Galaktyka, Łódź 2012.
Flesz na pierwszym planie
Lampa błyskowa bywa dla fotografa ogromnym ułatwieniem: zastępuje ciężkie reflektory i pozwala na szybkie działanie. Ale też efekty pracy z lampą błyskową nie zawsze bywają satysfakcjonujące, zwłaszcza jeśli dla autora zdjęcia liczy się jedynie pierwszy plan – i nie zwraca on uwagi na równowagę w oświetleniu postaci i jej otoczenia. W tomie Neila van Niekerka sporo jest prac, które wydobywają z dowolnej przestrzeni jedynie zaakcentowaną światłem sylwetkę modelki. Ten autor próbuje jednak przekonać odbiorców do pracy z lampą zdjętą z aparatu i decyduje się na rozwiązania, które wymagają często zatrudnienia asystentów mimo minimalizacji sprzętowej. Podsuwa kilka wartych wypróbowania pomysłów – i całkiem sporo inspirujących prac. Podpowiada między innymi, jak radzić sobie z fotografowaniem na tle błyskających neonów czy w przypadku występowania ostrych cieni, pod słońce, o zmroku i w zamkniętych pomieszczeniach. Autor nie szuka eksperymentów i oryginalnych oświetleniowych dokonań, próbuje raczej udoskonalić pracę z lampą błyskową. Pod względem światła jego prace wydają się być dosyć jednostajne – ale nie chodzi tutaj o uczenie efektów specjalnych, a o wprawne posługiwanie się podstawowym wyposażeniem fotografa w trudnych często warunkach – bowiem książka dotyczy tylko pleneru.
W pierwszej części tomu autor zajmuje się zagadnieniami teoretycznymi. Nowością w stosunku do poprzednich publikacji z cyklu „w praktyce” jest rozdział poświęcony „technologii błysku” – Neil van Niekerk zwraca się tu do fachowców, a przynajmniej do tych czytelników, którzy mają już podstawową wiedzę na temat działania aparatu. Analizuje po kolei wady i zalety trybów umożliwiających bardziej efektywne wykorzystywanie lamp błyskowych. To rzeczywiście część dla zaawansowanych w fotografii odbiorców; przypadkowi pstrykacze raczej nie będą mieli czego tu szukać. Do zbioru uniwersalnych porad autor dodaje jeszcze lekcję czytania histogramów i pomiaru światła. Dopiero teraz może przejść do pracy nad zdjęciami i, co ciekawe, ta partia przyda się już wszystkim, bez względu na poziom prezentowanych umiejętności. Tu bowiem Neil van Niekerk powraca do podstaw – opisuje ustawienia lampy błyskowej jako światła podstawowego lub uzupełniającego i prowadzi narrację tak, by kolejne zdjęcia dokumentowały wywód i pomagały zrozumieć odbiorcom zasady działania tego źródła światła. Autor na tematy wybiera kolejne problemy, z jakimi zetknąć się można podczas pracy w plenerze. Przede wszystkim są to komplikacje związane ze światłem – ale nie tylko. W tomie „Fotografia z lampą błyskową w praktyce” liczą się jedynie specjalnie aranżowane sesje zdjęciowe z udziałem modelek – to pewne ograniczenie tematyczne, ale w książce chodzi o osiągnięcie perfekcji w jednej dziedzinie, nie jest więc to rozwiązanie wadą.
Jak i poprzednie części cyklu „w praktyce”, tak i ta pełna jest fotografii obrazujących wywód. Są tu zdjęcia wykonane prawidłowo, zdjęcia testowe (na przykład z wykorzystaniem tylko światła zastanego) i zdjęcia z planu pracy – te ostatnie dokumentują działania fotografa i jego asystentów, a przy okazji zastępuje też schematy i wyjaśnienia dotyczące ustawień źródła światła.
Ten podręcznik pracy z lampą błyskową wolny jest od opisów alternatywy dla tego rodzaju oświetlenia, ale też – co jest raczej rzadkością w podobnych publikacjach – niemal pozbawiony jest opisów wad polegania na lampach błyskowych. Autor przekonany jest do swoich metod pracy, zamyka się w jednym stylu i w nim dąży do mistrzostwa. Między innymi z tego względu tom nie będzie głównym źródłem inspiracji: to raczej pomoc w działaniu, zestaw podpowiedzi wskazujących, jak najlepiej wykorzystać właściwości posiadanego sprzętu. Można natomiast skorzystać z pomysłów autora w kwestii poszukiwania plenerów do interesujących zdjęć. Tom „Fotografia z lampą błyskową w praktyce” to dobre uzupełnienie innych publikacji Galaktyki związanych z pracą ze światłem. To także propozycja dla tych odbiorców, którzy chcą się nauczyć „zdalnego błyskania fleszem w plenerze”.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 30 kwietnia 2012
niedziela, 29 kwietnia 2012
Dorota Głuska: Burza depcze mi po piętach. Moja włóczęga po Ameryce Południowej
PWN, Warszawa 2012.
Niezwykła wyprawa
Dzisiaj praktycznie każdy, kto choćby na moment oderwie się w podróży od udeptywanych turystycznych szlaków, czuje się w obowiązku spisać swoje doznania i zaprezentować je w formie bogato zdobionej zdjęciami książki. Tych podróżniczych świadectw jest coraz więcej i wydaje się wręcz, że autorzy czują się niemal Cejrowskimi: piszą bez względu na to, czy rzeczywiście mają pomysł na książkę. Dorota Głuska ma. Jej tom „Burza depcze mi po piętach. Moja włóczęga po Ameryce Południowej” to połączenie udanego pamiętnika z podróży, gawędziarskiej relacji z przebłyskami humoru i opowieści, w której akcentowane są tony mocno osobiste, a nie wiadomości z przewodników. Autorka nie podąża przeludnionymi trasami, nie poszukuje też zapierających dech w piersiach widoków. Wystarczająco cieszy ją odwiedzanie kolejnych krajów i pokonywanie logistycznych trudności. Przemierza kontynent sama, z ogromnym plecakiem – początkowo wypracowany plan przyjdzie jej wiele razy modyfikować i porzucać, ale wszystko wynagradza możliwość włóczenia się po nie zawsze przyjaznym turystom świecie.
Nie wiem, jaki element tej publikacji cieszy najbardziej – umiejętność opowiadania (wcale nie tak oczywista w podróżniczych zwierzeniach, jakich wiele ostatnio), dobór anegdot, nastawienie na prywatną stronę podróżowania w pojedynkę, zestaw ciekawostek zrodzonych ze sprawdzania na własnej skórze wszystkiego, a może spokój – bo autorka nie zachłystuje się wrażeniami, wszystko przyjmuje naturalnie i przekuwa na wartką narrację. W każdym razie „Burza” nie nudzi – towarzyszenie Dorocie Głusce w jej wyprawie to ciekawa lekturowa przygoda, wolna od banału oraz od powielania schematycznych informacji. Autorka dobrze czuje się w drodze – nawet gdy humor psują jej drobne uciążliwości, zamieniające się w chwilowy koszmar – kłopoty zdrowotne, męczące dzieci czy kaprysy aury. Cieszy jej spontaniczność, dostosowywanie trasy do warunków zewnętrznych i własnego samopoczucia, unikanie mentorskiego tonu i poczucie nieskrępowanej wolności. To, co domatorów przyprawiałoby o katusze: problemy z dojazdami, szukanie noclegów, skazywanie się na długą jazdę niepewnymi środkami transportu, godziny oczekiwania na autobus – zdaje się sprawiać autorce sporo frajdy. W dodatku Głuska udowadnia, że z każdym można się dogadać – raz popisuje się talentami lingwistycznymi, raz przedstawia zabawne nieporozumienia i związane z dialogowaniem z tubylcami perypetie.
Osobną partię opowieści z Ameryki Południowej stanowią wyzwania. Nie te, które pojawiały się w ramach przestróg przed podróżą, ale płynące z ciekawości. Autorka zwiedza niebezpieczną kopalnię, w której omal nie ginie, zjada danie ze świnki morskiej, a w dżungli poddaje się pewnej ceremonii. Czasem jest rozsądna, a czasem ponosi ją fantazja, swoimi doświadczeniami zebranymi podczas tej wyprawy mogłaby obdzielić kilka osób. A przecież na tym nie kończy się książka, są bowiem jeszcze ludzie. To, że Głuska podróżuje sama, nie znaczy, że jest na wyprawie samotna. Co pewien czas spotyka kolejnych podróżników z różnych zakątków świata – i jeśli nawiązuje się między nimi a autorką nić porozumienia – przez chwilę dotrzymują sobie towarzystwa, by potem rozejść się bez żalu. Najważniejsze, by nie stracić swobody, tu każdy sam decyduje o dalszych planach podróży.
Wiele książek quasi-podróżniczych jest dzisiaj rozrzedzanych przez nadmiar wrażeń i fotografii. Dorota Głuska wrażenia dawkuje rozsądnie, a książkę zagęszcza anegdotami i drobnymi przygodami: przyzwyczajeni do dzisiejszych lektur-sprawozdań odbiorcy będą zapewne zdziwieni tym, jak wiele ma do powiedzenia autorka „Burzy”. Fotografie też się tu znajdują – ale nie zastępują tekstu, a uzupełniają go. Podpisy pomagają zorientować się w sytuacji, są odautorskim komentarzem i zawierają kolejne ciekawostki. Jeśli ktoś ma ochotę na „zwyczajną” relację z egzotycznej wyprawy, powinien od razu sięgnąć po tom „Burza depcze mi po piętach”. Nie rozczaruje się.
Niezwykła wyprawa
Dzisiaj praktycznie każdy, kto choćby na moment oderwie się w podróży od udeptywanych turystycznych szlaków, czuje się w obowiązku spisać swoje doznania i zaprezentować je w formie bogato zdobionej zdjęciami książki. Tych podróżniczych świadectw jest coraz więcej i wydaje się wręcz, że autorzy czują się niemal Cejrowskimi: piszą bez względu na to, czy rzeczywiście mają pomysł na książkę. Dorota Głuska ma. Jej tom „Burza depcze mi po piętach. Moja włóczęga po Ameryce Południowej” to połączenie udanego pamiętnika z podróży, gawędziarskiej relacji z przebłyskami humoru i opowieści, w której akcentowane są tony mocno osobiste, a nie wiadomości z przewodników. Autorka nie podąża przeludnionymi trasami, nie poszukuje też zapierających dech w piersiach widoków. Wystarczająco cieszy ją odwiedzanie kolejnych krajów i pokonywanie logistycznych trudności. Przemierza kontynent sama, z ogromnym plecakiem – początkowo wypracowany plan przyjdzie jej wiele razy modyfikować i porzucać, ale wszystko wynagradza możliwość włóczenia się po nie zawsze przyjaznym turystom świecie.
Nie wiem, jaki element tej publikacji cieszy najbardziej – umiejętność opowiadania (wcale nie tak oczywista w podróżniczych zwierzeniach, jakich wiele ostatnio), dobór anegdot, nastawienie na prywatną stronę podróżowania w pojedynkę, zestaw ciekawostek zrodzonych ze sprawdzania na własnej skórze wszystkiego, a może spokój – bo autorka nie zachłystuje się wrażeniami, wszystko przyjmuje naturalnie i przekuwa na wartką narrację. W każdym razie „Burza” nie nudzi – towarzyszenie Dorocie Głusce w jej wyprawie to ciekawa lekturowa przygoda, wolna od banału oraz od powielania schematycznych informacji. Autorka dobrze czuje się w drodze – nawet gdy humor psują jej drobne uciążliwości, zamieniające się w chwilowy koszmar – kłopoty zdrowotne, męczące dzieci czy kaprysy aury. Cieszy jej spontaniczność, dostosowywanie trasy do warunków zewnętrznych i własnego samopoczucia, unikanie mentorskiego tonu i poczucie nieskrępowanej wolności. To, co domatorów przyprawiałoby o katusze: problemy z dojazdami, szukanie noclegów, skazywanie się na długą jazdę niepewnymi środkami transportu, godziny oczekiwania na autobus – zdaje się sprawiać autorce sporo frajdy. W dodatku Głuska udowadnia, że z każdym można się dogadać – raz popisuje się talentami lingwistycznymi, raz przedstawia zabawne nieporozumienia i związane z dialogowaniem z tubylcami perypetie.
Osobną partię opowieści z Ameryki Południowej stanowią wyzwania. Nie te, które pojawiały się w ramach przestróg przed podróżą, ale płynące z ciekawości. Autorka zwiedza niebezpieczną kopalnię, w której omal nie ginie, zjada danie ze świnki morskiej, a w dżungli poddaje się pewnej ceremonii. Czasem jest rozsądna, a czasem ponosi ją fantazja, swoimi doświadczeniami zebranymi podczas tej wyprawy mogłaby obdzielić kilka osób. A przecież na tym nie kończy się książka, są bowiem jeszcze ludzie. To, że Głuska podróżuje sama, nie znaczy, że jest na wyprawie samotna. Co pewien czas spotyka kolejnych podróżników z różnych zakątków świata – i jeśli nawiązuje się między nimi a autorką nić porozumienia – przez chwilę dotrzymują sobie towarzystwa, by potem rozejść się bez żalu. Najważniejsze, by nie stracić swobody, tu każdy sam decyduje o dalszych planach podróży.
Wiele książek quasi-podróżniczych jest dzisiaj rozrzedzanych przez nadmiar wrażeń i fotografii. Dorota Głuska wrażenia dawkuje rozsądnie, a książkę zagęszcza anegdotami i drobnymi przygodami: przyzwyczajeni do dzisiejszych lektur-sprawozdań odbiorcy będą zapewne zdziwieni tym, jak wiele ma do powiedzenia autorka „Burzy”. Fotografie też się tu znajdują – ale nie zastępują tekstu, a uzupełniają go. Podpisy pomagają zorientować się w sytuacji, są odautorskim komentarzem i zawierają kolejne ciekawostki. Jeśli ktoś ma ochotę na „zwyczajną” relację z egzotycznej wyprawy, powinien od razu sięgnąć po tom „Burza depcze mi po piętach”. Nie rozczaruje się.
sobota, 28 kwietnia 2012
Eliza Piotrowska: Tupcio Chrupcio. Umiem się dzielić
Wilga, Warszawa 2012.
Lekcja przyjaźni
Tupcio Chrupcio ma kolejny problem, doskonale znany wszystkim rodzicom: zaczyna być przeraźliwie samolubny. Nie chce bawić się z siostrzyczką, w przedszkolu zagarnia wszystkie zabawki i nie ma zamiaru dzielić się nimi z nikim. Nawet kiedy odwiedza Gabrysia, najchętniej przywłaszczyłby sobie jego rzeczy. Zwłaszcza że Gabryś jest wyjątkowo uprzejmy: odstępuje koledze smakołyki, a nawet chętnie bawi się z nim własnymi zabawkami. Dla Tupcia, który swoje skarby spakował do plecaka i zabrał ze sobą, by mieć pewność, że nie dobierze się do nich Mysia, to nie do pomyślenia. Mały bohater zachowuje się coraz gorzej i nie docierają do niego uwagi mamy. Musi dostać nauczkę, by pojąć, że przyjemniej dzielić się zabawkami i bawić z innymi dziećmi, niż przywłaszczać sobie wszystko i odpędzać najbliższych od skarbów.
Co pewien czas Tupcio Chrupcio zamienia się z pokrzywdzonego i niewinnego bohatera w naprawdę niegrzeczną myszkę. Nic dziwnego, wymaga tego edukacyjny ton książeczek i wymowa kolejnych historyjek – w każdej zawarta jest przestroga lub nauczka, która ma dać dziecku do myślenia i odzwyczaić je od złych nawyków. Eliza Piotrowska, która tworzy polską wersję przygód Tupcia, bardzo dba o to, by mały bohater naprawdę głęboko przeżywał rozmaite doświadczenia – i by odbiorcy bez trudu zrozumieli przekaz tomu. Seria „Wychowanie przez czytanie” to pomysł dobry z punktu widzenia dzieci, które z pewnością polubią sympatycznego na ogół Tupcia Chrupcia (to nic, że zdarza się mu zbłądzić, nie jest nigdy prawdziwie czarnym charakterem) – ale i z punktu widzenia rodziców, którzy morał zawarty w lekturze mogą utrwalić w potomkach dzięki proponowanym przez wydawnictwo pytaniom dotyczącym tekstu. Warto poświęcić parę chwil, by porozmawiać z maluchem i na przykładzie bajkowego bohatera wyjaśnić mu zasady postępowania.
Książeczka „Umiem się dzielić” porusza zagadnienie, którego nie da się chyba uniknąć w procesie wychowania dziecka – ten etap przechodzi każdy maluch i Tupcio Chrupcio nie jest w swojej zaborczości osamotniony. Rzecz w tym, żeby przekonująco zarysować całą sytuację i zgrabnie wpleść do niej porady dla dziecka. Tu przydaje się doświadczenie pisarskie Elizy Piotrowskiej, która potrafi odpowiednio sterować emocjami małych odbiorców. Już na poziomie narracji wywołuje atmosferę, która sprawdza się w przypadku przedszkolaków. Podczas opisywania pomysłów Tupcia Chrupcia dyskretnie sugeruje właściwy kierunek postępowania. Potępia złe zachowania i doradza – jako narratorka – co powinien zrobić bohater. Przy okazji też chętnie nazywa odczucia Tupcia, więc dzięki lekturze dziecko poćwiczy też rozpoznawanie emocji i reakcje w konkretnych sytuacjach. Być może lektura przygód Tupcia Chrupcia pozwoli dzieciom uniknąć niektórych przykrości: w końcu temu bohaterowi można zaufać, jego przeżycia są prawdziwe i znane odbiorcom.
Książki o Tupciu Chrupciu w oczach małych odbiorców są niezwykle cenne. Sympatyczna na ogół myszka zachowuje się jak kilkulatek, funkcjonuje też w podobnym otoczeniu. Do zwyczajności dochodzą motywy bajkowe, które uprzyjemniają tekst i maskują nieco moralizatorski charakter opowiastki. Atrakcyjna dla dzieci okaże się warstwa graficzna i sposób wydania: wszystkie książeczki z tej serii mają spory format i miękką w dotyku okładkę, ogromne ilustracje wprowadzają w świat Tupcia Chrupcia, jego zabawek i kolegów. To nie tylko książeczka do czytania i przemyśleń – sporo tu również oglądania i przyjemności płynącej z zabawy. „Tupcio Chrupcio. Umiem się dzielić” to kolejna książeczka z pouczającej a przy tym ciekawej dla kilkulatków serii, spełniająca wszystkie założenia cyklu „Wychowanie przez czytanie”. Doświadczenia Tupcia bez trudu dają się przełożyć na przeżycia dzieci i naprawdę warto pamiętać o tym akurat bohaterze – budzi on zainteresowanie maluchów.
Lekcja przyjaźni
Tupcio Chrupcio ma kolejny problem, doskonale znany wszystkim rodzicom: zaczyna być przeraźliwie samolubny. Nie chce bawić się z siostrzyczką, w przedszkolu zagarnia wszystkie zabawki i nie ma zamiaru dzielić się nimi z nikim. Nawet kiedy odwiedza Gabrysia, najchętniej przywłaszczyłby sobie jego rzeczy. Zwłaszcza że Gabryś jest wyjątkowo uprzejmy: odstępuje koledze smakołyki, a nawet chętnie bawi się z nim własnymi zabawkami. Dla Tupcia, który swoje skarby spakował do plecaka i zabrał ze sobą, by mieć pewność, że nie dobierze się do nich Mysia, to nie do pomyślenia. Mały bohater zachowuje się coraz gorzej i nie docierają do niego uwagi mamy. Musi dostać nauczkę, by pojąć, że przyjemniej dzielić się zabawkami i bawić z innymi dziećmi, niż przywłaszczać sobie wszystko i odpędzać najbliższych od skarbów.
Co pewien czas Tupcio Chrupcio zamienia się z pokrzywdzonego i niewinnego bohatera w naprawdę niegrzeczną myszkę. Nic dziwnego, wymaga tego edukacyjny ton książeczek i wymowa kolejnych historyjek – w każdej zawarta jest przestroga lub nauczka, która ma dać dziecku do myślenia i odzwyczaić je od złych nawyków. Eliza Piotrowska, która tworzy polską wersję przygód Tupcia, bardzo dba o to, by mały bohater naprawdę głęboko przeżywał rozmaite doświadczenia – i by odbiorcy bez trudu zrozumieli przekaz tomu. Seria „Wychowanie przez czytanie” to pomysł dobry z punktu widzenia dzieci, które z pewnością polubią sympatycznego na ogół Tupcia Chrupcia (to nic, że zdarza się mu zbłądzić, nie jest nigdy prawdziwie czarnym charakterem) – ale i z punktu widzenia rodziców, którzy morał zawarty w lekturze mogą utrwalić w potomkach dzięki proponowanym przez wydawnictwo pytaniom dotyczącym tekstu. Warto poświęcić parę chwil, by porozmawiać z maluchem i na przykładzie bajkowego bohatera wyjaśnić mu zasady postępowania.
Książeczka „Umiem się dzielić” porusza zagadnienie, którego nie da się chyba uniknąć w procesie wychowania dziecka – ten etap przechodzi każdy maluch i Tupcio Chrupcio nie jest w swojej zaborczości osamotniony. Rzecz w tym, żeby przekonująco zarysować całą sytuację i zgrabnie wpleść do niej porady dla dziecka. Tu przydaje się doświadczenie pisarskie Elizy Piotrowskiej, która potrafi odpowiednio sterować emocjami małych odbiorców. Już na poziomie narracji wywołuje atmosferę, która sprawdza się w przypadku przedszkolaków. Podczas opisywania pomysłów Tupcia Chrupcia dyskretnie sugeruje właściwy kierunek postępowania. Potępia złe zachowania i doradza – jako narratorka – co powinien zrobić bohater. Przy okazji też chętnie nazywa odczucia Tupcia, więc dzięki lekturze dziecko poćwiczy też rozpoznawanie emocji i reakcje w konkretnych sytuacjach. Być może lektura przygód Tupcia Chrupcia pozwoli dzieciom uniknąć niektórych przykrości: w końcu temu bohaterowi można zaufać, jego przeżycia są prawdziwe i znane odbiorcom.
Książki o Tupciu Chrupciu w oczach małych odbiorców są niezwykle cenne. Sympatyczna na ogół myszka zachowuje się jak kilkulatek, funkcjonuje też w podobnym otoczeniu. Do zwyczajności dochodzą motywy bajkowe, które uprzyjemniają tekst i maskują nieco moralizatorski charakter opowiastki. Atrakcyjna dla dzieci okaże się warstwa graficzna i sposób wydania: wszystkie książeczki z tej serii mają spory format i miękką w dotyku okładkę, ogromne ilustracje wprowadzają w świat Tupcia Chrupcia, jego zabawek i kolegów. To nie tylko książeczka do czytania i przemyśleń – sporo tu również oglądania i przyjemności płynącej z zabawy. „Tupcio Chrupcio. Umiem się dzielić” to kolejna książeczka z pouczającej a przy tym ciekawej dla kilkulatków serii, spełniająca wszystkie założenia cyklu „Wychowanie przez czytanie”. Doświadczenia Tupcia bez trudu dają się przełożyć na przeżycia dzieci i naprawdę warto pamiętać o tym akurat bohaterze – budzi on zainteresowanie maluchów.
piątek, 27 kwietnia 2012
Agnieszka Tyszka: Zosia z ulicy Kociej
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Oswajanie okolicy
Nastolatkom Agnieszka Tyszka dała się poznać jako autorka, która za pierwszym planie stawia uczucia, fabułę ograniczając do wydarzeń niezbędnych dla uzasadnienia konkretnych emocji. Teraz pisze powieść dla maluchów i sprawdza się w tym nawet lepiej niż w obyczajówkach dla dziewczyn. „Zosia z ulicy Kociej” to pierwsza część zapowiadanej serii, którą kilkulatki pokochają: dawno nie było wśród książek dla dzieci tomu tak ożywczego, ciekawego i dowcipnego jednocześnie, tomu o tak interesującej i pomysłowej akcji, pozwalającego zaczarować zwyczajność. Jeśli Agnieszka Tyszka potrafi tak dobrze bawić się historiami dla maluchów, mogłaby spokojnie zrezygnować z pisania dla nastolatek w „Zosi” jest naprawdę bezkonkurencyjna.
Zosia ma dziewięć lat i właśnie przeprowadza się z rodzicami i trzyletnią siostrą, Manią, do domu w Łomiankach. Bezpośredni wpływ na decyzję mamy o przeprowadzce mają… psie kupy, których w Warszawie pełno. Dziewczynka nie umie przyzwyczaić się do nowego miejsca, dopiero przyjazd zwariowanej ciotki-artystki zmienia wszystko. Ciotka bowiem, chwilowo zastępująca rodziców, ma bogatą wyobraźnię, talent plastyczny i odwagę do wprowadzania w życie kolejnych pomysłów. Uczy Zosię, jak oswoić okolicę, a przy okazji sama bawi się bardzo dobrze. Wreszcie ulica Kocia zaczyna wyglądać swojsko…
Posłużyła się tu Agnieszka Tyszka znanym i sprawdzonym chwytem, zwykle w literaturze czwartej stereotypowi rodzice muszą być rozsądni, wymagający i czasem surowi, a ich zachowanie zrównoważyć może obecność krewnego wolnego od odpowiedzialności za wychowanie dzieci. Ciotka Malina zyskuje szansę realizacji ogromnej ilości ciekawych z punktu widzenia dzieci pomysłów, ba, sama cieszy się z nich jak dziecko. To artystyczna dusza, która za nic ma dorosłe uporządkowanie świata. Pozwala dzieciom przez kilka dni nie chodzić do szkoły ani przedszkola i angażuje je w działania, które przyniosą im wiele korzyści. Ciotka Malina, dorosły-dziecko, jest trochę jak Pippi – zresztą od twórczości Astrid Lindgren nie da się tutaj uciec, znają ją także bohaterki.
Drugim motywem, który wpływa na jakość tomu, jest kreacja trzyletniej Mani. Rezolutna dziewczynka czasem zabawnie przekręca słowa (te przekręcone zawsze są zapisane kapitalikami), jest jednak bardzo bystra i ma bujną wyobraźnię. Ciekawa świata, dochodzi często do zaskakujących wniosków i jest pełnoprawną kreatywną bohaterką tomu. To nie przedstawicielka irytującego młodszego rodzeństwa, a postać nietuzinkowa – przy Mani nawet Zosia ze swoimi zakleństwami – rymowanymi zaklęciami – wypada blado, choć to ona opowiada całą historię.
Jest jeszcze trzeci godny uwagi aspekt: satyra na modę „księżniczkową”. Zosia i Mania są zwyczajne (przynajmniej pozornie, bo bogactwo ich przygód w zwyczajności uraduje każdego małego odbiorcę). Ich sąsiadki – Penelopka, Waneska i Laurka – są wychowywane przez mamę Mariolę na gwiazdy. To wielbicielki księżniczek (uważają, że księżniczki są najbliżej prawdziwego życia) i dziewczynki nieznośne w swej pysze – wychowywane w ten sposób, utraciły całą radość i spontaniczność. Agnieszka Tyszka zafundowała tu czytelnikom niezłą satyrę na pewne trendy w literaturze czwartej i zachowaniach rówieśników – i być może swoją książką przekona dzieci do normalności.
Ilustracje Agaty Raczyńskiej to również element, którego pominąć nie wolno. Znakomicie korespondują z tekstem, uzupełniają go, są czarno-białe i proste w kresce, a przy tym idealnie dostosowane do żywo prowadzonej opowieści. Również w nich widać humor i energię, które przenikają całą książkę. Wydają się być nierozerwalnie połączone z narracją i pomogą dzieciom przenieść się do powieściowego świata, miejsca, w którym każdy czytelnik chciałby się znaleźć. Mimo że nie ma tu fantastyki ani bajkowości, urok codziennego – a dzięki przyjazdowi ciotki Maliny i odświętnego – życia przekona do tomu młodsze dzieci. „Zosię” czyta się tak samo dobrze jak „Dzieci z Bullerbyn” – a może nawet lepiej, bo tom dostosowany jest do aktualnej rzeczywistości. Sporo pochwał można by tu jeszcze zamieścić, ale lepiej po prostu przystąpić do lektury. Ta książka pachnie wakacjami – chociaż wcale wakacji nie dotyczy. Obiecująco zapowiada się seria o Zosi z ulicy Kociej – a mała bohaterka trafić powinna do kanonu lektur obowiązkowych, by zaszczepiać w maluchach miłość do książek.
Oswajanie okolicy
Nastolatkom Agnieszka Tyszka dała się poznać jako autorka, która za pierwszym planie stawia uczucia, fabułę ograniczając do wydarzeń niezbędnych dla uzasadnienia konkretnych emocji. Teraz pisze powieść dla maluchów i sprawdza się w tym nawet lepiej niż w obyczajówkach dla dziewczyn. „Zosia z ulicy Kociej” to pierwsza część zapowiadanej serii, którą kilkulatki pokochają: dawno nie było wśród książek dla dzieci tomu tak ożywczego, ciekawego i dowcipnego jednocześnie, tomu o tak interesującej i pomysłowej akcji, pozwalającego zaczarować zwyczajność. Jeśli Agnieszka Tyszka potrafi tak dobrze bawić się historiami dla maluchów, mogłaby spokojnie zrezygnować z pisania dla nastolatek w „Zosi” jest naprawdę bezkonkurencyjna.
Zosia ma dziewięć lat i właśnie przeprowadza się z rodzicami i trzyletnią siostrą, Manią, do domu w Łomiankach. Bezpośredni wpływ na decyzję mamy o przeprowadzce mają… psie kupy, których w Warszawie pełno. Dziewczynka nie umie przyzwyczaić się do nowego miejsca, dopiero przyjazd zwariowanej ciotki-artystki zmienia wszystko. Ciotka bowiem, chwilowo zastępująca rodziców, ma bogatą wyobraźnię, talent plastyczny i odwagę do wprowadzania w życie kolejnych pomysłów. Uczy Zosię, jak oswoić okolicę, a przy okazji sama bawi się bardzo dobrze. Wreszcie ulica Kocia zaczyna wyglądać swojsko…
Posłużyła się tu Agnieszka Tyszka znanym i sprawdzonym chwytem, zwykle w literaturze czwartej stereotypowi rodzice muszą być rozsądni, wymagający i czasem surowi, a ich zachowanie zrównoważyć może obecność krewnego wolnego od odpowiedzialności za wychowanie dzieci. Ciotka Malina zyskuje szansę realizacji ogromnej ilości ciekawych z punktu widzenia dzieci pomysłów, ba, sama cieszy się z nich jak dziecko. To artystyczna dusza, która za nic ma dorosłe uporządkowanie świata. Pozwala dzieciom przez kilka dni nie chodzić do szkoły ani przedszkola i angażuje je w działania, które przyniosą im wiele korzyści. Ciotka Malina, dorosły-dziecko, jest trochę jak Pippi – zresztą od twórczości Astrid Lindgren nie da się tutaj uciec, znają ją także bohaterki.
Drugim motywem, który wpływa na jakość tomu, jest kreacja trzyletniej Mani. Rezolutna dziewczynka czasem zabawnie przekręca słowa (te przekręcone zawsze są zapisane kapitalikami), jest jednak bardzo bystra i ma bujną wyobraźnię. Ciekawa świata, dochodzi często do zaskakujących wniosków i jest pełnoprawną kreatywną bohaterką tomu. To nie przedstawicielka irytującego młodszego rodzeństwa, a postać nietuzinkowa – przy Mani nawet Zosia ze swoimi zakleństwami – rymowanymi zaklęciami – wypada blado, choć to ona opowiada całą historię.
Jest jeszcze trzeci godny uwagi aspekt: satyra na modę „księżniczkową”. Zosia i Mania są zwyczajne (przynajmniej pozornie, bo bogactwo ich przygód w zwyczajności uraduje każdego małego odbiorcę). Ich sąsiadki – Penelopka, Waneska i Laurka – są wychowywane przez mamę Mariolę na gwiazdy. To wielbicielki księżniczek (uważają, że księżniczki są najbliżej prawdziwego życia) i dziewczynki nieznośne w swej pysze – wychowywane w ten sposób, utraciły całą radość i spontaniczność. Agnieszka Tyszka zafundowała tu czytelnikom niezłą satyrę na pewne trendy w literaturze czwartej i zachowaniach rówieśników – i być może swoją książką przekona dzieci do normalności.
Ilustracje Agaty Raczyńskiej to również element, którego pominąć nie wolno. Znakomicie korespondują z tekstem, uzupełniają go, są czarno-białe i proste w kresce, a przy tym idealnie dostosowane do żywo prowadzonej opowieści. Również w nich widać humor i energię, które przenikają całą książkę. Wydają się być nierozerwalnie połączone z narracją i pomogą dzieciom przenieść się do powieściowego świata, miejsca, w którym każdy czytelnik chciałby się znaleźć. Mimo że nie ma tu fantastyki ani bajkowości, urok codziennego – a dzięki przyjazdowi ciotki Maliny i odświętnego – życia przekona do tomu młodsze dzieci. „Zosię” czyta się tak samo dobrze jak „Dzieci z Bullerbyn” – a może nawet lepiej, bo tom dostosowany jest do aktualnej rzeczywistości. Sporo pochwał można by tu jeszcze zamieścić, ale lepiej po prostu przystąpić do lektury. Ta książka pachnie wakacjami – chociaż wcale wakacji nie dotyczy. Obiecująco zapowiada się seria o Zosi z ulicy Kociej – a mała bohaterka trafić powinna do kanonu lektur obowiązkowych, by zaszczepiać w maluchach miłość do książek.
czwartek, 26 kwietnia 2012
Francesca Simon: Koszmarny Karolek. Szef wszech czasów
Znak, Kraków 2012.
Utrapienie rodziców
Opowieści o Koszmarnym Karolku są cudownie niewychowawcze, tak, że trudno się dziwić rzeszom małolatów zaczytujących się w tych niegrzecznych i czasem kłopotliwych opowiadaniach. Karolek – mały bohater historii Simon – to złośliwy dzieciak, którego nikt nie potrafi zdyscyplinować (w zasadzie też nikt nie próbuje, jedynie mama od czasu do czasu woła, by chłopak przestał być koszmarny). Karolek irytuje otoczenie, wciela w życie każdy głupi pomysł i zachowuje się zawsze tak, by o siwe włosy i nerwicę przyprawić rodziców, nauczycieli i kolegów. Nic więc dziwnego, że dzieci zachwycają się takim antywzorcem, zwłaszcza przy obecnym zalewaniu rynku wydawniczego książeczkami edukacyjnymi i historyjkami pozbawionymi jakiegokolwiek zła. Przygody Koszmarnego Karolka przyciągają do lektury tych, którzy przeważnie czytać nie chcą – więc ma Francesca Simon zasługi na polu promowania czytelnictwa.
Tom „Koszmarny Karolek. Szef wszech czasów” zbiera aż dziesięć zabawnych opowieści, więc dla fanów przynoszącego utrapienie dzieciaka będzie to wielki skarb. Koszmarny Karolek pokaże, co potrafi. Wbrew wszelkim regułom skrytykuje co bardziej nietrafione świąteczne prezenty (a sam nie popisze się w przygotowywaniu upominków), wyda złożoną z samych kłamstw szkolną gazetkę, otworzy salon piękności, pozbędzie się z klasy swojego największego wroga, zawładnie telewizorem, poprowadzi ostrą kampanię wyborczą w szkole i do granicy wytrzymałości przesunie godzinę pójścia spać. W dziesięciu historiach zdąży zachwycić małych odbiorców i podpowiedzieć im kilka koszmarnych pomysłów, ale też parę razy dostanie nauczkę, o której nawet nie pomyślał. Tom zaczyna się mocnym akcentem: bohater skutecznie psuje świąteczną atmosferę, a fakt, że rodzice nie mogą sobie z nim poradzić, nie poprawia sytuacji. Dorośli mogą być tą opowieścią przerażeni. Jednak już wkrótce atmosfera się unormuje, Koszmarny Karolek przeniesie swoje ataki na kolegów z klasy, a wśród podobnie rozwydrzonych dzieciaków jego pomysły nie będą już aż tak szokujące. Francesca Simon umie obserwować kilkulatki i celnie trafia w typowe dla nich postawy. Jest tu i naśladowanie pomysłów kolegów w wersji coraz bardziej wyostrzanej, i konflikty z rodzeństwem. Ponadto Koszmarny Karolek – jak każde normalne dziecko – brzydzi się grzecznością i pokazuje, jak bardzo nudne jest bycie synkiem idealnym. Tę rolę w książce odgrywa Doskonały Damianek – dla Karolka, a i dla czytelników, antybohater, mdły w swojej grzeczności.
Koszmarny Karolek uwielbia to, co zakazane. Z upodobaniem sięga po niegrzeczne i pełne strasznych historii lektury, nie słucha rodziców i ma własny pomysł na urządzenie świata. Pragnie władzy nad kolegami, a jego wizja szkoły znacznie różni się od realiów. Słowem – Karolek jest koszmarny. I takiego bohatera pokochają dzieci zmuszane z reguły do zachowywania się zgodnie z przyjętymi przez rodziców zasadami. Trudniej d propozycji Simon będzie za to przekonać tych właśnie rodziców – chociaż perspektywa czytającego z własnej woli i bawiącego się przy tym dziecka może okazać się przekonująca. Wydawnictwo umieściło też w książce drobny żart (w nazwisku ulubionej pisarki Karolka), ale to już zabawa dla wtajemniczonych.
W „Koszmarnym Karolku” ilustracje Tony’ego Rossa mają duże znaczenie. Wprowadzają pozory komiksowości, czasem też zastępują obszerne wyjaśnienia (w ogóle opisy w książce zostały mocno ograniczone, a akcja toczy się przede wszystkim w dialogach, w końcu maluchy nie mogą zniechęcić się nadmiarem tekstu). Rysunki wcinają się w opowiadania i podkreślają ich barwną fabułę, zapowiadają żywe treści i zachęcają do czytania. Koszmarny Karolek często wygląda na nich zwyczajnie, nie jak wyjątkowo złośliwy dzieciak.
Francesca Simon stworzyła serię, która cieszy się niesłabnącym powodzeniem wśród najmłodszych – a to ze względu na zanegowanie literackiej tradycji i odwrócenie się od charakterystycznych w literaturze czwartej nurtów. Jednak bez obaw – w „Koszmarnym Karolku” znajdzie się też parę scenek, które czegoś małego odbiorcę nauczą.
Utrapienie rodziców
Opowieści o Koszmarnym Karolku są cudownie niewychowawcze, tak, że trudno się dziwić rzeszom małolatów zaczytujących się w tych niegrzecznych i czasem kłopotliwych opowiadaniach. Karolek – mały bohater historii Simon – to złośliwy dzieciak, którego nikt nie potrafi zdyscyplinować (w zasadzie też nikt nie próbuje, jedynie mama od czasu do czasu woła, by chłopak przestał być koszmarny). Karolek irytuje otoczenie, wciela w życie każdy głupi pomysł i zachowuje się zawsze tak, by o siwe włosy i nerwicę przyprawić rodziców, nauczycieli i kolegów. Nic więc dziwnego, że dzieci zachwycają się takim antywzorcem, zwłaszcza przy obecnym zalewaniu rynku wydawniczego książeczkami edukacyjnymi i historyjkami pozbawionymi jakiegokolwiek zła. Przygody Koszmarnego Karolka przyciągają do lektury tych, którzy przeważnie czytać nie chcą – więc ma Francesca Simon zasługi na polu promowania czytelnictwa.
Tom „Koszmarny Karolek. Szef wszech czasów” zbiera aż dziesięć zabawnych opowieści, więc dla fanów przynoszącego utrapienie dzieciaka będzie to wielki skarb. Koszmarny Karolek pokaże, co potrafi. Wbrew wszelkim regułom skrytykuje co bardziej nietrafione świąteczne prezenty (a sam nie popisze się w przygotowywaniu upominków), wyda złożoną z samych kłamstw szkolną gazetkę, otworzy salon piękności, pozbędzie się z klasy swojego największego wroga, zawładnie telewizorem, poprowadzi ostrą kampanię wyborczą w szkole i do granicy wytrzymałości przesunie godzinę pójścia spać. W dziesięciu historiach zdąży zachwycić małych odbiorców i podpowiedzieć im kilka koszmarnych pomysłów, ale też parę razy dostanie nauczkę, o której nawet nie pomyślał. Tom zaczyna się mocnym akcentem: bohater skutecznie psuje świąteczną atmosferę, a fakt, że rodzice nie mogą sobie z nim poradzić, nie poprawia sytuacji. Dorośli mogą być tą opowieścią przerażeni. Jednak już wkrótce atmosfera się unormuje, Koszmarny Karolek przeniesie swoje ataki na kolegów z klasy, a wśród podobnie rozwydrzonych dzieciaków jego pomysły nie będą już aż tak szokujące. Francesca Simon umie obserwować kilkulatki i celnie trafia w typowe dla nich postawy. Jest tu i naśladowanie pomysłów kolegów w wersji coraz bardziej wyostrzanej, i konflikty z rodzeństwem. Ponadto Koszmarny Karolek – jak każde normalne dziecko – brzydzi się grzecznością i pokazuje, jak bardzo nudne jest bycie synkiem idealnym. Tę rolę w książce odgrywa Doskonały Damianek – dla Karolka, a i dla czytelników, antybohater, mdły w swojej grzeczności.
Koszmarny Karolek uwielbia to, co zakazane. Z upodobaniem sięga po niegrzeczne i pełne strasznych historii lektury, nie słucha rodziców i ma własny pomysł na urządzenie świata. Pragnie władzy nad kolegami, a jego wizja szkoły znacznie różni się od realiów. Słowem – Karolek jest koszmarny. I takiego bohatera pokochają dzieci zmuszane z reguły do zachowywania się zgodnie z przyjętymi przez rodziców zasadami. Trudniej d propozycji Simon będzie za to przekonać tych właśnie rodziców – chociaż perspektywa czytającego z własnej woli i bawiącego się przy tym dziecka może okazać się przekonująca. Wydawnictwo umieściło też w książce drobny żart (w nazwisku ulubionej pisarki Karolka), ale to już zabawa dla wtajemniczonych.
W „Koszmarnym Karolku” ilustracje Tony’ego Rossa mają duże znaczenie. Wprowadzają pozory komiksowości, czasem też zastępują obszerne wyjaśnienia (w ogóle opisy w książce zostały mocno ograniczone, a akcja toczy się przede wszystkim w dialogach, w końcu maluchy nie mogą zniechęcić się nadmiarem tekstu). Rysunki wcinają się w opowiadania i podkreślają ich barwną fabułę, zapowiadają żywe treści i zachęcają do czytania. Koszmarny Karolek często wygląda na nich zwyczajnie, nie jak wyjątkowo złośliwy dzieciak.
Francesca Simon stworzyła serię, która cieszy się niesłabnącym powodzeniem wśród najmłodszych – a to ze względu na zanegowanie literackiej tradycji i odwrócenie się od charakterystycznych w literaturze czwartej nurtów. Jednak bez obaw – w „Koszmarnym Karolku” znajdzie się też parę scenek, które czegoś małego odbiorcę nauczą.
środa, 25 kwietnia 2012
Małgorzata Strękowska-Zaremba: Detektyw Kefirek rozgryza prawnusia
W.A.B., Warszawa 2012.
Śledztwo przed egzaminem
Zadania dla małoletnich detektywów znaleźć można niemal na każdym kroku i… w najmniej sprzyjających okolicznościach. Teoś Kefirek dobrze o tym wie: powinien przygotowywać się do testu szóstoklasisty: w końcu został tylko tydzień do tego wielkiego sprawdzianu. Wbrew zaleceniom rodziców, a i wbrew zdrowemu rozsądkowi, młody bohater musi zająć się tajemnicą domu księżnej Elżbiety. Prawie dziewięćdziesięcioletnia staruszka nieoczekiwanie wyjechała do sanatorium, a w tym czasie ktoś zainstalował u niej na dachu antenę satelitarną, mimo że – jak wiedzą dzielni detektywi – kobieta nie ma nawet telewizora. Tymczasem na horyzoncie pojawia się australijski prawnuczek pani Elżbiety – według Teosia i jego przyjaciół to oszust, który chce wyłudzić majątek bezradnej damy. Chłopcy nie mogą przyglądać się bezczynnie tak jawnej niesprawiedliwości, zaczyna pracować ich wyobraźnia, karmiona kryminalnymi historiami. Poza tym są jeszcze Młodsi – sześcioletni bracia detektywów, wciąż wpadający w nowe tarapaty. Rezolutni Młodsi zapewniają Teosiowi i Dominikowi stale nowe zajęcia. Dzieci realizują nawet najbardziej oryginalne pomysły, z porwaniem kolegi włącznie. I tak z przygodami detektywa Kefirka nie sposób się nudzić.
Małgorzata Strękowska-Zaremba czerpie z tradycji literatury czwartej drugiej połowy XX wieku, chociaż śledztwom prowadzonym przez nastoletnich amatorów nadaje trochę mniejsze znaczenie niż w dawnych powieściach. Tu bohaterowie nie muszą poszukiwać wzoru do naśladowania, bo poradzą sobie sami – dzięki własnej przyjaźni a także informacjom z internetu. Poza tym nie ma potrzeby angażowania policji, dzieci mogą całkowicie przypisywać sobie zasługi po rozwiązaniu zagadki. Mniejsze jest więc również i zagrożenie – to nie znaczy, że odbiorcy będą mieli zredukowaną przyjemność z lektury. Autorka dba bowiem o to, by w jej książce cały czas coś się działo: jeśli nie w związku ze sprawą kryminalną i testamentem księżnej Elżbiety, to z kwestią wyrzucania śmieci do lasu. A gdy to nie wystarcza – rozrywkę zapewniają pomysły Młodszych czy przerabiane na dziecięcą modłę zachowania charakterystyczne dla bohaterów kryminałów. Strękowska-Zaremba nie zapomina nawet o wprowadzaniu dalszoplanowych a barwnych postaci (redaktorka szkolnej gazetki), by jeszcze bardziej wzbogacić powieść.
Najbardziej liczy się tu śledztwo. Bohaterowie nie są mistrzami dedukcji, wiele rzeczy muszą sprawdzić, zobaczyć czy osobiście przetestować. A skoro nikt nie traktuje ich poważnie – z uwagi na młody wiek – muszą czasem podążać śladami przestępców i włamywać się do zamkniętych pomieszczeń. Emocji nie zabraknie. Nie zabraknie też dowcipu: fakt, że nie mamy do czynienia z superbohaterami a przeciętnymi nastolatkami bardzo upraszcza zadanie. W książce znajdzie się sporo zabawnych scen i sytuacji wywołujących uśmiech, łatwiej też będzie odbiorcom identyfikować się z postaciami. W końcu praca detektywa nie może być lekka i prosta.
Opowieść prowadzi Teoś Kefirek, świadomy swoich ograniczeń i czekających go zadań. Teoś trafi do odbiorców – bo jest taki sam jak oni, nie wyróżnia się spośród innych nastolatków. Uwielbia powiedzenie „obłęd w ciapki”, które w zależności od potrzeb i zawartości emocji modyfikuje – udało się Strękowskiej-Zarembie to, na czym poległo już wielu twórców nie tylko literatury czwartej – uporczywie powtarzany zwrot nie razi i nie męczy, za to rytmizuje relację.
Sukces tomu „Detektyw Kefirek rozgryza prawnusia” polega na odpowiednim wyważeniu proporcji między składnikami – kryminałem, przygodą i humorem. To dzięki nim autorka może zaproponować dzieciom niejednowymiarową i wartościową historię – i zachęcić czytelników do śledzenia całej serii o detektywie Kefirku. Zwłaszcza że na kartach książki kryje się również zadanie dla uważnych odbiorców, a na rozwiązanie zagadki trzeba będzie poczekać do następnego tomu. Do czytania zachęcają też młodzieżowe w duchu ilustracje Olgi Reszelskiej.
Śledztwo przed egzaminem
Zadania dla małoletnich detektywów znaleźć można niemal na każdym kroku i… w najmniej sprzyjających okolicznościach. Teoś Kefirek dobrze o tym wie: powinien przygotowywać się do testu szóstoklasisty: w końcu został tylko tydzień do tego wielkiego sprawdzianu. Wbrew zaleceniom rodziców, a i wbrew zdrowemu rozsądkowi, młody bohater musi zająć się tajemnicą domu księżnej Elżbiety. Prawie dziewięćdziesięcioletnia staruszka nieoczekiwanie wyjechała do sanatorium, a w tym czasie ktoś zainstalował u niej na dachu antenę satelitarną, mimo że – jak wiedzą dzielni detektywi – kobieta nie ma nawet telewizora. Tymczasem na horyzoncie pojawia się australijski prawnuczek pani Elżbiety – według Teosia i jego przyjaciół to oszust, który chce wyłudzić majątek bezradnej damy. Chłopcy nie mogą przyglądać się bezczynnie tak jawnej niesprawiedliwości, zaczyna pracować ich wyobraźnia, karmiona kryminalnymi historiami. Poza tym są jeszcze Młodsi – sześcioletni bracia detektywów, wciąż wpadający w nowe tarapaty. Rezolutni Młodsi zapewniają Teosiowi i Dominikowi stale nowe zajęcia. Dzieci realizują nawet najbardziej oryginalne pomysły, z porwaniem kolegi włącznie. I tak z przygodami detektywa Kefirka nie sposób się nudzić.
Małgorzata Strękowska-Zaremba czerpie z tradycji literatury czwartej drugiej połowy XX wieku, chociaż śledztwom prowadzonym przez nastoletnich amatorów nadaje trochę mniejsze znaczenie niż w dawnych powieściach. Tu bohaterowie nie muszą poszukiwać wzoru do naśladowania, bo poradzą sobie sami – dzięki własnej przyjaźni a także informacjom z internetu. Poza tym nie ma potrzeby angażowania policji, dzieci mogą całkowicie przypisywać sobie zasługi po rozwiązaniu zagadki. Mniejsze jest więc również i zagrożenie – to nie znaczy, że odbiorcy będą mieli zredukowaną przyjemność z lektury. Autorka dba bowiem o to, by w jej książce cały czas coś się działo: jeśli nie w związku ze sprawą kryminalną i testamentem księżnej Elżbiety, to z kwestią wyrzucania śmieci do lasu. A gdy to nie wystarcza – rozrywkę zapewniają pomysły Młodszych czy przerabiane na dziecięcą modłę zachowania charakterystyczne dla bohaterów kryminałów. Strękowska-Zaremba nie zapomina nawet o wprowadzaniu dalszoplanowych a barwnych postaci (redaktorka szkolnej gazetki), by jeszcze bardziej wzbogacić powieść.
Najbardziej liczy się tu śledztwo. Bohaterowie nie są mistrzami dedukcji, wiele rzeczy muszą sprawdzić, zobaczyć czy osobiście przetestować. A skoro nikt nie traktuje ich poważnie – z uwagi na młody wiek – muszą czasem podążać śladami przestępców i włamywać się do zamkniętych pomieszczeń. Emocji nie zabraknie. Nie zabraknie też dowcipu: fakt, że nie mamy do czynienia z superbohaterami a przeciętnymi nastolatkami bardzo upraszcza zadanie. W książce znajdzie się sporo zabawnych scen i sytuacji wywołujących uśmiech, łatwiej też będzie odbiorcom identyfikować się z postaciami. W końcu praca detektywa nie może być lekka i prosta.
Opowieść prowadzi Teoś Kefirek, świadomy swoich ograniczeń i czekających go zadań. Teoś trafi do odbiorców – bo jest taki sam jak oni, nie wyróżnia się spośród innych nastolatków. Uwielbia powiedzenie „obłęd w ciapki”, które w zależności od potrzeb i zawartości emocji modyfikuje – udało się Strękowskiej-Zarembie to, na czym poległo już wielu twórców nie tylko literatury czwartej – uporczywie powtarzany zwrot nie razi i nie męczy, za to rytmizuje relację.
Sukces tomu „Detektyw Kefirek rozgryza prawnusia” polega na odpowiednim wyważeniu proporcji między składnikami – kryminałem, przygodą i humorem. To dzięki nim autorka może zaproponować dzieciom niejednowymiarową i wartościową historię – i zachęcić czytelników do śledzenia całej serii o detektywie Kefirku. Zwłaszcza że na kartach książki kryje się również zadanie dla uważnych odbiorców, a na rozwiązanie zagadki trzeba będzie poczekać do następnego tomu. Do czytania zachęcają też młodzieżowe w duchu ilustracje Olgi Reszelskiej.
wtorek, 24 kwietnia 2012
Agnieszka Gołas-Ners: Rodzinę mniej znaną pożyczę na chwilę. Rozmowy z dziećmi sławnych rodziców
PWN, Warszawa 2012.
Sława z innej strony
O swoich inspiracjach i decyzjach Agnieszka Gołas-Ners pisze we wstępie do tomu „Rodzinę mniej znaną pożyczę na chwilę”. Ta publikacja powinna być pozycją obowiązkową dla czytelników, którzy sądzą, że dzieciom znanych rodziców jest w życiu łatwiej. Córka Wiesława Gołasa doskonale zna niebezpieczeństwa i wyrzeczenia płynące z bycia dzieckiem sławy. Swoje doświadczenia konfrontuje teraz w serii ciekawych rozmów, które odsłaniają mniej oczywistą stronę egzystencji gwiazd. Z pewnością część zawartych w książce informacji w brukowcach zyskałaby miano skandali, na szczęście tu autorka i jej rozmówcy nie szukają sensacji. Za to dla odbiorców często szokująca może być szczerość dorosłych dzieci znanych postaci. Teraz, z perspektywy czasu, bohaterowie książki spoglądają wstecz i próbują podsumować swoje dzieciństwo, niejednokrotnie ze szczególnym uwzględnieniem krzywd i żalu. Tyle że w zwierzeniach, które Agnieszka Gołas-Ners wyzwala nie ma już pretensji ani oskarżeń, nie ma cierpienia, które uprzykrzałoby lekturę. Zdjęci z piedestału sławni rodzice zyskują nowe oblicze: wprawdzie nie zawsze pochlebne, jednak nie ma tu krzywd niewybaczonych.
Punktem wyjścia i impulsem do przeprowadzenia tych wywiadów była chęć sprawdzenia, jak ze znaną rodziną poradzili sobie inni – a i próba uświadomienia odbiorcom, że sytuacje takie naprawdę nie są do pozazdroszczenia. Liczyła się zatem ta ciemniejsza strona tematu. Ale część rozmówców nie eksponuje złych wspomnień, przeciwnie – wychwala znanego rodzica i przytacza najlepsze wspomnienia. To dodaje otuchy i sprawia, że nie tylko poszukiwacze sensacji będą z zainteresowaniem śledzić rozmowy. Publikacja nie przybiera zatem wyłącznie minorowych tonów, są w niej również anegdoty i miłe opowieści.
Wśród rozmówców Agnieszki Gołas-Ners znaleźli się ci, którzy sami dziś robią kariery medialne i na początku drogi nie unikali porównań do utalentowanych rodziców. Jest tu Maciej Stuhr, Agata Młynarska czy Joanna Szczepkowska. Obok nich pojawiają się rozmówcy obarczeni rozpoznawalnym nazwiskiem – Roman Dziewoński, Piotr Michnikowski, Katarzyna Lengren, Dominika Dobrowolska, Tomasz Lem, Magdalena Jaracz czy Jerzy Kisielewski. Są i tacy, którzy o dokonaniach dziś już zapomnianych rodziców chcieliby przypominać: Małgorzata Michałowska przywołuje postać ojca, wybitnego archeologa, a Michał Zabłocki – sportowca (bo Alina Janowska w świadomości publiki dalej istnieje). Taki dobór interlokutorów wpływa na atrakcyjność lektury, a i na zróżnicowanie tematyczne. Chociaż jeden jest motyw przewodni tomu, za każdym razem wywiad rozwija się w innym kierunku, Gołas-Ners pozwala wygadać się dzieciom znanych, wykazuje dużo zrozumienia i unika ocen. Być może wpływa na to wspólnota doświadczeń i specyficzna nić porozumienia, istniejąca jeszcze przed zwierzeniami, a także prywatne znajomości – autorka w końcu rozmawia także z tymi, których zna od dziecka.
Książka Agnieszki Gołas-Ners przede wszystkim pozwala zaspokoić ciekawość tych czytelników, którzy lubią wyobrażać sobie życie pod jednym dachem z kimś znanym z telewizji. Odwraca powszechne przekonania i burzy mity, pokazując, z jakimi problemami musiały się borykać dzieci sławnych rodziców i sprawdza, jaką cenę przyszło im zapłacić za pokrewieństwo. Obok tego tematu na marginesie książki istnieje też kwestia dziedziczenia talentu czy rozwijania konkretnych zainteresowań, powrót do wyboru życiowej drogi i decyzji, które rozmówcy podejmowali w związku ze swoimi nieanonimowymi rodzinami. Cały tom ma wymiar raczej plotkarski, nie chodzi tu o dokumentowanie przeszłości czy wyrównywanie rachunków, to bardziej luźne rozmowy ludzi, których połączył podobny los – możliwość porównania doświadczeń, wymiany opinii i uzyskania zrozumienia. Dla niektórych czytelników będzie to również rodzaj podpowiedzi, jak przepracowywać rozmaite krzywdy, rozumieć bliskich i im wybaczać. Dla innych po prostu inne spojrzenie na prywatne życie gwiazd.
Sława z innej strony
O swoich inspiracjach i decyzjach Agnieszka Gołas-Ners pisze we wstępie do tomu „Rodzinę mniej znaną pożyczę na chwilę”. Ta publikacja powinna być pozycją obowiązkową dla czytelników, którzy sądzą, że dzieciom znanych rodziców jest w życiu łatwiej. Córka Wiesława Gołasa doskonale zna niebezpieczeństwa i wyrzeczenia płynące z bycia dzieckiem sławy. Swoje doświadczenia konfrontuje teraz w serii ciekawych rozmów, które odsłaniają mniej oczywistą stronę egzystencji gwiazd. Z pewnością część zawartych w książce informacji w brukowcach zyskałaby miano skandali, na szczęście tu autorka i jej rozmówcy nie szukają sensacji. Za to dla odbiorców często szokująca może być szczerość dorosłych dzieci znanych postaci. Teraz, z perspektywy czasu, bohaterowie książki spoglądają wstecz i próbują podsumować swoje dzieciństwo, niejednokrotnie ze szczególnym uwzględnieniem krzywd i żalu. Tyle że w zwierzeniach, które Agnieszka Gołas-Ners wyzwala nie ma już pretensji ani oskarżeń, nie ma cierpienia, które uprzykrzałoby lekturę. Zdjęci z piedestału sławni rodzice zyskują nowe oblicze: wprawdzie nie zawsze pochlebne, jednak nie ma tu krzywd niewybaczonych.
Punktem wyjścia i impulsem do przeprowadzenia tych wywiadów była chęć sprawdzenia, jak ze znaną rodziną poradzili sobie inni – a i próba uświadomienia odbiorcom, że sytuacje takie naprawdę nie są do pozazdroszczenia. Liczyła się zatem ta ciemniejsza strona tematu. Ale część rozmówców nie eksponuje złych wspomnień, przeciwnie – wychwala znanego rodzica i przytacza najlepsze wspomnienia. To dodaje otuchy i sprawia, że nie tylko poszukiwacze sensacji będą z zainteresowaniem śledzić rozmowy. Publikacja nie przybiera zatem wyłącznie minorowych tonów, są w niej również anegdoty i miłe opowieści.
Wśród rozmówców Agnieszki Gołas-Ners znaleźli się ci, którzy sami dziś robią kariery medialne i na początku drogi nie unikali porównań do utalentowanych rodziców. Jest tu Maciej Stuhr, Agata Młynarska czy Joanna Szczepkowska. Obok nich pojawiają się rozmówcy obarczeni rozpoznawalnym nazwiskiem – Roman Dziewoński, Piotr Michnikowski, Katarzyna Lengren, Dominika Dobrowolska, Tomasz Lem, Magdalena Jaracz czy Jerzy Kisielewski. Są i tacy, którzy o dokonaniach dziś już zapomnianych rodziców chcieliby przypominać: Małgorzata Michałowska przywołuje postać ojca, wybitnego archeologa, a Michał Zabłocki – sportowca (bo Alina Janowska w świadomości publiki dalej istnieje). Taki dobór interlokutorów wpływa na atrakcyjność lektury, a i na zróżnicowanie tematyczne. Chociaż jeden jest motyw przewodni tomu, za każdym razem wywiad rozwija się w innym kierunku, Gołas-Ners pozwala wygadać się dzieciom znanych, wykazuje dużo zrozumienia i unika ocen. Być może wpływa na to wspólnota doświadczeń i specyficzna nić porozumienia, istniejąca jeszcze przed zwierzeniami, a także prywatne znajomości – autorka w końcu rozmawia także z tymi, których zna od dziecka.
Książka Agnieszki Gołas-Ners przede wszystkim pozwala zaspokoić ciekawość tych czytelników, którzy lubią wyobrażać sobie życie pod jednym dachem z kimś znanym z telewizji. Odwraca powszechne przekonania i burzy mity, pokazując, z jakimi problemami musiały się borykać dzieci sławnych rodziców i sprawdza, jaką cenę przyszło im zapłacić za pokrewieństwo. Obok tego tematu na marginesie książki istnieje też kwestia dziedziczenia talentu czy rozwijania konkretnych zainteresowań, powrót do wyboru życiowej drogi i decyzji, które rozmówcy podejmowali w związku ze swoimi nieanonimowymi rodzinami. Cały tom ma wymiar raczej plotkarski, nie chodzi tu o dokumentowanie przeszłości czy wyrównywanie rachunków, to bardziej luźne rozmowy ludzi, których połączył podobny los – możliwość porównania doświadczeń, wymiany opinii i uzyskania zrozumienia. Dla niektórych czytelników będzie to również rodzaj podpowiedzi, jak przepracowywać rozmaite krzywdy, rozumieć bliskich i im wybaczać. Dla innych po prostu inne spojrzenie na prywatne życie gwiazd.
poniedziałek, 23 kwietnia 2012
Iwona Czarkowska: Kazio w miasteczku pełnym wampirów
Wilga, Warszawa 2012.
Bez strachu
Nie sposób przejść obojętnie obok przygód Kazia, chłopca, który przyjaźni się z rodziną sympatycznych wampirów. Iwona Czarkowska już pierwszą książeczką – „Kazio i skrzynia pełna wampirów” – zjednała sobie małych odbiorców, potem zostało jej tylko wymyślanie kolejnych doświadczeń bohaterów i poszerzanie powieściowej przestrzeni. W tych krótkich historiach (zbliżonych bardziej do rozbudowanych opowiadań niż do powieści) proponuje bajkową rehabilitację wampirów, mnóstwo humoru i bezustanne przenoszenie się między światem realnym a tym zamieszkiwanym przez niezwykłe istoty. Ale w końcu przyjaźń ludzko-wampirska kwitnie, a współpraca między gatunkami pozwala łatwiej rozwiązywać problemy.
Tym razem sprawy wyglądają naprawdę poważnie: nie dość, że w lokalnej gazecie pojawia się informacja o atakach wampirów (co samo w sobie jest niepokojące dla bohaterów, przecież babcia Fibrycukella od dawna stara się dementować takie plotki i przywracać wampirom dobre imię), to jeszcze profesor Burgul, jeden z najsłynniejszych wampirów, został porwany. Kazio dowiaduje się o tym przez przypadek: pojechał z klasą na wycieczkę do domu profesora. Wcześniej wyruszyli tam też jego przyjaciele. Teraz mogą połączyć siły, bo pomóc profesorowi Burgulowi.
Nie zabrakło Iwonie Czarkowskiej pomysłów na fabułę; kreacja świata przedstawionego pozostaje bez zmian i już, przy trzeciej historii, przestaje dziwić. Żadne dziecko nie skrzywi się już na myśl o tym, że bohaterowie czosnek jedzą jak jabłka i dodają do wszystkich potraw i deserów – to w końcu wyjątkowy przysmak, także dla samych wampirów, które uparcie walczą ze stereotypami. Młodszy braciszek Kazia, Staś oraz jamnik Wampir, tradycyjnie już plączą się pod nogami, pożerając wszystko, co znajdzie się na ich drodze, dziadek Hongogard jak zwykle rozbawia swoim zachowaniem, a babcia Fibrycukella jest literackim ideałem babci, która wszystko rozumie, a do tego młodość ducha umożliwia jej bezproblemowe dogadywanie się z pokoleniem Kazia. Kazio dla wampirów pozostaje Kakakakaziem, a jego kolega zyskał miano Apsikantka: to te drobiazgi w lekturze, które naprawdę wywołają radość dzieci. Podobnie zresztą jak zadanie ze słoniami na basenie – autorka coraz śmielej wprowadza do opowieści dowcipne wtrącenia, które tak bardzo uprzyjemniają śledzenie przygód Kazia.
To, co przyciąga do tomiku, kryje się chyba przede wszystkim w jego rodzinnej i serdecznej atmosferze: kiedy Kazio znika z pola widzenia mamy, natychmiast trafia pod dyskretną opiekę Fibrycukelli. Chociaż bez przerwy zadaje się z wampirami, nie musi się bać – bo ma w nich oddanych przyjaciół. Narrację wspomaga „naiwna” ironia – czytelnicy zawsze wiedzą więcej niż mama Kazia, więc będą ich bawić także przypuszczenia tej dalszoplanowej bohaterki. Wszechobecny humor sprzyja mnożeniu sytuacji potencjalnie niebezpiecznych: Czarkowska wybiera tym razem kryminał, żeby zaintrygować młodych odbiorców i nie znudzić ich powtarzaniem raz ustalonych zasad działania Kaziowego świata. Kaziowi nie stanie się nic złego – może zatem przeżywać prawdziwe przygody, wybierając się z przyjaciółmi pod osłoną nocy na poszukiwania.
Iwona Czarkowska tworzy opowiastkę prostą, ale nie banalną: w „Kaziu w miasteczku pełnym wampirów” wybiera dynamiczną fabułę i opisy przesycone żartami. Tu cały czas coś się dzieje – a ponieważ autorka nie pozwala przewidzieć kolejnych etapów śledztwa, mali czytelnicy będą mogli cieszyć się także kryminalną sprawą do rozwiązania. Jak zwykle radość przynoszą wampiry o oryginalnym poczuciu humoru oraz – codzienność w Wampirzycach. Smaczku dodaje tajemnica: jeden Kazio może odwiedzać rodzinę wampirów (oczywiście Staś i Wampir robią to bez przerwy, ale żaden z nich nie mówi, więc też nie zdradzi sekretu). Tak… w tym miasteczku życie naprawdę może być ciekawe.
Bez strachu
Nie sposób przejść obojętnie obok przygód Kazia, chłopca, który przyjaźni się z rodziną sympatycznych wampirów. Iwona Czarkowska już pierwszą książeczką – „Kazio i skrzynia pełna wampirów” – zjednała sobie małych odbiorców, potem zostało jej tylko wymyślanie kolejnych doświadczeń bohaterów i poszerzanie powieściowej przestrzeni. W tych krótkich historiach (zbliżonych bardziej do rozbudowanych opowiadań niż do powieści) proponuje bajkową rehabilitację wampirów, mnóstwo humoru i bezustanne przenoszenie się między światem realnym a tym zamieszkiwanym przez niezwykłe istoty. Ale w końcu przyjaźń ludzko-wampirska kwitnie, a współpraca między gatunkami pozwala łatwiej rozwiązywać problemy.
Tym razem sprawy wyglądają naprawdę poważnie: nie dość, że w lokalnej gazecie pojawia się informacja o atakach wampirów (co samo w sobie jest niepokojące dla bohaterów, przecież babcia Fibrycukella od dawna stara się dementować takie plotki i przywracać wampirom dobre imię), to jeszcze profesor Burgul, jeden z najsłynniejszych wampirów, został porwany. Kazio dowiaduje się o tym przez przypadek: pojechał z klasą na wycieczkę do domu profesora. Wcześniej wyruszyli tam też jego przyjaciele. Teraz mogą połączyć siły, bo pomóc profesorowi Burgulowi.
Nie zabrakło Iwonie Czarkowskiej pomysłów na fabułę; kreacja świata przedstawionego pozostaje bez zmian i już, przy trzeciej historii, przestaje dziwić. Żadne dziecko nie skrzywi się już na myśl o tym, że bohaterowie czosnek jedzą jak jabłka i dodają do wszystkich potraw i deserów – to w końcu wyjątkowy przysmak, także dla samych wampirów, które uparcie walczą ze stereotypami. Młodszy braciszek Kazia, Staś oraz jamnik Wampir, tradycyjnie już plączą się pod nogami, pożerając wszystko, co znajdzie się na ich drodze, dziadek Hongogard jak zwykle rozbawia swoim zachowaniem, a babcia Fibrycukella jest literackim ideałem babci, która wszystko rozumie, a do tego młodość ducha umożliwia jej bezproblemowe dogadywanie się z pokoleniem Kazia. Kazio dla wampirów pozostaje Kakakakaziem, a jego kolega zyskał miano Apsikantka: to te drobiazgi w lekturze, które naprawdę wywołają radość dzieci. Podobnie zresztą jak zadanie ze słoniami na basenie – autorka coraz śmielej wprowadza do opowieści dowcipne wtrącenia, które tak bardzo uprzyjemniają śledzenie przygód Kazia.
To, co przyciąga do tomiku, kryje się chyba przede wszystkim w jego rodzinnej i serdecznej atmosferze: kiedy Kazio znika z pola widzenia mamy, natychmiast trafia pod dyskretną opiekę Fibrycukelli. Chociaż bez przerwy zadaje się z wampirami, nie musi się bać – bo ma w nich oddanych przyjaciół. Narrację wspomaga „naiwna” ironia – czytelnicy zawsze wiedzą więcej niż mama Kazia, więc będą ich bawić także przypuszczenia tej dalszoplanowej bohaterki. Wszechobecny humor sprzyja mnożeniu sytuacji potencjalnie niebezpiecznych: Czarkowska wybiera tym razem kryminał, żeby zaintrygować młodych odbiorców i nie znudzić ich powtarzaniem raz ustalonych zasad działania Kaziowego świata. Kaziowi nie stanie się nic złego – może zatem przeżywać prawdziwe przygody, wybierając się z przyjaciółmi pod osłoną nocy na poszukiwania.
Iwona Czarkowska tworzy opowiastkę prostą, ale nie banalną: w „Kaziu w miasteczku pełnym wampirów” wybiera dynamiczną fabułę i opisy przesycone żartami. Tu cały czas coś się dzieje – a ponieważ autorka nie pozwala przewidzieć kolejnych etapów śledztwa, mali czytelnicy będą mogli cieszyć się także kryminalną sprawą do rozwiązania. Jak zwykle radość przynoszą wampiry o oryginalnym poczuciu humoru oraz – codzienność w Wampirzycach. Smaczku dodaje tajemnica: jeden Kazio może odwiedzać rodzinę wampirów (oczywiście Staś i Wampir robią to bez przerwy, ale żaden z nich nie mówi, więc też nie zdradzi sekretu). Tak… w tym miasteczku życie naprawdę może być ciekawe.
niedziela, 22 kwietnia 2012
Andrzej Mleczko: Obywatelu, nie pieprz bez sensu. Rysunkowa lista przebojów
Iskry, Warszawa 2012.
Przegląd najlepszych
Fani twórczości Andrzeja Mleczki będą z radości skakać pod sufit – ukazuje się bowiem w Iskrach album z najlepszymi i najśmieszniejszymi rysunkami – „Obywatelu, nie pieprz bez sensu” – czyli „rysunkowa lista przebojów”. Ta ogromna księga dostarczy rozrywki na długie godziny, pozwoli też szybko dotrzeć do wielu charakterystycznych rysunkowych dowcipów. Nie zestarzeje się szybko, bo nawet komentarze do aktualnej rzeczywistości długo jeszcze będzie można bez trudu zrozumieć. Ten potężny tom imponuje – nie tylko rozmiarem i liczbą prac Mleczki, ale i celnością obserwacji autora. Najlepsze z najlepszych w najlepszym wydaniu – przyjdzie tylko żałować, że nie można tej książki nosić wszędzie ze sobą, jako przewodnika po dzisiejszej rzeczywistości. Ale ostatecznie pomysły Mleczki zapadają w pamięć i same przychodzą na myśl w odpowiednich sytuacjach jako nadzwyczaj celne oceny.
Zaskoczeń tu być nie może, zwłaszcza że w albumie pojawiają się dzieła wybrane, posegregowane, jak do tej pory w publikacjach Iskier, tematycznie. W księdze rysunkowej nie zabraknie zatem motywów związanych z religią, polityką, polskością, seksem, obyczajowością, mediami, historią w ujęciu stereotypowym oraz szeroko rozumianą bajkowością. Jak zwykle Mleczko zestawia ze sobą te wątki i często sprawy seksu dominują w bajkach, a polityka wkracza do obyczajowości – granice między tematami są zatem płynne i sprzyjają budowaniu atmosfery niepewności. Nigdy do końca nie wiadomo, który wątek zainspiruje autora do wyzwalania śmiechu.
A śmiech Mleczki jest specyficzny – nieco agresywny, łamiący tematy tabu i konwencje, wolny od pruderii i pozbawiony hamulców. Dzięki temu zyskuje wartość oczyszczającą – chociaż często dotyka spraw związanych z cielesnością czy ludycznością, nigdy nie jest podporządkowany bezmyślnemu rechotowi. Mleczko bywa w swoich rysunkach obsceniczny i wulgarny, ale zwykle chodzi mu o coś więcej niż skandal czy szokowanie odbiorców (zastanawiam się zresztą, czy po tylu latach można jeszcze rozpatrywać prace Mleczki w tych kategoriach: chyba wszyscy przyzwyczaili się już do charakterystycznego kąśliwego stylu i braku cenzury).
Stereotypy filtrowane przez kąśliwy humor Mleczki i dominujące u niego skojarzenia zaczynają przybierać odkrywcze formy. Andrzej Mleczko nie jest ugrzecznionym humorystą i nie przejmuje się poprawnością polityczną, jego obrazki zaczynają funkcjonować jak wentyl bezpieczeństwa w świecie wtłaczanym w ramy zakazów i strachu przed urażeniem którejkolwiek grupy społecznej. Mleczko śmieje się ze wszystkich i często to śmiech złośliwy lub ironiczny. Jego prace mieszczą się w kategoriach ostrej satyry politycznej, społecznej i obyczajowej. Co pewien czas jednak pojawiają się też w książce pomysły osadzone w czystym absurdzie lub pozbawione drapieżności – jednak przeważają te, które stały się znakiem firmowym autora.
Wizje nieba, świat żebraków, kulisy działania firm, rzeczywiste intencje polityków, chwyty stosowane przez media dla zwiększenia popularności, drobne wykroczenia, patriotyzm na pokaz i mnóstwo seksu w przeróżnych kontekstach – „Obywatelu, nie pieprz bez sensu” to zbiór najlepszych dotychczasowych dokonań Andrzeja Mleczki. Satyryk nie waha się mówić głośno o tym, co większość dyplomatycznie by przemilczała, prowokuje zatem do przemyślenia prezentowanych zagadnień, a rozrywki w najlepszym gatunku dostarcza niejako przy okazji. W tym nieidealizowanym świecie, który wyłania się z rysunków, dostrzec można zadziwiająco dużo prawdy. Brutalna szczerość przysłonięta karykaturą bawi, mimo że czasem zawiera gorzkie i zupełnie niewesołe drugie dno.
Przy publikowaniu obszernych wyborów z twórczości satyryków istnieje zawsze niebezpieczeństwo ujawnienia kopiowanych pomysłów czy najchętniej przez autora wykorzystywanych schematów. Nie ma tych obaw przy tomie „Obywatelu…” – jedyne, co tu jest stałe, to kreska Mleczki, rozpoznawalna i wyrazista. A do rysunków dochodzą jeszcze krótkie złote myśli, dowcipne skojarzenia i przeróbki aforyzmów, zamieszczane co pewien czas na marginesach. Tom dostarczy zatem sporo śmiechu – a i uznania dla pomysłowości artysty.
Przegląd najlepszych
Fani twórczości Andrzeja Mleczki będą z radości skakać pod sufit – ukazuje się bowiem w Iskrach album z najlepszymi i najśmieszniejszymi rysunkami – „Obywatelu, nie pieprz bez sensu” – czyli „rysunkowa lista przebojów”. Ta ogromna księga dostarczy rozrywki na długie godziny, pozwoli też szybko dotrzeć do wielu charakterystycznych rysunkowych dowcipów. Nie zestarzeje się szybko, bo nawet komentarze do aktualnej rzeczywistości długo jeszcze będzie można bez trudu zrozumieć. Ten potężny tom imponuje – nie tylko rozmiarem i liczbą prac Mleczki, ale i celnością obserwacji autora. Najlepsze z najlepszych w najlepszym wydaniu – przyjdzie tylko żałować, że nie można tej książki nosić wszędzie ze sobą, jako przewodnika po dzisiejszej rzeczywistości. Ale ostatecznie pomysły Mleczki zapadają w pamięć i same przychodzą na myśl w odpowiednich sytuacjach jako nadzwyczaj celne oceny.
Zaskoczeń tu być nie może, zwłaszcza że w albumie pojawiają się dzieła wybrane, posegregowane, jak do tej pory w publikacjach Iskier, tematycznie. W księdze rysunkowej nie zabraknie zatem motywów związanych z religią, polityką, polskością, seksem, obyczajowością, mediami, historią w ujęciu stereotypowym oraz szeroko rozumianą bajkowością. Jak zwykle Mleczko zestawia ze sobą te wątki i często sprawy seksu dominują w bajkach, a polityka wkracza do obyczajowości – granice między tematami są zatem płynne i sprzyjają budowaniu atmosfery niepewności. Nigdy do końca nie wiadomo, który wątek zainspiruje autora do wyzwalania śmiechu.
A śmiech Mleczki jest specyficzny – nieco agresywny, łamiący tematy tabu i konwencje, wolny od pruderii i pozbawiony hamulców. Dzięki temu zyskuje wartość oczyszczającą – chociaż często dotyka spraw związanych z cielesnością czy ludycznością, nigdy nie jest podporządkowany bezmyślnemu rechotowi. Mleczko bywa w swoich rysunkach obsceniczny i wulgarny, ale zwykle chodzi mu o coś więcej niż skandal czy szokowanie odbiorców (zastanawiam się zresztą, czy po tylu latach można jeszcze rozpatrywać prace Mleczki w tych kategoriach: chyba wszyscy przyzwyczaili się już do charakterystycznego kąśliwego stylu i braku cenzury).
Stereotypy filtrowane przez kąśliwy humor Mleczki i dominujące u niego skojarzenia zaczynają przybierać odkrywcze formy. Andrzej Mleczko nie jest ugrzecznionym humorystą i nie przejmuje się poprawnością polityczną, jego obrazki zaczynają funkcjonować jak wentyl bezpieczeństwa w świecie wtłaczanym w ramy zakazów i strachu przed urażeniem którejkolwiek grupy społecznej. Mleczko śmieje się ze wszystkich i często to śmiech złośliwy lub ironiczny. Jego prace mieszczą się w kategoriach ostrej satyry politycznej, społecznej i obyczajowej. Co pewien czas jednak pojawiają się też w książce pomysły osadzone w czystym absurdzie lub pozbawione drapieżności – jednak przeważają te, które stały się znakiem firmowym autora.
Wizje nieba, świat żebraków, kulisy działania firm, rzeczywiste intencje polityków, chwyty stosowane przez media dla zwiększenia popularności, drobne wykroczenia, patriotyzm na pokaz i mnóstwo seksu w przeróżnych kontekstach – „Obywatelu, nie pieprz bez sensu” to zbiór najlepszych dotychczasowych dokonań Andrzeja Mleczki. Satyryk nie waha się mówić głośno o tym, co większość dyplomatycznie by przemilczała, prowokuje zatem do przemyślenia prezentowanych zagadnień, a rozrywki w najlepszym gatunku dostarcza niejako przy okazji. W tym nieidealizowanym świecie, który wyłania się z rysunków, dostrzec można zadziwiająco dużo prawdy. Brutalna szczerość przysłonięta karykaturą bawi, mimo że czasem zawiera gorzkie i zupełnie niewesołe drugie dno.
Przy publikowaniu obszernych wyborów z twórczości satyryków istnieje zawsze niebezpieczeństwo ujawnienia kopiowanych pomysłów czy najchętniej przez autora wykorzystywanych schematów. Nie ma tych obaw przy tomie „Obywatelu…” – jedyne, co tu jest stałe, to kreska Mleczki, rozpoznawalna i wyrazista. A do rysunków dochodzą jeszcze krótkie złote myśli, dowcipne skojarzenia i przeróbki aforyzmów, zamieszczane co pewien czas na marginesach. Tom dostarczy zatem sporo śmiechu – a i uznania dla pomysłowości artysty.
sobota, 21 kwietnia 2012
Barbara Kosmowska: Dziewczynka z parku
W.A.B., Warszawa 2012.
Cena życia
Barbara Kosmowska z pisania o rzeczach trudnych we wzruszający, a przy tym nie przygnębiający sposób, uczyniła swój atut; tę umiejętność potwierdza w kolejnej historii dla małych odbiorców – „Dziewczynce z parku”, olśniewająco zilustrowanej przez Emilię Dziubak. Książeczka, która robi wrażenie także ze względu na jakość wydania, imponuje za sprawą treści i narracji. Kosmowska udowodniła, że nie tylko rozumie emocje dzieci (no, może przesadziła trochę z zauroczeniem chłopca), ale w dodatku zwróciła też uwagę na aspekty, które przeważnie giną, przysłonięte przez wielki temat. W samej opowieści wykorzystała natomiast delikatną dziecięcą naiwność przy opisywaniu zdziwień – i jest w tym bardzo przekonująca.
Bohaterką jest Andzia, dziewczynka, która straciła ojca. Przez tę śmierć częściowo straciła także mamę: kobieta nie umie poradzić sobie ze smutkiem i wspomnieniami, a jej postawa działa na dziecko przygnębiająco. Andzia lepiej radzi sobie z żałobą: tata przed śmiercią zdradził jej sekret, obiecał, że kiedy będzie niewidzialny, wróci do córki pod pewną postacią – i obietnicy dotrzymuje. Andzia znajduje też przyjaciela. Chociaż w szkole dokuczają jej złośliwe koleżanki (dziewczynka radzi sobie z nimi dzięki wskazówkom od taty), a bohaterka woli pozostawać na uboczu, Jeremiasz dostrzega w Andzi miłą towarzyszkę. Może dlatego, że sam jest przez grupę odtrącany – jako drugoroczny i do tego chory na cukrzycę. W trudnych warunkach rozwija się piękna przyjaźń dzieci.
Kosmowska tworzy książkę ważną i potrzebną – przede wszystkim zwraca tu uwagę dokładne przeanalizowanie tematu przepracowywanego w umyśle dziecka. Autorka bez wahania pochyla się nad małą bohaterką i nad jej dramatem. Widzi, co boli dziecko: Andzia nie zamartwia się z powodu śmierci jako takiej, odejście taty jako rozstanie na zawsze okazuje się zbyt abstrakcyjne. Dziewczynka postrzega natomiast świat zupełnie inaczej, bardziej konkretnie: zauważa, że szczęśliwym chwilom nie towarzyszy smak uwielbianego przez tatę sernika, a razem z tatą umarł też śmiech i wspólne spacery po parku. Bezbłędnie rozpoznaje i wyczuwa nastroje mamy i wie, że dopóki ta nie odzyska humoru, nie będzie można normalnie funkcjonować. Na szczęście jest jeszcze mądra babcia, która pomoże wskazać właściwą drogę. Poza tym – Andzia może zawsze liczyć na Jeremiasza. On zrozumie wiele, nie unika rozmów na bolesne tematy, jakby wyczuwał, że to Andzi potrzebne. W końcu przywraca życiu barwy.
W „Dziewczynce z parku” temat żałoby zostaje wydobyty na pierwszy plan i szczegółowo przeanalizowany. Kosmowska nie unika przedstawiania obrazów bólu, ale łagodzi je zdziwieniem i tłumaczeniami dziecka. Pisze o łzach, które wlewają się do środka i nie pozwalają zapłakać, pisze o tym, co bohaterka straciła i – co się zmieniło. Ale w całej historii jest też warstwa krzepiąca, odrobina radości, która wkrada się między innymi za sprawą Tanga, psa Jeremiasza. Autorka wybiera prostotę, która dobrze sprawdza się w mówieniu o rzeczach trudnych. Z reguły w zakończeniach rozdziałów (a czasem też i w trakcie opowieści) potrafi Kosmowska wyzwalać naprawdę silne emocje – jednak wzruszenie nie przynosi tutaj smutku czy żalu. Z wielką wirtuozerią pisarka kreuje świat w tej małej opowieści. Ważne są w tej książce przeżycia, zwłaszcza przeżycia dziecka, które straciło najbliższą osobę. Ale równie istotna staje się precyzja w konstruowaniu wydarzeń. W tej książce nie ma zbędnych słów albo scenek, które nie wniosą nic do obrazu uczuć. Barbara Kosmowska nie musi się obawiać, że zniechęci do lektury trudnym tematem czy niebezpieczeństwem wystraszenia dziecka. Jej tomik przybiera momentami niemal poetyckie kształty, w prostocie i celności spostrzeżeń tkwi siła. „Dziewczynka z parku” nadaje się jako pretekst do rozmów o przemijaniu – ale także jako przepiękna opowieść, która nikogo nie pozostawi obojętnym.
Cena życia
Barbara Kosmowska z pisania o rzeczach trudnych we wzruszający, a przy tym nie przygnębiający sposób, uczyniła swój atut; tę umiejętność potwierdza w kolejnej historii dla małych odbiorców – „Dziewczynce z parku”, olśniewająco zilustrowanej przez Emilię Dziubak. Książeczka, która robi wrażenie także ze względu na jakość wydania, imponuje za sprawą treści i narracji. Kosmowska udowodniła, że nie tylko rozumie emocje dzieci (no, może przesadziła trochę z zauroczeniem chłopca), ale w dodatku zwróciła też uwagę na aspekty, które przeważnie giną, przysłonięte przez wielki temat. W samej opowieści wykorzystała natomiast delikatną dziecięcą naiwność przy opisywaniu zdziwień – i jest w tym bardzo przekonująca.
Bohaterką jest Andzia, dziewczynka, która straciła ojca. Przez tę śmierć częściowo straciła także mamę: kobieta nie umie poradzić sobie ze smutkiem i wspomnieniami, a jej postawa działa na dziecko przygnębiająco. Andzia lepiej radzi sobie z żałobą: tata przed śmiercią zdradził jej sekret, obiecał, że kiedy będzie niewidzialny, wróci do córki pod pewną postacią – i obietnicy dotrzymuje. Andzia znajduje też przyjaciela. Chociaż w szkole dokuczają jej złośliwe koleżanki (dziewczynka radzi sobie z nimi dzięki wskazówkom od taty), a bohaterka woli pozostawać na uboczu, Jeremiasz dostrzega w Andzi miłą towarzyszkę. Może dlatego, że sam jest przez grupę odtrącany – jako drugoroczny i do tego chory na cukrzycę. W trudnych warunkach rozwija się piękna przyjaźń dzieci.
Kosmowska tworzy książkę ważną i potrzebną – przede wszystkim zwraca tu uwagę dokładne przeanalizowanie tematu przepracowywanego w umyśle dziecka. Autorka bez wahania pochyla się nad małą bohaterką i nad jej dramatem. Widzi, co boli dziecko: Andzia nie zamartwia się z powodu śmierci jako takiej, odejście taty jako rozstanie na zawsze okazuje się zbyt abstrakcyjne. Dziewczynka postrzega natomiast świat zupełnie inaczej, bardziej konkretnie: zauważa, że szczęśliwym chwilom nie towarzyszy smak uwielbianego przez tatę sernika, a razem z tatą umarł też śmiech i wspólne spacery po parku. Bezbłędnie rozpoznaje i wyczuwa nastroje mamy i wie, że dopóki ta nie odzyska humoru, nie będzie można normalnie funkcjonować. Na szczęście jest jeszcze mądra babcia, która pomoże wskazać właściwą drogę. Poza tym – Andzia może zawsze liczyć na Jeremiasza. On zrozumie wiele, nie unika rozmów na bolesne tematy, jakby wyczuwał, że to Andzi potrzebne. W końcu przywraca życiu barwy.
W „Dziewczynce z parku” temat żałoby zostaje wydobyty na pierwszy plan i szczegółowo przeanalizowany. Kosmowska nie unika przedstawiania obrazów bólu, ale łagodzi je zdziwieniem i tłumaczeniami dziecka. Pisze o łzach, które wlewają się do środka i nie pozwalają zapłakać, pisze o tym, co bohaterka straciła i – co się zmieniło. Ale w całej historii jest też warstwa krzepiąca, odrobina radości, która wkrada się między innymi za sprawą Tanga, psa Jeremiasza. Autorka wybiera prostotę, która dobrze sprawdza się w mówieniu o rzeczach trudnych. Z reguły w zakończeniach rozdziałów (a czasem też i w trakcie opowieści) potrafi Kosmowska wyzwalać naprawdę silne emocje – jednak wzruszenie nie przynosi tutaj smutku czy żalu. Z wielką wirtuozerią pisarka kreuje świat w tej małej opowieści. Ważne są w tej książce przeżycia, zwłaszcza przeżycia dziecka, które straciło najbliższą osobę. Ale równie istotna staje się precyzja w konstruowaniu wydarzeń. W tej książce nie ma zbędnych słów albo scenek, które nie wniosą nic do obrazu uczuć. Barbara Kosmowska nie musi się obawiać, że zniechęci do lektury trudnym tematem czy niebezpieczeństwem wystraszenia dziecka. Jej tomik przybiera momentami niemal poetyckie kształty, w prostocie i celności spostrzeżeń tkwi siła. „Dziewczynka z parku” nadaje się jako pretekst do rozmów o przemijaniu – ale także jako przepiękna opowieść, która nikogo nie pozostawi obojętnym.
piątek, 20 kwietnia 2012
Irving Stone: Jack London. Żeglarz na koniu
Muza SA, Warszawa 2012.
Przygodowa biografia
Gdyby dzisiaj powstawały takie biografie, czytelnicy zabijaliby się o nie w księgarniach. Wolna od schematów, napisana językiem bliższym awanturniczej narracji i anegdocie książka Irvinga Stone’a „Jack London. Żeglarz na koniu” to nie tylko literacki hołd złożony wspaniałemu autorowi czy wypełnienie marzenia Londona o autobiografii. To także narracyjny popis, odważny i pomysłowy portret, który przeradza się często w najlepszą przygodową lekturę. Stworzony w 1938 roku tom w dalszym ciągu budzić będzie żywe emocje. Mało tego: nie zawiera żadnych fragmentów, które dzisiejszemu czytelnikowi wydałyby się archaizujące. Poza tym – zupełnie paradoksalnie – wzbudza tęsknotę za chwilą, w której biografie znanych postaci przestaną być budowane w jeden, do znudzenia przewidywalny sposób, a zaczną chociaż w nikłym stopniu przypominać „Żeglarza”. Ale na sukces tej publikacji złożyły się dwa czynniki: burzliwe życie Jacka Londona i narracyjna odwaga Stone’a. Co najmniej połowa doświadczeń pisarza nie brzmiałaby tak fascynująco, gdyby została ujęta w skostniałe ramy gatunku w dzisiejszych czasach – swoboda pisarska Stone’a to czynnik zasługujący na uznanie.
Opowieść zaczyna się od dramatycznego rozstania rodziców Londona: nie ma sensu grzebanie w drzewie genealogicznym, a na przedstawienie niechlubnych bohaterów skandalu przyjdzie jeszcze czas. Irving Stone potrafi świetnie selekcjonować informacje, wybiera tylko te, które mogą zaintrygować czytelnika, sprawy obyczajowo-kronikarskie odsuwając na margines. Szybko przechodzi do portretowania Jacka, który musi znaleźć pracę, by zaradzić biedzie. Wśród szalonych pomysłów chłopaka przypomina między innymi epizod piracki czy przygody z trampami. Nie pomija też roli socjalizmu w kształtowaniu się poglądów Londona – ale zamiast nudnych politologicznych analiz, Stone stawia na czyn. Działanie jest dla niego przez cały czas w centrum uwagi. Wkrótce wzbogaca je o śledzenie literackiego rozwoju młodzieńca i od tej pory opowieść w „Żeglarzu” będzie biegła dwutorowo – jedną część stanowią czyny pomysłowego i odważnego (a może pełnego brawury) Jacka Londona, drugą wyrzeczenia związane z próbą spełniania marzeń o karierze pisarskiej.
Irving Stone interesuje się postacią z krwi i kości i nie próbuje zamykać Londona w sztywnych ramach uporządkowanej i ugrzecznionej opowieści. Czyni z pisarza bohatera burzliwej historii, niemal przenosząc go w świat powieściowych fabuł. Przy okazji jedynie pomaga rozszyfrowywać literackie i biograficzne nawiązania z kolejnych książek i nowel Jacka Londona. Rzadki to przypadek, kiedy biografię – rzecz o przewidywalnym przecież zakończeniu, czyta się z równą przyjemnością jak literaturę przygodową.
Z czasem historia Londona ewoluuje – pojawia się w niej kolejna odnoga interesująca Stone’a, a za nim i czytelników, kwestia obrazu Londona jako męża i ojca. Tyle że autor tomu także i w warstwie obyczajowej nie przestaje intrygować. Prowadzi opowieść tak, jakby był narratorem wszechwiedzącym i stale towarzyszącym swojemu bohaterowi. Dawkuje napięcie (chociaż przez cały tom utrzymuje wysoki poziom emocji). Tę lekturę trudno odłożyć. Z każdą stroną przynosi ona potężną dawkę wyzwań i doświadczeń, które nijak nie kojarzą się z beznamiętnymi zwykle opisami w biografiach.
Kilkadziesiąt lat liczy ta książka, a brzmi o wiele lepiej niż sporo powstających dzisiaj biografii. To opowieść nienadgryziona zębem czasu, wciąż żywa i budząca ogromne emocje. Zamiast opisu proponuje Stone uczestnictwo w wydarzeniach; nawet kiedy śledzi dokumenty pozostawione przez pisarza i jego bliskich, nie daje po sobie poznać wysiłku badacza. Po tej książce jakakolwiek próba uchwycenia losów pisarza byłaby skazana na porażkę. „Żeglarz na koniu” urzeka powieściową narracją i zbiorem ciekawostek, w które czasem nawet trudno uwierzyć.
Przygodowa biografia
Gdyby dzisiaj powstawały takie biografie, czytelnicy zabijaliby się o nie w księgarniach. Wolna od schematów, napisana językiem bliższym awanturniczej narracji i anegdocie książka Irvinga Stone’a „Jack London. Żeglarz na koniu” to nie tylko literacki hołd złożony wspaniałemu autorowi czy wypełnienie marzenia Londona o autobiografii. To także narracyjny popis, odważny i pomysłowy portret, który przeradza się często w najlepszą przygodową lekturę. Stworzony w 1938 roku tom w dalszym ciągu budzić będzie żywe emocje. Mało tego: nie zawiera żadnych fragmentów, które dzisiejszemu czytelnikowi wydałyby się archaizujące. Poza tym – zupełnie paradoksalnie – wzbudza tęsknotę za chwilą, w której biografie znanych postaci przestaną być budowane w jeden, do znudzenia przewidywalny sposób, a zaczną chociaż w nikłym stopniu przypominać „Żeglarza”. Ale na sukces tej publikacji złożyły się dwa czynniki: burzliwe życie Jacka Londona i narracyjna odwaga Stone’a. Co najmniej połowa doświadczeń pisarza nie brzmiałaby tak fascynująco, gdyby została ujęta w skostniałe ramy gatunku w dzisiejszych czasach – swoboda pisarska Stone’a to czynnik zasługujący na uznanie.
Opowieść zaczyna się od dramatycznego rozstania rodziców Londona: nie ma sensu grzebanie w drzewie genealogicznym, a na przedstawienie niechlubnych bohaterów skandalu przyjdzie jeszcze czas. Irving Stone potrafi świetnie selekcjonować informacje, wybiera tylko te, które mogą zaintrygować czytelnika, sprawy obyczajowo-kronikarskie odsuwając na margines. Szybko przechodzi do portretowania Jacka, który musi znaleźć pracę, by zaradzić biedzie. Wśród szalonych pomysłów chłopaka przypomina między innymi epizod piracki czy przygody z trampami. Nie pomija też roli socjalizmu w kształtowaniu się poglądów Londona – ale zamiast nudnych politologicznych analiz, Stone stawia na czyn. Działanie jest dla niego przez cały czas w centrum uwagi. Wkrótce wzbogaca je o śledzenie literackiego rozwoju młodzieńca i od tej pory opowieść w „Żeglarzu” będzie biegła dwutorowo – jedną część stanowią czyny pomysłowego i odważnego (a może pełnego brawury) Jacka Londona, drugą wyrzeczenia związane z próbą spełniania marzeń o karierze pisarskiej.
Irving Stone interesuje się postacią z krwi i kości i nie próbuje zamykać Londona w sztywnych ramach uporządkowanej i ugrzecznionej opowieści. Czyni z pisarza bohatera burzliwej historii, niemal przenosząc go w świat powieściowych fabuł. Przy okazji jedynie pomaga rozszyfrowywać literackie i biograficzne nawiązania z kolejnych książek i nowel Jacka Londona. Rzadki to przypadek, kiedy biografię – rzecz o przewidywalnym przecież zakończeniu, czyta się z równą przyjemnością jak literaturę przygodową.
Z czasem historia Londona ewoluuje – pojawia się w niej kolejna odnoga interesująca Stone’a, a za nim i czytelników, kwestia obrazu Londona jako męża i ojca. Tyle że autor tomu także i w warstwie obyczajowej nie przestaje intrygować. Prowadzi opowieść tak, jakby był narratorem wszechwiedzącym i stale towarzyszącym swojemu bohaterowi. Dawkuje napięcie (chociaż przez cały tom utrzymuje wysoki poziom emocji). Tę lekturę trudno odłożyć. Z każdą stroną przynosi ona potężną dawkę wyzwań i doświadczeń, które nijak nie kojarzą się z beznamiętnymi zwykle opisami w biografiach.
Kilkadziesiąt lat liczy ta książka, a brzmi o wiele lepiej niż sporo powstających dzisiaj biografii. To opowieść nienadgryziona zębem czasu, wciąż żywa i budząca ogromne emocje. Zamiast opisu proponuje Stone uczestnictwo w wydarzeniach; nawet kiedy śledzi dokumenty pozostawione przez pisarza i jego bliskich, nie daje po sobie poznać wysiłku badacza. Po tej książce jakakolwiek próba uchwycenia losów pisarza byłaby skazana na porażkę. „Żeglarz na koniu” urzeka powieściową narracją i zbiorem ciekawostek, w które czasem nawet trudno uwierzyć.
czwartek, 19 kwietnia 2012
José Eduardo Agualusa: Żony mojego ojca
Znak, Kraków 2012.
Poszukiwanie prawdy
Ta książka zbudowana jest ze strzępków doświadczeń, wrażeń i odkryć. Z prawdziwym życiem łączy ją rodzaj specyficznego chaosu, nieuporządkowania i nieświadomości tego, co za chwilę się wydarzy. Laurentina podróżuje po Afryce, próbując odkryć sekret Faustina Mansy. Odkąd dowiedziała się, że może być jego córką, pragnie podążać jego śladami i szuka ludzi, którzy mogliby jej przybliżyć sylwetkę Faustina. Najłatwiej dotrzeć do żon – okazuje się, że Faustino miał ich aż siedem i pozostawił po sobie osiemnaścioro dzieci. Laurentina zachowuje się niemal jak podczas kryminalnego śledztwa, za każdym razem jednak bierze pod uwagę tylko jeden trop, co sprawia, że stopniowo i niezbyt szybko odkrywa tajemnicę Mansy. Razem z nią na wyprawę wybiera się wnuk znanego kobieciarza – chce stworzyć film dokumentalny o dziadku.
W „Żonach mojego ojca” nie ma jednak przewidywalnego czy zaprogramowanego na początku finału – odkrycia Laurentiny prowadzą do zweryfikowania wyjściowych założeń, czytelnikom i bohaterom przyniosą sporo zaskoczeń. Atutem tej książki poza kierunkiem rozwoju akcji okazuje się całkowite odejście od schematów. To powieść naśladująca reportaż złożony z rozdrabnianych opowieści, fragmentów, które dalekie są od stereotypowych i znanych motywów. W tej afrykańskiej podróży wszystko może się zdarzyć, nietuzinkowe postacie przyczyniają się jeszcze do modyfikowania biegu historii. W tym wszystkim mocno akcentowane są charaktery kobiet, które nie potrafiły oprzeć się urokowi Faustina i mimo porzucenia czy rozstań nie czują do niego żalu. Z kolejnych rozmów i zdziwień Laurentiny wyłania się całkiem interesujący i intrygujący portret człowieka, który nie przejmował się wiernością czy oddaniem.
Poza skrótowością i płynącym z niepewności napięciem, cechą charakterystyczną tego tomu jest chropowatość stylu. Nastawienie na reportażowość sprawia, że José Eduardo Agualusa może wybrać emocje a nie literacką elegancję. Ugładzone akapity nie oddałyby w pełni dramatyzmu sytuacji i też nie pasowałyby do dylematów postaci. W tej historii język także jest bohaterem, współtworzy opowieść i nadaje jej specyficzny klimat, którego próżno byłoby szukać w innych powieściach. Tutaj nie ma miejsca ani też czasu na skrzętne budowanie atmosfery skomplikowanymi opisami, faktura stylu musi wystarczyć jako przekaźnik emocji oraz doświadczeń. To dobry sposób, by zająć się motywem, który sam w sobie niesie dla czyteników wystarczającą dawkę egzotyki. Próżno by w tomie szukać Afryki znanej choćby z lektur: tu liczą się ludzie oraz ich wizje szczęśliwego życia. Nie dość zatem, że Agualusa wybiera rzadko spotykany temat, to jeszcze realizuje go tak, by tom zapadał w pamięć czytelnikom.
Podczas kolejnych wędrówek Laurentina dociera nie tylko do żon ojca, ae i do jego przyjaciół – oraz do pozostawionych przez znajomych dokumentów. Czyta fragmenty listów oraz wywiadów, próbuje wskrzesić nieżyjącą już postać i uczy się bliskości. Czasami do tego zestawu dołączają opowieści niewiarygodne, ale ciekawe ze względu na dawkę emocji, jakie potrafią wyzwolić. To za sprawą tych niespodziewanych historii książka nabiera koloru. Włączane do niej fabułki to kolejny dowód na potęgę ludzkiej wyobraźni i moc Opowieści. Dla części czytelników to właśnie te drugoplanowe drobiazgi mogą stać się większym magnesem niż odkrywanie tajemnic Faustina – przynajmniej do czasu.
Są zatem „Żony mojego ojca” relacją dotyczącą ludzi – ich psychiki i zdolności do poświęceń; to jednocześnie szorstka opowieść o poszukiwaniu uczuć – pozbawiona banału i wolna od stereotypowych ujęć, a dzięki temu wpływająca na odbiorców. Ta poszatkowana historia uwodzi swoją innością, zaprzecza wyobrażeniom przedlekturowym i rozwija się właśnie wtedy, gdy wydaje się, że już niczym nie może zaskoczyć spragnionych wrażeń czytelników.
Poszukiwanie prawdy
Ta książka zbudowana jest ze strzępków doświadczeń, wrażeń i odkryć. Z prawdziwym życiem łączy ją rodzaj specyficznego chaosu, nieuporządkowania i nieświadomości tego, co za chwilę się wydarzy. Laurentina podróżuje po Afryce, próbując odkryć sekret Faustina Mansy. Odkąd dowiedziała się, że może być jego córką, pragnie podążać jego śladami i szuka ludzi, którzy mogliby jej przybliżyć sylwetkę Faustina. Najłatwiej dotrzeć do żon – okazuje się, że Faustino miał ich aż siedem i pozostawił po sobie osiemnaścioro dzieci. Laurentina zachowuje się niemal jak podczas kryminalnego śledztwa, za każdym razem jednak bierze pod uwagę tylko jeden trop, co sprawia, że stopniowo i niezbyt szybko odkrywa tajemnicę Mansy. Razem z nią na wyprawę wybiera się wnuk znanego kobieciarza – chce stworzyć film dokumentalny o dziadku.
W „Żonach mojego ojca” nie ma jednak przewidywalnego czy zaprogramowanego na początku finału – odkrycia Laurentiny prowadzą do zweryfikowania wyjściowych założeń, czytelnikom i bohaterom przyniosą sporo zaskoczeń. Atutem tej książki poza kierunkiem rozwoju akcji okazuje się całkowite odejście od schematów. To powieść naśladująca reportaż złożony z rozdrabnianych opowieści, fragmentów, które dalekie są od stereotypowych i znanych motywów. W tej afrykańskiej podróży wszystko może się zdarzyć, nietuzinkowe postacie przyczyniają się jeszcze do modyfikowania biegu historii. W tym wszystkim mocno akcentowane są charaktery kobiet, które nie potrafiły oprzeć się urokowi Faustina i mimo porzucenia czy rozstań nie czują do niego żalu. Z kolejnych rozmów i zdziwień Laurentiny wyłania się całkiem interesujący i intrygujący portret człowieka, który nie przejmował się wiernością czy oddaniem.
Poza skrótowością i płynącym z niepewności napięciem, cechą charakterystyczną tego tomu jest chropowatość stylu. Nastawienie na reportażowość sprawia, że José Eduardo Agualusa może wybrać emocje a nie literacką elegancję. Ugładzone akapity nie oddałyby w pełni dramatyzmu sytuacji i też nie pasowałyby do dylematów postaci. W tej historii język także jest bohaterem, współtworzy opowieść i nadaje jej specyficzny klimat, którego próżno byłoby szukać w innych powieściach. Tutaj nie ma miejsca ani też czasu na skrzętne budowanie atmosfery skomplikowanymi opisami, faktura stylu musi wystarczyć jako przekaźnik emocji oraz doświadczeń. To dobry sposób, by zająć się motywem, który sam w sobie niesie dla czyteników wystarczającą dawkę egzotyki. Próżno by w tomie szukać Afryki znanej choćby z lektur: tu liczą się ludzie oraz ich wizje szczęśliwego życia. Nie dość zatem, że Agualusa wybiera rzadko spotykany temat, to jeszcze realizuje go tak, by tom zapadał w pamięć czytelnikom.
Podczas kolejnych wędrówek Laurentina dociera nie tylko do żon ojca, ae i do jego przyjaciół – oraz do pozostawionych przez znajomych dokumentów. Czyta fragmenty listów oraz wywiadów, próbuje wskrzesić nieżyjącą już postać i uczy się bliskości. Czasami do tego zestawu dołączają opowieści niewiarygodne, ale ciekawe ze względu na dawkę emocji, jakie potrafią wyzwolić. To za sprawą tych niespodziewanych historii książka nabiera koloru. Włączane do niej fabułki to kolejny dowód na potęgę ludzkiej wyobraźni i moc Opowieści. Dla części czytelników to właśnie te drugoplanowe drobiazgi mogą stać się większym magnesem niż odkrywanie tajemnic Faustina – przynajmniej do czasu.
Są zatem „Żony mojego ojca” relacją dotyczącą ludzi – ich psychiki i zdolności do poświęceń; to jednocześnie szorstka opowieść o poszukiwaniu uczuć – pozbawiona banału i wolna od stereotypowych ujęć, a dzięki temu wpływająca na odbiorców. Ta poszatkowana historia uwodzi swoją innością, zaprzecza wyobrażeniom przedlekturowym i rozwija się właśnie wtedy, gdy wydaje się, że już niczym nie może zaskoczyć spragnionych wrażeń czytelników.
Coraz więcej bajek, przygotowywanych tomików i książek.
A do tego codziennie (przynajmniej przez jakiś czas) bajka na dobranoc.
Zapraszam na http://www.facebook.com/bajki.iza.mikrut
A do tego codziennie (przynajmniej przez jakiś czas) bajka na dobranoc.
Zapraszam na http://www.facebook.com/bajki.iza.mikrut
środa, 18 kwietnia 2012
Piers Anthony: Xanth. Zaklęcie dla Cameleon
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Czar magii
Ponieważ trwa moda na opowieści z gatunku fantasy, Nasza Księgarnia przypomina bestsellerową serię „Xanth”, zbiór obszernych i apetycznych historii sprzed kilku dekad. Przekona tym do siebie zarówno czytelników tęskniących za klimatami Narnii, jak i nowych odbiorców poszukujących idealnych reprezentacji gatunku. Pierwszy tom cyklu w nowym przekładzie (Paweł Kruk), czyli „Zaklęcie dla Cameleon” stanowi wyzwanie rzucone dzisiejszym powieściom dla masowego odbiorcy. Tylko z tej części autorzy spod znaku literatury pop byliby w stanie wykroić fabuły do kilku książek – mniej wymagających, pustawych i przetrzebionych lektur.
Piers Anthony proponuje fabułę gęstą i precyzyjnie stworzony powieściowy świat. Xanth to kraina, w której każdy obdarzony jest jakąś magiczną umiejętnością – nawet jeśli owa umiejętność nie przydaje się specjalnie w codziennym życiu. Doszło do tego, że brak magicznej zdolności wyklucza ze społeczności Xanthu. W związku z czym Bink, młody, silny i przystojny bohater, ma spory problem. Nie odkrył jeszcze swojego talentu, a zbliżają się jego dwudzieste piąte urodziny. Choć chciałby już ożenić się z ukochaną Sabriną, nie może narażać dziewczyny na wygnanie i tułaczkę. Podejmuje się zatem trudnego zadania: wyprawia się do osoby, która może pomóc mu odkryć dar. Piers Anthony podprowadza tu fabułę w rejony dobrze znane także w klasycznej literaturze czwartej, chce wyprawić postać w drogę. Jednak w dalszej części odchodzi od znanych schematów: tu nic nie potoczy się po myśli czytelnika, a Bink będzie mógł dokładnie poznać zasady funkcjonowania swojej ojczyzny. Autor postawi na jego drodze sporo magicznych istot, ale nigdy nie będzie powtarzał raz wykorzystanego pomysłu. W ten sposób ukaże potencjał Xanthu i przywiąże do niego odbiorców.
To, co w zwykłych powieściach fantasy byłoby sednem i większą częścią historii, tu zajmuje jedynie jej początkową część. Po zakończeniu wędrówki autor bowiem wysyła Binka na kolejną eskapadę, jeszcze trudniejszą i chociaż trudno w to uwierzyć – jeszcze bardziej niebezpieczną. Xanth nie jest zbudowany na biało-czarnym systemie wartości i prostych potyczkach. To żywa i skomplikowana kraina, której zasady funkcjonowania Piers Anthony jasno wykłada. Magia nie sprowadza się tutaj do prostych i powtarzalnych sztuczek, jest wartością unikatową i prowadzi do coraz to nowych wynalazków. To sprawia, że książka staje się nieprzewidywalna, a przy tym nie męczy za sprawą natłoku wrażeń i pomysłów.
Kilkakrotnie Piers Anthony puszcza oko do dojrzewających czytelników – motywy powiązane z seksem zwykle tylko sugeruje, ale tak, by nie było co do nich żadnych wątpliwości – traktuje je też jako źródło humoru. Xanth to zresztą kraina nie tylko dla młodzieży, autor zamierzał nim przekonać do siebie również starszych odbiorców i ta sztuczka mu się udała. Nie ma w powieści infantylizmu typowego dla szybko tworzonych fabuł, nie ma uproszczeń i przyspieszeń akcji kosztem opisów. Tu wszystko znajduje odpowiednie dla siebie miejsce, funkcjonuje w powieści kształtnej, nieprzegadanej i nie nazbyt skrótowej. Piers Anthony ze swoich pisarskich wyborów tłumaczy się w posłowiu, ale i bez tego można mu zaufać: pozwala wkroczyć w precyzyjnie stworzony świat, czerpać przyjemność z przygód, które są rzeczywiście prawdziwymi literackimi przygodami, a nie nieudaną podróbką komputerowych jatek. Bohaterowie z krwi, kości i szczypty magii mają swoje słabostki i problemy, muszą mierzyć się z wyzwaniami, jakie stawia przed nimi Xanth. Ciekawie przy tym jawi się portret ludzi widzianych z innej niż zwykle perspektywy. Ale jest ich tu niewielu, bo Piers Anthony naprawdę dobrze czuje się w swojej krainie pełnej magii. I sprawi też, by zadomowili się tam czytelnicy. Jeśli więc nie macie tej serii w swoich biblioteczkach, a szukanie wciągającej i po prostu pięknej powieści fantasy – Xanth czeka.
Czar magii
Ponieważ trwa moda na opowieści z gatunku fantasy, Nasza Księgarnia przypomina bestsellerową serię „Xanth”, zbiór obszernych i apetycznych historii sprzed kilku dekad. Przekona tym do siebie zarówno czytelników tęskniących za klimatami Narnii, jak i nowych odbiorców poszukujących idealnych reprezentacji gatunku. Pierwszy tom cyklu w nowym przekładzie (Paweł Kruk), czyli „Zaklęcie dla Cameleon” stanowi wyzwanie rzucone dzisiejszym powieściom dla masowego odbiorcy. Tylko z tej części autorzy spod znaku literatury pop byliby w stanie wykroić fabuły do kilku książek – mniej wymagających, pustawych i przetrzebionych lektur.
Piers Anthony proponuje fabułę gęstą i precyzyjnie stworzony powieściowy świat. Xanth to kraina, w której każdy obdarzony jest jakąś magiczną umiejętnością – nawet jeśli owa umiejętność nie przydaje się specjalnie w codziennym życiu. Doszło do tego, że brak magicznej zdolności wyklucza ze społeczności Xanthu. W związku z czym Bink, młody, silny i przystojny bohater, ma spory problem. Nie odkrył jeszcze swojego talentu, a zbliżają się jego dwudzieste piąte urodziny. Choć chciałby już ożenić się z ukochaną Sabriną, nie może narażać dziewczyny na wygnanie i tułaczkę. Podejmuje się zatem trudnego zadania: wyprawia się do osoby, która może pomóc mu odkryć dar. Piers Anthony podprowadza tu fabułę w rejony dobrze znane także w klasycznej literaturze czwartej, chce wyprawić postać w drogę. Jednak w dalszej części odchodzi od znanych schematów: tu nic nie potoczy się po myśli czytelnika, a Bink będzie mógł dokładnie poznać zasady funkcjonowania swojej ojczyzny. Autor postawi na jego drodze sporo magicznych istot, ale nigdy nie będzie powtarzał raz wykorzystanego pomysłu. W ten sposób ukaże potencjał Xanthu i przywiąże do niego odbiorców.
To, co w zwykłych powieściach fantasy byłoby sednem i większą częścią historii, tu zajmuje jedynie jej początkową część. Po zakończeniu wędrówki autor bowiem wysyła Binka na kolejną eskapadę, jeszcze trudniejszą i chociaż trudno w to uwierzyć – jeszcze bardziej niebezpieczną. Xanth nie jest zbudowany na biało-czarnym systemie wartości i prostych potyczkach. To żywa i skomplikowana kraina, której zasady funkcjonowania Piers Anthony jasno wykłada. Magia nie sprowadza się tutaj do prostych i powtarzalnych sztuczek, jest wartością unikatową i prowadzi do coraz to nowych wynalazków. To sprawia, że książka staje się nieprzewidywalna, a przy tym nie męczy za sprawą natłoku wrażeń i pomysłów.
Kilkakrotnie Piers Anthony puszcza oko do dojrzewających czytelników – motywy powiązane z seksem zwykle tylko sugeruje, ale tak, by nie było co do nich żadnych wątpliwości – traktuje je też jako źródło humoru. Xanth to zresztą kraina nie tylko dla młodzieży, autor zamierzał nim przekonać do siebie również starszych odbiorców i ta sztuczka mu się udała. Nie ma w powieści infantylizmu typowego dla szybko tworzonych fabuł, nie ma uproszczeń i przyspieszeń akcji kosztem opisów. Tu wszystko znajduje odpowiednie dla siebie miejsce, funkcjonuje w powieści kształtnej, nieprzegadanej i nie nazbyt skrótowej. Piers Anthony ze swoich pisarskich wyborów tłumaczy się w posłowiu, ale i bez tego można mu zaufać: pozwala wkroczyć w precyzyjnie stworzony świat, czerpać przyjemność z przygód, które są rzeczywiście prawdziwymi literackimi przygodami, a nie nieudaną podróbką komputerowych jatek. Bohaterowie z krwi, kości i szczypty magii mają swoje słabostki i problemy, muszą mierzyć się z wyzwaniami, jakie stawia przed nimi Xanth. Ciekawie przy tym jawi się portret ludzi widzianych z innej niż zwykle perspektywy. Ale jest ich tu niewielu, bo Piers Anthony naprawdę dobrze czuje się w swojej krainie pełnej magii. I sprawi też, by zadomowili się tam czytelnicy. Jeśli więc nie macie tej serii w swoich biblioteczkach, a szukanie wciągającej i po prostu pięknej powieści fantasy – Xanth czeka.
wtorek, 17 kwietnia 2012
Joanna Fabicka: Świńskim truchtem
W.A.B., Warszawa 2012 (wydanie II).
Kataklizm obyczajowy
Dla Fabickiej nie ma tematów tabu. Nie ma też kwestii wywołujących zażenowanie. Młodzieżowa historia o Rudolfie Gąbczaku zawiera więcej kontrowersyjnych scen niż połowa dorosłej literatury rozrywkowej razem wzięta. Ale w końcu za to całą serię pokochały zarówno nastolatki jak i ich rodzice, których Fabicka kusi niezapomnianym stylem narracji i odwagą w kreowaniu kolejnych sytuacji. Zwariowana rodzina zapewnia nastolatkowi, którego czekają wkrótce egzaminy gimnazjalne, maksimum wrażeń i ekstremalnych doznań. Wprawdzie ojciec zakończył już swój romans, za to matka w dalszym ciągu – jak na karykaturalizowaną, wojującą i rozwrzeszczaną feministkę przystało – zakłóca spokój domowego ogniska. Babcia straciła tożsamość i odgrywa kolejne aktorki z czasów swojej młodości, a do domu sprowadzają się jeszcze rodzice Gonza. Tylko że piękna szwagierka przeżyje wielki dramat, gdy starszy brat Rudolfa zacznie romansować z trzeciorzędną aktorką, Kasicą Łasicą. Tu nie ma mowy o normalności – chociaż Rudolfa nękają normalne kłopoty nastoletnich młodzieńców, to jednak zostają one wyolbrzymione i rozdmuchane do rozmiarów, których nikt by się nie spodziewał.
„Świńskim truchtem” to druga część przygód Rudolfa. Ostrzejsza niż pierwsza (poza wszystkim innym – autorka przestaje chronić przed codziennymi wariactwami kilkuletnie dziecko: Gonzo staje się świadomym uczestnikiem kłótni rodziców i niezbyt szczęśliwego romansu ojca, sam zaczyna też walczyć z rozbijającą szczęście Kasicą). Pełna jest także ta powieść odwołań do rzeczywistości: Joanna Fabicka rozbudowuje warstwę satyryczną i wykazuje się trafnością spostrzeżeń, a i agitacją, która dzisiaj nie ma już żadnego znaczenia, poza tym, że widać wyraźnie jej mechanizmy – zbliża się bowiem referendum w sprawie Unii Europejskiej i Rudolf z przyjaciółmi zabiera się do zachęcania opornego społeczeństwa, by dokonało jedynego właściwego wyboru. Pierwsze wydanie książki, z 2004 roku, przynosiło zatem dodatkową, publicystyczną płaszczyznę lekturową. Dzisiaj to jedynie świadectwo minionych wydarzeń, a i mód w tekstach.
Nie zmienia się natomiast wiele w kreacji Rudolfa. Chłopak dalej wykazuje się nadprzeciętnym talentem do wpadania w tarapaty. Jeśli tylko ma możliwość zrobienia czegoś, co będzie miało przykre konsekwencje, zrobi to. Jednocześnie ten nieudacznik ma wyjątkowo wysokie mniemanie o sobie, postrzega siebie jako jedynego normalnego w całym towarzystwie. To z jego codziennych zapisków dowiadujemy się o wszystkim, więc Rudolf zdradza też sporą inteligencję, zakorzenioną w zmyśle ironii. Tyle tylko, że na co dzień nie wykorzystuje jej w praktyce, więc powinno pojawić się tu wrażenie dysonansu. Nie pojawia się z uwagi na błyskotliwą i błyskawiczną narrację. Joanna Fabicka nie daje czasu na wytchnienie, mnoży wydarzenia i prowadzi energicznie opowieść. Dostarcza czytelnikom właściwie ekstrakt fabuły, gdyby rozcieńczyć tę powieść, materiału wystarczyłoby na kilka samodzielnych historii. Książka kipi od pomysłów – przede wszystkim dzięki temu, że autorka stawia na przerysowany i nierealny świat. Bogactwo wydarzeń jest tu naturalnym następstwem rozszalałego, żywiołowego stylu opowiadania. Bohaterowie, którzy nie są traktowani przez autorkę na serio, nie wywołują współczucia, więc i nie muszą być chronieni. Prawdopodobieństwo sytuacji kompletnie się nie liczy, bo rozrywki dostarcza tutaj nie imitowanie zwyczajnego życia, a sposób prezentowania codzienności wymykającej się spod kontroli. Od Joanny Fabickiej nie oczekuje się tego, by przedstawiała normalny świat i zwyczajnych bohaterów. Tu istotne są metody wprawiania w ruch dziwnego ale sympatycznego światka, w którym zestawienie oryginalnych charakterów stanowi podstawową wartość. „Świńskim truchtem” nie jest ugrzecznioną czy monotonną opowieścią – i jako taka właśnie podbija serca czytelników.
Kataklizm obyczajowy
Dla Fabickiej nie ma tematów tabu. Nie ma też kwestii wywołujących zażenowanie. Młodzieżowa historia o Rudolfie Gąbczaku zawiera więcej kontrowersyjnych scen niż połowa dorosłej literatury rozrywkowej razem wzięta. Ale w końcu za to całą serię pokochały zarówno nastolatki jak i ich rodzice, których Fabicka kusi niezapomnianym stylem narracji i odwagą w kreowaniu kolejnych sytuacji. Zwariowana rodzina zapewnia nastolatkowi, którego czekają wkrótce egzaminy gimnazjalne, maksimum wrażeń i ekstremalnych doznań. Wprawdzie ojciec zakończył już swój romans, za to matka w dalszym ciągu – jak na karykaturalizowaną, wojującą i rozwrzeszczaną feministkę przystało – zakłóca spokój domowego ogniska. Babcia straciła tożsamość i odgrywa kolejne aktorki z czasów swojej młodości, a do domu sprowadzają się jeszcze rodzice Gonza. Tylko że piękna szwagierka przeżyje wielki dramat, gdy starszy brat Rudolfa zacznie romansować z trzeciorzędną aktorką, Kasicą Łasicą. Tu nie ma mowy o normalności – chociaż Rudolfa nękają normalne kłopoty nastoletnich młodzieńców, to jednak zostają one wyolbrzymione i rozdmuchane do rozmiarów, których nikt by się nie spodziewał.
„Świńskim truchtem” to druga część przygód Rudolfa. Ostrzejsza niż pierwsza (poza wszystkim innym – autorka przestaje chronić przed codziennymi wariactwami kilkuletnie dziecko: Gonzo staje się świadomym uczestnikiem kłótni rodziców i niezbyt szczęśliwego romansu ojca, sam zaczyna też walczyć z rozbijającą szczęście Kasicą). Pełna jest także ta powieść odwołań do rzeczywistości: Joanna Fabicka rozbudowuje warstwę satyryczną i wykazuje się trafnością spostrzeżeń, a i agitacją, która dzisiaj nie ma już żadnego znaczenia, poza tym, że widać wyraźnie jej mechanizmy – zbliża się bowiem referendum w sprawie Unii Europejskiej i Rudolf z przyjaciółmi zabiera się do zachęcania opornego społeczeństwa, by dokonało jedynego właściwego wyboru. Pierwsze wydanie książki, z 2004 roku, przynosiło zatem dodatkową, publicystyczną płaszczyznę lekturową. Dzisiaj to jedynie świadectwo minionych wydarzeń, a i mód w tekstach.
Nie zmienia się natomiast wiele w kreacji Rudolfa. Chłopak dalej wykazuje się nadprzeciętnym talentem do wpadania w tarapaty. Jeśli tylko ma możliwość zrobienia czegoś, co będzie miało przykre konsekwencje, zrobi to. Jednocześnie ten nieudacznik ma wyjątkowo wysokie mniemanie o sobie, postrzega siebie jako jedynego normalnego w całym towarzystwie. To z jego codziennych zapisków dowiadujemy się o wszystkim, więc Rudolf zdradza też sporą inteligencję, zakorzenioną w zmyśle ironii. Tyle tylko, że na co dzień nie wykorzystuje jej w praktyce, więc powinno pojawić się tu wrażenie dysonansu. Nie pojawia się z uwagi na błyskotliwą i błyskawiczną narrację. Joanna Fabicka nie daje czasu na wytchnienie, mnoży wydarzenia i prowadzi energicznie opowieść. Dostarcza czytelnikom właściwie ekstrakt fabuły, gdyby rozcieńczyć tę powieść, materiału wystarczyłoby na kilka samodzielnych historii. Książka kipi od pomysłów – przede wszystkim dzięki temu, że autorka stawia na przerysowany i nierealny świat. Bogactwo wydarzeń jest tu naturalnym następstwem rozszalałego, żywiołowego stylu opowiadania. Bohaterowie, którzy nie są traktowani przez autorkę na serio, nie wywołują współczucia, więc i nie muszą być chronieni. Prawdopodobieństwo sytuacji kompletnie się nie liczy, bo rozrywki dostarcza tutaj nie imitowanie zwyczajnego życia, a sposób prezentowania codzienności wymykającej się spod kontroli. Od Joanny Fabickiej nie oczekuje się tego, by przedstawiała normalny świat i zwyczajnych bohaterów. Tu istotne są metody wprawiania w ruch dziwnego ale sympatycznego światka, w którym zestawienie oryginalnych charakterów stanowi podstawową wartość. „Świńskim truchtem” nie jest ugrzecznioną czy monotonną opowieścią – i jako taka właśnie podbija serca czytelników.
poniedziałek, 16 kwietnia 2012
Joanna Stöcker-Sobelman: Kobiety Holokaustu. Feministyczna perspektywa w badaniach nad Shoah. Kazus KL Auschwitz-Birkenau
Trio, Warszawa 2012.
Kobiety w obozie
Joanna Stöcker-Sobelman w tomie „Kobiety Holokaustu. Feministyczna perspektywa w badaniach nad Shoah. Kazus KL Auschwitz-Birkenau” zaledwie nakreśla temat warty dogłębnego przeanalizowania i wyznacza kierunki zainteresowań dla ewentualnych kontynuatorek. Ogromna skrótowość jest tu jednocześnie zaletą (pozwala błyskawicznie zorientować się w zagadnieniu), jak i wadą – wykazuje bowiem płynność feministycznych teorii i ich nieprzystawalność do prezentowanego tematu – takie przynajmniej wrażenie odnoszę po lekturze tej drobnej książki. Zamknięcie się w wyłącznie genderowym spojrzeniu sprawia, że autorka zaczyna kisić się we własnych spostrzeżeniach i nie wnosi odkrywczych tez, zwiększa też ryzyko niewłaściwych (to jest nieprzekonująco uzasadnionych) interpretacji.
Po wprowadzeniu niezbędnym w pracach naukowych a dotyczącym ogólnych ustaleń na temat życia w obozie, autorka przystępuje do opisywania problemów typowych dla kobiet. Zaskakuje mnie stereotypowe ujęcie przedstawicielek płci pięknej (nie znam się na koncepcjach feminizmu, być może to naturalny styl w badaniach gender). Według zawartych w tomie uwag, kobiety charakteryzowały się po pierwsze dbałością o wygląd i higienę (co miało odróżniać je od mężczyzn), po drugie – nastawieniem niemal wyłącznie na macierzyństwo. Ponadto cechowały się większą wrażliwością, więc trudniej było im znosić ciężkie warunki. Jak każda generalizacja, tak i ta wydaje się krzywdząca. Zwłaszcza że redukowanie pań do kwestii związanych z cielesnością i seksualnością daje zafałszowany – bo niepełny – obraz sytuacji.
Chociaż część teorii wywoła zapewne sprzeciw, znajdą się w książce i informacje, których rzeczywiście zwykle próżno by szukać w typowych opowieściach o pobytach w obozach koncentracyjnych (należy do nich choćby zagadnienie menstruacji – ale już interpretowanie braku miesiączki przez pryzmat strachu przed utratą kobiecości czy możliwości posiadania dziecka niekoniecznie przekonuje). Wiele z faktów, które Stöcker-Sobelman opisuje, dotyczyło także (i w podobnym stopniu) mężczyzn, tu jednak mężczyźni ze swoimi kłopotami nie mają prawa wstępu – nawet jako materiał porównawczy. Widać to wyraźnie choćby w rozdziale o poobozowych urazach psychicznych: dla autorki oczywiste jest, że kobiety cierpią i nie potrafią poradzić sobie ze stresem, ale nie wspomina, że ten sam problem stał się udziałem mężczyzn.
Autorka wybiera narrację prostą i obfitującą w cytaty, przede wszystkim zaczerpnięte ze wspomnień kobiet, które przeżyły Auschwitz. Często cały rozdział buduje w oparciu o przykłady z jednej książki, w której może znaleźć fragmenty popierające jej tezy – mimo że bibliografia jawi się imponująco. Przy bardzo krótkich rozdziałach okazuje się, że często to cytaty przejmują rolę opowieści, nie pełnią tylko funkcji ilustracyjnej, ale katalizującą książkę.
W „Kobietach Holokaustu” zwraca uwagę przykładanie dzisiejszych kategorii do oceniania minionych wydarzeń. Tak, że pojawi się tutaj na przykład kwestia molestowania seksualnego. W tym tomie znajdzie się natomiast sporo wskazówek, co warto zaakcentować podczas lektury materiałów źródłowych, dokumentów, zapisków i wspomnień kobiet. W przykładach przytaczanych przez Stöcker-Sobelman próżno by szukać tego rozgraniczenia płciowego, które autorka koniecznie chce wprowadzić – nie wszystkich zatem przekona jej postawa. Książka pomaga wyznaczyć obszary zainteresowań w badaniach – lecz niekoniecznie w perspektywie feministycznej, bo ta nie do końca się sprawdziła.
Kobiety w obozie
Joanna Stöcker-Sobelman w tomie „Kobiety Holokaustu. Feministyczna perspektywa w badaniach nad Shoah. Kazus KL Auschwitz-Birkenau” zaledwie nakreśla temat warty dogłębnego przeanalizowania i wyznacza kierunki zainteresowań dla ewentualnych kontynuatorek. Ogromna skrótowość jest tu jednocześnie zaletą (pozwala błyskawicznie zorientować się w zagadnieniu), jak i wadą – wykazuje bowiem płynność feministycznych teorii i ich nieprzystawalność do prezentowanego tematu – takie przynajmniej wrażenie odnoszę po lekturze tej drobnej książki. Zamknięcie się w wyłącznie genderowym spojrzeniu sprawia, że autorka zaczyna kisić się we własnych spostrzeżeniach i nie wnosi odkrywczych tez, zwiększa też ryzyko niewłaściwych (to jest nieprzekonująco uzasadnionych) interpretacji.
Po wprowadzeniu niezbędnym w pracach naukowych a dotyczącym ogólnych ustaleń na temat życia w obozie, autorka przystępuje do opisywania problemów typowych dla kobiet. Zaskakuje mnie stereotypowe ujęcie przedstawicielek płci pięknej (nie znam się na koncepcjach feminizmu, być może to naturalny styl w badaniach gender). Według zawartych w tomie uwag, kobiety charakteryzowały się po pierwsze dbałością o wygląd i higienę (co miało odróżniać je od mężczyzn), po drugie – nastawieniem niemal wyłącznie na macierzyństwo. Ponadto cechowały się większą wrażliwością, więc trudniej było im znosić ciężkie warunki. Jak każda generalizacja, tak i ta wydaje się krzywdząca. Zwłaszcza że redukowanie pań do kwestii związanych z cielesnością i seksualnością daje zafałszowany – bo niepełny – obraz sytuacji.
Chociaż część teorii wywoła zapewne sprzeciw, znajdą się w książce i informacje, których rzeczywiście zwykle próżno by szukać w typowych opowieściach o pobytach w obozach koncentracyjnych (należy do nich choćby zagadnienie menstruacji – ale już interpretowanie braku miesiączki przez pryzmat strachu przed utratą kobiecości czy możliwości posiadania dziecka niekoniecznie przekonuje). Wiele z faktów, które Stöcker-Sobelman opisuje, dotyczyło także (i w podobnym stopniu) mężczyzn, tu jednak mężczyźni ze swoimi kłopotami nie mają prawa wstępu – nawet jako materiał porównawczy. Widać to wyraźnie choćby w rozdziale o poobozowych urazach psychicznych: dla autorki oczywiste jest, że kobiety cierpią i nie potrafią poradzić sobie ze stresem, ale nie wspomina, że ten sam problem stał się udziałem mężczyzn.
Autorka wybiera narrację prostą i obfitującą w cytaty, przede wszystkim zaczerpnięte ze wspomnień kobiet, które przeżyły Auschwitz. Często cały rozdział buduje w oparciu o przykłady z jednej książki, w której może znaleźć fragmenty popierające jej tezy – mimo że bibliografia jawi się imponująco. Przy bardzo krótkich rozdziałach okazuje się, że często to cytaty przejmują rolę opowieści, nie pełnią tylko funkcji ilustracyjnej, ale katalizującą książkę.
W „Kobietach Holokaustu” zwraca uwagę przykładanie dzisiejszych kategorii do oceniania minionych wydarzeń. Tak, że pojawi się tutaj na przykład kwestia molestowania seksualnego. W tym tomie znajdzie się natomiast sporo wskazówek, co warto zaakcentować podczas lektury materiałów źródłowych, dokumentów, zapisków i wspomnień kobiet. W przykładach przytaczanych przez Stöcker-Sobelman próżno by szukać tego rozgraniczenia płciowego, które autorka koniecznie chce wprowadzić – nie wszystkich zatem przekona jej postawa. Książka pomaga wyznaczyć obszary zainteresowań w badaniach – lecz niekoniecznie w perspektywie feministycznej, bo ta nie do końca się sprawdziła.
niedziela, 15 kwietnia 2012
Antoni Ferdynand Ossendowski: Niewolnicy słońca
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Ze spalonej ziemi
„Niewolnicy słońca” to książka od słońca uzależniona, a napisana w niezwykłym i niespotykanym już rytmie prawdziwej podróżniczej opowieści o sekretach Czarnego Lądu. Antoni Ferdynand Ossendowski prezentuje tu swoją wyprawę po Afryce. Zwykłe obserwacje dotyczące fauny i flory traktuje jako dodatek do barwnej relacji na temat ludzi: Murzyni są dla niego najbardziej interesujący. Spotkanie z Innymi w wykonaniu wielkiego podróżnika sprawia, że chociaż książka ma już niecały wiek i przebrzmiały niektóre z jej tez, a inne uwagi stały się co najmniej niemodne, od lektury nie można się oderwać. Spieczony słońcem kontynent z lat dwudziestych ubiegłego wieku ożywa – a zawartych w nim szczegółów próżno by szukać nie tylko w publikacjach podróżniczych, ale nawet i w powieściach przygodowych.
Ossendowski dzieli opowieść na stematyzowane rozdziały, a właściwie prowadzi ją zgodnie z chronologią wyprawy, tyle że za każdym razem na pierwszy plan wysuwa inne zagadnienie, bardzo często rozpalające wyobraźnię czytelników. Są tu spotkania z ludożercami i polowania, są choroby i poczucie wstydu, gdy biały podróżnik nie potrafi dostosować się do zachowań tubylców. Są opowieści o oswojonej małpce Kaśce, relacje z wypraw i próby zgłębiania tajników zachowań Murzynów. Inny świat bez przerwy intryguje, staje się źródłem kolejnych zdziwień, rzetelnie prezentowanych i analizowanych. Ossendowski potrafi być obserwatorem i reporterem, chłonącym to, co nieznane; próbuje tłumaczyć panujące w Afryce zwyczaje, rejestruje każdy krok stawiany na spalonej słońcem ziemi. Bywa, że sam sobie zaprzecza – polowanie na małpy budzi w nim głęboką niechęć, długo potem natomiast cieszy się strzelaniem do bawołów, porównując to zajęcie do „rozrywki”, jaką zapewniają polowania w kraju.
Autor jest także niezwykle wyczulony na opowieści. Z lubością wplata do „Niewolników słońca” zasłyszane na miejscu legendy, baśnie, mity i fabułki, zawierające do dzisiaj atrakcyjne puenty. Całą książką przenosi czytelników do widzianej przez siebie Afryki – ale w szkatułkowo wbudowanych w tom miniaturach pozwala w pełni rozkoszować się egzotyką narracji. Podobnie jak powracające w reportażowym refrenie słońce, tak i zróżnicowane przecież pod względem treści i przesłania miniatury wyzwalają cały smak zapisków Ossendowskiego.
Niebywale plastyczne są te opisy, pełne barw i dźwięków, jakby autor potrafił niemal z filmową precyzją przenieść do tekstu nie tylko swoje doświadczenia i zmysłowe odczucia, ale też całą esencję afrykańskiego klimatu. Zdaje sobie sprawę z przeżywanej właśnie przygody, a jednocześnie umie zdobyć się na dystans wystarczający do tego, by obrazowo przekazać zaobserwowane fakty. Jest w jego postawie ciekawość podróżnika, dociekliwość badacza, spostrzegawczość reportera, ale i entuzjazm zwykłego człowieka, który dostał szansę spełnienia swoich marzeń. Nie bez przyczyny porównywany jest do Henryka Sienkiewicza: również proponuje mięsiste i kipiące od wyrazistych szczegółów opisy, udanie wypracowaną dramaturgię i celny styl, pasujący idealnie do okoliczności.
Jedynym punktem, który przypomina o długiej historii tomu, stają się rozsiane po narracji drobne wtrącenia powiązane z archaicznym dziś dla wielu systemem wartości, z dżentelmenerią, która staje się przyczyną dziwnych w dzisiejszym świecie skrupułów i wahań. Ale Ossendowski swoim tomem podsyca wyobraźnię, daje się czytać jak klasyk literatury przygodowej a nie tylko podróżniczej – i „Niewolnikami słońca” udowadnia wrażliwość na słowa.
Ze spalonej ziemi
„Niewolnicy słońca” to książka od słońca uzależniona, a napisana w niezwykłym i niespotykanym już rytmie prawdziwej podróżniczej opowieści o sekretach Czarnego Lądu. Antoni Ferdynand Ossendowski prezentuje tu swoją wyprawę po Afryce. Zwykłe obserwacje dotyczące fauny i flory traktuje jako dodatek do barwnej relacji na temat ludzi: Murzyni są dla niego najbardziej interesujący. Spotkanie z Innymi w wykonaniu wielkiego podróżnika sprawia, że chociaż książka ma już niecały wiek i przebrzmiały niektóre z jej tez, a inne uwagi stały się co najmniej niemodne, od lektury nie można się oderwać. Spieczony słońcem kontynent z lat dwudziestych ubiegłego wieku ożywa – a zawartych w nim szczegółów próżno by szukać nie tylko w publikacjach podróżniczych, ale nawet i w powieściach przygodowych.
Ossendowski dzieli opowieść na stematyzowane rozdziały, a właściwie prowadzi ją zgodnie z chronologią wyprawy, tyle że za każdym razem na pierwszy plan wysuwa inne zagadnienie, bardzo często rozpalające wyobraźnię czytelników. Są tu spotkania z ludożercami i polowania, są choroby i poczucie wstydu, gdy biały podróżnik nie potrafi dostosować się do zachowań tubylców. Są opowieści o oswojonej małpce Kaśce, relacje z wypraw i próby zgłębiania tajników zachowań Murzynów. Inny świat bez przerwy intryguje, staje się źródłem kolejnych zdziwień, rzetelnie prezentowanych i analizowanych. Ossendowski potrafi być obserwatorem i reporterem, chłonącym to, co nieznane; próbuje tłumaczyć panujące w Afryce zwyczaje, rejestruje każdy krok stawiany na spalonej słońcem ziemi. Bywa, że sam sobie zaprzecza – polowanie na małpy budzi w nim głęboką niechęć, długo potem natomiast cieszy się strzelaniem do bawołów, porównując to zajęcie do „rozrywki”, jaką zapewniają polowania w kraju.
Autor jest także niezwykle wyczulony na opowieści. Z lubością wplata do „Niewolników słońca” zasłyszane na miejscu legendy, baśnie, mity i fabułki, zawierające do dzisiaj atrakcyjne puenty. Całą książką przenosi czytelników do widzianej przez siebie Afryki – ale w szkatułkowo wbudowanych w tom miniaturach pozwala w pełni rozkoszować się egzotyką narracji. Podobnie jak powracające w reportażowym refrenie słońce, tak i zróżnicowane przecież pod względem treści i przesłania miniatury wyzwalają cały smak zapisków Ossendowskiego.
Niebywale plastyczne są te opisy, pełne barw i dźwięków, jakby autor potrafił niemal z filmową precyzją przenieść do tekstu nie tylko swoje doświadczenia i zmysłowe odczucia, ale też całą esencję afrykańskiego klimatu. Zdaje sobie sprawę z przeżywanej właśnie przygody, a jednocześnie umie zdobyć się na dystans wystarczający do tego, by obrazowo przekazać zaobserwowane fakty. Jest w jego postawie ciekawość podróżnika, dociekliwość badacza, spostrzegawczość reportera, ale i entuzjazm zwykłego człowieka, który dostał szansę spełnienia swoich marzeń. Nie bez przyczyny porównywany jest do Henryka Sienkiewicza: również proponuje mięsiste i kipiące od wyrazistych szczegółów opisy, udanie wypracowaną dramaturgię i celny styl, pasujący idealnie do okoliczności.
Jedynym punktem, który przypomina o długiej historii tomu, stają się rozsiane po narracji drobne wtrącenia powiązane z archaicznym dziś dla wielu systemem wartości, z dżentelmenerią, która staje się przyczyną dziwnych w dzisiejszym świecie skrupułów i wahań. Ale Ossendowski swoim tomem podsyca wyobraźnię, daje się czytać jak klasyk literatury przygodowej a nie tylko podróżniczej – i „Niewolnikami słońca” udowadnia wrażliwość na słowa.
sobota, 14 kwietnia 2012
O. Leon Knabit OSB, Justyna Kiliańczyk-Zięba: Dla dzieci o Mszy Świętej
Znak, Kraków 2012.
Idziemy do kościoła
Bez odwoływania się do wielkich słów, bez patosu, bez suchych definicji i przynudzania. Ojciec Leon Knabit oraz Justyna Kiliańczyk-Zięba wiedzą, jak mówić do dzieci o Mszy Świętej – i zdradzają jej kolejne tajniki w tomie zatytułowanym po prostu „Dla dzieci o Mszy Świętej”. Książka pomyślana jest jako pamiątka tej ważnej uroczystości i może przypomni o duchowych przeżyciach, a chociaż trochę odwróci uwagę od prześcigania się w drogich prezentach dla maluchów. Ale może też z powodzeniem funkcjonować na przykład jako pomoc na lekcjach religii – bowiem jej treść nie dotyczy konkretnie dnia Pierwszej Komunii Świętej, a uczestnictwa w coniedzielnym nabożeństwie. Autorzy dokładają wszelkich starań, by wyjaśnić kilkulatkom kolejne elementy tego wydarzenia, uwzględniają ciekawostki z punktu widzenia dziecka, a także zwracają uwagę na emocje, które powinny towarzyszyć części reakcji. W temacie Mszy Świętej dzieci mogą zatem stać się specjalistami.
Tu nikt nie poucza i nie gani. Prosty tok myślenia i sympatia do małego odbiorcy sprawiają, że dziecko poczuje się rozumiane, doceniane i ważne, stanie się pełnoprawnym wartościowym czytelnikiem. Bo w końcu rozpoczyna się od pytania, jak się nie nudzić w kościele – a to chciałoby wiedzieć chyba każde dziecko: nawet najgrzeczniejsze może czasem stracić zainteresowanie tym, co widzi. Ale jeśli dokładnie pozna „sekrety” Mszy i będzie mogło na własne oczy sprawdzić, że autorzy nie kłamią – na nowo zacznie przeżywać niedzielny obowiązek. Autorzy rozpoczynają zatem od intrygowania – a potem najprościej jak tylko można sugerują maluchom, dlaczego ważna jest punktualność czy schludny wygląd. Nie ma tu antyprzykładów czy moralizatorstwa, Msza Święta rozpatrywana jest w kategoriach bliżej przyjemności i sporego duchowego przeżycia niż rutyny i zmęczenia. Dzieci dowiedzą się z tomu o poszczególnych częściach Mszy, zachowaniach kapłana, nauczą się też nazywać to wszystko, co widzą na ołtarzu. Kwestia ministrantów nie budzi tu kontrowersji: autorzy piszą, że gdy biskup wyrazi zgodę, do Mszy służyć mogą dziewczynki. Koniec tematu, na ilustracjach dzieci pracują razem i nie rodzi to więcej pytań. Pierwsza część książki zatem oswaja z wizytą w kościele i zaspokaja elementarną ciekawość maluchów. Pojawia się też istotne wyjaśnienie ortograficzne – kiedy pisać „Kościół”, a kiedy „kościół”.
Drugą partię tomu stanowi Msza rozłożona na czynniki pierwsze i przeanalizowana krok po kroku. Tutaj pojawiają się rozdzielone (czcionką i kolorem) kwestie księdza i wiernych (w przypadku dłuższych wypowiedzi zostały poczynione skróty i chociaż nie ma problemu z odnalezieniem tych fragmentów zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby przytaczać pełne wersje odpowiedzi. Fakt, że mogłoby to lekko zmęczyć dzieci, ale z drugiej strony służyłaby też książka za podręczny „przypominacz”). Autorzy omawiają znaczenie kolejnych gestów i nadają im zabarwienie emocjonalne (które „amen” jest najradośniejsze?), mówią, jak dokładnie powinno się przeżywać poszczególne momenty podczas Mszy. To ważne dla dzieci, którym często wtłacza się do głów jedynie suche formułki i wiadomości z katechizmów. Tutaj rzeczywiście Msza ożywa, staje się dla malucha wydarzeniem na nowo odkrywanym i być może również atrakcyjnym.
Maria Gromek proponuje do całości idealnie pasujące rysunki. Skromne, nieodwracające uwagi od tekstu, za to dobrze go ilustrujące. Widać, że jest uważną czytelniczką i niemal uczennicą: utrwala za pomocą obrazów to, co autorzy chcą szczególnie podkreślić. Rysunki czasem pomagają w przyswajaniu informacji, czasem zwyczajnie uprzyjemniają lekturę. To bez wątpienia książka przyjazna dzieciom, od początku do końca dla nich stworzona i to przez autorów, którzy doskonale wiedzą, co chcą osiągnąć. Nawet gdyby nie była przygotowana jako atrakcyjny komunijny album, i tak powinna trafić do maluchów, które przygotowują się do Pierwszej Komunii Świętej.
Idziemy do kościoła
Bez odwoływania się do wielkich słów, bez patosu, bez suchych definicji i przynudzania. Ojciec Leon Knabit oraz Justyna Kiliańczyk-Zięba wiedzą, jak mówić do dzieci o Mszy Świętej – i zdradzają jej kolejne tajniki w tomie zatytułowanym po prostu „Dla dzieci o Mszy Świętej”. Książka pomyślana jest jako pamiątka tej ważnej uroczystości i może przypomni o duchowych przeżyciach, a chociaż trochę odwróci uwagę od prześcigania się w drogich prezentach dla maluchów. Ale może też z powodzeniem funkcjonować na przykład jako pomoc na lekcjach religii – bowiem jej treść nie dotyczy konkretnie dnia Pierwszej Komunii Świętej, a uczestnictwa w coniedzielnym nabożeństwie. Autorzy dokładają wszelkich starań, by wyjaśnić kilkulatkom kolejne elementy tego wydarzenia, uwzględniają ciekawostki z punktu widzenia dziecka, a także zwracają uwagę na emocje, które powinny towarzyszyć części reakcji. W temacie Mszy Świętej dzieci mogą zatem stać się specjalistami.
Tu nikt nie poucza i nie gani. Prosty tok myślenia i sympatia do małego odbiorcy sprawiają, że dziecko poczuje się rozumiane, doceniane i ważne, stanie się pełnoprawnym wartościowym czytelnikiem. Bo w końcu rozpoczyna się od pytania, jak się nie nudzić w kościele – a to chciałoby wiedzieć chyba każde dziecko: nawet najgrzeczniejsze może czasem stracić zainteresowanie tym, co widzi. Ale jeśli dokładnie pozna „sekrety” Mszy i będzie mogło na własne oczy sprawdzić, że autorzy nie kłamią – na nowo zacznie przeżywać niedzielny obowiązek. Autorzy rozpoczynają zatem od intrygowania – a potem najprościej jak tylko można sugerują maluchom, dlaczego ważna jest punktualność czy schludny wygląd. Nie ma tu antyprzykładów czy moralizatorstwa, Msza Święta rozpatrywana jest w kategoriach bliżej przyjemności i sporego duchowego przeżycia niż rutyny i zmęczenia. Dzieci dowiedzą się z tomu o poszczególnych częściach Mszy, zachowaniach kapłana, nauczą się też nazywać to wszystko, co widzą na ołtarzu. Kwestia ministrantów nie budzi tu kontrowersji: autorzy piszą, że gdy biskup wyrazi zgodę, do Mszy służyć mogą dziewczynki. Koniec tematu, na ilustracjach dzieci pracują razem i nie rodzi to więcej pytań. Pierwsza część książki zatem oswaja z wizytą w kościele i zaspokaja elementarną ciekawość maluchów. Pojawia się też istotne wyjaśnienie ortograficzne – kiedy pisać „Kościół”, a kiedy „kościół”.
Drugą partię tomu stanowi Msza rozłożona na czynniki pierwsze i przeanalizowana krok po kroku. Tutaj pojawiają się rozdzielone (czcionką i kolorem) kwestie księdza i wiernych (w przypadku dłuższych wypowiedzi zostały poczynione skróty i chociaż nie ma problemu z odnalezieniem tych fragmentów zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby przytaczać pełne wersje odpowiedzi. Fakt, że mogłoby to lekko zmęczyć dzieci, ale z drugiej strony służyłaby też książka za podręczny „przypominacz”). Autorzy omawiają znaczenie kolejnych gestów i nadają im zabarwienie emocjonalne (które „amen” jest najradośniejsze?), mówią, jak dokładnie powinno się przeżywać poszczególne momenty podczas Mszy. To ważne dla dzieci, którym często wtłacza się do głów jedynie suche formułki i wiadomości z katechizmów. Tutaj rzeczywiście Msza ożywa, staje się dla malucha wydarzeniem na nowo odkrywanym i być może również atrakcyjnym.
Maria Gromek proponuje do całości idealnie pasujące rysunki. Skromne, nieodwracające uwagi od tekstu, za to dobrze go ilustrujące. Widać, że jest uważną czytelniczką i niemal uczennicą: utrwala za pomocą obrazów to, co autorzy chcą szczególnie podkreślić. Rysunki czasem pomagają w przyswajaniu informacji, czasem zwyczajnie uprzyjemniają lekturę. To bez wątpienia książka przyjazna dzieciom, od początku do końca dla nich stworzona i to przez autorów, którzy doskonale wiedzą, co chcą osiągnąć. Nawet gdyby nie była przygotowana jako atrakcyjny komunijny album, i tak powinna trafić do maluchów, które przygotowują się do Pierwszej Komunii Świętej.
piątek, 13 kwietnia 2012
Jasmin Darznik: Irańska córka. Sekretne życie mojej matki
WNK, Warszawa 2012.
Życie matki
Po raz kolejny okazuje się, że historie i dramaty anonimowych ludzi stać się mogą kanwą wstrząsających powieści – a jeśli dojdzie do tego jeszcze zmiana kulturowego środowiska, zainteresowanie odbiorców będzie gwarantowane. Jasmin Darznik w tomie „Irańska córka. Sekretne życie mojej matki” wykorzystała doświadczenia rodzicielki, ciche dramaty i sprawy, o których nikt by się nie dowiedział, gdyby nie dociekliwość „amerykańskiej” córki. Jasmin pewnego dnia znajduje zdjęcie ślubne. Jej matka na fotografii ma kilkanaście lat, a Jasmin nie ma pojęcia o tych wydarzeniach. Nie wie, co dzieje się w umyśle jej matki i co ukształtowało jej przeszłość. Tymczasem kobieta niechętnie dzieli się wspomnieniami: woli opowiadać o Dobrej Córce, idealnym tworze, który spełnia pokładane w nim oczekiwania – w odróżnieniu od Jasmin. Wreszcie matka nadsyła z Iranu kasety magnetofonowe z nagraną opowieścią życia.
Lili przedstawia losy kilku pokoleń kobiet: cofa się w przeszłość aż do narodzin babki – to konieczne, by amerykańska córka zrozumiała zasady zachowania i obyczaje niezwykłe w jej codzienności. Lili opowiada o prostych tradycjach, sposobach postępowania i kształtujących egzystencję przyzwyczajeniach. Tu nie ma mowy o niezależności i sprzeciwianiu się woli rodziny, młodsze nastolatki wydawane są za mąż, choć nie wiedzą nic o swoich nowych obowiązkach. Najpierw uzależnione od własnej rodziny, potem oddane rodzinie męża, nie mają większych szans na spełnianie własnych pragnień. Ale życie Lili nie ogranicza się do bezwolnego wypełniania rozkazów – podobnie jak życie jej matki. Proces, dzięki któremu najmłodsza z rodu mogła opuścić Iran i wieść zwyczajną egzystencję, właściwą Amerykankom.
W ujęciu Lili świat muzułmańskich kobiet nie jest godny pozazdroszczenia. W opisach mrocznej strony egzystencji nie ma jednak użalania się ani szukania współczucia. Jasmin Darznik portretuje kobiety silne mimo wszystko, niepoddające się wrogo nastawionym bliskim. W tych opowieściach próżno by czekać na przedstawienia romantycznej miłości: to raczej serie rozczarowań i gorzkich lekcji życia. Bohaterki nie sprzeciwiają się tradycji, choć to ona jest podstawową przyczyną kolejnych nieszczęść – próbują jednak zmierzyć się z codziennymi wyzwaniami. Stykają się z przemocą domową i bezdusznym prawem, które odłącza dzieci od matek. Skazane na łaskę mężów i teściowych, muszą znosić kolejne upokorzenia.
Zwierzenia Lili przepełnia bezwzględna szczerość, podsycana jeszcze faktem, że historia nie jest przesycona emocjami, za to może te emocje wywoływać u czytelników. Książka zaskakuje bogactwem wydarzeń, ilością doświadczeń, które stały się udziałem Lili – oraz długością koszmarnej drogi, jaką musiała przebyć, zanim na świat przyszła jej niepokorna amerykańska córka. Jasmin Darznik naświetla różne aspekty decyzji Lili – wśród nich na szczególną uwagę zasługują relacje z odebraną kobiecie córką Sarą.
Wydarzenia z życia Lili są w tomie „Irańska córka” przetykane także barwnymi obrazami dotyczącymi odmiennej kultury. Sceny przygotowań do ślubu i sceny posiłków nadają narracji orientalnego rysu – chociaż wcale nie musiały znaleźć się w centralnym nurcie opowieści. Ale Jasmin Darznik zdaje sobie sprawę ze znaczenia egzotyki w tej książce – i wykorzystuje działające na zmysły oraz poruszające wyobraźnię opisy z wyczuciem.
„Irańską córką” rządzi prawdziwe życie. Autorka nie obieca zatem szczęśliwego zakończenia czy wabików wszechobecnych w powieściach rozrywkowych. Intensyfikuje za to emocje postaci w pozornie beznamiętnej narracji. Nie przełamuje dystansu, jaki Lili najwyraźniej wypracowała w stosunku do swojej przeszłości, nie okazuje też strachu, gdy zagłębia się w tajemnice przeszłości. Dzięki temu „Irańska córka” może tak silnie oddziaływać na czytelników.
Życie matki
Po raz kolejny okazuje się, że historie i dramaty anonimowych ludzi stać się mogą kanwą wstrząsających powieści – a jeśli dojdzie do tego jeszcze zmiana kulturowego środowiska, zainteresowanie odbiorców będzie gwarantowane. Jasmin Darznik w tomie „Irańska córka. Sekretne życie mojej matki” wykorzystała doświadczenia rodzicielki, ciche dramaty i sprawy, o których nikt by się nie dowiedział, gdyby nie dociekliwość „amerykańskiej” córki. Jasmin pewnego dnia znajduje zdjęcie ślubne. Jej matka na fotografii ma kilkanaście lat, a Jasmin nie ma pojęcia o tych wydarzeniach. Nie wie, co dzieje się w umyśle jej matki i co ukształtowało jej przeszłość. Tymczasem kobieta niechętnie dzieli się wspomnieniami: woli opowiadać o Dobrej Córce, idealnym tworze, który spełnia pokładane w nim oczekiwania – w odróżnieniu od Jasmin. Wreszcie matka nadsyła z Iranu kasety magnetofonowe z nagraną opowieścią życia.
Lili przedstawia losy kilku pokoleń kobiet: cofa się w przeszłość aż do narodzin babki – to konieczne, by amerykańska córka zrozumiała zasady zachowania i obyczaje niezwykłe w jej codzienności. Lili opowiada o prostych tradycjach, sposobach postępowania i kształtujących egzystencję przyzwyczajeniach. Tu nie ma mowy o niezależności i sprzeciwianiu się woli rodziny, młodsze nastolatki wydawane są za mąż, choć nie wiedzą nic o swoich nowych obowiązkach. Najpierw uzależnione od własnej rodziny, potem oddane rodzinie męża, nie mają większych szans na spełnianie własnych pragnień. Ale życie Lili nie ogranicza się do bezwolnego wypełniania rozkazów – podobnie jak życie jej matki. Proces, dzięki któremu najmłodsza z rodu mogła opuścić Iran i wieść zwyczajną egzystencję, właściwą Amerykankom.
W ujęciu Lili świat muzułmańskich kobiet nie jest godny pozazdroszczenia. W opisach mrocznej strony egzystencji nie ma jednak użalania się ani szukania współczucia. Jasmin Darznik portretuje kobiety silne mimo wszystko, niepoddające się wrogo nastawionym bliskim. W tych opowieściach próżno by czekać na przedstawienia romantycznej miłości: to raczej serie rozczarowań i gorzkich lekcji życia. Bohaterki nie sprzeciwiają się tradycji, choć to ona jest podstawową przyczyną kolejnych nieszczęść – próbują jednak zmierzyć się z codziennymi wyzwaniami. Stykają się z przemocą domową i bezdusznym prawem, które odłącza dzieci od matek. Skazane na łaskę mężów i teściowych, muszą znosić kolejne upokorzenia.
Zwierzenia Lili przepełnia bezwzględna szczerość, podsycana jeszcze faktem, że historia nie jest przesycona emocjami, za to może te emocje wywoływać u czytelników. Książka zaskakuje bogactwem wydarzeń, ilością doświadczeń, które stały się udziałem Lili – oraz długością koszmarnej drogi, jaką musiała przebyć, zanim na świat przyszła jej niepokorna amerykańska córka. Jasmin Darznik naświetla różne aspekty decyzji Lili – wśród nich na szczególną uwagę zasługują relacje z odebraną kobiecie córką Sarą.
Wydarzenia z życia Lili są w tomie „Irańska córka” przetykane także barwnymi obrazami dotyczącymi odmiennej kultury. Sceny przygotowań do ślubu i sceny posiłków nadają narracji orientalnego rysu – chociaż wcale nie musiały znaleźć się w centralnym nurcie opowieści. Ale Jasmin Darznik zdaje sobie sprawę ze znaczenia egzotyki w tej książce – i wykorzystuje działające na zmysły oraz poruszające wyobraźnię opisy z wyczuciem.
„Irańską córką” rządzi prawdziwe życie. Autorka nie obieca zatem szczęśliwego zakończenia czy wabików wszechobecnych w powieściach rozrywkowych. Intensyfikuje za to emocje postaci w pozornie beznamiętnej narracji. Nie przełamuje dystansu, jaki Lili najwyraźniej wypracowała w stosunku do swojej przeszłości, nie okazuje też strachu, gdy zagłębia się w tajemnice przeszłości. Dzięki temu „Irańska córka” może tak silnie oddziaływać na czytelników.
czwartek, 12 kwietnia 2012
Andreas Steinhöfel: Rico, Oskar i złamanie serca
WAM, Kraków 2012.
Drugie śledztwo
Takie tematy spotyka się niemal wyłącznie w niemieckiej literaturze czwartej. Tylko tu autorzy poruszają zagadnienia niewygodne dla rodziców i stanowiące element dorosłego świata. Ale przy drapieżności wątków Andreas Steinhöfel nadaje swoim opowieściom poetycki wymiar. Przy podobnym podejściu może już budować kryminalne fabuły w głębokich i cennych nie tylko dla maluchów historiach. Poprzednio mieliśmy do czynienia z problemem kidnapingu, a i upośledzenia umysłowego dziecka. Teraz, w tomie „Rico, Oskar i złamanie serca” autor także nie chroni swoich postaci przed złem. Po pierwsze – ojciec Oskara porzuca swojego synka-geniusza, odchodzi, by odpocząć – i za nic ma uczucia dziecka. Oskar nadrabia miną, zwłaszcza że może ten czas spędzić ze swoim przyjacielem, ale nie czuje się zbyt dobrze. Po drugie – co także pomaga znieść rozłąkę – chłopcy wpadają na trop kolejnej kryminalnej afery, tym trudniejszej, że najwyraźniej jest z nią zamieszana mama Rico. Rico to chłopiec upośledzony umysłowo, choć sam woli o sobie mówić, że jest głęboko utalentowany. Po trzecie natomiast śledztwo, które przeprowadzają dzieci, dotyczy szantażu, prania brudnych pieniędzy i pracy w nocnym klubie – tam właśnie zatrudniona jest samotna matka (Rico wie jednak, że pracuje ona jako barmanka i menadżerka, więc nie robi nic, czego musiałaby się wstydzić). Jakby tego było mało, ukochany mamy nagle przestaje się do niej odzywać, a Rico widzi go z inną kobietą. Wydawałoby się, że żaden z tych motywów nie powinien trafić do literatury czwartej, a jednak Steinhöfel realizuje je bez zarzutu. Nie szokuje młodych odbiorców, w końcu wszystko filtruje przez umysł narratora – Rico. Rico dokładnie wie, co jest dobre, a co złe – i tę wiedzę na swój dziecięcy sposób przekaże czytelnikom. Autor uniknie dzięki temu nazywania rzeczy po imieniu, a jedyną sceną, która wywołać może zażenowanie dzieci, będzie widok piersi mamy Rico – gdy ta przypadkiem pokaże się chłopcom bez bluzki.
Rico ma do przepracowania mnóstwo bardzo trudnych spraw. Nie musi tego robić sam, jest z nim najlepszy i wyrozumiały przyjaciel. Chłopcy znają swoje ograniczenia, mocne i słabe strony – dzięki temu mogą działać wspólnie. Upośledzenie Rico i geniusz Oskara dobrze się uzupełniają – bohaterowie w pojedynkę nic by nie ustalili, nie ma więc dysproporcji w ich osiągnięciach i zasługach. Razem mają też szansę znieść przygnębiające wiadomości. Tom „Rico, Oskar i złamanie serca” to z jednej strony atrakcyjny i wciągający kryminał, z drugiej – niezwykła i bardzo poetycka opowieść, nietypowa za sprawą oryginalnego ujęcia i przepracowania tematu. Dziecięca naiwność przydaje się w łagodzeniu wątków nieodpowiednich dla najmłodszych, ale też kształtuje niezwykłą atmosferę tomu. Rzadko spotykany poziom wrażliwości w narracji sprawia, że książka przypaść do gustu może też dorosłym – ci będą urzeczeni właśnie pomysłem na uchwycenie niewdzięcznego tematu, a przy okazji i zaskoczeni, jak wiele można dostrzec, gdy zmieni się perspektywa. Steinhöfel nie chce opowieści skandalizującej, niepotrzebne mu sensacje. Opracowuje materiał w sposób nieprzewidywalny – i w tym ogromny jego urok.
Co pewien czas w specjalnych ramkach pojawiają się wyjaśnienia trudniejszych terminów, ale też przepuszczone przez wyobraźnię i pojmowanie świata przez dziecko. Dzięki temu Rico jest autentyczny, nie odczuwa się podczas lektury dysonansu w kreacjach postaci. „Rico, Oskar i złamanie serca” to książka ważna, interesująca i bardzo wzruszająca – mimo że daleka od sentymentów. Andreas Steinhöfel poradził sobie z niełatwymi tematami bez zarzutu, stwarzając fabułę atrakcyjną dla młodszych i starszych, wielopłaszczyznową i wieloprzesłaniową, wartościową i ważną. Poza tym tom świetnie się czyta, a komu spodobała się poprzednia część, ten bez wahania sięgnie i po drugą powieść o przygodach niezwykłych przyjaciół.
Drugie śledztwo
Takie tematy spotyka się niemal wyłącznie w niemieckiej literaturze czwartej. Tylko tu autorzy poruszają zagadnienia niewygodne dla rodziców i stanowiące element dorosłego świata. Ale przy drapieżności wątków Andreas Steinhöfel nadaje swoim opowieściom poetycki wymiar. Przy podobnym podejściu może już budować kryminalne fabuły w głębokich i cennych nie tylko dla maluchów historiach. Poprzednio mieliśmy do czynienia z problemem kidnapingu, a i upośledzenia umysłowego dziecka. Teraz, w tomie „Rico, Oskar i złamanie serca” autor także nie chroni swoich postaci przed złem. Po pierwsze – ojciec Oskara porzuca swojego synka-geniusza, odchodzi, by odpocząć – i za nic ma uczucia dziecka. Oskar nadrabia miną, zwłaszcza że może ten czas spędzić ze swoim przyjacielem, ale nie czuje się zbyt dobrze. Po drugie – co także pomaga znieść rozłąkę – chłopcy wpadają na trop kolejnej kryminalnej afery, tym trudniejszej, że najwyraźniej jest z nią zamieszana mama Rico. Rico to chłopiec upośledzony umysłowo, choć sam woli o sobie mówić, że jest głęboko utalentowany. Po trzecie natomiast śledztwo, które przeprowadzają dzieci, dotyczy szantażu, prania brudnych pieniędzy i pracy w nocnym klubie – tam właśnie zatrudniona jest samotna matka (Rico wie jednak, że pracuje ona jako barmanka i menadżerka, więc nie robi nic, czego musiałaby się wstydzić). Jakby tego było mało, ukochany mamy nagle przestaje się do niej odzywać, a Rico widzi go z inną kobietą. Wydawałoby się, że żaden z tych motywów nie powinien trafić do literatury czwartej, a jednak Steinhöfel realizuje je bez zarzutu. Nie szokuje młodych odbiorców, w końcu wszystko filtruje przez umysł narratora – Rico. Rico dokładnie wie, co jest dobre, a co złe – i tę wiedzę na swój dziecięcy sposób przekaże czytelnikom. Autor uniknie dzięki temu nazywania rzeczy po imieniu, a jedyną sceną, która wywołać może zażenowanie dzieci, będzie widok piersi mamy Rico – gdy ta przypadkiem pokaże się chłopcom bez bluzki.
Rico ma do przepracowania mnóstwo bardzo trudnych spraw. Nie musi tego robić sam, jest z nim najlepszy i wyrozumiały przyjaciel. Chłopcy znają swoje ograniczenia, mocne i słabe strony – dzięki temu mogą działać wspólnie. Upośledzenie Rico i geniusz Oskara dobrze się uzupełniają – bohaterowie w pojedynkę nic by nie ustalili, nie ma więc dysproporcji w ich osiągnięciach i zasługach. Razem mają też szansę znieść przygnębiające wiadomości. Tom „Rico, Oskar i złamanie serca” to z jednej strony atrakcyjny i wciągający kryminał, z drugiej – niezwykła i bardzo poetycka opowieść, nietypowa za sprawą oryginalnego ujęcia i przepracowania tematu. Dziecięca naiwność przydaje się w łagodzeniu wątków nieodpowiednich dla najmłodszych, ale też kształtuje niezwykłą atmosferę tomu. Rzadko spotykany poziom wrażliwości w narracji sprawia, że książka przypaść do gustu może też dorosłym – ci będą urzeczeni właśnie pomysłem na uchwycenie niewdzięcznego tematu, a przy okazji i zaskoczeni, jak wiele można dostrzec, gdy zmieni się perspektywa. Steinhöfel nie chce opowieści skandalizującej, niepotrzebne mu sensacje. Opracowuje materiał w sposób nieprzewidywalny – i w tym ogromny jego urok.
Co pewien czas w specjalnych ramkach pojawiają się wyjaśnienia trudniejszych terminów, ale też przepuszczone przez wyobraźnię i pojmowanie świata przez dziecko. Dzięki temu Rico jest autentyczny, nie odczuwa się podczas lektury dysonansu w kreacjach postaci. „Rico, Oskar i złamanie serca” to książka ważna, interesująca i bardzo wzruszająca – mimo że daleka od sentymentów. Andreas Steinhöfel poradził sobie z niełatwymi tematami bez zarzutu, stwarzając fabułę atrakcyjną dla młodszych i starszych, wielopłaszczyznową i wieloprzesłaniową, wartościową i ważną. Poza tym tom świetnie się czyta, a komu spodobała się poprzednia część, ten bez wahania sięgnie i po drugą powieść o przygodach niezwykłych przyjaciół.
środa, 11 kwietnia 2012
Wanda Chotomska: Flipek. Nareszcie razem!
Wilga, Warszawa 2012.
Samotna noc króliczka
Takich opowiastek jest ciągle sporo. Przypominają te opowiadane kiedyś dzieciom przez rodziców, mają prostą fabułę i zestaw silnych emocji. Bazują na akcji oraz przeżyciach bohaterów, znienacka pozbawionych opieki i pomocy rodziców. I książka przyswojona przez Wandę Chotomską o króliczku Flipku niczym specjalnym się tu nie wyróżnia. Bo nawet obecność bohatera-rymopisa, który przez cały czas stara się układać rymowane komentarze do rzeczywistości, nie pozwala na wydobycie opowiastki z całego szeregu podobnych. Wiele już było serii o królikach (i innych zwierzętach futerkowych), do każdej maluchy mogą się przywiązać w równym stopniu. Trudno byłoby wskazać powody, dla których akurat Flipek w tym wypadku miałby zawojować rynek. Tekst jest tłumaczony z włoskiej bajki, a Wanda Chotomska nadała mu literacką formę.
Króliczek Flipek płacze: wiatr porwał go sprzed domu (dobrze chociaż, że z ukochaną maskotką – zającem Przytulaczkiem), bohater nie ma pojęcia, jak odnaleźć rodziców. Nie pomagają mu też inne zwierzęta, mimo że próbują. Króliczek Flipek zatem samotnie mierzy się ze swoim problemem. Ten jest poważny, bo maluch musi nawet przespać noc w grocie, by osłonić się przed wiatrem i deszczem. Przygoda, rzecz jasna, kończy się dobrze, mama odnajduje króliczka i w domu zapanowuje radość. Chociaż Flipek był smutny, zmartwiony i wystraszony, teraz może cieszyć się z innymi, zresztą obiecuje to już tytuł książki – „Nareszcie razem!”.
Narrację Wanda Chotomska uatrakcyjnia tak, by najmłodsi byli usatysfakcjonowani lekturą. Stawia wiele pytań retorycznych, lekko rytmizuje poszczególne fragmenty, pisze o przeżyciach małego bohatera i o jego uzewnętrznianych myślach. Dzięki temu dzieci będą przejmować uczucia postaci i razem z nią zastanawiać się nad zakończeniem przygody. Silnie odbiorcą całą – prostą przecież – fabułkę i potraktują problem króliczka poważnie. Ale chociaż sytuacja z każdą chwilą wydaje się bardziej dramatyczna, pozostało i miejsce na śmiech. Chotomska wplata w opowieść drobne żarty (jak we wzmiance o lekarzu czy o tym, co miały usłyszeć myszki), do tego czyni historię lżejszą za sprawą rymów i piosenek – nie są to raczej zaskakujące czy mistrzowskie utwory, jednak bez wątpienia spodobają się dzieciom: to frazy, które łatwo wpadają w ucho i koją swą melodyjnością, sprawdzają się zatem jako sposób na opanowanie strachu i odwrócenie uwagi malucha od przykrości, jakich doświadcza mały bohater.
Na okładkach pozostałych części historii króliczki nie mają raczej szczęśliwych min. W „Nareszcie razem” pojawiają się jednak rozradowane zwierzęta, wpadające sobie w objęcia. To pozostawia obietnicę szczęśliwego zakończenia i nie pozwala małym odbiorcom na utracenie nadziei co do losów biednego Flipka. Cechą charakterystyczną na ilustracjach są duże postacie przy nieszczególnie skomplikowanych tłach. Rzucają się w oczy odmalowywane na pyszczkach emocje, dzięki czemu maluchy będą mogły bez problemu rozpoznawać stany bohaterów czy uczyć się wyrażania smutku, strachu lub radości. Dodatkowo mały króliczek daje dzieciom lekcję dzielności, bo mimo rozpaczy nie poddaje się: szuka pomocy u przyjaciół – innych zwierząt – a także znajduje sobie dobre miejsce na nocleg, gdy okazuje się, że nie zdąży przed zmrokiem do domu. Do końca wierzy w to, że odnajdzie mamę – i zostaje za to nagrodzony. Co ważne, nie wpada w panikę i nie komplikuje jeszcze bardziej swojej sytuacji. Wprawdzie nie ma tu poważnych zagrożeń: królik nie zostanie złapany ani zjedzony – ale większości odbiorców wystarczy fakt, że bohater spędzić musi samotną noc w ciemnej nieznanej grocie, bez wsparcia najbliższych. W „Nareszcie razem” nie liczy się bowiem nauczka, króliczek nie zawinił, a został przypadkowo oddzielony od rodziny. Dla malucha ważne staną się zatem uczucia, o których Wanda Chotomska pisze przekonująco.
Samotna noc króliczka
Takich opowiastek jest ciągle sporo. Przypominają te opowiadane kiedyś dzieciom przez rodziców, mają prostą fabułę i zestaw silnych emocji. Bazują na akcji oraz przeżyciach bohaterów, znienacka pozbawionych opieki i pomocy rodziców. I książka przyswojona przez Wandę Chotomską o króliczku Flipku niczym specjalnym się tu nie wyróżnia. Bo nawet obecność bohatera-rymopisa, który przez cały czas stara się układać rymowane komentarze do rzeczywistości, nie pozwala na wydobycie opowiastki z całego szeregu podobnych. Wiele już było serii o królikach (i innych zwierzętach futerkowych), do każdej maluchy mogą się przywiązać w równym stopniu. Trudno byłoby wskazać powody, dla których akurat Flipek w tym wypadku miałby zawojować rynek. Tekst jest tłumaczony z włoskiej bajki, a Wanda Chotomska nadała mu literacką formę.
Króliczek Flipek płacze: wiatr porwał go sprzed domu (dobrze chociaż, że z ukochaną maskotką – zającem Przytulaczkiem), bohater nie ma pojęcia, jak odnaleźć rodziców. Nie pomagają mu też inne zwierzęta, mimo że próbują. Króliczek Flipek zatem samotnie mierzy się ze swoim problemem. Ten jest poważny, bo maluch musi nawet przespać noc w grocie, by osłonić się przed wiatrem i deszczem. Przygoda, rzecz jasna, kończy się dobrze, mama odnajduje króliczka i w domu zapanowuje radość. Chociaż Flipek był smutny, zmartwiony i wystraszony, teraz może cieszyć się z innymi, zresztą obiecuje to już tytuł książki – „Nareszcie razem!”.
Narrację Wanda Chotomska uatrakcyjnia tak, by najmłodsi byli usatysfakcjonowani lekturą. Stawia wiele pytań retorycznych, lekko rytmizuje poszczególne fragmenty, pisze o przeżyciach małego bohatera i o jego uzewnętrznianych myślach. Dzięki temu dzieci będą przejmować uczucia postaci i razem z nią zastanawiać się nad zakończeniem przygody. Silnie odbiorcą całą – prostą przecież – fabułkę i potraktują problem króliczka poważnie. Ale chociaż sytuacja z każdą chwilą wydaje się bardziej dramatyczna, pozostało i miejsce na śmiech. Chotomska wplata w opowieść drobne żarty (jak we wzmiance o lekarzu czy o tym, co miały usłyszeć myszki), do tego czyni historię lżejszą za sprawą rymów i piosenek – nie są to raczej zaskakujące czy mistrzowskie utwory, jednak bez wątpienia spodobają się dzieciom: to frazy, które łatwo wpadają w ucho i koją swą melodyjnością, sprawdzają się zatem jako sposób na opanowanie strachu i odwrócenie uwagi malucha od przykrości, jakich doświadcza mały bohater.
Na okładkach pozostałych części historii króliczki nie mają raczej szczęśliwych min. W „Nareszcie razem” pojawiają się jednak rozradowane zwierzęta, wpadające sobie w objęcia. To pozostawia obietnicę szczęśliwego zakończenia i nie pozwala małym odbiorcom na utracenie nadziei co do losów biednego Flipka. Cechą charakterystyczną na ilustracjach są duże postacie przy nieszczególnie skomplikowanych tłach. Rzucają się w oczy odmalowywane na pyszczkach emocje, dzięki czemu maluchy będą mogły bez problemu rozpoznawać stany bohaterów czy uczyć się wyrażania smutku, strachu lub radości. Dodatkowo mały króliczek daje dzieciom lekcję dzielności, bo mimo rozpaczy nie poddaje się: szuka pomocy u przyjaciół – innych zwierząt – a także znajduje sobie dobre miejsce na nocleg, gdy okazuje się, że nie zdąży przed zmrokiem do domu. Do końca wierzy w to, że odnajdzie mamę – i zostaje za to nagrodzony. Co ważne, nie wpada w panikę i nie komplikuje jeszcze bardziej swojej sytuacji. Wprawdzie nie ma tu poważnych zagrożeń: królik nie zostanie złapany ani zjedzony – ale większości odbiorców wystarczy fakt, że bohater spędzić musi samotną noc w ciemnej nieznanej grocie, bez wsparcia najbliższych. W „Nareszcie razem” nie liczy się bowiem nauczka, króliczek nie zawinił, a został przypadkowo oddzielony od rodziny. Dla malucha ważne staną się zatem uczucia, o których Wanda Chotomska pisze przekonująco.
wtorek, 10 kwietnia 2012
Richard Wiseman: Kod szczęścia
W.A.B., Warszawa 2012.
Szczęściarze i pechowcy
Z reguły publikacje traktujące o szczęściu sprowadzają się do zestawu porad, co zrobić, by odmienić swój los – a połączone są ze świadectwem autorów, pierwszych sprawdzających trafność wskazówek. Richard Wiseman decyduje się na inny sposób przekonywania do swoich racji. Jako iluzjonista i psycholog doskonale wie, czego oczekiwać będą odbiorcy od poradnika o szczęściu. Wykorzystuje wiedzę na temat ludzkich przekonań i refleksji – i zgodnie z tym wyznacznikiem prowadzi „Kod szczęścia”, książkę, która obok wizji pozytywnych zmian, dostrzega również istnienie pechowców. Wiseman doradza, co zrobić, by przywoływać szczęśliwy los – ale zanim do tego dojdzie, potrafi zachęcić do lektury i obiecuje publikację wolną od schematów.
Ci autorzy, którzy zajmują się zagadnieniem szczęścia, rozpoczynają zazwyczaj swoje wywody od uświadamiania czytelnikom, że każdy sam kształtuje swoją egzystencję i nie istnieje ani szczęśliwy traf, ani przyciąganie pecha. Wiseman ten styl odrzuca, za to interesuje się już na wstępie zjawiskiem szczęściarzy i pechowców, przywołuje ekstremalne sytuacje i relacje przedstawicieli obu grup. Szczęście staje się dla niego czynnikiem z zewnątrz – przynajmniej przez pewien czas. Takie podejście zapewnia mu zaufanie odbiorców. Dopiero teraz autor może przystąpić do wyszukiwania zachowań i cech, które przyciągają szczęście i pozwalają odmienić los. Podchodzi do tego metodycznie, analizuje konkretne sytuacje, ale wyciąga z nich ogólne wnioski. I w efekcie stwarza zestaw porad i podpowiedzi, wpływających na poziom szczęścia. Co ciekawe – w dalszym ciągu kwestie pozytywnych afirmacji nie są tu zbyt eksponowane. Wiseman koncentruje się na rzeczowych wiadomościach i zmianach w zachowaniu, nie w podejściu do samego siebie. W związku z tym część wskazówek będzie wymagała od odbiorców pewnego wysiłku – jednak nagrodą za wytrwałość ma być szczęście, zatem warto posłuchać autora, który całkiem trafnie ocenia ludzi i ich motywacje.
Książka ma charakter przewodnika połączonego z pełnym konkretów wykładem (wręcz wymarzonym dla studentów psychologii i czytelników zainteresowanych zachowaniem czy decyzjami człowieka). Wiseman odwołuje się do własnych badań i życiowych doświadczeń kolejnych ankietowanych. Tym przekonuje sceptyków, zwłaszcza że nie ukrywa roli iluzji w wywieraniu wpływu. Łączy „nudne” psychologiczne tezy z pracą magika, co sprawia, że książka intryguje. W końcu niecodziennie ma się okazję poznawać spostrzeżenia przedstawiciela jednego z bardziej tajemniczych zawodów. Po zakończeniu części wykładowej złożonej z analiz przypadków oraz omówienia obserwacji, Wiseman przytacza zadania dla czytelników – przynajmniej dla tych, którzy chcieliby przekonać się na własnej skórze o słuszności ustaleń autora. To jednocześnie czynnik mobilizujący do działania i test uwagi, dzięki wypełnianiu kolejnych poleceń, odbiorcy będą utrwalać wiadomości zaczerpnięte z lektury, a w dodatku część z nich może nawet nieświadomie zacząć stosować się do wytycznych. Z pewnością wskazówki nikomu nie zaszkodzą – a przecież każdy chciałby być szczęśliwy.
Wiseman nie próbuje dopasowywać tonu wykładu do mód w publikacjach o szczęściu: ma na nie własny sposób. Nie zależy mu też na przekonaniu czytelników do swoich racji za wszelką cenę. Trafi do masowego odbiorcy, ale też przypadnie jego tom do gustu czytelnikom wymagającym. Wiseman dostarcza materiału do przemyśleń nad znaczeniem szczęścia – i przywołuje szereg pomocnych uwag. Nic dziwnego, że przynosi książkę bestsellerową, „Kod szczęścia” poza uporządkowaniem sensownych opinii dostarcza też lektury miłej, napisanej w ciekawym stylu i pełnej informacji czerpanych z indywidualnych badań – tego nie zapewni żaden podręcznik do psychologii. Jest tomem tym cenniejszym, że autor nie odwołuje się do wielokrotnie powtarzanych doświadczeń, ale sięga po nieznane opisy i zwierzenia.
Szczęściarze i pechowcy
Z reguły publikacje traktujące o szczęściu sprowadzają się do zestawu porad, co zrobić, by odmienić swój los – a połączone są ze świadectwem autorów, pierwszych sprawdzających trafność wskazówek. Richard Wiseman decyduje się na inny sposób przekonywania do swoich racji. Jako iluzjonista i psycholog doskonale wie, czego oczekiwać będą odbiorcy od poradnika o szczęściu. Wykorzystuje wiedzę na temat ludzkich przekonań i refleksji – i zgodnie z tym wyznacznikiem prowadzi „Kod szczęścia”, książkę, która obok wizji pozytywnych zmian, dostrzega również istnienie pechowców. Wiseman doradza, co zrobić, by przywoływać szczęśliwy los – ale zanim do tego dojdzie, potrafi zachęcić do lektury i obiecuje publikację wolną od schematów.
Ci autorzy, którzy zajmują się zagadnieniem szczęścia, rozpoczynają zazwyczaj swoje wywody od uświadamiania czytelnikom, że każdy sam kształtuje swoją egzystencję i nie istnieje ani szczęśliwy traf, ani przyciąganie pecha. Wiseman ten styl odrzuca, za to interesuje się już na wstępie zjawiskiem szczęściarzy i pechowców, przywołuje ekstremalne sytuacje i relacje przedstawicieli obu grup. Szczęście staje się dla niego czynnikiem z zewnątrz – przynajmniej przez pewien czas. Takie podejście zapewnia mu zaufanie odbiorców. Dopiero teraz autor może przystąpić do wyszukiwania zachowań i cech, które przyciągają szczęście i pozwalają odmienić los. Podchodzi do tego metodycznie, analizuje konkretne sytuacje, ale wyciąga z nich ogólne wnioski. I w efekcie stwarza zestaw porad i podpowiedzi, wpływających na poziom szczęścia. Co ciekawe – w dalszym ciągu kwestie pozytywnych afirmacji nie są tu zbyt eksponowane. Wiseman koncentruje się na rzeczowych wiadomościach i zmianach w zachowaniu, nie w podejściu do samego siebie. W związku z tym część wskazówek będzie wymagała od odbiorców pewnego wysiłku – jednak nagrodą za wytrwałość ma być szczęście, zatem warto posłuchać autora, który całkiem trafnie ocenia ludzi i ich motywacje.
Książka ma charakter przewodnika połączonego z pełnym konkretów wykładem (wręcz wymarzonym dla studentów psychologii i czytelników zainteresowanych zachowaniem czy decyzjami człowieka). Wiseman odwołuje się do własnych badań i życiowych doświadczeń kolejnych ankietowanych. Tym przekonuje sceptyków, zwłaszcza że nie ukrywa roli iluzji w wywieraniu wpływu. Łączy „nudne” psychologiczne tezy z pracą magika, co sprawia, że książka intryguje. W końcu niecodziennie ma się okazję poznawać spostrzeżenia przedstawiciela jednego z bardziej tajemniczych zawodów. Po zakończeniu części wykładowej złożonej z analiz przypadków oraz omówienia obserwacji, Wiseman przytacza zadania dla czytelników – przynajmniej dla tych, którzy chcieliby przekonać się na własnej skórze o słuszności ustaleń autora. To jednocześnie czynnik mobilizujący do działania i test uwagi, dzięki wypełnianiu kolejnych poleceń, odbiorcy będą utrwalać wiadomości zaczerpnięte z lektury, a w dodatku część z nich może nawet nieświadomie zacząć stosować się do wytycznych. Z pewnością wskazówki nikomu nie zaszkodzą – a przecież każdy chciałby być szczęśliwy.
Wiseman nie próbuje dopasowywać tonu wykładu do mód w publikacjach o szczęściu: ma na nie własny sposób. Nie zależy mu też na przekonaniu czytelników do swoich racji za wszelką cenę. Trafi do masowego odbiorcy, ale też przypadnie jego tom do gustu czytelnikom wymagającym. Wiseman dostarcza materiału do przemyśleń nad znaczeniem szczęścia – i przywołuje szereg pomocnych uwag. Nic dziwnego, że przynosi książkę bestsellerową, „Kod szczęścia” poza uporządkowaniem sensownych opinii dostarcza też lektury miłej, napisanej w ciekawym stylu i pełnej informacji czerpanych z indywidualnych badań – tego nie zapewni żaden podręcznik do psychologii. Jest tomem tym cenniejszym, że autor nie odwołuje się do wielokrotnie powtarzanych doświadczeń, ale sięga po nieznane opisy i zwierzenia.
poniedziałek, 9 kwietnia 2012
Katarzyna Janusik, Magdalena Zielińska: Rybka MiniMini i nowy przyjaciel
Znak, Kraków 2012.
Groźny przyjaciel
Kiedy okrucieństwa baśni mimo zapewnień badaczy, że są potrzebne do prawidłowego rozwoju dziecka, przestały być modne, na rynku zaczęły się pojawiać proste i ciepłe historyjki o nieskomplikowanej fabule i wzruszającej momentami naiwności w relacjach łączących bohaterów. Ten sam trend daje się zauważyć w bajkach animowanych: te z kolei współistnieją obok kreskówek przesyconych agresją.
Rybka MiniMini to bohaterka pozytywna i zapożyczona z dobranockowej serii. Jej przygody nie mają w sobie pierwiastka zagrożenia, chociaż bywa, że emocje odbiorców są delikatnie modyfikowane: nie znajdzie się jednak w tych historyjkach zła czy strachu tak silnego, by wywarł jakikolwiek wpływ na malucha. Z tego też względu opowiastki o rybce MiniMini dobrze nadają się dla najmłodszych dzieci i przyniosą im spokój przed snem. Spodobają się zwłaszcza tym pociechom, które lubią spokój i jednokierunkowe, niegroźne doświadczenia sympatycznych postaci. Rybka MiniMini jest idealną bohaterką według tych rodziców, którzy chcieliby uchronić maluchy przed sączącym się z rozmaitych fabuł złem. W tomiku „Rybka MiniMini i nowy przyjaciel” doskonale widać założenia serii, a i przemiany w literaturze czwartej. Oto bowiem konik morski śmiertelnie przerażony jest nowym mieszkańcem oceanu. Nie bez powodu – w okolicy pojawił się rekin, który na domiar złego ciągle szczerzy ogromne zębiska. Jednak rekin nie wystąpi tu w roli czarnego charakteru, bo takiego, poza wyobrażeniami postaci, w opowiastce nie ma. Rybka MiniMini nie ocenia sąsiada po pozorach, jako jedyna próbuje się z nim zaprzyjaźnić i dowiaduje się wielu ciekawych rzeczy. Dokonuje czegoś, co naprawdę nie byłoby możliwe. Edukacyjny aspekt bajki skrywa się zatem nie w przeniesieniu do historyjki praw natury, a w warstwie psychologicznej: nawet ktoś, kto wyglądem budzi lęk, może okazać się świetnym kompanem do zabawy, nie należy zatem ograniczać się do pierwszego wrażenia.
Otwarte pozostaje oczywiście pytanie, co z uczeniem dzieci nieufności wobec obcych o niekoniecznie dobrych zamiarach – tego problemu już tom „Rybka MiniMini i nowy przyjaciel” nie porusza. To cena, jaką płacą autorzy za podporządkowanie się optymistycznym i pozbawionym stylu narracjom, dlatego też z pewnością warto uzupełnić wspólną lekturę o dodatkową rozmowę z dzieckiem i o dokładniejsze omówienie przesłania, które z tej opowieści maluch może wynieść.
Rybka MiniMini może posłużyć za wzór w budowaniu relacji z nowymi kolegami, zwłaszcza tymi, których większość rówieśników z różnych powodów odtrąca. Nagrodą za nieuleganie presji otoczenia jest tu nowa, obiecująca znajomość. Rekin, który chce zostać komikiem (stąd wyszczerzone wciąż zęby) zna wiele zabawnych podwodnych kawałów i okazuje się duszą towarzystwa. W ten sposób do tomu wprowadza się jeszcze dodatkową płaszczyznę humoru, która także służy redukowaniu strachu i agresji. Dziecko podczas tej lektury na pewno się nie przerazi – i przez całą książeczkę będzie upewniane, że problem wymyślony przez konika morskiego nie istnieje.
W tomiku kluczem do sukcesu są ilustracje. Trójwymiarowa i wygładzana komputerowo postać z kreskówki tutaj w wersji Katarzyny Nowak zyskuje rys indywidualności. Namalowana jest farbkami, gdzieniegdzie widać ślady pędzla i wygląda to znacznie lepiej niż poprawione w programach graficznych sylwetki bohaterów. Ilustracje Katarzyny Nowak są duże i kolorowe, a przy tym wprowadzają też różne perspektywy. Podwodny świat jest dla ilustratorki pretekstem do ukazania całej serii malowniczych – i nie zawsze tak odległych od prawdy jak tekst – scenek oraz obrazków, które rzeczywiście cieszą oko.
Z przygód Rybki MiniMini szybko się wyrasta – ale autorki (Katarzyna Janusik i Magdalena Zielińska) postarały się, by dzieci zrozumiały emocje i odczucia małej bohaterki – i aby przynajmniej na pewien czas seria stała się ich ulubioną. W książeczce stawia się na dialog, ale w króciutkich opisach znalazło się też miejsce na zaakcentowanie przeżyć postaci. Rybka MiniMini może zatem również uczyć przeżywania emocji i kształtowania relacji z innymi.
Groźny przyjaciel
Kiedy okrucieństwa baśni mimo zapewnień badaczy, że są potrzebne do prawidłowego rozwoju dziecka, przestały być modne, na rynku zaczęły się pojawiać proste i ciepłe historyjki o nieskomplikowanej fabule i wzruszającej momentami naiwności w relacjach łączących bohaterów. Ten sam trend daje się zauważyć w bajkach animowanych: te z kolei współistnieją obok kreskówek przesyconych agresją.
Rybka MiniMini to bohaterka pozytywna i zapożyczona z dobranockowej serii. Jej przygody nie mają w sobie pierwiastka zagrożenia, chociaż bywa, że emocje odbiorców są delikatnie modyfikowane: nie znajdzie się jednak w tych historyjkach zła czy strachu tak silnego, by wywarł jakikolwiek wpływ na malucha. Z tego też względu opowiastki o rybce MiniMini dobrze nadają się dla najmłodszych dzieci i przyniosą im spokój przed snem. Spodobają się zwłaszcza tym pociechom, które lubią spokój i jednokierunkowe, niegroźne doświadczenia sympatycznych postaci. Rybka MiniMini jest idealną bohaterką według tych rodziców, którzy chcieliby uchronić maluchy przed sączącym się z rozmaitych fabuł złem. W tomiku „Rybka MiniMini i nowy przyjaciel” doskonale widać założenia serii, a i przemiany w literaturze czwartej. Oto bowiem konik morski śmiertelnie przerażony jest nowym mieszkańcem oceanu. Nie bez powodu – w okolicy pojawił się rekin, który na domiar złego ciągle szczerzy ogromne zębiska. Jednak rekin nie wystąpi tu w roli czarnego charakteru, bo takiego, poza wyobrażeniami postaci, w opowiastce nie ma. Rybka MiniMini nie ocenia sąsiada po pozorach, jako jedyna próbuje się z nim zaprzyjaźnić i dowiaduje się wielu ciekawych rzeczy. Dokonuje czegoś, co naprawdę nie byłoby możliwe. Edukacyjny aspekt bajki skrywa się zatem nie w przeniesieniu do historyjki praw natury, a w warstwie psychologicznej: nawet ktoś, kto wyglądem budzi lęk, może okazać się świetnym kompanem do zabawy, nie należy zatem ograniczać się do pierwszego wrażenia.
Otwarte pozostaje oczywiście pytanie, co z uczeniem dzieci nieufności wobec obcych o niekoniecznie dobrych zamiarach – tego problemu już tom „Rybka MiniMini i nowy przyjaciel” nie porusza. To cena, jaką płacą autorzy za podporządkowanie się optymistycznym i pozbawionym stylu narracjom, dlatego też z pewnością warto uzupełnić wspólną lekturę o dodatkową rozmowę z dzieckiem i o dokładniejsze omówienie przesłania, które z tej opowieści maluch może wynieść.
Rybka MiniMini może posłużyć za wzór w budowaniu relacji z nowymi kolegami, zwłaszcza tymi, których większość rówieśników z różnych powodów odtrąca. Nagrodą za nieuleganie presji otoczenia jest tu nowa, obiecująca znajomość. Rekin, który chce zostać komikiem (stąd wyszczerzone wciąż zęby) zna wiele zabawnych podwodnych kawałów i okazuje się duszą towarzystwa. W ten sposób do tomu wprowadza się jeszcze dodatkową płaszczyznę humoru, która także służy redukowaniu strachu i agresji. Dziecko podczas tej lektury na pewno się nie przerazi – i przez całą książeczkę będzie upewniane, że problem wymyślony przez konika morskiego nie istnieje.
W tomiku kluczem do sukcesu są ilustracje. Trójwymiarowa i wygładzana komputerowo postać z kreskówki tutaj w wersji Katarzyny Nowak zyskuje rys indywidualności. Namalowana jest farbkami, gdzieniegdzie widać ślady pędzla i wygląda to znacznie lepiej niż poprawione w programach graficznych sylwetki bohaterów. Ilustracje Katarzyny Nowak są duże i kolorowe, a przy tym wprowadzają też różne perspektywy. Podwodny świat jest dla ilustratorki pretekstem do ukazania całej serii malowniczych – i nie zawsze tak odległych od prawdy jak tekst – scenek oraz obrazków, które rzeczywiście cieszą oko.
Z przygód Rybki MiniMini szybko się wyrasta – ale autorki (Katarzyna Janusik i Magdalena Zielińska) postarały się, by dzieci zrozumiały emocje i odczucia małej bohaterki – i aby przynajmniej na pewien czas seria stała się ich ulubioną. W książeczce stawia się na dialog, ale w króciutkich opisach znalazło się też miejsce na zaakcentowanie przeżyć postaci. Rybka MiniMini może zatem również uczyć przeżywania emocji i kształtowania relacji z innymi.
niedziela, 8 kwietnia 2012
Barbara Lubos: Świat w obłokach (cd)
Hipnotyzerka
Piosenka aktorska (ze względu na profesję artystki)? A może poezja śpiewana, z uwagi na dobór materiału na recital i płytę „Świat w obłokach”? Nie mam pojęcia: obie te kategorie niosą przyzwolenie na niedoskonałość wykonania, margines błędu, który wybacza się wykonawcy bez trudu. A Barbara Lubos-Święs nie pozwala sobie nawet na odrobinę słabości – jest perfekcyjna, i to zarówno na nagraniu, jak i podczas recitali. Już po pierwszych wyśpiewanych przez nią dźwiękach słuchacze zyskują pewność, że warto Barbarze Lubos uwierzyć i dać się przenieść w świat piosenki literackiej w najlepszym możliwym wykonaniu. Bo chociaż utwory ze „Świata w obłokach” wykonywali wcześniej między innymi Marek Grechuta, Ewa Demarczyk czy Jacek Kaczmarski, to wersje proponowane przez Barbarę Lubos często przewyższają oryginały – a z całą pewnością zawsze zapadają w pamięć.
Trudno uwierzyć, zwłaszcza podczas recitalu), że ta filigranowa i lekko jakby onieśmielona artystka będzie w stanie zahipnotyzować publiczność mocnym, czystym i wyszkolonym głosem. Lubos śpiewa jak zawodowa wokalistka (chociaż patrząc na scenę muzyki pop, trzeba by napisać, że dużo lepiej). Do słodkiej barwy głosu dokłada cały wachlarz uczuć zapożyczony z aktorskiego warsztatu – a może i z głębokiego wewnętrznego przeżywania prezentowanych tekstów, bo przecież Barbara Lubos brzmi szczerze. Kolejnym składnikiem jest nienaganna dykcja. Dalej: ogromna swoboda, która przekłada się na wyzwalanie piękna i podkreślanie przesłań utworów. Lubos jako wykonawczyni i interpretatorka piosenek jest marzeniem każdego tekściarza – bezbłędnie akcentuje istotne motywy, tembrem głosu prowadzi mikrofabuły, a w dodatku potrafi tak wpływać na słuchaczy, by ci, nawet nieświadomie, przejmowali wyśpiewywane uczucia – których na całej płycie nie brakuje.
Nie trzeba wymyślnych aranżacji, tekst w idealnym wykonaniu broni się sam. Barbarze Lubos towarzyszy jedynie pianista, Adam Snopek – łatwo o jego zadaniu zapomnieć, co w wypadku tego krążka staje się sporym komplementem dla muzyka. Na pierwszy plan wysuwa się bowiem wspaniały wokal – i treść piosenek. Wśród autorów tekstów wymienić należy Gałczyńskiego, Tuwima, Osiecką, Śliwiaka, Jastruna, Krynickiego czy Kaczmarskiego, wśród kompozytorów prym wiedzie Grechuta, ale pojawia się i Zygmunt Konieczny, Seweryn Krajewski czy Jan Kanty Pawluśkiewicz. Mierzenie się z najlepszymi – i wcale nie łatwymi piosenkami – zaowocowało płytą, której chce się słuchać bez przerwy. Zwłaszcza że w ujęciu Barbary Lubos kolejne historie zyskują zróżnicowane odcienie emocjonalne i nie pozostają bez wpływu na odbiorców. Siłę i talent artystki najlepiej słychać chyba w kulminacyjnym momencie płyty – w zestawieniu „Bajki o głupim Jasiu” i songu „Pompeje”: w piosenkach Kaczmarskiego Lubos może zaprezentować całą gamę uczuć harmonizujących z gęstymi znaczeniowo tekstami i wychodzi z tej próby zwycięsko. Barbara Lubos potrafi być przejęta, zachwycona, załamana i szczęśliwa – bez uciekania się do półśrodków, samym tylko głosem czaruje słuchaczy. Oczywiście można by tu wspomnieć o przemyślanej kompozycji recitalu i płyty, świetnie rozplanowanej kolejności piosenek – tyle że tu każdy utwór przeżywa się dzięki na nowo budowanej dramaturgii, trudno pozostać obojętnym wobec wokalnych i emocjonalnych popisów Barbary Lubos. Nie może być inaczej, kiedy nawet pojedyncze głoski zyskują tu swoją fakturę i kształt.
Odwołania do piosenki aktorskiej czy do poezji śpiewanej byłyby więc w tym wypadku krzywdzące dla artystki, która zaproponowała słuchaczom płytę wstrząsającą – i która bez reszty potrafi wczuć się w przedstawiane muzyczne opowieści. „Świata w obłokach” nie dałoby się promować na bazie skandalu czy nachalnej reklamy – ale nie mam wątpliwości, że każdy, kto usłyszy chociaż fragment i sięgnie po to wydawnictwo – zakocha się w śpiewie Barbary Lubos. To w końcu hipnotyzerka.
Piosenka aktorska (ze względu na profesję artystki)? A może poezja śpiewana, z uwagi na dobór materiału na recital i płytę „Świat w obłokach”? Nie mam pojęcia: obie te kategorie niosą przyzwolenie na niedoskonałość wykonania, margines błędu, który wybacza się wykonawcy bez trudu. A Barbara Lubos-Święs nie pozwala sobie nawet na odrobinę słabości – jest perfekcyjna, i to zarówno na nagraniu, jak i podczas recitali. Już po pierwszych wyśpiewanych przez nią dźwiękach słuchacze zyskują pewność, że warto Barbarze Lubos uwierzyć i dać się przenieść w świat piosenki literackiej w najlepszym możliwym wykonaniu. Bo chociaż utwory ze „Świata w obłokach” wykonywali wcześniej między innymi Marek Grechuta, Ewa Demarczyk czy Jacek Kaczmarski, to wersje proponowane przez Barbarę Lubos często przewyższają oryginały – a z całą pewnością zawsze zapadają w pamięć.
Trudno uwierzyć, zwłaszcza podczas recitalu), że ta filigranowa i lekko jakby onieśmielona artystka będzie w stanie zahipnotyzować publiczność mocnym, czystym i wyszkolonym głosem. Lubos śpiewa jak zawodowa wokalistka (chociaż patrząc na scenę muzyki pop, trzeba by napisać, że dużo lepiej). Do słodkiej barwy głosu dokłada cały wachlarz uczuć zapożyczony z aktorskiego warsztatu – a może i z głębokiego wewnętrznego przeżywania prezentowanych tekstów, bo przecież Barbara Lubos brzmi szczerze. Kolejnym składnikiem jest nienaganna dykcja. Dalej: ogromna swoboda, która przekłada się na wyzwalanie piękna i podkreślanie przesłań utworów. Lubos jako wykonawczyni i interpretatorka piosenek jest marzeniem każdego tekściarza – bezbłędnie akcentuje istotne motywy, tembrem głosu prowadzi mikrofabuły, a w dodatku potrafi tak wpływać na słuchaczy, by ci, nawet nieświadomie, przejmowali wyśpiewywane uczucia – których na całej płycie nie brakuje.
Nie trzeba wymyślnych aranżacji, tekst w idealnym wykonaniu broni się sam. Barbarze Lubos towarzyszy jedynie pianista, Adam Snopek – łatwo o jego zadaniu zapomnieć, co w wypadku tego krążka staje się sporym komplementem dla muzyka. Na pierwszy plan wysuwa się bowiem wspaniały wokal – i treść piosenek. Wśród autorów tekstów wymienić należy Gałczyńskiego, Tuwima, Osiecką, Śliwiaka, Jastruna, Krynickiego czy Kaczmarskiego, wśród kompozytorów prym wiedzie Grechuta, ale pojawia się i Zygmunt Konieczny, Seweryn Krajewski czy Jan Kanty Pawluśkiewicz. Mierzenie się z najlepszymi – i wcale nie łatwymi piosenkami – zaowocowało płytą, której chce się słuchać bez przerwy. Zwłaszcza że w ujęciu Barbary Lubos kolejne historie zyskują zróżnicowane odcienie emocjonalne i nie pozostają bez wpływu na odbiorców. Siłę i talent artystki najlepiej słychać chyba w kulminacyjnym momencie płyty – w zestawieniu „Bajki o głupim Jasiu” i songu „Pompeje”: w piosenkach Kaczmarskiego Lubos może zaprezentować całą gamę uczuć harmonizujących z gęstymi znaczeniowo tekstami i wychodzi z tej próby zwycięsko. Barbara Lubos potrafi być przejęta, zachwycona, załamana i szczęśliwa – bez uciekania się do półśrodków, samym tylko głosem czaruje słuchaczy. Oczywiście można by tu wspomnieć o przemyślanej kompozycji recitalu i płyty, świetnie rozplanowanej kolejności piosenek – tyle że tu każdy utwór przeżywa się dzięki na nowo budowanej dramaturgii, trudno pozostać obojętnym wobec wokalnych i emocjonalnych popisów Barbary Lubos. Nie może być inaczej, kiedy nawet pojedyncze głoski zyskują tu swoją fakturę i kształt.
Odwołania do piosenki aktorskiej czy do poezji śpiewanej byłyby więc w tym wypadku krzywdzące dla artystki, która zaproponowała słuchaczom płytę wstrząsającą – i która bez reszty potrafi wczuć się w przedstawiane muzyczne opowieści. „Świata w obłokach” nie dałoby się promować na bazie skandalu czy nachalnej reklamy – ale nie mam wątpliwości, że każdy, kto usłyszy chociaż fragment i sięgnie po to wydawnictwo – zakocha się w śpiewie Barbary Lubos. To w końcu hipnotyzerka.
sobota, 7 kwietnia 2012
Joanna Philbin: Córki wkraczają na scenę
Bukowy Las, Wrocław 2012.
Sława na jawie
Cechą charakterystyczną postaci, które realizację snu o sławie mają na wyciągnięcie ręki, stają się zwyczajne problemy łączące bohaterki powieści ze zwykłymi czytelniczkami. Nawet kiedy autorki decydują się przybliżyć nastoletnie talenty do światowej sławy i upragnionej kariery, coś musi stać na przeszkodzie realizacji marzeń. Trzecia historia z cyklu „Córki”, czyli „Córki wkraczają na scenę” Joanny Philbin zbudowana jest według tego właśnie schematu. Wszystko, by uzmysłowić odbiorczyniom, że w życiu nie ma nic za darmo, a przeciętność bywa niezłym parasolem ochronnym przed wieloma problemami.
Wydaje się, że dzieci największych gwiazd muzyki pop mogą bez trudu zdobyć to, o co bezskutecznie walczą ich utalentowani rówieśnicy: rozgłos i możliwość występowania w znanych miejscach. Hudson Jones, córka znanej na całym świecie piosenkarki Holli Jones, ma ogromny talent i kończy właśnie przygotowywać pierwszą płytę. Czekają ją występy dla ogromnej publiczności, do dyspozycji w pracy ma najlepszych fachowców, a nad jej muzyczną drogą czuwa matka. I w tym problem, bo Holla Jones jest niebywale despotyczna. Nie słucha nikogo, a z córki próbuje stworzyć wierną kopię siebie. Hudson źle czuje się w narzucanym przez matkę stylu i w końcu zaczyna się buntować. Philbin zapewnia potężną dawkę emocji i przenosi czytelniczki w świat znany z kolorowych magazynów. Tyle że nie interesuje jej scena, a mroczna strona funkcjonowania poza nią. Hudson marzy, by sprawdzić swoje umiejętności, pracując jako anonimowa wokalistka i kompozytorka, bez odniesień do dokonań matki. Oparcie znajduje w swoich przyjaciółkach, Lizzie i Carinie – chociaż w książce „Córki wkraczają na scenę” te schodzą na dalszy plan.
W zasadzie tom oparty został na lekko modyfikowanym scenariuszu poppowieści. Osią fabularną staje się tu walka o niezależność: Hudson musi przejść sporo, by nauczyć się przeciwstawiać matce. Holla ma wybuchowy temperament i nie toleruje odmiennych niż własny punktów widzenia, więc historia przebiegać będzie naprawdę burzliwie. Tyle że autorka co pewien czas proponuje zbyt oczywiste punkty zwrotne akcji: wiadomo, jak skończy się „zapomnienie” (aż nazbyt czytelne) o ważnej wiadomości, można się domyślić, co zrobi Hudson w powielanej już z historii sytuacji. Trochę na siłę stają się kolejne szanse występów, jakby bohaterki mogły bezkarnie zawodzić się nawzajem, a przy następnej okazji beztrosko zapominały beztrosko o przeszłości. Ale w końcu powieść masowa wymusza pewne uproszczenia, nawet jeśli obywa się kosztem spłaszczenia fabuły. W tomie „Córki wkraczają na scenę” liczą się emocje.
Chociaż scenariusz historii zaczerpnięty został z gatunku, który niespecjalnie dba o rozbudowaną narrację, Philbin wyraźnie lubi opowiadać i kształtować słowem przestrzeń życiową utalentowanej nastolatki. Ładnie opracowuje dialogi, nie zapominając przy tym o odpowiedniej dawce kolokwializmów oraz o ładunku emocjonalnym. Postacie nie brzmią papierowo, a ciężar opowieści rozłożony jest równomiernie na opisy i rozmowy. Joanna Philbin proponuje udaną powieść, w której nastoletnie odbiorczynie bez trudu odnajdą odbicie własnych sporów z rodzicami. Autorka chce uczyć mądrej odwagi na marginesie książki o spełnianiu marzeń i o prawdziwej przyjaźni. Dzięki wplatanym w fabułę drobiazgom modyfikującym bieg historii, nie pozwala na przewidywalność. Wskazuje czytelniczkom drogę do realizowania własnych życiowych planów, a przy okazji i przestrzega przed prowadzeniem marionetkowej egzystencji. Wszystko to zapewnia optymistyczna i burzliwa lektura, w której bohaterki mają możliwość sprawdzenia na własnej skórze, czym kończy się podporządkowywanie się woli innych i porzucanie własnego ja.
Sława na jawie
Cechą charakterystyczną postaci, które realizację snu o sławie mają na wyciągnięcie ręki, stają się zwyczajne problemy łączące bohaterki powieści ze zwykłymi czytelniczkami. Nawet kiedy autorki decydują się przybliżyć nastoletnie talenty do światowej sławy i upragnionej kariery, coś musi stać na przeszkodzie realizacji marzeń. Trzecia historia z cyklu „Córki”, czyli „Córki wkraczają na scenę” Joanny Philbin zbudowana jest według tego właśnie schematu. Wszystko, by uzmysłowić odbiorczyniom, że w życiu nie ma nic za darmo, a przeciętność bywa niezłym parasolem ochronnym przed wieloma problemami.
Wydaje się, że dzieci największych gwiazd muzyki pop mogą bez trudu zdobyć to, o co bezskutecznie walczą ich utalentowani rówieśnicy: rozgłos i możliwość występowania w znanych miejscach. Hudson Jones, córka znanej na całym świecie piosenkarki Holli Jones, ma ogromny talent i kończy właśnie przygotowywać pierwszą płytę. Czekają ją występy dla ogromnej publiczności, do dyspozycji w pracy ma najlepszych fachowców, a nad jej muzyczną drogą czuwa matka. I w tym problem, bo Holla Jones jest niebywale despotyczna. Nie słucha nikogo, a z córki próbuje stworzyć wierną kopię siebie. Hudson źle czuje się w narzucanym przez matkę stylu i w końcu zaczyna się buntować. Philbin zapewnia potężną dawkę emocji i przenosi czytelniczki w świat znany z kolorowych magazynów. Tyle że nie interesuje jej scena, a mroczna strona funkcjonowania poza nią. Hudson marzy, by sprawdzić swoje umiejętności, pracując jako anonimowa wokalistka i kompozytorka, bez odniesień do dokonań matki. Oparcie znajduje w swoich przyjaciółkach, Lizzie i Carinie – chociaż w książce „Córki wkraczają na scenę” te schodzą na dalszy plan.
W zasadzie tom oparty został na lekko modyfikowanym scenariuszu poppowieści. Osią fabularną staje się tu walka o niezależność: Hudson musi przejść sporo, by nauczyć się przeciwstawiać matce. Holla ma wybuchowy temperament i nie toleruje odmiennych niż własny punktów widzenia, więc historia przebiegać będzie naprawdę burzliwie. Tyle że autorka co pewien czas proponuje zbyt oczywiste punkty zwrotne akcji: wiadomo, jak skończy się „zapomnienie” (aż nazbyt czytelne) o ważnej wiadomości, można się domyślić, co zrobi Hudson w powielanej już z historii sytuacji. Trochę na siłę stają się kolejne szanse występów, jakby bohaterki mogły bezkarnie zawodzić się nawzajem, a przy następnej okazji beztrosko zapominały beztrosko o przeszłości. Ale w końcu powieść masowa wymusza pewne uproszczenia, nawet jeśli obywa się kosztem spłaszczenia fabuły. W tomie „Córki wkraczają na scenę” liczą się emocje.
Chociaż scenariusz historii zaczerpnięty został z gatunku, który niespecjalnie dba o rozbudowaną narrację, Philbin wyraźnie lubi opowiadać i kształtować słowem przestrzeń życiową utalentowanej nastolatki. Ładnie opracowuje dialogi, nie zapominając przy tym o odpowiedniej dawce kolokwializmów oraz o ładunku emocjonalnym. Postacie nie brzmią papierowo, a ciężar opowieści rozłożony jest równomiernie na opisy i rozmowy. Joanna Philbin proponuje udaną powieść, w której nastoletnie odbiorczynie bez trudu odnajdą odbicie własnych sporów z rodzicami. Autorka chce uczyć mądrej odwagi na marginesie książki o spełnianiu marzeń i o prawdziwej przyjaźni. Dzięki wplatanym w fabułę drobiazgom modyfikującym bieg historii, nie pozwala na przewidywalność. Wskazuje czytelniczkom drogę do realizowania własnych życiowych planów, a przy okazji i przestrzega przed prowadzeniem marionetkowej egzystencji. Wszystko to zapewnia optymistyczna i burzliwa lektura, w której bohaterki mają możliwość sprawdzenia na własnej skórze, czym kończy się podporządkowywanie się woli innych i porzucanie własnego ja.
piątek, 6 kwietnia 2012
Kasia Stoparczyk: Dlaczego zebra nie gubi pasków?
Wilga, Warszawa 2012.
Pytania do przyjaciela
Wiadomo nie od dzisiaj, że dzieci mają rozwiniętą wyobraźnię, a umiejętnością kojarzenia faktów i abstrakcyjnego myślenia przewyższają dorosłych. Być może dlatego w tomie Kasi Stoparczyk „Dlaczego zebra nie gubi pasków?” najlepszą częścią są pytania małej bohaterki, Felki, zaczerpnięte z rozmów z maluchami. Dorośli sprawdzają się mniej. Bo Ekspert, przyjaciel dziadka Felki, zamiast odpowiadać tylko na zadane pytanie, rozwodzi się nad niezwiązanymi z tematem kwestiami i wprawdzie przynosi sporo ciekawych wiadomości, ale nie daje bohaterce szansy na zadawanie kolejnych pytań i poszukiwanie nowych celnych skojarzeń. W rolę eksperta wciela się tu Wojciech Mikołuszko. Sama Kasia Stoparczyk też nie przekuwa na dziecięcy sposób myślenia swoich opowiastek – wprowadzeń do pytań Felki. Koncentruje się nad obrazowymi i oryginalnymi porównaniami, nasyca akcję przymiotnikami, jakby chciała tym zamaskować skrótowość formułek. Bo naprawdę wcale nie chodzi tu o historie, z których wykluwają się pytania – ważne są natomiast same wątpliwości, te wymyślone przez dzieci – i tych nie uda się przebić w żaden sposób. Skrótowość ma jednak swoje wady – niby Felka jest postacią swojską (o czym świadczy choćby jej imię), ale to obywatelka świata – podczas spaceru natyka się na kolibra czy krokodyla, to znów wkracza w gorączkowe majaki – co może odwracać uwagę dzieci od zoologicznych zagadek.
Na pierwszym miejscu są tu pytania dzieci. To one uczą, jak rozwijać wyobraźnię – maluchom da to temat do rozmyślań i poszukiwania kolejnych powodów do zdziwień. Dorosłym, którzy z ciekawości zajrzą do tomu, autorka pokaże, w jaki sposób funkcjonuje fantazja kilkulatków i – jak najmłodsi porządkują sobie nie zawsze zrozumiałe obserwacje. Dlatego szkoda, że w książce znalazło się tak niewiele tych fascynujących zdziwień, wartościowych dla dużych i małych czytelników. Na drugim miejscu postawiłabym odpowiedzi eksperta – bo chociaż ten rozgaduje się i popisuje wiedzą nawet wtedy, gdy nikt nie oczekuje od niego szczegółowych rozważań na dowolne tematy, to jednak potrafi zainteresować dzieci. Jego obecność w tomie stanowi dobrą przeciwwagę dla różnorodnych pytań podbarwionych kreatywnością i swobodą w zestawianiu skojarzeń. Ciekawostki Mikołuszko podaje w sposób przystępny dla dzieci – a także przekonująco, książkowy ekspert to nie tylko figura literacka czy pomysł na korespondencyjną postać, to także dobrze skonstruowana rola, w której ten akurat autor się sprawdza. Mikołuszko występuje tu przecież jako osoba, która przeciwstawia się dziecięcej wyobraźni, musi niszczyć mity zrodzone w umysłach maluchów – a jednak jawi się jako przyjaciel, mądry, doświadczony i w dodatku interesujący – jego wyjaśnienia przypadają do gustu Felce oraz jej dziadkowi. Kasi Stoparczyk pozostaje stworzenie ramy dla pytań oraz odpowiedzi. I tu próbuje uplasować się między realizmem i fantazją, nie wyjaśnia niczego do końca, stara się wstrzelić w styl dziecięcych spostrzeżeń, a jednocześnie nie chce całkiem opuszczać bezpiecznej postaci dorosłego i mądrego narratora. Próbuje wkupić się w łaski odbiorców zdrobnieniami od czasu do czasu – a także robi wszystko, by uniknąć schematyczności w historyjkach. Zależy jej na tym, by nie przyćmić sedna książki – czyli pomysłowych interpretacji małej bohaterki.
Książkę bardzo uatrakcyjniają ilustracje Kasi Kołodziej. Felka ma na nich śmieszne fryzury i sympatyczną minę. Swoje listy pisze patykiem na ziemi, tańczy z dziadkiem i szaleje z radości, kiedy tylko ma okazję. Do tego ilustratorka bawi się wybranymi motywami przy wyjaśnieniach Eksperta – nadaje im dzięki temu humorystyczny ton. Książka ma duży format, a przy tekstowym minimalizmie zostaje sporo miejsca na rysunkowe zabawy. Zmiany czcionki sygnalizują zmiany autorów, a duża ilość szczegółów na obrazkach dostarczy maluchom rozrywki na długo.
Kasia Stoparczyk połączyła przyjemne z pożytecznym, to jest zabawę z wiedzą. Ale swój tom wzbogaciła o element ważny – oddała głos samym dzieciom, tak, że książka zyskała nowy, niezwykły wymiar. W końcu nic nie przebije dziecięcego, lekko naiwnego tłumaczenia największych zagadek świata.
Pytania do przyjaciela
Wiadomo nie od dzisiaj, że dzieci mają rozwiniętą wyobraźnię, a umiejętnością kojarzenia faktów i abstrakcyjnego myślenia przewyższają dorosłych. Być może dlatego w tomie Kasi Stoparczyk „Dlaczego zebra nie gubi pasków?” najlepszą częścią są pytania małej bohaterki, Felki, zaczerpnięte z rozmów z maluchami. Dorośli sprawdzają się mniej. Bo Ekspert, przyjaciel dziadka Felki, zamiast odpowiadać tylko na zadane pytanie, rozwodzi się nad niezwiązanymi z tematem kwestiami i wprawdzie przynosi sporo ciekawych wiadomości, ale nie daje bohaterce szansy na zadawanie kolejnych pytań i poszukiwanie nowych celnych skojarzeń. W rolę eksperta wciela się tu Wojciech Mikołuszko. Sama Kasia Stoparczyk też nie przekuwa na dziecięcy sposób myślenia swoich opowiastek – wprowadzeń do pytań Felki. Koncentruje się nad obrazowymi i oryginalnymi porównaniami, nasyca akcję przymiotnikami, jakby chciała tym zamaskować skrótowość formułek. Bo naprawdę wcale nie chodzi tu o historie, z których wykluwają się pytania – ważne są natomiast same wątpliwości, te wymyślone przez dzieci – i tych nie uda się przebić w żaden sposób. Skrótowość ma jednak swoje wady – niby Felka jest postacią swojską (o czym świadczy choćby jej imię), ale to obywatelka świata – podczas spaceru natyka się na kolibra czy krokodyla, to znów wkracza w gorączkowe majaki – co może odwracać uwagę dzieci od zoologicznych zagadek.
Na pierwszym miejscu są tu pytania dzieci. To one uczą, jak rozwijać wyobraźnię – maluchom da to temat do rozmyślań i poszukiwania kolejnych powodów do zdziwień. Dorosłym, którzy z ciekawości zajrzą do tomu, autorka pokaże, w jaki sposób funkcjonuje fantazja kilkulatków i – jak najmłodsi porządkują sobie nie zawsze zrozumiałe obserwacje. Dlatego szkoda, że w książce znalazło się tak niewiele tych fascynujących zdziwień, wartościowych dla dużych i małych czytelników. Na drugim miejscu postawiłabym odpowiedzi eksperta – bo chociaż ten rozgaduje się i popisuje wiedzą nawet wtedy, gdy nikt nie oczekuje od niego szczegółowych rozważań na dowolne tematy, to jednak potrafi zainteresować dzieci. Jego obecność w tomie stanowi dobrą przeciwwagę dla różnorodnych pytań podbarwionych kreatywnością i swobodą w zestawianiu skojarzeń. Ciekawostki Mikołuszko podaje w sposób przystępny dla dzieci – a także przekonująco, książkowy ekspert to nie tylko figura literacka czy pomysł na korespondencyjną postać, to także dobrze skonstruowana rola, w której ten akurat autor się sprawdza. Mikołuszko występuje tu przecież jako osoba, która przeciwstawia się dziecięcej wyobraźni, musi niszczyć mity zrodzone w umysłach maluchów – a jednak jawi się jako przyjaciel, mądry, doświadczony i w dodatku interesujący – jego wyjaśnienia przypadają do gustu Felce oraz jej dziadkowi. Kasi Stoparczyk pozostaje stworzenie ramy dla pytań oraz odpowiedzi. I tu próbuje uplasować się między realizmem i fantazją, nie wyjaśnia niczego do końca, stara się wstrzelić w styl dziecięcych spostrzeżeń, a jednocześnie nie chce całkiem opuszczać bezpiecznej postaci dorosłego i mądrego narratora. Próbuje wkupić się w łaski odbiorców zdrobnieniami od czasu do czasu – a także robi wszystko, by uniknąć schematyczności w historyjkach. Zależy jej na tym, by nie przyćmić sedna książki – czyli pomysłowych interpretacji małej bohaterki.
Książkę bardzo uatrakcyjniają ilustracje Kasi Kołodziej. Felka ma na nich śmieszne fryzury i sympatyczną minę. Swoje listy pisze patykiem na ziemi, tańczy z dziadkiem i szaleje z radości, kiedy tylko ma okazję. Do tego ilustratorka bawi się wybranymi motywami przy wyjaśnieniach Eksperta – nadaje im dzięki temu humorystyczny ton. Książka ma duży format, a przy tekstowym minimalizmie zostaje sporo miejsca na rysunkowe zabawy. Zmiany czcionki sygnalizują zmiany autorów, a duża ilość szczegółów na obrazkach dostarczy maluchom rozrywki na długo.
Kasia Stoparczyk połączyła przyjemne z pożytecznym, to jest zabawę z wiedzą. Ale swój tom wzbogaciła o element ważny – oddała głos samym dzieciom, tak, że książka zyskała nowy, niezwykły wymiar. W końcu nic nie przebije dziecięcego, lekko naiwnego tłumaczenia największych zagadek świata.
Subskrybuj:
Posty (Atom)