, trzeba wypracować sobie sposób na takich ludzi, którzy za wszelką cenę dążyć będą do realizowania własnych celów. Przedstawia szczątki różnych scenariuszy, żeby uświadamiać odbiorcom, że istnieją rozwiązania nawet w sytuacjach pozornie bez wyjścia. "Etykieta biznesu" to publikacja, która nie dostarcza lekturowej rozrywki ani przygody. Przejrzysty spis treści - pochodna dobrej konstrukcji - ułatwi nawigację i umożliwi natychmiastowe trafienie do odpowiedniego miejsca. Irena Kamińska-Radomska pozwala unikać gaf. Daje też szansę na poprawienie samooceny. Jej publikacja może długo funkcjonować na rynku -i trafi do różnych grup odbiorców, nie wiąże się wyłącznie z biznesem. A wraca na księgarskie półki po kilkunastu latach od premiery.
sobota, 17 kwietnia 2021
Naoise Dolan: Ciekawe czasy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Niezdecydowanie
Naoise Dolan nie proponuje powieści, która powala na kolana, bez względu na entuzjastyczne zachęty z okładki. "Ciekawe czasy" to książka, która raczej zmęczy niż rozbawi i raczej znudzi niż zaintryguje. Jedyny motyw, który odrobinę się tu broni, to niewysyłane maile, które jedna z bohaterek pisze do swojego seksualnego partnera (później zresztą liczy na to, że on w jakiś tajemniczy sposób pozna wiadomości skasowane przed wysłaniem, ale nie tłumaczy, dlaczego na to liczy, skoro między młodymi ludźmi nie ma ponadnaturalnej więzi). Ani to love story (jak zapewnia blurb), ani obyczajówka. Nie ma mowy o pogłębianiu psychiki postaci, nie ma też mowy o nastawieniu na opisy. Autorka trochę bezradnie miota się po świecie, który stworzyła - nie ma na niego pomysłu poza relacją łączącą bohaterów. Najpierw Ava: to ona zresztą ma najbardziej przyciągnąć, inni stanowią dla niej tło. Ava znajduje się w Hongkongu, jest Irlandką, ale ma uczyć podręcznikowego angielskiego (więc czasami musi nadrabiać własne zaległości językowe, zanim przedstawi wiadomości dzieciom; na tym rozedrganiu autorka chce coś ugrać, ale sama do końca nie jest pewna, co). Ava w zasadzie nie wie, czego chce od życia - przyjmuje to, co niesie jej los, o nic nie walczy. Jest jej wygodnie, urządziła się tak, że sypia z bogatym Julianem. Nie kocha go i nie liczy na miłość z jego strony, podporządkowuje się jednak w tej relacji. Wystarcza jej, że może mieszkać u przyjaciela. Nawet bliskości psychicznej specjalnie nie odczuwa, seks jest poza nią. Jednak daleko jej w tym obrazku do utrzymanki, wszystko jest tu bezpłciowe i wyprane z uczuć, jakichkolwiek. Nie ma miłości, nie ma nienawiści, nie ma tęsknot, nie ma radości ani refleksji. Jedyne, co jest - to obojętność. Raczej trudno zrozumieć, dlaczego bohaterów łączą od czasu do czasu rzucane i bardzo hermetyczne żarty na temat językowych komplikacji: na tym raczej trudno budować porozumienie neutralnych dla siebie współlokatorów. Trzeba zatem będzie zaakceptować istnienie niezrozumiałej relacji. Ava i Julian są dla siebie obcy nawet bardziej niż zwykli znajomi. I kiedy Julian wyjeżdża do Londynu, Ava znajduje sobie nową znajomość, Edith. Edith wydaje jej się kusząca i intrygująca, Edith najprawdopodobniej flirtuje z Avą, Edith wzbudza szereg pytań, jakich nie budził do tej pory Julian. Ava najwyraźniej potrzebuje się na kimś wesprzeć i dlatego rzuca się w nowy związek, którego jeszcze nie umie definiować. Julianowi przyznaje się do tej relacji wyłącznie w mailach, które kasuje. Znów - dryfuje i czeka na rozwój wydarzeń bez jej udziału. Nie ma się co łudzić: Naoise Dolan nie udało się stworzyć żadnej sensownej fabuły (bo relacje między bohaterami wystarczyłyby na krótkie opowiadanie, żeby mogły wywoływać jakiekolwiek wrażenie). Do tego - nie pracuje nad charakterystykami postaci, wszyscy są tu neutralni i banalni jednocześnie. Nawet jeśli taki miał być zamysł - zabrakło jakiegokolwiek powodu do czytania tej książki. Naoise Dolan być może chce być dowcipna i odważna, ale do tego jej daleko.
Niezdecydowanie
Naoise Dolan nie proponuje powieści, która powala na kolana, bez względu na entuzjastyczne zachęty z okładki. "Ciekawe czasy" to książka, która raczej zmęczy niż rozbawi i raczej znudzi niż zaintryguje. Jedyny motyw, który odrobinę się tu broni, to niewysyłane maile, które jedna z bohaterek pisze do swojego seksualnego partnera (później zresztą liczy na to, że on w jakiś tajemniczy sposób pozna wiadomości skasowane przed wysłaniem, ale nie tłumaczy, dlaczego na to liczy, skoro między młodymi ludźmi nie ma ponadnaturalnej więzi). Ani to love story (jak zapewnia blurb), ani obyczajówka. Nie ma mowy o pogłębianiu psychiki postaci, nie ma też mowy o nastawieniu na opisy. Autorka trochę bezradnie miota się po świecie, który stworzyła - nie ma na niego pomysłu poza relacją łączącą bohaterów. Najpierw Ava: to ona zresztą ma najbardziej przyciągnąć, inni stanowią dla niej tło. Ava znajduje się w Hongkongu, jest Irlandką, ale ma uczyć podręcznikowego angielskiego (więc czasami musi nadrabiać własne zaległości językowe, zanim przedstawi wiadomości dzieciom; na tym rozedrganiu autorka chce coś ugrać, ale sama do końca nie jest pewna, co). Ava w zasadzie nie wie, czego chce od życia - przyjmuje to, co niesie jej los, o nic nie walczy. Jest jej wygodnie, urządziła się tak, że sypia z bogatym Julianem. Nie kocha go i nie liczy na miłość z jego strony, podporządkowuje się jednak w tej relacji. Wystarcza jej, że może mieszkać u przyjaciela. Nawet bliskości psychicznej specjalnie nie odczuwa, seks jest poza nią. Jednak daleko jej w tym obrazku do utrzymanki, wszystko jest tu bezpłciowe i wyprane z uczuć, jakichkolwiek. Nie ma miłości, nie ma nienawiści, nie ma tęsknot, nie ma radości ani refleksji. Jedyne, co jest - to obojętność. Raczej trudno zrozumieć, dlaczego bohaterów łączą od czasu do czasu rzucane i bardzo hermetyczne żarty na temat językowych komplikacji: na tym raczej trudno budować porozumienie neutralnych dla siebie współlokatorów. Trzeba zatem będzie zaakceptować istnienie niezrozumiałej relacji. Ava i Julian są dla siebie obcy nawet bardziej niż zwykli znajomi. I kiedy Julian wyjeżdża do Londynu, Ava znajduje sobie nową znajomość, Edith. Edith wydaje jej się kusząca i intrygująca, Edith najprawdopodobniej flirtuje z Avą, Edith wzbudza szereg pytań, jakich nie budził do tej pory Julian. Ava najwyraźniej potrzebuje się na kimś wesprzeć i dlatego rzuca się w nowy związek, którego jeszcze nie umie definiować. Julianowi przyznaje się do tej relacji wyłącznie w mailach, które kasuje. Znów - dryfuje i czeka na rozwój wydarzeń bez jej udziału. Nie ma się co łudzić: Naoise Dolan nie udało się stworzyć żadnej sensownej fabuły (bo relacje między bohaterami wystarczyłyby na krótkie opowiadanie, żeby mogły wywoływać jakiekolwiek wrażenie). Do tego - nie pracuje nad charakterystykami postaci, wszyscy są tu neutralni i banalni jednocześnie. Nawet jeśli taki miał być zamysł - zabrakło jakiegokolwiek powodu do czytania tej książki. Naoise Dolan być może chce być dowcipna i odważna, ale do tego jej daleko.
piątek, 16 kwietnia 2021
Jarosław Górski: Parweniusz z rodowodem. Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza
Iskry, Warszawa 2021.
Podrywacz
Iskry prezentują kolejną udaną biografię - pisarza, którego życie dziś nie wyzwalało już specjalnych emocji. Tadeusz Dołęga-Mostowicz odczytywany na nowo to okazja do sprawdzenia, jak funkcjonowali w społeczeństwie autorzy niezbyt cenieni przez znawców literatury, za to uwielbiani przez niziny społeczne. Jarosław Górski w tomie "Parweniusz z rodowodem" portretuje Tadeusza Dołęgę-Mostowicza z kilku perspektyw. Ważne jest jego literackie oblicze, ale bardziej istotne wydaje się momentami to towarzyskie. Prezentowany autor wie doskonale, jak uprawiać literaturę rozrywkową dla mas. To, co inni traktują jako bezguście i tandetę, u Dołęgi-Mostowicza staje się tworzywem. Od czasu do czasu zresztą motywy towarzyskie i twórcze przeplatają się. Pisarz, znany ze swojej słabości do kobiet, był podejrzewany o namawianie kolejnych przygodnych towarzyszek do kontynuowania jego historii. Badania literackie wykazują absurdalność takich plotek - jednak składały się one na wizerunek bohatera tomu. To nie jedyna sensacja, jaką Jarosław Górski się podpiera. "Parweniusza z rodowodem" rozpoczyna w ogóle od sceny porwania i ciężkiego pobicia literata - przedstawia całą scenkę niemal jak kryminał, szuka powodów politycznych czy potencjalnych sprawców. Rozbudza w ten sposób ciekawość czytelników - sprawia, że pozornie odległa historia zaczyna wybrzmiewać niemal jak powieść. Tadeusz Dołęga-Mostowicz będzie zresztą dostarczał całkiem sporo wstrząsów. Nadaje się na bohatera burzliwej opowieści. Jarosław Górski zamiast konstruowania typowego życiorysu zajmuje się wyszukiwaniem ciekawostek. Próbuje w tej biografii zaakcentować nietypowe zachowania płynące z charakteru lub z rozmaitych słabości. Zwłaszcza ta do kobiet rzuca się tu w oczy - nie tylko jako metoda szukania nowych znajomości, ale też jako niemal odruchowe uwodzenie każdej czytelniczki. Górski zachęca do poszukiwania listów od Tadeusza Dołęgi-Mostowicza w pamiątkach po prababciach czytelników - zyskuje bowiem obraz od drugiej strony: cytuje nawet kilka listów do pisarza od fanek (zadziwiająco podobnych w tonie). Przypomina zwyczaje autora, choćby rozdawanie swoich zdjęć z autografem.
Z drugiej strony interesują go literackie zabiegi i rozwiązania dotyczące twórczości. Obala mity dotyczące lektur czy rzekomego braku warsztatu. Pokazuje, co twórca zyskiwał dzięki powieściom w odcinkach, przygląda się ich tematyce. Omawia składniki przyciągające odbiorców do takich powieści - to, co wywoływało ostracyzm ze strony krytyków lub kolegów po fachu, przyciągało ulicę. Tadeusz Dołęga-Mostowicz w tym ujęciu jest raczej kuglarzem niż grafomanem, Jarosław Górski pokazuje, za co powinno się go doceniać. "Parweniusz z rodowodem" to próba zaprezentowania biograficznych sekretów twórcy literatury popularnej. To wydobywanie smaczków z życia - funkcjonującego tu na takich samych prawach co analizowanie treści kolejnych utworów. Górski przytacza dość obszerne omówienia fabuł czy bohaterów - ale to dlatego, że potrzebuje argumentów, żeby przekonać odbiorców co do talentu Mostowicza. W tej historii pojawią się też inni twórcy i artyści. "Parweniusz z rodowodem" przedstawia sylwetkę nieoczywistą, pełną komplikacji i wykluczających się zachowań. Na pewno Jarosław Górski Tadeusza Dołęgę-Mostowicza przedstawia nieschematycznie, ucieka od przewidywalnej konstrukcji książki. Może sobie na to pozwolić dzięki wyjątkowej osobowości bohatera tomu. Tadeusz Dołęga-Mostowicz może dzisiaj swoim życiem przyciągać nawet bardziej niż twórczością - ale i jego powieści na nowo wzbudzą zainteresowanie odbiorców.
Podrywacz
Iskry prezentują kolejną udaną biografię - pisarza, którego życie dziś nie wyzwalało już specjalnych emocji. Tadeusz Dołęga-Mostowicz odczytywany na nowo to okazja do sprawdzenia, jak funkcjonowali w społeczeństwie autorzy niezbyt cenieni przez znawców literatury, za to uwielbiani przez niziny społeczne. Jarosław Górski w tomie "Parweniusz z rodowodem" portretuje Tadeusza Dołęgę-Mostowicza z kilku perspektyw. Ważne jest jego literackie oblicze, ale bardziej istotne wydaje się momentami to towarzyskie. Prezentowany autor wie doskonale, jak uprawiać literaturę rozrywkową dla mas. To, co inni traktują jako bezguście i tandetę, u Dołęgi-Mostowicza staje się tworzywem. Od czasu do czasu zresztą motywy towarzyskie i twórcze przeplatają się. Pisarz, znany ze swojej słabości do kobiet, był podejrzewany o namawianie kolejnych przygodnych towarzyszek do kontynuowania jego historii. Badania literackie wykazują absurdalność takich plotek - jednak składały się one na wizerunek bohatera tomu. To nie jedyna sensacja, jaką Jarosław Górski się podpiera. "Parweniusza z rodowodem" rozpoczyna w ogóle od sceny porwania i ciężkiego pobicia literata - przedstawia całą scenkę niemal jak kryminał, szuka powodów politycznych czy potencjalnych sprawców. Rozbudza w ten sposób ciekawość czytelników - sprawia, że pozornie odległa historia zaczyna wybrzmiewać niemal jak powieść. Tadeusz Dołęga-Mostowicz będzie zresztą dostarczał całkiem sporo wstrząsów. Nadaje się na bohatera burzliwej opowieści. Jarosław Górski zamiast konstruowania typowego życiorysu zajmuje się wyszukiwaniem ciekawostek. Próbuje w tej biografii zaakcentować nietypowe zachowania płynące z charakteru lub z rozmaitych słabości. Zwłaszcza ta do kobiet rzuca się tu w oczy - nie tylko jako metoda szukania nowych znajomości, ale też jako niemal odruchowe uwodzenie każdej czytelniczki. Górski zachęca do poszukiwania listów od Tadeusza Dołęgi-Mostowicza w pamiątkach po prababciach czytelników - zyskuje bowiem obraz od drugiej strony: cytuje nawet kilka listów do pisarza od fanek (zadziwiająco podobnych w tonie). Przypomina zwyczaje autora, choćby rozdawanie swoich zdjęć z autografem.
Z drugiej strony interesują go literackie zabiegi i rozwiązania dotyczące twórczości. Obala mity dotyczące lektur czy rzekomego braku warsztatu. Pokazuje, co twórca zyskiwał dzięki powieściom w odcinkach, przygląda się ich tematyce. Omawia składniki przyciągające odbiorców do takich powieści - to, co wywoływało ostracyzm ze strony krytyków lub kolegów po fachu, przyciągało ulicę. Tadeusz Dołęga-Mostowicz w tym ujęciu jest raczej kuglarzem niż grafomanem, Jarosław Górski pokazuje, za co powinno się go doceniać. "Parweniusz z rodowodem" to próba zaprezentowania biograficznych sekretów twórcy literatury popularnej. To wydobywanie smaczków z życia - funkcjonującego tu na takich samych prawach co analizowanie treści kolejnych utworów. Górski przytacza dość obszerne omówienia fabuł czy bohaterów - ale to dlatego, że potrzebuje argumentów, żeby przekonać odbiorców co do talentu Mostowicza. W tej historii pojawią się też inni twórcy i artyści. "Parweniusz z rodowodem" przedstawia sylwetkę nieoczywistą, pełną komplikacji i wykluczających się zachowań. Na pewno Jarosław Górski Tadeusza Dołęgę-Mostowicza przedstawia nieschematycznie, ucieka od przewidywalnej konstrukcji książki. Może sobie na to pozwolić dzięki wyjątkowej osobowości bohatera tomu. Tadeusz Dołęga-Mostowicz może dzisiaj swoim życiem przyciągać nawet bardziej niż twórczością - ale i jego powieści na nowo wzbudzą zainteresowanie odbiorców.
czwartek, 15 kwietnia 2021
Maggie Nelson: Czerwone fragmenty
Czarne, Wołowiec 2021.
Okoliczności
Jane jako młoda kobieta została zamordowana. To zmieniło życie jej bliskich - rodziców i starszej siostry. Przez trzy dekady nie udało się złapać mordercy, więc automatycznie przedłużała się gehenna rodziny. Łatwo było stracić nadzieję na rozwiązanie tej sprawy. Maggie Nelson postanowiła zatem rozprawić się z domowymi historiami i opowiedzieć światu o tym, co się stało. Być może liczyła też na to, że przy ponownej lekturze dokumentów i gromadzonych materiałów wpadnie na trop przeoczony przez śledczych. Bez względu na jej motywacje - zajęcie się przeszłością pozwalało też na zyskanie odrobiny spokoju przez uporządkowanie stanu wiedzy (albo i niewiedzy). Chodziło też o poinformowanie świata o domowym nieszczęściu i niesprawiedliwości - ale bez skarg. W trakcie prac nad książką autorka dowiedziała się, że policjanci wciąż pracują nad historią Jane i są coraz bliżej rozwiązania sprawy. W efekcie wyznania Maggie Nelson zaczęły się przeplatać z pracami nad oskarżeniem. "Czerwone fragmenty" to tom, który jest także reportażem dotyczącym procesu i zjawisk wokół działań śledczych. Autorka dzieli się z czytelnikami nie tylko zgromadzoną wiedzą, ale też odczuciami członków rodziny. Ciotka, której nigdy nie poznała, nadaje ton relacji. W "Czerwonych fragmentach" Jane pojawia się w opisach zdjęć z miejsca zbrodni, przy identyfikowaniu zwłok i w migawkach - autorka zastanawia się nad przebiegiem wydarzeń. Już wkrótce jej ciekawość zostanie zaspokojona i wówczas trzeba się będzie zająć innymi aspektami śledztwa. Między innymi - postawą rodziców w sądzie. Tutaj ma sporo do przedstawienia: jeśli nie utrwali tego, co dzieje się w jej najbliższym otoczeniu, dane przepadną. Maggie Nelson może pozwolić sobie na odrobinę dystansu koniecznego do zaprezentowania biegu wydarzeń i całej sfery emocji. Sceny, jakie prezentuje, nie należą do oczywistych - samo życie zapewnia wyraziste puenty. W "Czerwonych fragmentach" będzie sporo zaskoczeń.
Autorka wykorzystuje pamiętniki ciotki Jane oraz dokumenty sądowe, może sięgać po wskazówki śledczych albo po korespondencję z członkami rodziny. Prowadzi dyskusje w internecie i porównuje różne przypadki. Dzieli się też z odbiorcami detalami z życia członków swojej rodziny - nawet jeśli nie chodzi w tych narracjach o zbieranie materiałów. Maggie Nelson tworzy w takich momentach coś w rodzaju kroniki rodziny. Z kolei czytelnikom z zewnątrz uświadamia, jak trudno jest czasem połączyć normalność i echa tragedii z przeszłości. "Czerwone fragmenty" to opowieść o tworzeniu opowieści, jest w niej wyczulenie na atmosferę, a nie tylko na suche fakty. Tego rodzaju książka ma stanowić podsumowanie prac nad śledztwem z amatorskiego punktu widzenia. Jest hołdem dla Jane - która nie mogła stworzyć własnej historii. Odbiorcom Maggie Nelson przynosi obraz tego, co nieoczywiste. Zakulisowe informacje mogą przyciągnąć do lektury. Autorka stawia na literaturę faktu, w swoich poszukiwaniach dąży do stworzenia narracji osobistej, ale zaangażowanej w zdobywanie danych i w kolekcjonowanie chwil. Dąży do zamknięcia tematu, ale też może zapewnić punkt odniesienia bliskim. "Czerwone fragmenty" to w sposób naturalny książka o konstrukcji mozaikowej, nie da się przedstawić pełnego obrazu wydarzeń bez niepewności.
Okoliczności
Jane jako młoda kobieta została zamordowana. To zmieniło życie jej bliskich - rodziców i starszej siostry. Przez trzy dekady nie udało się złapać mordercy, więc automatycznie przedłużała się gehenna rodziny. Łatwo było stracić nadzieję na rozwiązanie tej sprawy. Maggie Nelson postanowiła zatem rozprawić się z domowymi historiami i opowiedzieć światu o tym, co się stało. Być może liczyła też na to, że przy ponownej lekturze dokumentów i gromadzonych materiałów wpadnie na trop przeoczony przez śledczych. Bez względu na jej motywacje - zajęcie się przeszłością pozwalało też na zyskanie odrobiny spokoju przez uporządkowanie stanu wiedzy (albo i niewiedzy). Chodziło też o poinformowanie świata o domowym nieszczęściu i niesprawiedliwości - ale bez skarg. W trakcie prac nad książką autorka dowiedziała się, że policjanci wciąż pracują nad historią Jane i są coraz bliżej rozwiązania sprawy. W efekcie wyznania Maggie Nelson zaczęły się przeplatać z pracami nad oskarżeniem. "Czerwone fragmenty" to tom, który jest także reportażem dotyczącym procesu i zjawisk wokół działań śledczych. Autorka dzieli się z czytelnikami nie tylko zgromadzoną wiedzą, ale też odczuciami członków rodziny. Ciotka, której nigdy nie poznała, nadaje ton relacji. W "Czerwonych fragmentach" Jane pojawia się w opisach zdjęć z miejsca zbrodni, przy identyfikowaniu zwłok i w migawkach - autorka zastanawia się nad przebiegiem wydarzeń. Już wkrótce jej ciekawość zostanie zaspokojona i wówczas trzeba się będzie zająć innymi aspektami śledztwa. Między innymi - postawą rodziców w sądzie. Tutaj ma sporo do przedstawienia: jeśli nie utrwali tego, co dzieje się w jej najbliższym otoczeniu, dane przepadną. Maggie Nelson może pozwolić sobie na odrobinę dystansu koniecznego do zaprezentowania biegu wydarzeń i całej sfery emocji. Sceny, jakie prezentuje, nie należą do oczywistych - samo życie zapewnia wyraziste puenty. W "Czerwonych fragmentach" będzie sporo zaskoczeń.
Autorka wykorzystuje pamiętniki ciotki Jane oraz dokumenty sądowe, może sięgać po wskazówki śledczych albo po korespondencję z członkami rodziny. Prowadzi dyskusje w internecie i porównuje różne przypadki. Dzieli się też z odbiorcami detalami z życia członków swojej rodziny - nawet jeśli nie chodzi w tych narracjach o zbieranie materiałów. Maggie Nelson tworzy w takich momentach coś w rodzaju kroniki rodziny. Z kolei czytelnikom z zewnątrz uświadamia, jak trudno jest czasem połączyć normalność i echa tragedii z przeszłości. "Czerwone fragmenty" to opowieść o tworzeniu opowieści, jest w niej wyczulenie na atmosferę, a nie tylko na suche fakty. Tego rodzaju książka ma stanowić podsumowanie prac nad śledztwem z amatorskiego punktu widzenia. Jest hołdem dla Jane - która nie mogła stworzyć własnej historii. Odbiorcom Maggie Nelson przynosi obraz tego, co nieoczywiste. Zakulisowe informacje mogą przyciągnąć do lektury. Autorka stawia na literaturę faktu, w swoich poszukiwaniach dąży do stworzenia narracji osobistej, ale zaangażowanej w zdobywanie danych i w kolekcjonowanie chwil. Dąży do zamknięcia tematu, ale też może zapewnić punkt odniesienia bliskim. "Czerwone fragmenty" to w sposób naturalny książka o konstrukcji mozaikowej, nie da się przedstawić pełnego obrazu wydarzeń bez niepewności.
środa, 14 kwietnia 2021
Carina Bartsch: Wiosna koloru słońca
Media Rodzina, Poznań 2021.
I żyli szczęśliwie
Carina Bartsch początkowo planowała tylko dwa tomy opowieści o Emely i Elyasie, jednak - zupełnie na przekór trendom w literaturze młodzieżowej - czytelniczki wymusiły na niej domknięcie cyklu i przejście do ostatecznego połączenia dwóch postaci. Sama autorka zaczyna sobie z tego lekko podrwiwać, kiedy bohaterowie w rozmowach przyznają, że ich historia wystarczyłaby już na jeden lub dwa opasłe tomy (nawet tytuły zostały wplecione w narrację). Niezależnie jednak od wymogów rynku, udało się w "Wiośnie koloru słońca" Bartsch pozostać przy swoim rytmie opisywania związku - i przy idealizmie w podejściu do relacji.
Emely cały czas była zdystansowana. Nawet kiedy uświadomiła sobie swoje uczucie do Elyasa, bała się przed nim otworzyć i przyznać do miłości - nie chciała, żeby chłopak w którymś momencie ją skrzywdził. Pielęgnowała w sobie ten lęk, chociaż Elyas cierpliwie i konsekwentnie przekonywał ją, że powinna mu zaufać i że nie zamierza jej skrzywdzić. W trzecim tomie cyklu autorka wprowadza jeszcze jeden rodzaj lęku: teraz to obawa przed seksem. Emely jeszcze nigdy z nikim nie spała i jest bardzo wstydliwa: aż dziw, że dzieli pokój ze współlokatorką-nimfomanką i kilka razy nakrywa ją na uprawianiu seksu (a współlokatorka nic sobie z tego nie robi). Większość przyjaciół zaczyna interesować się życiem erotycznym pary: wszystko przez "sławę" Elyasa w tej dziedzinie - nawet najlepsza przyjaciółka Emely i siostra Elyasa, Alex, chce wiedzieć, jak układa się w łóżku dwojgu zakochanych. Seks uprawiają wszyscy naokoło i Emely zaczyna się nawet martwić o swojego chłopaka - coraz częściej myśli o tym, że dla niego to niekomfortowa sytuacja. Nie zamierza się jednak ani poświęcać, ani do niczego zmuszać: czeka, aż będzie gotowa (a Elyas umiejętnie pracuje nad dziewczyną metodą małych kroków: oswaja ją z widokiem siebie bez koszulki, przyzwyczaja do przyjemnych pieszczot albo pozwala spać w swoim łóżku bez żadnych prób erotycznych zachowań). W dobie rozbuchanej erotyki w powieściach młodzieżowych Carina Bartsch jest wręcz niedzisiejsza z obawami Emely - jednak część odbiorczyń z pewnością takim zachowaniem chłopaka przekona. Uświadomi czytelniczkom, że zawsze warto czekać na pewność i zaufanie do tego jedynego - bez względu na to, czy obiecuje związek na całe życie, czy po prostu poszukiwanie drugiej połówki - stawia na świadomość.
W "Wiośnie koloru słońca" nie może się już wiele wydarzyć. Trzeba pozamykać stare motywy: Jessica musi dowiedzieć się, jak oddanych ma przyjaciół, Alex zdefiniować swój związek. Wszyscy przyjaciele z paczki powinni ostatecznie podjąć decyzje o tym, z kim chcą być i gdzie widzą siebie w przyszłości. To stanowi tło dla rozwoju relacji Emely i Elyasa. Autorka wskrzesza też motyw Luki - korespondencyjnego znajomego - po to, żeby zakochani mogli powymieniać też maile i w taki sposób zapewniać się o trwałości uczucia. Przedstawia krępujące lub krzepiące sceny z rodzicami w rolach głównych - pozwala bohaterom na prowadzenie normalnego życia. Kwestie seksu to tylko ich prywatna sprawa. Jest "Wiosna koloru słońca" ładnym czytadłem i domknięciem całej serii dla romantycznie nastawionych nastolatek i dla tych czytelniczek, które chciałyby odskoczni od modnych erotycznych powieści.
I żyli szczęśliwie
Carina Bartsch początkowo planowała tylko dwa tomy opowieści o Emely i Elyasie, jednak - zupełnie na przekór trendom w literaturze młodzieżowej - czytelniczki wymusiły na niej domknięcie cyklu i przejście do ostatecznego połączenia dwóch postaci. Sama autorka zaczyna sobie z tego lekko podrwiwać, kiedy bohaterowie w rozmowach przyznają, że ich historia wystarczyłaby już na jeden lub dwa opasłe tomy (nawet tytuły zostały wplecione w narrację). Niezależnie jednak od wymogów rynku, udało się w "Wiośnie koloru słońca" Bartsch pozostać przy swoim rytmie opisywania związku - i przy idealizmie w podejściu do relacji.
Emely cały czas była zdystansowana. Nawet kiedy uświadomiła sobie swoje uczucie do Elyasa, bała się przed nim otworzyć i przyznać do miłości - nie chciała, żeby chłopak w którymś momencie ją skrzywdził. Pielęgnowała w sobie ten lęk, chociaż Elyas cierpliwie i konsekwentnie przekonywał ją, że powinna mu zaufać i że nie zamierza jej skrzywdzić. W trzecim tomie cyklu autorka wprowadza jeszcze jeden rodzaj lęku: teraz to obawa przed seksem. Emely jeszcze nigdy z nikim nie spała i jest bardzo wstydliwa: aż dziw, że dzieli pokój ze współlokatorką-nimfomanką i kilka razy nakrywa ją na uprawianiu seksu (a współlokatorka nic sobie z tego nie robi). Większość przyjaciół zaczyna interesować się życiem erotycznym pary: wszystko przez "sławę" Elyasa w tej dziedzinie - nawet najlepsza przyjaciółka Emely i siostra Elyasa, Alex, chce wiedzieć, jak układa się w łóżku dwojgu zakochanych. Seks uprawiają wszyscy naokoło i Emely zaczyna się nawet martwić o swojego chłopaka - coraz częściej myśli o tym, że dla niego to niekomfortowa sytuacja. Nie zamierza się jednak ani poświęcać, ani do niczego zmuszać: czeka, aż będzie gotowa (a Elyas umiejętnie pracuje nad dziewczyną metodą małych kroków: oswaja ją z widokiem siebie bez koszulki, przyzwyczaja do przyjemnych pieszczot albo pozwala spać w swoim łóżku bez żadnych prób erotycznych zachowań). W dobie rozbuchanej erotyki w powieściach młodzieżowych Carina Bartsch jest wręcz niedzisiejsza z obawami Emely - jednak część odbiorczyń z pewnością takim zachowaniem chłopaka przekona. Uświadomi czytelniczkom, że zawsze warto czekać na pewność i zaufanie do tego jedynego - bez względu na to, czy obiecuje związek na całe życie, czy po prostu poszukiwanie drugiej połówki - stawia na świadomość.
W "Wiośnie koloru słońca" nie może się już wiele wydarzyć. Trzeba pozamykać stare motywy: Jessica musi dowiedzieć się, jak oddanych ma przyjaciół, Alex zdefiniować swój związek. Wszyscy przyjaciele z paczki powinni ostatecznie podjąć decyzje o tym, z kim chcą być i gdzie widzą siebie w przyszłości. To stanowi tło dla rozwoju relacji Emely i Elyasa. Autorka wskrzesza też motyw Luki - korespondencyjnego znajomego - po to, żeby zakochani mogli powymieniać też maile i w taki sposób zapewniać się o trwałości uczucia. Przedstawia krępujące lub krzepiące sceny z rodzicami w rolach głównych - pozwala bohaterom na prowadzenie normalnego życia. Kwestie seksu to tylko ich prywatna sprawa. Jest "Wiosna koloru słońca" ładnym czytadłem i domknięciem całej serii dla romantycznie nastawionych nastolatek i dla tych czytelniczek, które chciałyby odskoczni od modnych erotycznych powieści.
wtorek, 13 kwietnia 2021
Alberto Angela: Kleopatra. Królowa, któa rzuciła wyzwanie Rzymowi i zdobyła wieczną sławę
Czytelnik, Warszawa 2021.
Fascynacja
To jest tak, że jeśli Alberto Angela przybliża jakiś aspekt starożytności, warto za nim podążać i zdecydować się na lekturę bez wahania. Ten autor nie rozczarowuje, a do tego umiejętnie łączy fachową wiedzę z wyobraźnią plastyczną. Zależy mu na tym, żeby przenieść czytelników w świat im obcy i zafascynować tym światem. Teraz tematem do odmalowywania przed odbiorcami rzeczywistości i codzienności staje się Kleopatra. Przyciągnie Alberto Angela nie tylko ludzi, którzy szukają wiadomości historycznych, ale też tych, którzy znają już jego publikacje i chcą przeżywać ciekawostki. Książki popularnonaukowe, które czyta się jak powieści - to specjalność tego autora. "Kleopatra. Królowa, która rzuciła wyzwanie Rzymowi i zdobyła wieczną sławę" to relacja rozbudowana i - wbrew tytułowi - nie tylko Kleopatrze poświęcona. Angela wykorzystuje swoją umiejętność tworzenia barwnych narracji i tym razem. Widać to już po konstrukcji oraz doborze tematów. Nie podąża za schematami biograficznymi, proponuje raczej scenariusz filmowy i to z rozmachem. Zaczyna od sceny zamordowania Cezara, rozpisanej niemal na kolejne minuty. Kleopatra istnieje - całkiem niedaleko - jednak dla autora na początku niespecjalnie się liczy. Poza krótką prezentacją dotyczącą tytułowej postaci (ze wskazaniem na jej wyemancypowanie i pozycję) nie zajmuje się przesadnie Kleopatrą, nie ma na to czasu, skoro całą uwagę przyciąga Cezar oraz ci, którzy knują przeciwko niemu. Dopiero gdy Cezar zginie i gdy zmieni się rozkład sił (a Alberto Angela dokładnie się temu przyjrzy), będzie mógł przystąpić autor do właściwej prezentacji. Kleopatra jawi się tutaj jako postać tajemnicza. Nie tylko władczyni, ale i kobieta - i ten aspekt Angela bardzo mocno podkreśla przy różnych okazjach. Portretuje królową, kiedy służące robią jej makijaż lub masaż, portretuje ją też w kolejnych związkach - prowadzi aż do progu sypialni i zastanawia się nad uczuciami w momencie, gdy ukochany jest w niebezpieczeństwie. Zresztą podkreśla zainteresowanie uczuciami, uzupełnia badawcze opisy. Nie zmyśla, albo zaznacza, jeśli musi się posiłkować wyobraźnią. Częściej zagląda do różnych opracowań - po to, żeby wydobyć z nich informacje, na podstawie których stworzy pasjonującą historię. Rzadko cytuje badaczy, raczej przerabia wiadomości. Odwołuje się do wyobraźni czytelników: wprowadza sceny pełne barw i dźwięków. Koncentruje się na obyczajowości. Owszem, przedstawia historię - bardzo dokładnie. Jednak to, co odróżnia go od innych badaczy i popularyzatorów nauki, mieści się w wyczuleniu na zwyczajność. W opowieściach Angeli wręcz można poczuć specyfikę ulic i miejsc. Nie wprowadza autor sztucznych dialogów, za to bardzo obrazowo opisuje całe otoczenie, rozgląda się jak z kamerą - i efekty tego rozglądania się przedstawia w przekonującej narracji. To sprawia, że nawet czytelnicy, którzy nie są specjalnie zainteresowani starożytnością (albo historią), dadzą się autorowi uwieść i będą podążać za nim przy odkrywaniu specyfiki życia królowej. Alberto Angela proponuje bardzo rozbudowaną książkę, którą czyta się szybko - jednak nie odrzuca się w niej typowych "spowalniaczy", czyli "opisów przyrody" (oczywiście nie o przyrodę tu chodzi, a o zwyczaje, ale idea jest taka sama): tu największy atut publikacji to właśnie umiejętność precyzyjnego odtwarzania obyczajowości. Ludzkie oblicze Kleopatry - to książka wybitna.
Fascynacja
To jest tak, że jeśli Alberto Angela przybliża jakiś aspekt starożytności, warto za nim podążać i zdecydować się na lekturę bez wahania. Ten autor nie rozczarowuje, a do tego umiejętnie łączy fachową wiedzę z wyobraźnią plastyczną. Zależy mu na tym, żeby przenieść czytelników w świat im obcy i zafascynować tym światem. Teraz tematem do odmalowywania przed odbiorcami rzeczywistości i codzienności staje się Kleopatra. Przyciągnie Alberto Angela nie tylko ludzi, którzy szukają wiadomości historycznych, ale też tych, którzy znają już jego publikacje i chcą przeżywać ciekawostki. Książki popularnonaukowe, które czyta się jak powieści - to specjalność tego autora. "Kleopatra. Królowa, która rzuciła wyzwanie Rzymowi i zdobyła wieczną sławę" to relacja rozbudowana i - wbrew tytułowi - nie tylko Kleopatrze poświęcona. Angela wykorzystuje swoją umiejętność tworzenia barwnych narracji i tym razem. Widać to już po konstrukcji oraz doborze tematów. Nie podąża za schematami biograficznymi, proponuje raczej scenariusz filmowy i to z rozmachem. Zaczyna od sceny zamordowania Cezara, rozpisanej niemal na kolejne minuty. Kleopatra istnieje - całkiem niedaleko - jednak dla autora na początku niespecjalnie się liczy. Poza krótką prezentacją dotyczącą tytułowej postaci (ze wskazaniem na jej wyemancypowanie i pozycję) nie zajmuje się przesadnie Kleopatrą, nie ma na to czasu, skoro całą uwagę przyciąga Cezar oraz ci, którzy knują przeciwko niemu. Dopiero gdy Cezar zginie i gdy zmieni się rozkład sił (a Alberto Angela dokładnie się temu przyjrzy), będzie mógł przystąpić autor do właściwej prezentacji. Kleopatra jawi się tutaj jako postać tajemnicza. Nie tylko władczyni, ale i kobieta - i ten aspekt Angela bardzo mocno podkreśla przy różnych okazjach. Portretuje królową, kiedy służące robią jej makijaż lub masaż, portretuje ją też w kolejnych związkach - prowadzi aż do progu sypialni i zastanawia się nad uczuciami w momencie, gdy ukochany jest w niebezpieczeństwie. Zresztą podkreśla zainteresowanie uczuciami, uzupełnia badawcze opisy. Nie zmyśla, albo zaznacza, jeśli musi się posiłkować wyobraźnią. Częściej zagląda do różnych opracowań - po to, żeby wydobyć z nich informacje, na podstawie których stworzy pasjonującą historię. Rzadko cytuje badaczy, raczej przerabia wiadomości. Odwołuje się do wyobraźni czytelników: wprowadza sceny pełne barw i dźwięków. Koncentruje się na obyczajowości. Owszem, przedstawia historię - bardzo dokładnie. Jednak to, co odróżnia go od innych badaczy i popularyzatorów nauki, mieści się w wyczuleniu na zwyczajność. W opowieściach Angeli wręcz można poczuć specyfikę ulic i miejsc. Nie wprowadza autor sztucznych dialogów, za to bardzo obrazowo opisuje całe otoczenie, rozgląda się jak z kamerą - i efekty tego rozglądania się przedstawia w przekonującej narracji. To sprawia, że nawet czytelnicy, którzy nie są specjalnie zainteresowani starożytnością (albo historią), dadzą się autorowi uwieść i będą podążać za nim przy odkrywaniu specyfiki życia królowej. Alberto Angela proponuje bardzo rozbudowaną książkę, którą czyta się szybko - jednak nie odrzuca się w niej typowych "spowalniaczy", czyli "opisów przyrody" (oczywiście nie o przyrodę tu chodzi, a o zwyczaje, ale idea jest taka sama): tu największy atut publikacji to właśnie umiejętność precyzyjnego odtwarzania obyczajowości. Ludzkie oblicze Kleopatry - to książka wybitna.
poniedziałek, 12 kwietnia 2021
Lisa Appignanesi: Szalone, złe i smutne. Kobiety i psychiatrzy
Marginesy, Warszawa 2021.
Diagnozy
Wielki tom Lisy Appignanesi to przegląd tematów związanych z kobiecymi szaleństwami i z podejściem do problemów psychicznych ze strony lekarzy. "Szalone, złe i smutne. Kobiety i psychiatrzy" to książka przedstawiająca odkrycia i błędy związane z odczytywaniem "dziwnych" zachowań płci pięknej na przestrzeni ostatnich dwóch stuleci. Lisa Appignanesi nie tylko pokazuje, jak objawiały się niezwykłe choroby (albo co przyjmowało się za chorobę umysłu). W zależności od tego, jaki moment historyczny bierze pod uwagę, analizuje inne reakcje i próby leczenia. Zdarza się, że sytuacje, które dzisiaj uchodzą za naturalne i nie budzą zdziwienia, w przeszłości były traktowane jako ogromna przeszkoda w funkcjonowaniu w społeczeństwie. Opowieść o kobiecej histerii doprowadzi oczywiście w pewnym momencie do zrywów feministycznych, Lisa Appignanesi podąża w zasadzie zrozumiałym dla odbiorców szlakiem - tylko czasami trafia na tematy, które same w sobie są zaskakujące. "Szalone, złe i smutne" to opowieść o trudnym losie tych kobiet, które odstawały od standardów w danej epoce. Zaczyna się od mrożących krew w żyłach scen: kobieta, która zadźgała nożem matkę i zraniła ojca - z pewnością płynęło to zachowanie z choroby psychicznej i na tym wydarzeniu się nie skończyło. W innym punkcie opowieści pojawiają się seksualne "wynaturzenia" (oczywiście odbierane tak ze względu na moralność epoki, nie na rzeczywisty stan: potrzeby kobiet w zakresie erotyki stają się czynnikiem ułatwiającym oskarżanie płci pięknej). Nie zawsze chodzi tylko o możliwość wskazania inności i napiętnowania jej - bywa i tak, że problem płynie z niezrozumienia pacjentek. Lekarze przykładają do nich własne miary, kierują się tylko tym, co są w stanie pojąć - przy tak delikatnym temacie jak choroby psychiczne to wielkie pole do nadużyć. W tomie "Szalone, złe i smutne" wcale nie chodzi o przyjrzenie się komplikacjom psychicznym. To relacja dotycząca stanu badań i zmian w nauce (oraz w quasi-nauce) na przestrzeni dekad. Raz będzie się liczyć bardziej sytuacja kobiety, która zachowuje się nietypowo i niezrozumiale dla postronnych, w innych przypadkach - postawa lekarzy poszukujących jak najpełniejszego wyjaśnienia dla społeczeństw. Ważne jest to, że diagnozy często nie pokrywają się z dzisiejszym stanem wiedzy, zdradzają bezradność medyków. Z kolei pozostawienie pacjentek bez opieki to prosta droga do większych problemów: zamieniać się może w eskalację traum lub w realne zagrożenia dla ich otoczenia. Lisa Appignanesi skupia się nie na przydatnych wskazówkach i poradach dla chorych oraz ich bliskich, nie zajmuje się też podsuwaniem lekarzom najlepszych strategii w pokonywaniu komplikacji. Tu nie liczą się choroby i diagnozy, a sama egzotyka psychicznych meandrów. Autorka szuka co ciekawszych przypadków opisanych w literaturze fachowej i przedstawia je jako materiał reportażu. Finał tej książki automatycznie sugeruje, dlaczego tom nie dotyczy chorób psychicznych u mężczyzn: podział na płcie: lekarze-mężczyźni i pacjentki-kobiety to dość znaczące zestawienie, umożliwiające autorce wyzwalanie takich emocji, jakich potrzebuje, żeby wstrząsnąć czytelnikami. Bo nie jest to przecież historia zbyt odległa, w dodatku - przypomina, że każdy może się kiedyś znaleźć w sytuacji, w której niezdiagnozowana jeszcze choroba skaże go na ostracyzm społeczny.
Diagnozy
Wielki tom Lisy Appignanesi to przegląd tematów związanych z kobiecymi szaleństwami i z podejściem do problemów psychicznych ze strony lekarzy. "Szalone, złe i smutne. Kobiety i psychiatrzy" to książka przedstawiająca odkrycia i błędy związane z odczytywaniem "dziwnych" zachowań płci pięknej na przestrzeni ostatnich dwóch stuleci. Lisa Appignanesi nie tylko pokazuje, jak objawiały się niezwykłe choroby (albo co przyjmowało się za chorobę umysłu). W zależności od tego, jaki moment historyczny bierze pod uwagę, analizuje inne reakcje i próby leczenia. Zdarza się, że sytuacje, które dzisiaj uchodzą za naturalne i nie budzą zdziwienia, w przeszłości były traktowane jako ogromna przeszkoda w funkcjonowaniu w społeczeństwie. Opowieść o kobiecej histerii doprowadzi oczywiście w pewnym momencie do zrywów feministycznych, Lisa Appignanesi podąża w zasadzie zrozumiałym dla odbiorców szlakiem - tylko czasami trafia na tematy, które same w sobie są zaskakujące. "Szalone, złe i smutne" to opowieść o trudnym losie tych kobiet, które odstawały od standardów w danej epoce. Zaczyna się od mrożących krew w żyłach scen: kobieta, która zadźgała nożem matkę i zraniła ojca - z pewnością płynęło to zachowanie z choroby psychicznej i na tym wydarzeniu się nie skończyło. W innym punkcie opowieści pojawiają się seksualne "wynaturzenia" (oczywiście odbierane tak ze względu na moralność epoki, nie na rzeczywisty stan: potrzeby kobiet w zakresie erotyki stają się czynnikiem ułatwiającym oskarżanie płci pięknej). Nie zawsze chodzi tylko o możliwość wskazania inności i napiętnowania jej - bywa i tak, że problem płynie z niezrozumienia pacjentek. Lekarze przykładają do nich własne miary, kierują się tylko tym, co są w stanie pojąć - przy tak delikatnym temacie jak choroby psychiczne to wielkie pole do nadużyć. W tomie "Szalone, złe i smutne" wcale nie chodzi o przyjrzenie się komplikacjom psychicznym. To relacja dotycząca stanu badań i zmian w nauce (oraz w quasi-nauce) na przestrzeni dekad. Raz będzie się liczyć bardziej sytuacja kobiety, która zachowuje się nietypowo i niezrozumiale dla postronnych, w innych przypadkach - postawa lekarzy poszukujących jak najpełniejszego wyjaśnienia dla społeczeństw. Ważne jest to, że diagnozy często nie pokrywają się z dzisiejszym stanem wiedzy, zdradzają bezradność medyków. Z kolei pozostawienie pacjentek bez opieki to prosta droga do większych problemów: zamieniać się może w eskalację traum lub w realne zagrożenia dla ich otoczenia. Lisa Appignanesi skupia się nie na przydatnych wskazówkach i poradach dla chorych oraz ich bliskich, nie zajmuje się też podsuwaniem lekarzom najlepszych strategii w pokonywaniu komplikacji. Tu nie liczą się choroby i diagnozy, a sama egzotyka psychicznych meandrów. Autorka szuka co ciekawszych przypadków opisanych w literaturze fachowej i przedstawia je jako materiał reportażu. Finał tej książki automatycznie sugeruje, dlaczego tom nie dotyczy chorób psychicznych u mężczyzn: podział na płcie: lekarze-mężczyźni i pacjentki-kobiety to dość znaczące zestawienie, umożliwiające autorce wyzwalanie takich emocji, jakich potrzebuje, żeby wstrząsnąć czytelnikami. Bo nie jest to przecież historia zbyt odległa, w dodatku - przypomina, że każdy może się kiedyś znaleźć w sytuacji, w której niezdiagnozowana jeszcze choroba skaże go na ostracyzm społeczny.
niedziela, 11 kwietnia 2021
Carina Bartsch: Zima koloru turkusu
Media Rodzina, Poznań 2021. (wznowienie)
Konflikt
Ta seria przygotowywała młode czytelniczki na książkową idealizowaną miłość, która jest w stanie pokonać wszelkie przeszkody. Dzisiaj podobne fabuły wykorzystuje się raczej do akcentowania napięcia erotycznego i do tworzenia scen łóżkowych w stylistyce YA. Jednak Carina Bartsch w takiej konwencji nie tworzy - woli najpierw pokazać źródło przywiązania bohaterów, bez podsycania ich wzajemnego zainteresowania za sprawą cielesności. Nie pozwala im się do siebie zbliżyć i nawet kiedy wszystko wydaje się zmierzać ku pozytywnemu finałowi, zatrzymuje bieg wydarzeń i odwleka to, na co wszystkie odbiorczynie czekają.
Emely trzyma Elyasa na dystans. Nie może się przekonać do chłopaka, w którym dawniej się zakochała. Wciąż wydaje jej się, że zostanie wykorzystana i porzucona - i że nie poradzi sobie z taką sytuacją. Nie bierze pod uwagę tego, że Elyas cierpliwie i od wielu miesięcy znosi jej humory. Wszystko mogło się zmienić po wspólnym wypadzie pod namioty: wprawdzie Elyas nie przekroczył żadnych granic, ale udało mu się przynajmniej porozmawiać z wybranką i przytulić do niej niewinnie podczas snu. Finał pierwszego tomu staje się jednocześnie źródłem koszmaru w drugim. Emely znów ucieka. Kiedy tylko ma się pojawić sensowne wyjaśnienie, odrzuca Elyasa, nie pozwala mu na szczere rozmowy. I to już trochę męczące, zwłaszcza że urazy, które chowa Emely, Elyas dalej znosi cierpliwie. Tym razem autorka postawiła na pewne nieporozumienie - odpowiednie wyjaśnienia trafiły do listu, tyle że owego listu Emely w rękach nie miała. A Elyas czeka na odpowiedź.
Żeby przetestować bohaterów, autorka wysyła ich na rodzinne święta. Rodziny Emely i Elyasa się przyjaźnią, nic zatem dziwnego, że Boże Narodzenie to okazja do wspólnego spotkania. I Emely, i Elyas męczą się okrutnie - jeśli ze sobą nie porozmawiają, zamęczą też czytelniczki. Carina Bartsch trochę zwalnia tempo - gdyby nie wpadła na pomysł, który pozwoli przyspieszyć finał, "Zima koloru turkusu" mogłaby zostać całkowicie przekreślona. Tak się jednak nie dzieje: odbiorczynie wciągną się w tę relację i będą kibicować pozornie beznadziejnemu przypadkowi. Elyas stara się o swoją ukochaną - tak, jak kiedyś jego ojciec starał się wytrwale o jego matkę - trzeba jednak znacznie więcej niż jego wytrwałość, żeby przełamać opór Emely. "Zima koloru turkusu" jest zapowiedzią romansu, opowieścią o sile idealnej miłości i o piekle, jakie wzajemnie fundują sobie bohaterowie, którzy nie potrafią ze sobą szczerze porozmawiać. Większości problemów dałoby się uniknąć od razu, gdyby tylko Emely i Elyas nie stronili od siebie i nie kierowali się dumą - jasne, można było całą relację mocno skrócić, ale autorka dobrze operuje silnymi emocjami. Lubi rozkładać na czynniki pierwsze stany duchowe Emely i w związku z tym zrozumiałe staje się rozbicie cyklu na kilka obszernych tomów. Jest "Zima koloru turkusu" opowieścią dla tych odbiorczyń, które zamiast łóżkowych wygibasów szukają w powieściach obyczajowych ciągłych autoanaliz i podkreślania stanów emocjonalnych. To utopijna relacja dotycząca tęsknoty za drugim człowiekiem oraz siły przywiązania. Nie o prawdopodobieństwo tu chodzi, a o granie na emocjach odbiorczyń - to Carina Bartsch funduje.
Konflikt
Ta seria przygotowywała młode czytelniczki na książkową idealizowaną miłość, która jest w stanie pokonać wszelkie przeszkody. Dzisiaj podobne fabuły wykorzystuje się raczej do akcentowania napięcia erotycznego i do tworzenia scen łóżkowych w stylistyce YA. Jednak Carina Bartsch w takiej konwencji nie tworzy - woli najpierw pokazać źródło przywiązania bohaterów, bez podsycania ich wzajemnego zainteresowania za sprawą cielesności. Nie pozwala im się do siebie zbliżyć i nawet kiedy wszystko wydaje się zmierzać ku pozytywnemu finałowi, zatrzymuje bieg wydarzeń i odwleka to, na co wszystkie odbiorczynie czekają.
Emely trzyma Elyasa na dystans. Nie może się przekonać do chłopaka, w którym dawniej się zakochała. Wciąż wydaje jej się, że zostanie wykorzystana i porzucona - i że nie poradzi sobie z taką sytuacją. Nie bierze pod uwagę tego, że Elyas cierpliwie i od wielu miesięcy znosi jej humory. Wszystko mogło się zmienić po wspólnym wypadzie pod namioty: wprawdzie Elyas nie przekroczył żadnych granic, ale udało mu się przynajmniej porozmawiać z wybranką i przytulić do niej niewinnie podczas snu. Finał pierwszego tomu staje się jednocześnie źródłem koszmaru w drugim. Emely znów ucieka. Kiedy tylko ma się pojawić sensowne wyjaśnienie, odrzuca Elyasa, nie pozwala mu na szczere rozmowy. I to już trochę męczące, zwłaszcza że urazy, które chowa Emely, Elyas dalej znosi cierpliwie. Tym razem autorka postawiła na pewne nieporozumienie - odpowiednie wyjaśnienia trafiły do listu, tyle że owego listu Emely w rękach nie miała. A Elyas czeka na odpowiedź.
Żeby przetestować bohaterów, autorka wysyła ich na rodzinne święta. Rodziny Emely i Elyasa się przyjaźnią, nic zatem dziwnego, że Boże Narodzenie to okazja do wspólnego spotkania. I Emely, i Elyas męczą się okrutnie - jeśli ze sobą nie porozmawiają, zamęczą też czytelniczki. Carina Bartsch trochę zwalnia tempo - gdyby nie wpadła na pomysł, który pozwoli przyspieszyć finał, "Zima koloru turkusu" mogłaby zostać całkowicie przekreślona. Tak się jednak nie dzieje: odbiorczynie wciągną się w tę relację i będą kibicować pozornie beznadziejnemu przypadkowi. Elyas stara się o swoją ukochaną - tak, jak kiedyś jego ojciec starał się wytrwale o jego matkę - trzeba jednak znacznie więcej niż jego wytrwałość, żeby przełamać opór Emely. "Zima koloru turkusu" jest zapowiedzią romansu, opowieścią o sile idealnej miłości i o piekle, jakie wzajemnie fundują sobie bohaterowie, którzy nie potrafią ze sobą szczerze porozmawiać. Większości problemów dałoby się uniknąć od razu, gdyby tylko Emely i Elyas nie stronili od siebie i nie kierowali się dumą - jasne, można było całą relację mocno skrócić, ale autorka dobrze operuje silnymi emocjami. Lubi rozkładać na czynniki pierwsze stany duchowe Emely i w związku z tym zrozumiałe staje się rozbicie cyklu na kilka obszernych tomów. Jest "Zima koloru turkusu" opowieścią dla tych odbiorczyń, które zamiast łóżkowych wygibasów szukają w powieściach obyczajowych ciągłych autoanaliz i podkreślania stanów emocjonalnych. To utopijna relacja dotycząca tęsknoty za drugim człowiekiem oraz siły przywiązania. Nie o prawdopodobieństwo tu chodzi, a o granie na emocjach odbiorczyń - to Carina Bartsch funduje.
Jørn Lier Horst: Operacja rower
Media Rodzina, Poznań 2021.
Śledztwo osobiste
Biuro Detektywistyczne nr 2 odpowiednio przygotowuje się do pracy: Tiril oraz Oliver nie czekają z założonymi rękami, aż przyjdzie do nich zajęcie. Sami rozklejają plakaty i próbują informować lokalną społeczność o swojej działalności - wiedzą doskonale, że niemal na każdym kroku można spotkać tajemnice warte uwagi. Nie przewidzieliby jednak, że coś, co odkryją przypadkiem, będzie ich tak bardzo dotyczyć. W całym miasteczku znikają rowery - i to różne (nawet monocykl z cyrku). Ktoś uwziął się na jednoślady i dopuszcza się zuchwałych kradzieży. Złodziej wydaje się nieuchwytny i bezczelny - przepada nawet rower Olivera. Dzieci będą musiały wrócić autobusem, ale zwiększy się ich motywacja w kwestii polowania na złodzieja. Nawet jeśli przeważnie działały drogą dedukcji, teraz ruszają w teren. Prawdziwa detektywistyczna przygoda, o jakiej Tiril i Oliver marzą, jest tuż za rogiem.
W zasadzie policja nie radzi sobie z szukaniem złodzieja. Dzieci przychodzą poinformować o kradzieży roweru Olivera, ale przy okazji zyskują też cenne informacje. Do tej pory czerpały wiadomości o skradzionych rowerach tylko z ogłoszeń rozwieszanych na miejscowych tablicach - starannie je fotografowały. Na policji dowiadują się czegoś więcej i mogą zacząć wyciągać właściwe wnioski. Do tego funduje im autor ciekawostki z dziedziny budowy roweru oraz... z geometrii. Na miejscu po rowerze znajduje się nietypowy klucz (trzeba znać się na naciąganiu szprych, żeby rozpoznać przedmiot, na szczęście dziadek służy wyjaśnieniami). Z kolei informacje z geometrii to doskonały zestaw danych do połączenia zgromadzonych faktów. Zamiast szukania i typowania złodziei, dzieci poznają metodę działania sprawcy. Wtedy dopiero będą w stanie zastanowić się nad tym, co stało się z rowerami i jak je odzyskać.
"Operacja rower" to kolejna detektywistyczna i szybka powieść dla najmłodszych. Jorn Lier Horst zna mody panujące na rynku literatury czwartej i proponuje dzieciom intrygującą historię - ważną, bo dotyczącą bezpośrednio małych bohaterów. Nie zamęcza jednak zagadkami logicznymi: jeśli Lasse i Maja pozwalali swoim fanom prowadzić równolegle własne śledztwo na podstawie otrzymywanych informacji. Tutaj nie ma o tym mowy: dzieci mogą jedynie obserwować działania postaci - jednak to żadna wada, sama lektura dostarczy sporo emocji. Hans Jorgen Sandnes proponuje kolorowe i dynamiczne ilustracje, proste, ale umożliwiające kadrowanie z różnych perspektyw. Wszystko po to, żeby skupiać uwagę najmłodszych i zachęcać ich do śledzenia akcji. Opowieść jest barwna i wciągająca ze względu na pomysł na akcję - to spodoba się maluchom, nie tylko tym, które lubią historie detektywistyczne. Horst jest świadomy tego, że to Martin Widmark wyznaczał kierunki genologiczne - ale nie zamierza ślepo go kopiować i wybiera własne wersje fabuły. Chce pisać po swojemu i dobrze mu to wychodzi.
Śledztwo osobiste
Biuro Detektywistyczne nr 2 odpowiednio przygotowuje się do pracy: Tiril oraz Oliver nie czekają z założonymi rękami, aż przyjdzie do nich zajęcie. Sami rozklejają plakaty i próbują informować lokalną społeczność o swojej działalności - wiedzą doskonale, że niemal na każdym kroku można spotkać tajemnice warte uwagi. Nie przewidzieliby jednak, że coś, co odkryją przypadkiem, będzie ich tak bardzo dotyczyć. W całym miasteczku znikają rowery - i to różne (nawet monocykl z cyrku). Ktoś uwziął się na jednoślady i dopuszcza się zuchwałych kradzieży. Złodziej wydaje się nieuchwytny i bezczelny - przepada nawet rower Olivera. Dzieci będą musiały wrócić autobusem, ale zwiększy się ich motywacja w kwestii polowania na złodzieja. Nawet jeśli przeważnie działały drogą dedukcji, teraz ruszają w teren. Prawdziwa detektywistyczna przygoda, o jakiej Tiril i Oliver marzą, jest tuż za rogiem.
W zasadzie policja nie radzi sobie z szukaniem złodzieja. Dzieci przychodzą poinformować o kradzieży roweru Olivera, ale przy okazji zyskują też cenne informacje. Do tej pory czerpały wiadomości o skradzionych rowerach tylko z ogłoszeń rozwieszanych na miejscowych tablicach - starannie je fotografowały. Na policji dowiadują się czegoś więcej i mogą zacząć wyciągać właściwe wnioski. Do tego funduje im autor ciekawostki z dziedziny budowy roweru oraz... z geometrii. Na miejscu po rowerze znajduje się nietypowy klucz (trzeba znać się na naciąganiu szprych, żeby rozpoznać przedmiot, na szczęście dziadek służy wyjaśnieniami). Z kolei informacje z geometrii to doskonały zestaw danych do połączenia zgromadzonych faktów. Zamiast szukania i typowania złodziei, dzieci poznają metodę działania sprawcy. Wtedy dopiero będą w stanie zastanowić się nad tym, co stało się z rowerami i jak je odzyskać.
"Operacja rower" to kolejna detektywistyczna i szybka powieść dla najmłodszych. Jorn Lier Horst zna mody panujące na rynku literatury czwartej i proponuje dzieciom intrygującą historię - ważną, bo dotyczącą bezpośrednio małych bohaterów. Nie zamęcza jednak zagadkami logicznymi: jeśli Lasse i Maja pozwalali swoim fanom prowadzić równolegle własne śledztwo na podstawie otrzymywanych informacji. Tutaj nie ma o tym mowy: dzieci mogą jedynie obserwować działania postaci - jednak to żadna wada, sama lektura dostarczy sporo emocji. Hans Jorgen Sandnes proponuje kolorowe i dynamiczne ilustracje, proste, ale umożliwiające kadrowanie z różnych perspektyw. Wszystko po to, żeby skupiać uwagę najmłodszych i zachęcać ich do śledzenia akcji. Opowieść jest barwna i wciągająca ze względu na pomysł na akcję - to spodoba się maluchom, nie tylko tym, które lubią historie detektywistyczne. Horst jest świadomy tego, że to Martin Widmark wyznaczał kierunki genologiczne - ale nie zamierza ślepo go kopiować i wybiera własne wersje fabuły. Chce pisać po swojemu i dobrze mu to wychodzi.
sobota, 10 kwietnia 2021
Jarosław Mikołajewski, Paweł Smoleński: Czerwony śnieg na Etnie
Czarne, Wołowiec 2021.
Smak Sycylii
Smakowita jest ta książka pod różnymi względami. Jarosław Mikołajewski i Paweł Smoleński proponują migawki z pobytów na Sycylii, ale też z własnych prób zrozumienia istoty miejsca. Proponują połączenie reportażu i dziennika literackiego, każdy rozdział to osobna całostka, wypełniona zachwytami lub odkryciami związanymi z życiem w wolniejszym tempie, z szacunkiem dla przeszłości i dla sztuki. Zwyczajność rzadko się tu pojawia, podobnie jak wielka historia – jeśli autorzy spoglądają w przeszłość, żeby przedstawić losy miejscowych, dbają o detale. Częściej jednak skupiają się po prostu na omawianiu specyfiki życia na Sycylii, albo – sprawdzają, jak egzystencja odzwierciedla się w twórczości. Liczy się koncept, umiejętność zaprezentowania przestrzeni, zarówno w wersji krajobrazów przciągających kolejnych zafascynowanych, jak i w wersji płaszczyzny literackiej, zestawu artystycznych westchnień prowadzących do lepszego przedstawiania regionu.
Na początku rozdzielają się opowieści na dwa głosy. Mikołajewski szuka przepisu na ulotność. Rejestruje chwile, bez zagłębiania się w konteksty i obudowy poznawanych wiadomości. Pozwala czytelnikom na uczestniczenie w wydarzeniach, przyprowadza do nich kolejnych wyjątkowych gości, ludzi, których spojrzenia składają się na obraz Sycylii. Smoleński tymczasem woli zanurzać się w szczegółach – także tych o charakterze informacyjnym. Usiłuje wypełniać kolejne strony drobiazgami, dać odbiorcom jak najwięcej faktów w obiektywnym tonie. Są także teksty, w których głosy autorów się przenikają się lub uzupełniają. Zwykle to Mikołajewski próbuje rozsmakowywać się w tekście, pisać słowa, które oddziałują na wyobraźnię i przekonują samym swoim brzmieniem. Smoleński woli konkret, zajmuje się opowiadaniem, nie malowaniem. Mikołajewski jest wyczulony na puenty i znajduje je nawet w pozornie nieznaczących obrazkach. Udaje mu się przyciągnąć czytelników oddziaływaniem na zmysły. Lekturowo najbardziej zbliża się do klasycznych literackich dzienników podróży. Paweł Smoleński woli styl beznamiętny – później obie te narracje zaczną się przenikać i wzajemnie na siebie wpływać i to również wielki urok tomu „Czerwony śnieg na Etnie”.
Sycylia poznawana na nowo i z perspektywy odmiennej niż wyłącznie kwestie społeczno-polityczne lub związane z geografią olśniewa. To szansa na zerknięcie do literackich odkryć i na przybliżenie odbiorcom mentalności miejscowych. Z dala od stereotypów, ale – przez pryzmat z zewnątrz. Jest tu wszystko, czego oczekuje się od dobrej lektury. Melodyjna narracja, odpowiednio wyciągane wnioski, ale przede wszystkim: głębokie poznanie tego, co stanowi sens i przesłanie książki. Ta publikacja zabiera odbiorców w podróż i będzie to z pewnością podróż wyjątkowa. Po ten tom powinien sięgnąć każdy, kto chce zwolnienia tempa codzienności, zatrzymania się na innym stylu życia i tworzenia. Mikołajewski i Smoleński to duet, który znakomicie się tu sprawdza. „Czerwony śnieg na Etnie” to zaproszenie do odkrywania bliskich cudów, rzeczy, które na co dzień umykają, a jednak wzbudzają kreatywność i urzekają wewnętrznym spokojem. Oczywiście zdarzają się tu i minorowe tony – jednak łagodzący styl narracji sprawia, że ta pozycja na długo zagości w świadomości czytelników.
Smak Sycylii
Smakowita jest ta książka pod różnymi względami. Jarosław Mikołajewski i Paweł Smoleński proponują migawki z pobytów na Sycylii, ale też z własnych prób zrozumienia istoty miejsca. Proponują połączenie reportażu i dziennika literackiego, każdy rozdział to osobna całostka, wypełniona zachwytami lub odkryciami związanymi z życiem w wolniejszym tempie, z szacunkiem dla przeszłości i dla sztuki. Zwyczajność rzadko się tu pojawia, podobnie jak wielka historia – jeśli autorzy spoglądają w przeszłość, żeby przedstawić losy miejscowych, dbają o detale. Częściej jednak skupiają się po prostu na omawianiu specyfiki życia na Sycylii, albo – sprawdzają, jak egzystencja odzwierciedla się w twórczości. Liczy się koncept, umiejętność zaprezentowania przestrzeni, zarówno w wersji krajobrazów przciągających kolejnych zafascynowanych, jak i w wersji płaszczyzny literackiej, zestawu artystycznych westchnień prowadzących do lepszego przedstawiania regionu.
Na początku rozdzielają się opowieści na dwa głosy. Mikołajewski szuka przepisu na ulotność. Rejestruje chwile, bez zagłębiania się w konteksty i obudowy poznawanych wiadomości. Pozwala czytelnikom na uczestniczenie w wydarzeniach, przyprowadza do nich kolejnych wyjątkowych gości, ludzi, których spojrzenia składają się na obraz Sycylii. Smoleński tymczasem woli zanurzać się w szczegółach – także tych o charakterze informacyjnym. Usiłuje wypełniać kolejne strony drobiazgami, dać odbiorcom jak najwięcej faktów w obiektywnym tonie. Są także teksty, w których głosy autorów się przenikają się lub uzupełniają. Zwykle to Mikołajewski próbuje rozsmakowywać się w tekście, pisać słowa, które oddziałują na wyobraźnię i przekonują samym swoim brzmieniem. Smoleński woli konkret, zajmuje się opowiadaniem, nie malowaniem. Mikołajewski jest wyczulony na puenty i znajduje je nawet w pozornie nieznaczących obrazkach. Udaje mu się przyciągnąć czytelników oddziaływaniem na zmysły. Lekturowo najbardziej zbliża się do klasycznych literackich dzienników podróży. Paweł Smoleński woli styl beznamiętny – później obie te narracje zaczną się przenikać i wzajemnie na siebie wpływać i to również wielki urok tomu „Czerwony śnieg na Etnie”.
Sycylia poznawana na nowo i z perspektywy odmiennej niż wyłącznie kwestie społeczno-polityczne lub związane z geografią olśniewa. To szansa na zerknięcie do literackich odkryć i na przybliżenie odbiorcom mentalności miejscowych. Z dala od stereotypów, ale – przez pryzmat z zewnątrz. Jest tu wszystko, czego oczekuje się od dobrej lektury. Melodyjna narracja, odpowiednio wyciągane wnioski, ale przede wszystkim: głębokie poznanie tego, co stanowi sens i przesłanie książki. Ta publikacja zabiera odbiorców w podróż i będzie to z pewnością podróż wyjątkowa. Po ten tom powinien sięgnąć każdy, kto chce zwolnienia tempa codzienności, zatrzymania się na innym stylu życia i tworzenia. Mikołajewski i Smoleński to duet, który znakomicie się tu sprawdza. „Czerwony śnieg na Etnie” to zaproszenie do odkrywania bliskich cudów, rzeczy, które na co dzień umykają, a jednak wzbudzają kreatywność i urzekają wewnętrznym spokojem. Oczywiście zdarzają się tu i minorowe tony – jednak łagodzący styl narracji sprawia, że ta pozycja na długo zagości w świadomości czytelników.
Sherri Duskey Rinker, Ag Ford: Mistrz kieszonkowy z placu budowy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Przydatność
Na placu budowy pokazuje się nowy pojazd, mała ładowarka burtowa. Cała piątka dużych i ciężkich maszyn - doskonale dzieciom znanych z poprzednich tomików - jednogłośnie odrzuca przybysza. Brumka wydaje się wszystkim zbyt mała i zbyt słaba, żeby przydać się na wielkiej budowie. Przepędzana z kąta w kąt, nie ma szansy się wykazać. Oczywiście do czasu, bo Sherri Duskey Rinker i Ag Ford tak prowadzą opowieść, żeby pojawiła się możliwość wykorzystania rzekomych wad miniładowarki jako zalet. Okazuje się, że akcja bardzo burzliwie się rozwija, toczy się zupełnie inaczej niż za pierwszym razem - wówczas pojawiały się raczej kojące opisy, coś w sam raz przed snem, na wyciszenie dzieci. Teraz jednak chodzi bardziej o to, żeby owe dzieci zaintrygować i przypomnieć im, że każdy może się przydać i nikogo nie wolno odrzucać ze względu na fizyczność. Taka lektura może dodać otuchy najmłodszym - to oni najczęściej będą się stawiać w sytuacji Brumki, to oni najczęściej mogą poczuć się odsuwani od najciekawszych wydarzeń. Brumka jest wielofunkcyjna, ale zarzuca się jej brak siły - potrzebnej do wykonywania skomplikowanych zadań mocy. Przynajmniej tak uważają jej nowi znajomi. Sherri Duskey Rinker i Ag Ford szybko zmuszają ich do weryfikacji przekonań. Tylko Brumka będzie mogła zadziałać tam, gdzie wszystkie inne maszyny są za ciężkie i za mało pomysłowe. Bo tu zaczyna liczyć się także kreatywne podejście. Brumka jako bohaterka żwawa i pomysłowa, wie, jak zaradzić w wyjątkowo trudnej sytuacji. Sama naraża się na niebezpieczeństwo, ale umiejętnie zarządza wszystkimi maszynami - każdy przecież do czegoś się przydaje i jest niezbędny w ekipie. Brumka to bohaterka, która przekona do siebie dzieci - trafi też do swoich nowych znajomych, po tej przygodzie nikt nie będzie jej lekceważyć.
"Mistrz kieszonkowy z placu budowy" to kolejna opowiastka rymowana przeznaczona zwłaszcza dla małych fanów ciężkiego sprzętu. Maszyny są tu antropomorfizowane (w takim zakresie, że mają twarze, mogą się porozumiewać i samodzielnie myśleć. Poza tym zachowują się jak typowe pojazdy - bo tego też oczekują dzieci. Nie ma tu żadnych robotów, nie ma przekraczania własnych ograniczeń. W książeczce dla maluchów liczy się tym razem fabuła - dopracowana akcja pozwala na uświadomienie odbiorcom ważnych prawd. Dzieci dowiadują się, że i one zasługują na szacunek, a także - że w kryzysowej sytuacji mogą się sprawdzić. Brumka staje się dla nich przewodniczką: pokazuje, że nikogo nie powinno się lekceważyć. Są tu, rzecz jasna, urocze ilustracje, które będą przyciągać dzieci i pozwolą im zrozumieć, co dzieje się w opisach - gdyby ktoś miał kłopot ze śledzeniem akcji. "Mistrz kieszonkowy z placu budowy" to także sposób na trafienie do najmłodszych: przez temat i przez puentę. Sherri Duskey Rinker i Ag Ford nie tylko wybierają przyciągający maluchy motyw - udaje im się trafić do grupy docelowej i zachęcić do książeczek.
Przydatność
Na placu budowy pokazuje się nowy pojazd, mała ładowarka burtowa. Cała piątka dużych i ciężkich maszyn - doskonale dzieciom znanych z poprzednich tomików - jednogłośnie odrzuca przybysza. Brumka wydaje się wszystkim zbyt mała i zbyt słaba, żeby przydać się na wielkiej budowie. Przepędzana z kąta w kąt, nie ma szansy się wykazać. Oczywiście do czasu, bo Sherri Duskey Rinker i Ag Ford tak prowadzą opowieść, żeby pojawiła się możliwość wykorzystania rzekomych wad miniładowarki jako zalet. Okazuje się, że akcja bardzo burzliwie się rozwija, toczy się zupełnie inaczej niż za pierwszym razem - wówczas pojawiały się raczej kojące opisy, coś w sam raz przed snem, na wyciszenie dzieci. Teraz jednak chodzi bardziej o to, żeby owe dzieci zaintrygować i przypomnieć im, że każdy może się przydać i nikogo nie wolno odrzucać ze względu na fizyczność. Taka lektura może dodać otuchy najmłodszym - to oni najczęściej będą się stawiać w sytuacji Brumki, to oni najczęściej mogą poczuć się odsuwani od najciekawszych wydarzeń. Brumka jest wielofunkcyjna, ale zarzuca się jej brak siły - potrzebnej do wykonywania skomplikowanych zadań mocy. Przynajmniej tak uważają jej nowi znajomi. Sherri Duskey Rinker i Ag Ford szybko zmuszają ich do weryfikacji przekonań. Tylko Brumka będzie mogła zadziałać tam, gdzie wszystkie inne maszyny są za ciężkie i za mało pomysłowe. Bo tu zaczyna liczyć się także kreatywne podejście. Brumka jako bohaterka żwawa i pomysłowa, wie, jak zaradzić w wyjątkowo trudnej sytuacji. Sama naraża się na niebezpieczeństwo, ale umiejętnie zarządza wszystkimi maszynami - każdy przecież do czegoś się przydaje i jest niezbędny w ekipie. Brumka to bohaterka, która przekona do siebie dzieci - trafi też do swoich nowych znajomych, po tej przygodzie nikt nie będzie jej lekceważyć.
"Mistrz kieszonkowy z placu budowy" to kolejna opowiastka rymowana przeznaczona zwłaszcza dla małych fanów ciężkiego sprzętu. Maszyny są tu antropomorfizowane (w takim zakresie, że mają twarze, mogą się porozumiewać i samodzielnie myśleć. Poza tym zachowują się jak typowe pojazdy - bo tego też oczekują dzieci. Nie ma tu żadnych robotów, nie ma przekraczania własnych ograniczeń. W książeczce dla maluchów liczy się tym razem fabuła - dopracowana akcja pozwala na uświadomienie odbiorcom ważnych prawd. Dzieci dowiadują się, że i one zasługują na szacunek, a także - że w kryzysowej sytuacji mogą się sprawdzić. Brumka staje się dla nich przewodniczką: pokazuje, że nikogo nie powinno się lekceważyć. Są tu, rzecz jasna, urocze ilustracje, które będą przyciągać dzieci i pozwolą im zrozumieć, co dzieje się w opisach - gdyby ktoś miał kłopot ze śledzeniem akcji. "Mistrz kieszonkowy z placu budowy" to także sposób na trafienie do najmłodszych: przez temat i przez puentę. Sherri Duskey Rinker i Ag Ford nie tylko wybierają przyciągający maluchy motyw - udaje im się trafić do grupy docelowej i zachęcić do książeczek.
piątek, 9 kwietnia 2021
Carina Bartsch: Lato koloru wiśni
Media Rodzina, Poznań 2021.
Związek idealny
Minęło parę lat od wydania tej książki (początku serii "romansów studenckich") i sytuacja na rynku zmieniła się na tyle, że czytelniczkom wygodnie będzie odetchnąć od obyczajówek erotycznych i postawić na rozbrajającą naiwność w kształtowaniu się uczucia. Bohaterką i narratorką tomu "Lato koloru wiśni" jest Emely, która na studiach spotyka brata swojej najlepszej przyjaciółki. Elyas w nastoletnim czasie działał jej na nerwy, był pierwszą miłością i niestety pierwszym rozczarowaniem - zaprzepaścił szansę na związek. Teraz Elyas pojawia się w życiu Emely po siedmiu latach i zachowuje się tak, jakby chciał dziewczynę poderwać. Ta nie zamierza być jego kolejną łóżkową zdobyczą - odpycha go od siebie i nie reaguje na kolejne próby naprawienia sytuacji. Nie wierzy w dobre intencje Elyasa. Poza tym - pojawił się w jej życiu ktoś inny. Luca to chłopak, którego Emely "zna" tylko przez internet, nigdy jeszcze go nie spotkała i nie dąży do przyspieszenia biegu wydarzeń - wystarczają jej szczere maile, które wymienia z internautą. Doskonale się z nim rozumie, nic więc dziwnego, że czeka na każdą nową wiadomość. Tym łatwiej jej przez to odrzucać Elyasa. Jednak ten bohater wykazuje się zadziwiającą cierpliwością - stopniowo realizuje kolejne pomysły na to, jak oswoić dziewczynę.
"Lato koloru wiśni" to bardzo rozbudowana opowieść o tym, co robi zakochany chłopak w wersji idealnej. Emely może do woli nim pomiatać i odrzucać jego starania: Elyas i tak nie zrezygnuje, co więcej - wypracuje nowe możliwości spotkania i przekonania do siebie nieufnej dziewczyny. Carina Bartsch pokazuje odbiorczyniom siłę wymyślonego uczucia, nie pozwala bohaterom na roztkliwianie się nad sobą, zajmuje się za to próbami przełamania oporu. Prowadzi opowieść pozornie zwyczajną: oto bohaterowie funkcjonujący w gronie rówieśników - i przyjaciół - kibicujących im w potencjalnym związku. Młodzi ludzie spędzający ze sobą czas, rozwiązujący wzajemnie swoje problemy, wreszcie - uczący się funkcjonowania w społeczeństwie. Carina Bartsch nie zamęcza czytelniczek wizją ciągłego wzdychania i czekania na kontakt, może dzięki temu, że narrację prowadzi tutaj Emely, a ona jest sceptycznie nastawiona do nowej miłości. Skupia się zatem na szukaniu złośliwostek i ripost na pomysły Elyasa - dzięki temu unika się sentymentów i przewidywalności w poszczególnych elementach powieści (przewidywalność w obrazie całości oczywiście istnieje, chociaż autorka nie spieszy się do rozwiązania oczywistego, na szczęście). Jest w tej powieści obietnica wielkiego uczucia. Nie ma za to pożądania w stopniu znanym z dzisiejszych produkcji (zwłaszcza obyczajówek, które przechodzą za sprawą wymogów rynku w erotykę). To lekka opowieść, czytadło, w którym najbardziej liczy się budowanie przyjaźni - Bartsch wie, że taka postawa u bohaterów zaprocentuje pełnowartościowym związkiem. Co prawda przy okazji zajmuje się sprzedawaniem marzeń, pokazuje odbiorczyniom, że nieważne, jakby się wycofywały, i tak "ten właściwy" kandydat na partnera się nie wycofa w żadnym momencie - ale to w końcu prawo literatury rozrywkowej. "Lato koloru wiśni" może zatem wciąż trafiać do czytelniczek poszukujących idealizowanych historii o pięknej miłości.
Związek idealny
Minęło parę lat od wydania tej książki (początku serii "romansów studenckich") i sytuacja na rynku zmieniła się na tyle, że czytelniczkom wygodnie będzie odetchnąć od obyczajówek erotycznych i postawić na rozbrajającą naiwność w kształtowaniu się uczucia. Bohaterką i narratorką tomu "Lato koloru wiśni" jest Emely, która na studiach spotyka brata swojej najlepszej przyjaciółki. Elyas w nastoletnim czasie działał jej na nerwy, był pierwszą miłością i niestety pierwszym rozczarowaniem - zaprzepaścił szansę na związek. Teraz Elyas pojawia się w życiu Emely po siedmiu latach i zachowuje się tak, jakby chciał dziewczynę poderwać. Ta nie zamierza być jego kolejną łóżkową zdobyczą - odpycha go od siebie i nie reaguje na kolejne próby naprawienia sytuacji. Nie wierzy w dobre intencje Elyasa. Poza tym - pojawił się w jej życiu ktoś inny. Luca to chłopak, którego Emely "zna" tylko przez internet, nigdy jeszcze go nie spotkała i nie dąży do przyspieszenia biegu wydarzeń - wystarczają jej szczere maile, które wymienia z internautą. Doskonale się z nim rozumie, nic więc dziwnego, że czeka na każdą nową wiadomość. Tym łatwiej jej przez to odrzucać Elyasa. Jednak ten bohater wykazuje się zadziwiającą cierpliwością - stopniowo realizuje kolejne pomysły na to, jak oswoić dziewczynę.
"Lato koloru wiśni" to bardzo rozbudowana opowieść o tym, co robi zakochany chłopak w wersji idealnej. Emely może do woli nim pomiatać i odrzucać jego starania: Elyas i tak nie zrezygnuje, co więcej - wypracuje nowe możliwości spotkania i przekonania do siebie nieufnej dziewczyny. Carina Bartsch pokazuje odbiorczyniom siłę wymyślonego uczucia, nie pozwala bohaterom na roztkliwianie się nad sobą, zajmuje się za to próbami przełamania oporu. Prowadzi opowieść pozornie zwyczajną: oto bohaterowie funkcjonujący w gronie rówieśników - i przyjaciół - kibicujących im w potencjalnym związku. Młodzi ludzie spędzający ze sobą czas, rozwiązujący wzajemnie swoje problemy, wreszcie - uczący się funkcjonowania w społeczeństwie. Carina Bartsch nie zamęcza czytelniczek wizją ciągłego wzdychania i czekania na kontakt, może dzięki temu, że narrację prowadzi tutaj Emely, a ona jest sceptycznie nastawiona do nowej miłości. Skupia się zatem na szukaniu złośliwostek i ripost na pomysły Elyasa - dzięki temu unika się sentymentów i przewidywalności w poszczególnych elementach powieści (przewidywalność w obrazie całości oczywiście istnieje, chociaż autorka nie spieszy się do rozwiązania oczywistego, na szczęście). Jest w tej powieści obietnica wielkiego uczucia. Nie ma za to pożądania w stopniu znanym z dzisiejszych produkcji (zwłaszcza obyczajówek, które przechodzą za sprawą wymogów rynku w erotykę). To lekka opowieść, czytadło, w którym najbardziej liczy się budowanie przyjaźni - Bartsch wie, że taka postawa u bohaterów zaprocentuje pełnowartościowym związkiem. Co prawda przy okazji zajmuje się sprzedawaniem marzeń, pokazuje odbiorczyniom, że nieważne, jakby się wycofywały, i tak "ten właściwy" kandydat na partnera się nie wycofa w żadnym momencie - ale to w końcu prawo literatury rozrywkowej. "Lato koloru wiśni" może zatem wciąż trafiać do czytelniczek poszukujących idealizowanych historii o pięknej miłości.
Bing. Co lubi Sula
Harperkids, Warszawa 2021.
Upodobania
Taka lektura nie wymaga od maluchów wielkiego zaangażowania, ale może pozwolić na zastanowienie się nad własnymi upodobaniami i nad tym, co dla nich ważne. Zwraca uwagę formą: to picture book z kartonowymi stronami, ale - o nietypowym kształcie. Wycięty w fantazyjne linie sprawia, że słonica Sula na okładce dobrze wpisuje się w kształt tomiku. Seria Bing kierowana jest do najmłodszych odbiorców - można czytać te książeczki swoim pociechom, ale maluchy mogą również same bawić się tomikami. Brak ostrych krawędzi i tylko kilka kartonowych stron to szansa na zapoznawanie najmłodszych z książkami jako źródłem rozrywki. Tematyka została zawarta w tytule "Co lubi Sula" to obietnica przedstawienia ulubionej bohaterki dzieci, przyjaciółki królika Binga z kreskówki. Sula to słonica, która cieszy się z wszystkiego, co brokatowe, błyszczące i migoczące - ale to dopiero wstęp do jej wyliczenia. Prezentacja Suli oznacza sporo radości.
Warstwa tekstowa jest tu ograniczona do minimum i można potraktować tomik jako okazję do rozmawiania z dzieckiem o upodobaniach bohaterki. Każdy fan kreskówki wie przecież, z czego Sula słynie - i co składa się na jej charakterystykę. Dlatego też nie będzie tu zaskoczeń i da się zadawać zagadki odbiorcom. W tekście pojawiają się wyliczenia, podbarwiane jeszcze wykrzyknieniami oraz wyrazami dźwiękonaśladowczymi. Ulubione zabawy i rozrywki Suli to zajęcia, które mogą stać się też udziałem najmłodszych: każdy w końcu cieszy się, kiedy może malować kolorową tęczę, używać naklejek, a w wersji bardziej ambitnej - dekorować tort. Sula bawi się też w urządzanie przyjęć - i to wszystko stanowi podpowiedź dla dzieci. Odbiorcy, którzy zechcą pójść w ślady sympatycznej słonicy, znajdą szereg wskazówek dla siebie. Inni mogą odgadywać tematy z kolejnych rozkładówek, traktując ilustracje jako wyjaśnienia.
Słonica Sula na pewno nie będzie się nudzić - co oznacza, że i dzieci przy odkrywaniu tomiku też się nie znudzą. Kolorowe strony przynoszą szereg prostych obrazków. Zwykle to Sula podczas zabawy na jednolitym tle - albo w otoczeniu detali wyodrębnianych z rysunku, tak, żeby nic nie zakłócało maluchom odbioru. Tło jest jednobarwne i pastelowe, żeby nie zmęczyło oczu dzieci, słonica - trójwymiarowa. Obrazki są kolorowe, czasami pojawia się w nich też zmiana perspektywy czy mniej oczywiste zagospodarowanie kadru - to wystarczy, żeby zapewnić najmłodszym przejście w świat kreskówki i spotkanie z ulubionymi bohaterami. Królik Bing nie należy do postaci, które przesadnie komplikują wydarzenia - nadaje się zatem dla maluchów. Liczą się tu silne kolory, scenki, które pobudzają wyobraźnię - a to za sprawą rekwizytów, których używają bohaterowie. Dzieci mogą wykorzystać podobne zabawki, żeby naśladować scenki z książeczki.
Upodobania
Taka lektura nie wymaga od maluchów wielkiego zaangażowania, ale może pozwolić na zastanowienie się nad własnymi upodobaniami i nad tym, co dla nich ważne. Zwraca uwagę formą: to picture book z kartonowymi stronami, ale - o nietypowym kształcie. Wycięty w fantazyjne linie sprawia, że słonica Sula na okładce dobrze wpisuje się w kształt tomiku. Seria Bing kierowana jest do najmłodszych odbiorców - można czytać te książeczki swoim pociechom, ale maluchy mogą również same bawić się tomikami. Brak ostrych krawędzi i tylko kilka kartonowych stron to szansa na zapoznawanie najmłodszych z książkami jako źródłem rozrywki. Tematyka została zawarta w tytule "Co lubi Sula" to obietnica przedstawienia ulubionej bohaterki dzieci, przyjaciółki królika Binga z kreskówki. Sula to słonica, która cieszy się z wszystkiego, co brokatowe, błyszczące i migoczące - ale to dopiero wstęp do jej wyliczenia. Prezentacja Suli oznacza sporo radości.
Warstwa tekstowa jest tu ograniczona do minimum i można potraktować tomik jako okazję do rozmawiania z dzieckiem o upodobaniach bohaterki. Każdy fan kreskówki wie przecież, z czego Sula słynie - i co składa się na jej charakterystykę. Dlatego też nie będzie tu zaskoczeń i da się zadawać zagadki odbiorcom. W tekście pojawiają się wyliczenia, podbarwiane jeszcze wykrzyknieniami oraz wyrazami dźwiękonaśladowczymi. Ulubione zabawy i rozrywki Suli to zajęcia, które mogą stać się też udziałem najmłodszych: każdy w końcu cieszy się, kiedy może malować kolorową tęczę, używać naklejek, a w wersji bardziej ambitnej - dekorować tort. Sula bawi się też w urządzanie przyjęć - i to wszystko stanowi podpowiedź dla dzieci. Odbiorcy, którzy zechcą pójść w ślady sympatycznej słonicy, znajdą szereg wskazówek dla siebie. Inni mogą odgadywać tematy z kolejnych rozkładówek, traktując ilustracje jako wyjaśnienia.
Słonica Sula na pewno nie będzie się nudzić - co oznacza, że i dzieci przy odkrywaniu tomiku też się nie znudzą. Kolorowe strony przynoszą szereg prostych obrazków. Zwykle to Sula podczas zabawy na jednolitym tle - albo w otoczeniu detali wyodrębnianych z rysunku, tak, żeby nic nie zakłócało maluchom odbioru. Tło jest jednobarwne i pastelowe, żeby nie zmęczyło oczu dzieci, słonica - trójwymiarowa. Obrazki są kolorowe, czasami pojawia się w nich też zmiana perspektywy czy mniej oczywiste zagospodarowanie kadru - to wystarczy, żeby zapewnić najmłodszym przejście w świat kreskówki i spotkanie z ulubionymi bohaterami. Królik Bing nie należy do postaci, które przesadnie komplikują wydarzenia - nadaje się zatem dla maluchów. Liczą się tu silne kolory, scenki, które pobudzają wyobraźnię - a to za sprawą rekwizytów, których używają bohaterowie. Dzieci mogą wykorzystać podobne zabawki, żeby naśladować scenki z książeczki.
czwartek, 8 kwietnia 2021
Natalia Bryżko-Zapór: Pogranicze wszystkiego. Podróże po Wołyniu
Czarne, Wołowiec 2021.
Podróż
Ta obszerna książka przyciągnie miłośników odkrywania nieznanego. Natalia Bryżko-Zapór odwiedza tu Wołyń - miasta i miejscowości leżące najbliżej styku trzech granic - ale rezygnuje z podawania turystycznych wskazówek, zresztą - niewiele jest tu czynników, które kusiłyby globtroterów i zachęcały do wybrania się na wyprawę krajoznawczą. O wiele bardziej liczy się historia zatrzymana w codzienności oraz - sama codzienność, związana z koniecznością zwalczania rozmaitych problemów. Autorka postanawia zaprezentować Wołyń z wielu ujęć. Swoje eskapady traktuje jako punkt wyjścia i możliwość poznawania ciekawych ludzi. Czytelnikom proponuje natomiast opowieść poszatkowaną, złożoną z licznych detali i krótkich - za to dobrze puentowanych - relacji. W tej książce najważniejsze jest stykanie się przeszłości i teraźniejszości, przy czym nie ma mowy o tworzeniu skansenów czy o naiwnym podtrzymywaniu zwyczajów przez lokalne społeczności. Natalia Bryżko-Zapór szuka tego, co prawdziwe i szczere, a do tego - pozbawione cukierkowości. Bardzo zależy jej na tym, żeby odrzucić stereotypy związane z myśleniem o Wołyniu. Polsko-ukraińskie najbardziej burzliwe dzieje rzadko kiedy funkcjonują jeszcze w świadomości młodszych pokoleń, można budować porozumienie i uniknąć konfliktów - pod warunkiem, że obie strony zdecydują się oddalić uprzedzenia. Jeśli od czasu do czasu nawiąże autorka do lokalnej twórczości, do sztuki albo do wierzeń ocalających przeszłość, może zachęcić odbiorców do zgłębiania artystycznych działań z Wołynia. Częściej jednak wybiera pokazywanie sytuacji społecznej, losów zwykłych ludzi i - normalnego życia wobec tego, jak rzeczywistość została ukształtowana przez wydarzenia z przeszłości.
Cechą charakterystyczną "Pogranicza wszystkiego" jest więc zestawianie dawnych i obecnych czasów przez pryzmat pojedynczych ludzi, albo za sprawą ich opowieści. Autorka bardzo mocno zakorzenia relację w źródłach, tworzy niemal podręcznik do zrozumienia Wołynia, kiedy skupia się na tym, co minione. Opowiada o konkretnych faktach, żeby pokazać ich wpływ na to, co aktualne. Nie musi zastanawiać się nad tym, jak wprowadzić do narracji wiadomości, które czytelnicy poznać powinni, skoro jest w stanie wskazać powiązania ich z rzeczywistością żywą dla rozmówców. A ponieważ teksty w tomie "Pogranicze wszystkiego" są bardzo krótkie, to reportaże prasowe, przygotowane tak, by prowadzić do błyskawicznych puent, autorka niespecjalnie zajmuje się odtwarzaniem kontekstu zbierania materiałów. Nakreśla sytuacje bardzo szybko, żeby móc przejść do omawiania historii Wołynia, albo do aktualnych bolączek mieszkańców. Rzetelnie podbudowuje swoje obserwacje - z jednej strony to zakorzenienie w źródłach, z drugiej - wzmożona uwaga na to, co mówią miejscowi. Przy takim stężeniu wiadomości nie ma mowy o zastanawianiu się nad emocjami i na umieszczanie ich w tekstach. Natalia Bryżko-Zapór poprzestaje zatem na odmalowywaniu scenek rodzajowych w połączeniu z wyjaśnieniami niezbędnymi dla odbiorców. Jest zatem ta książka zbiorem informacji, spojrzeniem w głąb i przedstawieniem Wołynia w sposób daleki od turystycznych narracji.
Podróż
Ta obszerna książka przyciągnie miłośników odkrywania nieznanego. Natalia Bryżko-Zapór odwiedza tu Wołyń - miasta i miejscowości leżące najbliżej styku trzech granic - ale rezygnuje z podawania turystycznych wskazówek, zresztą - niewiele jest tu czynników, które kusiłyby globtroterów i zachęcały do wybrania się na wyprawę krajoznawczą. O wiele bardziej liczy się historia zatrzymana w codzienności oraz - sama codzienność, związana z koniecznością zwalczania rozmaitych problemów. Autorka postanawia zaprezentować Wołyń z wielu ujęć. Swoje eskapady traktuje jako punkt wyjścia i możliwość poznawania ciekawych ludzi. Czytelnikom proponuje natomiast opowieść poszatkowaną, złożoną z licznych detali i krótkich - za to dobrze puentowanych - relacji. W tej książce najważniejsze jest stykanie się przeszłości i teraźniejszości, przy czym nie ma mowy o tworzeniu skansenów czy o naiwnym podtrzymywaniu zwyczajów przez lokalne społeczności. Natalia Bryżko-Zapór szuka tego, co prawdziwe i szczere, a do tego - pozbawione cukierkowości. Bardzo zależy jej na tym, żeby odrzucić stereotypy związane z myśleniem o Wołyniu. Polsko-ukraińskie najbardziej burzliwe dzieje rzadko kiedy funkcjonują jeszcze w świadomości młodszych pokoleń, można budować porozumienie i uniknąć konfliktów - pod warunkiem, że obie strony zdecydują się oddalić uprzedzenia. Jeśli od czasu do czasu nawiąże autorka do lokalnej twórczości, do sztuki albo do wierzeń ocalających przeszłość, może zachęcić odbiorców do zgłębiania artystycznych działań z Wołynia. Częściej jednak wybiera pokazywanie sytuacji społecznej, losów zwykłych ludzi i - normalnego życia wobec tego, jak rzeczywistość została ukształtowana przez wydarzenia z przeszłości.
Cechą charakterystyczną "Pogranicza wszystkiego" jest więc zestawianie dawnych i obecnych czasów przez pryzmat pojedynczych ludzi, albo za sprawą ich opowieści. Autorka bardzo mocno zakorzenia relację w źródłach, tworzy niemal podręcznik do zrozumienia Wołynia, kiedy skupia się na tym, co minione. Opowiada o konkretnych faktach, żeby pokazać ich wpływ na to, co aktualne. Nie musi zastanawiać się nad tym, jak wprowadzić do narracji wiadomości, które czytelnicy poznać powinni, skoro jest w stanie wskazać powiązania ich z rzeczywistością żywą dla rozmówców. A ponieważ teksty w tomie "Pogranicze wszystkiego" są bardzo krótkie, to reportaże prasowe, przygotowane tak, by prowadzić do błyskawicznych puent, autorka niespecjalnie zajmuje się odtwarzaniem kontekstu zbierania materiałów. Nakreśla sytuacje bardzo szybko, żeby móc przejść do omawiania historii Wołynia, albo do aktualnych bolączek mieszkańców. Rzetelnie podbudowuje swoje obserwacje - z jednej strony to zakorzenienie w źródłach, z drugiej - wzmożona uwaga na to, co mówią miejscowi. Przy takim stężeniu wiadomości nie ma mowy o zastanawianiu się nad emocjami i na umieszczanie ich w tekstach. Natalia Bryżko-Zapór poprzestaje zatem na odmalowywaniu scenek rodzajowych w połączeniu z wyjaśnieniami niezbędnymi dla odbiorców. Jest zatem ta książka zbiorem informacji, spojrzeniem w głąb i przedstawieniem Wołynia w sposób daleki od turystycznych narracji.
Marta Maruszczak: Wirus w koronie, bakteria w kapsule, czyli wyprawa do mikroświata
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Wyjaśnienie dla dzieci
Najpierw podróże do wnętrza człowieka - między innymi do świata zmysłów. Teraz jednak Marta Maruszczak przygląda się kwestii najbardziej palącej i aktualnej - tak powstaje "Wirus w koronie, bakteria w kapsule, czyli wyprawa do mikroświata". Książka wielkoformatowa, ilustrowana bogato i pełna wiadomości, także związanych z obalaniem teorii spiskowych (chociaż bardzo subtelnie). Marta Maruszczak pozwala dzieciom poznać różnice między bakteriami i wirusami, tłumaczy, dlaczego wirus nie jest istotą żywą, pokazuje też budowę wirusa. Zestawia wirusy wywołujące choroby z groźnym oprogramowaniem - wie, że łatwiej będzie dotrzeć do dzieci przez to, co kojarzą doskonale. Znajduje Marta Maruszczak miejsce na opowiadanie o odporności człowieka: to jeden z elementów wyjaśnienia, jak działają wirusy i jak się przed nimi chronić. Wszystko po to, żeby przypomnieć, kiedy nie należy obniżać gorączki, dlaczego nosić maseczki i szczepić się, gdy pojawiają się choroby zagrażające życiu. Nie chodzi tu wyłącznie o koronawirusy (nie tylko tego wywołującego COVID-19, ale i wcześniejsze, powiązane z chorobami odzwierzęcymi). Autorka opowiada o różnych rodzajach wirusów (na przykład tych wywołujących katar lub grypę), opowiada też o bakteriach - i te dzieli, są przecież również bakterie "dobre" i potrzebne w codzienności. Dzięki takim komentarzom łatwiej będzie odbiorcom uporządkować wiadomości na temat mikroświata. Żeby nawiązać do tego, co się dzieje aktualnie, Marta Maruszczak przytacza komentarze dotyczące epidemii i pandemii, przedstawia takie wydarzenia w historii ludzkości. Wpisuje tym samym obecną sytuację w szerszy kontekst i zaspokaja ciekawość odbiorców.
"Wirus w koronie, bakteria w kapsule" to książka duża i przygotowana jako picture book, w którym ilustracje proponuje Artur Gulewicz. Jak zwykle - są one bardzo kolorowe, przyciągają wzrok i zastępują spis treści, bo odbiorcy będą tak naprawdę przeskakiwać od jednego do drugiego tematu za sprawą obrazków. Komentarze przygotowane przez Martę Maruszczak zostały przedstawione jak podpisy pod ilustracjami. Gulewicz przyciąga dzieci nietypowymi rozwiązaniami, między innymi przedstawia wizerunek wirusa jako bandyty czy czarnego charakteru z westernu. Artur Gulewicz bawi się tematem, wprowadza motywy z notatników, wyodrębnia graficznie część informacji, stosuje albo komiksowe wycinki, albo - powiększenia i zbliżenia, albo obrazki schematyczne, które mają rozbudzać ciekawość. Udaje mu się skutecznie łączyć różne techniki, nie ma tu miejsca na rutynę: każda rozkładówka jest osobnym zestawem rozmaitych wątków. Książka o wirusach i bakteriach może być w warstwie graficznej zabawna i kolorowa, wesoła za sprawą różnych bohaterów i zapadająca w pamięć (czy też ułatwiająca kojarzenie informacji) przez obrazkowe wyliczenia i podpowiedzi. Dla dzieci będzie to rodzaj ściągi, szybkiego przeglądu wiadomości. Dla rodziców - możliwość zainteresowania najmłodszych tym, co dzieje się wokół. Marta Maruszczak wyjaśnia wszystko rzetelnie i skrótowo: bez przegadania, za to z umiejętnością wydobycia podstawowych lęków czy pytań kilkulatków. Autorka odpowiada na niezadane pytania, rozwiewa wątpliwości, staje się przewodniczką po mikrobiologii. Zapewnia odbiorcom porcję danych dostosowanych do ich wieku i możliwości poznawczych - wprowadza na rynek tomik, który wpisuje się w wyjaśnienia wirusowe - a jednocześnie jest uniwersalny i może na dłużej zagościć w dziecięcych biblioteczkach.
Wyjaśnienie dla dzieci
Najpierw podróże do wnętrza człowieka - między innymi do świata zmysłów. Teraz jednak Marta Maruszczak przygląda się kwestii najbardziej palącej i aktualnej - tak powstaje "Wirus w koronie, bakteria w kapsule, czyli wyprawa do mikroświata". Książka wielkoformatowa, ilustrowana bogato i pełna wiadomości, także związanych z obalaniem teorii spiskowych (chociaż bardzo subtelnie). Marta Maruszczak pozwala dzieciom poznać różnice między bakteriami i wirusami, tłumaczy, dlaczego wirus nie jest istotą żywą, pokazuje też budowę wirusa. Zestawia wirusy wywołujące choroby z groźnym oprogramowaniem - wie, że łatwiej będzie dotrzeć do dzieci przez to, co kojarzą doskonale. Znajduje Marta Maruszczak miejsce na opowiadanie o odporności człowieka: to jeden z elementów wyjaśnienia, jak działają wirusy i jak się przed nimi chronić. Wszystko po to, żeby przypomnieć, kiedy nie należy obniżać gorączki, dlaczego nosić maseczki i szczepić się, gdy pojawiają się choroby zagrażające życiu. Nie chodzi tu wyłącznie o koronawirusy (nie tylko tego wywołującego COVID-19, ale i wcześniejsze, powiązane z chorobami odzwierzęcymi). Autorka opowiada o różnych rodzajach wirusów (na przykład tych wywołujących katar lub grypę), opowiada też o bakteriach - i te dzieli, są przecież również bakterie "dobre" i potrzebne w codzienności. Dzięki takim komentarzom łatwiej będzie odbiorcom uporządkować wiadomości na temat mikroświata. Żeby nawiązać do tego, co się dzieje aktualnie, Marta Maruszczak przytacza komentarze dotyczące epidemii i pandemii, przedstawia takie wydarzenia w historii ludzkości. Wpisuje tym samym obecną sytuację w szerszy kontekst i zaspokaja ciekawość odbiorców.
"Wirus w koronie, bakteria w kapsule" to książka duża i przygotowana jako picture book, w którym ilustracje proponuje Artur Gulewicz. Jak zwykle - są one bardzo kolorowe, przyciągają wzrok i zastępują spis treści, bo odbiorcy będą tak naprawdę przeskakiwać od jednego do drugiego tematu za sprawą obrazków. Komentarze przygotowane przez Martę Maruszczak zostały przedstawione jak podpisy pod ilustracjami. Gulewicz przyciąga dzieci nietypowymi rozwiązaniami, między innymi przedstawia wizerunek wirusa jako bandyty czy czarnego charakteru z westernu. Artur Gulewicz bawi się tematem, wprowadza motywy z notatników, wyodrębnia graficznie część informacji, stosuje albo komiksowe wycinki, albo - powiększenia i zbliżenia, albo obrazki schematyczne, które mają rozbudzać ciekawość. Udaje mu się skutecznie łączyć różne techniki, nie ma tu miejsca na rutynę: każda rozkładówka jest osobnym zestawem rozmaitych wątków. Książka o wirusach i bakteriach może być w warstwie graficznej zabawna i kolorowa, wesoła za sprawą różnych bohaterów i zapadająca w pamięć (czy też ułatwiająca kojarzenie informacji) przez obrazkowe wyliczenia i podpowiedzi. Dla dzieci będzie to rodzaj ściągi, szybkiego przeglądu wiadomości. Dla rodziców - możliwość zainteresowania najmłodszych tym, co dzieje się wokół. Marta Maruszczak wyjaśnia wszystko rzetelnie i skrótowo: bez przegadania, za to z umiejętnością wydobycia podstawowych lęków czy pytań kilkulatków. Autorka odpowiada na niezadane pytania, rozwiewa wątpliwości, staje się przewodniczką po mikrobiologii. Zapewnia odbiorcom porcję danych dostosowanych do ich wieku i możliwości poznawczych - wprowadza na rynek tomik, który wpisuje się w wyjaśnienia wirusowe - a jednocześnie jest uniwersalny i może na dłużej zagościć w dziecięcych biblioteczkach.
środa, 7 kwietnia 2021
Markus Torgeby, Frida Torgeby: Pod gołym niebem. Żyj w rytmie natury
Znak, Kraków 2021.
Preppersi dla siebie
Zwykle ktoś, kto decyduje się na życie na własnych zasadach, dorabia do tego jeszcze własną ideologię - albo wpisuje się w jakiś trend i usiłuje wszystkich przekonać, że to wyraża jego zainteresowania i pasje. Jednak Markus Torgeby robi coś zupełnie innego. Prowadzi odbiorców do swoich prywatnych demonów: tłumaczy, że pobyt na świeżym (i zimnym) powietrzu pozwalał mu uspokoić myśli i doprowadzić do wewnętrznego uporządkowania. Nie potrafi żyć normalnie, przynajmniej - według "norm" przyjętych przez społeczeństwo. A skoro udało mu się znaleźć lekarstwo najlepsze dla siebie, wprowadza je w życie. Nie zachęca do pójścia w swoje ślady, nie reklamuje reguł, którymi się kieruje. Jeśli jednak ktoś będzie chciał wykorzystać podobny sposób na egzystencję (z różnych powodów, być może takich, jak u autora) - wprowadza szereg komentarzy pozwalających na naśladownictwo. "Pod gołym niebem. Żyj w rytmie natury" nie jest poradnikiem - a przynajmniej - nie typowym. Bardziej liczy się tutaj bowiem zestaw autoanaliz połączony z praktycznymi wskazówkami.
Autor przez długi czas uczył się funkcjonować wśród innych, ale w końcu stwierdził, że najwięcej satysfakcji daje mu przebywanie na łonie natury. Zaczyna od spania pod gołym niebem - przy czym uprawia tę sztukę w raczej surowym klimacie. Spanie pod gołym niebem może satysfakcjonować, kiedy jest to sposób na wakacyjną noc. Tymczasem Markus Torgeby śpi pod gołym niebem (albo pod namiotem) nawet w zimie. I opowiada czytelnikom, jak przygotować się do takiego zachowania. Uczy "traperskich" sztuczek, wyjaśnia, jak rozpalić ogień, jak przygotowywać posiłki (sam przez długi czas żywi się płatkami owsianymi, co pozwala mu na oszczędzanie pieniędzy, za to niekoniecznie na dłuższą metę pozytywnie wpływa na zdrowie). Mówi, jak suszyć ubrania (w ogóle sporo miejsca przeznacza na kwestię zachowania ciepła i dbania o organizm), jak przygotować sobie legowisko i jakich narzędzi używać (dla niego najważniejsza jest odpowiednio przygotowana siekiera). Pod gołym niebem bierze kąpiel i załatwia wszystkie potrzeby fizjologiczne (w tej kwestii - proponuje przegląd najwygodniejszych zamienników papieru toaletowego). Nie przejmuje się tym, czy odbiorcy podążą za nim - nie zamierza szukać naśladowców, podkreśla jednak, że jemu taki tryb życia odpowiadał i bardzo pomagał. Staje się przewodnikiem po egzystencji w surowych warunkach, pozwala przemyśleć ewentualne decyzje o zmianie trybu życia. Jest precyzyjny - wie, jakie dylematy będą się pojawiały i dba o odpowiednie przygotowanie czytelników na wyzwania. Niczego nie komplikuje: dla niego prostota to jeden z większych atutów życia na łonie natury.
Markus Torgeby dzieli się z czytelnikami prawdziwą pasją. Nie ma w nim wyrachowania ani prób wpisywania się w modę. Ma do opowiedzenia sporo ciekawych rzeczy - dzięki temu, że żył według wskazanych przez siebie zasad. "Pod gołym niebem" w dużej części dotyczy jego przeszłości: w końcu bowiem Torgeby wyszedł z lasu i założył rodzinę. Od czasu do czasu jednak decyduje się na powrót do natury, uczy tego też swoje dzieci. Frida Torgeby, żona autora, stworzyła fantastyczne - niemal baśniowe zdjęcia do tego tomu, zamieniając go w album.
Preppersi dla siebie
Zwykle ktoś, kto decyduje się na życie na własnych zasadach, dorabia do tego jeszcze własną ideologię - albo wpisuje się w jakiś trend i usiłuje wszystkich przekonać, że to wyraża jego zainteresowania i pasje. Jednak Markus Torgeby robi coś zupełnie innego. Prowadzi odbiorców do swoich prywatnych demonów: tłumaczy, że pobyt na świeżym (i zimnym) powietrzu pozwalał mu uspokoić myśli i doprowadzić do wewnętrznego uporządkowania. Nie potrafi żyć normalnie, przynajmniej - według "norm" przyjętych przez społeczeństwo. A skoro udało mu się znaleźć lekarstwo najlepsze dla siebie, wprowadza je w życie. Nie zachęca do pójścia w swoje ślady, nie reklamuje reguł, którymi się kieruje. Jeśli jednak ktoś będzie chciał wykorzystać podobny sposób na egzystencję (z różnych powodów, być może takich, jak u autora) - wprowadza szereg komentarzy pozwalających na naśladownictwo. "Pod gołym niebem. Żyj w rytmie natury" nie jest poradnikiem - a przynajmniej - nie typowym. Bardziej liczy się tutaj bowiem zestaw autoanaliz połączony z praktycznymi wskazówkami.
Autor przez długi czas uczył się funkcjonować wśród innych, ale w końcu stwierdził, że najwięcej satysfakcji daje mu przebywanie na łonie natury. Zaczyna od spania pod gołym niebem - przy czym uprawia tę sztukę w raczej surowym klimacie. Spanie pod gołym niebem może satysfakcjonować, kiedy jest to sposób na wakacyjną noc. Tymczasem Markus Torgeby śpi pod gołym niebem (albo pod namiotem) nawet w zimie. I opowiada czytelnikom, jak przygotować się do takiego zachowania. Uczy "traperskich" sztuczek, wyjaśnia, jak rozpalić ogień, jak przygotowywać posiłki (sam przez długi czas żywi się płatkami owsianymi, co pozwala mu na oszczędzanie pieniędzy, za to niekoniecznie na dłuższą metę pozytywnie wpływa na zdrowie). Mówi, jak suszyć ubrania (w ogóle sporo miejsca przeznacza na kwestię zachowania ciepła i dbania o organizm), jak przygotować sobie legowisko i jakich narzędzi używać (dla niego najważniejsza jest odpowiednio przygotowana siekiera). Pod gołym niebem bierze kąpiel i załatwia wszystkie potrzeby fizjologiczne (w tej kwestii - proponuje przegląd najwygodniejszych zamienników papieru toaletowego). Nie przejmuje się tym, czy odbiorcy podążą za nim - nie zamierza szukać naśladowców, podkreśla jednak, że jemu taki tryb życia odpowiadał i bardzo pomagał. Staje się przewodnikiem po egzystencji w surowych warunkach, pozwala przemyśleć ewentualne decyzje o zmianie trybu życia. Jest precyzyjny - wie, jakie dylematy będą się pojawiały i dba o odpowiednie przygotowanie czytelników na wyzwania. Niczego nie komplikuje: dla niego prostota to jeden z większych atutów życia na łonie natury.
Markus Torgeby dzieli się z czytelnikami prawdziwą pasją. Nie ma w nim wyrachowania ani prób wpisywania się w modę. Ma do opowiedzenia sporo ciekawych rzeczy - dzięki temu, że żył według wskazanych przez siebie zasad. "Pod gołym niebem" w dużej części dotyczy jego przeszłości: w końcu bowiem Torgeby wyszedł z lasu i założył rodzinę. Od czasu do czasu jednak decyduje się na powrót do natury, uczy tego też swoje dzieci. Frida Torgeby, żona autora, stworzyła fantastyczne - niemal baśniowe zdjęcia do tego tomu, zamieniając go w album.
Maria Sternicka-Urbanke: Amadeusz Foczka (ale z głową bobra)
Dwie Siostry, Warszawa 2021.
Różne głowy
W tej książce ważny jest pomysł - i ze względu na pomysł mogła ta książka faktycznie podbić serca jury. Traf jednak chciał, że wygrała w III edycji międzynarodowego konkursu na projekt ilustrowanej książki dla dzieci "Jasnowidze" i tu już wątpliwości mogą się pojawić. Maria Sternicka-Urbanke stworzyła bowiem tomik "Amadeusz Foczka (ale z głową bobra), a Justyna Sokołowska stworzyła obrazki w stylu bardzo dziecinnym i nonszalanckim. Infantylizm obrazkowy odwraca uwagę od pomysłu, a nonszalancja objawia się choćby w rozmazywaniu śladów kredek. To, co u dzieci zwykle spotyka się z krytyką, tu jest eksponowane - a ponieważ Justyna Sokołowska nie prezentuje żadnego innego wyróżnika swoich rysunków - rodzi się pytanie, na czym dzisiaj polega sztuka ilustrowania. Sama książka robi dobre wrażenie, chociaż została oparta na jednym prostym skojarzeniu. Amadeusz Foczka jest fryzjerem - i nie ma to większego znaczenia, trzeba go po prostu wysłać w świat, żeby spotykał innych bohaterów, tak samo odmieńców jak on. W tym świecie, wykreowanym przez Sternicką-Urbanke każde napotkane zwierzę jest połączeniem dwóch przeciwieństw, hybrydą stworzoną z różnych istot. O ile jednak foka z głową bobra jakoś się broni (i to, i to lubi wodę), o tyle już kurolisica czy tygrysozając zaskakują dzieci. Maluchy uwielbiają takie kontrasty i poczują się rozbawione - dla autorki to jednak możliwość wyjścia do refleksji nad tym, kim się jest. Każdy z bohaterów może zastanowić się nad tym, która część jego ciała ma go definiować i która ma dominować - tymczasem rozwiązanie jest całkiem proste i można na nie wpaść. Na szczęście Amadeusz Foczka spotka kogoś, kto przerwie jego dylematy i rozwieje wątpliwości.
Sposób ilustrowania książki zachwytów raczej nie budzi, jednak pomysł na obrazki ma w sobie coś. Justyna Sokołowska podąża za tekstem i wprowadza hybrydowych bohaterów, dwuczłonowych i dziwnych - jednak unika prostego rozbawiania dzieci. Zamiast pokazywać im osobniki nieistniejące w rzeczywistości, sklejone przedziwnie z różnych gatunków, decyduje się na rozdzielanie postaci. W każdej rozkładówce prezentuje tylko jedną część zwierzęcia - druga ukryta jest w dziurze - na następnej rozkładówce pojawi się ten pominięty człon. To rozwiązanie, które zmusza dzieci do uruchomienia wyobraźni i nie wyręcza ich w wymyślaniu, jak powinni wyglądać bohaterowie zaproponowani w bajce. Opowieść jest raczej tendencyjna, nie zaskakuje - momentami nawet wydaje się, że jest przez "życiowość" (wizytę u fryzjera) maksymalnie odległa od standardowych bajek. To, co w niej wartościowe, mieści się poza tekstem i poza ilustracjami, w samej idei. Przedstawienie najmłodszym bohaterów niepewnych siebie i pełnych wątpliwości co do własnej tożsamości to prosty sposób na zaakcentowanie, że nie każdy jest w stanie się odnaleźć w dzisiejszym świecie - niektórzy potrzebują drogowskazu, żeby dojść do samoakceptacji we wnioskach. "Amadeusz Foczka (ale z głową bobra)" to tomik, który ma przyciągać dzieci i rozbudzać ich ciekawość - a dopiero po komicznych prezentacjach zróżnicowanych bohaterów wyjaśni się w nim, do czego autorka dąży.
Różne głowy
W tej książce ważny jest pomysł - i ze względu na pomysł mogła ta książka faktycznie podbić serca jury. Traf jednak chciał, że wygrała w III edycji międzynarodowego konkursu na projekt ilustrowanej książki dla dzieci "Jasnowidze" i tu już wątpliwości mogą się pojawić. Maria Sternicka-Urbanke stworzyła bowiem tomik "Amadeusz Foczka (ale z głową bobra), a Justyna Sokołowska stworzyła obrazki w stylu bardzo dziecinnym i nonszalanckim. Infantylizm obrazkowy odwraca uwagę od pomysłu, a nonszalancja objawia się choćby w rozmazywaniu śladów kredek. To, co u dzieci zwykle spotyka się z krytyką, tu jest eksponowane - a ponieważ Justyna Sokołowska nie prezentuje żadnego innego wyróżnika swoich rysunków - rodzi się pytanie, na czym dzisiaj polega sztuka ilustrowania. Sama książka robi dobre wrażenie, chociaż została oparta na jednym prostym skojarzeniu. Amadeusz Foczka jest fryzjerem - i nie ma to większego znaczenia, trzeba go po prostu wysłać w świat, żeby spotykał innych bohaterów, tak samo odmieńców jak on. W tym świecie, wykreowanym przez Sternicką-Urbanke każde napotkane zwierzę jest połączeniem dwóch przeciwieństw, hybrydą stworzoną z różnych istot. O ile jednak foka z głową bobra jakoś się broni (i to, i to lubi wodę), o tyle już kurolisica czy tygrysozając zaskakują dzieci. Maluchy uwielbiają takie kontrasty i poczują się rozbawione - dla autorki to jednak możliwość wyjścia do refleksji nad tym, kim się jest. Każdy z bohaterów może zastanowić się nad tym, która część jego ciała ma go definiować i która ma dominować - tymczasem rozwiązanie jest całkiem proste i można na nie wpaść. Na szczęście Amadeusz Foczka spotka kogoś, kto przerwie jego dylematy i rozwieje wątpliwości.
Sposób ilustrowania książki zachwytów raczej nie budzi, jednak pomysł na obrazki ma w sobie coś. Justyna Sokołowska podąża za tekstem i wprowadza hybrydowych bohaterów, dwuczłonowych i dziwnych - jednak unika prostego rozbawiania dzieci. Zamiast pokazywać im osobniki nieistniejące w rzeczywistości, sklejone przedziwnie z różnych gatunków, decyduje się na rozdzielanie postaci. W każdej rozkładówce prezentuje tylko jedną część zwierzęcia - druga ukryta jest w dziurze - na następnej rozkładówce pojawi się ten pominięty człon. To rozwiązanie, które zmusza dzieci do uruchomienia wyobraźni i nie wyręcza ich w wymyślaniu, jak powinni wyglądać bohaterowie zaproponowani w bajce. Opowieść jest raczej tendencyjna, nie zaskakuje - momentami nawet wydaje się, że jest przez "życiowość" (wizytę u fryzjera) maksymalnie odległa od standardowych bajek. To, co w niej wartościowe, mieści się poza tekstem i poza ilustracjami, w samej idei. Przedstawienie najmłodszym bohaterów niepewnych siebie i pełnych wątpliwości co do własnej tożsamości to prosty sposób na zaakcentowanie, że nie każdy jest w stanie się odnaleźć w dzisiejszym świecie - niektórzy potrzebują drogowskazu, żeby dojść do samoakceptacji we wnioskach. "Amadeusz Foczka (ale z głową bobra)" to tomik, który ma przyciągać dzieci i rozbudzać ich ciekawość - a dopiero po komicznych prezentacjach zróżnicowanych bohaterów wyjaśni się w nim, do czego autorka dąży.
wtorek, 6 kwietnia 2021
Ewa Stusińska: Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity
Czarne, Wołowiec 2021.
Przemysł porno
Ewa Stusińska w tomie "Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity" prowadzi czytelników przez meandry tego, co pozornie wstydliwe i ukrywane - a jednak powszechne i bardzo popularne. W czasach przed internetem dostępność pornografii wyglądała nieco inaczej - i o tym "inaczej" jest zestaw migawek z tego tomu. Bo Ewa Stusińska stawia tu na tematyzowane rozdziały, nie zamęcza odbiorców pełnymi opowieściami, chętnie jednak sygnalizuje, co działo się na rynku erotycznym. Będzie tu zatem zestaw komentarzy dotyczących gazetek z gołymi paniami (lub panami, nie stroni autorka od biznesu, który był przeznaczony dla homoseksualnych odbiorców, skoro nie sprawdził się w wersji porno dla kobiet), krótka wzmianka na temat harlekinów, trochę o amatorskich i pozornie profesjonalnych produkcjach przedstawianych na kasetach VHS. Będzie trochę o odkryciach młodych ludzi, którzy w nietypowych miejscach odkrywali zapasy świerszczyków lub nagrania, jakich nie powinni byli według starszego pokolenia oglądać.
Zaczyna Ewa Stusińska od przeanalizowania oferty czasopism. Przypomina tytuły-efemerydy, rozmawia z redaktorami, wypytuje o wierszówki i o sposoby wyróżnienia się na rynku, odejścia lub punkty zbieżne z konkretnymi pismami zagranicznymi. Porzuca to na rzecz - raczej słabego - kolażu wyznań ludzi, którzy w latach 90. dojrzewali i zetknęli się z treściami pornograficznymi w różnych okolicznościach (sprawdza ich "pierwsze razy" dotyczące oglądania porno). Nie zabraknie opowieści o Teresie Orlowski, tropienia nagości w filmach tamtych czasów albo... sytuacji, które miały zmienić powszechne myślenie czy podejście do rozbieranych zdjęć. Wprowadza egzotykę (Szwedka, która uczy otwartości w podejściu do seksu) i czyta ogłoszenia "towarzyskie". Zestawia Katarzynę Figurę z kobietą, która biła seksualny rekord w liczbie stosunków w jak najkrótszym czasie (z zaskakującą puentą, chociaż nie rozwijaną). Sprawdza nawet, jak traktowano zakaz sprzedawania gazet dla dorosłych młodszym odbiorcom.
Każdy temat jest tutaj atrakcyjny z perspektywy czasu i ciekawy dla czytelników - problem w tym, że jest ich wiele, a Ewa Stusińska nie zamierza z nich rezygnować, nie dostrzega tych słabszych pod względem treściowym lub niewiele wnoszących do już podanych informacji. W efekcie - ze względu na ograniczenia objętościowe - nie może sobie pozwolić na pogłębianie kolejnych kwestii. Pozostaje zatem przy tym, co dostępne od ręki, bez bibliografii i dodatkowych opracowań - a szkoda, bo można było do reportaży dodać coś więcej. Skoro już autorka otwiera publiczność na tematy tabuizowane lub wstydliwe, mogła sprawdzić też, jak wyglądały oceny z zewnątrz - ale synchroniczne. Nie zmienia to jednak faktu, że "Miłą robótkę" czyta się z ciekawością. Nieudolne opisy seksu budzą śmiech - a jednak w zestawieniu z dzisiejszymi produkcjami z rynku literatury erotycznej wydają się majstersztykami (i to może przerażać). Chciałoby się wiele z tych tematów móc poznawać dalej - Ewa Stusińska pisze interesująco i z reguły dokonuje dobrych treściowych wyborów. Czasami jednak tylko przez to rozbudza apetyty na więcej - i tego "więcej" nie może czytelnikom zapewnić. "Miła robótka" to bardzo ciekawe przejście do lat 90. i pokazanie ich z perspektywy wolnego rynku, dopuszczającego również treści dziś uznawane za wstydliwe.
Przemysł porno
Ewa Stusińska w tomie "Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity" prowadzi czytelników przez meandry tego, co pozornie wstydliwe i ukrywane - a jednak powszechne i bardzo popularne. W czasach przed internetem dostępność pornografii wyglądała nieco inaczej - i o tym "inaczej" jest zestaw migawek z tego tomu. Bo Ewa Stusińska stawia tu na tematyzowane rozdziały, nie zamęcza odbiorców pełnymi opowieściami, chętnie jednak sygnalizuje, co działo się na rynku erotycznym. Będzie tu zatem zestaw komentarzy dotyczących gazetek z gołymi paniami (lub panami, nie stroni autorka od biznesu, który był przeznaczony dla homoseksualnych odbiorców, skoro nie sprawdził się w wersji porno dla kobiet), krótka wzmianka na temat harlekinów, trochę o amatorskich i pozornie profesjonalnych produkcjach przedstawianych na kasetach VHS. Będzie trochę o odkryciach młodych ludzi, którzy w nietypowych miejscach odkrywali zapasy świerszczyków lub nagrania, jakich nie powinni byli według starszego pokolenia oglądać.
Zaczyna Ewa Stusińska od przeanalizowania oferty czasopism. Przypomina tytuły-efemerydy, rozmawia z redaktorami, wypytuje o wierszówki i o sposoby wyróżnienia się na rynku, odejścia lub punkty zbieżne z konkretnymi pismami zagranicznymi. Porzuca to na rzecz - raczej słabego - kolażu wyznań ludzi, którzy w latach 90. dojrzewali i zetknęli się z treściami pornograficznymi w różnych okolicznościach (sprawdza ich "pierwsze razy" dotyczące oglądania porno). Nie zabraknie opowieści o Teresie Orlowski, tropienia nagości w filmach tamtych czasów albo... sytuacji, które miały zmienić powszechne myślenie czy podejście do rozbieranych zdjęć. Wprowadza egzotykę (Szwedka, która uczy otwartości w podejściu do seksu) i czyta ogłoszenia "towarzyskie". Zestawia Katarzynę Figurę z kobietą, która biła seksualny rekord w liczbie stosunków w jak najkrótszym czasie (z zaskakującą puentą, chociaż nie rozwijaną). Sprawdza nawet, jak traktowano zakaz sprzedawania gazet dla dorosłych młodszym odbiorcom.
Każdy temat jest tutaj atrakcyjny z perspektywy czasu i ciekawy dla czytelników - problem w tym, że jest ich wiele, a Ewa Stusińska nie zamierza z nich rezygnować, nie dostrzega tych słabszych pod względem treściowym lub niewiele wnoszących do już podanych informacji. W efekcie - ze względu na ograniczenia objętościowe - nie może sobie pozwolić na pogłębianie kolejnych kwestii. Pozostaje zatem przy tym, co dostępne od ręki, bez bibliografii i dodatkowych opracowań - a szkoda, bo można było do reportaży dodać coś więcej. Skoro już autorka otwiera publiczność na tematy tabuizowane lub wstydliwe, mogła sprawdzić też, jak wyglądały oceny z zewnątrz - ale synchroniczne. Nie zmienia to jednak faktu, że "Miłą robótkę" czyta się z ciekawością. Nieudolne opisy seksu budzą śmiech - a jednak w zestawieniu z dzisiejszymi produkcjami z rynku literatury erotycznej wydają się majstersztykami (i to może przerażać). Chciałoby się wiele z tych tematów móc poznawać dalej - Ewa Stusińska pisze interesująco i z reguły dokonuje dobrych treściowych wyborów. Czasami jednak tylko przez to rozbudza apetyty na więcej - i tego "więcej" nie może czytelnikom zapewnić. "Miła robótka" to bardzo ciekawe przejście do lat 90. i pokazanie ich z perspektywy wolnego rynku, dopuszczającego również treści dziś uznawane za wstydliwe.
Subskrybuj:
Posty (Atom)