Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Pęknięcie
Charlie Chaplin jest postacią-symbolem. Kojarzony przez wszystkich, nie jest znany przez nikogo, co udowadnia Peter Ackroyd biografią artysty. Ackroyd prowadzi odbiorców przez trudne i biedne dzieciństwo Chaplina, przez pierwsze filmowe kroki aż po olśniewającą karierę, która przypomina baśniowy scenariusz. Równolegle prowadzi opowieść na temat kolejnych związków swojego bohatera: obok produkcji filmowych to właśnie motyw kobiet w życiu aktora zaprząta Ackroyda najbardziej. Poza tym Chaplin właściwie nie istnieje.
To oznacza, że autor dość szczegółowo opracowuje jego zawodowe i życiowe decyzje, zwiększony nacisk kładąc na te pierwsze. Próbuje zaprezentować cały geniusz Chaplina i źródła coraz to nowych twórczych pomysłów. Ackroyd widzi, jak jego bohater potrafi wykorzystać każdą okazję i zna mechanizmy przygotowywania dawnych filmów. Stąd bierze się żywa opowieść o kolejnych obrazach. Autor starannie unika oceniania swojego bohatera, koncentruje się na tym, jak traktował on istniejące możliwości i jak dalece ryzykował, żeby odnieść sukces. Streszcza minifabułki i wyjaśnia elementy nowatorskie czy pomysły na aktorskie kreacje. Tropi także źródła kolejnych składowych filmowego wizerunku Charliego Chaplina – to podstawowa warstwa książki. W tomie „Charlie Chaplin” znajdą coś dla siebie również badacze humoru, bo sporo gagów czy sztuczek bierze się wprost z przekonania o rodzajach komizmu. Chociaż ten akurat temat łatwo ulega zmianom i przeobrażeniom, całkiem sporo obserwacji Chaplina pozostaje do dzisiaj aktualnych i przydatnych w budzeniu śmiechu – polegają bowiem nie na wykorzystywaniu możliwości technologicznych czy komentowaniu rzeczywistości, a na odwołaniach do podstawowych ludzkich potrzeb.
Peter Ackroyd pisze sporo o montażu, o sposobach na oddawanie ruchu czy uśmiesznianie go, zdradza tajniki aktorskiego warsztatu Chaplina i robi bardzo dużo, żeby swojego bohatera poznać również od strony artystycznych wyborów. Pamięta o dystansie czasowym i zmieniającej się publiczności, chce pogodzić dwa ważne światy dobrą i spójną opowieścią. Jest świadomy tego, że codzienności Chaplina, czy to w dzieciństwie, czy w wieku średnim, nie da się porównać z niczym znanym dzisiejszym odbiorcom. Do tego ma do zweryfikowania sporo legend i kłamstw, często produkowanych przez samego zainteresowanego w autobiografii. Ackroyd ostrożnie dociera do prawdy: pamięta, że pisze o ikonie filmu.
O ile Charlie Chaplin na ekranie budzi entuzjazm i uznanie, o tyle w życiu prywatnym stawał się często nie do zniesienia, co zapewne potwierdziłyby jego kolejne partnerki. Ackroydowi bez sensacji udało się uchwycić tę rozbieżność i nakreślić wielowymiarowy portret. Książka utrzymana została w obiektywnym tonie, wydaje się rzeczowa i pozbawiona niepotrzebnych elementów z życiorysu Chaplina. Zaspokoi ciekawość czytelników także w zakresie dawnej produkcji filmowej. Peter Ackroyd pisze obrazowo i zdyscyplinowanie, nie daje się zwieść mało istotnym detalom. W jego ujęciu Charlie Chaplin na ekranie znacząco różni się od Charliego Chaplina w życiu codziennym. To pęknięcie stanowić będzie dla dzisiejszej publiczności literackiej największym atutem publikacji i największą niespodzianką lekturową.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 31 sierpnia 2015
niedziela, 30 sierpnia 2015
Wioletta Sawicka: Jeśli się odnajdziemy, kotku
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Przeszczep charakteru
Niby literatura nie musi naśladować zwykłego życia i nikt tego po ciepłych obyczajówkach nawet nie oczekuje: wiadomo, że idealistyczne wizje świata nijak się mają do codzienności. Tyle że Wioletta Sawicka zamknięciem swojej trylogii daje czytelniczkom bardzo złudną i bardzo niebezpieczną nadzieję, że „on się zmieni”. On, który wcześniej chorobliwą zazdrością doprowadził do rozpadu rodziny i załamania bohaterki, on, który poza szantażem emocjonalnym zaczął pić i uprzykrzać życie także dzieciom. On – cyniczny, wyrachowany, zły i mocno irytujący, od początku negatywny bohater i źródło kolejnych ataków rozpaczy. W pierwszej powieści Wioletta Sawicka nakreśliła obraz toksycznego związku, schematu, który wcale nie tak rzadko powtarza się w wielu domach. Tu Anna stała się ofiarą zaborczego męża, a Patryk z upodobaniem znęcał się nad nią, zapewniając stale o swojej wielkiej miłości. Z takiej sytuacji w prawdziwym życiu nie ma wyjścia – poza ucieczką i całkowitym zerwaniem relacji. W trzeciej książce jednak Sawicka próbuje przekonać bohaterów, żeby naprawili to, co zostało zniszczone i żeby do siebie wrócili. Wymazuje pamięć o strasznej przeszłości: teraz Patryk jest mężczyzną o anielskim usposobieniu, pić przestaje po pokazie ze strony przybranej córki, spełnia bez szemrania wszystkie zalecenia żony i dzieci i nawet idzie na terapię. To piękna baśń, ale, niestety, utwierdza odbiorczynie w przekonaniu, że tak radykalna metamorfoza jest możliwa. Bohater dostał tu w nieoczekiwanym prezencie przeszczep charakteru – dobrze to zrobiło szczęśliwemu rozwiązaniu, ale bardzo źle psychologicznej stronie powieści.
„Jeśli się odnajdziemy, kotku” to historia do zaakceptowania przez romantyczki i niepoprawne idealistki. Anna już prawie podjęła decyzję o rozstaniu, musi się jeszcze zastanowić – a przecież nie ma nad czym, bo to, co przeżyła i co zamieniło jej życie w koszmar, stanowi najważniejszy argument. Tyle że Anna o tym nie pamięta, pozwala, by inni wywierali na niej presję, a w dodatku z kompletnie niezrozumiałych względów zaczyna tęsknić za Patrykiem. Nie wiadomo, dlaczego nie boi się powtórki z przeszłości i ufa zwykłym słownym zapewnieniom: przecież od samego początku Patryk prezentował ogromną rozbieżność między słowami i czynami. „Jeśli się odnajdziemy, kotku” brzmi tak, jakby nie istniały dwa poprzednie tomy, pełne krzywd i żalu. Autorka sięga tu również do pozaznaczanych dawniej i dalszoplanowych historii, ale odbudowuje teraz całą ułudę pierwszego zauroczenia.
Pod kątem stylistycznym to książka zgrabnie napisana (jeśli przymknąć oko na kilka niezręczności w dookreślaniu podmiotu). Autorka decyduje się na serialowoamerykańskie mówienie o uczuciach, bohaterowie nie tłamszą w sobie pretensji, a zawsze potrafią wyartykułować, co ich boli i nęka. Jednak pod kątem psychologicznym fabuła okazuje się nierealna. Owszem, to cecha czytadeł, tyle że czasami może zaszkodzić. W żaden sposób nie da się znaleźć usprawiedliwień ani wytłumaczeń dla Anny – która przecież nie jest kobietą bluszczem i wcale nie musi natychmiast znajdować nowego opiekuna. Sawicka od początku przyjęła jedno założenie, które w prawdziwym życiu niszczy szczęście: uważa, że ludzie mogą przejść ze skrajności w skrajność. Wiara w to, że wszystko się jakoś ułoży, kiedy tylko partner zrozumie swoje błędy, trudna jest tu do przyjęcia. Może dlatego, że poza książkami takie cudowne odmiany się nie zdarzają. Szkoda, że Anna w ostateczności okazuje się bohaterką słabą i bezwolną – szkoda ze względu na te wszystkie czytelniczki, które tkwią w toksycznych związkach nie do uratowania i wciąż pielęgnują bezsensowną nadzieję na poprawę losu.
Przeszczep charakteru
Niby literatura nie musi naśladować zwykłego życia i nikt tego po ciepłych obyczajówkach nawet nie oczekuje: wiadomo, że idealistyczne wizje świata nijak się mają do codzienności. Tyle że Wioletta Sawicka zamknięciem swojej trylogii daje czytelniczkom bardzo złudną i bardzo niebezpieczną nadzieję, że „on się zmieni”. On, który wcześniej chorobliwą zazdrością doprowadził do rozpadu rodziny i załamania bohaterki, on, który poza szantażem emocjonalnym zaczął pić i uprzykrzać życie także dzieciom. On – cyniczny, wyrachowany, zły i mocno irytujący, od początku negatywny bohater i źródło kolejnych ataków rozpaczy. W pierwszej powieści Wioletta Sawicka nakreśliła obraz toksycznego związku, schematu, który wcale nie tak rzadko powtarza się w wielu domach. Tu Anna stała się ofiarą zaborczego męża, a Patryk z upodobaniem znęcał się nad nią, zapewniając stale o swojej wielkiej miłości. Z takiej sytuacji w prawdziwym życiu nie ma wyjścia – poza ucieczką i całkowitym zerwaniem relacji. W trzeciej książce jednak Sawicka próbuje przekonać bohaterów, żeby naprawili to, co zostało zniszczone i żeby do siebie wrócili. Wymazuje pamięć o strasznej przeszłości: teraz Patryk jest mężczyzną o anielskim usposobieniu, pić przestaje po pokazie ze strony przybranej córki, spełnia bez szemrania wszystkie zalecenia żony i dzieci i nawet idzie na terapię. To piękna baśń, ale, niestety, utwierdza odbiorczynie w przekonaniu, że tak radykalna metamorfoza jest możliwa. Bohater dostał tu w nieoczekiwanym prezencie przeszczep charakteru – dobrze to zrobiło szczęśliwemu rozwiązaniu, ale bardzo źle psychologicznej stronie powieści.
„Jeśli się odnajdziemy, kotku” to historia do zaakceptowania przez romantyczki i niepoprawne idealistki. Anna już prawie podjęła decyzję o rozstaniu, musi się jeszcze zastanowić – a przecież nie ma nad czym, bo to, co przeżyła i co zamieniło jej życie w koszmar, stanowi najważniejszy argument. Tyle że Anna o tym nie pamięta, pozwala, by inni wywierali na niej presję, a w dodatku z kompletnie niezrozumiałych względów zaczyna tęsknić za Patrykiem. Nie wiadomo, dlaczego nie boi się powtórki z przeszłości i ufa zwykłym słownym zapewnieniom: przecież od samego początku Patryk prezentował ogromną rozbieżność między słowami i czynami. „Jeśli się odnajdziemy, kotku” brzmi tak, jakby nie istniały dwa poprzednie tomy, pełne krzywd i żalu. Autorka sięga tu również do pozaznaczanych dawniej i dalszoplanowych historii, ale odbudowuje teraz całą ułudę pierwszego zauroczenia.
Pod kątem stylistycznym to książka zgrabnie napisana (jeśli przymknąć oko na kilka niezręczności w dookreślaniu podmiotu). Autorka decyduje się na serialowoamerykańskie mówienie o uczuciach, bohaterowie nie tłamszą w sobie pretensji, a zawsze potrafią wyartykułować, co ich boli i nęka. Jednak pod kątem psychologicznym fabuła okazuje się nierealna. Owszem, to cecha czytadeł, tyle że czasami może zaszkodzić. W żaden sposób nie da się znaleźć usprawiedliwień ani wytłumaczeń dla Anny – która przecież nie jest kobietą bluszczem i wcale nie musi natychmiast znajdować nowego opiekuna. Sawicka od początku przyjęła jedno założenie, które w prawdziwym życiu niszczy szczęście: uważa, że ludzie mogą przejść ze skrajności w skrajność. Wiara w to, że wszystko się jakoś ułoży, kiedy tylko partner zrozumie swoje błędy, trudna jest tu do przyjęcia. Może dlatego, że poza książkami takie cudowne odmiany się nie zdarzają. Szkoda, że Anna w ostateczności okazuje się bohaterką słabą i bezwolną – szkoda ze względu na te wszystkie czytelniczki, które tkwią w toksycznych związkach nie do uratowania i wciąż pielęgnują bezsensowną nadzieję na poprawę losu.
Podsumowanie 9. sezonu ChTO
Na finał
Jak podsumować dziewiąty sezon Chorzowskiego Teatru Ogrodowego? Najprościej odda to chyba bardzo trafny podtytuł: „wśród przyjaciół”. Ta edycja odbywała się właśnie w kręgu zespołów sprawdzonych i zaprzyjaźnionych (co ciekawe, kto pojawił się w Magazynie Ciekłego Powietrza po raz pierwszy, natychmiast dołączał do tej grupy), a niemal familiarna atmosfera przenosiła się również na widzów.
Rozpoczęliśmy ten sezon od pięknego poetyckiego koncertu: Piotr Woźniak z Anną Papierz i Tadeusz Woźniak Projekt (więc Tadeusz Woźniak, Piotr Woźniak, Jola Majchrzak-Woźniak i Mariusz Jagoda) przypomnieli, dlaczego poezja śpiewana i utwory ze starannie dobieranymi tekstami stanowią najlepszą alternatywę dla codziennego pośpiechu. Piosenki z płyty Tata Adama promowanej przez Piotra Woźniaka jeszcze długo rozbrzmiewały w pamięci, a w recenzjach i opiniach po koncercie pojawiało się najczęściej słowo „magia”. Podwójny koncert na otwarcie, więc i podwójny finał, ale zanim do tego dojdzie…
Na początek teatralnych wrażeń Montownia w składzie dwuosobowym i historia o komiku oraz jego terapeucie. O ile Rafał Rutkowski jest widzom (nie tylko) ChTO doskonale znany, o tyle Adam Woronowicz pozytywnie zaskoczył komediowym wyczuciem. Dwaj aktorzy stworzyli wielki show: zafundowali publiczności, poza feerią żartów, również celne spostrzeżenia na temat polskich realiów. Nie można zapomnieć i o Sowie Mądrej Głowie, bez której trudno sobie wyobrazić aktorskie popisy.
W drugi teatralny piątek do Chorzowa, nareszcie, przyjechał Jan Peszek z monodramem granym od trzydziestu dziewięciu lat. Manifest o sztuce i powinnościach artysty zamieniony w jednoosobowy i w najdrobniejszych szczegółach wyreżyserowany popis bez wątpienia zasługuje na określenie, pod którym figurował w programie, „mistrzowski”. Dokonując na scenie rzeczy niemożliwych, Peszek nie odrywał się od tekstu Schaeffera. Z czasem jego gra na różnych przedmiotach zaczęła układać się w wielopłaszczyznową opowieść, sugestywnie aluzyjną.
Następny spektakl, Griga Teatru Nowego z Krakowa przeniósł wszystkich do ubogiej izdebki w głębi Rosji. Piotr Sieklucki, Aneta Wirzinkiewicz oraz Dominik Nowak bardzo przekonująco zaprezentowali ludzkie dramaty i dylematy wyostrzane przez alkohol. Udowodnili, że każdy człowiek jest gotową historią, materiałem na książkę (lub spektakl). Tu nadmiar procentów nie przytępiał zwykłej ludzkiej wrażliwości, pokazywał za to potęgę prawdziwej przyjaźni, silnej bez względu na trudny los.
Chociaż Stowarzyszenie Teatralne Badów pozostaje nieco na uboczu teatralnej mapy kraju, przygotowuje spektakle, które z powodzeniem konkurować mogą z najlepszymi produkcjami głośnych twórców. Joanna Fidler i Paweł Pabisiak, duet znany już z poprzednich sezonów ChTO, pod wodzą Piotra Bikonta zaprezentował Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca w sposób, który zasługuje na najwyższe uznanie. Tłum postaci, wydarzenia zmieniające się jak w kalejdoskopie i bezustanna tułaczka małego, poniżanego żydowskiego krawca to połączenie śmiechu i wzruszeń.
Śmiechu nie zabrakło i w ostatniej repertuarowej propozycji. Miód, albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem to jak szalony sen reżysera. Svoboda wykorzystuje tu absurdalny dowcip i do karykatury doprowadza farsową modę na seks jako temat sztuki. Ale w jego ujęciu seks z gwiazdą scen wygląda inaczej niż w sennych marzeniach…
A że na finał co roku staramy się przygotować dodatkową niespodziankę, to nie koniec atrakcji. Pod wieżą Prezydent odbył się plenerowy i widowiskowy spektakl poświęcony legendzie Karola Goduli, czyli Golem Godula tyskiego Teatru HoM. To przedstawienie, które trzeba zobaczyć: a śląski temat dobrze wpisuje się w krajobraz postindustrialny.
Nie zawiódł i Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy, czyli letnie propozycje dla najmłodszych, chociaż Naczelny Ogrodnik ubolewa nad tym, że tylko jeden spektakl udało się pokazać w plenerze, przed Sztygarką. W założeniu plenerowe są wszystkie zapraszane, a plany pokrzyżować może tylko zła pogoda. W tym roku jednak pogoda była zbyt dobra i trzy razy chroniliśmy się w klimatyzowanym Magazynie Ciekłego Powietrza przed palącym słońcem. Przed zabudowaniami zagrał białostocki Teatr Conieco, który sporo radości dzieciom przyniósł ze względu na odświeżenie i przypomnienie znanych bajek Brzechwy, Konopnickiej czy Jachowicza. Pięknie malowane lalki zjawiskowo prezentowały się pod wieżą.
Równie imponująco wyglądałby tam but z historii o Szewczyku Dratewce, przybliżanej przez Teatr Gry i Ludzie, ale niestety: ogromna konstrukcja scenograficzna stanąć musiała w Magazynie. Nie przeszkodziło to najmłodszym śledzić z zapartym tchem opowieści o przygodach dzielnego szewczyka i pięknej królewny. Smok z głową w kształcie buta („butny smok”, jak skomentował Naczelny Ogrodnik) pokazywał jeszcze lepiej wyobraźnię twórców spektaklu. Kto na koniec wziął udział w wycieczce przez but? Było można.
Dziecinadę urządzaliśmy po raz czwarty, jak zwykle z niezastąpioną Fundacją Edukacyjną Kombinatory, a także przy rzeczowym wsparciu firmy EPK, która na wieść o „pirackim” temacie zafundowała chętnym do udziału w bajce dzieciom nie tylko słodki wkład do skarbu, ale i pirackie chusty. Zanim jednak do naszej bajki doszło, słowacki teatr PIKI, obecny z nami na każdej Dziecinadzie (a i wcześniej) przedstawił wzruszającą opowieść o małym i niezbyt urodziwym kundelku, Psie Przytulaku. Aktorzy zaimponowali również dorosłym: tempem zmian i precyzją w odtwarzaniu ruchliwych ulic Paryża. Wirtuozersko wymieniali się lalkami i zmieniali sposób kadrowania, było więc co podziwiać.
Ostatnią propozycją dla najmłodszych była Fabryka zabawek agencji artystycznej Prym ART. Spektakl muzyczny (kompozycje Dariusza Szwedy naprawdę wpadały w ucho!), bajecznie kolorowy i z niemal „kryminalną” fabułą: bohaterowie musieli pomóc panu Stanisławowi, sympatycznemu pracownikowi z fabryki zabawek, w znalezieniu okularów zabranych przez podstępnego Czarcika. Każdy z dziecięcych spektakli miał inną formę i każdy w inny sposób pokazywał najmłodszym, jak zamieniać rzeczywistość w bajkę. Dzięki tej różnorodności formalnej nie nudzili się także rodzice: nawet jeśli nie porwałyby ich teksty, mogli przyjrzeć się pomysłom scenograficznym czy reżyserskim.
Co jeszcze? Były konkursy dla najmłodszych (w pierwszych pięciu numerach „Sztajgerowego Cajtunga”, były festiwalowe koszulki dla młodszych i starszych (nigdy do kupienia, zawsze do wygrania w konkursach, między innymi na naszym facebooku: www.facebook.com/chorzowskiteatrogrodowy, ale też w zaprzyjaźnionych portalach). Po raz pierwszy wprowadziliśmy patronaty medialne, żeby było o nas jeszcze więcej słychać. Na Wasze opinie o ChTO tradycyjnie czekamy pod adresem sztajgerowycajtung@gmail.com.
I nie żegnamy się wcale na rok! To znaczy, owszem, dziesiąty sezon w następne wakacje, ale już 30 września o godzinie 19:00 zapraszamy do ChTO poza sezonem: przyjedzie do nas ponownie Rafał Rutkowski, tym razem ze swoim najlepszym monodramem, Ojciec polski.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Jak podsumować dziewiąty sezon Chorzowskiego Teatru Ogrodowego? Najprościej odda to chyba bardzo trafny podtytuł: „wśród przyjaciół”. Ta edycja odbywała się właśnie w kręgu zespołów sprawdzonych i zaprzyjaźnionych (co ciekawe, kto pojawił się w Magazynie Ciekłego Powietrza po raz pierwszy, natychmiast dołączał do tej grupy), a niemal familiarna atmosfera przenosiła się również na widzów.
Rozpoczęliśmy ten sezon od pięknego poetyckiego koncertu: Piotr Woźniak z Anną Papierz i Tadeusz Woźniak Projekt (więc Tadeusz Woźniak, Piotr Woźniak, Jola Majchrzak-Woźniak i Mariusz Jagoda) przypomnieli, dlaczego poezja śpiewana i utwory ze starannie dobieranymi tekstami stanowią najlepszą alternatywę dla codziennego pośpiechu. Piosenki z płyty Tata Adama promowanej przez Piotra Woźniaka jeszcze długo rozbrzmiewały w pamięci, a w recenzjach i opiniach po koncercie pojawiało się najczęściej słowo „magia”. Podwójny koncert na otwarcie, więc i podwójny finał, ale zanim do tego dojdzie…
Na początek teatralnych wrażeń Montownia w składzie dwuosobowym i historia o komiku oraz jego terapeucie. O ile Rafał Rutkowski jest widzom (nie tylko) ChTO doskonale znany, o tyle Adam Woronowicz pozytywnie zaskoczył komediowym wyczuciem. Dwaj aktorzy stworzyli wielki show: zafundowali publiczności, poza feerią żartów, również celne spostrzeżenia na temat polskich realiów. Nie można zapomnieć i o Sowie Mądrej Głowie, bez której trudno sobie wyobrazić aktorskie popisy.
W drugi teatralny piątek do Chorzowa, nareszcie, przyjechał Jan Peszek z monodramem granym od trzydziestu dziewięciu lat. Manifest o sztuce i powinnościach artysty zamieniony w jednoosobowy i w najdrobniejszych szczegółach wyreżyserowany popis bez wątpienia zasługuje na określenie, pod którym figurował w programie, „mistrzowski”. Dokonując na scenie rzeczy niemożliwych, Peszek nie odrywał się od tekstu Schaeffera. Z czasem jego gra na różnych przedmiotach zaczęła układać się w wielopłaszczyznową opowieść, sugestywnie aluzyjną.
Następny spektakl, Griga Teatru Nowego z Krakowa przeniósł wszystkich do ubogiej izdebki w głębi Rosji. Piotr Sieklucki, Aneta Wirzinkiewicz oraz Dominik Nowak bardzo przekonująco zaprezentowali ludzkie dramaty i dylematy wyostrzane przez alkohol. Udowodnili, że każdy człowiek jest gotową historią, materiałem na książkę (lub spektakl). Tu nadmiar procentów nie przytępiał zwykłej ludzkiej wrażliwości, pokazywał za to potęgę prawdziwej przyjaźni, silnej bez względu na trudny los.
Chociaż Stowarzyszenie Teatralne Badów pozostaje nieco na uboczu teatralnej mapy kraju, przygotowuje spektakle, które z powodzeniem konkurować mogą z najlepszymi produkcjami głośnych twórców. Joanna Fidler i Paweł Pabisiak, duet znany już z poprzednich sezonów ChTO, pod wodzą Piotra Bikonta zaprezentował Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca w sposób, który zasługuje na najwyższe uznanie. Tłum postaci, wydarzenia zmieniające się jak w kalejdoskopie i bezustanna tułaczka małego, poniżanego żydowskiego krawca to połączenie śmiechu i wzruszeń.
Śmiechu nie zabrakło i w ostatniej repertuarowej propozycji. Miód, albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem to jak szalony sen reżysera. Svoboda wykorzystuje tu absurdalny dowcip i do karykatury doprowadza farsową modę na seks jako temat sztuki. Ale w jego ujęciu seks z gwiazdą scen wygląda inaczej niż w sennych marzeniach…
A że na finał co roku staramy się przygotować dodatkową niespodziankę, to nie koniec atrakcji. Pod wieżą Prezydent odbył się plenerowy i widowiskowy spektakl poświęcony legendzie Karola Goduli, czyli Golem Godula tyskiego Teatru HoM. To przedstawienie, które trzeba zobaczyć: a śląski temat dobrze wpisuje się w krajobraz postindustrialny.
Nie zawiódł i Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy, czyli letnie propozycje dla najmłodszych, chociaż Naczelny Ogrodnik ubolewa nad tym, że tylko jeden spektakl udało się pokazać w plenerze, przed Sztygarką. W założeniu plenerowe są wszystkie zapraszane, a plany pokrzyżować może tylko zła pogoda. W tym roku jednak pogoda była zbyt dobra i trzy razy chroniliśmy się w klimatyzowanym Magazynie Ciekłego Powietrza przed palącym słońcem. Przed zabudowaniami zagrał białostocki Teatr Conieco, który sporo radości dzieciom przyniósł ze względu na odświeżenie i przypomnienie znanych bajek Brzechwy, Konopnickiej czy Jachowicza. Pięknie malowane lalki zjawiskowo prezentowały się pod wieżą.
Równie imponująco wyglądałby tam but z historii o Szewczyku Dratewce, przybliżanej przez Teatr Gry i Ludzie, ale niestety: ogromna konstrukcja scenograficzna stanąć musiała w Magazynie. Nie przeszkodziło to najmłodszym śledzić z zapartym tchem opowieści o przygodach dzielnego szewczyka i pięknej królewny. Smok z głową w kształcie buta („butny smok”, jak skomentował Naczelny Ogrodnik) pokazywał jeszcze lepiej wyobraźnię twórców spektaklu. Kto na koniec wziął udział w wycieczce przez but? Było można.
Dziecinadę urządzaliśmy po raz czwarty, jak zwykle z niezastąpioną Fundacją Edukacyjną Kombinatory, a także przy rzeczowym wsparciu firmy EPK, która na wieść o „pirackim” temacie zafundowała chętnym do udziału w bajce dzieciom nie tylko słodki wkład do skarbu, ale i pirackie chusty. Zanim jednak do naszej bajki doszło, słowacki teatr PIKI, obecny z nami na każdej Dziecinadzie (a i wcześniej) przedstawił wzruszającą opowieść o małym i niezbyt urodziwym kundelku, Psie Przytulaku. Aktorzy zaimponowali również dorosłym: tempem zmian i precyzją w odtwarzaniu ruchliwych ulic Paryża. Wirtuozersko wymieniali się lalkami i zmieniali sposób kadrowania, było więc co podziwiać.
Ostatnią propozycją dla najmłodszych była Fabryka zabawek agencji artystycznej Prym ART. Spektakl muzyczny (kompozycje Dariusza Szwedy naprawdę wpadały w ucho!), bajecznie kolorowy i z niemal „kryminalną” fabułą: bohaterowie musieli pomóc panu Stanisławowi, sympatycznemu pracownikowi z fabryki zabawek, w znalezieniu okularów zabranych przez podstępnego Czarcika. Każdy z dziecięcych spektakli miał inną formę i każdy w inny sposób pokazywał najmłodszym, jak zamieniać rzeczywistość w bajkę. Dzięki tej różnorodności formalnej nie nudzili się także rodzice: nawet jeśli nie porwałyby ich teksty, mogli przyjrzeć się pomysłom scenograficznym czy reżyserskim.
Co jeszcze? Były konkursy dla najmłodszych (w pierwszych pięciu numerach „Sztajgerowego Cajtunga”, były festiwalowe koszulki dla młodszych i starszych (nigdy do kupienia, zawsze do wygrania w konkursach, między innymi na naszym facebooku: www.facebook.com/chorzowskiteatrogrodowy, ale też w zaprzyjaźnionych portalach). Po raz pierwszy wprowadziliśmy patronaty medialne, żeby było o nas jeszcze więcej słychać. Na Wasze opinie o ChTO tradycyjnie czekamy pod adresem sztajgerowycajtung@gmail.com.
I nie żegnamy się wcale na rok! To znaczy, owszem, dziesiąty sezon w następne wakacje, ale już 30 września o godzinie 19:00 zapraszamy do ChTO poza sezonem: przyjedzie do nas ponownie Rafał Rutkowski, tym razem ze swoim najlepszym monodramem, Ojciec polski.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
sobota, 29 sierpnia 2015
Mark Greenside: Szaleństwa, gafy i trafy, czyli uczę się żyć we Francji (nie jest łatwo)
Świat Książki, Warszawa 2015.
Wyzwania w obcym kraju
Pierwsza książka tego autora została serdecznie przyjęta, zresztą trudno się temu dziwić, bo Mark Greenside stawia na żarty i uwypuklanie codziennych absurdów w obcym kraju. Zachowuje się jak Stephen Clarke, ale nie interesuje go temat seksu, a życie prywatne, codzienność i problemy, których miejscowi wcale nie znają. Książka „Szaleństwa, gafy i trafy, czyli uczę się żyć we Francji (nie jest łatwo)” to zestaw zaobserwowanych przez autora różnic kulturowych, zjawisk nie do pomyślenia dla przeciętnego Amerykanina. Co ciekawe, Greenside jest bardziej przychylny Francji niż Stanom Zjednoczonym: dostrzega paradoksy i niedogodności życia w USA, a jego zaskoczenia we Francji są przeważnie pozytywne i utwierdzają go w przekonaniu, że dobrze zrobił, kupując tu dom i zadłużając się u matki.
Greenside do Francji przyjechał dwadzieścia pięć lat temu i od tamtej pory z niesłabnącym zachwytem notuje kolejne francuskie doświadczenia. W tej książce skupia się na wydarzeniach zwyczajnych, choć szarpiących nerwy. Pomost z poprzednim tomem Greenside buduje na sprawą kwestii finansowych. Pokazuje, jak we Francji działają banki i kiedy ma się utrudniony dostęp do własnych pieniędzy. Konsekwentnie przedstawia siebie jako obcokrajowca, który bardzo źle włada językiem: popełnia liczne błędy, niektóre celowo, inne z braku doświadczenia. Jest zadziwiająco niefrasobliwy, jeśli chodzi o podpisywanie dokumentów, których treści może się tylko domyślać. Ufa Francuzom i zostawia im rozwiązywanie swoich problemów. Nie wpędza się przez to w kłopot: miejscowi zawsze starają się pomóc i dalecy są od cwaniactwa czy naginania faktów do własnych potrzeb. Greenside może zachowywać się jak dziecko, wszyscy nad nim czuwają. Beztroska w kwestiach finansowych to jeden z podstawowych tematów w książce. Autor przygląda się też pułapkom czyhającym na kierowców, wątkowi jedzenia i gotowania dla przyjaciół z Francji, zakupom, służbie zdrowia oraz dylematom językowym. Tematyczne części książki zawierają po kilka rozdziałów z bardziej sprecyzowanymi zagadnieniami, a na koniec – felietonowe podsumowanie „dziesięciu rzeczy, które powinno się wiedzieć o…”. Ten przejrzysty układ jest wygodny w lekturze i uzasadnia powracanie do niektórych spostrzeżeń.
Mark Greenside przede wszystkim chce być zabawny. Prezentuje postawę życzliwą gościnnym Francuzom, a siebie przedstawia jako prostaczka, który nie daje sobie rady z prostymi obowiązkami. Bezradny i pozbawiony wsparcia staje się śmieszny, ale to komizm, który nikogo nie krzywdzi. „Szaleństwa, gafy i trafy” pełne są wpadek bez złych konsekwencji. Dzięki temu lektura przebiega przyjemnie, a autor nie podsyca angielsko-francuskich animozji czy stereotypów. Tymi ostatnimi posługuje się w odniesieniu do części zachowań Amerykanów, nigdy z myślą o miejscowych. Francja wypada przez to jak raj, schronienie dla wszystkich nieprzystosowanych do życia w swoim kraju. Greenside fascynację buduje na braku zrozumienia: bez przerwy dziwi się Francuzom i przedstawia ponure konsekwencje, jakie jego zachowanie przyniosłoby w Stanach.
Książka utrzymana jest w tonie dowcipu, autor chętnie wyolbrzymia i koloryzuje swoje przygody, ku uciesze czytelników. Niezwykłości poszukuje w najzwyklejszych czynnościach, które w obcym kraju urastają do rangi wyzwania. „Szaleństwa, gafy i trafy” to publikacja złożona z drobnych scenek dodających otuchy i uprzyjemniających drobne uciążliwości: bo jeśli poradzi sobie z nimi nawet nieznający języka cudzoziemiec, to może warto spojrzeć na nie z innej perspektywy i mniej się przejmować.
Wyzwania w obcym kraju
Pierwsza książka tego autora została serdecznie przyjęta, zresztą trudno się temu dziwić, bo Mark Greenside stawia na żarty i uwypuklanie codziennych absurdów w obcym kraju. Zachowuje się jak Stephen Clarke, ale nie interesuje go temat seksu, a życie prywatne, codzienność i problemy, których miejscowi wcale nie znają. Książka „Szaleństwa, gafy i trafy, czyli uczę się żyć we Francji (nie jest łatwo)” to zestaw zaobserwowanych przez autora różnic kulturowych, zjawisk nie do pomyślenia dla przeciętnego Amerykanina. Co ciekawe, Greenside jest bardziej przychylny Francji niż Stanom Zjednoczonym: dostrzega paradoksy i niedogodności życia w USA, a jego zaskoczenia we Francji są przeważnie pozytywne i utwierdzają go w przekonaniu, że dobrze zrobił, kupując tu dom i zadłużając się u matki.
Greenside do Francji przyjechał dwadzieścia pięć lat temu i od tamtej pory z niesłabnącym zachwytem notuje kolejne francuskie doświadczenia. W tej książce skupia się na wydarzeniach zwyczajnych, choć szarpiących nerwy. Pomost z poprzednim tomem Greenside buduje na sprawą kwestii finansowych. Pokazuje, jak we Francji działają banki i kiedy ma się utrudniony dostęp do własnych pieniędzy. Konsekwentnie przedstawia siebie jako obcokrajowca, który bardzo źle włada językiem: popełnia liczne błędy, niektóre celowo, inne z braku doświadczenia. Jest zadziwiająco niefrasobliwy, jeśli chodzi o podpisywanie dokumentów, których treści może się tylko domyślać. Ufa Francuzom i zostawia im rozwiązywanie swoich problemów. Nie wpędza się przez to w kłopot: miejscowi zawsze starają się pomóc i dalecy są od cwaniactwa czy naginania faktów do własnych potrzeb. Greenside może zachowywać się jak dziecko, wszyscy nad nim czuwają. Beztroska w kwestiach finansowych to jeden z podstawowych tematów w książce. Autor przygląda się też pułapkom czyhającym na kierowców, wątkowi jedzenia i gotowania dla przyjaciół z Francji, zakupom, służbie zdrowia oraz dylematom językowym. Tematyczne części książki zawierają po kilka rozdziałów z bardziej sprecyzowanymi zagadnieniami, a na koniec – felietonowe podsumowanie „dziesięciu rzeczy, które powinno się wiedzieć o…”. Ten przejrzysty układ jest wygodny w lekturze i uzasadnia powracanie do niektórych spostrzeżeń.
Mark Greenside przede wszystkim chce być zabawny. Prezentuje postawę życzliwą gościnnym Francuzom, a siebie przedstawia jako prostaczka, który nie daje sobie rady z prostymi obowiązkami. Bezradny i pozbawiony wsparcia staje się śmieszny, ale to komizm, który nikogo nie krzywdzi. „Szaleństwa, gafy i trafy” pełne są wpadek bez złych konsekwencji. Dzięki temu lektura przebiega przyjemnie, a autor nie podsyca angielsko-francuskich animozji czy stereotypów. Tymi ostatnimi posługuje się w odniesieniu do części zachowań Amerykanów, nigdy z myślą o miejscowych. Francja wypada przez to jak raj, schronienie dla wszystkich nieprzystosowanych do życia w swoim kraju. Greenside fascynację buduje na braku zrozumienia: bez przerwy dziwi się Francuzom i przedstawia ponure konsekwencje, jakie jego zachowanie przyniosłoby w Stanach.
Książka utrzymana jest w tonie dowcipu, autor chętnie wyolbrzymia i koloryzuje swoje przygody, ku uciesze czytelników. Niezwykłości poszukuje w najzwyklejszych czynnościach, które w obcym kraju urastają do rangi wyzwania. „Szaleństwa, gafy i trafy” to publikacja złożona z drobnych scenek dodających otuchy i uprzyjemniających drobne uciążliwości: bo jeśli poradzi sobie z nimi nawet nieznający języka cudzoziemiec, to może warto spojrzeć na nie z innej perspektywy i mniej się przejmować.
Stowarzyszenie Teatralne Badów: Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca
Zezowaty pech
„Kiedy po ulicach spaceruje stuprocentowa historia, zwykłemu człowiekowi nie pozostaje nic innego, jak tylko śmierć z zachwytem w oczach”, twierdzi Lejzorek, mały i ubogi krawiec, ofiara zarówno wielkiej polityki, jak i drobnych niegodziwości możnych tego świata. To bohater, który szczęścia w życiu zaznać nie może: będzie egzystować, miotany po różnych krajach i zupełnie bezsilny wobec losu, ale nie dostanie szansy na poprawę swojej sytuacji, choćby i nauczył się cwaniactwa. Bo szczęście zarezerwowane jest dla wyżej postawionych, a ci z kolei potrzebują Lejzorków do zapewnienia sobie taniej rozrywki, a i do utrzymania poczucia wyższości. Litość Lejzorek obudzi tylko w widzach, zdystansowanych od czasów i obyczajów z tomu Erenburga: nigdy w sobie współczesnych. Dla nich Lejzorek pozostanie popychadłem. Majątku nie zbije: rozmnażanie królików kończy się na pierwszej parze, reklama tranu owocuje zapłatą w postaci jednego sucharka i dwóch szklanek mleka dziennie. W wędrownym cyrku Lejzorek może co najwyżej dublować chorą na bronchit małpę. „Biedacy nie mają nic prócz głodnego serca. Bogaci mają wszystko, lecz serca nie mają”, konstatuje upokarzany bohater. Lejzorek tuła się po Europie, z Homla trafia do Moskwy, stamtąd między innymi do Warszawy, do Królewca, do Paryża czy do Palestyny, jego skazaną na porażki wędrówkę raz po raz przerywają okresy aresztu. Bohater nie ma szans w konfrontacji z wielką polityką. A że mały krawiec wciąż podejmuje wyzwania, przypomina trochę Szwejka w swoim naiwnym optymizmie.
Tę mnogość scen, sytuacji i postaci w Burzliwym życiu Lejzorka Rojtszwańca Stowarzyszenia Teatralnego Badów oddaje dwoje aktorów. Lejzorkiem jest Joanna Fidler. Paweł Pabisiak dorabia całe tło: zamienia się w głupawego rosyjskiego urzędnika, pijanego rotmistrza, żonę właściciela składu aptecznego, naiwnego aktora dziecięcego (choć dwudziestodziewięcioletniego) czy w paryskiego „smakosza i lowelasa”. Metamorfoz dokonuje błyskawicznie i na oczach widzów: nawet kiedy stoi tyłem, czekając na wejście do scenki, istnieje już jako nowa postać. Wystarcza mu drobny gest lub zmiana głosu. Jest równie przekonujący w damskich i męskich wcieleniach: do tych pierwszych czasami przebiera się w rozkloszowane suknie, innym razem wystarczają mu detale: szal czy parasol. Samym sposobem poruszania się może zaznaczyć odrębność charakterów kolejnych postaci. Joanna Fidler wcale nie ma łatwiejszego zadania: jej Lejzorek przechodzi zewnętrzne przemiany: bywa zdruzgotany lub pewny siebie, załamany, wystraszony czy dumny. Wygłasza wielki monolog. Niekiedy bawi, innym razem wzrusza. Lejzorkowi w tym wykonaniu łatwo uwierzyć w głód czy rozczarowania. Z kolei duet Fidler i Pabisiak to już pojedynek, w którym trudno byłoby wskazać zwycięzcę. Dzięki obsadzeniu aktorki w męskiej roli Piotr Bikont uzyskuje dodatkowe płaszczyzny teatralnych smaczków: w tańcu to Lejzorek zachowuje się jak kobieta, w scenie miłosnego spełnienia w kobietę zamienia się Paweł Pabisiak.
Piętrowa konstrukcja i skromne meble pozwalają błyskawicznie zmieniać miejsca akcji. Na dwupoziomowym podeście wyświetlają się plakaty (przypominające o czasowych, kulturowych i geograficznych przeskokach), zamocowane na szczycie koła (jak koła w wieżach szybowych) pomagają w sygnalizowaniu ruchu lub upływu czasu. Podesty mogą być pryczami w więzieniu lub areną slapstickowego pościgu jak w niemym filmie. W Burzliwym życiu Lejzorka Rojtszwańca scenograficzna oszczędność odpowiada temu, co dzieje się z przeobrażeniami aktorów. Za to treść pozostaje w nadmiarze: dwugodzinny spektakl nie jest zbieraniną zabawnych anegdot. Spostrzeżenia natury filozoficznej i wartościowe refleksje przeplatają się tu z rozrywką w równych proporcjach. Doświadczenia Lejzorka zarysowane są fragmentarycznie, ale też rzeczowo, z uwzględnieniem społeczno-politycznego kontekstu, charakteru rozmówców czy towarzyszy niedoli.
Stowarzyszenie Teatralne Badów nie rozczarowuje swoimi pomysłami. Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca to kolejna propozycja zapewniająca spotkanie z teatrem na wysokim poziomie. Piotr Bikont może ze swoimi aktorami zdziałać bardzo dużo, a że do tego ma pomysły na ocalenie literackości bazowych dla scenariusza tekstów, tym lepiej.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego "Sztajgerowy Cajtung"
Tę mnogość scen, sytuacji i postaci w Burzliwym życiu Lejzorka Rojtszwańca Stowarzyszenia Teatralnego Badów oddaje dwoje aktorów. Lejzorkiem jest Joanna Fidler. Paweł Pabisiak dorabia całe tło: zamienia się w głupawego rosyjskiego urzędnika, pijanego rotmistrza, żonę właściciela składu aptecznego, naiwnego aktora dziecięcego (choć dwudziestodziewięcioletniego) czy w paryskiego „smakosza i lowelasa”. Metamorfoz dokonuje błyskawicznie i na oczach widzów: nawet kiedy stoi tyłem, czekając na wejście do scenki, istnieje już jako nowa postać. Wystarcza mu drobny gest lub zmiana głosu. Jest równie przekonujący w damskich i męskich wcieleniach: do tych pierwszych czasami przebiera się w rozkloszowane suknie, innym razem wystarczają mu detale: szal czy parasol. Samym sposobem poruszania się może zaznaczyć odrębność charakterów kolejnych postaci. Joanna Fidler wcale nie ma łatwiejszego zadania: jej Lejzorek przechodzi zewnętrzne przemiany: bywa zdruzgotany lub pewny siebie, załamany, wystraszony czy dumny. Wygłasza wielki monolog. Niekiedy bawi, innym razem wzrusza. Lejzorkowi w tym wykonaniu łatwo uwierzyć w głód czy rozczarowania. Z kolei duet Fidler i Pabisiak to już pojedynek, w którym trudno byłoby wskazać zwycięzcę. Dzięki obsadzeniu aktorki w męskiej roli Piotr Bikont uzyskuje dodatkowe płaszczyzny teatralnych smaczków: w tańcu to Lejzorek zachowuje się jak kobieta, w scenie miłosnego spełnienia w kobietę zamienia się Paweł Pabisiak.
Piętrowa konstrukcja i skromne meble pozwalają błyskawicznie zmieniać miejsca akcji. Na dwupoziomowym podeście wyświetlają się plakaty (przypominające o czasowych, kulturowych i geograficznych przeskokach), zamocowane na szczycie koła (jak koła w wieżach szybowych) pomagają w sygnalizowaniu ruchu lub upływu czasu. Podesty mogą być pryczami w więzieniu lub areną slapstickowego pościgu jak w niemym filmie. W Burzliwym życiu Lejzorka Rojtszwańca scenograficzna oszczędność odpowiada temu, co dzieje się z przeobrażeniami aktorów. Za to treść pozostaje w nadmiarze: dwugodzinny spektakl nie jest zbieraniną zabawnych anegdot. Spostrzeżenia natury filozoficznej i wartościowe refleksje przeplatają się tu z rozrywką w równych proporcjach. Doświadczenia Lejzorka zarysowane są fragmentarycznie, ale też rzeczowo, z uwzględnieniem społeczno-politycznego kontekstu, charakteru rozmówców czy towarzyszy niedoli.
Stowarzyszenie Teatralne Badów nie rozczarowuje swoimi pomysłami. Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca to kolejna propozycja zapewniająca spotkanie z teatrem na wysokim poziomie. Piotr Bikont może ze swoimi aktorami zdziałać bardzo dużo, a że do tego ma pomysły na ocalenie literackości bazowych dla scenariusza tekstów, tym lepiej.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego "Sztajgerowy Cajtung"
piątek, 28 sierpnia 2015
Lucjan Wolanowski: Poczta do Nigdy-Nigdy. Reporter w kraju koala i białego człowieka
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Podróż
Dziś prawie każdy, kto podróżuje, usiłuje wydać książkę ze swoimi doświadczeniami. W efekcie na fali amatorskich dzienników i wakacyjnych wojaży trudno o dogłębne poznawanie odwiedzanych miejsc: zwykle własne obserwacje podpiera się po prostu informacjami z przewodników i kolorowymi zdjęciami. „Poczta do Nigdy-Nigdy” przypomina, jak powinny wyglądać prawdziwe reportaże podróżnicze i zagłębianie się w specyfikę odwiedzanych miejsc. Dzięki spadkobiercom Lucjana Wolanowskiego na rynek literacki powraca siedemsetstronicowa opowieść o tajemnicach Australii. Wolanowski zamienia się tu w reportera i poszukiwacza przygód, a swoje spostrzeżenia notuje w drobnych rzeczowych rozdziałkach. Stara się naprawdę poznać Antypody i świadomy jest wymogów dobrej literatury. Tworzy książkę, od której trudno się oderwać – choć to banał w zestawieniu z podróżniczą dociekliwością i liczbą ciekawostek, jakie autorowi udało się zgromadzić. „Poczta do Nigdy-Nigdy” to zbiór faktów, dziś już o wartości historycznej, do których zwyczajny obieżyświat by nie dotarł. Lucjan Wolanowski łączy tu bowiem i głód wiedzy, i pragnienie przygody, i ludzką ciekawość. Rozmawia z napotkanymi ludźmi, skrzętnie odnotowuje obecność Polaków w Australii i wskazuje kulturowo-obyczajowe różnice. Zajmuje się mentalnością mieszkańców, problemami z fauną i klimatem, wyzwaniami czy… kryminalistyką. Próbuje zrozumieć Australię – i chociaż sporo zmian zaszło od jego wyprawy, książka dalej robi ogromne wrażenie na czytelnikach.
Lucjan Wolanowski opisuje zjawisko „latającego doktora”, lekcje przez radio czy łaskotanie chmur. Przygląda się strzyżeniu owiec i dojeniu krów, drapieżnym dziobakom i łagodnym koala, gorączce złota, niezwykłym więzieniom i latarnikom samotnym na wyspach. Już samo wymienianie tematów zajęłoby mnóstwo miejsca, a przecież kolejnym zagadnieniom autor przygląda się z uwagą, nie pomijając szczegółów, które mogłyby zaintrygować odbiorców. Gdzie to tylko możliwe, przyłącza się do działania, żeby na własnej skórze odczuć towarzyszące miejscowym emocje.
W tym wszystkim pozostaje Wolanowski sprawnym pisarzem. Nie opuszcza go poczucie humoru: często przytacza rozmaite anegdoty lub miejscowe kawały, własne komentarze nasyca też ironią (wśród dzisiejszych autorów-podróżników ten styl kontynuuje Bill Bryson). Dba o to, by poza dawką wiadomości dostarczyć też czytelnikom solidnej porcji rozrywki w dobrym gatunku. Każdy temat stara się nasycić informacjami, ale i przedstawić obrazowo. Nie zamęcza danymi statystycznymi, chce za to, żeby odbiorcy dobrze się bawili przy okazji kolejnych odkryć. Tekst ozdabia zdjęciami, chociaż to fotografie różniące się od dzisiejszych.
„Poczta do Nigdy-Nigdy” to książka ogromna i na długo zajmująca. Autor ma odbiorcom sporo do zaoferowania – stanowi poważną konkurencję dla dziś powstających publikacji o podobnej tematyce. Wolanowski to przewodnik i podróżnik znakomity – i taki sam jako gawędziarz. Potrafi obserwować, wyciągać wnioski, a nade wszystko atrakcyjnie przedstawiać swoje wyprawy. „Poczta do Nigdy-Nigdy” jest publikacją, którą warto mieć na półce – i która szybko się nie znudzi, nie tylko miłośnikom australijskich kontrastów. Po Wolanowskiego sięgnąć powinien każdy, kto chciałby pisać o swoich podróżach. To lektura obowiązkowa i mimo zmian wciąż ważna. A czyta się ją jak książkę przygodową. Do tomu dołączona została płyta z odcinkiem „Męska przygoda” cyklu Boso przez świat Wojciecha Cejrowskiego.
Podróż
Dziś prawie każdy, kto podróżuje, usiłuje wydać książkę ze swoimi doświadczeniami. W efekcie na fali amatorskich dzienników i wakacyjnych wojaży trudno o dogłębne poznawanie odwiedzanych miejsc: zwykle własne obserwacje podpiera się po prostu informacjami z przewodników i kolorowymi zdjęciami. „Poczta do Nigdy-Nigdy” przypomina, jak powinny wyglądać prawdziwe reportaże podróżnicze i zagłębianie się w specyfikę odwiedzanych miejsc. Dzięki spadkobiercom Lucjana Wolanowskiego na rynek literacki powraca siedemsetstronicowa opowieść o tajemnicach Australii. Wolanowski zamienia się tu w reportera i poszukiwacza przygód, a swoje spostrzeżenia notuje w drobnych rzeczowych rozdziałkach. Stara się naprawdę poznać Antypody i świadomy jest wymogów dobrej literatury. Tworzy książkę, od której trudno się oderwać – choć to banał w zestawieniu z podróżniczą dociekliwością i liczbą ciekawostek, jakie autorowi udało się zgromadzić. „Poczta do Nigdy-Nigdy” to zbiór faktów, dziś już o wartości historycznej, do których zwyczajny obieżyświat by nie dotarł. Lucjan Wolanowski łączy tu bowiem i głód wiedzy, i pragnienie przygody, i ludzką ciekawość. Rozmawia z napotkanymi ludźmi, skrzętnie odnotowuje obecność Polaków w Australii i wskazuje kulturowo-obyczajowe różnice. Zajmuje się mentalnością mieszkańców, problemami z fauną i klimatem, wyzwaniami czy… kryminalistyką. Próbuje zrozumieć Australię – i chociaż sporo zmian zaszło od jego wyprawy, książka dalej robi ogromne wrażenie na czytelnikach.
Lucjan Wolanowski opisuje zjawisko „latającego doktora”, lekcje przez radio czy łaskotanie chmur. Przygląda się strzyżeniu owiec i dojeniu krów, drapieżnym dziobakom i łagodnym koala, gorączce złota, niezwykłym więzieniom i latarnikom samotnym na wyspach. Już samo wymienianie tematów zajęłoby mnóstwo miejsca, a przecież kolejnym zagadnieniom autor przygląda się z uwagą, nie pomijając szczegółów, które mogłyby zaintrygować odbiorców. Gdzie to tylko możliwe, przyłącza się do działania, żeby na własnej skórze odczuć towarzyszące miejscowym emocje.
W tym wszystkim pozostaje Wolanowski sprawnym pisarzem. Nie opuszcza go poczucie humoru: często przytacza rozmaite anegdoty lub miejscowe kawały, własne komentarze nasyca też ironią (wśród dzisiejszych autorów-podróżników ten styl kontynuuje Bill Bryson). Dba o to, by poza dawką wiadomości dostarczyć też czytelnikom solidnej porcji rozrywki w dobrym gatunku. Każdy temat stara się nasycić informacjami, ale i przedstawić obrazowo. Nie zamęcza danymi statystycznymi, chce za to, żeby odbiorcy dobrze się bawili przy okazji kolejnych odkryć. Tekst ozdabia zdjęciami, chociaż to fotografie różniące się od dzisiejszych.
„Poczta do Nigdy-Nigdy” to książka ogromna i na długo zajmująca. Autor ma odbiorcom sporo do zaoferowania – stanowi poważną konkurencję dla dziś powstających publikacji o podobnej tematyce. Wolanowski to przewodnik i podróżnik znakomity – i taki sam jako gawędziarz. Potrafi obserwować, wyciągać wnioski, a nade wszystko atrakcyjnie przedstawiać swoje wyprawy. „Poczta do Nigdy-Nigdy” jest publikacją, którą warto mieć na półce – i która szybko się nie znudzi, nie tylko miłośnikom australijskich kontrastów. Po Wolanowskiego sięgnąć powinien każdy, kto chciałby pisać o swoich podróżach. To lektura obowiązkowa i mimo zmian wciąż ważna. A czyta się ją jak książkę przygodową. Do tomu dołączona została płyta z odcinkiem „Męska przygoda” cyklu Boso przez świat Wojciecha Cejrowskiego.
czwartek, 27 sierpnia 2015
Katarzyna Kołczewska: Wbrew sobie
Prószyński, Warszawa 2015.
Czas próby
Katarzyna Kołczewska od początku stawia na psychologiczne dramaty i jak tylko może, komplikuje życie swoim bohaterom. W tomie „Wbrew sobie”, rozbudowanej powieści obyczajowej, pokazuje stopniowy rozpad małżeństwa, który prowadzi do obnażenia szeregu rodzinnych tajemnic. Wszystko zaczyna się od ulubionego ostatnio u autorek obyczajówek tematu niemożności zajścia w ciążę. Ewelina, bohaterka książki, pragnie mieć dziecko. Świętuje, gdy udaje jej się zajść w ciążę, ale płód umiera w jej łonie. Kobieta silnie to przeżywa i odsuwa się od najbliższych. Nie pozwala sobie pomóc, a nikt nie zrozumie ogromu jej cierpienia. Adam, najbardziej cierpliwy z idealnych małżonków powieściowych, pewnego dnia dowiaduje się, że żona chce rozwodu. Nie zamierza jej tego ułatwiać, choć Ewelinie bardzo kibicuje teściowa. Bohaterka nie potrafi też znaleźć porozumienia z własną matką i z siostrą, która zawsze się nią opiekowała. „Wbrew sobie” to powieść niemal o rozkapryszonej królewnie, oderwanej od życia i oczekującej dla siebie wszystkiego bez dawania czegokolwiek w zamian.
Postawa Eweliny otwiera zabliźnione rany w rodzinie. Matka boi się, że na jaw wyjdą jej kłamstwa z przeszłości, ciągły stres doprowadza ją do poważnej choroby. Justyna, siostra Eweliny, ma na głowie inne zmartwienia: zniedołężniały i chory na cukrzycę mąż nie jest już wsparciem, a po rozwodzie siostry będzie musiała oddać szwagrowi sporą sumę – spłacić zaciągnięty przed laty dług. Porzucony Adam najpierw próbuje naprawić relacje z kapryśną żoną, później usiłuje ułożyć sobie życie. A jeszcze powinien zainterweniować, bo w małżeństwie rodziców dzieje się coraz gorzej. We „Wbrew sobie” każdy boryka się z licznymi problemami. Kołczewska może mnożyć wątki, pozwala jej na to i objętość książki, i przyjęta konwencja. Autorka bardzo szczegółowo rozrysowuje egzystencję Eweliny, towarzyszy jej w domu i w pracy. W pewnym momencie temat utraconego dziecka znika, zastąpiony przez mroczne sekrety z przeszłości. Jednak o ile w pogodnych obyczajówkach te sekrety dotyczyłyby szeroko rozumianych skarbów, o tyle u Eweliny to źródło narastających kłopotów i wzajemnych pretensji. Tylko odkrycie całej prawdy umożliwi poszukiwania stabilizacji.
Katarzyna Kołczewska wyraźnie w tej powieści dojrzewa. Nie próbuje już w zbyt oczywisty sposób grać na emocjach czytelniczek, nie stosuje łzawych scenariuszy. Ewelinę na początku wypiera z emocji, pozwala jej działać automatycznie i bezrefleksyjnie. Uczuciami obdarza za to pozostałe postacie. Jest przy tym dość przekonująca także w sferze stylistyki. Dopiero z czasem zaczyna powtarzać swój podstawowy błąd, to jest uporczywe przerzucanie się imionami w dialogach. Daje to efekt niepotrzebnego ping-ponga, bo przecież odbiorczynie domyślą się z treści i z intencji kwestii, kto do kogo mówi.
„Wbrew sobie” to powieść, która liczy ponad siedemset pięćdziesiąt stron. Autorce udaje się przez ten czas utrzymać uwagę czytelniczek. Dopiero pod koniec wydaje się, że próbuje zbyt szybko rozwiązać nakreślane z taką pieczołowitością kwestie, w dodatku przełącza się w tryb baśniowy. Może to być chwyt związany z aktywizowaniem uczestniczek klubów dyskusyjnych: w końcu tom zawiera również szereg pytań do przemyśleń i omówienia w babskim gronie (uważne odbiorczynie i bez tych podpowiedzi zastanowią się nad życiowymi wyborami Eweliny). Dużo tu moralnych wątpliwości i decyzji okupowanych wyrzutami sumienia, całkiem sporo i zachowań budzących odruchowy sprzeciw – a dzięki temu autorka może być pewna, że czytelniczki zaangażują się w lekturę i będą rozprawiać o losach dość toksycznej rodziny. „Wbrew sobie”, mimo dziwnych niekiedy zachowań bohaterów, okazuje się tomem o intrygującej fabule – a to za sprawą psychologicznych gier.
Czas próby
Katarzyna Kołczewska od początku stawia na psychologiczne dramaty i jak tylko może, komplikuje życie swoim bohaterom. W tomie „Wbrew sobie”, rozbudowanej powieści obyczajowej, pokazuje stopniowy rozpad małżeństwa, który prowadzi do obnażenia szeregu rodzinnych tajemnic. Wszystko zaczyna się od ulubionego ostatnio u autorek obyczajówek tematu niemożności zajścia w ciążę. Ewelina, bohaterka książki, pragnie mieć dziecko. Świętuje, gdy udaje jej się zajść w ciążę, ale płód umiera w jej łonie. Kobieta silnie to przeżywa i odsuwa się od najbliższych. Nie pozwala sobie pomóc, a nikt nie zrozumie ogromu jej cierpienia. Adam, najbardziej cierpliwy z idealnych małżonków powieściowych, pewnego dnia dowiaduje się, że żona chce rozwodu. Nie zamierza jej tego ułatwiać, choć Ewelinie bardzo kibicuje teściowa. Bohaterka nie potrafi też znaleźć porozumienia z własną matką i z siostrą, która zawsze się nią opiekowała. „Wbrew sobie” to powieść niemal o rozkapryszonej królewnie, oderwanej od życia i oczekującej dla siebie wszystkiego bez dawania czegokolwiek w zamian.
Postawa Eweliny otwiera zabliźnione rany w rodzinie. Matka boi się, że na jaw wyjdą jej kłamstwa z przeszłości, ciągły stres doprowadza ją do poważnej choroby. Justyna, siostra Eweliny, ma na głowie inne zmartwienia: zniedołężniały i chory na cukrzycę mąż nie jest już wsparciem, a po rozwodzie siostry będzie musiała oddać szwagrowi sporą sumę – spłacić zaciągnięty przed laty dług. Porzucony Adam najpierw próbuje naprawić relacje z kapryśną żoną, później usiłuje ułożyć sobie życie. A jeszcze powinien zainterweniować, bo w małżeństwie rodziców dzieje się coraz gorzej. We „Wbrew sobie” każdy boryka się z licznymi problemami. Kołczewska może mnożyć wątki, pozwala jej na to i objętość książki, i przyjęta konwencja. Autorka bardzo szczegółowo rozrysowuje egzystencję Eweliny, towarzyszy jej w domu i w pracy. W pewnym momencie temat utraconego dziecka znika, zastąpiony przez mroczne sekrety z przeszłości. Jednak o ile w pogodnych obyczajówkach te sekrety dotyczyłyby szeroko rozumianych skarbów, o tyle u Eweliny to źródło narastających kłopotów i wzajemnych pretensji. Tylko odkrycie całej prawdy umożliwi poszukiwania stabilizacji.
Katarzyna Kołczewska wyraźnie w tej powieści dojrzewa. Nie próbuje już w zbyt oczywisty sposób grać na emocjach czytelniczek, nie stosuje łzawych scenariuszy. Ewelinę na początku wypiera z emocji, pozwala jej działać automatycznie i bezrefleksyjnie. Uczuciami obdarza za to pozostałe postacie. Jest przy tym dość przekonująca także w sferze stylistyki. Dopiero z czasem zaczyna powtarzać swój podstawowy błąd, to jest uporczywe przerzucanie się imionami w dialogach. Daje to efekt niepotrzebnego ping-ponga, bo przecież odbiorczynie domyślą się z treści i z intencji kwestii, kto do kogo mówi.
„Wbrew sobie” to powieść, która liczy ponad siedemset pięćdziesiąt stron. Autorce udaje się przez ten czas utrzymać uwagę czytelniczek. Dopiero pod koniec wydaje się, że próbuje zbyt szybko rozwiązać nakreślane z taką pieczołowitością kwestie, w dodatku przełącza się w tryb baśniowy. Może to być chwyt związany z aktywizowaniem uczestniczek klubów dyskusyjnych: w końcu tom zawiera również szereg pytań do przemyśleń i omówienia w babskim gronie (uważne odbiorczynie i bez tych podpowiedzi zastanowią się nad życiowymi wyborami Eweliny). Dużo tu moralnych wątpliwości i decyzji okupowanych wyrzutami sumienia, całkiem sporo i zachowań budzących odruchowy sprzeciw – a dzięki temu autorka może być pewna, że czytelniczki zaangażują się w lekturę i będą rozprawiać o losach dość toksycznej rodziny. „Wbrew sobie”, mimo dziwnych niekiedy zachowań bohaterów, okazuje się tomem o intrygującej fabule – a to za sprawą psychologicznych gier.
środa, 26 sierpnia 2015
Minionki. Historia prawdziwa
Jaguar, Warszawa 2015.
Film w tomie
Na podstawie filmu o Minionkach powstają kolejne bajki dla dzieci – albo opisy poszczególnych wątków, rozbudowane do rozmiarów małych książeczek tak, by maluchy zyskały obraz szczegółów wybranego motywu. Jest też tomik „Minionki. Historia prawdziwa” – po prostu streszczenie filmowego scenariusza dla fanów kinowego przeboju. Tu dzieci poznają w miarę pełną historię Minionków – i to od czasów prehistorycznych, bo w końcu trzeba jakoś uzasadnić istnienie tych stworzeń i znaleźć dla nich miejsce obok człowieka.
Małe Minionki, chociaż na pierwszy rzut oka urocze i zabawne, mają służyć złu i nie mogą nic poradzić na przeznaczenie. Starają się zatem gorliwie wypełniać swoje obowiązki, nie zastanawiając się nad moralnością i wyrzutami sumienia. Zresztą mimo „mrocznego” zadania Minionków wśród ludzi trudno nie lubić tych postaci. Minionki są uroczo naiwne i nikogo nie krzywdzą. Czasami tylko pozbywają się swoich „panów” zupełnie przypadkowo: działają w dobrej wierze, ale są jak dzieci, nie potrafią przewidywać, jak skończy się dane zachowanie. W efekcie same funkcjonują trochę jak ofiary, więc dają się lubić bez problemu.
Przerabianie scenariusza filmowego na książkę zawsze musi oznaczać pewne straty: nie da się dokonać pełnej adaptacji z tego względu, że obie sztuki mają inne cele. Film stawia na szybkie i migawkowe scenki, nie pozwala się zaangażować w drobne tematy, wymusza za to przeskoki czasowe. To w książce raczej słaby punkt. Ponadto „Minionki” zawierają dużo humoru sytuacyjnego, który ciężki jest do przeniesienia na język literacki. Oznacza to, że przy lekturze trzeba też korzystać z wyobraźni i myśleć filmowym montażem, żeby odkryć rzeczywiste intencje twórców i móc cieszyć się scenkami. W książce widać dopiero, jak trudno czasem w krótkiej narracji zawrzeć filmowy żart. Jednak tomik „Minionki. Historia prawdziwa” przeznaczony jest raczej dla tych, którzy film już widzieli (i to najlepiej nieraz): tacy odbiorcy bez wysiłku przywołają sobie odpowiednie sceny.
Opowieść o Minionkach, które wybierają się na Międzynarodowe Targi Zła w poszukiwaniu nowego szefa to adaptacja scenariusza, nie opowieść literacka. Dominują tu proste zdania i nastawienie na akcję. Sadie Chesterfield nie przejmuje się specjalnie rozbudowywaniem opisów, próbuje raczej przenieść do publikacji większość także drobnych dowcipów. „Minionki. Historia prawdziwa” to przede wszystkim w miarę wierne prezentowanie akcji filmowej i prezent dla fanów (zwłaszcza ze względu na zamieszczone w tomiku kadry z bajki). Nie jest to książka, którą polubi każdy – funkcjonować może tylko jako dodatek do kinowego przeboju, sama w sobie bowiem, nawet mimo żartobliwych wątków, nie będzie na tyle atrakcyjna, żeby przekonać odbiorców.
Tak długo, jak długo trwać będzie moda na Minionki, ta pozycja będzie jednak cieszyć się ogromnym powodzeniem. Minionki, które podbiły świat animacji (mimo prostoty graficznej), do literatury na razie się nie wdarły i istnieją tu raczej na marginesie typowo książkowych pomysłów. Można natomiast tę książkę wykorzystać, żeby pokazać najmłodszym różnice między adaptacjami i wytłumaczyć, dlaczego nie da się zastąpić książki filmem i odwrotnie. To wiedza, której młodsze pokolenie raczej nie posiada: na przykładzie „Minionków” dużo łatwiej będzie wskazać wady i zalety różnych rodzajów snucia opowieści. „Minionki. Historia prawdziwa” to publikacja funkcjonująca na rynku wydawniczym na innych zasadach niż zwyczajna literatura – warto mieć to na uwadze.
Film w tomie
Na podstawie filmu o Minionkach powstają kolejne bajki dla dzieci – albo opisy poszczególnych wątków, rozbudowane do rozmiarów małych książeczek tak, by maluchy zyskały obraz szczegółów wybranego motywu. Jest też tomik „Minionki. Historia prawdziwa” – po prostu streszczenie filmowego scenariusza dla fanów kinowego przeboju. Tu dzieci poznają w miarę pełną historię Minionków – i to od czasów prehistorycznych, bo w końcu trzeba jakoś uzasadnić istnienie tych stworzeń i znaleźć dla nich miejsce obok człowieka.
Małe Minionki, chociaż na pierwszy rzut oka urocze i zabawne, mają służyć złu i nie mogą nic poradzić na przeznaczenie. Starają się zatem gorliwie wypełniać swoje obowiązki, nie zastanawiając się nad moralnością i wyrzutami sumienia. Zresztą mimo „mrocznego” zadania Minionków wśród ludzi trudno nie lubić tych postaci. Minionki są uroczo naiwne i nikogo nie krzywdzą. Czasami tylko pozbywają się swoich „panów” zupełnie przypadkowo: działają w dobrej wierze, ale są jak dzieci, nie potrafią przewidywać, jak skończy się dane zachowanie. W efekcie same funkcjonują trochę jak ofiary, więc dają się lubić bez problemu.
Przerabianie scenariusza filmowego na książkę zawsze musi oznaczać pewne straty: nie da się dokonać pełnej adaptacji z tego względu, że obie sztuki mają inne cele. Film stawia na szybkie i migawkowe scenki, nie pozwala się zaangażować w drobne tematy, wymusza za to przeskoki czasowe. To w książce raczej słaby punkt. Ponadto „Minionki” zawierają dużo humoru sytuacyjnego, który ciężki jest do przeniesienia na język literacki. Oznacza to, że przy lekturze trzeba też korzystać z wyobraźni i myśleć filmowym montażem, żeby odkryć rzeczywiste intencje twórców i móc cieszyć się scenkami. W książce widać dopiero, jak trudno czasem w krótkiej narracji zawrzeć filmowy żart. Jednak tomik „Minionki. Historia prawdziwa” przeznaczony jest raczej dla tych, którzy film już widzieli (i to najlepiej nieraz): tacy odbiorcy bez wysiłku przywołają sobie odpowiednie sceny.
Opowieść o Minionkach, które wybierają się na Międzynarodowe Targi Zła w poszukiwaniu nowego szefa to adaptacja scenariusza, nie opowieść literacka. Dominują tu proste zdania i nastawienie na akcję. Sadie Chesterfield nie przejmuje się specjalnie rozbudowywaniem opisów, próbuje raczej przenieść do publikacji większość także drobnych dowcipów. „Minionki. Historia prawdziwa” to przede wszystkim w miarę wierne prezentowanie akcji filmowej i prezent dla fanów (zwłaszcza ze względu na zamieszczone w tomiku kadry z bajki). Nie jest to książka, którą polubi każdy – funkcjonować może tylko jako dodatek do kinowego przeboju, sama w sobie bowiem, nawet mimo żartobliwych wątków, nie będzie na tyle atrakcyjna, żeby przekonać odbiorców.
Tak długo, jak długo trwać będzie moda na Minionki, ta pozycja będzie jednak cieszyć się ogromnym powodzeniem. Minionki, które podbiły świat animacji (mimo prostoty graficznej), do literatury na razie się nie wdarły i istnieją tu raczej na marginesie typowo książkowych pomysłów. Można natomiast tę książkę wykorzystać, żeby pokazać najmłodszym różnice między adaptacjami i wytłumaczyć, dlaczego nie da się zastąpić książki filmem i odwrotnie. To wiedza, której młodsze pokolenie raczej nie posiada: na przykładzie „Minionków” dużo łatwiej będzie wskazać wady i zalety różnych rodzajów snucia opowieści. „Minionki. Historia prawdziwa” to publikacja funkcjonująca na rynku wydawniczym na innych zasadach niż zwyczajna literatura – warto mieć to na uwadze.
wtorek, 25 sierpnia 2015
Małgorzata Strękowska-Zaremba: Bery, gangster i góra kłopotów
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015 (wznowienie)
Przygoda
Tylu zmartwień, ile spada na głowę Kuby, dawno nie miało żadne dziecko. Albo bohater jest wyjątkowym pechowcem, albo zwraca uwagę przede wszystkim na życiowe niepowodzenia i sam je prowokuje. Bo przecież jest raczej outsiderem w klasie, przez nadwagę dokuczają mu koledzy. Kuba ma tylko jednego prawdziwego przyjaciela i… żadnych ciekawych przygód. Do czasu – bo w końcu na swoim osiedlu zauważa prawdziwego gangstera. Gangster robi tajemnicze interesy z tatą i dziadkiem, a dla Kuby jest jasne, że należy łapać złoczyńców. Zapowiedź upragnionych szaleństw sprawia, że chłopiec nie umie skoncentrować się w szkole, wierzy więc, że pani go nie lubi. Problemy się nawarstwiają. W pewnym momencie jednak Kuba orientuje się, że nie jest już sam, bo pojawili się przy nim kolejni przyjaciele.
Małgorzata Strękowska-Zaremba lubi tematy okołokryminalne w bajkach dla dzieci. Tomik „Bery, gangster i góra kłopotów” to opowieść o przeciętnym chłopcu, który musi zmierzyć się z rozmaitymi wyzwaniami. Jednym z nich jest odnalezienie Berego – bardzo brzydkiego psa należącego do sąsiada dziadka. Kuba obiecuje, że „jakby co”, zajmie się zwierzęciem. Sąsiad umiera, a Bery… znika. W dodatku rodzice wolą, żeby ich syn skupił się na szkole i nie traktują poważnie zmartwienia dziecka. Do tego dochodzi sprawa z ukradzionym telefonem-zabawką, tajemniczy Winzu z dredami, akcja czytania dzieciom i fakt, że dziewczyn nie można lubić, bo we wszystko się niepotrzebnie wtrącają. Jeden kłopot pociąga za sobą następne, dorośli nie wiedzą, jak pomóc dziecku, a wystarczyłoby raz uważnie go wysłuchać i nie bagatelizować zmartwień (oraz nie dokładać kolejnych kar, bo to ogranicza szansę na szczerość i porozumienie w przyszłości).
Najważniejszym motywem w tej powieści jest kwestia oceniania innych po pozorach. Bery wszystkim wydaje się brzydki (choć w istocie to bardzo mądry pies). Winzu ma dredy, więc musi być przedstawicielem marginesu społecznego, gangster wygląda jak szef mafii, staje się zatem automatycznie głównym podejrzanym. Pochopne opinie są bardzo krzywdzące i powodują cały szereg nieporozumień. Zresztą sam Kuba wciąż musi mierzyć się z takim podejściem. Strękowska-Zaremba próbuje na kilku przykładach pokazać dylematy z niego płynące i podsunąć dzieciom odpowiednie wnioski.
Autorka pisze tak, żeby złapać porozumienie z dziećmi (stąd narzekanie na akcję cała Polska czyta dzieciom, bo Kubie Polska czytać nie chce; a i na kary w domu). Podsyca ich ciekawość przez wprowadzanie niezamkniętych rozdziałów: za każdym razem Kuba sugeruje, że to dopiero początek kłopotów, lub że konkretne wydarzenie uruchomiło lawinę następnych, na razie jeszcze tajemniczych, ale z pewnością burzliwych. Taki sposób prezentowania akcji będzie trzymać dzieci w napięciu i pozwoli na koncentrację. Opowieść toczy się coraz szybciej i rozgrywa na różnych płaszczyznach – czym innym są problemy Kuby w domu, czym innym w szkole, a jeszcze czym innym w relacjach z Winzu czy przy poszukiwaniach Berego. Małgorzata Strękowska-Zaremba nie boi się komplikowania historii, bo Kuba relacjonuje wszystko przejrzyście i bez wysiłku. Dobry narrator umożliwia autorce przeskakiwanie między wątkami. Chociaż bohatera stale dosięgają rozmaite przykrości, opowieść jest utrzymana w pogodnym tonie i dobrze się ją czyta. Strękowska-Zaremba wręcz kipi od pomysłów na kolejne tematy, umie rozbudzać ciekawość i zapewnia dzieciom lekturę przygodową.
Przygoda
Tylu zmartwień, ile spada na głowę Kuby, dawno nie miało żadne dziecko. Albo bohater jest wyjątkowym pechowcem, albo zwraca uwagę przede wszystkim na życiowe niepowodzenia i sam je prowokuje. Bo przecież jest raczej outsiderem w klasie, przez nadwagę dokuczają mu koledzy. Kuba ma tylko jednego prawdziwego przyjaciela i… żadnych ciekawych przygód. Do czasu – bo w końcu na swoim osiedlu zauważa prawdziwego gangstera. Gangster robi tajemnicze interesy z tatą i dziadkiem, a dla Kuby jest jasne, że należy łapać złoczyńców. Zapowiedź upragnionych szaleństw sprawia, że chłopiec nie umie skoncentrować się w szkole, wierzy więc, że pani go nie lubi. Problemy się nawarstwiają. W pewnym momencie jednak Kuba orientuje się, że nie jest już sam, bo pojawili się przy nim kolejni przyjaciele.
Małgorzata Strękowska-Zaremba lubi tematy okołokryminalne w bajkach dla dzieci. Tomik „Bery, gangster i góra kłopotów” to opowieść o przeciętnym chłopcu, który musi zmierzyć się z rozmaitymi wyzwaniami. Jednym z nich jest odnalezienie Berego – bardzo brzydkiego psa należącego do sąsiada dziadka. Kuba obiecuje, że „jakby co”, zajmie się zwierzęciem. Sąsiad umiera, a Bery… znika. W dodatku rodzice wolą, żeby ich syn skupił się na szkole i nie traktują poważnie zmartwienia dziecka. Do tego dochodzi sprawa z ukradzionym telefonem-zabawką, tajemniczy Winzu z dredami, akcja czytania dzieciom i fakt, że dziewczyn nie można lubić, bo we wszystko się niepotrzebnie wtrącają. Jeden kłopot pociąga za sobą następne, dorośli nie wiedzą, jak pomóc dziecku, a wystarczyłoby raz uważnie go wysłuchać i nie bagatelizować zmartwień (oraz nie dokładać kolejnych kar, bo to ogranicza szansę na szczerość i porozumienie w przyszłości).
Najważniejszym motywem w tej powieści jest kwestia oceniania innych po pozorach. Bery wszystkim wydaje się brzydki (choć w istocie to bardzo mądry pies). Winzu ma dredy, więc musi być przedstawicielem marginesu społecznego, gangster wygląda jak szef mafii, staje się zatem automatycznie głównym podejrzanym. Pochopne opinie są bardzo krzywdzące i powodują cały szereg nieporozumień. Zresztą sam Kuba wciąż musi mierzyć się z takim podejściem. Strękowska-Zaremba próbuje na kilku przykładach pokazać dylematy z niego płynące i podsunąć dzieciom odpowiednie wnioski.
Autorka pisze tak, żeby złapać porozumienie z dziećmi (stąd narzekanie na akcję cała Polska czyta dzieciom, bo Kubie Polska czytać nie chce; a i na kary w domu). Podsyca ich ciekawość przez wprowadzanie niezamkniętych rozdziałów: za każdym razem Kuba sugeruje, że to dopiero początek kłopotów, lub że konkretne wydarzenie uruchomiło lawinę następnych, na razie jeszcze tajemniczych, ale z pewnością burzliwych. Taki sposób prezentowania akcji będzie trzymać dzieci w napięciu i pozwoli na koncentrację. Opowieść toczy się coraz szybciej i rozgrywa na różnych płaszczyznach – czym innym są problemy Kuby w domu, czym innym w szkole, a jeszcze czym innym w relacjach z Winzu czy przy poszukiwaniach Berego. Małgorzata Strękowska-Zaremba nie boi się komplikowania historii, bo Kuba relacjonuje wszystko przejrzyście i bez wysiłku. Dobry narrator umożliwia autorce przeskakiwanie między wątkami. Chociaż bohatera stale dosięgają rozmaite przykrości, opowieść jest utrzymana w pogodnym tonie i dobrze się ją czyta. Strękowska-Zaremba wręcz kipi od pomysłów na kolejne tematy, umie rozbudzać ciekawość i zapewnia dzieciom lekturę przygodową.
poniedziałek, 24 sierpnia 2015
Agata Kołakowska: We dnie, w nocy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Trauma
Kilkanaście lat temu społeczeństwem wstrząsnęła wiadomość o istnieniu pigułki gwałtu. Pojawił się szereg przestróg dla imprezujących dziewczyn, pojawiło się też nieznane wcześniej zagrożenie. Do tego motywu odnosi się Agata Kołakowska w swojej kolejnej powieści, „We dnie, w nocy”. Przedstawia czytelnikom koleje losu dwóch postaci, Anny i Piotra. Anna jest wycofaną żoną i matką. Nie umie znaleźć szczęścia, chociaż jej mąż to właściwie chodzący ideał, gotów jej nieba przychylić. Piotr ma żonę i dzieci, a za sobą burzliwe życie. Kołakowska cofa się do roku 1997, żeby pokazać początek traum Anny i sytuację, która zmieniła egzystencję obojga w piekło.
Siedemnastoletnia dziewczyna na czacie poznaje sympatycznego, starszego o dziesięć lat mężczyznę. Zakochuje się w nim, ale nie jest gotowa na seks, co ukochany wydaje się akceptować. Anna jest dość staroświecka i dobrze wychowana, nie ignoruje wewnętrznych obaw, odsuwa więc decyzję o współżyciu. Tyle że Piotr nie ma ochoty czekać. Kolega-diler podsuwa mu tabletkę, która rozwiąże problem uporu nastolatki. O pigułce gwałtu nikt jeszcze nie wie. I nikt nie rozumie, dlaczego Anna wraca do domu dopiero dzień po koncercie. Dziewczyna nie ma pojęcia, co się z nią stało, przypuszcza tylko, że coś złego. Ani ona, ani rodzice, nie zgłaszają sprawy na policję. Piotr wyjeżdża za granicę i od czasu do czasu wykorzystuje sprawdzony sposób na zmuszenie partnerek do uległości.
Te wydarzenia i ich konsekwencje mają ogromny wpływ na psychikę Anny. Bohaterka rezygnuje z własnych marzeń i czuje, że straciła oparcie w bliskich. Nikomu już nie może zaufać. Problem coraz bardziej się pogłębia, aż w końcu grozi destrukcją z trudem osiągniętej stabilizacji. Piotr także przeżywa to, co się stało – jednak w jego przypadku to raczej strach przed wykryciem przestępstwa. Groźba jest taka sama jak u Anny: zrujnowanie dobrego związku, a i utrata wolności. Ale Anna utraciła nawet samą siebie i dopóki będzie milczeć, trauma musi narastać.
Trzecim bohaterem „We dnie, w nocy” jest pechowy anioł. On wie, co dzieje się z ludźmi, zna ich najskrytsze lęki i grozę sytuacji. Funkcjonuje tu po to, żeby pokazać bezradność sił wyższych wobec podłości ludzi. Agata Kołakowska chce wierzyć w istnienie anielskich opiekunów, ale nie pozwala im przejąć odpowiedzialności za nieszczęścia i tragedie. W efekcie anioł Anny staje się bezsilnym obserwatorem, dodatkowym pokrzywdzonym ludzką niegodziwością. Autorka w tej powieści wybiera psychologiczny temat, nie rozwija fabuły, a koncentruje się na przeżyciach bohaterów. Zastanawia się nad psychiką ofiary, przedstawia piekło, jakie przeżyła rzeczywista Anna, pierwowzór bohaterki. Swoją książką przekonuje czytelniczki do zachowania ostrożności, ale chce też namówić je do działania w razie nieszczęścia: historia Anny staje się dramatyczna między innymi za sprawą późniejszej bierności kobiety, jej rodziców i przyjaciółki. „We dnie, w nocy” to obyczajówka odnosząca się do niełatwego tematu. Ma do odegrania ważną społeczną rolę, dla części odbiorczyń może stać się drogowskazem. U Agaty Kołakowskiej międzyludzkie relacje zostały wyostrzone tak, by uświadomić czytelniczkom konsekwencje niektórych życiowych doświadczeń. Lekcja dla Anny jest niezwykle trudna – ale też potrzebna odbiorczyniom. To powieść, która nie funkcjonuje jako rozrywkowa, ma za to znaczenie społeczne.
Trauma
Kilkanaście lat temu społeczeństwem wstrząsnęła wiadomość o istnieniu pigułki gwałtu. Pojawił się szereg przestróg dla imprezujących dziewczyn, pojawiło się też nieznane wcześniej zagrożenie. Do tego motywu odnosi się Agata Kołakowska w swojej kolejnej powieści, „We dnie, w nocy”. Przedstawia czytelnikom koleje losu dwóch postaci, Anny i Piotra. Anna jest wycofaną żoną i matką. Nie umie znaleźć szczęścia, chociaż jej mąż to właściwie chodzący ideał, gotów jej nieba przychylić. Piotr ma żonę i dzieci, a za sobą burzliwe życie. Kołakowska cofa się do roku 1997, żeby pokazać początek traum Anny i sytuację, która zmieniła egzystencję obojga w piekło.
Siedemnastoletnia dziewczyna na czacie poznaje sympatycznego, starszego o dziesięć lat mężczyznę. Zakochuje się w nim, ale nie jest gotowa na seks, co ukochany wydaje się akceptować. Anna jest dość staroświecka i dobrze wychowana, nie ignoruje wewnętrznych obaw, odsuwa więc decyzję o współżyciu. Tyle że Piotr nie ma ochoty czekać. Kolega-diler podsuwa mu tabletkę, która rozwiąże problem uporu nastolatki. O pigułce gwałtu nikt jeszcze nie wie. I nikt nie rozumie, dlaczego Anna wraca do domu dopiero dzień po koncercie. Dziewczyna nie ma pojęcia, co się z nią stało, przypuszcza tylko, że coś złego. Ani ona, ani rodzice, nie zgłaszają sprawy na policję. Piotr wyjeżdża za granicę i od czasu do czasu wykorzystuje sprawdzony sposób na zmuszenie partnerek do uległości.
Te wydarzenia i ich konsekwencje mają ogromny wpływ na psychikę Anny. Bohaterka rezygnuje z własnych marzeń i czuje, że straciła oparcie w bliskich. Nikomu już nie może zaufać. Problem coraz bardziej się pogłębia, aż w końcu grozi destrukcją z trudem osiągniętej stabilizacji. Piotr także przeżywa to, co się stało – jednak w jego przypadku to raczej strach przed wykryciem przestępstwa. Groźba jest taka sama jak u Anny: zrujnowanie dobrego związku, a i utrata wolności. Ale Anna utraciła nawet samą siebie i dopóki będzie milczeć, trauma musi narastać.
Trzecim bohaterem „We dnie, w nocy” jest pechowy anioł. On wie, co dzieje się z ludźmi, zna ich najskrytsze lęki i grozę sytuacji. Funkcjonuje tu po to, żeby pokazać bezradność sił wyższych wobec podłości ludzi. Agata Kołakowska chce wierzyć w istnienie anielskich opiekunów, ale nie pozwala im przejąć odpowiedzialności za nieszczęścia i tragedie. W efekcie anioł Anny staje się bezsilnym obserwatorem, dodatkowym pokrzywdzonym ludzką niegodziwością. Autorka w tej powieści wybiera psychologiczny temat, nie rozwija fabuły, a koncentruje się na przeżyciach bohaterów. Zastanawia się nad psychiką ofiary, przedstawia piekło, jakie przeżyła rzeczywista Anna, pierwowzór bohaterki. Swoją książką przekonuje czytelniczki do zachowania ostrożności, ale chce też namówić je do działania w razie nieszczęścia: historia Anny staje się dramatyczna między innymi za sprawą późniejszej bierności kobiety, jej rodziców i przyjaciółki. „We dnie, w nocy” to obyczajówka odnosząca się do niełatwego tematu. Ma do odegrania ważną społeczną rolę, dla części odbiorczyń może stać się drogowskazem. U Agaty Kołakowskiej międzyludzkie relacje zostały wyostrzone tak, by uświadomić czytelniczkom konsekwencje niektórych życiowych doświadczeń. Lekcja dla Anny jest niezwykle trudna – ale też potrzebna odbiorczyniom. To powieść, która nie funkcjonuje jako rozrywkowa, ma za to znaczenie społeczne.
niedziela, 23 sierpnia 2015
Charles M. Schulz: Fistaszki zebrane z gazet codziennych i weekendowych 1965-1966
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Podwórko
W „Fistaszkach” poza ogromną dawką humoru jest i sporo goryczy, Charles M. Schulz w ten sposób wprowadza do gazetowych stripów filozoficzną refleksję, której nie można się oprzeć. Nieprzypadkowo na okładce tomu pasków zebranych z lat 1965-1966 pojawia się zamyślony i zasmucony Charlie Brown. Ten bohater, właściciel Snoopye’go, bywa najczęściej odrzucany i krytykowany przez przyjaciół – a nowi znajomi nie są w stanie nawet zapamiętać jego imienia. A jednak Charlie Brown nie funkcjonuje tu jako budząca litość ofiara. No, może poza sytuacjami z meczów baseballowych: kapitan drużyny, która prawie nigdy nie zdobyła punktu, może mieć czasem kryzys.
W „Fistaszkach zebranych” z lat 1965-1966 Charlie obserwuje z bezpiecznego dystansu małą rudą dziewczynkę i marzy o tym, że któregoś dnia podejdzie i zagada do niej. Sally ma problemy z matematyką, a do tego musi nosić przez sześć miesięcy opaskę na oku. Lucy dalej umizguje się do Schroedera. W tym tomie pojawia się też energiczna Peppermint Patty, dziewczynka z drugiego końca miasta. Ma ona poprawić sytuację drużyny, ale nie potrafi zapamiętać imion nowych kolegów. Peppermint Patty wprowadza do opowieści sporo chaosu i śmiechu przy okazji. Za to Snoopy wspina się na swoją budę i zamienia w asa lotnictwa z czasów pierwszej wojny światowej – w wyobraźni wciąż walczy z Czerwonym Baronem. Kiedy nie jest zajęty marzeniami, niezmiennie pomaga ptakom. Tylko od czasu do czasu zachowuje się jak zwykły pies, żeby nie wyjść z wprawy.
Schulz prowadzi równolegle rozmaite opowieści, przez co „Fistaszki” wydają się tomem o spójnej – możliwej do odtworzenia – fabule. Przerywa jeden wątek migawkami z innych, wprowadza przeskoki czasowe i przestrzenne, ale kiedy przedstawi konkretną sytuację, pamięta o niej i po pewnym czasie może ją potraktować jako punkt wyjścia logiczny dla kolejnej opowiastki. Nad postaciami panuje również ze względu na jasno określone charaktery i powtarzalne postawy. Siłą „Fistaszków” niezmiennie jest absurd – dziecięce podwórko rządzi się swoimi prawami, dorośli nie mają tutaj wstępu. Autor w kolejnych paskach przechodzi od nienawiści do przyjaźni, urozmaica zwyczajne zabawy i nie zwalnia tempa nawet wtedy, gdy staje się refleksyjno-melancholijny. Lubi zaskakiwać odbiorców puentami, ale równie chętnie sięga po zdumienie samych bohaterów, dla których akcja może zamienić się w nonsens. Często dochodzi tu do zderzenia światów – kiedy jedna postać przebywa w przestrzeni własnej wyobraźni, a inne nie zdają sobie z tego sprawy.
Tworzenie stripów do gazet wymusza na autorze precyzję myślową i umiejętność akcentowania najważniejszych w danym pasku emocji. Każda drobna historyjka ma tu swój jednostkowy cel – a wiele małych opowiastek składa się na konkretną całość. Schulz wywołuje śmiech na wielu płaszczyznach, co sprawia, że „Fistaszki” można długo odkrywać – i jakby na przekór gazetowej jednorazowości nie są to komiksy do szybkiej i nieuważnej lektury. Dopiero takie zebranie pomysłów autora w jednym miejscu pozwala docenić jego kunszt i cieszyć się obrazem dzieciństwa bohaterów.
„Fistaszki” to niezawodny poprawiacz humoru, zestaw skojarzeń beztroskich i dowcipnych, a przy tym nigdy banalnych. Tu każdy bohater zyska wierne grono fanów i każdemu będzie się kibicować w innej sytuacji. U Schulza jest wszystko – radość i smutek, zabawy i zmartwienia, współpraca i rywalizacja. Te ponadczasowe historyjki narysowane w sposób, który bezbłędnie wskazuje uczucia i relacje między postaciami, to niekwestionowane arcydzieło komiksu i humoru.
Podwórko
W „Fistaszkach” poza ogromną dawką humoru jest i sporo goryczy, Charles M. Schulz w ten sposób wprowadza do gazetowych stripów filozoficzną refleksję, której nie można się oprzeć. Nieprzypadkowo na okładce tomu pasków zebranych z lat 1965-1966 pojawia się zamyślony i zasmucony Charlie Brown. Ten bohater, właściciel Snoopye’go, bywa najczęściej odrzucany i krytykowany przez przyjaciół – a nowi znajomi nie są w stanie nawet zapamiętać jego imienia. A jednak Charlie Brown nie funkcjonuje tu jako budząca litość ofiara. No, może poza sytuacjami z meczów baseballowych: kapitan drużyny, która prawie nigdy nie zdobyła punktu, może mieć czasem kryzys.
W „Fistaszkach zebranych” z lat 1965-1966 Charlie obserwuje z bezpiecznego dystansu małą rudą dziewczynkę i marzy o tym, że któregoś dnia podejdzie i zagada do niej. Sally ma problemy z matematyką, a do tego musi nosić przez sześć miesięcy opaskę na oku. Lucy dalej umizguje się do Schroedera. W tym tomie pojawia się też energiczna Peppermint Patty, dziewczynka z drugiego końca miasta. Ma ona poprawić sytuację drużyny, ale nie potrafi zapamiętać imion nowych kolegów. Peppermint Patty wprowadza do opowieści sporo chaosu i śmiechu przy okazji. Za to Snoopy wspina się na swoją budę i zamienia w asa lotnictwa z czasów pierwszej wojny światowej – w wyobraźni wciąż walczy z Czerwonym Baronem. Kiedy nie jest zajęty marzeniami, niezmiennie pomaga ptakom. Tylko od czasu do czasu zachowuje się jak zwykły pies, żeby nie wyjść z wprawy.
Schulz prowadzi równolegle rozmaite opowieści, przez co „Fistaszki” wydają się tomem o spójnej – możliwej do odtworzenia – fabule. Przerywa jeden wątek migawkami z innych, wprowadza przeskoki czasowe i przestrzenne, ale kiedy przedstawi konkretną sytuację, pamięta o niej i po pewnym czasie może ją potraktować jako punkt wyjścia logiczny dla kolejnej opowiastki. Nad postaciami panuje również ze względu na jasno określone charaktery i powtarzalne postawy. Siłą „Fistaszków” niezmiennie jest absurd – dziecięce podwórko rządzi się swoimi prawami, dorośli nie mają tutaj wstępu. Autor w kolejnych paskach przechodzi od nienawiści do przyjaźni, urozmaica zwyczajne zabawy i nie zwalnia tempa nawet wtedy, gdy staje się refleksyjno-melancholijny. Lubi zaskakiwać odbiorców puentami, ale równie chętnie sięga po zdumienie samych bohaterów, dla których akcja może zamienić się w nonsens. Często dochodzi tu do zderzenia światów – kiedy jedna postać przebywa w przestrzeni własnej wyobraźni, a inne nie zdają sobie z tego sprawy.
Tworzenie stripów do gazet wymusza na autorze precyzję myślową i umiejętność akcentowania najważniejszych w danym pasku emocji. Każda drobna historyjka ma tu swój jednostkowy cel – a wiele małych opowiastek składa się na konkretną całość. Schulz wywołuje śmiech na wielu płaszczyznach, co sprawia, że „Fistaszki” można długo odkrywać – i jakby na przekór gazetowej jednorazowości nie są to komiksy do szybkiej i nieuważnej lektury. Dopiero takie zebranie pomysłów autora w jednym miejscu pozwala docenić jego kunszt i cieszyć się obrazem dzieciństwa bohaterów.
„Fistaszki” to niezawodny poprawiacz humoru, zestaw skojarzeń beztroskich i dowcipnych, a przy tym nigdy banalnych. Tu każdy bohater zyska wierne grono fanów i każdemu będzie się kibicować w innej sytuacji. U Schulza jest wszystko – radość i smutek, zabawy i zmartwienia, współpraca i rywalizacja. Te ponadczasowe historyjki narysowane w sposób, który bezbłędnie wskazuje uczucia i relacje między postaciami, to niekwestionowane arcydzieło komiksu i humoru.
Teatr Nowy (Kraków): Griga
Wyznania
Każdy człowiek to materiał na osobną opowieść. Na urodzinach u Grigi spotyka się troje przyjaciół, a to oznacza trzy odrębne historie o tym, jak przewrotny i złośliwy potrafi być los. Griga to poczciwina, jak mówi o nim Pietia: „Griga jest nie tylko szkodliwy, ale i bezużyteczny dla większości społeczeństwa”. Miał trzy żony, a miłości żadnej, to prosty chłop (i co z tego, że oczytany). Sonia jest „kobietą z przeszłością”, niespełnioną aktorką, która kiedyś musiała wybierać między miłością do mężczyzny a miłością do sceny. Złakniona cieplejszych uczuć, nie może zaznać szczęścia. Pietia z kolei wydaje się największym cwaniakiem w tym towarzystwie, ale i jego baba z domu wyrzuciła, gdy nakryła go w stodole z kochanką („wypiłem, to i baby pomyliłem”). Ciężko chora małżonka czeka na przeprosiny i zrozumienie, tyle że Pietia nie dostrzega swojej winy. I tak u Grigi wódka oraz samogon stają się pretekstem do coraz trudniejszych wyznań. A to nie koniec komplikacji dla bohaterów. Ich przyjaźń zostanie wkrótce wystawiona na poważną próbę. Griga na podstawie opowiadań Antona Czechowa to spektakl bardzo malowniczy. Na scenie stoi prastare radio i rozpadający się „kredens”, żeliwne łóżko i stolik, przy którym toczy się najwięcej rozmów. Kolorowe tkaniny to wyraz tęsknoty do świetności, próba oswojenia biedy, która wyziera tu z każdego kąta. Siermiężną scenografię dopełniają kostiumowe kontrasty. Griga przechadza się w samej bieliźnie, Pietia w mundurze, o surowości klimatu i spektaklu przypomina barani wysłużony kożuch i czapka-uszatka. Tak przygotowana przestrzeń uzupełnia rosyjskie opowieści, a dodatkiem są tu tęskne rosyjskie ballady sugerujące upływ czasu i zmiany tematyczne. Wszystko to sprawia, że widzowie zostają natychmiast przeniesieni do spektaklowej rzeczywistości. W tym ostatnim zresztą pomagają też interakcje: publiczność częstowana jest prawdziwą wódką („tego się nie wącha, tylko się spożywa!”) lub obcałowywana w co bardziej rzewnych chwilach. Nie ma siły, trzeba się bratać z aktorami. Którzy co chwilę przechodzą od łzawej sympatii do nienawiści, jak to przy alkoholu. Kompozycyjnie to dość prosty spektakl, mimo zróżnicowanych portretów postaci. Jego siła tkwi w komizmie. Każdy z bohaterów śmieszy inaczej. Griga przez naiwność i prostolinijność, Pietia za sprawą kombinatorstwa, Sonia przez przejęcie męskiej roli kompana do kieliszka. Griga jednak żyje drobnymi smaczkami, idealnie wyreżyserowanymi: pistolet, którym jeszcze przed chwilą groziło się najlepszemu przyjacielowi, trafia w jego ręce przy okazji uścisków, pijany bohater odgrywa całą etiudę z gaszeniem zapałki: nie może zionąć na nią wódką, żeby nie spalić mieszkania. Zabawnych detali jest w całej historii bardzo dużo i brawa dla aktorów, że nie gubią ich w ferworze pijackiego grania. W kameralnym spotkaniu humor zapewniany jest przez dystans do czasów i ludzi. A przecież historia Grigi staje się sprawą uniwersalną, a śmiech stopniowo zamienia się w grozę.
Griga pokazuje w pewnym przyspieszeniu, jak łatwo z ideałów i marzeń wpaść w niemożliwy do wygrania pojedynek z rzeczywistością. Alkohol wyostrza tu spojrzenie i wydobywa na światło dzienne ponure prawdy. Urodzinowe przyjęcie to nie tylko okazja do żartów i kpin. Udaje się Dominikowi Nowakowi, Anecie Wirzinkiewicz i Piotrowi Siekluckiemu podkreślenie atmosfery „rosyjskości” i połączenie jej z prawdami o człowieku jako takim.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Każdy człowiek to materiał na osobną opowieść. Na urodzinach u Grigi spotyka się troje przyjaciół, a to oznacza trzy odrębne historie o tym, jak przewrotny i złośliwy potrafi być los. Griga to poczciwina, jak mówi o nim Pietia: „Griga jest nie tylko szkodliwy, ale i bezużyteczny dla większości społeczeństwa”. Miał trzy żony, a miłości żadnej, to prosty chłop (i co z tego, że oczytany). Sonia jest „kobietą z przeszłością”, niespełnioną aktorką, która kiedyś musiała wybierać między miłością do mężczyzny a miłością do sceny. Złakniona cieplejszych uczuć, nie może zaznać szczęścia. Pietia z kolei wydaje się największym cwaniakiem w tym towarzystwie, ale i jego baba z domu wyrzuciła, gdy nakryła go w stodole z kochanką („wypiłem, to i baby pomyliłem”). Ciężko chora małżonka czeka na przeprosiny i zrozumienie, tyle że Pietia nie dostrzega swojej winy. I tak u Grigi wódka oraz samogon stają się pretekstem do coraz trudniejszych wyznań. A to nie koniec komplikacji dla bohaterów. Ich przyjaźń zostanie wkrótce wystawiona na poważną próbę. Griga na podstawie opowiadań Antona Czechowa to spektakl bardzo malowniczy. Na scenie stoi prastare radio i rozpadający się „kredens”, żeliwne łóżko i stolik, przy którym toczy się najwięcej rozmów. Kolorowe tkaniny to wyraz tęsknoty do świetności, próba oswojenia biedy, która wyziera tu z każdego kąta. Siermiężną scenografię dopełniają kostiumowe kontrasty. Griga przechadza się w samej bieliźnie, Pietia w mundurze, o surowości klimatu i spektaklu przypomina barani wysłużony kożuch i czapka-uszatka. Tak przygotowana przestrzeń uzupełnia rosyjskie opowieści, a dodatkiem są tu tęskne rosyjskie ballady sugerujące upływ czasu i zmiany tematyczne. Wszystko to sprawia, że widzowie zostają natychmiast przeniesieni do spektaklowej rzeczywistości. W tym ostatnim zresztą pomagają też interakcje: publiczność częstowana jest prawdziwą wódką („tego się nie wącha, tylko się spożywa!”) lub obcałowywana w co bardziej rzewnych chwilach. Nie ma siły, trzeba się bratać z aktorami. Którzy co chwilę przechodzą od łzawej sympatii do nienawiści, jak to przy alkoholu. Kompozycyjnie to dość prosty spektakl, mimo zróżnicowanych portretów postaci. Jego siła tkwi w komizmie. Każdy z bohaterów śmieszy inaczej. Griga przez naiwność i prostolinijność, Pietia za sprawą kombinatorstwa, Sonia przez przejęcie męskiej roli kompana do kieliszka. Griga jednak żyje drobnymi smaczkami, idealnie wyreżyserowanymi: pistolet, którym jeszcze przed chwilą groziło się najlepszemu przyjacielowi, trafia w jego ręce przy okazji uścisków, pijany bohater odgrywa całą etiudę z gaszeniem zapałki: nie może zionąć na nią wódką, żeby nie spalić mieszkania. Zabawnych detali jest w całej historii bardzo dużo i brawa dla aktorów, że nie gubią ich w ferworze pijackiego grania. W kameralnym spotkaniu humor zapewniany jest przez dystans do czasów i ludzi. A przecież historia Grigi staje się sprawą uniwersalną, a śmiech stopniowo zamienia się w grozę.
Griga pokazuje w pewnym przyspieszeniu, jak łatwo z ideałów i marzeń wpaść w niemożliwy do wygrania pojedynek z rzeczywistością. Alkohol wyostrza tu spojrzenie i wydobywa na światło dzienne ponure prawdy. Urodzinowe przyjęcie to nie tylko okazja do żartów i kpin. Udaje się Dominikowi Nowakowi, Anecie Wirzinkiewicz i Piotrowi Siekluckiemu podkreślenie atmosfery „rosyjskości” i połączenie jej z prawdami o człowieku jako takim.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Dziecko w sobie. Rozmowa z Janem Peszkiem
Dziecko w sobie
rozmowa z Janem Peszkiem
Sztajgerowy Cajtung: Od wielu lat gra Pan Scenariusz dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego, a ludzie wciąż chcą ten spektakl oglądać i chcą na niego przychodzić. Jak Pan sam walczy z rutyną na scenie?
Jan Peszek: Każdy aktor ma swój indywidualny sposób na zjawisko rutyny. Umiejętność ucieczki od rutyny to jedna z podstawowych konieczności profesji aktora. Scenariusz… dla mnie samego jest zjawiskiem wyjątkowym: w przyszłym roku minie czterdzieści lat grania. Nie ma miesiąca, żebym tego spektaklu nie grał. Zawsze jest żywo odbierany, co najprawdopodobniej znaczy, że dociera do widza w wersji niezrutynizowanej. Ja właściwie nie robię wiele, żeby walczyć z rutyną: to jest mój cel, albo rodzaj pasji, żeby nie ulegać rutynie w każdym działaniu, tylko zawsze zachowywać świeżość. Nazwałbym to takim dzieckiem w sobie. Scenariusz… stał się moim manifestem, moją osobistą wypowiedzią. Najzwyczajniej w świecie przed każdym spektaklem uruchamiam w sobie potrzebę wypowiedzenia tego, co mam do wypowiedzenia i podzielenia się tym z widzami. Tak naprawdę nic więcej nie robię, przez tyle lat forma oczywiście się utrwaliła, tak samo jak scenariusz spektaklu, chodzi naprawdę tylko o ożywienie tego punktu w człowieku, w którym chce się coś widzowi przekazać. A ja wiem, co chcę widzowi przekazać, bo to, co Schaeffer napisał, jest mi nieobojętne. Nie trzeba się popisywać aktorską woltyżerką, to obowiązek aktora, żeby umieć grać. Trzeba natomiast, i to dotyczy każdego spektaklu i każdej roli, umieć powiedzieć coś o kondycji człowieka.
Sz. C.: Tekst Scenariusza… się nie zmienia, nie zmienia się reżyseria. Zmienia się Pan, ze względu na bagaż doświadczeń. Czy wobec tego nie kusi Pana, żeby coś w tym spektaklu zmienić?
J. P.: Nie. To, co ja mówię, jest pewnego rodzaju esencją, syntezą tego, co Schaeffer napisał. Ja, za jego pozwoleniem, dokonałem poważnych cięć. Teraz, za sprawą Instytutu Badań Literackich PAN, wyszła nowa książka tekstów Schaeffera, pod tytułem Aktor i tam po raz pierwszy jest wydrukowany cały tekst Scenariusza… Ostatnio przejrzałem ten tekst i zobaczyłem, jak dużo wyrzuciłem. Były oczywiście fragmenty, które jeszcze grałem przez jakiś czas, ale potem wydawało mi się, że są zbędne i należy ograniczyć się do tych części tekstu, które są najbardziej uniwersalne. Poza tym forma występu jednego aktora nie powinna przekraczać godziny.
Sz. C.: Jest Pan człowiekiem, który utrzymuje ogromne tempo życia, lubi Pan ciągłe zmiany. Szczęście to dla Pana ruch?
J. P.: Ruch jest dla mnie przejawem życia. Jest to pewnie związane z moim temperamentem i cechami osobniczymi, ale jestem, rzeczywiście mogę tak powiedzieć, człowiekiem ruchu, moje ciało jest zawsze pobudzone i aktywne, nastawione na ruch, ale też na zmiany. Teraz zamieszkałem w jednym miejscu, ale wiele razy przenosiłem się z miasta do miasta, z teatru do teatru z całą rodziną. To zawsze było zdrowe, nigdy nie żałowaliśmy zmian: oznaczały nowe środowiska, nowe bodźce i nowe perspektywy. Teraz mieszkam na stałe pod Krakowem, ale nie czuję się związany z tym miastem, na pewno nie na śmierć i życie, natomiast bardzo dużo jeżdżę. W tej chwili przez półtora miesiąca w Warszawie pracuję nad nowym spektaklem, który będzie prapremierą tekstu irlandzkiego (Błogie dni Deirdre Kinahan, przyp. red.) w Teatrze Ateneum w Warszawie. Kiedy skończę tę pracę, pojawi się następna, pojadę do Krakowa, gdzie będę pracował z Capellą Cracoviensis przy prezentacji Brahmsa (Piosenki miłości i śmierci, przyp. red.), ciągle szukam nowych bodźców, bo wtedy najzwyczajniej w świecie wiem, że żyję. Skoro mówimy o ruchu, rola w Teatrze Ateneum jest pewnym wyzwaniem, ponieważ moja postać właściwie prawie się nie rusza. To jest jeden z powodów, dla których, oprócz oczywiście świetnego towarzystwa aktorskiego i reżyserskiego, podjąłem się tego wyzwania: żeby grać faceta, który ma bardzo ograniczone możliwości ruchu.
Sz. C.: Ważnym składnikiem Pana osobowości jest poczucie humoru…
J. P.: Bardzo miło mi to słyszeć, bo wydaje mi się, że to idzie w parze: w tym sensie, w jakim człowiek aktywny jest otwarty, ma pozytywną ciekawość świata i ludzi. Zauważam, że rodzaj skłonności do ciemnych barw w życiu jest stratą czasu. Poczucie humoru jest przejawem aktywności, tak je rozumiem.
Sz. C.: Zdarzyła się Panu zazdrość o role innych, albo myślenie: a ja bym to lepiej zagrał?
J. P.: Nie, nigdy tymi kategoriami nie myślę. To nie oznacza, że jestem świetny, ale raczej, jeżeli widzę, że ktoś gra źle, widzę błędy, ale nie pakuję siebie w tę sytuację. Uwielbiam uczestniczyć w spektaklach, czy w ogóle oglądać spektakle, bo ciągle dużo do teatru chodzę, i obserwować, jak koledzy i koleżanki wspaniale grają. Cieszy mnie to ogromnie, nawet, kiedy pomyślę, że wielu rzeczy bym nie potrafił zrobić: bo odkrywam, że to możliwe. I to bardzo pozytywne zjawisko, choć coraz rzadsze. Wobec bylejakości, jaka nas otacza, wkrada się bylejakość analizy grania.
Sz. C.: A co z momentami zniechęcenia związanymi z rolami? Zdarzało się, że miał Pan dość występowania?
J. P.: Nigdy. Ale zawsze, od najwcześniejszych lat, kiedy coś mi nie odpowiadało i nie zgadzałem się z tym, nie godziłem się, żeby w tym wystąpić, albo żeby wystąpić w formie, której nie akceptowałem. Całkiem niedawno nawet zdarzyło się, że w połowie pracy odszedłem. Uznałem ją za nonsens, stratę czasu, brak porozumienia i powiedziałem: do widzenia.
Sz. C.: Dużo pracuje Pan z młodymi aktorami. Czy uczy się Pan czegoś od młodego pokolenia?
J. P.: Z młodymi ludźmi spotykam się nie dlatego, że oni działają na mnie jakoś szczególnie odświeżająco, czy że chcę sam wrócić do młodości, która przecież już dawno minęła i już jej we mnie nie ma… ale to młodzi ludzie rzetelnie informują mnie o świecie, w którym żyję. Swoimi pytaniami, swoimi rozterkami, swoimi ekstremalnymi zachowaniami, co oczywiście jest domeną młodości… Oni mi tak naprawdę mówią: żyjesz na takim świecie. Żadna telewizja, żadna prasa, żadne dzienniki nie udzielą mi rzetelnej informacji o świecie, w którym żyję… dlatego nie oglądam telewizji, nie czytam prasy i wcale nie oznacza to, że nie mam wiedzy o rzeczywistości. Aktor tę wiedzę powinien mieć, bo przecież on zawsze mówi o człowieku, który żyje w danym momencie historii. Media to są mechanizmy rynkowe, a to mnie nie interesuje.
Sz. C.: Gdzie są w teatrze granice, których by Pan nie przekroczył?
J. P.: W sensie podejmowania najbardziej prowokacyjnych, ekstremalnych wyzwań… nie ma takich granic, bo człowiek nie ma granic, jest nieprzewidywalny, nieograniczony w swoich możliwościach. Na pewno nie przekroczę granicy szmiry, tandety, bełkotu, hucpy. To są cechy, które często towarzyszą młodym ludziom wynoszonym na świecznik przez krytykę. Krytyka czy instytucje opiniotwórcze mają tę cechę, że co jakiś czas wybierają sobie bożka, który jest niewiele wart, przez jakiś czas biją mu pokłony i z tego żyją.
Sz. C.: Bardzo dziękujemy za rozmowę!
rozmawiała Iza Mikrut
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
rozmowa z Janem Peszkiem
Sztajgerowy Cajtung: Od wielu lat gra Pan Scenariusz dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego, a ludzie wciąż chcą ten spektakl oglądać i chcą na niego przychodzić. Jak Pan sam walczy z rutyną na scenie?
Jan Peszek: Każdy aktor ma swój indywidualny sposób na zjawisko rutyny. Umiejętność ucieczki od rutyny to jedna z podstawowych konieczności profesji aktora. Scenariusz… dla mnie samego jest zjawiskiem wyjątkowym: w przyszłym roku minie czterdzieści lat grania. Nie ma miesiąca, żebym tego spektaklu nie grał. Zawsze jest żywo odbierany, co najprawdopodobniej znaczy, że dociera do widza w wersji niezrutynizowanej. Ja właściwie nie robię wiele, żeby walczyć z rutyną: to jest mój cel, albo rodzaj pasji, żeby nie ulegać rutynie w każdym działaniu, tylko zawsze zachowywać świeżość. Nazwałbym to takim dzieckiem w sobie. Scenariusz… stał się moim manifestem, moją osobistą wypowiedzią. Najzwyczajniej w świecie przed każdym spektaklem uruchamiam w sobie potrzebę wypowiedzenia tego, co mam do wypowiedzenia i podzielenia się tym z widzami. Tak naprawdę nic więcej nie robię, przez tyle lat forma oczywiście się utrwaliła, tak samo jak scenariusz spektaklu, chodzi naprawdę tylko o ożywienie tego punktu w człowieku, w którym chce się coś widzowi przekazać. A ja wiem, co chcę widzowi przekazać, bo to, co Schaeffer napisał, jest mi nieobojętne. Nie trzeba się popisywać aktorską woltyżerką, to obowiązek aktora, żeby umieć grać. Trzeba natomiast, i to dotyczy każdego spektaklu i każdej roli, umieć powiedzieć coś o kondycji człowieka.
Sz. C.: Tekst Scenariusza… się nie zmienia, nie zmienia się reżyseria. Zmienia się Pan, ze względu na bagaż doświadczeń. Czy wobec tego nie kusi Pana, żeby coś w tym spektaklu zmienić?
J. P.: Nie. To, co ja mówię, jest pewnego rodzaju esencją, syntezą tego, co Schaeffer napisał. Ja, za jego pozwoleniem, dokonałem poważnych cięć. Teraz, za sprawą Instytutu Badań Literackich PAN, wyszła nowa książka tekstów Schaeffera, pod tytułem Aktor i tam po raz pierwszy jest wydrukowany cały tekst Scenariusza… Ostatnio przejrzałem ten tekst i zobaczyłem, jak dużo wyrzuciłem. Były oczywiście fragmenty, które jeszcze grałem przez jakiś czas, ale potem wydawało mi się, że są zbędne i należy ograniczyć się do tych części tekstu, które są najbardziej uniwersalne. Poza tym forma występu jednego aktora nie powinna przekraczać godziny.
Sz. C.: Jest Pan człowiekiem, który utrzymuje ogromne tempo życia, lubi Pan ciągłe zmiany. Szczęście to dla Pana ruch?
J. P.: Ruch jest dla mnie przejawem życia. Jest to pewnie związane z moim temperamentem i cechami osobniczymi, ale jestem, rzeczywiście mogę tak powiedzieć, człowiekiem ruchu, moje ciało jest zawsze pobudzone i aktywne, nastawione na ruch, ale też na zmiany. Teraz zamieszkałem w jednym miejscu, ale wiele razy przenosiłem się z miasta do miasta, z teatru do teatru z całą rodziną. To zawsze było zdrowe, nigdy nie żałowaliśmy zmian: oznaczały nowe środowiska, nowe bodźce i nowe perspektywy. Teraz mieszkam na stałe pod Krakowem, ale nie czuję się związany z tym miastem, na pewno nie na śmierć i życie, natomiast bardzo dużo jeżdżę. W tej chwili przez półtora miesiąca w Warszawie pracuję nad nowym spektaklem, który będzie prapremierą tekstu irlandzkiego (Błogie dni Deirdre Kinahan, przyp. red.) w Teatrze Ateneum w Warszawie. Kiedy skończę tę pracę, pojawi się następna, pojadę do Krakowa, gdzie będę pracował z Capellą Cracoviensis przy prezentacji Brahmsa (Piosenki miłości i śmierci, przyp. red.), ciągle szukam nowych bodźców, bo wtedy najzwyczajniej w świecie wiem, że żyję. Skoro mówimy o ruchu, rola w Teatrze Ateneum jest pewnym wyzwaniem, ponieważ moja postać właściwie prawie się nie rusza. To jest jeden z powodów, dla których, oprócz oczywiście świetnego towarzystwa aktorskiego i reżyserskiego, podjąłem się tego wyzwania: żeby grać faceta, który ma bardzo ograniczone możliwości ruchu.
Sz. C.: Ważnym składnikiem Pana osobowości jest poczucie humoru…
J. P.: Bardzo miło mi to słyszeć, bo wydaje mi się, że to idzie w parze: w tym sensie, w jakim człowiek aktywny jest otwarty, ma pozytywną ciekawość świata i ludzi. Zauważam, że rodzaj skłonności do ciemnych barw w życiu jest stratą czasu. Poczucie humoru jest przejawem aktywności, tak je rozumiem.
Sz. C.: Zdarzyła się Panu zazdrość o role innych, albo myślenie: a ja bym to lepiej zagrał?
J. P.: Nie, nigdy tymi kategoriami nie myślę. To nie oznacza, że jestem świetny, ale raczej, jeżeli widzę, że ktoś gra źle, widzę błędy, ale nie pakuję siebie w tę sytuację. Uwielbiam uczestniczyć w spektaklach, czy w ogóle oglądać spektakle, bo ciągle dużo do teatru chodzę, i obserwować, jak koledzy i koleżanki wspaniale grają. Cieszy mnie to ogromnie, nawet, kiedy pomyślę, że wielu rzeczy bym nie potrafił zrobić: bo odkrywam, że to możliwe. I to bardzo pozytywne zjawisko, choć coraz rzadsze. Wobec bylejakości, jaka nas otacza, wkrada się bylejakość analizy grania.
Sz. C.: A co z momentami zniechęcenia związanymi z rolami? Zdarzało się, że miał Pan dość występowania?
J. P.: Nigdy. Ale zawsze, od najwcześniejszych lat, kiedy coś mi nie odpowiadało i nie zgadzałem się z tym, nie godziłem się, żeby w tym wystąpić, albo żeby wystąpić w formie, której nie akceptowałem. Całkiem niedawno nawet zdarzyło się, że w połowie pracy odszedłem. Uznałem ją za nonsens, stratę czasu, brak porozumienia i powiedziałem: do widzenia.
Sz. C.: Dużo pracuje Pan z młodymi aktorami. Czy uczy się Pan czegoś od młodego pokolenia?
J. P.: Z młodymi ludźmi spotykam się nie dlatego, że oni działają na mnie jakoś szczególnie odświeżająco, czy że chcę sam wrócić do młodości, która przecież już dawno minęła i już jej we mnie nie ma… ale to młodzi ludzie rzetelnie informują mnie o świecie, w którym żyję. Swoimi pytaniami, swoimi rozterkami, swoimi ekstremalnymi zachowaniami, co oczywiście jest domeną młodości… Oni mi tak naprawdę mówią: żyjesz na takim świecie. Żadna telewizja, żadna prasa, żadne dzienniki nie udzielą mi rzetelnej informacji o świecie, w którym żyję… dlatego nie oglądam telewizji, nie czytam prasy i wcale nie oznacza to, że nie mam wiedzy o rzeczywistości. Aktor tę wiedzę powinien mieć, bo przecież on zawsze mówi o człowieku, który żyje w danym momencie historii. Media to są mechanizmy rynkowe, a to mnie nie interesuje.
Sz. C.: Gdzie są w teatrze granice, których by Pan nie przekroczył?
J. P.: W sensie podejmowania najbardziej prowokacyjnych, ekstremalnych wyzwań… nie ma takich granic, bo człowiek nie ma granic, jest nieprzewidywalny, nieograniczony w swoich możliwościach. Na pewno nie przekroczę granicy szmiry, tandety, bełkotu, hucpy. To są cechy, które często towarzyszą młodym ludziom wynoszonym na świecznik przez krytykę. Krytyka czy instytucje opiniotwórcze mają tę cechę, że co jakiś czas wybierają sobie bożka, który jest niewiele wart, przez jakiś czas biją mu pokłony i z tego żyją.
Sz. C.: Bardzo dziękujemy za rozmowę!
rozmawiała Iza Mikrut
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
sobota, 22 sierpnia 2015
Teatr od kuchni. Rozmowa z Piotrem Bikontem
Teatr od kuchni
rozmowa z Piotrem Bikontem
Sztajgerowy Cajtung: Duet aktorski Joanna Fidler i Paweł Pabisiak pojawił się już między innymi w Błaźnie Pana Boga (także jako odtwórcy wielu postaci). Lubi Pan pracować z tymi samymi aktorami więcej niż raz. Co twórczego daje taka praca? Jak zwalczyć pokusę powielania raz sprawdzonych rozwiązań? Piotr Bikont: Ja nie dobieram współpracowników do projektu, tylko na odwrót, dobieram projekty do potrzeb i możliwości zespołu. Każda następna praca z tym samym aktorem to szansa na kolejny krok do przodu, i dla niego, i dla mnie. To w twórczości zespołowej, jaką zawsze jest teatr, jest najciekawsze i najbardziej twórcze: iść dalej. Poza tym ma się coraz lepsze porozumienie, a bez niego teatr skazany jest na klęskę.
Powielanie sprawdzonych rozwiązań to zgubna pokusa we wszystkich bez wyjątku dziedzinach i wymiarach sztuki. Właściwie to ciągłe zmiany współpracowników bardziej grożą powielaniem niż stałość zespołu, gdzie rośnie zaufanie i współodpowiedzialność, i gdzie wszyscy pilnują się nawzajem.
Obsada jest tu taka sama, jak w Błaźnie, ale opowieść snujemy w zupełnie innej konwencji, operujemy odmiennym językiem teatralnym. Chociaż rzeczywiście, Paweł znów gra mnóstwo rozmaitych postaci; za to Joanna gra jedną i tylko jedną.
Sz. C.: Jest Pan znany z tego, że nie lubi nic zmieniać w spektaklu po jego premierze. Czy zostawia Pan jednak aktorom możliwość improwizacji (lub czy zdarza się coś poprawiać, jeśli reakcje publiczności są inne niż zakładane)?
P. B.: Nie lubię zmieniać spektaklu po premierze, bo uważam, że moja rola jest już, w zasadzie, zakończona i powinienem dać szanse mojemu „dziecku” pożyć samodzielnie. Bo każdy spektakl w jakimś stopniu ciągle się zmienia, w każdym razie powinien, bo inaczej zdechnie. W każdym przedstawieniu zostawiam aktorom jakiś margines na improwizację, ale w ściśle określonym zakresie. Zawsze też projektuję jakąś scenę lub dwie gdzie aktor ma swoją, jakby to ująć muzycznie, „kadencję”, taką improwizowaną popisówkę.
Sz. C.: Dlaczego Ilja Erenburg? Co takiego urzekło Pana w historii o Lejzorku?
P. B.: Uważam, że to jest genialna książka. Wspaniale napisana (i rewelacyjnie przełożona na polski), niezwykle umieszczona w przestrzeni historycznej i do tego tworząca niesamowitą postać poczciwego i anarchicznego everymana, coś pomiędzy Żydem wiecznym tułaczem, a dzielnym wojakiem Szwejkiem. A przede wszystkim znajduję tu okazję, by w sposób nie pozbawiony głębi i oryginalności poruszyć sprawy, które mnie najbardziej obchodzą. No i fakt, że jest okazja pośmiać się do rozpuku, ale i do łez, czyli to, na czym teatr stoi: zabawa i wzruszenie widza.
Sz. C.: Tytułową postać gra... kobieta. Co skłoniło Pana do takiego wyboru?
P. B.: W samym tym fakcie nie ma jakiegoś zamierzonego, konkretnego przesłania. Przypadkowo też raczej wpisuje się to w dostrzegalną ostatnio modę na „genderowe” zabawy. Rzecz chyba w tym, że Joanna Fidler, z którą pracowałem więcej razy niż z kimkolwiek innym, stanowi moje naturalne medium, właśnie przez nią mogę najwięcej przekazać widzowi o sobie, przy czym sam jakoś odkrywam to w niej, w trakcie pracy.
Sz. C.: Folwark Badowo stał się przystanią dla kameralnego i dobrego teatru… Co takiego jest w tym miejscu, że właśnie tu tworzy Pan swoje przedstawienia?
P. B.: Zaczęło się kilkanaście lat temu od tego, że z dwójką (innych) aktorów chcieliśmy zrobić dość proste w inscenizacji przedstawienie, ale nie mieliśmy gdzie. A mój przyjaciel, Sławek Sierzputowski, był właśnie w trakcie tworzenia tego miejsca w Badowie Górnym. Spędziliśmy tam lato, powstał spektakl Frank&Stein i tak się zaczęło. Teraz jesteśmy po już jedenastu premierach i myślę, że tak jak nasz teatr ogromnie dużo zawdzięcza temu miejscu, tak i sam Folwark tworzył swoje środowisko w jakimś stopniu w oparciu o imprezy teatralne.
Mamy dziś bardzo wierną i liczną widownię, która wciąż rośnie. Każdemu spektaklowi granemu tam, w naszej siedzibie, towarzyszy wspólna z widzami kolacja, koncerty muzyki jazzowej, klasycznej, tradycyjnej, projekcje filmów, nie wspominając o spacerach po pięknej okolicy, czy kąpieli w stawie. Sz. C.: Dziękujemy za rozmowę!
Rozmawiała Iza Mikrut
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
rozmowa z Piotrem Bikontem
Sztajgerowy Cajtung: Duet aktorski Joanna Fidler i Paweł Pabisiak pojawił się już między innymi w Błaźnie Pana Boga (także jako odtwórcy wielu postaci). Lubi Pan pracować z tymi samymi aktorami więcej niż raz. Co twórczego daje taka praca? Jak zwalczyć pokusę powielania raz sprawdzonych rozwiązań? Piotr Bikont: Ja nie dobieram współpracowników do projektu, tylko na odwrót, dobieram projekty do potrzeb i możliwości zespołu. Każda następna praca z tym samym aktorem to szansa na kolejny krok do przodu, i dla niego, i dla mnie. To w twórczości zespołowej, jaką zawsze jest teatr, jest najciekawsze i najbardziej twórcze: iść dalej. Poza tym ma się coraz lepsze porozumienie, a bez niego teatr skazany jest na klęskę.
Powielanie sprawdzonych rozwiązań to zgubna pokusa we wszystkich bez wyjątku dziedzinach i wymiarach sztuki. Właściwie to ciągłe zmiany współpracowników bardziej grożą powielaniem niż stałość zespołu, gdzie rośnie zaufanie i współodpowiedzialność, i gdzie wszyscy pilnują się nawzajem.
Obsada jest tu taka sama, jak w Błaźnie, ale opowieść snujemy w zupełnie innej konwencji, operujemy odmiennym językiem teatralnym. Chociaż rzeczywiście, Paweł znów gra mnóstwo rozmaitych postaci; za to Joanna gra jedną i tylko jedną.
Sz. C.: Jest Pan znany z tego, że nie lubi nic zmieniać w spektaklu po jego premierze. Czy zostawia Pan jednak aktorom możliwość improwizacji (lub czy zdarza się coś poprawiać, jeśli reakcje publiczności są inne niż zakładane)?
P. B.: Nie lubię zmieniać spektaklu po premierze, bo uważam, że moja rola jest już, w zasadzie, zakończona i powinienem dać szanse mojemu „dziecku” pożyć samodzielnie. Bo każdy spektakl w jakimś stopniu ciągle się zmienia, w każdym razie powinien, bo inaczej zdechnie. W każdym przedstawieniu zostawiam aktorom jakiś margines na improwizację, ale w ściśle określonym zakresie. Zawsze też projektuję jakąś scenę lub dwie gdzie aktor ma swoją, jakby to ująć muzycznie, „kadencję”, taką improwizowaną popisówkę.
Sz. C.: Dlaczego Ilja Erenburg? Co takiego urzekło Pana w historii o Lejzorku?
P. B.: Uważam, że to jest genialna książka. Wspaniale napisana (i rewelacyjnie przełożona na polski), niezwykle umieszczona w przestrzeni historycznej i do tego tworząca niesamowitą postać poczciwego i anarchicznego everymana, coś pomiędzy Żydem wiecznym tułaczem, a dzielnym wojakiem Szwejkiem. A przede wszystkim znajduję tu okazję, by w sposób nie pozbawiony głębi i oryginalności poruszyć sprawy, które mnie najbardziej obchodzą. No i fakt, że jest okazja pośmiać się do rozpuku, ale i do łez, czyli to, na czym teatr stoi: zabawa i wzruszenie widza.
Sz. C.: Tytułową postać gra... kobieta. Co skłoniło Pana do takiego wyboru?
P. B.: W samym tym fakcie nie ma jakiegoś zamierzonego, konkretnego przesłania. Przypadkowo też raczej wpisuje się to w dostrzegalną ostatnio modę na „genderowe” zabawy. Rzecz chyba w tym, że Joanna Fidler, z którą pracowałem więcej razy niż z kimkolwiek innym, stanowi moje naturalne medium, właśnie przez nią mogę najwięcej przekazać widzowi o sobie, przy czym sam jakoś odkrywam to w niej, w trakcie pracy.
Sz. C.: Folwark Badowo stał się przystanią dla kameralnego i dobrego teatru… Co takiego jest w tym miejscu, że właśnie tu tworzy Pan swoje przedstawienia?
P. B.: Zaczęło się kilkanaście lat temu od tego, że z dwójką (innych) aktorów chcieliśmy zrobić dość proste w inscenizacji przedstawienie, ale nie mieliśmy gdzie. A mój przyjaciel, Sławek Sierzputowski, był właśnie w trakcie tworzenia tego miejsca w Badowie Górnym. Spędziliśmy tam lato, powstał spektakl Frank&Stein i tak się zaczęło. Teraz jesteśmy po już jedenastu premierach i myślę, że tak jak nasz teatr ogromnie dużo zawdzięcza temu miejscu, tak i sam Folwark tworzył swoje środowisko w jakimś stopniu w oparciu o imprezy teatralne.
Mamy dziś bardzo wierną i liczną widownię, która wciąż rośnie. Każdemu spektaklowi granemu tam, w naszej siedzibie, towarzyszy wspólna z widzami kolacja, koncerty muzyki jazzowej, klasycznej, tradycyjnej, projekcje filmów, nie wspominając o spacerach po pięknej okolicy, czy kąpieli w stawie. Sz. C.: Dziękujemy za rozmowę!
Rozmawiała Iza Mikrut
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Minionki. Ostatnie urodziny Drakuli
Jaguar, Warszawa 2015.
Prezent
Małe Minionki powstały, żeby służyć złu. I chociaż ich historia została opowiedziana w filmie, pojedyncze wątki trafiają do książeczek dla dzieci. To, co w dużej narracji stanowiło jedynie drobny wtręt, w małych zeszytach zostaje odpowiednio rozbudowane. A że autorzy tego typu adaptacji stawiają na rozbawienie dzieci, tomiki o przygodach Minionków można wykorzystywać do wspólnej lektury lub do nauki czytania.
„Ostatnie urodziny Drakuli” to ujawnienie kulis feralnego przyjęcia-niespodzianki. Małe Minionki od zawsze szukają nikczemnego władcy, któremu będą mogły służyć – do tego w końcu zostały stworzone. Jednak hołdowanie złu przy naiwności i dobrych intencjach tych istotek nigdy nie kończy się dobrze dla czarnych charakterów. Dla Drakuli bohaterowie szykują niepowtarzalny i pomysłowy prezent. Podarunek hrabia powinien zobaczyć bardzo dokładnie… ale Minionki przeoczają fakt, że wampiry nie tolerują dziennego światła – przez przypadek więc dokonują unicestwienia geniusza zła.
Tomik „Ostatnie urodziny Drakuli” przedstawia ten wątek w rozbudowanej wersji. Minionki wchodzą do zamku Drakuli, boją się nietoperzy, ale chętnie tarzają się w pajęczynach i pomagają w sprzątaniu. Nie pasują do obrazka złych istot, wydają się poczciwe i całkiem naiwne. To wrażenie zresztą podtrzymywane jest przez rozwój wypadków. Ta publikacja nie wystraszy dzieci, a je rozbawi: na to zresztą obliczona została przygoda Minionków. Mali bohaterowie na zamku Drakuli nie mogą być straszni. Zajmują się przecież zwyczajnymi sprawami. Zła tu nie ma, jakby na przekór sensowi istnienia żółtych stworków.
Zabawę lekturową uzupełniają naklejki. Środkowa wkładka zawiera osiemnaście dużych i szesnaście małych naklejek – wzory zostały zdublowane, więc rodzeństwa będą się mogły nimi podzielić bez żadnych sporów. Z Minionków w wersji naklejkowej da się ułożyć własną „straszną” opowieść, uzupełnić swoje ilustracje. Wiadomo, że dla najmłodszych naklejki stanowią też rodzaj motywacji, można je zatem traktować jak nagrody za przeczytanie tomiku.
W tej książeczce Minionki są dwuwymiarowe i nie do końca przypominają te z filmu. Ich sylwetki, stroje i miny zostały mocno uproszczone, zresztą w całej publikacji dominują grafiki dwuwymiarowe i obrobione komputerowo, bardzo proste i pozbawione ilustracyjnych smaczków. To typowa pozycja dla maluchów, którym jeszcze nie robi różnicy jakość obrazków. Najważniejsze, że są tu ich ulubieni bohaterowie – i że tomik zamienia się momentami w książeczkę obrazkową, bo kolory i postacie dominują nad tekstem.
Niepozorna publikacja to prezent dla fanów Minionków. Nie oddala się od scenariuszowych idei, rozwija coś, co zostało ledwie wspomniane w bajce. Te dzieci, które uwielbiają Minionki, nie mogą przegapić takiej okazji na spotkanie: oprócz lektury prostej i szybkiej (a przy tym i wesołej) – więc świetnie nadającej się do ćwiczenia czytania – otrzymają przecież Minionki na naklejkach. Nawet jeśli dorosłym tomik wyda się odcinaniem kuponów od popularności kinowych bohaterów, nie zignorują przecież szansy na przekonanie najmłodszych do czytania. Istnieje wprawdzie całkiem poważne zagrożenie, że najpierw sami będą czytać tę historię swoim pociechom, i to wielokrotnie, ale Minionki zapewnią też kilkulatkom łagodne wprowadzenie w świat lektur. Dzieciom książeczka może się kojarzyć z przygodą i rozrywką. Tak więc Minionki powoli przechodzą i do popkulturowych książeczek.
Prezent
Małe Minionki powstały, żeby służyć złu. I chociaż ich historia została opowiedziana w filmie, pojedyncze wątki trafiają do książeczek dla dzieci. To, co w dużej narracji stanowiło jedynie drobny wtręt, w małych zeszytach zostaje odpowiednio rozbudowane. A że autorzy tego typu adaptacji stawiają na rozbawienie dzieci, tomiki o przygodach Minionków można wykorzystywać do wspólnej lektury lub do nauki czytania.
„Ostatnie urodziny Drakuli” to ujawnienie kulis feralnego przyjęcia-niespodzianki. Małe Minionki od zawsze szukają nikczemnego władcy, któremu będą mogły służyć – do tego w końcu zostały stworzone. Jednak hołdowanie złu przy naiwności i dobrych intencjach tych istotek nigdy nie kończy się dobrze dla czarnych charakterów. Dla Drakuli bohaterowie szykują niepowtarzalny i pomysłowy prezent. Podarunek hrabia powinien zobaczyć bardzo dokładnie… ale Minionki przeoczają fakt, że wampiry nie tolerują dziennego światła – przez przypadek więc dokonują unicestwienia geniusza zła.
Tomik „Ostatnie urodziny Drakuli” przedstawia ten wątek w rozbudowanej wersji. Minionki wchodzą do zamku Drakuli, boją się nietoperzy, ale chętnie tarzają się w pajęczynach i pomagają w sprzątaniu. Nie pasują do obrazka złych istot, wydają się poczciwe i całkiem naiwne. To wrażenie zresztą podtrzymywane jest przez rozwój wypadków. Ta publikacja nie wystraszy dzieci, a je rozbawi: na to zresztą obliczona została przygoda Minionków. Mali bohaterowie na zamku Drakuli nie mogą być straszni. Zajmują się przecież zwyczajnymi sprawami. Zła tu nie ma, jakby na przekór sensowi istnienia żółtych stworków.
Zabawę lekturową uzupełniają naklejki. Środkowa wkładka zawiera osiemnaście dużych i szesnaście małych naklejek – wzory zostały zdublowane, więc rodzeństwa będą się mogły nimi podzielić bez żadnych sporów. Z Minionków w wersji naklejkowej da się ułożyć własną „straszną” opowieść, uzupełnić swoje ilustracje. Wiadomo, że dla najmłodszych naklejki stanowią też rodzaj motywacji, można je zatem traktować jak nagrody za przeczytanie tomiku.
W tej książeczce Minionki są dwuwymiarowe i nie do końca przypominają te z filmu. Ich sylwetki, stroje i miny zostały mocno uproszczone, zresztą w całej publikacji dominują grafiki dwuwymiarowe i obrobione komputerowo, bardzo proste i pozbawione ilustracyjnych smaczków. To typowa pozycja dla maluchów, którym jeszcze nie robi różnicy jakość obrazków. Najważniejsze, że są tu ich ulubieni bohaterowie – i że tomik zamienia się momentami w książeczkę obrazkową, bo kolory i postacie dominują nad tekstem.
Niepozorna publikacja to prezent dla fanów Minionków. Nie oddala się od scenariuszowych idei, rozwija coś, co zostało ledwie wspomniane w bajce. Te dzieci, które uwielbiają Minionki, nie mogą przegapić takiej okazji na spotkanie: oprócz lektury prostej i szybkiej (a przy tym i wesołej) – więc świetnie nadającej się do ćwiczenia czytania – otrzymają przecież Minionki na naklejkach. Nawet jeśli dorosłym tomik wyda się odcinaniem kuponów od popularności kinowych bohaterów, nie zignorują przecież szansy na przekonanie najmłodszych do czytania. Istnieje wprawdzie całkiem poważne zagrożenie, że najpierw sami będą czytać tę historię swoim pociechom, i to wielokrotnie, ale Minionki zapewnią też kilkulatkom łagodne wprowadzenie w świat lektur. Dzieciom książeczka może się kojarzyć z przygodą i rozrywką. Tak więc Minionki powoli przechodzą i do popkulturowych książeczek.
piątek, 21 sierpnia 2015
Danuta Pytlak: Medalion szczęścia
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Spadek
Urszula ma ponad czterdzieści lat i dom odziedziczony po słabo znanej ciotce. Sama jeszcze nie zdążyła zwiedzić całej posiadłości, chociaż od jakiegoś czasu w niej mieszka. NA rauszu ucina sobie złośliwe pogawędki z pradziaduniem z obrazu i orientuje się, że warto byłoby poznać rodowe sekrety i domową historię. W „Medalionie szczęścia Danuta Pytlak odświeża zainteresowanie przeszłością. Wyposaża bohaterkę w niebagatelne dziedzictwo i razem z rodzinnymi tajemnicami przynosi kolejnych krewnych. Urszula, która na początku powieści wydaje się raczej samotna, nie może narzekać na brak towarzystwa. Równolegle autorka rozwija sprawy bieżące: bohaterka zaczyna płomienny romans z przystojnym hiszpańskim lekarzem i przez mężczyznę traci najlepszą przyjaciółkę.
W „Medalionie szczęścia” akcja nie musi toczyć się pospiesznie. Pytlak nie rozkłada też fabularnych akcentów w tradycyjny sposób, pozwala czytelniczkom powoli odkrywać codzienność Urszuli i stale zmienia perspektywę. Wydaje się, że jej bohaterka nie ma w życiu żadnego celu, może cieszyć się (lub rozpaczać) z powodu chwili i nie myśli o konsekwencjach. Co pewien czas przypomina sobie, co Ula miała zrobić i wtedy powraca do porzuconego wcześniej tematu. Sama Urszula realizuje natomiast powieściowe schematy: chociaż jest kobietą niezależną i świetnie radzi sobie w życiu, traci głowę dla mężczyzny. Jej zauroczenie partnerem jest aż boleśnie naiwne, łatwo przewidzieć też dalsze romansowe losy. Dużo ciekawiej wypada relacja z Barbarą i opłakiwanie długoletniej przyjaźni. Danuta Pytlak do powieści wprowadza też fragment historii w skali mikro: przedstawia dzieje rodu. O kolejach losu przodków opowiada Urszuli ojciec, kolejna interesująca postać. Samo przytaczanie przeszłości zapisane zostało trochę jak powieść w odcinkach: bohater co pewien czas przerywa wywody, zasłaniając się koniecznością zrobienia czegoś innego. Brzmi to nieco sztucznie, a ma na celu podsycanie ciekawości odbiorców. Nad samą przeszłością Pytlak nie rozwodzi się zbyt długo, raczej streszcza wydarzenia. Zachwyty nad tym, co było, pozostawia Urszuli stopniowo odkrywającej własny dom.
„Medalion szczęścia” napisany jest spokojnie i znacznie lepiej niż poprzednia książka Danuty Pytlak, chociaż szkoda, że autorka tak prosto rozprawia się z niektórymi wątkami, na przykład sprawą pradziadunia. W tej powieści autorka chętnie uwypukla ludzkie słabości, przez dążenie do szczęścia niektórzy unieszczęśliwiają swoich bliskich. Sporo tu łez i żalu, ale w narracji daje się wyczuć pogoda ducha i dążenie do stabilności. Bohaterka dowie się, ile jest warta prawdziwa bezinteresowna przyjaźń i ludzka życzliwość, spotka na swojej drodze wielu dobrych kompanów, ale nie uniknie też poważnych zagrożeń i przykrości. Danuta Pytlak usiłuje sprawić, żeby odbiorczynie podczas lektury przeżywały urozmaicone emocje i nie przyzwyczajały się do określonych stanów bohaterki. „Medalion szczęścia” miejscami jest bardzo bajkowy, a miejscami drażniący – ale to powieść, którą przyjemnie będzie się czytać dla rozrywki. Autorka wykorzystuje niegasnącą modę na rodowe tajemnice i skarby z przeszłości, daje bohaterce szansę odnalezienia się w rzeczywistości za sprawą dziedzictwa. Spadek nie rozwiązuje wszystkich jej problemów, ale nieco uprzyjemnia trudną niekiedy codzienność. Urszula znajduje sobie azyl, a zaproszenie do niego czytelniczek okazuje się dobrym pomysłem.
Spadek
Urszula ma ponad czterdzieści lat i dom odziedziczony po słabo znanej ciotce. Sama jeszcze nie zdążyła zwiedzić całej posiadłości, chociaż od jakiegoś czasu w niej mieszka. NA rauszu ucina sobie złośliwe pogawędki z pradziaduniem z obrazu i orientuje się, że warto byłoby poznać rodowe sekrety i domową historię. W „Medalionie szczęścia Danuta Pytlak odświeża zainteresowanie przeszłością. Wyposaża bohaterkę w niebagatelne dziedzictwo i razem z rodzinnymi tajemnicami przynosi kolejnych krewnych. Urszula, która na początku powieści wydaje się raczej samotna, nie może narzekać na brak towarzystwa. Równolegle autorka rozwija sprawy bieżące: bohaterka zaczyna płomienny romans z przystojnym hiszpańskim lekarzem i przez mężczyznę traci najlepszą przyjaciółkę.
W „Medalionie szczęścia” akcja nie musi toczyć się pospiesznie. Pytlak nie rozkłada też fabularnych akcentów w tradycyjny sposób, pozwala czytelniczkom powoli odkrywać codzienność Urszuli i stale zmienia perspektywę. Wydaje się, że jej bohaterka nie ma w życiu żadnego celu, może cieszyć się (lub rozpaczać) z powodu chwili i nie myśli o konsekwencjach. Co pewien czas przypomina sobie, co Ula miała zrobić i wtedy powraca do porzuconego wcześniej tematu. Sama Urszula realizuje natomiast powieściowe schematy: chociaż jest kobietą niezależną i świetnie radzi sobie w życiu, traci głowę dla mężczyzny. Jej zauroczenie partnerem jest aż boleśnie naiwne, łatwo przewidzieć też dalsze romansowe losy. Dużo ciekawiej wypada relacja z Barbarą i opłakiwanie długoletniej przyjaźni. Danuta Pytlak do powieści wprowadza też fragment historii w skali mikro: przedstawia dzieje rodu. O kolejach losu przodków opowiada Urszuli ojciec, kolejna interesująca postać. Samo przytaczanie przeszłości zapisane zostało trochę jak powieść w odcinkach: bohater co pewien czas przerywa wywody, zasłaniając się koniecznością zrobienia czegoś innego. Brzmi to nieco sztucznie, a ma na celu podsycanie ciekawości odbiorców. Nad samą przeszłością Pytlak nie rozwodzi się zbyt długo, raczej streszcza wydarzenia. Zachwyty nad tym, co było, pozostawia Urszuli stopniowo odkrywającej własny dom.
„Medalion szczęścia” napisany jest spokojnie i znacznie lepiej niż poprzednia książka Danuty Pytlak, chociaż szkoda, że autorka tak prosto rozprawia się z niektórymi wątkami, na przykład sprawą pradziadunia. W tej powieści autorka chętnie uwypukla ludzkie słabości, przez dążenie do szczęścia niektórzy unieszczęśliwiają swoich bliskich. Sporo tu łez i żalu, ale w narracji daje się wyczuć pogoda ducha i dążenie do stabilności. Bohaterka dowie się, ile jest warta prawdziwa bezinteresowna przyjaźń i ludzka życzliwość, spotka na swojej drodze wielu dobrych kompanów, ale nie uniknie też poważnych zagrożeń i przykrości. Danuta Pytlak usiłuje sprawić, żeby odbiorczynie podczas lektury przeżywały urozmaicone emocje i nie przyzwyczajały się do określonych stanów bohaterki. „Medalion szczęścia” miejscami jest bardzo bajkowy, a miejscami drażniący – ale to powieść, którą przyjemnie będzie się czytać dla rozrywki. Autorka wykorzystuje niegasnącą modę na rodowe tajemnice i skarby z przeszłości, daje bohaterce szansę odnalezienia się w rzeczywistości za sprawą dziedzictwa. Spadek nie rozwiązuje wszystkich jej problemów, ale nieco uprzyjemnia trudną niekiedy codzienność. Urszula znajduje sobie azyl, a zaproszenie do niego czytelniczek okazuje się dobrym pomysłem.
czwartek, 20 sierpnia 2015
Marta Galewska-Kustra: Z muchą na luzie ćwiczymy buzie, czyli zabawy logopedyczne dla dzieci
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Mlaski z muchą
Mucha Fefe ma wielki atut. Jest bajkowo zabawna, a to cecha nie do pogardzenia, kiedy zna się zadanie tej bohaterki. Mucha Fefe to bowiem pomoc logopedyczna i instruktorka dla maluchów. Przeżywa rozmaite dziwne przygody, a każda staje się pretekstem do językowej gimnastyki. Ćwiczenia logopedyczne Marta Galewska-Kustra zamienia w ten sposób w zabawę dla najmłodszych, a rodzicom umożliwia kontrolowanie postępów pociech. Bo przecież nie da się zignorować próśb muchy, która nosi muchę, ani jej gębowych wyczynów. Tomik „Z muchą na luzie ćwiczymy buzie” nie przynosi zadań odkrywczych, a stosowane przez kolejnych logopedów. Jednak bajkowa otoczka sprawia, że maluchy zechcą podjąć wysiłek i naśladować Fefe w cmokaniu, mlaskaniu i ziajaniu.
Nie ma tu wiele tekstu, bo i nie o długie czytanie chodzi. Autorka skrótowo prezentuje zarozumiałą bohaterkę i jej wybryki. Fefe na przykład jeździ wozem strażackim do pożarów, ściga się z samolotami, chodzi na randki i do kina (tu śmieje się głośno na komediach). Zdarza się, że Fefe psoci – pokazuje komuś język i mlaska przy jedzeniu. Także w tym mogą ją naśladować dzieci, chętne wszystkim wykroczeniom poza zasady dobrego wychowania. Zwłaszcza że robić to będą w dobrym celu: by przygotować i przyzwyczaić aparat mowy do wykonywania określonych ruchów.
Galewska-Kustra bardzo szybko prezentuje kolejne wyczyny muchy: nie buduje żadnych fabuł, raczej spostrzeżenia, które mają uzasadnić logopedyczne ćwiczenia tak, by nie budziły podejrzeń dzieci. Dlatego spory nacisk autorka kładzie na silne doznania. Fefe działa zawsze na maksimum możliwości, tu nie ma mowy o półśrodkach. Musi poderwać do działania – czy chodzi o próbę przestraszenia zbyt wielkiego (dla muchy) psa, czy też o krzywienie się po soku cytrynowym. Każda przygoda muchy jest wstępem do ćwiczenia: dzieci mają wspomagać bohaterkę w jej staraniach, to dobra motywacja, przypomina bowiem zabawę i wiąże się z treścią książeczki. „Z muchą na luzie ćwiczymy buzie” to publikacja, w której bierze się pod uwagę wiek odbiorców i stosuje skuteczne podstępy, żeby zachęcić ich do pracy. Dodatkową atrakcją mogą być tu ilustracje: Joanna Kłos postarała się, żeby bohaterowie wyglądali komicznie i sympatycznie jednocześnie – zresztą obrazki mają tu dodatkową funkcję: czasami mogą być podstawą do opowiadania rodzicom o bohaterce.
Każde ćwiczenie zaprezentowane jest w dwóch kółkach. Czarne to zwrot bezpośrednio do dzieci. To w kolorze tła strony zawiera dokładniejsze wskazówki dla rodziców i ewentualne uwagi dotyczące pracy z pociechą. Jedno można ty bu poprawić: niepotrzebne zdrobnienia: zwłaszcza „ząbki” (nawet w tekstach dla rodziców…) rażą. Warto byłoby jednak unikać zbędnych deminutiwów – niepotrzebnie infantylizują wskazówki i nie mają żadnego sensownego uzasadnienia.
Mucha Fefe to dobra przewodniczka po świecie logopedii. Zadziała tam, gdzie dorośli nie mają siły przekonywania, nakłoni do wytężonego wysiłku i stanie się dla maluchów ważną postacią. Co istotne, autorka w tekście nie rymuje (inaczej niż mógłby to sugerować rozbudowany tytuł), za to skupia się na tym, co najbardziej potrzebne w lekcjach dykcji. Bajkowa bohaterka wprowadza atmosferę zabawy i nawet – relaksu, nie ma tu żmudnych ćwiczeń ani powtarzanych do znudzenia trudnych wyrazów. Fefe wie, co zrobić, żeby kilkulatki wzięły się do pracy – i to mimochodem, przy okazji śledzenia jej przygód.
Mlaski z muchą
Mucha Fefe ma wielki atut. Jest bajkowo zabawna, a to cecha nie do pogardzenia, kiedy zna się zadanie tej bohaterki. Mucha Fefe to bowiem pomoc logopedyczna i instruktorka dla maluchów. Przeżywa rozmaite dziwne przygody, a każda staje się pretekstem do językowej gimnastyki. Ćwiczenia logopedyczne Marta Galewska-Kustra zamienia w ten sposób w zabawę dla najmłodszych, a rodzicom umożliwia kontrolowanie postępów pociech. Bo przecież nie da się zignorować próśb muchy, która nosi muchę, ani jej gębowych wyczynów. Tomik „Z muchą na luzie ćwiczymy buzie” nie przynosi zadań odkrywczych, a stosowane przez kolejnych logopedów. Jednak bajkowa otoczka sprawia, że maluchy zechcą podjąć wysiłek i naśladować Fefe w cmokaniu, mlaskaniu i ziajaniu.
Nie ma tu wiele tekstu, bo i nie o długie czytanie chodzi. Autorka skrótowo prezentuje zarozumiałą bohaterkę i jej wybryki. Fefe na przykład jeździ wozem strażackim do pożarów, ściga się z samolotami, chodzi na randki i do kina (tu śmieje się głośno na komediach). Zdarza się, że Fefe psoci – pokazuje komuś język i mlaska przy jedzeniu. Także w tym mogą ją naśladować dzieci, chętne wszystkim wykroczeniom poza zasady dobrego wychowania. Zwłaszcza że robić to będą w dobrym celu: by przygotować i przyzwyczaić aparat mowy do wykonywania określonych ruchów.
Galewska-Kustra bardzo szybko prezentuje kolejne wyczyny muchy: nie buduje żadnych fabuł, raczej spostrzeżenia, które mają uzasadnić logopedyczne ćwiczenia tak, by nie budziły podejrzeń dzieci. Dlatego spory nacisk autorka kładzie na silne doznania. Fefe działa zawsze na maksimum możliwości, tu nie ma mowy o półśrodkach. Musi poderwać do działania – czy chodzi o próbę przestraszenia zbyt wielkiego (dla muchy) psa, czy też o krzywienie się po soku cytrynowym. Każda przygoda muchy jest wstępem do ćwiczenia: dzieci mają wspomagać bohaterkę w jej staraniach, to dobra motywacja, przypomina bowiem zabawę i wiąże się z treścią książeczki. „Z muchą na luzie ćwiczymy buzie” to publikacja, w której bierze się pod uwagę wiek odbiorców i stosuje skuteczne podstępy, żeby zachęcić ich do pracy. Dodatkową atrakcją mogą być tu ilustracje: Joanna Kłos postarała się, żeby bohaterowie wyglądali komicznie i sympatycznie jednocześnie – zresztą obrazki mają tu dodatkową funkcję: czasami mogą być podstawą do opowiadania rodzicom o bohaterce.
Każde ćwiczenie zaprezentowane jest w dwóch kółkach. Czarne to zwrot bezpośrednio do dzieci. To w kolorze tła strony zawiera dokładniejsze wskazówki dla rodziców i ewentualne uwagi dotyczące pracy z pociechą. Jedno można ty bu poprawić: niepotrzebne zdrobnienia: zwłaszcza „ząbki” (nawet w tekstach dla rodziców…) rażą. Warto byłoby jednak unikać zbędnych deminutiwów – niepotrzebnie infantylizują wskazówki i nie mają żadnego sensownego uzasadnienia.
Mucha Fefe to dobra przewodniczka po świecie logopedii. Zadziała tam, gdzie dorośli nie mają siły przekonywania, nakłoni do wytężonego wysiłku i stanie się dla maluchów ważną postacią. Co istotne, autorka w tekście nie rymuje (inaczej niż mógłby to sugerować rozbudowany tytuł), za to skupia się na tym, co najbardziej potrzebne w lekcjach dykcji. Bajkowa bohaterka wprowadza atmosferę zabawy i nawet – relaksu, nie ma tu żmudnych ćwiczeń ani powtarzanych do znudzenia trudnych wyrazów. Fefe wie, co zrobić, żeby kilkulatki wzięły się do pracy – i to mimochodem, przy okazji śledzenia jej przygód.
środa, 19 sierpnia 2015
Tuwim Café. Na każdą pogodę
Egmont, Warszawa 2015.
Pocztówki
Oto nowy pomysł na promowanie twórczości, która do niedawna wcale reklamy nie potrzebowała. To pomysł na miarę czasów – popkultury i streszczania, ograniczania intelektualnego wysiłku. To również pomysł na zmianę roli książki – na zastąpienie jej gadżetem, więc i na dotarcie do tych odbiorców, którzy wybierają zwykle inne rozrywki niż lektura. Malutkie tomiki z serii Tuwim Café to wybrane fragmenty wierszy Juliana Tuwima. Fragmenty niewielkie i pozbawione pełnego kontekstu, sformułowania, które mogą zaistnieć samodzielnie, bez przedzierania się przez tony wierszy i kolejne zwrotki. Wybrane zwroty potraktować można jako komentarze do sytuacji międzyludzkich i życiowych, jako drogowskazy lub materiały do refleksji.
„Na każdą pogodę” to zestaw cytatów na różne pory roku. Nie oznacza to, że kwestia zmian pogodowych tu dominuje. Raczej kolejne fragmenty odnoszą się do ludzkich uczuć i przeżyć ujętych w poetycki sposób. Tuwim czaruje słowami bez względu na ich treść, już samą warstwę brzmieniową można doceniać. W tak niewielkich fragmentach trzeba zresztą przyglądać się różnym składnikom lirycznych wersów: osobno współbrzmieniom, osobno doborowi słów, osobno przesłaniom. W tej książeczce nie znajdzie się najbardziej znanych czy najczęściej przytaczanych fraz Tuwima, raczej cytaty wyszukiwane głębiej, mniej opatrywane komentarzami, więc i z możliwymi szerszymi interpretacjami. To, w jaki sposób przywoływane fragmenty zostaną odczytane, zależy tylko od czytelników sięgających po tę książeczkę – lub przypadkowych.
Przypadkowych, bo tomik pomyślany został jako szansa dzielenia się poezją. Nie trzeba ani mozolnie przepisywać cytatów, ani ich samodzielnie wyszukiwać (co bez literackich przewodników jest raczej dla wielu trudną i niepotrzebną pracą). „Na każdą pogodę” to cytaty przygotowane do dzielenia się z innymi. Wystarczy wyrwać z tomiku stronę ze zwrotką utworu, a na odwrocie wpisać imię osoby, której podaruje się tak otrzymaną pocztówkę. Obdarowany może zresztą szybko odnaleźć całość, dzięki bibliograficznemu adresowi. Tak poezja Tuwima wrócić może do czytelniczego obiegu i nie da o sobie zapomnieć. Może zastąpić rozmowę, urozmaicić tradycyjną korespondencję lub stać się dodatkiem do upominku: przeznaczenia można wymyślać do woli, Egmont daje do tego narzędzie i podsyca wyobraźnię.
„Na każdą pogodę” to popis typograficzny i graficzny. Tu każda strona ma logo Tuwim Café (co nie dziwi, jeśli strony mają funkcjonować samodzielnie) – to jedyny powtarzalny element. Poza tym często same słowa pełnią funkcję grafik. Innym razem to proste ozdobniki, gryzmoły, podkreślenia z zawijasami lub proste rysunki odnoszące się bezpośrednio do podstawowej warstwy treściowej – dziecięco naiwne, ale dzięki utrzymaniu stałej tonacji kolorystycznej – sprawiają wrażenie designerskich. Jest to zatem książka, którą spokojnie można potraktować jako gadżet i tomik nie tyle do czytania, co do wykorzystania w różnych nielekturowych sytuacjach. To Tuwim w nowej, okrojonej wersji – Tuwim, który nie dostarcza lekturowej przyjemności molom książkowym. A jednak każdy sposób na przypominanie o dobrej poezji zasługuje na uznanie. Zapewne ucieszy ten tomik zbieraczy cytatów, kolekcjonerów złotych myśli (chociaż aforyzmów tu przecież nie ma!). „Na każdą pogodę” to szybki przegląd poetyckich pomysłów, swoista reklama i próba przywrócenia Tuwima czytelnikowi masowemu. W drobnym tomiku nie chodzi o spędzanie długich godzin nad wierszami – ale skoro jest nikła szansa, że jego odbiorcy wrócą do dobrej literatury, to warto próbować.
Pocztówki
Oto nowy pomysł na promowanie twórczości, która do niedawna wcale reklamy nie potrzebowała. To pomysł na miarę czasów – popkultury i streszczania, ograniczania intelektualnego wysiłku. To również pomysł na zmianę roli książki – na zastąpienie jej gadżetem, więc i na dotarcie do tych odbiorców, którzy wybierają zwykle inne rozrywki niż lektura. Malutkie tomiki z serii Tuwim Café to wybrane fragmenty wierszy Juliana Tuwima. Fragmenty niewielkie i pozbawione pełnego kontekstu, sformułowania, które mogą zaistnieć samodzielnie, bez przedzierania się przez tony wierszy i kolejne zwrotki. Wybrane zwroty potraktować można jako komentarze do sytuacji międzyludzkich i życiowych, jako drogowskazy lub materiały do refleksji.
„Na każdą pogodę” to zestaw cytatów na różne pory roku. Nie oznacza to, że kwestia zmian pogodowych tu dominuje. Raczej kolejne fragmenty odnoszą się do ludzkich uczuć i przeżyć ujętych w poetycki sposób. Tuwim czaruje słowami bez względu na ich treść, już samą warstwę brzmieniową można doceniać. W tak niewielkich fragmentach trzeba zresztą przyglądać się różnym składnikom lirycznych wersów: osobno współbrzmieniom, osobno doborowi słów, osobno przesłaniom. W tej książeczce nie znajdzie się najbardziej znanych czy najczęściej przytaczanych fraz Tuwima, raczej cytaty wyszukiwane głębiej, mniej opatrywane komentarzami, więc i z możliwymi szerszymi interpretacjami. To, w jaki sposób przywoływane fragmenty zostaną odczytane, zależy tylko od czytelników sięgających po tę książeczkę – lub przypadkowych.
Przypadkowych, bo tomik pomyślany został jako szansa dzielenia się poezją. Nie trzeba ani mozolnie przepisywać cytatów, ani ich samodzielnie wyszukiwać (co bez literackich przewodników jest raczej dla wielu trudną i niepotrzebną pracą). „Na każdą pogodę” to cytaty przygotowane do dzielenia się z innymi. Wystarczy wyrwać z tomiku stronę ze zwrotką utworu, a na odwrocie wpisać imię osoby, której podaruje się tak otrzymaną pocztówkę. Obdarowany może zresztą szybko odnaleźć całość, dzięki bibliograficznemu adresowi. Tak poezja Tuwima wrócić może do czytelniczego obiegu i nie da o sobie zapomnieć. Może zastąpić rozmowę, urozmaicić tradycyjną korespondencję lub stać się dodatkiem do upominku: przeznaczenia można wymyślać do woli, Egmont daje do tego narzędzie i podsyca wyobraźnię.
„Na każdą pogodę” to popis typograficzny i graficzny. Tu każda strona ma logo Tuwim Café (co nie dziwi, jeśli strony mają funkcjonować samodzielnie) – to jedyny powtarzalny element. Poza tym często same słowa pełnią funkcję grafik. Innym razem to proste ozdobniki, gryzmoły, podkreślenia z zawijasami lub proste rysunki odnoszące się bezpośrednio do podstawowej warstwy treściowej – dziecięco naiwne, ale dzięki utrzymaniu stałej tonacji kolorystycznej – sprawiają wrażenie designerskich. Jest to zatem książka, którą spokojnie można potraktować jako gadżet i tomik nie tyle do czytania, co do wykorzystania w różnych nielekturowych sytuacjach. To Tuwim w nowej, okrojonej wersji – Tuwim, który nie dostarcza lekturowej przyjemności molom książkowym. A jednak każdy sposób na przypominanie o dobrej poezji zasługuje na uznanie. Zapewne ucieszy ten tomik zbieraczy cytatów, kolekcjonerów złotych myśli (chociaż aforyzmów tu przecież nie ma!). „Na każdą pogodę” to szybki przegląd poetyckich pomysłów, swoista reklama i próba przywrócenia Tuwima czytelnikowi masowemu. W drobnym tomiku nie chodzi o spędzanie długich godzin nad wierszami – ale skoro jest nikła szansa, że jego odbiorcy wrócą do dobrej literatury, to warto próbować.
wtorek, 18 sierpnia 2015
Jemma Forte: Co by było, gdyby?
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Wybory
Bardzo ciekawe podejście do częstego w obyczajówkach tematu małżeńskich rozstań prezentuje Jemma Forte w tomie „Co by było, gdyby”. Zawarte w tytule pytanie służy zwykle budowaniu całych fabuł i motywacji postaci. U Forte bohaterka ma szansę poznać najbardziej prawdopodobne alternatywne scenariusze własnego życia. Nie oznacza to wejścia w klimaty fantastyki: kobieta po wypadku zapada w śpiączkę i to jej umysł podsuwa jej możliwe rozwiązania> Czytelnicy będą poznawać równolegle przeszłość i teraźniejszość Jennifer, a do tego wady i zalety innych decyzji. W zawoalowany sposób sugeruje autorka, że nie ma związków idealnych i zawsze pojawiają się zalążki konfliktów, które, niedostrzeżone w porę, mają moc destrukcyjną.
Jennifer przestała być szczęśliwa z Maksem. Usiłuje ratować małżeństwo – dla siebie i dwójki dzieci. Maks jednak nie pomaga jej w tych wysiłkach, nie rozumie nawet, dlaczego żona czuje się niekochana. Wypadek, który zapoczątkowuje podróż w głąb siebie, zdarza się zresztą również jako niebezpośrednia konsekwencja małżeńskiej scysji. Teraz Jennifer może sprawdzić potencjalne scenariusze. Może wybrać jako swojego partnera Aidana, który oferuje jej dziki i namiętny seks (coś, czego zabrakło w małżeństwie), ale w swojej beztrosce unika stabilizacji. Może wybrać Tima, który wkrótce stanie się obłędnie bogaty – i przy którym nie będzie miała finansowych zmartwień. Może postawić na Steve’a, chłopaka bez skazy (z którym jednak nie zajdzie w ciążę). W każdym z tych związków pojawiają się rysy – z różnych powodów. Raz to wpływ teściowej (lub brak kontaktów z mamą), raz dzieci, oziębłość partnera, rosnące wymagania, którym nie sposób sprostać, zdrady czy pojedynki charakterów. Do sennych rojeń wkrada się prawda, z każdym z tych mężczyzn bohaterka była związana, więc czasem może zastanawiać się, jak potoczyłyby się jej losy, gdyby nie wybrała Maksa. Sam Maks też zaistnieje w wyobraźni: być może fundując Jennifer powrót do pięknych chwil z czasów, nim związek dopadła rutyna.
Autorka udowadnia, że każdą relację zniszczą w końcu niewypowiedziane pretensje, rozbieżność poglądów czy nieprzewidziane problemy. Szczęścia nie zagwarantują wysokie dochody, dzieci czy spełnienie seksualne: nawet składniki, które wydają się dominujące w zapewnianiu stabilności, mogą zostać zrujnowane przez nieprzewidziane wypadki. Tu Jennifer zdobywa wiedzę, której nie uzyskałaby w żaden inny sposób, skoro na jawie idealizowałaby przeszłe związki i tęskniła za tym, czego jej aktualnie brakuje. Śpiączka podsuwa jej bardzo prawdopodobne obrazy i… scenariusze, o których raczej nie chciałoby się myśleć.
„Co by było, gdyby” to powieść napisana bardzo dobrze od strony stylistycznej. Na początku może się wydawać, że Forte stosuje naiwne zabiegi umoralniające i uproszczenia w narracji, ale tak nie jest: to ciekawa konstrukcja, która umożliwia jak najpełniejszą ocenę sytuacji. Nie ma w tej książce infantylizmu fabularnego ani tanich pouczeń: za to doświadczenia bohaterki – czy raczej jej umysłu pobudzonego wypadkiem – pomagają w dokonaniu przewartościowań i w świeżym spojrzeniu na własne troski. Chociaż Jemma Forte sięga po typowe dla obyczajówek tematy, umie zrealizować je w twórczy sposób i z szeregiem pytań dla czytelniczek. Dodatkowo posługuje się dość przyjemnym, niemęczącym stylem, który nawet melodramaty zamienia w wydarzenia warte uwagi. Jemma Forte pisze książkę wielopłaszczyznową i bogatą w historie z dziedziny damsko-męskiej, a do tego modyfikuje wątki z bestsellerowych czytadeł. Zapewnia odbiorcom rozrywkę, ale i głębszą refleksję na temat międzyludzkich relacji. Opowieść z alternatywnymi scenariuszami dopełnia motywy z bestsellerów.
Wybory
Bardzo ciekawe podejście do częstego w obyczajówkach tematu małżeńskich rozstań prezentuje Jemma Forte w tomie „Co by było, gdyby”. Zawarte w tytule pytanie służy zwykle budowaniu całych fabuł i motywacji postaci. U Forte bohaterka ma szansę poznać najbardziej prawdopodobne alternatywne scenariusze własnego życia. Nie oznacza to wejścia w klimaty fantastyki: kobieta po wypadku zapada w śpiączkę i to jej umysł podsuwa jej możliwe rozwiązania> Czytelnicy będą poznawać równolegle przeszłość i teraźniejszość Jennifer, a do tego wady i zalety innych decyzji. W zawoalowany sposób sugeruje autorka, że nie ma związków idealnych i zawsze pojawiają się zalążki konfliktów, które, niedostrzeżone w porę, mają moc destrukcyjną.
Jennifer przestała być szczęśliwa z Maksem. Usiłuje ratować małżeństwo – dla siebie i dwójki dzieci. Maks jednak nie pomaga jej w tych wysiłkach, nie rozumie nawet, dlaczego żona czuje się niekochana. Wypadek, który zapoczątkowuje podróż w głąb siebie, zdarza się zresztą również jako niebezpośrednia konsekwencja małżeńskiej scysji. Teraz Jennifer może sprawdzić potencjalne scenariusze. Może wybrać jako swojego partnera Aidana, który oferuje jej dziki i namiętny seks (coś, czego zabrakło w małżeństwie), ale w swojej beztrosce unika stabilizacji. Może wybrać Tima, który wkrótce stanie się obłędnie bogaty – i przy którym nie będzie miała finansowych zmartwień. Może postawić na Steve’a, chłopaka bez skazy (z którym jednak nie zajdzie w ciążę). W każdym z tych związków pojawiają się rysy – z różnych powodów. Raz to wpływ teściowej (lub brak kontaktów z mamą), raz dzieci, oziębłość partnera, rosnące wymagania, którym nie sposób sprostać, zdrady czy pojedynki charakterów. Do sennych rojeń wkrada się prawda, z każdym z tych mężczyzn bohaterka była związana, więc czasem może zastanawiać się, jak potoczyłyby się jej losy, gdyby nie wybrała Maksa. Sam Maks też zaistnieje w wyobraźni: być może fundując Jennifer powrót do pięknych chwil z czasów, nim związek dopadła rutyna.
Autorka udowadnia, że każdą relację zniszczą w końcu niewypowiedziane pretensje, rozbieżność poglądów czy nieprzewidziane problemy. Szczęścia nie zagwarantują wysokie dochody, dzieci czy spełnienie seksualne: nawet składniki, które wydają się dominujące w zapewnianiu stabilności, mogą zostać zrujnowane przez nieprzewidziane wypadki. Tu Jennifer zdobywa wiedzę, której nie uzyskałaby w żaden inny sposób, skoro na jawie idealizowałaby przeszłe związki i tęskniła za tym, czego jej aktualnie brakuje. Śpiączka podsuwa jej bardzo prawdopodobne obrazy i… scenariusze, o których raczej nie chciałoby się myśleć.
„Co by było, gdyby” to powieść napisana bardzo dobrze od strony stylistycznej. Na początku może się wydawać, że Forte stosuje naiwne zabiegi umoralniające i uproszczenia w narracji, ale tak nie jest: to ciekawa konstrukcja, która umożliwia jak najpełniejszą ocenę sytuacji. Nie ma w tej książce infantylizmu fabularnego ani tanich pouczeń: za to doświadczenia bohaterki – czy raczej jej umysłu pobudzonego wypadkiem – pomagają w dokonaniu przewartościowań i w świeżym spojrzeniu na własne troski. Chociaż Jemma Forte sięga po typowe dla obyczajówek tematy, umie zrealizować je w twórczy sposób i z szeregiem pytań dla czytelniczek. Dodatkowo posługuje się dość przyjemnym, niemęczącym stylem, który nawet melodramaty zamienia w wydarzenia warte uwagi. Jemma Forte pisze książkę wielopłaszczyznową i bogatą w historie z dziedziny damsko-męskiej, a do tego modyfikuje wątki z bestsellerowych czytadeł. Zapewnia odbiorcom rozrywkę, ale i głębszą refleksję na temat międzyludzkich relacji. Opowieść z alternatywnymi scenariuszami dopełnia motywy z bestsellerów.
poniedziałek, 17 sierpnia 2015
Gayle Forman: Ten jeden dzień
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Poszukiwania
O Gayle Forman zrobiło się głośno dopiero za sprawą filmu, chociaż tom, którym dała się poznać szerszej publiczności, robił ogromne wrażenie nie tylko na nastolatkach. Teraz autorka, która stała się bestsellerową, powraca na rynek wydawniczy tomem „Ten jeden dzień”, historią o idealizowanej sile miłości. Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy Allyson po skończeniu liceum zwiedza Europę. Przypadkiem poznaje przystojnego aktora teatru ulicznego, Willema. Chłopak zwraca się do niej wymyślonym imieniem i Allyson na chwilę zmienia tożsamość. Jako Lulu czuje się bardziej przebojowa, śmiała i wyzywająca. Stawia na spontaniczność i nie myśli o konsekwencjach. Jako Lulu robi sobie wakacje od zdrowego rozsądku: nawet jeśli miałyby potrwać tylko jeden dzień. Europejska wycieczka dobiega końca, a Willem namawia Lulu na jednodniowy i niezaplanowany romantyczny wyjazd do Paryża. Dwoje nieznajomych uczy się siebie nawzajem w mocno przyspieszonym tempie. Rozrywkowa eskapada sprawia, że dziewczyna przeżywa szereg bardzo intensywnych uczuć: nie zawsze przyjemnych i pożądanych, czasem jednak nawet ekstremalnych. Taka burza hormonów sprzyja zakochaniu. Lulu i Willem sporo rozmawiają o miłości, uczą się wzajemnie rozróżniania kochania od zakochania. Wiedzą, że wkrótce przyjdzie im się rozstać – ale dziewczyna nawet nie przypuszcza, że nie zdążą się przy tym pożegnać.
W tomie „Ten jeden dzień” romantyczna przygoda ma dalsze konsekwencje. Allyson tęskni za Willemem w sposób, który większości nienastoletnich odbiorców wyda się kompletnie niezrozumiały i nielogiczny. Zamiast zapomnieć o przygodzie i potraktować ją z taką lekkością, na jaką by zasługiwała, Allyson przekonana jest, że znalazła swoją bratnią duszę i że musi odzyskać Willema. Cały następny rok poświęca na tęsknotę, a później – na poszukiwania chłopaka, chociaż ten nawet nie poznał jej prawdziwego imienia. Wierzy w przeznaczenie i w romantyzm, nie myśląc o tym, że Willem, co bardzo prawdopodobne, już ułożył sobie życie inaczej niż w rojeniach naiwnej bohaterki.
Gayle Forman przedstawia historię w duchu bardzo młodzieżową. Tylko ludzie na pograniczu dorosłości, jeszcze bez zobowiązań, mogą sobie pozwolić na odważne i beztroskie decyzje. Tylko oni mogą jeszcze pielęgnować wiarę w idealizm uczuć. Forman korzysta z tej wiedzy, tak samo zresztą jak i z prawa młodzieży do podejmowania błyskawicznych i radykalnych kroków bez porozumienia z racjonalną (w tym jednym wypadku) przyjaciółką. Dla Allyson to ostatni moment, by wypracować sobie szereg miłych wspomnień i zrobić coś szalonego. Korzysta z tego, bo inaczej nie zasługiwałaby na miano nastolatki. A że w powieściach o dojrzewaniu bohaterowie często działają z prawdziwym rozmachem, i tu dokonuje się podróż przez pół świata dla samego sprawdzenia, czy warto zawalczyć o miłość (i czy jeszcze jest o co walczyć).
Jest w tej fabule wzruszająca dorosłych (lub przeciwnie, irytująca) naiwność, której nie da się uniknąć w burzliwej opowieści. Gayle Forman unika oceniania swoich postaci, pozwala im za to działać i to niekoniecznie zgodnie z powszechnymi przekonaniami. Wskazuje w ten sposób, że jeśli chce się spełniać marzenia, nie wolno przejmować się przeszkodami na drodze do szczęścia. Wprawdzie Allyson wcale nie musi zakończyć swojej romantycznej przygody zgodnie z własnymi nadziejami, ale ważniejsze jest, że w ogóle odważa się na konfrontację z rzeczywistością. W tej walce będzie sama: to dodatkowe utrudnienie. Ale takie fabuły, jakie ceni Forman, wymagają szeregu komplikacji i przeszkód. Dla nastolatków takie rozwiązania w książkowej akcji są wprost wymarzone. Odważna historia dobrze się sprawdza.
Poszukiwania
O Gayle Forman zrobiło się głośno dopiero za sprawą filmu, chociaż tom, którym dała się poznać szerszej publiczności, robił ogromne wrażenie nie tylko na nastolatkach. Teraz autorka, która stała się bestsellerową, powraca na rynek wydawniczy tomem „Ten jeden dzień”, historią o idealizowanej sile miłości. Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy Allyson po skończeniu liceum zwiedza Europę. Przypadkiem poznaje przystojnego aktora teatru ulicznego, Willema. Chłopak zwraca się do niej wymyślonym imieniem i Allyson na chwilę zmienia tożsamość. Jako Lulu czuje się bardziej przebojowa, śmiała i wyzywająca. Stawia na spontaniczność i nie myśli o konsekwencjach. Jako Lulu robi sobie wakacje od zdrowego rozsądku: nawet jeśli miałyby potrwać tylko jeden dzień. Europejska wycieczka dobiega końca, a Willem namawia Lulu na jednodniowy i niezaplanowany romantyczny wyjazd do Paryża. Dwoje nieznajomych uczy się siebie nawzajem w mocno przyspieszonym tempie. Rozrywkowa eskapada sprawia, że dziewczyna przeżywa szereg bardzo intensywnych uczuć: nie zawsze przyjemnych i pożądanych, czasem jednak nawet ekstremalnych. Taka burza hormonów sprzyja zakochaniu. Lulu i Willem sporo rozmawiają o miłości, uczą się wzajemnie rozróżniania kochania od zakochania. Wiedzą, że wkrótce przyjdzie im się rozstać – ale dziewczyna nawet nie przypuszcza, że nie zdążą się przy tym pożegnać.
W tomie „Ten jeden dzień” romantyczna przygoda ma dalsze konsekwencje. Allyson tęskni za Willemem w sposób, który większości nienastoletnich odbiorców wyda się kompletnie niezrozumiały i nielogiczny. Zamiast zapomnieć o przygodzie i potraktować ją z taką lekkością, na jaką by zasługiwała, Allyson przekonana jest, że znalazła swoją bratnią duszę i że musi odzyskać Willema. Cały następny rok poświęca na tęsknotę, a później – na poszukiwania chłopaka, chociaż ten nawet nie poznał jej prawdziwego imienia. Wierzy w przeznaczenie i w romantyzm, nie myśląc o tym, że Willem, co bardzo prawdopodobne, już ułożył sobie życie inaczej niż w rojeniach naiwnej bohaterki.
Gayle Forman przedstawia historię w duchu bardzo młodzieżową. Tylko ludzie na pograniczu dorosłości, jeszcze bez zobowiązań, mogą sobie pozwolić na odważne i beztroskie decyzje. Tylko oni mogą jeszcze pielęgnować wiarę w idealizm uczuć. Forman korzysta z tej wiedzy, tak samo zresztą jak i z prawa młodzieży do podejmowania błyskawicznych i radykalnych kroków bez porozumienia z racjonalną (w tym jednym wypadku) przyjaciółką. Dla Allyson to ostatni moment, by wypracować sobie szereg miłych wspomnień i zrobić coś szalonego. Korzysta z tego, bo inaczej nie zasługiwałaby na miano nastolatki. A że w powieściach o dojrzewaniu bohaterowie często działają z prawdziwym rozmachem, i tu dokonuje się podróż przez pół świata dla samego sprawdzenia, czy warto zawalczyć o miłość (i czy jeszcze jest o co walczyć).
Jest w tej fabule wzruszająca dorosłych (lub przeciwnie, irytująca) naiwność, której nie da się uniknąć w burzliwej opowieści. Gayle Forman unika oceniania swoich postaci, pozwala im za to działać i to niekoniecznie zgodnie z powszechnymi przekonaniami. Wskazuje w ten sposób, że jeśli chce się spełniać marzenia, nie wolno przejmować się przeszkodami na drodze do szczęścia. Wprawdzie Allyson wcale nie musi zakończyć swojej romantycznej przygody zgodnie z własnymi nadziejami, ale ważniejsze jest, że w ogóle odważa się na konfrontację z rzeczywistością. W tej walce będzie sama: to dodatkowe utrudnienie. Ale takie fabuły, jakie ceni Forman, wymagają szeregu komplikacji i przeszkód. Dla nastolatków takie rozwiązania w książkowej akcji są wprost wymarzone. Odważna historia dobrze się sprawdza.
niedziela, 16 sierpnia 2015
Arleta Tylewicz: Szczęście do poprawki
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Scenariusz
Dawniej ten schemat fabularny kojarzył się przede wszystkim z romansami, teraz, odkąd wszedł do obyczajówek, które stały się bestsellerami, nie chce już opuścić nowego gatunku. W efekcie w ogromnej liczbie babskich czytadeł (a nie używam tego określenia deprecjonująco) cała akcja zaczyna się od smutnego życiowego wydarzenia: on zdradza. Zdradza, ma wyrzuty sumienia, albo i nie, wybiera inną, albo trwa w małżeństwie, bo boi się podejmowania radykalnych kroków. I tak decyzje spadają wyłącznie na nią, to ona musi sprawę przemyśleć i postanowić, co robić.
Arleta Tylewicz na rynku debiutuje powieścią „Szczęście do poprawki” i od wiadomej przełomowej sceny zaczyna swoją książkę. Jagoda, co oczywiste, jest zrozpaczona: właśnie zawalił się jej świat. Jej mąż, Leszek, od trzech lat miał romans, a kiedy prawda wyszła na jaw, niespecjalnie zależało mu na uczuciach żony. Jagoda postępuje więc tak, jak wiele zdradzanych bohaterek na początku powieści – wyjeżdża, żeby zdystansować się od najtrudniejszego aktualnie tematu i zastanowić nad tym, co robić dalej. Wyjeżdża i spotyka Wiktora, na widok którego serce zaczyna jej bić żywiej. Wiktor to obowiązkowy w tego typu sytuacjach rycerz-pocieszyciel. Jednak Leszek nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. W tej powieści podążanie za bohaterami przypomina odkrywanie znanych (lub możliwych do przewidzenia, jakby znajomych) dróg: drobne fabularne niespodzianki są autorce potrzebne tylko dla wprowadzenia decyzyjnych komplikacji. Finał jest znany (nie tylko miłośniczkom gatunku) od pierwszej strony, za to moralna szarpanina ma dostarczyć emocji podczas lektury. Bo rzeczywiście Jagoda, zamiast od razu iść w baśniowe rozwiązanie (co pozostawiłoby spory niedosyt), trochę się w życiu plącze. Musi, to jej cena szczęścia.
W takim razie, skoro fabuła nie zaskakuje, dlaczego czyta się „Szczęście do poprawki” i nie odkłada lektury mimo znanych nut i tematów? Ze względu na pomysł narracyjny autorki. Arleta Tylewicz postanawia opisać normalne życie i to w leniwym raczej tempie. Pozwala bohaterce rozważać nową sytuację w rozbudowanych dialogach z przyjaciółką, doprowadza do dokładnego przeanalizowania faktów i postaw, źródeł kryzysu i możliwości. Jeśli gdzie indziej zdrada jest po prostu impulsem do działania, tu stanowi bodziec do zastanowienia się nad całym związkiem i nad kwestiami lojalności. Jagoda wszystkie uczucia wywleka na światło dzienne, zwierza się innym z najskrytszych przemyśleń. Tylewicz zapewnia więc uzupełnienie do standardowych historii, a do tego zaspokaja ciekawość tych wszystkich odbiorczyń, które chciałyby pozostać jak najbliżej postaci.
Jest też w „Szczęściu do poprawki” jeszcze jeden wabik: liczba azyli dla pokrzywdzonej Jagody. Kobieta schronienie znajdzie u najlepszej przyjaciółki, co normalne, ale i u gospodarzy, do których wyjeżdża po ucieczce, i u rodziców. Wszędzie przyjmowana jest z wyrozumiałością, cierpliwością i dobrocią, co samo w sobie jest mało widowiskowe, ale dodaje czytelniczkom otuchy i pokazuje, że nie trzeba trwać w toksycznej relacji, a warto zawalczyć o szczęście. W „Szczęściu do poprawki” Tylewicz popełnia trochę debiutanckich błędów – i w konstrukcji powieści, i w stylistyce (od czasu do czasu), dla własnej wygody tworzy jeszcze dość papierowych bohaterów, ale czytelniczki lubujące się w romansowych obyczajówkach tej autorki nie przekreślą, bo mimo lekturowych niedociągnięć zaangażują się jednak w życie Jagody i w damsko-męskie odwieczne schematy.
Scenariusz
Dawniej ten schemat fabularny kojarzył się przede wszystkim z romansami, teraz, odkąd wszedł do obyczajówek, które stały się bestsellerami, nie chce już opuścić nowego gatunku. W efekcie w ogromnej liczbie babskich czytadeł (a nie używam tego określenia deprecjonująco) cała akcja zaczyna się od smutnego życiowego wydarzenia: on zdradza. Zdradza, ma wyrzuty sumienia, albo i nie, wybiera inną, albo trwa w małżeństwie, bo boi się podejmowania radykalnych kroków. I tak decyzje spadają wyłącznie na nią, to ona musi sprawę przemyśleć i postanowić, co robić.
Arleta Tylewicz na rynku debiutuje powieścią „Szczęście do poprawki” i od wiadomej przełomowej sceny zaczyna swoją książkę. Jagoda, co oczywiste, jest zrozpaczona: właśnie zawalił się jej świat. Jej mąż, Leszek, od trzech lat miał romans, a kiedy prawda wyszła na jaw, niespecjalnie zależało mu na uczuciach żony. Jagoda postępuje więc tak, jak wiele zdradzanych bohaterek na początku powieści – wyjeżdża, żeby zdystansować się od najtrudniejszego aktualnie tematu i zastanowić nad tym, co robić dalej. Wyjeżdża i spotyka Wiktora, na widok którego serce zaczyna jej bić żywiej. Wiktor to obowiązkowy w tego typu sytuacjach rycerz-pocieszyciel. Jednak Leszek nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. W tej powieści podążanie za bohaterami przypomina odkrywanie znanych (lub możliwych do przewidzenia, jakby znajomych) dróg: drobne fabularne niespodzianki są autorce potrzebne tylko dla wprowadzenia decyzyjnych komplikacji. Finał jest znany (nie tylko miłośniczkom gatunku) od pierwszej strony, za to moralna szarpanina ma dostarczyć emocji podczas lektury. Bo rzeczywiście Jagoda, zamiast od razu iść w baśniowe rozwiązanie (co pozostawiłoby spory niedosyt), trochę się w życiu plącze. Musi, to jej cena szczęścia.
W takim razie, skoro fabuła nie zaskakuje, dlaczego czyta się „Szczęście do poprawki” i nie odkłada lektury mimo znanych nut i tematów? Ze względu na pomysł narracyjny autorki. Arleta Tylewicz postanawia opisać normalne życie i to w leniwym raczej tempie. Pozwala bohaterce rozważać nową sytuację w rozbudowanych dialogach z przyjaciółką, doprowadza do dokładnego przeanalizowania faktów i postaw, źródeł kryzysu i możliwości. Jeśli gdzie indziej zdrada jest po prostu impulsem do działania, tu stanowi bodziec do zastanowienia się nad całym związkiem i nad kwestiami lojalności. Jagoda wszystkie uczucia wywleka na światło dzienne, zwierza się innym z najskrytszych przemyśleń. Tylewicz zapewnia więc uzupełnienie do standardowych historii, a do tego zaspokaja ciekawość tych wszystkich odbiorczyń, które chciałyby pozostać jak najbliżej postaci.
Jest też w „Szczęściu do poprawki” jeszcze jeden wabik: liczba azyli dla pokrzywdzonej Jagody. Kobieta schronienie znajdzie u najlepszej przyjaciółki, co normalne, ale i u gospodarzy, do których wyjeżdża po ucieczce, i u rodziców. Wszędzie przyjmowana jest z wyrozumiałością, cierpliwością i dobrocią, co samo w sobie jest mało widowiskowe, ale dodaje czytelniczkom otuchy i pokazuje, że nie trzeba trwać w toksycznej relacji, a warto zawalczyć o szczęście. W „Szczęściu do poprawki” Tylewicz popełnia trochę debiutanckich błędów – i w konstrukcji powieści, i w stylistyce (od czasu do czasu), dla własnej wygody tworzy jeszcze dość papierowych bohaterów, ale czytelniczki lubujące się w romansowych obyczajówkach tej autorki nie przekreślą, bo mimo lekturowych niedociągnięć zaangażują się jednak w życie Jagody i w damsko-męskie odwieczne schematy.
Fioletowa ryba. Rozmowa z Aleksandrą Mruczek-Kuleszą
Fioletowa ryba
rozmowa z Aleksandrą Mruczek-Kuleszą, prezes Fundacji Edukacyjnej Kombinatory
Sztajgerowy Cajtung: Przy Dziecinadzie Fundacja Edukacyjna Kombinatory współpracuje z nami od początku - co sądzisz o takim sposobie pokazywania dzieciom teatru?
Aleksandra Mruczek-Kulesza: Wydaje mi się, że taka metoda dotarcia do dzieci to jeden z lepszych pomysłów. Wyjście na zewnątrz z zabawą w teatr bez zbytniego naindyczenia powagą miejsca –najlepsze co może być. Co ważne, na co dzień pracujemy z dziećmi pokazując im doświadczalnie i namacalnie trudne zagadnienia otaczającego świata, w którym przyjdzie im mieszkać. A teatr to jeden ze sposób przekazywania myśli o świecie. Ubrany w dobra zabawę daje nieskrępowane możliwości doświadczania i tworzenia…
Sz. C.: Maluchy na stanowiskach czymś Was zaskakują?
A. M.-K.: Co roku pracujemy na nowym tekście autorskiej bajki, powstałej specjalnie z okazji Dziecinady. To sytuacja bez precedensu. Co roku – zgodnie z myślą przewodnią bajki – organizujemy na nowo stanowiska, na których pokazujemy kolejne elementy składające się na spektakl teatralny. I co roku to nowe wyzwanie – nie tylko jeśli chodzi o naszą pomysłowość, ale o liczbę i kreatywność dzieciaków, które pojawiają się na kolejnych spotkaniach (i rodziców im towarzyszących, oczywiście). Dzieci potrafią zaskakująco poczuć klimat i emocje związane a tworzeniem. Od razu zapalają się do pracy, choć często nie trzymają się schematu. Podsuwają własne pomysły i same wychodzą poza formę im zaproponowaną… a o to tak naprawdę chodzi.
Sz. C.: Kombinatory pomagają też w tworzeniu scenografii, całej scenicznej przestrzeni. Jak pogodzić dziecięcą wyobraźnię i racjonalizm dorosłych?
A. M.-K.: Zgodzić się na przestrzeń do działania twórczego –własnego – dzieci i rodziców. Racjonalna jest zgoda na używanie wyobraźni bez ograniczeń… Może brzmi to przewrotnie, ale wtedy wszyscy są zadowoleni. Ryba może być fioletowa i może mieć skrzydła zamiast płetw, ale dla dorosłego nadal pozostaje rybą. A konsekwencji, elementem scenografii lub rekwizytem.
Sz. C.: Praca przy Dziecinadzie to bardziej wyzwanie czy zabawa?
A. M.-K.: I jedno i drugie. W pierwszej fazie planowania to dla nas – dorosłych – dobra zabawa i zadanie sprawdzające pomysłowość i kreatywność. Druga faza, czyli realizacja, to już wyzwanie organizacyjne i logistyczne. Dzieci mają dobrze się bawić – to przyświecające nam założenie i nieustająca inspiracja do tworzenia nowej Dziecinady.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
rozmowa z Aleksandrą Mruczek-Kuleszą, prezes Fundacji Edukacyjnej Kombinatory
Sztajgerowy Cajtung: Przy Dziecinadzie Fundacja Edukacyjna Kombinatory współpracuje z nami od początku - co sądzisz o takim sposobie pokazywania dzieciom teatru?
Aleksandra Mruczek-Kulesza: Wydaje mi się, że taka metoda dotarcia do dzieci to jeden z lepszych pomysłów. Wyjście na zewnątrz z zabawą w teatr bez zbytniego naindyczenia powagą miejsca –najlepsze co może być. Co ważne, na co dzień pracujemy z dziećmi pokazując im doświadczalnie i namacalnie trudne zagadnienia otaczającego świata, w którym przyjdzie im mieszkać. A teatr to jeden ze sposób przekazywania myśli o świecie. Ubrany w dobra zabawę daje nieskrępowane możliwości doświadczania i tworzenia…
Sz. C.: Maluchy na stanowiskach czymś Was zaskakują?
A. M.-K.: Co roku pracujemy na nowym tekście autorskiej bajki, powstałej specjalnie z okazji Dziecinady. To sytuacja bez precedensu. Co roku – zgodnie z myślą przewodnią bajki – organizujemy na nowo stanowiska, na których pokazujemy kolejne elementy składające się na spektakl teatralny. I co roku to nowe wyzwanie – nie tylko jeśli chodzi o naszą pomysłowość, ale o liczbę i kreatywność dzieciaków, które pojawiają się na kolejnych spotkaniach (i rodziców im towarzyszących, oczywiście). Dzieci potrafią zaskakująco poczuć klimat i emocje związane a tworzeniem. Od razu zapalają się do pracy, choć często nie trzymają się schematu. Podsuwają własne pomysły i same wychodzą poza formę im zaproponowaną… a o to tak naprawdę chodzi.
Sz. C.: Kombinatory pomagają też w tworzeniu scenografii, całej scenicznej przestrzeni. Jak pogodzić dziecięcą wyobraźnię i racjonalizm dorosłych?
A. M.-K.: Zgodzić się na przestrzeń do działania twórczego –własnego – dzieci i rodziców. Racjonalna jest zgoda na używanie wyobraźni bez ograniczeń… Może brzmi to przewrotnie, ale wtedy wszyscy są zadowoleni. Ryba może być fioletowa i może mieć skrzydła zamiast płetw, ale dla dorosłego nadal pozostaje rybą. A konsekwencji, elementem scenografii lub rekwizytem.
Sz. C.: Praca przy Dziecinadzie to bardziej wyzwanie czy zabawa?
A. M.-K.: I jedno i drugie. W pierwszej fazie planowania to dla nas – dorosłych – dobra zabawa i zadanie sprawdzające pomysłowość i kreatywność. Druga faza, czyli realizacja, to już wyzwanie organizacyjne i logistyczne. Dzieci mają dobrze się bawić – to przyświecające nam założenie i nieustająca inspiracja do tworzenia nowej Dziecinady.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Dziecinada 2015
Dziecinada!
15 sierpnia po raz czwarty dzieci (niektóre nawet z rodzicami) wyszły na scenę, żeby wziąć udział w samodzielnie przygotowanym spektaklu. Tegoroczną Dziecinadę zdominował temat piracki. Maluchy mogły zamienić się w korsarzy, lub stworzyć ryby czy papugi, obecne później w bajce. Kto chciał, wcielał się we wszystkie postacie, bo najbardziej liczyła się dobra zabawa. Prawdziwym postrachem mórz i oceanów stała się niezastąpiona Ewa Reymann, aktorka teatrów dla dzieci: to ona prowadziła poszukiwania zgubionego skarbu. Pomagał jej w tym oczywiście Naczelny Ogrodnik, Sergiusz Brożek, który z wprawą sterował scenicznym statkiem.
Zanim to jednak nastąpiło, dzieci trafiły do kolorowych stoisk warsztatowych. Przy kilku stołach powstawały lalki potrzebne do spektaklu: papugi z origami (do ich tworzenia wykorzystywaliśmy stare kolorowe gazety), ryby i ośmiornice z plastikowych butelek i kawałków tektury. Było też miejsce metamorfozy dzieci i rodziców w piratów! Tegoroczny przyjaciel i sponsor Dziecinady, firma EPK, zaproponował i dostarczył… chusty pirackie dla całej załogi (a także słodki wsad do skarbu, bo w prawdziwej pirackiej opowieści skarb przecież musiał się pojawić). Warsztatami, jak co roku, zajęła się Fundacja Edukacyjna Kombinatory: trzeba przyznać, że animatorom pod wodzą Aleksandry Mruczek-Kuleszy nie brakuje wyobraźni. Zawsze starają się wymyślić coś oryginalnego, twórczego i… możliwego do powtórzenia w domu. Zresztą sami dobrze się bawią, inaczej nie przebieraliby się za piratów, zamieniając się w żywą reklamę stanowiska.
Tradycyjnie, kiedy już wszystko było gotowe, dzieci-piraci, dzieci-papugi, dzieci-ryby, dzieci-ośmiornice, zaproszone na statek, mogły zobaczyć, na czym naprawdę polega praca aktorów. Do zabawy została włączona również publiczność. Anka Miozga, cajtungowa redaktorka, znalazła się w samym centrum skarbowych poszukiwań: zajęła się na scenie dyrygowaniem kolejnymi grupami bohaterów. Szerokie uśmiechy małych aktorów i dorosłych widzów (oraz las smartfonowych kamerek) nie pozostawiają wątpliwości: w Dziecinadę trzeba się bawić dalej. Do zobaczenia za rok!
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
15 sierpnia po raz czwarty dzieci (niektóre nawet z rodzicami) wyszły na scenę, żeby wziąć udział w samodzielnie przygotowanym spektaklu. Tegoroczną Dziecinadę zdominował temat piracki. Maluchy mogły zamienić się w korsarzy, lub stworzyć ryby czy papugi, obecne później w bajce. Kto chciał, wcielał się we wszystkie postacie, bo najbardziej liczyła się dobra zabawa. Prawdziwym postrachem mórz i oceanów stała się niezastąpiona Ewa Reymann, aktorka teatrów dla dzieci: to ona prowadziła poszukiwania zgubionego skarbu. Pomagał jej w tym oczywiście Naczelny Ogrodnik, Sergiusz Brożek, który z wprawą sterował scenicznym statkiem.
Zanim to jednak nastąpiło, dzieci trafiły do kolorowych stoisk warsztatowych. Przy kilku stołach powstawały lalki potrzebne do spektaklu: papugi z origami (do ich tworzenia wykorzystywaliśmy stare kolorowe gazety), ryby i ośmiornice z plastikowych butelek i kawałków tektury. Było też miejsce metamorfozy dzieci i rodziców w piratów! Tegoroczny przyjaciel i sponsor Dziecinady, firma EPK, zaproponował i dostarczył… chusty pirackie dla całej załogi (a także słodki wsad do skarbu, bo w prawdziwej pirackiej opowieści skarb przecież musiał się pojawić). Warsztatami, jak co roku, zajęła się Fundacja Edukacyjna Kombinatory: trzeba przyznać, że animatorom pod wodzą Aleksandry Mruczek-Kuleszy nie brakuje wyobraźni. Zawsze starają się wymyślić coś oryginalnego, twórczego i… możliwego do powtórzenia w domu. Zresztą sami dobrze się bawią, inaczej nie przebieraliby się za piratów, zamieniając się w żywą reklamę stanowiska.
Tradycyjnie, kiedy już wszystko było gotowe, dzieci-piraci, dzieci-papugi, dzieci-ryby, dzieci-ośmiornice, zaproszone na statek, mogły zobaczyć, na czym naprawdę polega praca aktorów. Do zabawy została włączona również publiczność. Anka Miozga, cajtungowa redaktorka, znalazła się w samym centrum skarbowych poszukiwań: zajęła się na scenie dyrygowaniem kolejnymi grupami bohaterów. Szerokie uśmiechy małych aktorów i dorosłych widzów (oraz las smartfonowych kamerek) nie pozostawiają wątpliwości: w Dziecinadę trzeba się bawić dalej. Do zobaczenia za rok!
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
My Little Pony: Przyjaźń to magia. Kucyk kaskader
Egmont, Warszawa 2015.
Tęczowość
To stały temat drwin, nawet wbrew okładkowym zapewnieniom, że cykl zyskał wielu fanów także wśród dorosłych, motyw bajkowych kucyków i jednorożców stał się już w popkulturze synonimem maksymalnego przesłodzenia. Seria My Little Pony: Przyjaźń to magia z oczywistych powodów przypadnie do gustu jedynie kilkuletnim dziewczynkom – i to tym, które uwielbiają czesać i stroić zabawkowe figurki koników, a skrycie marzą o karierach księżniczek. Kucyki w komiksie bez wyjątku są płci pięknej (i to jak pięknej…), a towarzyszy im mały smok, jedyne odejście od kobiecej cukierkowości. Tu roi się od serduszek i magicznych gwiazdek, a bohaterki najbardziej dopracowane mają ogromne oczy o rozmarzonym wyrazie i bujne grzywy ułożone w misterne fryzury.
Tom „Kucyk kaskader” ma odwracać uwagę od naiwności i dziewczyńskich tematów. Kucyki, które są przyjaciółkami, muszą stawić czoła dziwnemu i trudnemu do zrozumienia niebezpieczeństwu. Zaczyna się od sennych koszmarów, co w cukierkowym świecie bohaterek jest już wykroczeniem. Za koszmarami kryje się coś więcej: wkrótce ginie jeden z koników, Rarity. Przyjaciółki chcą ją uratować, ale same trafiają do więzienia. Jest jeszcze księżniczka Luna, kucyk, który wrócił z krainy ciemności i doskonale zna przeciwnika. Koszmarne siły jednoczą się, by ponownie uderzyć w uporządkowany świat kucyków. Bohaterki wyruszają na księżyc, wiedząc, że mroczne siły wykorzystają ich słabości i lęki, żeby odnieść zwycięstwo.
Obok słodyczy wpisanej w same charakterystyki postaci pojawia się tu też kreskówkowy humor, oparty zwykle na zamianach ról lub degradacji wartości. Kucyki są zabawne, kiedy na swój sposób interpretują wydarzenia, kiedy reagują inaczej niż można by się spodziewać i kiedy posługują się dowcipem, by dodać sobie otuchy. To drobiazgi, które jednak nieco przyozdabiają naiwną fabułę. Całość wypada kreskówkowko: koniki mają określony nadrzędny cel, a żeby go osiągnąć, muszą trzymać się razem. Prawdopodobnie dzieci rozróżniać będą bohaterki (zresztą każda ma na boku znamię przypominające o talencie lub znaczeniu w społeczności), dorosłym wydadzą się one identyczne, tak samo naiwne i tak samo dobre. Mimo „mrocznego” tematu z koszmarnymi mocami, nie ma w tej opowieści rzeczywistej grozy. Ciekawy staje się za to kontrast między dobrem i złem. Kucyki są kolorowe, radosne i landrynkowe. Siły ciemności natomiast niespecjalnie się konkretyzują: przybierają formę kłębów pyłu i mówią na czerwono – to sprawia, że raczej nie trafią do złych snów odbiorczyń. Poza tym przecież wiadomo, że mimo trudności i wyzwań konikom nic złego stać się nie może.
Strona graficzna to hołd złożony estetycznym wyborom małych dziewczynek, podbudowany elementami kreskówek (na przykład magiczną poświatą wokół koników). Kolory są tu nasycone, a miny bohaterek – przerysowane (w odróżnieniu od ich ciał, na przykład zamiast kopyt kucyki mają bezpalczaste łapki). Bajkowość robi swoje: tu dozwolone są wszystkie chwyty, które kojarzą się z beztroskim dzieciństwem. Heather Nuhfer (autorka scenariusza), Amy Mebberson (rysunki) i Heather Breckel (kolory) tworzą historyjkę tak dziewczyńską, jak to tylko możliwe. Nie boją się kiczu i oskarżeń o infantylizm. Tworzą produkt dla jasno określonej grupy czytelniczek i nie przejmują się opiniami innych, nienależących do targetu. Kucyki nie muszą udawać, żeby spodobać się kilkulatkom. I nawet kiedy dla całej reszty ich świat będzie boleśnie naiwny, moda na pony robi swoje: ten komiks trafi do części dzieci.
Tęczowość
To stały temat drwin, nawet wbrew okładkowym zapewnieniom, że cykl zyskał wielu fanów także wśród dorosłych, motyw bajkowych kucyków i jednorożców stał się już w popkulturze synonimem maksymalnego przesłodzenia. Seria My Little Pony: Przyjaźń to magia z oczywistych powodów przypadnie do gustu jedynie kilkuletnim dziewczynkom – i to tym, które uwielbiają czesać i stroić zabawkowe figurki koników, a skrycie marzą o karierach księżniczek. Kucyki w komiksie bez wyjątku są płci pięknej (i to jak pięknej…), a towarzyszy im mały smok, jedyne odejście od kobiecej cukierkowości. Tu roi się od serduszek i magicznych gwiazdek, a bohaterki najbardziej dopracowane mają ogromne oczy o rozmarzonym wyrazie i bujne grzywy ułożone w misterne fryzury.
Tom „Kucyk kaskader” ma odwracać uwagę od naiwności i dziewczyńskich tematów. Kucyki, które są przyjaciółkami, muszą stawić czoła dziwnemu i trudnemu do zrozumienia niebezpieczeństwu. Zaczyna się od sennych koszmarów, co w cukierkowym świecie bohaterek jest już wykroczeniem. Za koszmarami kryje się coś więcej: wkrótce ginie jeden z koników, Rarity. Przyjaciółki chcą ją uratować, ale same trafiają do więzienia. Jest jeszcze księżniczka Luna, kucyk, który wrócił z krainy ciemności i doskonale zna przeciwnika. Koszmarne siły jednoczą się, by ponownie uderzyć w uporządkowany świat kucyków. Bohaterki wyruszają na księżyc, wiedząc, że mroczne siły wykorzystają ich słabości i lęki, żeby odnieść zwycięstwo.
Obok słodyczy wpisanej w same charakterystyki postaci pojawia się tu też kreskówkowy humor, oparty zwykle na zamianach ról lub degradacji wartości. Kucyki są zabawne, kiedy na swój sposób interpretują wydarzenia, kiedy reagują inaczej niż można by się spodziewać i kiedy posługują się dowcipem, by dodać sobie otuchy. To drobiazgi, które jednak nieco przyozdabiają naiwną fabułę. Całość wypada kreskówkowko: koniki mają określony nadrzędny cel, a żeby go osiągnąć, muszą trzymać się razem. Prawdopodobnie dzieci rozróżniać będą bohaterki (zresztą każda ma na boku znamię przypominające o talencie lub znaczeniu w społeczności), dorosłym wydadzą się one identyczne, tak samo naiwne i tak samo dobre. Mimo „mrocznego” tematu z koszmarnymi mocami, nie ma w tej opowieści rzeczywistej grozy. Ciekawy staje się za to kontrast między dobrem i złem. Kucyki są kolorowe, radosne i landrynkowe. Siły ciemności natomiast niespecjalnie się konkretyzują: przybierają formę kłębów pyłu i mówią na czerwono – to sprawia, że raczej nie trafią do złych snów odbiorczyń. Poza tym przecież wiadomo, że mimo trudności i wyzwań konikom nic złego stać się nie może.
Strona graficzna to hołd złożony estetycznym wyborom małych dziewczynek, podbudowany elementami kreskówek (na przykład magiczną poświatą wokół koników). Kolory są tu nasycone, a miny bohaterek – przerysowane (w odróżnieniu od ich ciał, na przykład zamiast kopyt kucyki mają bezpalczaste łapki). Bajkowość robi swoje: tu dozwolone są wszystkie chwyty, które kojarzą się z beztroskim dzieciństwem. Heather Nuhfer (autorka scenariusza), Amy Mebberson (rysunki) i Heather Breckel (kolory) tworzą historyjkę tak dziewczyńską, jak to tylko możliwe. Nie boją się kiczu i oskarżeń o infantylizm. Tworzą produkt dla jasno określonej grupy czytelniczek i nie przejmują się opiniami innych, nienależących do targetu. Kucyki nie muszą udawać, żeby spodobać się kilkulatkom. I nawet kiedy dla całej reszty ich świat będzie boleśnie naiwny, moda na pony robi swoje: ten komiks trafi do części dzieci.
sobota, 15 sierpnia 2015
Alice Pantermüller: Pamiętnik Zuzy-Łobuzy. Inwazja królików
Jaguar, Warszawa 2015.
Marzenia
Zuza Piotrowska idzie do czwartej klasy w nowej podstawówce. Nie cierpi gry na flecie i stale się potyka o żółwia Wacka (nie jest zresztą pewna, czy żółw jeszcze żyje, bo od dawna nie wystawiał głowy ze skorupy). Za to najlepsza przyjaciółka Zuzy od przedszkola, Zośka, ma w domu inwazję królików. Zaczęło się od dwóch zwierzątek, które rzekomo były samcami. Teraz po domu kica mnóstwo królików (z wyjątkiem Kulaska, który z powodu przytłuczonych kiedyś tylnych łapek skakać nie może). Zuza i Zośka wpadają na pomysł, jak zbić fortunę na sprzedaży królików. Zresztą przedsiębiorcza dziewczynka próbuje też zarobić wyprowadzaniem psów. Od mamy natomiast dostaje w prezencie dziwny indyjski flet prosty – przy grze na nim dzieją się niewytłumaczalne rzeczy. Do tego dochodzą sprawy dość oczywiste, między innymi spory z rodzeństwem czy z zadzierającą nosa klasową koleżanką. Bo Zuza to typowa przedstawicielka dziewięciolatków, zawsze pewna siebie i zawsze pakująca się w kłopoty. Mama Zuzy uwielbia telezakupy, czasem nabywa czyszczące zęby chrupki, nie zwracając uwagi na to, że to karma dla psów, a nie przysmak dla dzieci. Humor polega tu na komicznych pomyłkach i nieporozumieniach. Zuza ponadto przekręca wyrazy (ale pomyłek nikt nie prostuje, więc pozostanie to zagadką dla małych odbiorców, przynajmniej do czasu, gdy zaczną dostrzegać brzmieniowe podobieństwa i znaczeniowe różnice wyrazów trudniejszych, na przykład limfa i nimfa czy aportowanie i amputowanie).
„Pamiętnik Zuzy-Łobuzy. Inwazja królików” wybiera modne dzisiaj rozwiązania. Przede wszystkim jest to połączenie tekstu i komentarzowych rysunków. Tym razem prosta narracja zostaje tu podwojona drobnymi ilustracjami. Słowa (szczególnie przy wyliczeniach lub emocjonalnych okrzykach) zyskują ikonograficzne odpowiedniki. Może to przyciągać uwagę dzieci lub zachęcać je do dalszego czytania, podobnie jak doświadczenia bohaterki, obliczone nie na pouczanie najmłodszych, a na czystą rozrywkę w stylu pop. Rysunki są tu komiksowe i wzbogacone o drobne opisy. Czasami są dziecięco upraszczane (jak w wypadku przypominających ameby królików). Tu bez przerwy ilustracje wcinają się w tekst, narracja dzieli się na niewielkie akapitowe cząstki. Na obrazkach Zuza prezentuje swoje pomysły.
W książce zastosowane zostało niemal internetowe rozwiązanie: wiele akapitów kończy się emotikonami (w wersji rysunkowej, nie „pisanej”). Buźki z odpowiednimi minami zdradzają emocje i przekonania bohaterki. Zuza jest szczera i do wszystkiego podchodzi z wielką ekspresją. Oczywiście na rysunkach kryją się dodatkowe żarty, na które w narracji nie znalazłoby się miejsca. W ten sposób Zuza działa na czytelników silniej – bo i przez grafiki, niby własne bazgroły.
Alice Pantermüller stara się, żeby Zuza angażowała dzieci i rozśmieszała je kolejnymi nietypowymi pomysłami. Chociaż rzeczy, które dzieją się w fabule, nie należą do zbyt prawdopodobnych, sama bohaterka okazuje się dość przekonująca jako wszędobylskie dziecko. Zuza przeżywa dziecięce przygody, bawi się w wesołym miasteczku, marzy o tym, co ma Zośka, a do tego przez cały czas próbuje się pozbyć znienawidzonego fletu, który, jak zaczarowany, wraca.
„Inwazja królików” to tomik przygotowany dla maluchów – ma je zachęcić do sięgania po lektury dla rozrywki. Daleki jest od moralizowania i wychowywania dzieci. Zuza może tu wymyślać, co tylko zechce: nikt jej nie zabroni beztrosko się bawić. Chociaż momentami ta postać aż przesadza w swojej rozrywkowości, to mankament jedynie dla dorosłych, maluchy szybko podłapią styl autorki i poczucie humoru. Obecność zwierząt w fabule będzie dodatkową atrakcją. Zuza żyje w świecie pełnym zabawnych przypadków i zwariowanych pomysłów. Nie pierwsza to bohaterka tego typu, ale na tyle oryginalna, że zapada w pamięć czytelnikom.
Marzenia
Zuza Piotrowska idzie do czwartej klasy w nowej podstawówce. Nie cierpi gry na flecie i stale się potyka o żółwia Wacka (nie jest zresztą pewna, czy żółw jeszcze żyje, bo od dawna nie wystawiał głowy ze skorupy). Za to najlepsza przyjaciółka Zuzy od przedszkola, Zośka, ma w domu inwazję królików. Zaczęło się od dwóch zwierzątek, które rzekomo były samcami. Teraz po domu kica mnóstwo królików (z wyjątkiem Kulaska, który z powodu przytłuczonych kiedyś tylnych łapek skakać nie może). Zuza i Zośka wpadają na pomysł, jak zbić fortunę na sprzedaży królików. Zresztą przedsiębiorcza dziewczynka próbuje też zarobić wyprowadzaniem psów. Od mamy natomiast dostaje w prezencie dziwny indyjski flet prosty – przy grze na nim dzieją się niewytłumaczalne rzeczy. Do tego dochodzą sprawy dość oczywiste, między innymi spory z rodzeństwem czy z zadzierającą nosa klasową koleżanką. Bo Zuza to typowa przedstawicielka dziewięciolatków, zawsze pewna siebie i zawsze pakująca się w kłopoty. Mama Zuzy uwielbia telezakupy, czasem nabywa czyszczące zęby chrupki, nie zwracając uwagi na to, że to karma dla psów, a nie przysmak dla dzieci. Humor polega tu na komicznych pomyłkach i nieporozumieniach. Zuza ponadto przekręca wyrazy (ale pomyłek nikt nie prostuje, więc pozostanie to zagadką dla małych odbiorców, przynajmniej do czasu, gdy zaczną dostrzegać brzmieniowe podobieństwa i znaczeniowe różnice wyrazów trudniejszych, na przykład limfa i nimfa czy aportowanie i amputowanie).
„Pamiętnik Zuzy-Łobuzy. Inwazja królików” wybiera modne dzisiaj rozwiązania. Przede wszystkim jest to połączenie tekstu i komentarzowych rysunków. Tym razem prosta narracja zostaje tu podwojona drobnymi ilustracjami. Słowa (szczególnie przy wyliczeniach lub emocjonalnych okrzykach) zyskują ikonograficzne odpowiedniki. Może to przyciągać uwagę dzieci lub zachęcać je do dalszego czytania, podobnie jak doświadczenia bohaterki, obliczone nie na pouczanie najmłodszych, a na czystą rozrywkę w stylu pop. Rysunki są tu komiksowe i wzbogacone o drobne opisy. Czasami są dziecięco upraszczane (jak w wypadku przypominających ameby królików). Tu bez przerwy ilustracje wcinają się w tekst, narracja dzieli się na niewielkie akapitowe cząstki. Na obrazkach Zuza prezentuje swoje pomysły.
W książce zastosowane zostało niemal internetowe rozwiązanie: wiele akapitów kończy się emotikonami (w wersji rysunkowej, nie „pisanej”). Buźki z odpowiednimi minami zdradzają emocje i przekonania bohaterki. Zuza jest szczera i do wszystkiego podchodzi z wielką ekspresją. Oczywiście na rysunkach kryją się dodatkowe żarty, na które w narracji nie znalazłoby się miejsca. W ten sposób Zuza działa na czytelników silniej – bo i przez grafiki, niby własne bazgroły.
Alice Pantermüller stara się, żeby Zuza angażowała dzieci i rozśmieszała je kolejnymi nietypowymi pomysłami. Chociaż rzeczy, które dzieją się w fabule, nie należą do zbyt prawdopodobnych, sama bohaterka okazuje się dość przekonująca jako wszędobylskie dziecko. Zuza przeżywa dziecięce przygody, bawi się w wesołym miasteczku, marzy o tym, co ma Zośka, a do tego przez cały czas próbuje się pozbyć znienawidzonego fletu, który, jak zaczarowany, wraca.
„Inwazja królików” to tomik przygotowany dla maluchów – ma je zachęcić do sięgania po lektury dla rozrywki. Daleki jest od moralizowania i wychowywania dzieci. Zuza może tu wymyślać, co tylko zechce: nikt jej nie zabroni beztrosko się bawić. Chociaż momentami ta postać aż przesadza w swojej rozrywkowości, to mankament jedynie dla dorosłych, maluchy szybko podłapią styl autorki i poczucie humoru. Obecność zwierząt w fabule będzie dodatkową atrakcją. Zuza żyje w świecie pełnym zabawnych przypadków i zwariowanych pomysłów. Nie pierwsza to bohaterka tego typu, ale na tyle oryginalna, że zapada w pamięć czytelnikom.
Jan Peszek: Scenariusz dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego
Wirtuoz
Dzisiaj masową publiczność najłatwiej przyciągnąć do teatru albo licencyjnymi farsami (miałkimi tekstowo i fabularnie), albo nazwiskami serialowych aktorów. Tego typu produkcje są tyle intratne dla producentów, co i efemeryczne, rzadko kiedy utrzymują się na deskach przez kilka sezonów. W tym kontekście Jan Peszek ze swoim Scenariuszem dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego staje się ewenementem. Zresztą, co tu kryć, ewenementem byłby nawet przy idealnej kondycji teatru. Monodram z tekstem Bogusława Shaeffera to dla Jana Peszka okazja do scenicznych popisów, ale i poważnej refleksji nad sztuką. Nieprzypadkowo aktor traktuje Scenariusz… jako swój artystyczny manifest i zastrzega, że nie zmienia w nim ani słowa, bo pod wszystkim się podpisuje.
Kilkudziesięciominutowe rozważania na temat sztuki Peszek przerabia na niecodzienną sceniczną zabawę, którą spora część widzów bierze za improwizację i szereg sytuacji wymyślanych na bieżąco. Scena pełna jest rekwizytów: drewniana drabina, jabłko, deska, wiadra, wiolonczela, plastikowe rury, narzędzia… wszystko to sprawia wrażenie chaotycznej i niewykończonej przestrzeni, która bardziej przeszkodzi w przenikaniu do świata sztuki niż przyda się artyście. Elegancko ubrany Peszek wchodzi w tę bałaganiarską rzeczywistość z grubym plikiem kartek i zaczyna recytować. Nie może jednak skupić się na wygłaszaniu głębokich prawd o sztuce, skoro jego uwagę przyciągają kolejne przedmioty-instrumenty. Aktor zaczyna grać, niczym wirtuoz, na znalezionych w zasięgu ręki sprzętach. Czasem zachowanie tłumaczy się tekstem bezpośrednio („sztuka wyostrza apetyty”, wyjaśnia Peszek, pożerając jabłko), czasem przez aluzję („im bliżej sztuka przylega do życia, tym bardziej wulgarne tworzy produkty”, słyszy publiczność, obserwując… symboliczną defekację z bardzo wymownym chlupnięciem ciasta wyciskanego do słoika z wodą). Nagle okazuje się, że wszystko, co jest na scenie, gra, wydaje z siebie dźwięki. Drabina stuka, rury wyją, sól wysypywana z woreczka szumi (i kojarzy się z piaskiem w klepsydrze). Grają piłeczki pingpongowe i woda ściekająca ze szmaty, gra nawet żyłka rozciągnięta nad sceną. Gra piła i młotek, bo wszystko może być sztuką. I w tej kakofonii gra Peszek, najprawdziwszy wirtuoz, jednocześnie dyrygent i muzyk. Co ciekawe, jedyny prawdziwy instrument wcale nie służy mu do wydawania dźwięków, a do aktorskiej zabawy. Peszek potrafi z kuglarza i cyrkowca zamienić się w księdza, wzniosłość spłyci mu obecność raczej prymitywnego Karola. Aktor posługuje się symbolami i… zabawą. „Rzeczywistość też ma swoje poczucie humoru”, przekonuje. W pewnym momencie zresztą uwaga odbiorców przerzuci się z manifestu na sam sposób wykonywania monodramu. Peszek zaczyna bawić się melodią języka, gwarami i akcentami. Buduje napięcie również z tego, co poza słowem, pozwalając widzom odkrywać kolejne płaszczyzny znaczeniowe autotematycznej opowieści.
Jan Peszek funkcjonuje w tym spektaklu nie tyle jak aktor instrumentalny, co jak demiurg. To on nadaje sens chaosowi, wyznacza role poszczególnym przedmiotom i utrzymuje niewiarygodne tempo pozbawionego fabuły (choć nie anegdot) monologu. Czasem zachowuje się jak przeciwieństwo demiurga: podskakuje, rzuca mokrą szmatą, wygina uszy o żyłkę i próbuje zamiany w klauna, nie traci jednak przy niepowadze nic z siły artystycznego wyrazu. Nic dziwnego, że widzowie wciąż chcą go oglądać. Przyciąga ich do Scenariusza… nie tyle beztroskie błaznowanie, co stopniowo wydobywany na światło dzienne przekaz artystyczny. Ale nawet jeśli ktoś nie miałby ochoty na odczytywanie znaczeń, Jan Peszek dostarcza mu szeregu atrakcji. Scenariusz… to kompozycja dopracowana w najdrobniejszych szczegółach.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego "Sztajgerowy Cajtung"
Dzisiaj masową publiczność najłatwiej przyciągnąć do teatru albo licencyjnymi farsami (miałkimi tekstowo i fabularnie), albo nazwiskami serialowych aktorów. Tego typu produkcje są tyle intratne dla producentów, co i efemeryczne, rzadko kiedy utrzymują się na deskach przez kilka sezonów. W tym kontekście Jan Peszek ze swoim Scenariuszem dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego staje się ewenementem. Zresztą, co tu kryć, ewenementem byłby nawet przy idealnej kondycji teatru. Monodram z tekstem Bogusława Shaeffera to dla Jana Peszka okazja do scenicznych popisów, ale i poważnej refleksji nad sztuką. Nieprzypadkowo aktor traktuje Scenariusz… jako swój artystyczny manifest i zastrzega, że nie zmienia w nim ani słowa, bo pod wszystkim się podpisuje.
Kilkudziesięciominutowe rozważania na temat sztuki Peszek przerabia na niecodzienną sceniczną zabawę, którą spora część widzów bierze za improwizację i szereg sytuacji wymyślanych na bieżąco. Scena pełna jest rekwizytów: drewniana drabina, jabłko, deska, wiadra, wiolonczela, plastikowe rury, narzędzia… wszystko to sprawia wrażenie chaotycznej i niewykończonej przestrzeni, która bardziej przeszkodzi w przenikaniu do świata sztuki niż przyda się artyście. Elegancko ubrany Peszek wchodzi w tę bałaganiarską rzeczywistość z grubym plikiem kartek i zaczyna recytować. Nie może jednak skupić się na wygłaszaniu głębokich prawd o sztuce, skoro jego uwagę przyciągają kolejne przedmioty-instrumenty. Aktor zaczyna grać, niczym wirtuoz, na znalezionych w zasięgu ręki sprzętach. Czasem zachowanie tłumaczy się tekstem bezpośrednio („sztuka wyostrza apetyty”, wyjaśnia Peszek, pożerając jabłko), czasem przez aluzję („im bliżej sztuka przylega do życia, tym bardziej wulgarne tworzy produkty”, słyszy publiczność, obserwując… symboliczną defekację z bardzo wymownym chlupnięciem ciasta wyciskanego do słoika z wodą). Nagle okazuje się, że wszystko, co jest na scenie, gra, wydaje z siebie dźwięki. Drabina stuka, rury wyją, sól wysypywana z woreczka szumi (i kojarzy się z piaskiem w klepsydrze). Grają piłeczki pingpongowe i woda ściekająca ze szmaty, gra nawet żyłka rozciągnięta nad sceną. Gra piła i młotek, bo wszystko może być sztuką. I w tej kakofonii gra Peszek, najprawdziwszy wirtuoz, jednocześnie dyrygent i muzyk. Co ciekawe, jedyny prawdziwy instrument wcale nie służy mu do wydawania dźwięków, a do aktorskiej zabawy. Peszek potrafi z kuglarza i cyrkowca zamienić się w księdza, wzniosłość spłyci mu obecność raczej prymitywnego Karola. Aktor posługuje się symbolami i… zabawą. „Rzeczywistość też ma swoje poczucie humoru”, przekonuje. W pewnym momencie zresztą uwaga odbiorców przerzuci się z manifestu na sam sposób wykonywania monodramu. Peszek zaczyna bawić się melodią języka, gwarami i akcentami. Buduje napięcie również z tego, co poza słowem, pozwalając widzom odkrywać kolejne płaszczyzny znaczeniowe autotematycznej opowieści.
Jan Peszek funkcjonuje w tym spektaklu nie tyle jak aktor instrumentalny, co jak demiurg. To on nadaje sens chaosowi, wyznacza role poszczególnym przedmiotom i utrzymuje niewiarygodne tempo pozbawionego fabuły (choć nie anegdot) monologu. Czasem zachowuje się jak przeciwieństwo demiurga: podskakuje, rzuca mokrą szmatą, wygina uszy o żyłkę i próbuje zamiany w klauna, nie traci jednak przy niepowadze nic z siły artystycznego wyrazu. Nic dziwnego, że widzowie wciąż chcą go oglądać. Przyciąga ich do Scenariusza… nie tyle beztroskie błaznowanie, co stopniowo wydobywany na światło dzienne przekaz artystyczny. Ale nawet jeśli ktoś nie miałby ochoty na odczytywanie znaczeń, Jan Peszek dostarcza mu szeregu atrakcji. Scenariusz… to kompozycja dopracowana w najdrobniejszych szczegółach.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego "Sztajgerowy Cajtung"
Subskrybuj:
Posty (Atom)