Czarna Owca, Warszawa 2014.
Sprzeczności
Ona spotyka jego, a potem próbują być razem, aż wreszcie dociera się do zakończenia, które obiecuje dla pary życie długie i szczęśliwe, chociaż rzadko w baśniowy sposób. I część schematów u Katariny Mazetti się zgadza. Ona spotyka jego – trafia na niego na cmentarzu, dokąd chodzi od śmierci męża. On za to zajmuje się grobem rodziców i zamienia go w dosyć kiczowate miejsce. Asceza na grobie, którym opiekuje się ona, przepych na grobie, którym zajmuje się on. Od początku widać, że wiele ich dzieli. Ale przeciwieństwa mogą się przyciągać, zwłaszcza gdy chce tego lekko ironicznie nastawiona autorka.
W dzisiejszej literaturze rozrywkowej nie ma mowy o mezaliansach wśród bohaterów, a jednam Mazetti trochę próbuje czerpać z dawnych obyczajów, żeby stworzyć obraz nietypowego związku. Mnoży płaszczyzny nieporozumień i rozczarowań, bohaterów zderza z innymi niż wybrane sposobami na życie. Ona pracuje w bibliotece, lubi chodzić do teatru i do kina na co ambitniejsze produkcje, czytuje filozofów. Jest delikatna i wrażliwa. On zajmuje się rolnictwem, lubi proste rozrywki i potrzebuje żony, która pomogłaby mu w gospodarstwie. Nudzą go elitarne wydarzenia i snobistyczne spotkania. Wie sporo – ale to wiedza praktyczna, z uczestniczenia w zwykłym życiu na wsi. Taki związek to zapowiedź kłopotów, ale też i złośliwości autorki, która będzie mogła grać z czytelniczkami. Musi przecież przekonać je do namiętności, która połączyła młodą wdowę i faceta z grobu obok, a nie przestraszyć trudnościami do pokonania. Bohaterowie zmuszani są do kolejnych ustępstw, wciąż robią coś wbrew sobie, a ich związek zamienia się w serię wyrzutów. To, co na początku fascynowało lub rozczulało, z czasem zaczyna denerwować. Mazetti dobrze zna mechanizmy psujące najlepsze nawet relacje – celowo wyostrza obraz, żeby czytelniczki te problemy ujrzały jeszcze wyraźniej. „Facet z grobu obok” może przedstawić cenę za pozorną normalność w związku – ale uświadamia również, do czego prowadzi postępowanie wbrew sobie.
Zapowiada się na książkę wesołą i lekką. Tymczasem Mazetti zamiast prostych żartów wybiera bardziej skomplikowany (i inteligentny) sarkazm, nie lukruje egzystencji postaci i unika zbanalizowanych tematów. Naświetla drobne konflikty lub ich zalążki, prezentując kolejne fazy bycia razem. W miarę upływu czasu zgrabnie zmienia priorytety bohaterowi i naświetla przemiany w ich podejściu do wspólnej teraźniejszości. Zależy jej, by skupić się na zwyczajności, nie na ekstremalnych sytuacjach, dlatego też w fabule daje się zauważyć stały poziom napięcia.
Narrację prowadzą na przemian, raz ona, raz on. To jedyny sposób, żeby przekonać odbiorczynie do różnic w spojrzeniach na świat. Krótkie rozdziały stanowią wypunktowanie wad drugiej strony – to podkreśla jeszcze brak harmonii między dorosłymi ludźmi, którzy mimo różnic w wychowaniu i obyciu decydują się pozostać ze sobą. Komizm kryje się natomiast w wierzchniej warstwie samego pomysłu na książkę, w nietypowym miejscu pierwszego spotkania i w pobudkach podejmowanych decyzji. Podsycany przez kontrast, nie daje o sobie zapomnieć, mimo że „Facet z grobu obok” nie jest lekturą obliczoną na śmiech bez przerwy. Katarina Mazetti chce zobaczyć, co by się stało, gdyby zetknęła ze sobą przedstawicieli różnych środowisk i utrudniłaby im jedyną sensowną decyzję o rozejściu się w różne strony. Nieco harlequinowy motyw wykorzystała do zbudowania krótkiej powieści, w której znalazło się miejsce na opisy zachowań, ale już nie na opisy psychiki bohaterów. Z takimi analizami jednak czytelniczki nie będą mieć problemu.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
piątek, 31 stycznia 2014
czwartek, 30 stycznia 2014
Michael Ende: Momo, albo osobliwa historia o złodziejach czasu i dziewczynce, która odzyskała dla ludzi skradziony im czas
Znak, Kraków 2014.
Czas w bajce
Taka bohaterka jak Momo nie mogłaby pojawić się dzisiaj w literaturze czwartej – natychmiast wywołałaby sprzeciw psychologów i tych wszystkich dorosłych, którzy nie przyznają racji bytu samodzielnym i zaradnym małym bohaterom. Momo w spódnicy z łatek i zbyt dużej potarganej męskiej marynarce, Momo zawsze bosa, Momo bezdomna – to nie postać, która znalazłaby drogę do powieści. Nawet nie dlatego, że dzieci w książkach zawsze są chronione i bezpieczne – a dlatego, że dzisiaj Momo zbyt przypominałaby o społecznych lękach. Ta bohaterka wyłamuje się z klasyfikacji – zresztą Michael Ende bardzo lubił podobne eksperymenty fabularne. Czterdzieści lat temu powołał do istnienia dziewczynkę, która pomaga zrozumieć, czym jest czas.
Znak Emotikon proponuje dzieciom elegancką serię klasyki literatury czwartej – „Momo” ukazuje się właśnie w tym cyklu: w niewielkim, wygodnym formacie, w twardych okładkach i z wszytą tasiemkową zakładką. Zanim jednak tom stanie się ozdobą biblioteczki, będzie poruszać wyobraźnię małych odbiorców – i uczyć ich filozoficznej kontemplacji życia. Momo to bohaterka bardzo spokojna, niemal nie dziecięca w swojej refleksyjności. Rzadko się odzywa, rzadko zdradza się ze swoimi uczuciami, nie angażuje się w kłótnie i spory. Przez pierwszą część tomu zachowuje bierną postawę, przynajmniej pozornie. Bo Momo ma pewien talent: potrafi słuchać. Potrafi słuchać tak, że ludzie stają się przy niej bardzo otwarci i twórczy. Skłóceni dawni przyjaciele odnajdą drogę do porozumienia przy milczącym udziale Momo, opowiadaczowi przyjdą na myśl najpiękniejsze baśnie, a dzieci odkryją fantastyczne zastosowania dla zwykłych przedmiotów, znalezionych „skarbów” – będą bawić się śmieciami lepiej niż najpiękniejszymi zabawkami. To wszystko sprawia Momo, mała tajemnicza dziewczynka. Momo przyjaźni się z różnymi mieszkańcami, starymi i młodymi, i dla dorosłych również staje się wyrocznią w kłótniach – mimo że nigdy nie odrzuca stoicyzmu. Lecz kiedy w miasteczku pojawiają się złodzieje czasu, Momo musi zacząć działać, by naprawdę uratować ludzi.
Zabawny może się wydać fakt, że Ende sportretował w powieści dla dzieci korporacyjno-marketingowe zwyczaje. Złodzieje czasu, szarzy identyczni panowie, przekonują ludzi do oszczędzania czasu, odbierając im szczęście i radość (a także sam czas). Momo intuicyjnie pojmuje ich faktyczne intencje, co sprawia, że przed odbiorcami odsłonić może pułapki konsumpcjonizmu: supernowoczesna mówiąca lalka nie dostarczy przyjemności, bo jedyną „zabawą” jest przynoszenie jej coraz to nowych zbędnych przedmiotów – wyobraźnia nie przydaje się tu tak jak przy zwykłych zabawkach. Momo zorientuje się w podstępie bardzo szybko – i może przekonać do swoich spostrzeżeń także dzieci. A że jest to postać od początku historii emanująca ogromnym autorytetem, odbiorcy powinni przejąć część jej przekonań. W drugiej części Ende proponuje już konwencję literatury przygodowej (mocno podlanej fantastyką): Momo zaczyna działać i staje się prawdziwym dzieckiem, aktywnym, pomysłowym i ciekawym świata. I to wcielenie Momo bardzo dobrze uzupełnia poprzednie, tak, że czytelnicy przekonają się co do kreacji niezwykłej postaci.
„Momo” to powieść o czasie, o przemijaniu i o prawdzie. Nieprzypadkowo utrzymana jest w filozoficzno-poetyckim tonie – taki styl narracji najlepiej pasuje do ulotnego tematu książki. Ende unika dosłowności, ale nie zarzuca odbiorców problemami bez wyjaśnień, wszystkie wątpliwości stara się przedstawiać dzięki metaforom – w ten sposób trafi do wyobraźni dzieci i zostanie przez nie zrozumiany, przyczyni się również do zwrócenia uwagi na ważne dzisiaj kwestie – wartość czasu i bogatej osobowości zestawianą z pieniędzmi, chciwością i bezwzględnością w dorosłym świecie. Niełatwo napisać książkę dla dzieci o czasie – Ende dokonał tego bez wpadania w banał.
Czas w bajce
Taka bohaterka jak Momo nie mogłaby pojawić się dzisiaj w literaturze czwartej – natychmiast wywołałaby sprzeciw psychologów i tych wszystkich dorosłych, którzy nie przyznają racji bytu samodzielnym i zaradnym małym bohaterom. Momo w spódnicy z łatek i zbyt dużej potarganej męskiej marynarce, Momo zawsze bosa, Momo bezdomna – to nie postać, która znalazłaby drogę do powieści. Nawet nie dlatego, że dzieci w książkach zawsze są chronione i bezpieczne – a dlatego, że dzisiaj Momo zbyt przypominałaby o społecznych lękach. Ta bohaterka wyłamuje się z klasyfikacji – zresztą Michael Ende bardzo lubił podobne eksperymenty fabularne. Czterdzieści lat temu powołał do istnienia dziewczynkę, która pomaga zrozumieć, czym jest czas.
Znak Emotikon proponuje dzieciom elegancką serię klasyki literatury czwartej – „Momo” ukazuje się właśnie w tym cyklu: w niewielkim, wygodnym formacie, w twardych okładkach i z wszytą tasiemkową zakładką. Zanim jednak tom stanie się ozdobą biblioteczki, będzie poruszać wyobraźnię małych odbiorców – i uczyć ich filozoficznej kontemplacji życia. Momo to bohaterka bardzo spokojna, niemal nie dziecięca w swojej refleksyjności. Rzadko się odzywa, rzadko zdradza się ze swoimi uczuciami, nie angażuje się w kłótnie i spory. Przez pierwszą część tomu zachowuje bierną postawę, przynajmniej pozornie. Bo Momo ma pewien talent: potrafi słuchać. Potrafi słuchać tak, że ludzie stają się przy niej bardzo otwarci i twórczy. Skłóceni dawni przyjaciele odnajdą drogę do porozumienia przy milczącym udziale Momo, opowiadaczowi przyjdą na myśl najpiękniejsze baśnie, a dzieci odkryją fantastyczne zastosowania dla zwykłych przedmiotów, znalezionych „skarbów” – będą bawić się śmieciami lepiej niż najpiękniejszymi zabawkami. To wszystko sprawia Momo, mała tajemnicza dziewczynka. Momo przyjaźni się z różnymi mieszkańcami, starymi i młodymi, i dla dorosłych również staje się wyrocznią w kłótniach – mimo że nigdy nie odrzuca stoicyzmu. Lecz kiedy w miasteczku pojawiają się złodzieje czasu, Momo musi zacząć działać, by naprawdę uratować ludzi.
Zabawny może się wydać fakt, że Ende sportretował w powieści dla dzieci korporacyjno-marketingowe zwyczaje. Złodzieje czasu, szarzy identyczni panowie, przekonują ludzi do oszczędzania czasu, odbierając im szczęście i radość (a także sam czas). Momo intuicyjnie pojmuje ich faktyczne intencje, co sprawia, że przed odbiorcami odsłonić może pułapki konsumpcjonizmu: supernowoczesna mówiąca lalka nie dostarczy przyjemności, bo jedyną „zabawą” jest przynoszenie jej coraz to nowych zbędnych przedmiotów – wyobraźnia nie przydaje się tu tak jak przy zwykłych zabawkach. Momo zorientuje się w podstępie bardzo szybko – i może przekonać do swoich spostrzeżeń także dzieci. A że jest to postać od początku historii emanująca ogromnym autorytetem, odbiorcy powinni przejąć część jej przekonań. W drugiej części Ende proponuje już konwencję literatury przygodowej (mocno podlanej fantastyką): Momo zaczyna działać i staje się prawdziwym dzieckiem, aktywnym, pomysłowym i ciekawym świata. I to wcielenie Momo bardzo dobrze uzupełnia poprzednie, tak, że czytelnicy przekonają się co do kreacji niezwykłej postaci.
„Momo” to powieść o czasie, o przemijaniu i o prawdzie. Nieprzypadkowo utrzymana jest w filozoficzno-poetyckim tonie – taki styl narracji najlepiej pasuje do ulotnego tematu książki. Ende unika dosłowności, ale nie zarzuca odbiorców problemami bez wyjaśnień, wszystkie wątpliwości stara się przedstawiać dzięki metaforom – w ten sposób trafi do wyobraźni dzieci i zostanie przez nie zrozumiany, przyczyni się również do zwrócenia uwagi na ważne dzisiaj kwestie – wartość czasu i bogatej osobowości zestawianą z pieniędzmi, chciwością i bezwzględnością w dorosłym świecie. Niełatwo napisać książkę dla dzieci o czasie – Ende dokonał tego bez wpadania w banał.
środa, 29 stycznia 2014
Katarzyna Michalak: Sklepik z Niespodzianką. Lidka
WNK, Warszawa 2013, Merlin.
Akcja w mieścinie
Trzecia przyjaciółka aż do zakończenia tomu „Adela” wydawała się być wcieleniem rozsądku. Jednak i Lidce Katarzyna Michalak przypisała rozmaite demony, a wśród nich – obsesyjne pragnienie posiadania dziecka. I w ostatniej części historii autorka wyjaśnia źródła obłąkanych zachowań, które zakończyły drugi tom, a także sekrety, o których nawet najlepsze przyjaciółki nie miały pojęcia. Czytelniczki poznają przeszłość Lidki – i jej aktualnie bardzo burzliwe życie. Przyjaźń kobiet z Pogodnej zostanie wystawiona na prawdziwą próbę, bo każda z bohaterek na co dzień musi mierzyć się z kłopotami przerastającymi ich najbliższych. Na szczęście nie zabraknie tu i mądrych wskazówek.
Katarzyna Michalak musi ostatecznie uporządkować rozgrzebane w poprzednich tomach tematy i trzymać się konwencji krzepiącej obyczajówki. Swoją popularność po raz kolejny wykorzystuje do zwrócenia uwagi na sprawy ważniejsze niż idealizowana miłość bohaterek: poprzednio zajęła się motywem profilaktyki pozwalającej wykryć raka piersi, teraz nakreśla ciężki los dzieci w ogarniętych wojną krajach – i przekonuje o wadze najdrobniejszych gestów pomocy. Zanim jednak do tego dojdzie, może przyjrzeć się egzystencji Bogusi, Lidki i Adeli po raz ostatni. Początek tomu stanowi prostą konsekwencję niepoczytalnego zachowania Lidki – Michalak nieco bawi się w tworzenie w stylu kryminału, ale zapewnia sobie też taryfę ulgową: rzecz dzieje się przecież w miejscu, w którym radykalne rozwiązania wcale nie są potrzebne, a wszystkiemu da się zaradzić przy odrobinie kreatywności. W normalnym świecie konsekwencje podobnych postaw wiązałyby się z wieloma przykrościami – u Michalak wszystko sprowadza się do rejestrowania zmiennych stanów emocjonalnych. Nie interesuje autorki bliskość prawdziwego życia, a psychika postaci – stąd naginanie faktów pod przebieg opowieści.
Zmieniają się portrety charakterologiczne, co wynika z przyjmowania innych perspektyw. Bogusia, Lidka i Adela znów są opisywane przez pryzmat doświadczeń z przeszłości – a każde trudne przeżycie każe na nowo interpretować postawy i przekonania każdej z kobiet. Sercowe problemy da się trochę wytłumić dzięki licznym tematom pobocznym – im więcej odbiorczynie wiedzą o bohaterkach, tym więcej można im zdradzać na marginesie komentarzy do burzliwej codzienności w Pogodnej.
Katarzyna Michalak przeplata narrację przepisami na ziołowe napary czy herbatki oraz przemyśleniami Lidki. Kiedy trzeba ujawnić fragment bliskiej lub dalszej przeszłości, odwołuje się do kompozycji szkatułkowej, przypominając opowieści z pierwszego tomu: ta forma wypada nieco egzaltowanie, ale też pasuje klimatem do książki. Autorka lubi silne wzruszenia, a raczej wie, że tego będą u niej szukać czytelniczki – i tym razem pozwala sobie na sceny rodem z sentymentalnych filmów familijnych. Niewyobrażalne zagrożenia oraz poświęcenia chętnie miesza z baśnią, coraz mniej cała seria przypomina codzienność odbiorczyń, ale nie przestaje im dostarczać rozrywki. W Pogodnej życie gna swoim dziwnym trybem – dzięki czemu nie ma powtórzeń pobocznych tematów z rozwiązaniami z popularnych czytadeł, ale też Michalak może się części czytelniczek narazić na nadmierne komplikowanie uczuć bohaterek. Zabawa polega tu jednak nie na znalezieniu azylu w bezpiecznej małej mieścinie, a na uzyskaniu spokoju pomimo niewiarygodnych i często przykrych doświadczeń zaprzyjaźnionych ze sobą kobiet. Na brak akcji w tej obyczajówce narzekać się nie da- „Lidka” stanowi takie zamknięcie „Sklepiku z Niespodzianką”, by nikt nie mówił, że Michalak straciła pomysły na rozwój akcji.
Akcja w mieścinie
Trzecia przyjaciółka aż do zakończenia tomu „Adela” wydawała się być wcieleniem rozsądku. Jednak i Lidce Katarzyna Michalak przypisała rozmaite demony, a wśród nich – obsesyjne pragnienie posiadania dziecka. I w ostatniej części historii autorka wyjaśnia źródła obłąkanych zachowań, które zakończyły drugi tom, a także sekrety, o których nawet najlepsze przyjaciółki nie miały pojęcia. Czytelniczki poznają przeszłość Lidki – i jej aktualnie bardzo burzliwe życie. Przyjaźń kobiet z Pogodnej zostanie wystawiona na prawdziwą próbę, bo każda z bohaterek na co dzień musi mierzyć się z kłopotami przerastającymi ich najbliższych. Na szczęście nie zabraknie tu i mądrych wskazówek.
Katarzyna Michalak musi ostatecznie uporządkować rozgrzebane w poprzednich tomach tematy i trzymać się konwencji krzepiącej obyczajówki. Swoją popularność po raz kolejny wykorzystuje do zwrócenia uwagi na sprawy ważniejsze niż idealizowana miłość bohaterek: poprzednio zajęła się motywem profilaktyki pozwalającej wykryć raka piersi, teraz nakreśla ciężki los dzieci w ogarniętych wojną krajach – i przekonuje o wadze najdrobniejszych gestów pomocy. Zanim jednak do tego dojdzie, może przyjrzeć się egzystencji Bogusi, Lidki i Adeli po raz ostatni. Początek tomu stanowi prostą konsekwencję niepoczytalnego zachowania Lidki – Michalak nieco bawi się w tworzenie w stylu kryminału, ale zapewnia sobie też taryfę ulgową: rzecz dzieje się przecież w miejscu, w którym radykalne rozwiązania wcale nie są potrzebne, a wszystkiemu da się zaradzić przy odrobinie kreatywności. W normalnym świecie konsekwencje podobnych postaw wiązałyby się z wieloma przykrościami – u Michalak wszystko sprowadza się do rejestrowania zmiennych stanów emocjonalnych. Nie interesuje autorki bliskość prawdziwego życia, a psychika postaci – stąd naginanie faktów pod przebieg opowieści.
Zmieniają się portrety charakterologiczne, co wynika z przyjmowania innych perspektyw. Bogusia, Lidka i Adela znów są opisywane przez pryzmat doświadczeń z przeszłości – a każde trudne przeżycie każe na nowo interpretować postawy i przekonania każdej z kobiet. Sercowe problemy da się trochę wytłumić dzięki licznym tematom pobocznym – im więcej odbiorczynie wiedzą o bohaterkach, tym więcej można im zdradzać na marginesie komentarzy do burzliwej codzienności w Pogodnej.
Katarzyna Michalak przeplata narrację przepisami na ziołowe napary czy herbatki oraz przemyśleniami Lidki. Kiedy trzeba ujawnić fragment bliskiej lub dalszej przeszłości, odwołuje się do kompozycji szkatułkowej, przypominając opowieści z pierwszego tomu: ta forma wypada nieco egzaltowanie, ale też pasuje klimatem do książki. Autorka lubi silne wzruszenia, a raczej wie, że tego będą u niej szukać czytelniczki – i tym razem pozwala sobie na sceny rodem z sentymentalnych filmów familijnych. Niewyobrażalne zagrożenia oraz poświęcenia chętnie miesza z baśnią, coraz mniej cała seria przypomina codzienność odbiorczyń, ale nie przestaje im dostarczać rozrywki. W Pogodnej życie gna swoim dziwnym trybem – dzięki czemu nie ma powtórzeń pobocznych tematów z rozwiązaniami z popularnych czytadeł, ale też Michalak może się części czytelniczek narazić na nadmierne komplikowanie uczuć bohaterek. Zabawa polega tu jednak nie na znalezieniu azylu w bezpiecznej małej mieścinie, a na uzyskaniu spokoju pomimo niewiarygodnych i często przykrych doświadczeń zaprzyjaźnionych ze sobą kobiet. Na brak akcji w tej obyczajówce narzekać się nie da- „Lidka” stanowi takie zamknięcie „Sklepiku z Niespodzianką”, by nikt nie mówił, że Michalak straciła pomysły na rozwój akcji.
wtorek, 28 stycznia 2014
Katharina Hagena: Smak pestek jabłek
Świat Książki, Warszawa 2014.
Oniryczność wspomnień
Znalazła się książka „Smak pestek jabłek” w serii Leniwa Niedziela, chociaż zupełnie nie przypomina dotychczasowych publikacji wydanych pod tym szyldem. Chyba żeby za wyznacznik wziąć rodzaj uczuć między bohaterami. Konstrukcja tomu, język narracji i sam pomysł na przedstawianie egzystencji postaci to czynniki, które wyróżniają książkę nie tylko pośród innych tytułów w serii, ale nawet wśród powieści obyczajowych. Katharina Hagena zbliża się raczej do literatury środka, do mitotwórczych schematów i nadziei na zdobycie uwagi odbiorców magicznym nastrojem. To literatura, która ma przede wszystkim uwodzić stylem – do zaoferowania ma właśnie zmysłowość opisów, a nie pomysł na fabułę. Tu warstwa tekstowa zatrzymuje odbiorców, i to zatrzymuje na długo. Hagena opowiada dla samej przyjemności opowiadania i mniej interesuje ją, co stanie się z bohaterami.
Do tego autorka dodaje elementy oniryczne w kreacjach postaci. Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy Iris dziedziczy dom babci, przyjeżdża na miejsce i zanurza się we wspomnieniach. Przez tydzień bohaterka przypomina sobie, czym wyróżniali się poszczególni członkowie rodziny, a każdemu odkryciu nadaje nierealistyczny kształt w opowieści. Pojawia się tu między innymi kobieta, która krzesze palcami iskry i inna, cierpiąca na chorobę Parkinsona.- oba zjawiska funkcjonują w tomie niemal na prawach magii, pokazują odkształcenie świata i nie zyskują prawdziwego wyjaśnienia, bo takie nie jest potrzebne, zniszczyłoby tylko konstrukcję tomu.
W „Smaku pestek jabłek” historia rodziny zawężana jest do najbardziej niezwykłych momentów, istotnych albo w budowaniu międzyludzkich relacji, albo też w sygnalizowaniu przełomowych chwil. Po latach Iris spotyka się właśnie w tym miejscu z bratem dawnej przyjaciółki: zna go wprawdzie jako prawnika, ale dopiero sytuacja w rodzinnym domu, samotność i podróże w przeszłość umożliwiają bohaterce zmianę spojrzenia na mężczyznę. Trzeba przyznać, że to wątek akurat dosyć naiwny, jakby Hagena mimo wszystko nie chciała się odrywać do końca od konwencji obyczajowych – a jednak dobrze umotywowała obecność zapowiedzi romansu. W końcu Iris może też dowiedzieć się czegoś o losach przyjaciółki – kolejnej bardzo dziwnej postaci.
Katharina Hagena nie lubi dosłowności ani scenek szkicujących zależność między bohaterami. Unika ulotnych rozmów oraz niepotrzebnych gestów, nie chce przyglądać się teraźniejszości. Zanurza się we wspomnieniach przefiltrowanych już przez analityczne przemyślenia, proponuje odbiorcom nie tyle sytuacje co obrazy sytuacji, już zinterpretowane. Stawia na długie opisy, brzmiące zawsze bardziej poetycko niż przyziemne dialogi – zresztą w wymyślaniu rozmów nie czuje się najpewniej, tu musiałyby pojawić się konkrety, które przeszkadzają w dopracowaniu klimatu. Hagena stawia na malowniczość i na nastrojowość, a uzyskuje to również przez akcentowanie samotności w rodzinnym domu. Iris milczy, bo nie ma się do kogo odzywać. Jej przodkinie milczą, żeby nie zagłuszać języka znaków. Hagena wie, że czytelnicy znajdą realistyczne wyjaśnienia nawet najdziwniejszych postaw bohaterów, więc sama nie męczy się niepotrzebnie wprowadzaniem racjonalizmu. Rzeczowość to jej największy wróg – nie pasuje do sennej aury opowieści. „Smak pestek jabłek” do samego końca będzie konsekwentnie prowadzony w kierunku, na który nie mogą sobie pozwolić autorki naśladujących zwykłe życie obyczajówek.
Oniryczność wspomnień
Znalazła się książka „Smak pestek jabłek” w serii Leniwa Niedziela, chociaż zupełnie nie przypomina dotychczasowych publikacji wydanych pod tym szyldem. Chyba żeby za wyznacznik wziąć rodzaj uczuć między bohaterami. Konstrukcja tomu, język narracji i sam pomysł na przedstawianie egzystencji postaci to czynniki, które wyróżniają książkę nie tylko pośród innych tytułów w serii, ale nawet wśród powieści obyczajowych. Katharina Hagena zbliża się raczej do literatury środka, do mitotwórczych schematów i nadziei na zdobycie uwagi odbiorców magicznym nastrojem. To literatura, która ma przede wszystkim uwodzić stylem – do zaoferowania ma właśnie zmysłowość opisów, a nie pomysł na fabułę. Tu warstwa tekstowa zatrzymuje odbiorców, i to zatrzymuje na długo. Hagena opowiada dla samej przyjemności opowiadania i mniej interesuje ją, co stanie się z bohaterami.
Do tego autorka dodaje elementy oniryczne w kreacjach postaci. Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy Iris dziedziczy dom babci, przyjeżdża na miejsce i zanurza się we wspomnieniach. Przez tydzień bohaterka przypomina sobie, czym wyróżniali się poszczególni członkowie rodziny, a każdemu odkryciu nadaje nierealistyczny kształt w opowieści. Pojawia się tu między innymi kobieta, która krzesze palcami iskry i inna, cierpiąca na chorobę Parkinsona.- oba zjawiska funkcjonują w tomie niemal na prawach magii, pokazują odkształcenie świata i nie zyskują prawdziwego wyjaśnienia, bo takie nie jest potrzebne, zniszczyłoby tylko konstrukcję tomu.
W „Smaku pestek jabłek” historia rodziny zawężana jest do najbardziej niezwykłych momentów, istotnych albo w budowaniu międzyludzkich relacji, albo też w sygnalizowaniu przełomowych chwil. Po latach Iris spotyka się właśnie w tym miejscu z bratem dawnej przyjaciółki: zna go wprawdzie jako prawnika, ale dopiero sytuacja w rodzinnym domu, samotność i podróże w przeszłość umożliwiają bohaterce zmianę spojrzenia na mężczyznę. Trzeba przyznać, że to wątek akurat dosyć naiwny, jakby Hagena mimo wszystko nie chciała się odrywać do końca od konwencji obyczajowych – a jednak dobrze umotywowała obecność zapowiedzi romansu. W końcu Iris może też dowiedzieć się czegoś o losach przyjaciółki – kolejnej bardzo dziwnej postaci.
Katharina Hagena nie lubi dosłowności ani scenek szkicujących zależność między bohaterami. Unika ulotnych rozmów oraz niepotrzebnych gestów, nie chce przyglądać się teraźniejszości. Zanurza się we wspomnieniach przefiltrowanych już przez analityczne przemyślenia, proponuje odbiorcom nie tyle sytuacje co obrazy sytuacji, już zinterpretowane. Stawia na długie opisy, brzmiące zawsze bardziej poetycko niż przyziemne dialogi – zresztą w wymyślaniu rozmów nie czuje się najpewniej, tu musiałyby pojawić się konkrety, które przeszkadzają w dopracowaniu klimatu. Hagena stawia na malowniczość i na nastrojowość, a uzyskuje to również przez akcentowanie samotności w rodzinnym domu. Iris milczy, bo nie ma się do kogo odzywać. Jej przodkinie milczą, żeby nie zagłuszać języka znaków. Hagena wie, że czytelnicy znajdą realistyczne wyjaśnienia nawet najdziwniejszych postaw bohaterów, więc sama nie męczy się niepotrzebnie wprowadzaniem racjonalizmu. Rzeczowość to jej największy wróg – nie pasuje do sennej aury opowieści. „Smak pestek jabłek” do samego końca będzie konsekwentnie prowadzony w kierunku, na który nie mogą sobie pozwolić autorki naśladujących zwykłe życie obyczajówek.
poniedziałek, 27 stycznia 2014
Agnieszka Pietrzyk: Urlop nad morzem
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Bez odpoczynku
„Urlop nad morzem” tylko tytuł ma spokojny. Agnieszka Pietrzyk zaczyna bowiem od formy standardowej obyczajówki, przechodzi przez prosty kryminał, by skończyć na thrillerze – a wszystko rozgrywa się podczas zwyczajnego urlopu – tyle że listopadowego, bo Beata i Marcin nie mają nic przeciwko złej pogodzie. Zwłaszcza Beata jest zachwycona, bo w starym domu przyjaciółki może odnaleźć prawdziwe skarby. Podczas przeszukiwania strychu wpada jej w ręce list małego dziecka, które twierdzi, że zabita przez męża mama została zakopana w piwnicy – i że chłopca czeka taki sam los. Leniwe wakacje natychmiast zamieniają się w śledztwo, a w egzystencji bohaterów zmieni się bardzo dużo.
Agnieszka Pietrzyk tworzy ciekawe osobowości i takie też relacje między postaciami. Beata poznała swojego drugiego męża, gdy ten był jeszcze chłopakiem jej najlepszej przyjaciółki, teraz z lekkim niepokojem obserwuje zażyłość między nimi. Przyjaciółka, Kaśka, zamierza korzystać z życia bez wyrzutów sumienia. Beata ma jeszcze dorosłą córkę – mądrą, odpowiedzialną i dowcipną. I przeszłość, do której nie każdemu może się przyznać. Teraz, przejęta losem nieznanego dziecka, nie bacząc na fakt, że od napisania listu upłynęło kilka dekad, angażuje się w poszukiwania. W małej i nadmorskiej miejscowości wszyscy wszystko o sobie wiedzą – a to, czego nie wiedzą, uzupełniają plotkami. Beata będzie musiała wyłuskać prawdę z kolejnych odkryć, aby poznać tożsamość zwłok ukrytych naprawdę w piwnicy starego domu. A to dopiero początek problemów.
„Urlop nad morzem” otwarty został wstrząsającym listem – informacją o potwornej zbrodni. Nieprzypadkowo postać Raskolnikowa przewija się przez całą książkę: w samej zbrodni nie będzie finezji ani pomysłowości. Także śledztwo nie przypomina skomplikowanych kryminalnych intryg – tyle że bohaterka musi spotykać się z kolejnymi osobami, które mogą rzucić nowe światło na to, co zdarzyło się w przeszłości. Na pozorny spokój akcji wpływ ma między innymi czasowe oddalenie – ofiara zginęła prawie w połowie ubiegłego wieku, jej morderca już nie zagraża tym, którzy chcieliby się dowiedzieć czegoś o historii rozgrywającej się w domu nad morzem. Beata nie boi się, że ktoś skutecznie zamknie usta jej informatorom, a do tego przekonuje się, jak trudno dojść do prawdy dzięki amatorskim poszukiwaniom. Wiadomości gromadzi, ale nie ma potrzeby ich analizowania – dzięki rozsądnie myślącemu mężowi zyskuje możliwość odrzucenia fałszywych przesłanek. Dość długo tworzy w konwencji obyczajówki podpartej kryminałem.
Jest w tej książce również odrobina humoru wprowadzana za sprawą obecności córki Beaty. Samej autorce zależy jednak bardziej na uzyskaniu lekko tajemniczej atmosfery, która ukryje sposób zdobywania danych. Celowe jest tu między innymi rezygnowanie z wakacyjnego klimatu i beztroski. Pietrzyk mogła w różnych kierunkach rozwinąć swoją historię, wybrała ten najmniej przewidywalny – więc lektura usatysfakcjonuje tych odbiorców, którzy nie lubią powtarzalności w powieściach. W „Urlopie nad morzem” zagadkowość stopniowo powinna zamienić się w grozę, a cukierkowe scenariusze nie mają tu racji bytu. Agnieszka Pietrzyk do bohaterów zagląda tylko na chwilę, wyposażając ich w barwne życiorysy i w pogmatwaną przyszłość – tyle że o tym w momencie wyjazdu na urlop postacie jeszcze nie wiedzą. To powieść z dreszczykiem – a finał na przekór rozrywkowym czytadłom obudzi sporo wątpliwości.
Bez odpoczynku
„Urlop nad morzem” tylko tytuł ma spokojny. Agnieszka Pietrzyk zaczyna bowiem od formy standardowej obyczajówki, przechodzi przez prosty kryminał, by skończyć na thrillerze – a wszystko rozgrywa się podczas zwyczajnego urlopu – tyle że listopadowego, bo Beata i Marcin nie mają nic przeciwko złej pogodzie. Zwłaszcza Beata jest zachwycona, bo w starym domu przyjaciółki może odnaleźć prawdziwe skarby. Podczas przeszukiwania strychu wpada jej w ręce list małego dziecka, które twierdzi, że zabita przez męża mama została zakopana w piwnicy – i że chłopca czeka taki sam los. Leniwe wakacje natychmiast zamieniają się w śledztwo, a w egzystencji bohaterów zmieni się bardzo dużo.
Agnieszka Pietrzyk tworzy ciekawe osobowości i takie też relacje między postaciami. Beata poznała swojego drugiego męża, gdy ten był jeszcze chłopakiem jej najlepszej przyjaciółki, teraz z lekkim niepokojem obserwuje zażyłość między nimi. Przyjaciółka, Kaśka, zamierza korzystać z życia bez wyrzutów sumienia. Beata ma jeszcze dorosłą córkę – mądrą, odpowiedzialną i dowcipną. I przeszłość, do której nie każdemu może się przyznać. Teraz, przejęta losem nieznanego dziecka, nie bacząc na fakt, że od napisania listu upłynęło kilka dekad, angażuje się w poszukiwania. W małej i nadmorskiej miejscowości wszyscy wszystko o sobie wiedzą – a to, czego nie wiedzą, uzupełniają plotkami. Beata będzie musiała wyłuskać prawdę z kolejnych odkryć, aby poznać tożsamość zwłok ukrytych naprawdę w piwnicy starego domu. A to dopiero początek problemów.
„Urlop nad morzem” otwarty został wstrząsającym listem – informacją o potwornej zbrodni. Nieprzypadkowo postać Raskolnikowa przewija się przez całą książkę: w samej zbrodni nie będzie finezji ani pomysłowości. Także śledztwo nie przypomina skomplikowanych kryminalnych intryg – tyle że bohaterka musi spotykać się z kolejnymi osobami, które mogą rzucić nowe światło na to, co zdarzyło się w przeszłości. Na pozorny spokój akcji wpływ ma między innymi czasowe oddalenie – ofiara zginęła prawie w połowie ubiegłego wieku, jej morderca już nie zagraża tym, którzy chcieliby się dowiedzieć czegoś o historii rozgrywającej się w domu nad morzem. Beata nie boi się, że ktoś skutecznie zamknie usta jej informatorom, a do tego przekonuje się, jak trudno dojść do prawdy dzięki amatorskim poszukiwaniom. Wiadomości gromadzi, ale nie ma potrzeby ich analizowania – dzięki rozsądnie myślącemu mężowi zyskuje możliwość odrzucenia fałszywych przesłanek. Dość długo tworzy w konwencji obyczajówki podpartej kryminałem.
Jest w tej książce również odrobina humoru wprowadzana za sprawą obecności córki Beaty. Samej autorce zależy jednak bardziej na uzyskaniu lekko tajemniczej atmosfery, która ukryje sposób zdobywania danych. Celowe jest tu między innymi rezygnowanie z wakacyjnego klimatu i beztroski. Pietrzyk mogła w różnych kierunkach rozwinąć swoją historię, wybrała ten najmniej przewidywalny – więc lektura usatysfakcjonuje tych odbiorców, którzy nie lubią powtarzalności w powieściach. W „Urlopie nad morzem” zagadkowość stopniowo powinna zamienić się w grozę, a cukierkowe scenariusze nie mają tu racji bytu. Agnieszka Pietrzyk do bohaterów zagląda tylko na chwilę, wyposażając ich w barwne życiorysy i w pogmatwaną przyszłość – tyle że o tym w momencie wyjazdu na urlop postacie jeszcze nie wiedzą. To powieść z dreszczykiem – a finał na przekór rozrywkowym czytadłom obudzi sporo wątpliwości.
niedziela, 26 stycznia 2014
Ulrich Schnabel: Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia
Muza SA, Warszawa 2014.
Pułapki codzienności
„Dietetyczny poradnik dla sfery psychiki” – tak Urlich Schnabel chce określać swoją książkę „Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia”. Publikacja wydana w bardzo ciekawym cyklu Spectrum stanowi kolejny głos przeciwko pośpiechowi, wyścigom szczurów i chorobom cywilizacyjnym. Przypomina o korzyściach płynących ze zwolnienia tempa życia, pokazuje znaczenie odpoczynku w kreatywności i przekonuje, że organizm potrzebuje także relaksu, wolnych od wyrzutów sumienia przerw w zabieganiu. Właściwie teorie prezentowane przez Schnabela nie są niczym nowym, ale autor stara się je nagłośnić, upowszechnić i tym samym uratować choć kilka osób przed nieuświadamianymi zagrożeniami.
„Sztuka leniuchowania” to książka popularnonaukowa napisana z humorem – na samym jej końcu znajduje się streszczenie zawartości rozdziałów dla leniwych (lub przeciwnie, dla tych, którzy mimo wszystko wybierają pośpiech i nie mają czasu na lekturę). Schnabel udowadnia, że umiejętności w dziedzinie zarządzania czasem nie doprowadzą do wygospodarowania chwil na odpoczynek, naświetla paradoks wyjeżdżania na urlop w dalekie kraje. Porusza tematy ważne, na przykład uzależnienie od przeglądania poczty e-mailowej czy współczesny szum informacyjny. Zachęca do zdrowego (i uzdrawiającego) lenistwa – drzemek w ciągu dnia, medytacji czy zwykłego, wolnego od stresu nicnierobienia. Na dowód skuteczności takiego podejścia przywołuje sławne postacie z ochotą leniuchujące, a i tak odnoszące sukcesy w różnych dziedzinach.
Ulrich Schnabel próbuje zmodyfikować sposób myślenia o wolnym czasie, wyjaśnia mechanizmy konsumpcjonizmu i niebezpieczeństwa płynące z przyjętego ogólnie modelu szczęścia i szczęśliwości. Odwołuje się do zgrabnych historyjek i anegdot, przytacza barwne przykłady, przywraca pojęcie nudy. Uczy, jak odpoczywać – bo to sztuka coraz bardziej zapominana. Jednocześnie Schnabel nie zamierza toczyć boju na argumenty z tymi, którzy marzą o wielkich karierach i osiąganiu takich celów przez serie wyrzeczeń. Obrazy wypalenia zawodowego (zarówno w sferze psychicznej jak i fizycznej) pojawiają się tu z rzadka, bo trudno byłoby przekonać do przyjemności metodą zastraszania. „Sztuka leniuchowania” ma przypominać o jednej z możliwych dróg do uzyskania wewnętrznego spokoju, zadowolenia i spełnienia – autor natomiast rezygnuje z formy poradnika, wnioski pozostawiając odbiorcom. Czasem tylko, dla wygody, tworzy zgrabne tabelki z wyliczeniami.
„Sztuka leniuchowania” napisana jest lekko i budzi ciekawość. Zapewnia lekturowy relaks, ale nie rozleniwia, podsuwając czytelnikom sporo tematów wartych przeanalizowania. Autor jawi się jako dobry obserwator rzeczywistości i zarazem przewodnik po niej. To, że porzuca tony katastroficzne na rzecz poczucia humoru, świadczy o jego gawędziarskim wyczuciu – i po raz kolejny usatysfakcjonuje wielbicieli całej serii Spectrum. Ważne jest również w tomie sygnalizowanie wyników badań z różnych dziedzin – znajdą się tu migawki z faz snu i obserwacje socjologiczne, rola marzeń, pamięć robocza i… skecze, elementy psychologii oraz filozofii. Schnabel pomaga zrozumieć dzisiejsze zagrożenia i pokazuje, jak się przed nimi obronić. Nie bez znaczenia, zwłaszcza dla tych, którzy muszą wykazywać się w pracy bogatą wyobraźnią, stają się fragmenty poświęcone kreatywności i przełamywaniu twórczych barier. „Sztuka leniuchowania” nie jest prostą pochwałą lenistwa – to próba zwrócenia uwagi na alternatywę dla codziennego pośpiechu, ratunek dla zagubionych pracusiów. Jednocześnie to interesująca diagnoza społeczeństw i czasów – diagnoza, która ma prowadzić odbiorców do uważniejszego oddzielania obowiązków od przyjemności.
Pułapki codzienności
„Dietetyczny poradnik dla sfery psychiki” – tak Urlich Schnabel chce określać swoją książkę „Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia”. Publikacja wydana w bardzo ciekawym cyklu Spectrum stanowi kolejny głos przeciwko pośpiechowi, wyścigom szczurów i chorobom cywilizacyjnym. Przypomina o korzyściach płynących ze zwolnienia tempa życia, pokazuje znaczenie odpoczynku w kreatywności i przekonuje, że organizm potrzebuje także relaksu, wolnych od wyrzutów sumienia przerw w zabieganiu. Właściwie teorie prezentowane przez Schnabela nie są niczym nowym, ale autor stara się je nagłośnić, upowszechnić i tym samym uratować choć kilka osób przed nieuświadamianymi zagrożeniami.
„Sztuka leniuchowania” to książka popularnonaukowa napisana z humorem – na samym jej końcu znajduje się streszczenie zawartości rozdziałów dla leniwych (lub przeciwnie, dla tych, którzy mimo wszystko wybierają pośpiech i nie mają czasu na lekturę). Schnabel udowadnia, że umiejętności w dziedzinie zarządzania czasem nie doprowadzą do wygospodarowania chwil na odpoczynek, naświetla paradoks wyjeżdżania na urlop w dalekie kraje. Porusza tematy ważne, na przykład uzależnienie od przeglądania poczty e-mailowej czy współczesny szum informacyjny. Zachęca do zdrowego (i uzdrawiającego) lenistwa – drzemek w ciągu dnia, medytacji czy zwykłego, wolnego od stresu nicnierobienia. Na dowód skuteczności takiego podejścia przywołuje sławne postacie z ochotą leniuchujące, a i tak odnoszące sukcesy w różnych dziedzinach.
Ulrich Schnabel próbuje zmodyfikować sposób myślenia o wolnym czasie, wyjaśnia mechanizmy konsumpcjonizmu i niebezpieczeństwa płynące z przyjętego ogólnie modelu szczęścia i szczęśliwości. Odwołuje się do zgrabnych historyjek i anegdot, przytacza barwne przykłady, przywraca pojęcie nudy. Uczy, jak odpoczywać – bo to sztuka coraz bardziej zapominana. Jednocześnie Schnabel nie zamierza toczyć boju na argumenty z tymi, którzy marzą o wielkich karierach i osiąganiu takich celów przez serie wyrzeczeń. Obrazy wypalenia zawodowego (zarówno w sferze psychicznej jak i fizycznej) pojawiają się tu z rzadka, bo trudno byłoby przekonać do przyjemności metodą zastraszania. „Sztuka leniuchowania” ma przypominać o jednej z możliwych dróg do uzyskania wewnętrznego spokoju, zadowolenia i spełnienia – autor natomiast rezygnuje z formy poradnika, wnioski pozostawiając odbiorcom. Czasem tylko, dla wygody, tworzy zgrabne tabelki z wyliczeniami.
„Sztuka leniuchowania” napisana jest lekko i budzi ciekawość. Zapewnia lekturowy relaks, ale nie rozleniwia, podsuwając czytelnikom sporo tematów wartych przeanalizowania. Autor jawi się jako dobry obserwator rzeczywistości i zarazem przewodnik po niej. To, że porzuca tony katastroficzne na rzecz poczucia humoru, świadczy o jego gawędziarskim wyczuciu – i po raz kolejny usatysfakcjonuje wielbicieli całej serii Spectrum. Ważne jest również w tomie sygnalizowanie wyników badań z różnych dziedzin – znajdą się tu migawki z faz snu i obserwacje socjologiczne, rola marzeń, pamięć robocza i… skecze, elementy psychologii oraz filozofii. Schnabel pomaga zrozumieć dzisiejsze zagrożenia i pokazuje, jak się przed nimi obronić. Nie bez znaczenia, zwłaszcza dla tych, którzy muszą wykazywać się w pracy bogatą wyobraźnią, stają się fragmenty poświęcone kreatywności i przełamywaniu twórczych barier. „Sztuka leniuchowania” nie jest prostą pochwałą lenistwa – to próba zwrócenia uwagi na alternatywę dla codziennego pośpiechu, ratunek dla zagubionych pracusiów. Jednocześnie to interesująca diagnoza społeczeństw i czasów – diagnoza, która ma prowadzić odbiorców do uważniejszego oddzielania obowiązków od przyjemności.
sobota, 25 stycznia 2014
Holly Webb: Teodor rusza z pomocą
Znak, Kraków 2014.
Zadanie Lotki
Powoli zbliża się do końca seria Animal Magic, więc małą Lotkę, bohaterkę cyklu i czarownicę czekać będą kolejne poważne zmiany. Jedenastolatka, która mieszka w sklepie zoologicznym wujka, rozmawia ze zwierzętami i poznała działanie dobrej i złej magii, odzyskała już ojca. Teraz przychodzi czas na wyjawienie tajemnic mamie – i na pogodzenie rodziców, którzy nie widzieli się przez osiem długich lat. Wydawałoby się, że to za ciężkie zadanie dla dziewczynki, ale Lotka nie jest sama. Może liczyć na wsparcie wujka i jego narzeczonej, na pomoc jamniczki, z którą połączona jest magiczną więzią, a także na swoją najlepszą przyjaciółkę, Olgę. Pomoże jej również tajemniczy jednorożec pojawiający się w wizjach.
Trudno to dostrzec na przestrzeni jednego tomu i jednej krótkiej opowieści w stylu pop, ale Lotka konsekwentnie się rozwija. Na początku była zahukanym i zagubionym dzieckiem – stałe towarzystwo pomysłowych i rozbrykanych zwierząt pomogło jej w przezwyciężeniu słabości. Lotka nie musi już uciekać od problemów, a przynajmniej nie zadręcza się nimi, a szuka rozwiązania. Dzięki temu sama historia może się coraz bardziej odważnie rozwijać, nie tylko w sferze akcji, ale również w warstwie obyczajowej. Lotka odkrywa niekiedy tematy niezbyt do niedawna popularne w literaturze czwartej – dowiedziała się już, że zła czarownica, Pandora, była kiedyś ukochaną jej ojca, poznała potęgę nienawiści i poczuła bunt wobec rodziców. Tu nie ma czasu na rodzinną sielankę, chociaż oczywiście wszystko zmierza w dobrym kierunku.
Holly Webb modę na magię i zwierzęta w opowieściach dla najmłodszych wykorzystuje na różne sposoby w różnych popseriach. W Animal Magic nie zależy jej na przedstawianiu relacji między skrzywdzonymi stworzeniami i dzielnym dzieckiem, które podejmuje trud opieki nad bezbronną istotą. Tę serię kieruje do nieco starszych odbiorców, wplata do niej rozmaite psychologiczne zawiłości, ale przede wszystkim szuka sposobu, by mówić najmłodszym o mniej pozytywnych odczuciach. Szkolna koleżanka, Sara, znęca się nad słabszymi. Pandora pałą nienawiścią do rodziny Lotki. Mama bohaterki zamyka się na magię i prezentuje do bólu racjonalistyczną postawę. Ojciec nie daje rodzinie oparcia, bo sam potrzebuje opieki, by wrócić do normalnego życia. Sama Lotka zyskuje do tego jeszcze lęk o przyszłość (nie chce wyprowadzać się ze sklepu) i świadomość swojej mocy, która – źle ukierunkowana – może działać destrukcyjnie.
Holly Webb wybiera narrację skupioną na czarach. W ten sposób tłumaczy dziecięce wabiki (w końcu jednorożce też do nich należą), ale i każe małym czytelnikom uważnie przyglądać się akcji. Lotka funkcjonuje zawieszona między obowiązkami początkującej czarownicy, przykładnej córki oraz uczennicy – bo o tej ostatniej roli Webb nie zapomina, dość realistycznie prezentując Lotkę w szkole. Jako taka, mała bohaterka przyciągnie uwagę odbiorców. Ma dostarczać im rozrywki i lekturowej przyjemności, a Holly Webb nie zamierza nikogo zamęczać tendencyjnymi morałami. „Teodor rusza z pomocą”, przedostatni tom w cyklu, nie rozwiązuje jeszcze wszystkich trosk postaci, ale Holly Webb lubi akcję i działanie, więc to właśnie serwuje czytelnikom, unikając infantylnych fabuł.
Zadanie Lotki
Powoli zbliża się do końca seria Animal Magic, więc małą Lotkę, bohaterkę cyklu i czarownicę czekać będą kolejne poważne zmiany. Jedenastolatka, która mieszka w sklepie zoologicznym wujka, rozmawia ze zwierzętami i poznała działanie dobrej i złej magii, odzyskała już ojca. Teraz przychodzi czas na wyjawienie tajemnic mamie – i na pogodzenie rodziców, którzy nie widzieli się przez osiem długich lat. Wydawałoby się, że to za ciężkie zadanie dla dziewczynki, ale Lotka nie jest sama. Może liczyć na wsparcie wujka i jego narzeczonej, na pomoc jamniczki, z którą połączona jest magiczną więzią, a także na swoją najlepszą przyjaciółkę, Olgę. Pomoże jej również tajemniczy jednorożec pojawiający się w wizjach.
Trudno to dostrzec na przestrzeni jednego tomu i jednej krótkiej opowieści w stylu pop, ale Lotka konsekwentnie się rozwija. Na początku była zahukanym i zagubionym dzieckiem – stałe towarzystwo pomysłowych i rozbrykanych zwierząt pomogło jej w przezwyciężeniu słabości. Lotka nie musi już uciekać od problemów, a przynajmniej nie zadręcza się nimi, a szuka rozwiązania. Dzięki temu sama historia może się coraz bardziej odważnie rozwijać, nie tylko w sferze akcji, ale również w warstwie obyczajowej. Lotka odkrywa niekiedy tematy niezbyt do niedawna popularne w literaturze czwartej – dowiedziała się już, że zła czarownica, Pandora, była kiedyś ukochaną jej ojca, poznała potęgę nienawiści i poczuła bunt wobec rodziców. Tu nie ma czasu na rodzinną sielankę, chociaż oczywiście wszystko zmierza w dobrym kierunku.
Holly Webb modę na magię i zwierzęta w opowieściach dla najmłodszych wykorzystuje na różne sposoby w różnych popseriach. W Animal Magic nie zależy jej na przedstawianiu relacji między skrzywdzonymi stworzeniami i dzielnym dzieckiem, które podejmuje trud opieki nad bezbronną istotą. Tę serię kieruje do nieco starszych odbiorców, wplata do niej rozmaite psychologiczne zawiłości, ale przede wszystkim szuka sposobu, by mówić najmłodszym o mniej pozytywnych odczuciach. Szkolna koleżanka, Sara, znęca się nad słabszymi. Pandora pałą nienawiścią do rodziny Lotki. Mama bohaterki zamyka się na magię i prezentuje do bólu racjonalistyczną postawę. Ojciec nie daje rodzinie oparcia, bo sam potrzebuje opieki, by wrócić do normalnego życia. Sama Lotka zyskuje do tego jeszcze lęk o przyszłość (nie chce wyprowadzać się ze sklepu) i świadomość swojej mocy, która – źle ukierunkowana – może działać destrukcyjnie.
Holly Webb wybiera narrację skupioną na czarach. W ten sposób tłumaczy dziecięce wabiki (w końcu jednorożce też do nich należą), ale i każe małym czytelnikom uważnie przyglądać się akcji. Lotka funkcjonuje zawieszona między obowiązkami początkującej czarownicy, przykładnej córki oraz uczennicy – bo o tej ostatniej roli Webb nie zapomina, dość realistycznie prezentując Lotkę w szkole. Jako taka, mała bohaterka przyciągnie uwagę odbiorców. Ma dostarczać im rozrywki i lekturowej przyjemności, a Holly Webb nie zamierza nikogo zamęczać tendencyjnymi morałami. „Teodor rusza z pomocą”, przedostatni tom w cyklu, nie rozwiązuje jeszcze wszystkich trosk postaci, ale Holly Webb lubi akcję i działanie, więc to właśnie serwuje czytelnikom, unikając infantylnych fabuł.
piątek, 24 stycznia 2014
Marina Adshade: Seks i pieniądze. Kalkulacja w miłości
PWN, Warszawa 2014.
Związki i biznes
Z pomysłu na zainteresowanie studentów ekonomią Marina Adshade stworzyła wartościową dla wielu odbiorców publikację traktującą o tym, jak seks wiąże się z sytuacją ekonomiczną i jakie są wzajemne zależności między szeroko pojętym biznesem a popędem płciowym. „Seks i pieniądze. Kalkulacja w miłości” to pozycja, którą z zainteresowaniem przeczytają nie tylko zajmujący się sprawami rynku. Do swoich analiz włącza bowiem autorka i elementy psychologii, i socjologii, i – własne doświadczenia czy obserwacje. Rozszyfrowuje mechanizmy wstępowania w związki, sprawdza bilans zysków i strat życia w małżeństwie i w konkubinacie, próbuje zasady zgodnej egzystencji przełożyć na język biznesu i pokazać, jak uzyskać szczęście dzięki uświadomieniu sobie roli umów z partnerem. Na potrzeby tej opowieści sporo upraszcza, tworzy modele związków albo przerysowane, albo z różnych względów trudne do przeniesienia na rzeczywistość – a jednak daje czytelnikom sporo do myślenia.
Zachowania seksualne rozpatrywane przez pryzmat ekonomii Marina Adshade ujmuje w kilka kategorii. Odnosi się do najbardziej aktualnych obserwacji, umiejętnie zestawiając je z dawnym podejściem do seksu pozamałżeńskiego – pyta między innymi, dlaczego ludzie podejmują konkretne wybory i jaki wpływ na to mają przemiany obyczajowe. Osobno analizuje życie singli i par (także par homoseksualnych), sporo miejsca poświęca tematowi portali randkowych i kreacjom mającym na celu znalezienie drugiej połówki. Związki widzi jako układy sił, w których nie ma mowy o dokładnym podziale obowiązków i przyjemności – przedstawia rozwiązania przydatne z punktu widzenia ekonomii – tyle że często zbyt „biznesowe”, by mogły zostać zastosowane w praktyce. Adshade w swoim ujęciu wyklucza właściwie romantyzm, małżeństwo lub konkubinat prezentując wyłącznie jako efekt umowy prowadzącej do maksymalizacji korzyści własnych. To raczej zniechęci do stosowania jej wskazówek – mimo że same interpretacje zachowań partnera przez pryzmat ekonomii mogą okazać się całkiem przydatne, oczywiście po przełożeniu na codzienność.
Bywa, że autorka wylicza, jakie są realne koszty określonych decyzji – uogólnia rzeczywistość, sprowadzając ją do prostych wzorców. Skupia się tylko na celach par, wskazuje potencjalne motywacje, dochodząc dość często do wartościowych wniosków. Owszem, uogólnia i uśrednia – ale nie może postąpić inaczej, jeśli chce ukazać prawidła rządzące ludźmi. Prowadzi odbiorców przez kolejne etapy dojrzewania emocjonalnego, zaczyna od nastolatków, a kończy na parach w podeszłym wieku, bo priorytety w ekonomii związków zmieniają się z czasem i doświadczeniem.
Autorka nie stroni od okraszania opowieści prywatnymi komentarzami i wtrąceniami, których rzadko można się spodziewać po wykładowcy akademickim, nawet luźno podchodzącym do tematu swoich badań. Bardzo często podkreśla, że jest osobą samotną: przywołuje nieudane próby swatania ze znajomymi znajomych czy wizyty na portalach randkowych, zdradza się z upodobaniami do określonego typu mężczyzn. Wydaje się nawet, że wyłącznie samotności zawdzięcza twórcze przemyślenia na temat interpersonalnych relacji w kontekście biznesowych umów. Byłaby w stanie skodyfikować związek – przynajmniej w teorii, bo życie bardzo szybko zweryfikowałoby jej poglądy. Autorka dzięki uzewnętrznianiu swojej prywatności i związanych z nią emocji może zdobyć się na dystans w oglądaniu par – i dojść do ciekawych wniosków. Inna rzecz, że dla wielu odbiorców doświadczenia autorki (lub też ich brak) staną się pretekstem do odrzucenia sporej części wniosków. „Seks i pieniądze” to jednak tom atrakcyjny i obliczony na zdobycie uwagi szerokiej publiczności.
Związki i biznes
Z pomysłu na zainteresowanie studentów ekonomią Marina Adshade stworzyła wartościową dla wielu odbiorców publikację traktującą o tym, jak seks wiąże się z sytuacją ekonomiczną i jakie są wzajemne zależności między szeroko pojętym biznesem a popędem płciowym. „Seks i pieniądze. Kalkulacja w miłości” to pozycja, którą z zainteresowaniem przeczytają nie tylko zajmujący się sprawami rynku. Do swoich analiz włącza bowiem autorka i elementy psychologii, i socjologii, i – własne doświadczenia czy obserwacje. Rozszyfrowuje mechanizmy wstępowania w związki, sprawdza bilans zysków i strat życia w małżeństwie i w konkubinacie, próbuje zasady zgodnej egzystencji przełożyć na język biznesu i pokazać, jak uzyskać szczęście dzięki uświadomieniu sobie roli umów z partnerem. Na potrzeby tej opowieści sporo upraszcza, tworzy modele związków albo przerysowane, albo z różnych względów trudne do przeniesienia na rzeczywistość – a jednak daje czytelnikom sporo do myślenia.
Zachowania seksualne rozpatrywane przez pryzmat ekonomii Marina Adshade ujmuje w kilka kategorii. Odnosi się do najbardziej aktualnych obserwacji, umiejętnie zestawiając je z dawnym podejściem do seksu pozamałżeńskiego – pyta między innymi, dlaczego ludzie podejmują konkretne wybory i jaki wpływ na to mają przemiany obyczajowe. Osobno analizuje życie singli i par (także par homoseksualnych), sporo miejsca poświęca tematowi portali randkowych i kreacjom mającym na celu znalezienie drugiej połówki. Związki widzi jako układy sił, w których nie ma mowy o dokładnym podziale obowiązków i przyjemności – przedstawia rozwiązania przydatne z punktu widzenia ekonomii – tyle że często zbyt „biznesowe”, by mogły zostać zastosowane w praktyce. Adshade w swoim ujęciu wyklucza właściwie romantyzm, małżeństwo lub konkubinat prezentując wyłącznie jako efekt umowy prowadzącej do maksymalizacji korzyści własnych. To raczej zniechęci do stosowania jej wskazówek – mimo że same interpretacje zachowań partnera przez pryzmat ekonomii mogą okazać się całkiem przydatne, oczywiście po przełożeniu na codzienność.
Bywa, że autorka wylicza, jakie są realne koszty określonych decyzji – uogólnia rzeczywistość, sprowadzając ją do prostych wzorców. Skupia się tylko na celach par, wskazuje potencjalne motywacje, dochodząc dość często do wartościowych wniosków. Owszem, uogólnia i uśrednia – ale nie może postąpić inaczej, jeśli chce ukazać prawidła rządzące ludźmi. Prowadzi odbiorców przez kolejne etapy dojrzewania emocjonalnego, zaczyna od nastolatków, a kończy na parach w podeszłym wieku, bo priorytety w ekonomii związków zmieniają się z czasem i doświadczeniem.
Autorka nie stroni od okraszania opowieści prywatnymi komentarzami i wtrąceniami, których rzadko można się spodziewać po wykładowcy akademickim, nawet luźno podchodzącym do tematu swoich badań. Bardzo często podkreśla, że jest osobą samotną: przywołuje nieudane próby swatania ze znajomymi znajomych czy wizyty na portalach randkowych, zdradza się z upodobaniami do określonego typu mężczyzn. Wydaje się nawet, że wyłącznie samotności zawdzięcza twórcze przemyślenia na temat interpersonalnych relacji w kontekście biznesowych umów. Byłaby w stanie skodyfikować związek – przynajmniej w teorii, bo życie bardzo szybko zweryfikowałoby jej poglądy. Autorka dzięki uzewnętrznianiu swojej prywatności i związanych z nią emocji może zdobyć się na dystans w oglądaniu par – i dojść do ciekawych wniosków. Inna rzecz, że dla wielu odbiorców doświadczenia autorki (lub też ich brak) staną się pretekstem do odrzucenia sporej części wniosków. „Seks i pieniądze” to jednak tom atrakcyjny i obliczony na zdobycie uwagi szerokiej publiczności.
czwartek, 23 stycznia 2014
Katarzyna Majgier: Ula i urwisy. Nowi sąsiedzi
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Dziecięcy świat
„Ula i urwisy. Nowi sąsiedzi” to pierwszy tom zabawnej popserii o pewnej kilkulatce. Ale tym, co od razu rzuca się w oczy, jest genialne połączenie dowcipnego stylu narracji Katarzyny Majgier i równie dowcipnych, zawadiackich ilustracji Kasi Kołodziej. Jak Zosia z ulicy Kociej kojarzyć się będzie zawsze z rysunkami Agaty Raczyńskiej, tak Kasia Kołodziej stworzyła wizerunek Uli, który małych odbiorców do tomu przyciągnie.
Katarzyna Majgier zdaje sobie sprawę z różnic w postrzeganiu świata przez dorosłych i dzieci. To, co widzą starsi, niekoniecznie musi się pokrywać z pomysłami i wnioskami ich pociech. Pociechy liczą na domyślność mamy i taty – i z reguły czeka je rozczarowanie (a w najlepszym razie – zdumienie) nawarstwiającymi się nieporozumieniami. Do naświetlania tego problemu Majgier wymyśliła Ulę – bohaterkę lekko rozbrykaną i bardzo swojską, ciekawą świata, zdecydowaną i pomysłową – a przy tym też dość bystrą. Ula chciałaby mieć domek na drzewie, ale skoro nie może – urządziła sobie kryjówkę w krzakach na podwórku. Zakopuje tam swoje skarby – zupełnie jak maluchy przed czasami komputerów: szkiełka, kamyczki czy kwiatki. Wprawdzie w domu ma dużo zabawek (najlepsze zawsze dostaje od cioci), ale mądrzy rodzice każą jej korzystać z ładnej pogody i bawić się przed domem. Ula dowiaduje się pewnego dnia od babci i jej przyjaciółek, że w sąsiedztwie pojawią się wnuki jednej z nich, straszne urwisy. Ula jest przez starsze panie wychwalana jako grzeczna dziewczynka (choć nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością), więc boi się, że urwisy zajmą jej kryjówkę, wykopią skarby i zniszczą zabawki. Podejmuje zatem działania, które mają ją uchronić przed niechcianym towarzystwem. To, co bohaterka uważa za przezorność, martwi jej rodziców, którzy sądzą, że dziewczynka staje się samolubna i nie umie bawić się z innymi dziećmi.
„Nowi sąsiedzi” to wprowadzenie postaci, które staną się bliskimi przyjaciółmi odbiorców. Ula przedstawiana jest przez dłuższą część tomiku – a właściwie to sama się przedstawia. Nie ma obaw, że z tą postacią zrobi się nudno: Ula bez przerwy coś wymyśla i rozśmiesza lub intryguje przy tym małych odbiorców. Chętnie prezentuje własne poglądy na rzeczywistość, podkreśla niewiedzę dorosłych i kieruje się w swoich działaniach wyobraźnią – to przywołuje piękno dzieciństwa wolnego od gier komputerowych. Dla dzieci zachętą do śledzenia akcji będzie – poza jej normalnością i obietnicą przygody – fakt, że Ula sporo napsoci i dobrze zna dylematy dzieci (na przykład te związane z psuciem się drogich zabawek). Niewiedza pozwala jej tworzyć komiczne scenariusze bez pokrycia w rzeczywistości. Maluchy pojmą bez problemu zarówno obawy Uli, jak i jej późniejsze zachowania. Tylko rodzice nigdy nie wiedzą, o co chodzi.
Ula sama jest urwisem (lub, jak kto woli, zwyczajnym dzieckiem). Katarzyna Majgier prezentuje je z dużą dawką humoru i ciepłym zrozumieniem dla wad najmłodszych. Ula opowiada o wszystkim bardzo emocjonalnie i z perspektywy kilkulatki (do narracji „dorosłość” wkrada się tylko przy kolokwialnym narzekaniu na rodziców i przy wykrzyknieniu „no to lipa”). Ula pośredniczy w dyskusji między dziećmi i dorosłymi, przekazuje to, co często kilkulatki dostrzegają, ale czego nie potrafią zwerbalizować.
Z dowcipną narracją idealnie korespondują rysunki Kasi Kołodziej. Komiksowa bohaterka ma tutaj urwisowaty i dziecięcy wygląd, od razu budzi sympatię i zaufanie. Kołodziej w prezentowaniu emocji jest trochę jak Pija Lindenbaum, przerysowuje mimikę i gesty postaci i zachęca pomysłowymi oraz ekspresyjnymi rysunkami do lektury. Po samych obrazkach widać, jak wiele dzieje się w tej krótkiej historyjce, przynajmniej pod względem emocji. Ula dostarczy odbiorcom wielu wrażeń. Katarzyna Majgier zdecydowała się pokazać najmłodszym urok niespodzianek w codzienności. „Ula i urwisy” to pochwała wyobraźni i nieskrępowanej kreatywności dzieci – bez względu na to, czy chodzi o wspólne (lub samotne) zabawy, czy o interpretowanie wydarzeń. Autorka dobrze rozumie swoją bohaterkę, a przez to może uzyskać jej niezakłamany portret.
Dziecięcy świat
„Ula i urwisy. Nowi sąsiedzi” to pierwszy tom zabawnej popserii o pewnej kilkulatce. Ale tym, co od razu rzuca się w oczy, jest genialne połączenie dowcipnego stylu narracji Katarzyny Majgier i równie dowcipnych, zawadiackich ilustracji Kasi Kołodziej. Jak Zosia z ulicy Kociej kojarzyć się będzie zawsze z rysunkami Agaty Raczyńskiej, tak Kasia Kołodziej stworzyła wizerunek Uli, który małych odbiorców do tomu przyciągnie.
Katarzyna Majgier zdaje sobie sprawę z różnic w postrzeganiu świata przez dorosłych i dzieci. To, co widzą starsi, niekoniecznie musi się pokrywać z pomysłami i wnioskami ich pociech. Pociechy liczą na domyślność mamy i taty – i z reguły czeka je rozczarowanie (a w najlepszym razie – zdumienie) nawarstwiającymi się nieporozumieniami. Do naświetlania tego problemu Majgier wymyśliła Ulę – bohaterkę lekko rozbrykaną i bardzo swojską, ciekawą świata, zdecydowaną i pomysłową – a przy tym też dość bystrą. Ula chciałaby mieć domek na drzewie, ale skoro nie może – urządziła sobie kryjówkę w krzakach na podwórku. Zakopuje tam swoje skarby – zupełnie jak maluchy przed czasami komputerów: szkiełka, kamyczki czy kwiatki. Wprawdzie w domu ma dużo zabawek (najlepsze zawsze dostaje od cioci), ale mądrzy rodzice każą jej korzystać z ładnej pogody i bawić się przed domem. Ula dowiaduje się pewnego dnia od babci i jej przyjaciółek, że w sąsiedztwie pojawią się wnuki jednej z nich, straszne urwisy. Ula jest przez starsze panie wychwalana jako grzeczna dziewczynka (choć nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością), więc boi się, że urwisy zajmą jej kryjówkę, wykopią skarby i zniszczą zabawki. Podejmuje zatem działania, które mają ją uchronić przed niechcianym towarzystwem. To, co bohaterka uważa za przezorność, martwi jej rodziców, którzy sądzą, że dziewczynka staje się samolubna i nie umie bawić się z innymi dziećmi.
„Nowi sąsiedzi” to wprowadzenie postaci, które staną się bliskimi przyjaciółmi odbiorców. Ula przedstawiana jest przez dłuższą część tomiku – a właściwie to sama się przedstawia. Nie ma obaw, że z tą postacią zrobi się nudno: Ula bez przerwy coś wymyśla i rozśmiesza lub intryguje przy tym małych odbiorców. Chętnie prezentuje własne poglądy na rzeczywistość, podkreśla niewiedzę dorosłych i kieruje się w swoich działaniach wyobraźnią – to przywołuje piękno dzieciństwa wolnego od gier komputerowych. Dla dzieci zachętą do śledzenia akcji będzie – poza jej normalnością i obietnicą przygody – fakt, że Ula sporo napsoci i dobrze zna dylematy dzieci (na przykład te związane z psuciem się drogich zabawek). Niewiedza pozwala jej tworzyć komiczne scenariusze bez pokrycia w rzeczywistości. Maluchy pojmą bez problemu zarówno obawy Uli, jak i jej późniejsze zachowania. Tylko rodzice nigdy nie wiedzą, o co chodzi.
Ula sama jest urwisem (lub, jak kto woli, zwyczajnym dzieckiem). Katarzyna Majgier prezentuje je z dużą dawką humoru i ciepłym zrozumieniem dla wad najmłodszych. Ula opowiada o wszystkim bardzo emocjonalnie i z perspektywy kilkulatki (do narracji „dorosłość” wkrada się tylko przy kolokwialnym narzekaniu na rodziców i przy wykrzyknieniu „no to lipa”). Ula pośredniczy w dyskusji między dziećmi i dorosłymi, przekazuje to, co często kilkulatki dostrzegają, ale czego nie potrafią zwerbalizować.
Z dowcipną narracją idealnie korespondują rysunki Kasi Kołodziej. Komiksowa bohaterka ma tutaj urwisowaty i dziecięcy wygląd, od razu budzi sympatię i zaufanie. Kołodziej w prezentowaniu emocji jest trochę jak Pija Lindenbaum, przerysowuje mimikę i gesty postaci i zachęca pomysłowymi oraz ekspresyjnymi rysunkami do lektury. Po samych obrazkach widać, jak wiele dzieje się w tej krótkiej historyjce, przynajmniej pod względem emocji. Ula dostarczy odbiorcom wielu wrażeń. Katarzyna Majgier zdecydowała się pokazać najmłodszym urok niespodzianek w codzienności. „Ula i urwisy” to pochwała wyobraźni i nieskrępowanej kreatywności dzieci – bez względu na to, czy chodzi o wspólne (lub samotne) zabawy, czy o interpretowanie wydarzeń. Autorka dobrze rozumie swoją bohaterkę, a przez to może uzyskać jej niezakłamany portret.
środa, 22 stycznia 2014
Marcin Pałasz: Zwłokopolscy. Władcy nocy
W.A.B., Warszawa 2013.
Wojna światów
Drugi tom „Zwłokopolskich” to dla czytelników spotkanie z lubianymi bohaterami książek Marcina Pałasza. Mały Szkodnik, chłopak bezustannie wpadający w tarapaty, zyskuje szansę ocalenia wielu osób – a że skrycie marzy o tym, by robić dla innych coś dobrego, korzysta z okazji. Pomaga mu w tym Gucio – przez Marcina Pałasza oraz czytelników także obdarzany wielką sympatią. Przygody mają związek z rodziną Kovvalskich, a część bohaterów nawet nie domyśla się, kto udziela Szkodnikowi korepetycji z matematyki i fizyki. „Zwłokopolscy. Władcy nocy” to udane połączenie sensacji, fantastyki i powieści przygodowej dla młodych odbiorców. Pałasz popisuje się tu nie tylko ponadprzeciętną wyobraźnią, ale również – poczuciem humoru wolnym od tematów tabu. Już pierwsza część „Zwłokopolskich” była dowodem na gotowość autora do eksperymentowania z czarnym humorem i sposobami rozśmieszania młodzieży. „Władcy nocy” tylko tę gotowość potwierdzają. A zderzenie normalności ludzi z codziennością przedstawicieli innych wymiarów, mimo dyscypliny myślowej, otwiera nowe drogi dla komizmu.
Szkodnik ma nie lada dylemat: przypadkiem znalazł się w posiadaniu tabletu swoich ekscentrycznych przyjaciół. Zwróciłby go od razu, gdyby nie fakt, że na urządzeniu można wyświetlać portale informacyjne z przyszłymi wiadomościami. Dokładnie poinformowany o dacie, miejscu i rodzaju wypadku Szkodnik może przeciwdziałać i ocalić nastolatka produkującego ogromną petardę, pracowników fabryki czy mieszkańców wysp, do których zbliża się tsunami. Jednak cena za tę wiedzę jest wysoka, bo wrogowie Kovvalskich nie zawahają się przed niczym, by poznać skrywane sekrety przeciwnika. Znajdowanie szybkich metod ratowania ludzi przy zachowaniu anonimowości to jednak najłatwiejsza część zadania.
Marcin Pałasz w drugim tomie „Zwłokopolskich” odwołuje się do baśniowych motywów spełniania życzeń. Szkodnik i Gucio ratują świat, a taka ingerencja w zwyczajny bieg wydarzeń nie może pozostać bez konsekwencji. Charakterystyczne jest tu uwspółcześnianie wątków z literatury czwartej: miejsce tajemniczych rekwizytów zajmuje tablet, a odczytywane z niego wiadomości stanowią skutki sytuacji, którym trzeba zapobiec. Przez chwilę Marcin Pałasz interesuje się „zwykłymi” bohaterami i pozwala im na kreatywność. To sprawia, że Zwłokopolskich ogląda się tym razem z większego niż do tej pory dystansu. Taki zabieg chroni autora przed wtórnością i pomaga w skoncentrowaniu się na niezapowiedzianej wojnie światów. Szkodnik stopniowo przechodzi od scenek obyczajowych przez przygodowe, aż po kryminał i s-f. Pałasz dyskretnie podsuwa młodym odbiorcom informacje o sławnych uczonych, którzy tu wciągnięci zostają w pozawymiarowy konflikt.
We „Władcach nocy” śmiech pełni ważną rolę. Pałasz jak zwykle jawi się jako optymista, który może wpędzać bohaterów w najpoważniejsze kłopoty, bo i tak strach zastąpi w końcu śmiechem. Jednocześnie nie stroni od potężnej dawki adrenaliny, a przed czytelnikami popisuje się przede wszystkim bogatą wyobraźnią i radością tworzenia. Wystarczy przyjrzeć się indywidualnościom z domu Kovvalskich, by zrozumieć, że ten autor wysoko sobie ceni możliwość dostarczania nie tylko najmłodszym rozrywki. We „Władcach nocy” każda scenka i każdy dialog służą albo wywołaniu napięcia, albo rozśmieszeniu czytelników – a Pałasz nie odwołuje się do gotowych scenariuszy. Sam tworzy krainę ciekawą dla odbiorców i opowiada o niej z pełnym przekonaniem. Stworzył w „Zwłokopolskich” – a i wcześniejszych powieściach – tak bogatą galerię postaci, że może teraz tylko obserwować, co zrobią w obliczu nieuchronnej katastrofy.
Wojna światów
Drugi tom „Zwłokopolskich” to dla czytelników spotkanie z lubianymi bohaterami książek Marcina Pałasza. Mały Szkodnik, chłopak bezustannie wpadający w tarapaty, zyskuje szansę ocalenia wielu osób – a że skrycie marzy o tym, by robić dla innych coś dobrego, korzysta z okazji. Pomaga mu w tym Gucio – przez Marcina Pałasza oraz czytelników także obdarzany wielką sympatią. Przygody mają związek z rodziną Kovvalskich, a część bohaterów nawet nie domyśla się, kto udziela Szkodnikowi korepetycji z matematyki i fizyki. „Zwłokopolscy. Władcy nocy” to udane połączenie sensacji, fantastyki i powieści przygodowej dla młodych odbiorców. Pałasz popisuje się tu nie tylko ponadprzeciętną wyobraźnią, ale również – poczuciem humoru wolnym od tematów tabu. Już pierwsza część „Zwłokopolskich” była dowodem na gotowość autora do eksperymentowania z czarnym humorem i sposobami rozśmieszania młodzieży. „Władcy nocy” tylko tę gotowość potwierdzają. A zderzenie normalności ludzi z codziennością przedstawicieli innych wymiarów, mimo dyscypliny myślowej, otwiera nowe drogi dla komizmu.
Szkodnik ma nie lada dylemat: przypadkiem znalazł się w posiadaniu tabletu swoich ekscentrycznych przyjaciół. Zwróciłby go od razu, gdyby nie fakt, że na urządzeniu można wyświetlać portale informacyjne z przyszłymi wiadomościami. Dokładnie poinformowany o dacie, miejscu i rodzaju wypadku Szkodnik może przeciwdziałać i ocalić nastolatka produkującego ogromną petardę, pracowników fabryki czy mieszkańców wysp, do których zbliża się tsunami. Jednak cena za tę wiedzę jest wysoka, bo wrogowie Kovvalskich nie zawahają się przed niczym, by poznać skrywane sekrety przeciwnika. Znajdowanie szybkich metod ratowania ludzi przy zachowaniu anonimowości to jednak najłatwiejsza część zadania.
Marcin Pałasz w drugim tomie „Zwłokopolskich” odwołuje się do baśniowych motywów spełniania życzeń. Szkodnik i Gucio ratują świat, a taka ingerencja w zwyczajny bieg wydarzeń nie może pozostać bez konsekwencji. Charakterystyczne jest tu uwspółcześnianie wątków z literatury czwartej: miejsce tajemniczych rekwizytów zajmuje tablet, a odczytywane z niego wiadomości stanowią skutki sytuacji, którym trzeba zapobiec. Przez chwilę Marcin Pałasz interesuje się „zwykłymi” bohaterami i pozwala im na kreatywność. To sprawia, że Zwłokopolskich ogląda się tym razem z większego niż do tej pory dystansu. Taki zabieg chroni autora przed wtórnością i pomaga w skoncentrowaniu się na niezapowiedzianej wojnie światów. Szkodnik stopniowo przechodzi od scenek obyczajowych przez przygodowe, aż po kryminał i s-f. Pałasz dyskretnie podsuwa młodym odbiorcom informacje o sławnych uczonych, którzy tu wciągnięci zostają w pozawymiarowy konflikt.
We „Władcach nocy” śmiech pełni ważną rolę. Pałasz jak zwykle jawi się jako optymista, który może wpędzać bohaterów w najpoważniejsze kłopoty, bo i tak strach zastąpi w końcu śmiechem. Jednocześnie nie stroni od potężnej dawki adrenaliny, a przed czytelnikami popisuje się przede wszystkim bogatą wyobraźnią i radością tworzenia. Wystarczy przyjrzeć się indywidualnościom z domu Kovvalskich, by zrozumieć, że ten autor wysoko sobie ceni możliwość dostarczania nie tylko najmłodszym rozrywki. We „Władcach nocy” każda scenka i każdy dialog służą albo wywołaniu napięcia, albo rozśmieszeniu czytelników – a Pałasz nie odwołuje się do gotowych scenariuszy. Sam tworzy krainę ciekawą dla odbiorców i opowiada o niej z pełnym przekonaniem. Stworzył w „Zwłokopolskich” – a i wcześniejszych powieściach – tak bogatą galerię postaci, że może teraz tylko obserwować, co zrobią w obliczu nieuchronnej katastrofy.
wtorek, 21 stycznia 2014
Bridget Boland: Doula
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Na przekór śmierci
Ta autorka nie bez powodu porównywana jest do Jodi Picoult. Decyduje się na bardzo podobny styl pisania i zbliżoną tematykę – operuje też w podobny sposób emocjami, chociaż zamiast sensacji w fabule częściej kieruje się w stronę psychiki bohaterek. „Doula” to opowieść o kobiecie, która wybiera życie. Chce pomagać rodzącym kobietom w wydaniu na świat dziecka. Ma wspierać i służyć radą, dodawać otuchy i witać na świecie maleństwa. To jej metoda na pokonanie traum z przeszłości: jako dziecko Carolyn była świadkiem poronienia matki, a krótko potem straciła brata, którego powinna była pilnować. Na studenckich praktykach podała złą dawkę leku dziecku, które potem zmarło, a w ogóle rodzina Carolyn składała się z przedsiębiorców pogrzebowych. To widmo śmierci kobieta chciałaby odpędzić dzięki cudom narodzin. Nie wie tylko, że los postawi na jej drodze destrukcyjnych ludzi.
Autorka przeprowadza czytelniczki przez niełatwe dzieciństwo bohaterki, przyspiesza aż do momentu wyboru życiowej drogi, a potem zwalnia w chwili procesu, w którym odżywają dawne dramaty. Proponuje huśtawkę nastrojów, ale nie wywołuje silnych wzruszeń, bowiem wyjściową porcją nieszczęść udaje jej się mocno zamrozić odbiór czytelniczek. Także później problemy douli wydają się z racji rzadko spotykanego zawodu mniej powszechne, więc i mniej angażujące odbiorczynie. Wprawdzie autorka operuje motywami bliskimi kobietom – wątkiem macierzyństwa, przyjaźni, czy… zmian pod wpływem ukochanego mężczyzny – ale w wielu miejscach fabułę dyktują obce odbiorczyniom zwyczaje. Jednak w historiach tego typu uniwersalny jest język (macierzyńskich) uczuć, więc „Doula” cieszyć się może powodzeniem.
Boland pozwala, by to zestaw kolejnych wydarzeń definiował charaktery postaci. Tę zależność czytelniczki będą stopniowo odkrywać same i w oderwaniu od spostrzeżeń bohaterki. W „Douli” nie ma bowiem miejsca na psychologiczne analizy. Autorka sięga po postawy czasem mocno wyostrzone, ale zawsze prawdziwe i realistyczne, tak, by nie musiała ich dodatkowo uzasadniać. To pomysły postaci stanowią tu bowiem bazę charakterów. Mamy zatem do czynienia z odwróceniem najbardziej naturalnego sposobu szkicowania sylwetek. Nietrudno domyślić się, skąd taki pisarski wybór: Boland chce, by jej obyczajówka miała wyraźną dla czytelniczek akcję, stara się uniknąć zaćmienia fabuły przez pokaz emocji. Dobrze wie, że na czytelniczki te ostatnie i tak będą działać – może sobie zatem pozwolić na prymat wydarzeń w warstwie tekstowej.
Od samego początku Bridget Boland szuka dla swoich czytelniczek silnych wzruszeń i wstrząsów i pragnie, by odbiór opierał się w dużej mierze na współczuciu dla przyszłej douli. Najpierw pojawia się okrucieństwo śmierci – i to śmierci najtrudniejszej, bo dotykającej małe dziecko – w ślad za nią podążają wyrzuty sumienia obciążające dziecko kolejne. Tu nie pomaga nawet złagodzenie kontrastu rzadko spotykanym tłem, to jest biznesem przedsiębiorców pogrzebowych: śmierć jako taka działa wystarczająco silnie, by poczuć więź z Carolyn. Boland świadomie konstruuje taki życiorys bohaterce, która do końca podążać będzie własną oryginalną drogą.
„Doula” została napisana językiem prostym. W pozbawionej ozdobników narracji i opisy, i dialogi wybrzmiewają jednakowo – to jest zupełnie naturalnie. Nie odwracają w ten sposób uwagi od treści, a także nie komplikują dodatkowo pogmatwanych losów bohaterki. Boland tworzy czytadło, które ma zachęcać przejmującą zawartością, a nie literackimi popisami. Ten autorski wybór kieruje fabułę bliżej zwyczajnego życia, co również może pomagać w przyjmowaniu świata Carolyn i wszystkich jego zawiłości.
Na przekór śmierci
Ta autorka nie bez powodu porównywana jest do Jodi Picoult. Decyduje się na bardzo podobny styl pisania i zbliżoną tematykę – operuje też w podobny sposób emocjami, chociaż zamiast sensacji w fabule częściej kieruje się w stronę psychiki bohaterek. „Doula” to opowieść o kobiecie, która wybiera życie. Chce pomagać rodzącym kobietom w wydaniu na świat dziecka. Ma wspierać i służyć radą, dodawać otuchy i witać na świecie maleństwa. To jej metoda na pokonanie traum z przeszłości: jako dziecko Carolyn była świadkiem poronienia matki, a krótko potem straciła brata, którego powinna była pilnować. Na studenckich praktykach podała złą dawkę leku dziecku, które potem zmarło, a w ogóle rodzina Carolyn składała się z przedsiębiorców pogrzebowych. To widmo śmierci kobieta chciałaby odpędzić dzięki cudom narodzin. Nie wie tylko, że los postawi na jej drodze destrukcyjnych ludzi.
Autorka przeprowadza czytelniczki przez niełatwe dzieciństwo bohaterki, przyspiesza aż do momentu wyboru życiowej drogi, a potem zwalnia w chwili procesu, w którym odżywają dawne dramaty. Proponuje huśtawkę nastrojów, ale nie wywołuje silnych wzruszeń, bowiem wyjściową porcją nieszczęść udaje jej się mocno zamrozić odbiór czytelniczek. Także później problemy douli wydają się z racji rzadko spotykanego zawodu mniej powszechne, więc i mniej angażujące odbiorczynie. Wprawdzie autorka operuje motywami bliskimi kobietom – wątkiem macierzyństwa, przyjaźni, czy… zmian pod wpływem ukochanego mężczyzny – ale w wielu miejscach fabułę dyktują obce odbiorczyniom zwyczaje. Jednak w historiach tego typu uniwersalny jest język (macierzyńskich) uczuć, więc „Doula” cieszyć się może powodzeniem.
Boland pozwala, by to zestaw kolejnych wydarzeń definiował charaktery postaci. Tę zależność czytelniczki będą stopniowo odkrywać same i w oderwaniu od spostrzeżeń bohaterki. W „Douli” nie ma bowiem miejsca na psychologiczne analizy. Autorka sięga po postawy czasem mocno wyostrzone, ale zawsze prawdziwe i realistyczne, tak, by nie musiała ich dodatkowo uzasadniać. To pomysły postaci stanowią tu bowiem bazę charakterów. Mamy zatem do czynienia z odwróceniem najbardziej naturalnego sposobu szkicowania sylwetek. Nietrudno domyślić się, skąd taki pisarski wybór: Boland chce, by jej obyczajówka miała wyraźną dla czytelniczek akcję, stara się uniknąć zaćmienia fabuły przez pokaz emocji. Dobrze wie, że na czytelniczki te ostatnie i tak będą działać – może sobie zatem pozwolić na prymat wydarzeń w warstwie tekstowej.
Od samego początku Bridget Boland szuka dla swoich czytelniczek silnych wzruszeń i wstrząsów i pragnie, by odbiór opierał się w dużej mierze na współczuciu dla przyszłej douli. Najpierw pojawia się okrucieństwo śmierci – i to śmierci najtrudniejszej, bo dotykającej małe dziecko – w ślad za nią podążają wyrzuty sumienia obciążające dziecko kolejne. Tu nie pomaga nawet złagodzenie kontrastu rzadko spotykanym tłem, to jest biznesem przedsiębiorców pogrzebowych: śmierć jako taka działa wystarczająco silnie, by poczuć więź z Carolyn. Boland świadomie konstruuje taki życiorys bohaterce, która do końca podążać będzie własną oryginalną drogą.
„Doula” została napisana językiem prostym. W pozbawionej ozdobników narracji i opisy, i dialogi wybrzmiewają jednakowo – to jest zupełnie naturalnie. Nie odwracają w ten sposób uwagi od treści, a także nie komplikują dodatkowo pogmatwanych losów bohaterki. Boland tworzy czytadło, które ma zachęcać przejmującą zawartością, a nie literackimi popisami. Ten autorski wybór kieruje fabułę bliżej zwyczajnego życia, co również może pomagać w przyjmowaniu świata Carolyn i wszystkich jego zawiłości.
poniedziałek, 20 stycznia 2014
Katarzyna Michalak: Sklepik z Niespodzianką. Adela
WNK, Merlin, Warszawa 2013 (wznowienie).
Smak strachu
Jeśli w pierwszej części „Sklepiku z Niespodzianką” dominowały tony przytulności, ciepła i spokoju, to w drugiej pojawia się motyw kryminalno-thrillerowy (a przynajmniej psychologiczny), oczywiście złagodzony i w wydaniu obyczajówkowym. Jednak nie da się przemilczeć faktu, że Katarzyna Michalak ucieka od przesłodzenia akcji. Nawet w warstwie przepisów – te kulinarne zastąpione zostały przez porady dotyczące relaksujących kąpieli. Zmienia się bohaterka – teraz przyszedł czas na przyglądanie się Adeli, kobiecie po przejściach. Bogusia prowadzi swój sklepik i mierzy się z trudnym uczuciem do żonatego mężczyzny – ów mężczyzna był kiedyś pierwszą miłością Adeli. I w jego przeszłości kryje się dość mroczna tajemnica, którą Katarzyna Michalak teraz chce nakreślić.
W „Adeli” autorka przypomina czytelniczkom o badaniach. Bohaterka dowiaduje się, że ma raka piersi i nie zostaje jej nawet chwila na refleksję nad własnym życiem, błyskawicznie ląduje na stole operacyjnym. Michalak proponuje tu wyidealizowany obraz służby zdrowia i samego procesu zdrowienia – w odróżnieniu od dzienników chorób, nie pozwala długo zajmować się przygnębiającym tematem. Wydaje się też, że nie ma ochoty niepotrzebnie denerwować odbiorczyń przez odwołania do cywilizacyjnych lęków. Rak to rodzaj odejścia od idealizowanego świata, ucieczka przed nadmiernym optymizmem. Ale Michalak stawia również na motywy bardziej pasujące do konwencji literatury rozrywkowej – adrenaliny dostarcza zwłaszcza powrót żony Wiktora, kobiety, która na trzy lata zniknęła bez słowa, pozostawiając męża i syna w wielkiej rozpaczy. Ten motyw śladowo pojawiał się już w „Bogusi” – w „Adeli” przychodzi czas na rozwiązanie przynajmniej części zagadek. Szarpiący nerwy temat funkcjonuje tu jako jedna z przeszkód na drodze do szczęścia. Rozbudzi ciekawość czytelniczek i trochę ułatwi zrozumienie motywacji postaci. Katarzyna Michalak na tym nie poprzestaje. Konstancję odmalowywaną jako tap madl tu przedstawia w roli ofiary przemocy domowej. Irytująca kreacja dziewczyny przestaje mieć znaczenie – Kocia wymaga opieki i tu przyda się zmysł organizacyjny przyjaciółek z Pogodnej. Mimo entuzjazmu w działaniu kobiety nie mogą do końca poznać przeszłości.
Na narrację, podobnie jak w pierwszym tomie, składają się tu przepisy na aromatyczne kąpiele oraz bezpośrednie wspomnienia z dalekiej przeszłości tytułowej bohaterki. Michalak rezygnuje za to z naiwnego wplatania do powieści ckliwych opowiadań obliczonych na wywołanie wzruszenia. W „Adeli” górę biorą silniejsze emocje – gniew czy strach, nie ma miejsca na sentymentalne porywy, o czym powinny pamiętać odbiorczynie spragnione spokoju.
Zmienia się również obraz ważnej w obyczajówkach miłości – w „Bogusi”” było to uczucie idealizowane i potężne. W „Adeli”, dla odmiany, nie ma wiele wspólnego z porywami serc i szalonymi namiętnościami: tu w grę wchodzą wartości doceniane zwłaszcza przez średnie pokolenie – poczucie bezpieczeństwa, stabilizacja, przyjaźń oraz zaufanie. Michalak dzięki temu nie musi powtarzać interpersonalnych rozwiązań i nie przyzwyczai czytelniczek do literackich kolein. Jeśli pierwszy tom serii był odpowiedzią na marzenia odbiorczyń, drugi tom staje się ucieleśnieniem ich strachów. I po raz kolejny autorka w kulminacyjnym punkcie zamyka opowieść, tak, by przygotować grunt pod ostatnią część cyklu. Katarzyna Michalak pomysłów ma wiele, a wszystkie realizuje w lekkiej narracji, nieco tylko indywidualizowanej przez specyficzny szyk wyrazów w zdaniach – imitujący opowieść mówioną.
Smak strachu
Jeśli w pierwszej części „Sklepiku z Niespodzianką” dominowały tony przytulności, ciepła i spokoju, to w drugiej pojawia się motyw kryminalno-thrillerowy (a przynajmniej psychologiczny), oczywiście złagodzony i w wydaniu obyczajówkowym. Jednak nie da się przemilczeć faktu, że Katarzyna Michalak ucieka od przesłodzenia akcji. Nawet w warstwie przepisów – te kulinarne zastąpione zostały przez porady dotyczące relaksujących kąpieli. Zmienia się bohaterka – teraz przyszedł czas na przyglądanie się Adeli, kobiecie po przejściach. Bogusia prowadzi swój sklepik i mierzy się z trudnym uczuciem do żonatego mężczyzny – ów mężczyzna był kiedyś pierwszą miłością Adeli. I w jego przeszłości kryje się dość mroczna tajemnica, którą Katarzyna Michalak teraz chce nakreślić.
W „Adeli” autorka przypomina czytelniczkom o badaniach. Bohaterka dowiaduje się, że ma raka piersi i nie zostaje jej nawet chwila na refleksję nad własnym życiem, błyskawicznie ląduje na stole operacyjnym. Michalak proponuje tu wyidealizowany obraz służby zdrowia i samego procesu zdrowienia – w odróżnieniu od dzienników chorób, nie pozwala długo zajmować się przygnębiającym tematem. Wydaje się też, że nie ma ochoty niepotrzebnie denerwować odbiorczyń przez odwołania do cywilizacyjnych lęków. Rak to rodzaj odejścia od idealizowanego świata, ucieczka przed nadmiernym optymizmem. Ale Michalak stawia również na motywy bardziej pasujące do konwencji literatury rozrywkowej – adrenaliny dostarcza zwłaszcza powrót żony Wiktora, kobiety, która na trzy lata zniknęła bez słowa, pozostawiając męża i syna w wielkiej rozpaczy. Ten motyw śladowo pojawiał się już w „Bogusi” – w „Adeli” przychodzi czas na rozwiązanie przynajmniej części zagadek. Szarpiący nerwy temat funkcjonuje tu jako jedna z przeszkód na drodze do szczęścia. Rozbudzi ciekawość czytelniczek i trochę ułatwi zrozumienie motywacji postaci. Katarzyna Michalak na tym nie poprzestaje. Konstancję odmalowywaną jako tap madl tu przedstawia w roli ofiary przemocy domowej. Irytująca kreacja dziewczyny przestaje mieć znaczenie – Kocia wymaga opieki i tu przyda się zmysł organizacyjny przyjaciółek z Pogodnej. Mimo entuzjazmu w działaniu kobiety nie mogą do końca poznać przeszłości.
Na narrację, podobnie jak w pierwszym tomie, składają się tu przepisy na aromatyczne kąpiele oraz bezpośrednie wspomnienia z dalekiej przeszłości tytułowej bohaterki. Michalak rezygnuje za to z naiwnego wplatania do powieści ckliwych opowiadań obliczonych na wywołanie wzruszenia. W „Adeli” górę biorą silniejsze emocje – gniew czy strach, nie ma miejsca na sentymentalne porywy, o czym powinny pamiętać odbiorczynie spragnione spokoju.
Zmienia się również obraz ważnej w obyczajówkach miłości – w „Bogusi”” było to uczucie idealizowane i potężne. W „Adeli”, dla odmiany, nie ma wiele wspólnego z porywami serc i szalonymi namiętnościami: tu w grę wchodzą wartości doceniane zwłaszcza przez średnie pokolenie – poczucie bezpieczeństwa, stabilizacja, przyjaźń oraz zaufanie. Michalak dzięki temu nie musi powtarzać interpersonalnych rozwiązań i nie przyzwyczai czytelniczek do literackich kolein. Jeśli pierwszy tom serii był odpowiedzią na marzenia odbiorczyń, drugi tom staje się ucieleśnieniem ich strachów. I po raz kolejny autorka w kulminacyjnym punkcie zamyka opowieść, tak, by przygotować grunt pod ostatnią część cyklu. Katarzyna Michalak pomysłów ma wiele, a wszystkie realizuje w lekkiej narracji, nieco tylko indywidualizowanej przez specyficzny szyk wyrazów w zdaniach – imitujący opowieść mówioną.
niedziela, 19 stycznia 2014
St John Greene: Testament Mamy
Świat Książki, Warszawa 2014.
Wspomnienie
„Testament Mamy” to publikacja stworzona na wzór dzienników choroby – St John Greene opowiedział swoją historię Rachel Murphy, a ta przekuła zwierzenia w książkę dokładnie wpasowaną w szablon. Jest tu wszystko, czego dawniej oczekiwali odbiorcy tego gatunku – i gloryfikowanie zmarłej żony, i wspomnienia spędzanych z nią zawsze pięknych chwil, trudy leczenia i szczegółowy opis żałoby. Jest też przesłanie dla odbiorców – i to jedyny element, który warto dołączyć do współczesnej sztuki umierania – jako sposób na ukojenie rozpaczy bliskich.
Nad ogromem nieszczęść, jakie spadły na jego rodzinę, Singe już nawet się nie zastanawia. U synka wykryto ciężki nowotwór – lekarze dawali dziecku sześć procent szans na przeżycie. rugi syn urodził się jako wcześniak. A gdy raka u pierwszego udało się pokonać, Kate – żona Singe’a – wymacała w piersi guzek. I ona nie miała już tyle szczęścia, walkę z chorobą przegrała w wieku trzydziestu ośmiu lat. „Testament Mamy” jest hołdem złożonym kobiecie, próbą upamiętnienia jej pomysłu – listy zadań, poleceń i przesłań dla rodziny. Bo tym właśnie Kate ma się przede wszystkim wyróżniać z licznej przecież grupy chorych na raka. To nie jej obecność ani radość życia warta jest upamiętnienia, a lista.
Na liście, spisywanej w ostatnich tygodniach życia, Kate zamieszcza zalecenia dotyczące dzieci, rozwiewa wątpliwości męża co do swojej następczyni, wylicza, z czego byłaby zadowolona, a czego pominąć nie wolno. Notuje, co lubiła i upamiętnia siebie. To rodzaj listy życzeń, marzeń i pożegnań – dzięki niej Kate po śmierci wciąż uczestniczy w życiu rodziny, jest stale obecna w myślach męża i synów – a to obecność kojąca. Dla Singe’a lista to rzeczywiście rodzaj testamentu do wypełnienia, a i zbiór wskazówek skłaniających do refleksji. W narracji lista stanowi pretekst do mentalnych podróży w przeszłość, a przy okazji ogranicza też ewentualne wyrzuty sumienia męża, który musi dwóm kilkulatkom zastąpić mamę – i przeprowadzić przez trudny czas żałoby. „Testament Mamy” ma również przypomnieć, co w życiu powinno być najważniejsze. Lista Kate jest momentami naiwna, a chwilami wzruszająca. Bywa w niektórych punktach irytująca – bo nie zostaje przetworzona i kiedy bohaterka pisze o sobie w trzeciej osobie jako „mamusia” i szczebiocze, zwracając się do dzieci, pojawia się stylistyczny zgrzyt. Nie będzie tu zresztą ciągłości stylu ani literackiej konsekwencji. Taką listę mogłaby przygotować każda kochająca żona i matka, która wie, że wkrótce odejdzie.
St John Greene przedstawia Kate w samych superlatywach. To najpiękniejsza kobieta, która uwielbiała ryzyko i szalone wyprawy, wspaniała kochanka i idealna matka. W całym tomie pojawia się ślad zaledwie jednej sprzeczki. Kreacja bez wad odpowiada na oczekiwania czytelników i wpasowuje się w konwencję. Nie ma tu żadnych niespodzianek ani odchyleń od idealizowanego portretu. Wszystko obliczone jest na wzruszenie odbiorców – powinno ich urzec przywiązanie Singe’a do partnerki.
Także dzieci wypadają tu bardzo grzecznie. Autor przygląda się oczywiście problemom wychowawczym. Mierzy się z kłopotami, na jakie nie był przygotowany, boryka się z licznymi wątpliwościami. Chce jak najlepiej zatroszczyć się o synów, nauczyć ich samodzielności i odwagi, a także przyzwyczaić do aktywnego trybu życia. Pokazuje, jak nauczyć się nieobecności ukochanej osoby i jak pogodzić się z nieszczęściem, pielęgnować dobre wspomnienia, a nie dać się depresji.
„Testament Mamy” to książka, w której o śmierci mówi się przez cały czas – nie jest to opowieść o fabularyzowanej konstrukcji, raczej zestaw problemów wynikających ze skutków choroby. Każde wspomnienie o Kate wiąże się natychmiastowym powrotem do najtrudniejszych chwil. Świętowanie urodzin dzieci, kolejny związek Singe’a – zawsze punktem odniesienia okazuje się śmierć i strata. Ale paradoksalnie „Testament Mamy” pokazuje również, jak oswajać się z przemijaniem i strachem przed odejściem. Murphy zdecydowanie wybiera wzruszenia, nie zwracając uwagi na to, że dziś łatwiej zdobyć odbiorców szczerością, nawet kosztem bardziej surowych i niedopracowanych opowieści. We wszechobecnej idealności zatraca się niepotrzebnie prawdziwość historii. W końcu nie o literackie walory w tego typu zwierzeniach chodzi, a raczej o utrwalenie bliskich, zapewnienie im miejsca w świadomości i pamięci ludzkiej. Kto nie dostrzega zabiegów marketingowo-redakcyjnych w treści, ten będzie jednak silnie przeżywać wyznania Greene’a.
Wspomnienie
„Testament Mamy” to publikacja stworzona na wzór dzienników choroby – St John Greene opowiedział swoją historię Rachel Murphy, a ta przekuła zwierzenia w książkę dokładnie wpasowaną w szablon. Jest tu wszystko, czego dawniej oczekiwali odbiorcy tego gatunku – i gloryfikowanie zmarłej żony, i wspomnienia spędzanych z nią zawsze pięknych chwil, trudy leczenia i szczegółowy opis żałoby. Jest też przesłanie dla odbiorców – i to jedyny element, który warto dołączyć do współczesnej sztuki umierania – jako sposób na ukojenie rozpaczy bliskich.
Nad ogromem nieszczęść, jakie spadły na jego rodzinę, Singe już nawet się nie zastanawia. U synka wykryto ciężki nowotwór – lekarze dawali dziecku sześć procent szans na przeżycie. rugi syn urodził się jako wcześniak. A gdy raka u pierwszego udało się pokonać, Kate – żona Singe’a – wymacała w piersi guzek. I ona nie miała już tyle szczęścia, walkę z chorobą przegrała w wieku trzydziestu ośmiu lat. „Testament Mamy” jest hołdem złożonym kobiecie, próbą upamiętnienia jej pomysłu – listy zadań, poleceń i przesłań dla rodziny. Bo tym właśnie Kate ma się przede wszystkim wyróżniać z licznej przecież grupy chorych na raka. To nie jej obecność ani radość życia warta jest upamiętnienia, a lista.
Na liście, spisywanej w ostatnich tygodniach życia, Kate zamieszcza zalecenia dotyczące dzieci, rozwiewa wątpliwości męża co do swojej następczyni, wylicza, z czego byłaby zadowolona, a czego pominąć nie wolno. Notuje, co lubiła i upamiętnia siebie. To rodzaj listy życzeń, marzeń i pożegnań – dzięki niej Kate po śmierci wciąż uczestniczy w życiu rodziny, jest stale obecna w myślach męża i synów – a to obecność kojąca. Dla Singe’a lista to rzeczywiście rodzaj testamentu do wypełnienia, a i zbiór wskazówek skłaniających do refleksji. W narracji lista stanowi pretekst do mentalnych podróży w przeszłość, a przy okazji ogranicza też ewentualne wyrzuty sumienia męża, który musi dwóm kilkulatkom zastąpić mamę – i przeprowadzić przez trudny czas żałoby. „Testament Mamy” ma również przypomnieć, co w życiu powinno być najważniejsze. Lista Kate jest momentami naiwna, a chwilami wzruszająca. Bywa w niektórych punktach irytująca – bo nie zostaje przetworzona i kiedy bohaterka pisze o sobie w trzeciej osobie jako „mamusia” i szczebiocze, zwracając się do dzieci, pojawia się stylistyczny zgrzyt. Nie będzie tu zresztą ciągłości stylu ani literackiej konsekwencji. Taką listę mogłaby przygotować każda kochająca żona i matka, która wie, że wkrótce odejdzie.
St John Greene przedstawia Kate w samych superlatywach. To najpiękniejsza kobieta, która uwielbiała ryzyko i szalone wyprawy, wspaniała kochanka i idealna matka. W całym tomie pojawia się ślad zaledwie jednej sprzeczki. Kreacja bez wad odpowiada na oczekiwania czytelników i wpasowuje się w konwencję. Nie ma tu żadnych niespodzianek ani odchyleń od idealizowanego portretu. Wszystko obliczone jest na wzruszenie odbiorców – powinno ich urzec przywiązanie Singe’a do partnerki.
Także dzieci wypadają tu bardzo grzecznie. Autor przygląda się oczywiście problemom wychowawczym. Mierzy się z kłopotami, na jakie nie był przygotowany, boryka się z licznymi wątpliwościami. Chce jak najlepiej zatroszczyć się o synów, nauczyć ich samodzielności i odwagi, a także przyzwyczaić do aktywnego trybu życia. Pokazuje, jak nauczyć się nieobecności ukochanej osoby i jak pogodzić się z nieszczęściem, pielęgnować dobre wspomnienia, a nie dać się depresji.
„Testament Mamy” to książka, w której o śmierci mówi się przez cały czas – nie jest to opowieść o fabularyzowanej konstrukcji, raczej zestaw problemów wynikających ze skutków choroby. Każde wspomnienie o Kate wiąże się natychmiastowym powrotem do najtrudniejszych chwil. Świętowanie urodzin dzieci, kolejny związek Singe’a – zawsze punktem odniesienia okazuje się śmierć i strata. Ale paradoksalnie „Testament Mamy” pokazuje również, jak oswajać się z przemijaniem i strachem przed odejściem. Murphy zdecydowanie wybiera wzruszenia, nie zwracając uwagi na to, że dziś łatwiej zdobyć odbiorców szczerością, nawet kosztem bardziej surowych i niedopracowanych opowieści. We wszechobecnej idealności zatraca się niepotrzebnie prawdziwość historii. W końcu nie o literackie walory w tego typu zwierzeniach chodzi, a raczej o utrwalenie bliskich, zapewnienie im miejsca w świadomości i pamięci ludzkiej. Kto nie dostrzega zabiegów marketingowo-redakcyjnych w treści, ten będzie jednak silnie przeżywać wyznania Greene’a.
sobota, 18 stycznia 2014
Katarzyna Michalak: Sklepik z Niespodzianką. Bogusia
WNK, Warszawa 2012, Merlin. (wznowienie)
Marzenie o szczęściu
W swoich powieściach obyczajowych Katarzyna Michalak ceni ciepło, w którym sama może się zanurzyć. Kojący ton narracji przeznaczony dla odbiorczyń przekłada się na powieściową rzeczywistość – dowolne życiowe zawirowania mogą wstrząsać bohaterami, a lektura i tak pozostanie optymistyczna i krzepiąca. Taki jest tom „Sklepik z Niespodzianką. Bogusia” otwierający trzyczęściowy cykl. Katarzyna Michalak pokazuje przy tym, że zna mechanizmy rządzące rynkiem wydawniczym i potrafi się dostosować do panujących na nim trendów.
Bogusia to rozpieszczona jedynaczka, która przed nadopiekuńczymi rodzicami i ptasim mleczkiem uciekła do ciężkiej pracy w Holandii. Teraz wraca do kraju i zatrzymuje się w małym miasteczku, Pogodnej. Zamierza otworzyć tu kwiaciarnię, ale pod wpływem życzliwej rady właściciela domu rezygnuje i proponuje mieszkańcom Sklepik z Niespodzianką, połączony z małą kawiarenką. Bogusia próbuje swoich sił w biznesie i stopniowo poznaje tajemnice miasteczka. Nie omijają jej sercowe rozterki – nie może się zdecydować na miłość, choć pozostaje zauroczona kilkoma mężczyznami. Szybko zdobywa za to prawdziwe przyjaciółki, które powrócą w następnych tomach.
Katarzyna Michalak czerpie przyjemność z urządzania sklepiku razem ze swoją bohaterką. Widać w lekturze, jak sama angażuje się w egzystencję Bogusi i jak obdarza ją wymarzonymi przez wiele czytelniczek przyjemnościami. Aby uniknąć przesłodzenia, sprowadza też na Bogusię trochę przykrości. Słusznie, bo w przeciwnym razie jej opowieść straciłaby życie. Przesłodzić jest tu bardzo łatwo, skoro Bogusia serwuje w kawiarence kilka rodzajów czekolady na gorąco i różne ciasta. Żeby odbiorczynie nie zazdrościły tych słodkości i wypróbowały smaki z Pogodnej, tekst powieści przetykają przepisy sprawdzone i polecane także przez autorkę, a utrzymane w podobnym co narracja tonie. Mniej wprawnym w pieczeniu ciast odbiorczyniom pewną trudność mogą sprawić porady typu „na oko” w dodawaniu składników – z kolei bardzo przypadną im do gustu obrazowe, dokładne choć zabawne określenia konsystencji ciasta – te nie pozostawiają żadnych wątpliwości.
W „Bogusi” odnowieniu ulega schemat ucieczki od zgiełku i zabiegania: bohaterka robi to samo, co wiele postaci przed nią, zatrzymuje się w zapomnianym miejscu i realizuje marzenia o spokoju i godnym życiu. Ale Katarzyna Michalak nie porządkuje Bogusi egzystencji zgodnie z prawami najprostszych scenariuszy, by z kryzysu na początku dojść do szczęśliwego finału. Być może ma na to wpływ istnienie cyklu powieści – ale daje się też zauważyć ciekawe mieszanie w doświadczeniach kobiety, takie, by czytelniczki nie mogły przewidzieć, co stanie się wkrótce. Pełni szczęścia Bogusia osiągnąć nie może. W ten sposób zatraca się też komiksowość fabuły.
„Sklepik z Niespodzianką. Bogusia” ma być lekturą ciepłą, kojącą i przyjemną – i taką jest, bez względu na uczuciowe zawirowania postaci. U Katarzyny Michalak dzieje się, jak na obyczajówkę wpisaną w modny nurt, całkiem sporo. Sympatię odbiorczyń wzbudzać będą również zabawne zwierzęta, których nie może zabraknąć w przyjaznym otoczeniu. W „Bogusi” droga do szczęścia, chociaż niełatwa, nie sprawi nikomu przykrości – to czytadło w sam raz dla spragnionych odpoczynku. Michalak udowadnia nim, że zasługuje na miano bestsellerowej autorki – zna potrzeby szerokiej rzeszy odbiorczyń i jest w stanie stworzyć powieść dla masowej publiczności.
Marzenie o szczęściu
W swoich powieściach obyczajowych Katarzyna Michalak ceni ciepło, w którym sama może się zanurzyć. Kojący ton narracji przeznaczony dla odbiorczyń przekłada się na powieściową rzeczywistość – dowolne życiowe zawirowania mogą wstrząsać bohaterami, a lektura i tak pozostanie optymistyczna i krzepiąca. Taki jest tom „Sklepik z Niespodzianką. Bogusia” otwierający trzyczęściowy cykl. Katarzyna Michalak pokazuje przy tym, że zna mechanizmy rządzące rynkiem wydawniczym i potrafi się dostosować do panujących na nim trendów.
Bogusia to rozpieszczona jedynaczka, która przed nadopiekuńczymi rodzicami i ptasim mleczkiem uciekła do ciężkiej pracy w Holandii. Teraz wraca do kraju i zatrzymuje się w małym miasteczku, Pogodnej. Zamierza otworzyć tu kwiaciarnię, ale pod wpływem życzliwej rady właściciela domu rezygnuje i proponuje mieszkańcom Sklepik z Niespodzianką, połączony z małą kawiarenką. Bogusia próbuje swoich sił w biznesie i stopniowo poznaje tajemnice miasteczka. Nie omijają jej sercowe rozterki – nie może się zdecydować na miłość, choć pozostaje zauroczona kilkoma mężczyznami. Szybko zdobywa za to prawdziwe przyjaciółki, które powrócą w następnych tomach.
Katarzyna Michalak czerpie przyjemność z urządzania sklepiku razem ze swoją bohaterką. Widać w lekturze, jak sama angażuje się w egzystencję Bogusi i jak obdarza ją wymarzonymi przez wiele czytelniczek przyjemnościami. Aby uniknąć przesłodzenia, sprowadza też na Bogusię trochę przykrości. Słusznie, bo w przeciwnym razie jej opowieść straciłaby życie. Przesłodzić jest tu bardzo łatwo, skoro Bogusia serwuje w kawiarence kilka rodzajów czekolady na gorąco i różne ciasta. Żeby odbiorczynie nie zazdrościły tych słodkości i wypróbowały smaki z Pogodnej, tekst powieści przetykają przepisy sprawdzone i polecane także przez autorkę, a utrzymane w podobnym co narracja tonie. Mniej wprawnym w pieczeniu ciast odbiorczyniom pewną trudność mogą sprawić porady typu „na oko” w dodawaniu składników – z kolei bardzo przypadną im do gustu obrazowe, dokładne choć zabawne określenia konsystencji ciasta – te nie pozostawiają żadnych wątpliwości.
W „Bogusi” odnowieniu ulega schemat ucieczki od zgiełku i zabiegania: bohaterka robi to samo, co wiele postaci przed nią, zatrzymuje się w zapomnianym miejscu i realizuje marzenia o spokoju i godnym życiu. Ale Katarzyna Michalak nie porządkuje Bogusi egzystencji zgodnie z prawami najprostszych scenariuszy, by z kryzysu na początku dojść do szczęśliwego finału. Być może ma na to wpływ istnienie cyklu powieści – ale daje się też zauważyć ciekawe mieszanie w doświadczeniach kobiety, takie, by czytelniczki nie mogły przewidzieć, co stanie się wkrótce. Pełni szczęścia Bogusia osiągnąć nie może. W ten sposób zatraca się też komiksowość fabuły.
„Sklepik z Niespodzianką. Bogusia” ma być lekturą ciepłą, kojącą i przyjemną – i taką jest, bez względu na uczuciowe zawirowania postaci. U Katarzyny Michalak dzieje się, jak na obyczajówkę wpisaną w modny nurt, całkiem sporo. Sympatię odbiorczyń wzbudzać będą również zabawne zwierzęta, których nie może zabraknąć w przyjaznym otoczeniu. W „Bogusi” droga do szczęścia, chociaż niełatwa, nie sprawi nikomu przykrości – to czytadło w sam raz dla spragnionych odpoczynku. Michalak udowadnia nim, że zasługuje na miano bestsellerowej autorki – zna potrzeby szerokiej rzeszy odbiorczyń i jest w stanie stworzyć powieść dla masowej publiczności.
piątek, 17 stycznia 2014
Olga Lipińska: Mój pamiętnik potoczny
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014 (wznowienie).
Azyl
Wznawiany właśnie „Mój pamiętnik potoczny” Olgi Lipińskiej to najlepszy z tomów felietonów tej autorki – najbardziej gęsty, najbardziej wypełniany skrajnymi odczuciami, nietypowy w przesyconej ironią narracji i ważny ze względu na kojącą obecność Piotrusia, wyrozumiałego męża o duszy dziecka. Olga Lipińska w tekstach reaguje na dostrzeżone absurdy codzienności, chociaż zamiast medialnych sensacji woli w felietonach rozprawiać się z własnymi uprzykrzaczami egzystencji. Chętnie też ucieka pamięcią do przeszłości, by we wspomnieniach znaleźć odpowiedź na dzisiejsze bolączki.
Felietony publikowane przez kilka lat na łamach „Twojego Stylu” faktycznie układają się w opowieść pamiętnikową, pośrednią między memuarami a dziennikiem. Niby odnoszą się do wad społeczeństwa – autorka wiele razy daje wyraz wściekłości czy niezgody na brak wykształcenia, chamstwo, hałas, polityczne przepychanki pozbawione znaczenia czy na niekompetencję dziennikarzy. Przygląda się relacjom damsko-męskim, feminizmowi i niesnaskom w artystycznym środowisku. Powraca myślami na Mazury i w przeszłość, szukając azylu. Jednym z nienachalnych a przepięknych tematów jest tu miłość do Piotrusia – człowieka jak najbardziej oddalonego od dziewczęcych marzeń, a dodatkowo oderwanego od przyziemnych zmartwień. Piotruś wytwarza wokół siebie aurę niezwykłości – zamiast przejmować się polityką, hałasem i agresywną rzeczywistością, zajmuje się czasami, które minęły i które nie mają już większego znaczenia w codziennym życiu. Czerpie radość z odkrycia nierozciętego przez sto lat tomiku zapomnianego grafomana lub dzieli się co ciekawszymi anegdotami z minionych wieków. Piotruś to znakomita przeciwwaga dla ciągle rozhisteryzowanej autorki: w felietonowych kreacjach ona może pozwolić sobie na rozpacz z byle powodu i zadręczanie się drobnostkami, on funkcjonuje poza tym światem – w enklawie, której można tylko pozazdrościć. Ona uczestniczy w wystawnych przyjęciach, z których chętnie ucieka do domu, on od początku woli domowe zacisze. Związek z „Mojego pamiętnika potocznego” to wartość nieoceniona – dzięki niemu ta lektura przetrwa dłużej niż felietonowe problemy.
Olga Lipińska nie próbuje tu rozśmieszać. Odnotowuje kolejne codzienne przykrości, niewesołe doświadczenia i denerwujące sprawy. Zdarza się, że przez absurd wewnętrzny – lub rezygnację ich bohaterki – scenki te wybrzmiewają humorystycznie, ale to ich wtórna funkcja. Olga Lipińska bardziej stara się zaakcentować ludzką głupotę i wykrzyczeć to, czego się boi. Felietony pomagają przezwyciężyć poczucie bezsilności i są też metodą na rozprawienie się z drobnymi i większymi przyczynami irytacji. Lipińska dostrzega fakty, na które inni nie zwracają uwagi, jest zatem sama w swojej walce – musi reagować, bo to jedyna droga ratunku.
Spotkania z dziennikarzami i spotkania z przyjaciółmi, problemy z cenzurą i problemy natury towarzyskiej, reżyseria i budowa domu, ukochany pies – w tej książce zadziwiająco dużo jak na zbiór felietonów jest samej Olgi Lipińskiej wpuszczającej odbiorców do własnego życia i narażonej na krytykę ze strony osób mniej wyrozumiałych (ale i mniej bliskich) niż Piotruś. „Mój pamiętnik potoczny” jest lekturą znakomitą nie tylko ze względu na poziom szczerości autorki, ale też z uwagi na kąśliwą ironię i udane połączenie życiowych obserwacji z anegdotami zawodowymi. Olga Lipińska potrafi przekonać do swojego pisania odbiorców ceniących sobie inteligentną rozrywkę. Jej felietony są jednocześnie osobistymi zwierzeniami z najbardziej prywatnych doświadczeń – i przeglądem społecznych problemów. Lipińska może tę rzeczywistość przedstawiać bez obaw – zawsze w pobliżu czuwa Piotruś, nietypowy ideał.
Azyl
Wznawiany właśnie „Mój pamiętnik potoczny” Olgi Lipińskiej to najlepszy z tomów felietonów tej autorki – najbardziej gęsty, najbardziej wypełniany skrajnymi odczuciami, nietypowy w przesyconej ironią narracji i ważny ze względu na kojącą obecność Piotrusia, wyrozumiałego męża o duszy dziecka. Olga Lipińska w tekstach reaguje na dostrzeżone absurdy codzienności, chociaż zamiast medialnych sensacji woli w felietonach rozprawiać się z własnymi uprzykrzaczami egzystencji. Chętnie też ucieka pamięcią do przeszłości, by we wspomnieniach znaleźć odpowiedź na dzisiejsze bolączki.
Felietony publikowane przez kilka lat na łamach „Twojego Stylu” faktycznie układają się w opowieść pamiętnikową, pośrednią między memuarami a dziennikiem. Niby odnoszą się do wad społeczeństwa – autorka wiele razy daje wyraz wściekłości czy niezgody na brak wykształcenia, chamstwo, hałas, polityczne przepychanki pozbawione znaczenia czy na niekompetencję dziennikarzy. Przygląda się relacjom damsko-męskim, feminizmowi i niesnaskom w artystycznym środowisku. Powraca myślami na Mazury i w przeszłość, szukając azylu. Jednym z nienachalnych a przepięknych tematów jest tu miłość do Piotrusia – człowieka jak najbardziej oddalonego od dziewczęcych marzeń, a dodatkowo oderwanego od przyziemnych zmartwień. Piotruś wytwarza wokół siebie aurę niezwykłości – zamiast przejmować się polityką, hałasem i agresywną rzeczywistością, zajmuje się czasami, które minęły i które nie mają już większego znaczenia w codziennym życiu. Czerpie radość z odkrycia nierozciętego przez sto lat tomiku zapomnianego grafomana lub dzieli się co ciekawszymi anegdotami z minionych wieków. Piotruś to znakomita przeciwwaga dla ciągle rozhisteryzowanej autorki: w felietonowych kreacjach ona może pozwolić sobie na rozpacz z byle powodu i zadręczanie się drobnostkami, on funkcjonuje poza tym światem – w enklawie, której można tylko pozazdrościć. Ona uczestniczy w wystawnych przyjęciach, z których chętnie ucieka do domu, on od początku woli domowe zacisze. Związek z „Mojego pamiętnika potocznego” to wartość nieoceniona – dzięki niemu ta lektura przetrwa dłużej niż felietonowe problemy.
Olga Lipińska nie próbuje tu rozśmieszać. Odnotowuje kolejne codzienne przykrości, niewesołe doświadczenia i denerwujące sprawy. Zdarza się, że przez absurd wewnętrzny – lub rezygnację ich bohaterki – scenki te wybrzmiewają humorystycznie, ale to ich wtórna funkcja. Olga Lipińska bardziej stara się zaakcentować ludzką głupotę i wykrzyczeć to, czego się boi. Felietony pomagają przezwyciężyć poczucie bezsilności i są też metodą na rozprawienie się z drobnymi i większymi przyczynami irytacji. Lipińska dostrzega fakty, na które inni nie zwracają uwagi, jest zatem sama w swojej walce – musi reagować, bo to jedyna droga ratunku.
Spotkania z dziennikarzami i spotkania z przyjaciółmi, problemy z cenzurą i problemy natury towarzyskiej, reżyseria i budowa domu, ukochany pies – w tej książce zadziwiająco dużo jak na zbiór felietonów jest samej Olgi Lipińskiej wpuszczającej odbiorców do własnego życia i narażonej na krytykę ze strony osób mniej wyrozumiałych (ale i mniej bliskich) niż Piotruś. „Mój pamiętnik potoczny” jest lekturą znakomitą nie tylko ze względu na poziom szczerości autorki, ale też z uwagi na kąśliwą ironię i udane połączenie życiowych obserwacji z anegdotami zawodowymi. Olga Lipińska potrafi przekonać do swojego pisania odbiorców ceniących sobie inteligentną rozrywkę. Jej felietony są jednocześnie osobistymi zwierzeniami z najbardziej prywatnych doświadczeń – i przeglądem społecznych problemów. Lipińska może tę rzeczywistość przedstawiać bez obaw – zawsze w pobliżu czuwa Piotruś, nietypowy ideał.
czwartek, 16 stycznia 2014
Hanna Bakuła: Moja Firma Portretowa. Pierwszy krąg
G+J, Warszawa 2013, Merlin.
Szczerość i sztuka
Hanna Bakuła słynie z ciętego języka, który w tekstach pisanych zamienia w ironiczne wynurzenia. Złośliwości wykluczają sentymentalny ton i dostarczają inteligentnej rozrywki, co zdążyli już zauważyć chyba wszyscy czytelnicy tej autorki. Bakuła tym razem dzieli się refleksjami na temat tworzenia obrazów – „Moja Firma Portretowa” to zbiór szkiców pisanych przez malarkę i portrecistkę, a jednocześnie zestaw trafnych obserwacji natury ludzkiej. Tym, co fascynuje, jest tu celność błyskotliwych spostrzeżeń. Autorka przekłada charaktery swoich modeli na język pisany oraz na język malarski – w obu przypadkach wyostrza konkretne cechy i celowo odchodzi nieco od realizmu, ale wydaje się być nieomylna w utrwalaniu podobieństwa z „gębowzorem”.
„Moja Firma Portretowa” składa się z dwóch części: w pierwszej Hanna Bakuła opowiada o samym tworzeniu, wzorem wielu autobiografii, cofając się aż do doświadczeń z dzieciństwa. Żeby czytelników nie zanudzać, ogranicza się do drobnych anegdot i komicznych historyjek, a wspomnienia zamyka w krótkich partiach tekstu. Podróż do przeszłości okazuje się tu też sygnałem twórczych analiz. Autorka może próbować odpowiedzieć na pytanie o swoje podejście do twórczości. W lekkich i dowcipnych opowiastkach przekazuje filozofię malowania i rysowania pastelami, utrwala siebie przy pracy – więc widzianą inaczej niż na licznych autoportretach. Przede wszystkim natomiast uczy patrzenia na modela: sporo miejsca w tomiku zajmują przypomnienia o roli „skazy”, odejścia od harmonijnego piękna w stronę elementu, który doda charakteru i uroku uwiecznianej postaci. Bakuła przedstawia relacje między modelem a artystą i opowiada o tym, z czego z reguły nie zwierzają się ludzie sztuki. Proponuje przegląd własnych twórczych decyzji i przyzwyczajeń, by wkrótce przejść do efektów tych działań.
Część „osobistą” (choć cała książka da się w ten sposób określić) ozdabiają autoportrety w kolorze. Kiedy Hanna Bakuła przechodzi do „gębowzorów”, ilustracje będą reprodukowane w skali szarości, czego niekiedy szkoda. Każdy rozdział w tej części składa się z jednego wybranego portretu kogoś z kręgu przyjaciół autorki (przeważnie – ludzi znanych) i z krótkiego komentarza. W komentarzu, zależnie od materiałów, mogą pojawić się wątpliwości twórcze, anegdoty ogólne, ciekawostki z czasu pozowania, echa towarzyskich spotkań, ocena wspólnych relacji, wspomnienie czy historia samego portretu. To nie wyczerpujące eseje na temat modeli, a zaledwie drobiazgi dla spragnionych takiej właśnie rozrywki czytelników. Bakuła wprowadza odbiorców w barwną rzeczywistość, dzieli się tym, co w procesie tworzenia zawsze jest najciekawsze (a i najbardziej intymne). Nie szczędzi przy tym żartów, choć i wzruszenia się jej zdarzają.
Przebija przez te opowieści silna osobowość autorki – zdecydowanej, pewnej siebie, ale i spostrzegawczej oraz bezkompromisowej. W tekstach powracają uwagi, nad którymi warto się zastanowić. Bakuła pokazuje, jak przyglądać się drugiemu człowiekowi – i ile można z jego postaw wyczytać. To nie tylko plotkarskie rozważania nad relacjami z drugim człowiekiem – autorka zapewnia przenikliwe spojrzenie na osobowość, charakter i humor. „Moja Firma Portretowa” wolna jest od półprawd – tu zamaszyście kreśli się obrazy zaskakująco pełne ciekawych detali. Przyjemnie obserwować, jak informacje ze zdjęć trafiają na portrety, a informacje z portretów zostają przełożone na dowcipy i wciągający styl, nieprzezroczysty, ale przecież i nie zafałszowany. Hanna Bakuła daje się poznać jako obserwatorka i psycholog, artystka bez wysiłku lawirująca między różnymi dziedzinami sztuki. Jej najnowsza książka to zestaw zajmujących studiów nad przyjaźniami i prawdą w sztuce.
Szczerość i sztuka
Hanna Bakuła słynie z ciętego języka, który w tekstach pisanych zamienia w ironiczne wynurzenia. Złośliwości wykluczają sentymentalny ton i dostarczają inteligentnej rozrywki, co zdążyli już zauważyć chyba wszyscy czytelnicy tej autorki. Bakuła tym razem dzieli się refleksjami na temat tworzenia obrazów – „Moja Firma Portretowa” to zbiór szkiców pisanych przez malarkę i portrecistkę, a jednocześnie zestaw trafnych obserwacji natury ludzkiej. Tym, co fascynuje, jest tu celność błyskotliwych spostrzeżeń. Autorka przekłada charaktery swoich modeli na język pisany oraz na język malarski – w obu przypadkach wyostrza konkretne cechy i celowo odchodzi nieco od realizmu, ale wydaje się być nieomylna w utrwalaniu podobieństwa z „gębowzorem”.
„Moja Firma Portretowa” składa się z dwóch części: w pierwszej Hanna Bakuła opowiada o samym tworzeniu, wzorem wielu autobiografii, cofając się aż do doświadczeń z dzieciństwa. Żeby czytelników nie zanudzać, ogranicza się do drobnych anegdot i komicznych historyjek, a wspomnienia zamyka w krótkich partiach tekstu. Podróż do przeszłości okazuje się tu też sygnałem twórczych analiz. Autorka może próbować odpowiedzieć na pytanie o swoje podejście do twórczości. W lekkich i dowcipnych opowiastkach przekazuje filozofię malowania i rysowania pastelami, utrwala siebie przy pracy – więc widzianą inaczej niż na licznych autoportretach. Przede wszystkim natomiast uczy patrzenia na modela: sporo miejsca w tomiku zajmują przypomnienia o roli „skazy”, odejścia od harmonijnego piękna w stronę elementu, który doda charakteru i uroku uwiecznianej postaci. Bakuła przedstawia relacje między modelem a artystą i opowiada o tym, z czego z reguły nie zwierzają się ludzie sztuki. Proponuje przegląd własnych twórczych decyzji i przyzwyczajeń, by wkrótce przejść do efektów tych działań.
Część „osobistą” (choć cała książka da się w ten sposób określić) ozdabiają autoportrety w kolorze. Kiedy Hanna Bakuła przechodzi do „gębowzorów”, ilustracje będą reprodukowane w skali szarości, czego niekiedy szkoda. Każdy rozdział w tej części składa się z jednego wybranego portretu kogoś z kręgu przyjaciół autorki (przeważnie – ludzi znanych) i z krótkiego komentarza. W komentarzu, zależnie od materiałów, mogą pojawić się wątpliwości twórcze, anegdoty ogólne, ciekawostki z czasu pozowania, echa towarzyskich spotkań, ocena wspólnych relacji, wspomnienie czy historia samego portretu. To nie wyczerpujące eseje na temat modeli, a zaledwie drobiazgi dla spragnionych takiej właśnie rozrywki czytelników. Bakuła wprowadza odbiorców w barwną rzeczywistość, dzieli się tym, co w procesie tworzenia zawsze jest najciekawsze (a i najbardziej intymne). Nie szczędzi przy tym żartów, choć i wzruszenia się jej zdarzają.
Przebija przez te opowieści silna osobowość autorki – zdecydowanej, pewnej siebie, ale i spostrzegawczej oraz bezkompromisowej. W tekstach powracają uwagi, nad którymi warto się zastanowić. Bakuła pokazuje, jak przyglądać się drugiemu człowiekowi – i ile można z jego postaw wyczytać. To nie tylko plotkarskie rozważania nad relacjami z drugim człowiekiem – autorka zapewnia przenikliwe spojrzenie na osobowość, charakter i humor. „Moja Firma Portretowa” wolna jest od półprawd – tu zamaszyście kreśli się obrazy zaskakująco pełne ciekawych detali. Przyjemnie obserwować, jak informacje ze zdjęć trafiają na portrety, a informacje z portretów zostają przełożone na dowcipy i wciągający styl, nieprzezroczysty, ale przecież i nie zafałszowany. Hanna Bakuła daje się poznać jako obserwatorka i psycholog, artystka bez wysiłku lawirująca między różnymi dziedzinami sztuki. Jej najnowsza książka to zestaw zajmujących studiów nad przyjaźniami i prawdą w sztuce.
środa, 15 stycznia 2014
Brady Udall: Samotny poligamista
Świat Książki, Warszawa 2013.
Żony i zdrada
Brady Udall w „Samotnym poligamiście” wielożeństwo traktuje z całą naturalnością – i wie, że dotrze bez trudu do swoich odbiorców, bo w samej idei miłości nie zmienia nic. Poligamista zresztą musi żyć możliwie jak najprościej – gdyby zdarzyło mu się skłamać, kłamstwo powinien zapamiętać i przedstawiać je wszystkim żonom. W przeciwnym wypadku szybko zostanie zdemaskowany.
Golden jest zatem spokojnym i cierpliwym mężczyzną. Ma cztery żyjące ze sobą w zgodzie żony i prawie trzydzieścioro dzieci (nie licząc tych, które urodziły się martwe). Jest głęboko wierzący i dobrze czuje się wśród bliskich, nawet gdy nie może dostać się do łazienki lub pociechy traktują go jako jeden z elementów biegu z przeszkodami. Żony dogadują się między sobą, ustalając grafik nocy z Goldenem. Tymczasem bohater pracujący przy budowie dużego burdelu zakochuje się w tajemniczej nieznajomej. To komplikuje jego uporządkowane życie i rodzi szereg pytań o wierność. Prostolinijny Golden nie potrafi filozofować ani kierować się własnym kodeksem wartości. Nie może też znaleźć zrozumienia w rodzinie. Teraz dotrze do niego poczucie samotności i wyobcowania.
W „Samotnym poligamiście” cały tabun ludzi staje się tłem do ukazania rozterek bohatera. Autor zręcznie unika pułapki, wprowadzając numerację żon i dzieci – chociaż te pierwsze są na tyle wyraziste, że czytelnicy szybko zrezygnują z korzystania ze ściągi zamieszczonej na początku tomu. Jeśli natomiast chodzi o dzieci – wśród wielu maluchów tylko kilkoro jest na tyle charakterystycznych, by w ogóle zwracać na nie uwagę, reszta tworzy gwarne i hałaśliwe dopełnienie domu. W tej rodzinie zresztą nie tylko Golden jest samotny i nie ma do kogo zwrócić się ze swoimi problemami. Każdy ma własne sekrety i zmartwienia, którymi nie może się dzielić – część tych najbardziej tragicznych odbiorcy poznają dzięki narracyjnym przeskokom od postaci do postaci. Wprawdzie to Golden wydaje się najważniejszy – i jedna jego decyzja uruchamia całą lawinę wydarzeń – ale sporo pojawia się tu tematów, które najpierw rozbudzą ciekawość czytelników, a później zostaną w nieoczekiwanym momencie wyjaśnione.
Brady Udall przedstawia rodzinę Goldena jako głęboko religijną – to obrazek typowy dla ukazywania amerykańskich małych miasteczek. W „Samotnym poligamiście” splatają się najbardziej podstawowe uczucia, postawy i wrażenia. Jest miłość i tęsknota, jest ogromne zmęczenie i poczucie wyobcowania, jest młodzieńczy bunt, nadzieja, determinacja, rozpacz, a wśród żon Goldena – także wyjątkowa dyplomacja. Udall raz po raz zaskakuje czytelników scenkami i wyjaśnieniami, odwołaniami do przeszłości rodziny. To sprawia, że dopiero z czasem odbiorcy będą mogli wiele pojąć, a niektórych zachowań w wykonaniu – wydawałoby się – przewidywalnych bohaterów nie wywnioskowaliby z sielskich motywów. Udall nie proponuje idyllicznego domu, ale tragedie i klęski wprowadza ostrożnie, by nie zniszczyć kruchego optymizmu fabuły. Potrafi zbudować zajmującą akcję i przekonać co do charakterów postaci – kolejne drobiazgi składają się w bardzo logiczną całość i nawet motyw wielożeństwa nie wprowadza w tej książce egzotyki czy zgrzytu. „Samotny poligamista” staje się ciekawym studium ludzkiej natury, ukłonem w stronę prostych i szczerych uczuć. Brady Udall zapewnia długą i niejednorodną lekturę z trafnymi obserwacjami i takimi też wnioskami, które wplata w życiorysy odważnie nakreślonych postaci.
Żony i zdrada
Brady Udall w „Samotnym poligamiście” wielożeństwo traktuje z całą naturalnością – i wie, że dotrze bez trudu do swoich odbiorców, bo w samej idei miłości nie zmienia nic. Poligamista zresztą musi żyć możliwie jak najprościej – gdyby zdarzyło mu się skłamać, kłamstwo powinien zapamiętać i przedstawiać je wszystkim żonom. W przeciwnym wypadku szybko zostanie zdemaskowany.
Golden jest zatem spokojnym i cierpliwym mężczyzną. Ma cztery żyjące ze sobą w zgodzie żony i prawie trzydzieścioro dzieci (nie licząc tych, które urodziły się martwe). Jest głęboko wierzący i dobrze czuje się wśród bliskich, nawet gdy nie może dostać się do łazienki lub pociechy traktują go jako jeden z elementów biegu z przeszkodami. Żony dogadują się między sobą, ustalając grafik nocy z Goldenem. Tymczasem bohater pracujący przy budowie dużego burdelu zakochuje się w tajemniczej nieznajomej. To komplikuje jego uporządkowane życie i rodzi szereg pytań o wierność. Prostolinijny Golden nie potrafi filozofować ani kierować się własnym kodeksem wartości. Nie może też znaleźć zrozumienia w rodzinie. Teraz dotrze do niego poczucie samotności i wyobcowania.
W „Samotnym poligamiście” cały tabun ludzi staje się tłem do ukazania rozterek bohatera. Autor zręcznie unika pułapki, wprowadzając numerację żon i dzieci – chociaż te pierwsze są na tyle wyraziste, że czytelnicy szybko zrezygnują z korzystania ze ściągi zamieszczonej na początku tomu. Jeśli natomiast chodzi o dzieci – wśród wielu maluchów tylko kilkoro jest na tyle charakterystycznych, by w ogóle zwracać na nie uwagę, reszta tworzy gwarne i hałaśliwe dopełnienie domu. W tej rodzinie zresztą nie tylko Golden jest samotny i nie ma do kogo zwrócić się ze swoimi problemami. Każdy ma własne sekrety i zmartwienia, którymi nie może się dzielić – część tych najbardziej tragicznych odbiorcy poznają dzięki narracyjnym przeskokom od postaci do postaci. Wprawdzie to Golden wydaje się najważniejszy – i jedna jego decyzja uruchamia całą lawinę wydarzeń – ale sporo pojawia się tu tematów, które najpierw rozbudzą ciekawość czytelników, a później zostaną w nieoczekiwanym momencie wyjaśnione.
Brady Udall przedstawia rodzinę Goldena jako głęboko religijną – to obrazek typowy dla ukazywania amerykańskich małych miasteczek. W „Samotnym poligamiście” splatają się najbardziej podstawowe uczucia, postawy i wrażenia. Jest miłość i tęsknota, jest ogromne zmęczenie i poczucie wyobcowania, jest młodzieńczy bunt, nadzieja, determinacja, rozpacz, a wśród żon Goldena – także wyjątkowa dyplomacja. Udall raz po raz zaskakuje czytelników scenkami i wyjaśnieniami, odwołaniami do przeszłości rodziny. To sprawia, że dopiero z czasem odbiorcy będą mogli wiele pojąć, a niektórych zachowań w wykonaniu – wydawałoby się – przewidywalnych bohaterów nie wywnioskowaliby z sielskich motywów. Udall nie proponuje idyllicznego domu, ale tragedie i klęski wprowadza ostrożnie, by nie zniszczyć kruchego optymizmu fabuły. Potrafi zbudować zajmującą akcję i przekonać co do charakterów postaci – kolejne drobiazgi składają się w bardzo logiczną całość i nawet motyw wielożeństwa nie wprowadza w tej książce egzotyki czy zgrzytu. „Samotny poligamista” staje się ciekawym studium ludzkiej natury, ukłonem w stronę prostych i szczerych uczuć. Brady Udall zapewnia długą i niejednorodną lekturę z trafnymi obserwacjami i takimi też wnioskami, które wplata w życiorysy odważnie nakreślonych postaci.
wtorek, 14 stycznia 2014
Tanis Rideout: Ponad wszystko
Bukowy Las, Wrocław 2013.
Pytanie o sens
To prawdziwa tajemnica gór, nie do pojęcia przez tych, którzy nie próbowali swoich sił we wspinaczce. Tanis Rideout w „Ponad wszystko” przygląda się niebezpiecznemu nałogowi, uczestnicząc (jako narrator) w wyprawie na Mount Everest, ale i odwiedzając Ruth, żonę George’a Mallory’ego. Gdy George próbuje zapisać się w historii jako śmiałek, któremu uda się wspiąć na groźną górę, jego żona boryka się z samotnością, wychowuje dzieci i broni się przed niechcianym uczuciem. George z kolei boryka się z innymi kwestiami: musi zastanowić się, ile warte jest ludzkie życie i kto jest winien śmierci członków wypraw wysokogórskich. Mallory nieraz już musiał podejmować trudne i ryzykowne decyzje, w oczach wielu mógłby uchodzić za mordercę. Ale nie rezygnuje z działania. Nie powstrzyma go nawet pamięć o rodzinie, którą pozostawił.
„Ponad wszystko” to powieść trudna. Inaczej niż w przypadku literatury górskiej, tu nie chodzi o mierzenie się z własnymi słabościami, a o próbę uchwycenia dramatów psychologicznych. Autorka przygląda się relacjom przemijającym w ekipie, analizuje konflikty i wpływ problemów zdrowotnych na relacje z innymi, pokazuje, do czego doprowadza strach, zdenerwowanie i samotność. Mniej zajmuje się rozbijaniem kolejnych obozów i całą logistyką wyprawy, nie należy do zarażonych pasją wspinania się, więc też nie zadaje sobie pytań, które w pewnych sytuacjach mogłyby się pojawić. Relację człowiek-góra zamienia na relację człowiek-człowiek, sięgając do bardziej niebezpiecznych tematów. Nie do końca jest w stanie wytłumaczyć obsesję na punkcie zdobywania szczytów i przełamywania ograniczeń, dlatego też zwraca uwagę na inne, międzyludzkie aspekty wspinaczki. Rzadko posługuje się terminami fachowymi, odtwarza za to prawdopodobne choć ulotne chwile, nadzieje i spory.
Jedna warstwa powieści dotyczy wyprawy na Mount Everest i przypomina zaglądanie do kolejnych obozów. Ponieważ dolegliwości związane z chorobą wysokościową oraz przejmujące zimno nie wystarczają jako tło akcji, coraz częściej autorka zaczyna też szukać wspomnień Mallory’ego. W Walce z górą bohater ukojenie wypracowuje przez myślowe powroty do domu, przypomina sobie początki związku z Ruth i ogrzewa się taką mentalną ucieczką przed trudnymi warunkami na drodze do szczytu. To też okazja dla autorki, by zaprezentować jego punkt widzenia. Bo druga część narracji przypada samej Ruth, coraz bardziej zmęczonej nieobecnością ukochanego i strachem o niego. Ruth tęskni za bliskością i boi się złych wiadomości, a nawet nieżyczliwych ludzi. I ona przygląda się swojemu związkowi z perspektywy czasu oraz doświadczeń. Świadoma, na jaką egzystencję się zgadzała, nie może poradzić sobie z melancholią. Ruth w wyprawach górskich nie dostrzega nic atrakcyjnego, nie rozumie fascynacji męża. Czuje się samotna.
I „Ponad wszystko” to także książka o ogromnej samotności. Każdego z bohaterów autorka pozostawia bez wsparcia, przynajmniej bez takiego wsparcia, jakiego postacie by sobie życzyły. Poświęcenie wszystkich stron jest ogromne, a w zamian nie dostaje się nic – i tego w lekturze brakuje, czynnika równoważącego cierpienia, a odpowiednio silnego, by przełamać minorowy ton narracji. Tanis Rideout nie proponuje pocieszanki, a historię opartą na faktach ogląda od strony prawdopodobnych uczuć. Na kanwie doniesień medialnych chce stworzyć ponadczasową opowieść o bezradności człowieka w obliczu jego destrukcyjnych pragnień. „Ponad wszystko” nie przyniesie pocieszenia.
Pytanie o sens
To prawdziwa tajemnica gór, nie do pojęcia przez tych, którzy nie próbowali swoich sił we wspinaczce. Tanis Rideout w „Ponad wszystko” przygląda się niebezpiecznemu nałogowi, uczestnicząc (jako narrator) w wyprawie na Mount Everest, ale i odwiedzając Ruth, żonę George’a Mallory’ego. Gdy George próbuje zapisać się w historii jako śmiałek, któremu uda się wspiąć na groźną górę, jego żona boryka się z samotnością, wychowuje dzieci i broni się przed niechcianym uczuciem. George z kolei boryka się z innymi kwestiami: musi zastanowić się, ile warte jest ludzkie życie i kto jest winien śmierci członków wypraw wysokogórskich. Mallory nieraz już musiał podejmować trudne i ryzykowne decyzje, w oczach wielu mógłby uchodzić za mordercę. Ale nie rezygnuje z działania. Nie powstrzyma go nawet pamięć o rodzinie, którą pozostawił.
„Ponad wszystko” to powieść trudna. Inaczej niż w przypadku literatury górskiej, tu nie chodzi o mierzenie się z własnymi słabościami, a o próbę uchwycenia dramatów psychologicznych. Autorka przygląda się relacjom przemijającym w ekipie, analizuje konflikty i wpływ problemów zdrowotnych na relacje z innymi, pokazuje, do czego doprowadza strach, zdenerwowanie i samotność. Mniej zajmuje się rozbijaniem kolejnych obozów i całą logistyką wyprawy, nie należy do zarażonych pasją wspinania się, więc też nie zadaje sobie pytań, które w pewnych sytuacjach mogłyby się pojawić. Relację człowiek-góra zamienia na relację człowiek-człowiek, sięgając do bardziej niebezpiecznych tematów. Nie do końca jest w stanie wytłumaczyć obsesję na punkcie zdobywania szczytów i przełamywania ograniczeń, dlatego też zwraca uwagę na inne, międzyludzkie aspekty wspinaczki. Rzadko posługuje się terminami fachowymi, odtwarza za to prawdopodobne choć ulotne chwile, nadzieje i spory.
Jedna warstwa powieści dotyczy wyprawy na Mount Everest i przypomina zaglądanie do kolejnych obozów. Ponieważ dolegliwości związane z chorobą wysokościową oraz przejmujące zimno nie wystarczają jako tło akcji, coraz częściej autorka zaczyna też szukać wspomnień Mallory’ego. W Walce z górą bohater ukojenie wypracowuje przez myślowe powroty do domu, przypomina sobie początki związku z Ruth i ogrzewa się taką mentalną ucieczką przed trudnymi warunkami na drodze do szczytu. To też okazja dla autorki, by zaprezentować jego punkt widzenia. Bo druga część narracji przypada samej Ruth, coraz bardziej zmęczonej nieobecnością ukochanego i strachem o niego. Ruth tęskni za bliskością i boi się złych wiadomości, a nawet nieżyczliwych ludzi. I ona przygląda się swojemu związkowi z perspektywy czasu oraz doświadczeń. Świadoma, na jaką egzystencję się zgadzała, nie może poradzić sobie z melancholią. Ruth w wyprawach górskich nie dostrzega nic atrakcyjnego, nie rozumie fascynacji męża. Czuje się samotna.
I „Ponad wszystko” to także książka o ogromnej samotności. Każdego z bohaterów autorka pozostawia bez wsparcia, przynajmniej bez takiego wsparcia, jakiego postacie by sobie życzyły. Poświęcenie wszystkich stron jest ogromne, a w zamian nie dostaje się nic – i tego w lekturze brakuje, czynnika równoważącego cierpienia, a odpowiednio silnego, by przełamać minorowy ton narracji. Tanis Rideout nie proponuje pocieszanki, a historię opartą na faktach ogląda od strony prawdopodobnych uczuć. Na kanwie doniesień medialnych chce stworzyć ponadczasową opowieść o bezradności człowieka w obliczu jego destrukcyjnych pragnień. „Ponad wszystko” nie przyniesie pocieszenia.
poniedziałek, 13 stycznia 2014
Agata Kołakowska: Wszystko co minęło
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Życiowy przełom
Agata Kołakowska zaczyna produkować powieści obyczajowe, dalej ku uciesze jej wielbicielek. Bierze mniej oczywiste schematy i silne międzyludzkie relacje, a potem opracowuje je literacko, tworząc zgrabne historie – zawsze mocno wzruszające dla tych czytelniczek, które ślady własnych doświadczeń dostrzegą. We „Wszystkim co minęło” nie ma nieprzewidywalności, wydarzenia są przepracowane i prawdopodobne w świecie bohaterki. Narrację ułatwiają też jednoznaczne portrety psychologiczne postaci – Kołakowska dobrze wie, jakich bohaterów się od niej oczekuje i bez wahania tworzy według tej wiedzy. Tutaj nie pojawi się ani tani optymizm, ani urok nowości – autorka sprawdziłaby się przy wymyślaniu scenariuszy seriali obyczajowych, zależy jej bowiem najbardziej na konstruowaniu i utrwalaniu interpersonalnych napięć.
„Wszystko co minęło” ma dość wygodną konstrukcję. Teraźniejszość przedstawia obojętny wszechwiedzący narrator: przypatruje się on dokonaniom Justyny i jej powolnemu oraz bardzo ostrożnemu otwieraniu się na ludzi – na nowe przyjaźnie i miłość. Przeszłość rozwiązuje chwyt ze starymi pamiętnikowymi zapiskami. Justyna ma zeszyt, w którym co pewien czas notuje uwagi na temat siebie, relacji z rodzicami i siostrą oraz mężem. Każda notatka wprowadzana zostaje jako krótka retrospekcja osoby, która nie ma wątpliwości, co się stało i jakie były tego konsekwencje. Inaczej mówiąc, Justyna jako narratorka przejmuje styl narracji zewnętrznej, dokonuje zbyt trafnych czasami autoanaliz i rezygnuje z emocjonalności na rzecz chłodnego opisu. To postawa nieco sprzeczna z samą zawartością zeszytu: Justyna przedstawia w zapiskach najskrytsze tajemnice i najbardziej bolesne fakty z życia. Wiadomo, że zyskuje przez to szansę na wytłumaczenie swojej obecnej sytuacji: samotności i ucieczki przed jakimkolwiek silniejszym uczuciem. Bohaterka straciła wszystkich, których kochała, nie chce zatem kolejnych cierpień i dystansuje się od ludzi. Co ciekawe, pamiętnikarskie wynurzenia utrzymane są w czasie przeszłym, mimo że opatrywane datami sprzed lat, jakby sama Justyna pisała o zupełnie innej osobie, mimo że powinna w momencie przelewania doświadczeń na papier zdradzać więcej wzburzenia i nie wykazywać tyle zdrowego rozsądku.
Kołakowska stawia na bohaterów o jasno określonych życiowych postawach. Justyna nie chce być zależna od innych, boi się zranienia i zamyka się w sobie, przyjmując odpychającą postawę wobec znajomych. W pracy i w najbliższym otoczeniu spotyka również ludzi o wyrazistych charakterach (a i psychologicznych problemach). Zwraca uwagę na motyw wybaczania – ale bez sentymentu, który zwykle towarzyszy podobnym rodzinno-towarzyskim historiom. Tu bliskość śmierci czy chęć rozmowy nie muszą ułatwiać naprawiania relacji, a bohaterka nie szuka prostych rozwiązań. Agata Kołakowska nie przywiązuje się przesadnie do swoich postaci, co jest cenne zwłaszcza w przypadku sięgania po strzępki banalnych scenariuszy. Ta autorka lubi korzystać z szablonów w tworzeniu obyczajówek – ale traktuje je na szczęście tylko jako punkt wyjścia w wymyślaniu bardziej skomplikowanej opowieści. Konflikty z bliskimi czy lęk przed miłością to zagadnienia obecne w każdym tomie literatury rozrywkowej – ale Kołakowska dba o „życiowość” tematów i nie przesadza w demiurgicznych popisach.
Autorka jest zdecydowana, wie, czego chce i jaki efekt zamierza osiągnąć. Wprawnie charakteryzuje postacie, przy okazji prezentowania scenek z ich udziałem Zapewnia prozę pod względem stylistycznym bardzo neutralną, ufna w siłę przedstawianych uczuć. „Wszystko co minęło” to dobry przykład przerabiania życiowych dramatów na literaturę rozrywkową. Nie jest to natomiast fabuła, która zrewolucjonizuje rynek obyczajówek. Sama autorka nie zawiedzie swoich czytelniczek, chociaż czasami można się zastanawiać, co zdziałałaby w innym gatunku.
Życiowy przełom
Agata Kołakowska zaczyna produkować powieści obyczajowe, dalej ku uciesze jej wielbicielek. Bierze mniej oczywiste schematy i silne międzyludzkie relacje, a potem opracowuje je literacko, tworząc zgrabne historie – zawsze mocno wzruszające dla tych czytelniczek, które ślady własnych doświadczeń dostrzegą. We „Wszystkim co minęło” nie ma nieprzewidywalności, wydarzenia są przepracowane i prawdopodobne w świecie bohaterki. Narrację ułatwiają też jednoznaczne portrety psychologiczne postaci – Kołakowska dobrze wie, jakich bohaterów się od niej oczekuje i bez wahania tworzy według tej wiedzy. Tutaj nie pojawi się ani tani optymizm, ani urok nowości – autorka sprawdziłaby się przy wymyślaniu scenariuszy seriali obyczajowych, zależy jej bowiem najbardziej na konstruowaniu i utrwalaniu interpersonalnych napięć.
„Wszystko co minęło” ma dość wygodną konstrukcję. Teraźniejszość przedstawia obojętny wszechwiedzący narrator: przypatruje się on dokonaniom Justyny i jej powolnemu oraz bardzo ostrożnemu otwieraniu się na ludzi – na nowe przyjaźnie i miłość. Przeszłość rozwiązuje chwyt ze starymi pamiętnikowymi zapiskami. Justyna ma zeszyt, w którym co pewien czas notuje uwagi na temat siebie, relacji z rodzicami i siostrą oraz mężem. Każda notatka wprowadzana zostaje jako krótka retrospekcja osoby, która nie ma wątpliwości, co się stało i jakie były tego konsekwencje. Inaczej mówiąc, Justyna jako narratorka przejmuje styl narracji zewnętrznej, dokonuje zbyt trafnych czasami autoanaliz i rezygnuje z emocjonalności na rzecz chłodnego opisu. To postawa nieco sprzeczna z samą zawartością zeszytu: Justyna przedstawia w zapiskach najskrytsze tajemnice i najbardziej bolesne fakty z życia. Wiadomo, że zyskuje przez to szansę na wytłumaczenie swojej obecnej sytuacji: samotności i ucieczki przed jakimkolwiek silniejszym uczuciem. Bohaterka straciła wszystkich, których kochała, nie chce zatem kolejnych cierpień i dystansuje się od ludzi. Co ciekawe, pamiętnikarskie wynurzenia utrzymane są w czasie przeszłym, mimo że opatrywane datami sprzed lat, jakby sama Justyna pisała o zupełnie innej osobie, mimo że powinna w momencie przelewania doświadczeń na papier zdradzać więcej wzburzenia i nie wykazywać tyle zdrowego rozsądku.
Kołakowska stawia na bohaterów o jasno określonych życiowych postawach. Justyna nie chce być zależna od innych, boi się zranienia i zamyka się w sobie, przyjmując odpychającą postawę wobec znajomych. W pracy i w najbliższym otoczeniu spotyka również ludzi o wyrazistych charakterach (a i psychologicznych problemach). Zwraca uwagę na motyw wybaczania – ale bez sentymentu, który zwykle towarzyszy podobnym rodzinno-towarzyskim historiom. Tu bliskość śmierci czy chęć rozmowy nie muszą ułatwiać naprawiania relacji, a bohaterka nie szuka prostych rozwiązań. Agata Kołakowska nie przywiązuje się przesadnie do swoich postaci, co jest cenne zwłaszcza w przypadku sięgania po strzępki banalnych scenariuszy. Ta autorka lubi korzystać z szablonów w tworzeniu obyczajówek – ale traktuje je na szczęście tylko jako punkt wyjścia w wymyślaniu bardziej skomplikowanej opowieści. Konflikty z bliskimi czy lęk przed miłością to zagadnienia obecne w każdym tomie literatury rozrywkowej – ale Kołakowska dba o „życiowość” tematów i nie przesadza w demiurgicznych popisach.
Autorka jest zdecydowana, wie, czego chce i jaki efekt zamierza osiągnąć. Wprawnie charakteryzuje postacie, przy okazji prezentowania scenek z ich udziałem Zapewnia prozę pod względem stylistycznym bardzo neutralną, ufna w siłę przedstawianych uczuć. „Wszystko co minęło” to dobry przykład przerabiania życiowych dramatów na literaturę rozrywkową. Nie jest to natomiast fabuła, która zrewolucjonizuje rynek obyczajówek. Sama autorka nie zawiedzie swoich czytelniczek, chociaż czasami można się zastanawiać, co zdziałałaby w innym gatunku.
niedziela, 12 stycznia 2014
Janusz Głowacki: Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy
Świat Książki, Warszawa 2013.
Sekrety pracy
Nieczęsto scenarzyści pozwalają odbiorcom zajrzeć za kulisy ich pracy, nieczęsto chcą dzielić się informacjami, jak wyglądały odrzucone pomysły filmowe. Janusz Głowacki z niewykorzystanych scen stworzył książkę „Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy. Ta publikacja ma nie tylko wymiar autotematyczny – to również zestaw anegdot i opowieści „towarzyskich”, a dla adeptów zawodu także cenna lekcja: oto bowiem autor mimochodem przedstawia losy kolejnych pomysłów i drogi, które otwierają się przed reżyserem. Pokazuje trudną sztukę rezygnowania z własnych wizji, choćby wydawały się najbardziej oryginalne i atrakcyjne dla publiczności. Przemyca też informację, jak twórczo podchodzić do materiałów źródłowych – kilka razy przecież odwołuje się do dokumentów i zapisków swoich bohaterów, wplatając je w wymyślone scenki. Głowacki przekonuje też, że już w fazie tworzenia scenariusza trzeba wybrać najważniejsze cechy charakteru postaci, by konsekwentnie prowadzić ją przez filmową opowieść.
W „Przyszłem” autor podrzuca coraz to nowe sceny i pomysły. Zastanawia się nad możliwymi początkami, odrzuca chronologię wydarzeń i nadmierne upolitycznienie, szuka równowagi między wielką historią, a wydarzeniami z rodzinnego życia Lecha Wałęsy. Sprawdza, jak można wpływać na odbiór bohatera, testuje ocieplanie sylwetki, ale czasem sięga też po scenki absurdalne, satyryczne czy prześmiewcze, przypomina o realiach PRL-u, a do tego poszukuje uniwersalnych tonów, które zjednoczą widzów. Zdarza się, że przywołuje pomysły, które nie mogły wejść do filmu i zostały wymyślone dla przyjemności i rozrywki.
Głowacki jako scenarzysta bazuje na emocjach, i to na emocjach odbiorców. Doskonale wie o tym, że nie rozbudzi masowej wyobraźni produkcyjniakami czy „edukacyjnymi” wstawkami, a jedynie siłą międzyludzkich relacji. W postaciach, które pomagają budować opowieść o Lechu Wałęsie, za każdym razem szuka skazy, uczłowieczającego rozedrgania, słabości, eksponuje to, o czym bohaterowie nie chcieliby głośno mówić – a wszystkie te psychologiczne zabawy zamyka w wyrazistych scenkach. Liczy się bowiem nie opowiadanie słowami, a zachowaniem. Stąd też ogromna oszczędność w opisach, krótkie rozdziały i trafiane w punkt przeżycia.
W całym tomie Głowacki zdradza poczucie humoru, potrafi wykorzystywać stereotypowe obrazki do tworzenia karykatur, które ubarwiają opowieść. Zdaje sobie sprawę z niemedialności procesu pisania i robi wszystko, by nie znudzić czytelników – nie tworzy książki o pisaniu i mękach twórczych, za to bawi się motywami i tematami, rozbieżnościami między fabułą i rzeczywistością. Tłumaczy impulsy w budowaniu postaci i drobne zmiany, które wpływają potem na kształt wydarzeń.
„Przyszłem” pokazuje także, jak mierzyć się z wyzwaniem łączenia filmowego rozkładu akcentów z prawdą historyczną. Do scenek filmowych Głowacki dodaje jeszcze minireportaże z gromadzenia materiałów, ciekawostki, szczegóły dotyczące pracy z Andrzejem Wajdą – wszystko to, o czym nie dowiedzą się widzowie oglądający gotowy film. „Przyszłem” daje szansę zobaczenia roli wyobraźni oraz sposobów sterowania uczuciami odbiorców. Oczywiście Janusz Głowacki nie zamienia się w nauczyciela, nie jest nawet komentatorem pracy scenarzystów – po prostu pozwala przez chwilę uczestniczyć w procesie pisania scen do filmu – i czerpać przyjemność ze śledzenia dowcipnych opowieści. „Przyszłem” nie musi zatem być publikacją okołofilmową, równie dobrze może funkcjonować w oderwaniu od produkcji.
Sekrety pracy
Nieczęsto scenarzyści pozwalają odbiorcom zajrzeć za kulisy ich pracy, nieczęsto chcą dzielić się informacjami, jak wyglądały odrzucone pomysły filmowe. Janusz Głowacki z niewykorzystanych scen stworzył książkę „Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy. Ta publikacja ma nie tylko wymiar autotematyczny – to również zestaw anegdot i opowieści „towarzyskich”, a dla adeptów zawodu także cenna lekcja: oto bowiem autor mimochodem przedstawia losy kolejnych pomysłów i drogi, które otwierają się przed reżyserem. Pokazuje trudną sztukę rezygnowania z własnych wizji, choćby wydawały się najbardziej oryginalne i atrakcyjne dla publiczności. Przemyca też informację, jak twórczo podchodzić do materiałów źródłowych – kilka razy przecież odwołuje się do dokumentów i zapisków swoich bohaterów, wplatając je w wymyślone scenki. Głowacki przekonuje też, że już w fazie tworzenia scenariusza trzeba wybrać najważniejsze cechy charakteru postaci, by konsekwentnie prowadzić ją przez filmową opowieść.
W „Przyszłem” autor podrzuca coraz to nowe sceny i pomysły. Zastanawia się nad możliwymi początkami, odrzuca chronologię wydarzeń i nadmierne upolitycznienie, szuka równowagi między wielką historią, a wydarzeniami z rodzinnego życia Lecha Wałęsy. Sprawdza, jak można wpływać na odbiór bohatera, testuje ocieplanie sylwetki, ale czasem sięga też po scenki absurdalne, satyryczne czy prześmiewcze, przypomina o realiach PRL-u, a do tego poszukuje uniwersalnych tonów, które zjednoczą widzów. Zdarza się, że przywołuje pomysły, które nie mogły wejść do filmu i zostały wymyślone dla przyjemności i rozrywki.
Głowacki jako scenarzysta bazuje na emocjach, i to na emocjach odbiorców. Doskonale wie o tym, że nie rozbudzi masowej wyobraźni produkcyjniakami czy „edukacyjnymi” wstawkami, a jedynie siłą międzyludzkich relacji. W postaciach, które pomagają budować opowieść o Lechu Wałęsie, za każdym razem szuka skazy, uczłowieczającego rozedrgania, słabości, eksponuje to, o czym bohaterowie nie chcieliby głośno mówić – a wszystkie te psychologiczne zabawy zamyka w wyrazistych scenkach. Liczy się bowiem nie opowiadanie słowami, a zachowaniem. Stąd też ogromna oszczędność w opisach, krótkie rozdziały i trafiane w punkt przeżycia.
W całym tomie Głowacki zdradza poczucie humoru, potrafi wykorzystywać stereotypowe obrazki do tworzenia karykatur, które ubarwiają opowieść. Zdaje sobie sprawę z niemedialności procesu pisania i robi wszystko, by nie znudzić czytelników – nie tworzy książki o pisaniu i mękach twórczych, za to bawi się motywami i tematami, rozbieżnościami między fabułą i rzeczywistością. Tłumaczy impulsy w budowaniu postaci i drobne zmiany, które wpływają potem na kształt wydarzeń.
„Przyszłem” pokazuje także, jak mierzyć się z wyzwaniem łączenia filmowego rozkładu akcentów z prawdą historyczną. Do scenek filmowych Głowacki dodaje jeszcze minireportaże z gromadzenia materiałów, ciekawostki, szczegóły dotyczące pracy z Andrzejem Wajdą – wszystko to, o czym nie dowiedzą się widzowie oglądający gotowy film. „Przyszłem” daje szansę zobaczenia roli wyobraźni oraz sposobów sterowania uczuciami odbiorców. Oczywiście Janusz Głowacki nie zamienia się w nauczyciela, nie jest nawet komentatorem pracy scenarzystów – po prostu pozwala przez chwilę uczestniczyć w procesie pisania scen do filmu – i czerpać przyjemność ze śledzenia dowcipnych opowieści. „Przyszłem” nie musi zatem być publikacją okołofilmową, równie dobrze może funkcjonować w oderwaniu od produkcji.
sobota, 11 stycznia 2014
Wiesław Helak: Scenariusze syberyjskie
Trio, Muzeum Lwowa i Kresów, Warszawa 2013.
Filmowe oko
Wiesław Helak stara się wypełnić w obecnej literaturze polskiej lukę dotyczącą syberyjskich zesłańców. Odwołuje się do tematów niezbyt popularnych (a i coraz bardziej odsuwanych przez czas), wciąż żywych dla ludzi, których rodziny zmuszane były do przesiedleń. Przypomina i utrwala jednak nie tylko krzywdy rodaków – do swoich artystycznych prac wprowadza też bowiem elementy doskonale poznanej kultury. Pełni więc dwojaką funkcję: jest strażnikiem narodowej pamięci i kimś w rodzaju podróżnika-odkrywcy.
Bo w ogóle to Wiesław Helak jest reżyserem filmowym i scenarzystą. Zaobserwowane zjawiska czy – wyczytane historie – potrafi przekuć na opowieść, do której nie potrzeba już wyobraźni. I w „Scenariuszach syberyjskich” filmowe zacięcie autora daje o sobie znać. Helak proponuje bowiem nie przeciętną prozę o brzmieniu sentymentalnym, a zestaw filmowych historii rozbitych na sceny i dialogi. Nie rezygnuje z formy scenariusza, chociaż bez trudu mógłby przerobić te pomysły na lity tekst. Dla wygody czytelników usuwa jednak z zapisków ewentualne uwagi o ruchu kamery. Nie są to zatem scenariusze gotowe do sfilmowania, a rodzaj dramatów z bardzo rozbudowanymi literackimi didaskaliami.
Bohaterami w kolejnych „scenariuszach” są prawdziwi ludzie – Helak przy okazji próbuje wskrzesić pamięć o Benedykcie Dybowskim, Wacławie Sieroszewskim czy Bronisławie Piłsudskim – za każdym razem stawia ich w centrum codziennych wydarzeń na Syberii, pokazuje marzenia i aspiracje zderzane z surowymi warunkami życia. Każe wybierać między idealizmem i przyziemnością, zmusza do trudnych decyzji. Doprowadza niekiedy na skraj upodlenia lub przynajmniej do sytuacji, w których wyrzuty sumienia odzywają się z wielką siłą. Ujawnia mechanizmy mające niszczyć godność i przedstawia postacie jako cichych, niepotrzebnych bohaterów. Wplata ich istnienie w egzystencję syberyjskich ludów, zyskuje szansę na pokazywanie co ciekawszych kulturowych obyczajów, by w miejscu traktowanym jak więzienie lub przekleństwo dostrzec też piękno. Przy tym Wiesław Helak nie stara się pojmować mentalności tubylców – oni służą tu za wielobarwne tło, niepozbawione uczuć, za to wolne od wzniosłych celów (to dla wzmocnienia kontrastu między nimi a Polakami). Jest w stanie przytoczyć obrzędy, lecz przedstawicieli ludów traktuje najczęściej dosyć przedmiotowo.
W „Scenariuszach syberyjskich” niewiele jest dialogów. Autor rozbija kolejne opowieści na sceny, starannie opisując kolejne ujęcia. Wypowiedzi postaci brzmią nawet dziś dość nienaturalnie – pisane są staranną i literacką polszczyzną, co uzasadnia przecież również dystans czasowy. W dłuższych akapitach opisowych daje się natomiast wyraźnie dostrzec tęsknota za językową elegancją i za literackością gatunku. Tutaj Helak zamienia się w lirycznego pisarza, rozwodzi się nad każdym detalem, dba o malowniczość fragmentów i jest o wiele bardziej dokładny, niż by tego wymagał rzeczywisty scenariusz. Znacznie chętniej posługuje się wymownymi i milczącymi obrazami niż żywym słowem, bo w książce pracuje przede wszystkim nad nastrojami odbiorców, a te ciężko byłoby mu uzyskać pasmem niekończących się dialogów. Rozbudowanymi opisami chce też autor zaprezentować czytelnikom nieznaną im przestrzeń, obce warunki życia. Więcej uwagi nawet poświęca partiom quasi-informacyjnym niż samemu rozwojowi fabuły – co ma związek z intencjami twórczymi – w końcu akcja liczy się w tych krótkich dramatach dużo mniej niż emocje, a te właściwi odbiorcy zrozumieją bez większego wysiłku.
Filmowe oko
Wiesław Helak stara się wypełnić w obecnej literaturze polskiej lukę dotyczącą syberyjskich zesłańców. Odwołuje się do tematów niezbyt popularnych (a i coraz bardziej odsuwanych przez czas), wciąż żywych dla ludzi, których rodziny zmuszane były do przesiedleń. Przypomina i utrwala jednak nie tylko krzywdy rodaków – do swoich artystycznych prac wprowadza też bowiem elementy doskonale poznanej kultury. Pełni więc dwojaką funkcję: jest strażnikiem narodowej pamięci i kimś w rodzaju podróżnika-odkrywcy.
Bo w ogóle to Wiesław Helak jest reżyserem filmowym i scenarzystą. Zaobserwowane zjawiska czy – wyczytane historie – potrafi przekuć na opowieść, do której nie potrzeba już wyobraźni. I w „Scenariuszach syberyjskich” filmowe zacięcie autora daje o sobie znać. Helak proponuje bowiem nie przeciętną prozę o brzmieniu sentymentalnym, a zestaw filmowych historii rozbitych na sceny i dialogi. Nie rezygnuje z formy scenariusza, chociaż bez trudu mógłby przerobić te pomysły na lity tekst. Dla wygody czytelników usuwa jednak z zapisków ewentualne uwagi o ruchu kamery. Nie są to zatem scenariusze gotowe do sfilmowania, a rodzaj dramatów z bardzo rozbudowanymi literackimi didaskaliami.
Bohaterami w kolejnych „scenariuszach” są prawdziwi ludzie – Helak przy okazji próbuje wskrzesić pamięć o Benedykcie Dybowskim, Wacławie Sieroszewskim czy Bronisławie Piłsudskim – za każdym razem stawia ich w centrum codziennych wydarzeń na Syberii, pokazuje marzenia i aspiracje zderzane z surowymi warunkami życia. Każe wybierać między idealizmem i przyziemnością, zmusza do trudnych decyzji. Doprowadza niekiedy na skraj upodlenia lub przynajmniej do sytuacji, w których wyrzuty sumienia odzywają się z wielką siłą. Ujawnia mechanizmy mające niszczyć godność i przedstawia postacie jako cichych, niepotrzebnych bohaterów. Wplata ich istnienie w egzystencję syberyjskich ludów, zyskuje szansę na pokazywanie co ciekawszych kulturowych obyczajów, by w miejscu traktowanym jak więzienie lub przekleństwo dostrzec też piękno. Przy tym Wiesław Helak nie stara się pojmować mentalności tubylców – oni służą tu za wielobarwne tło, niepozbawione uczuć, za to wolne od wzniosłych celów (to dla wzmocnienia kontrastu między nimi a Polakami). Jest w stanie przytoczyć obrzędy, lecz przedstawicieli ludów traktuje najczęściej dosyć przedmiotowo.
W „Scenariuszach syberyjskich” niewiele jest dialogów. Autor rozbija kolejne opowieści na sceny, starannie opisując kolejne ujęcia. Wypowiedzi postaci brzmią nawet dziś dość nienaturalnie – pisane są staranną i literacką polszczyzną, co uzasadnia przecież również dystans czasowy. W dłuższych akapitach opisowych daje się natomiast wyraźnie dostrzec tęsknota za językową elegancją i za literackością gatunku. Tutaj Helak zamienia się w lirycznego pisarza, rozwodzi się nad każdym detalem, dba o malowniczość fragmentów i jest o wiele bardziej dokładny, niż by tego wymagał rzeczywisty scenariusz. Znacznie chętniej posługuje się wymownymi i milczącymi obrazami niż żywym słowem, bo w książce pracuje przede wszystkim nad nastrojami odbiorców, a te ciężko byłoby mu uzyskać pasmem niekończących się dialogów. Rozbudowanymi opisami chce też autor zaprezentować czytelnikom nieznaną im przestrzeń, obce warunki życia. Więcej uwagi nawet poświęca partiom quasi-informacyjnym niż samemu rozwojowi fabuły – co ma związek z intencjami twórczymi – w końcu akcja liczy się w tych krótkich dramatach dużo mniej niż emocje, a te właściwi odbiorcy zrozumieją bez większego wysiłku.
piątek, 10 stycznia 2014
Krystyna Janda, Bożena Janicka: Gwiazdy mają czerwone pazury
W.A.B., Warszawa 2013.
Lustro felietonu
Na takie książki zawsze się czeka – i nic dziwnego, że publikacja powraca na rynek. Tom „Gwiazdy mają czerwone pazury” w niczym nie przypomina płytkich i tworzonych na szybko poppozycji obliczonych na łatwy zysk i przeznaczonych tylko dla fanów. Bez wątpienia nazwisko Krystyny Jandy przyciągnie odbiorców – ale taki „wabik” okazuje się tylko wstępem do ciekawej czytelniczej przygody, a nie jedynym atutem.
To właściwie autobiograficzna opowieść Krystyny Jandy – złożona z kilku wywiadów, zabawnych rozmów z dziećmi oraz felietonów. Na początku wydaje się niemal, że Bożena Janicka, która porządkuje całość, może tylko w spotkaniu z gwiazdą przeszkadzać – to za sprawą zamkniętych pytań w kwestionariuszach osobowych. Ale kiedy do głosu dochodzi Krystyna Janda, od książki trudno się oderwać, nawet tym, którzy śledzą jej teksty i znają refleksje artystki. Janicka powraca od czasu do czasu, dzieląc wywody Jandy. Powraca z krótkimi komentarzami, tworzy drobną ramę dla całej książki, wreszcie jawi się też jako autorka trafnych pytań. Wyraźnie usuwa się w cień, mimo że decyduje o konstrukcji książki i dba o to, by czytelnicy nie utracili zainteresowania lekturą.
Chociaż prawdziwych wywiadów jest tu bardzo niewiele, cały tom przypomina nieco gawędziarski wywiad, tym lepszy, że odpowiedzi nie tylko są mocno rozbudowane, ale jeszcze doskonale przemyślane pod względem puent czy ciekawostek. Każdy osobisty felieton pisany był jako całostka – i każdy musi zaistnieć w pamięci odbiorców. Krystyna Janda pozwala sobie zatem na lekko ekshibicjonistyczne wynurzenia, wprowadzając odbiorców mocno do swojego życia. Pisze o sobie, w słusznym przekonaniu, że konkretne doświadczenia bardziej podziałają na publiczność niż filozoficzne rozważania. Nie szczędzi anegdot i z humorem opowiada o własnej codzienności, a także o kolejnych szczeblach kariery.
Pisze Krystyna Janda o rodzinie, o swoich bliskich, o dzieciństwie i o studenckich latach, przedstawia perypetie i wyzwania związane z różnymi rolami. Przez całą książkę przypomina kolejne szczegóły ze swojego życia, dzieli się wspomnieniami i drobnymi radościami czy smutkami. Pozwala odbiorcom oglądać siebie nie tylko ukrytą za rolami – jest w tych tekstach szczerość, która spodoba się czytelnikom.
Poza szczerością jest też mocne poczucie humoru, ironia i dystans – Janda wcale nie zamierza ustawiać się w pozycji „gwiazdy”. Nawet jeśli pewne zachowania mogłyby zostać tak odczytane, aktorka potrafi zaprezentować je w innym świetle. Dostarcza odbiorcom nie tylko wiadomości o sobie, ale i rozrywki – lekkie teksty nie są infantylne czy nudne, „Gwiazdy” to lektura sycąca. Zainteresowanych teatrem czy filmem przyciągnąć mogą również drobne i sprytnie wmontowane w teksty przemyślenia artystki na temat życia kulturalnego w kraju. Janda rozbija te opowieści i małe akapity wprowadza do kolejnych wynurzeń – tak, żeby nie zniechęcić szerokiego grona odbiorców. „Gwiazd mają czerwone pazury” to tom, który nieprzypadkowo cieszy się dużym zainteresowaniem czytelników – aktorka potrafi zajmująco prezentować własną barwną egzystencję, pracę nad rolami czy anegdoty z planów. Do tego książkę wypełniają zdjęcia Krystyny Jandy z autoironicznymi komentarzami. Cała ta publikacja pokazuje, że książki znanych nie muszą być banalne, mdłe i pozbawione treści – tu małe formy składają się na bardzo atrakcyjną publikację.
Lustro felietonu
Na takie książki zawsze się czeka – i nic dziwnego, że publikacja powraca na rynek. Tom „Gwiazdy mają czerwone pazury” w niczym nie przypomina płytkich i tworzonych na szybko poppozycji obliczonych na łatwy zysk i przeznaczonych tylko dla fanów. Bez wątpienia nazwisko Krystyny Jandy przyciągnie odbiorców – ale taki „wabik” okazuje się tylko wstępem do ciekawej czytelniczej przygody, a nie jedynym atutem.
To właściwie autobiograficzna opowieść Krystyny Jandy – złożona z kilku wywiadów, zabawnych rozmów z dziećmi oraz felietonów. Na początku wydaje się niemal, że Bożena Janicka, która porządkuje całość, może tylko w spotkaniu z gwiazdą przeszkadzać – to za sprawą zamkniętych pytań w kwestionariuszach osobowych. Ale kiedy do głosu dochodzi Krystyna Janda, od książki trudno się oderwać, nawet tym, którzy śledzą jej teksty i znają refleksje artystki. Janicka powraca od czasu do czasu, dzieląc wywody Jandy. Powraca z krótkimi komentarzami, tworzy drobną ramę dla całej książki, wreszcie jawi się też jako autorka trafnych pytań. Wyraźnie usuwa się w cień, mimo że decyduje o konstrukcji książki i dba o to, by czytelnicy nie utracili zainteresowania lekturą.
Chociaż prawdziwych wywiadów jest tu bardzo niewiele, cały tom przypomina nieco gawędziarski wywiad, tym lepszy, że odpowiedzi nie tylko są mocno rozbudowane, ale jeszcze doskonale przemyślane pod względem puent czy ciekawostek. Każdy osobisty felieton pisany był jako całostka – i każdy musi zaistnieć w pamięci odbiorców. Krystyna Janda pozwala sobie zatem na lekko ekshibicjonistyczne wynurzenia, wprowadzając odbiorców mocno do swojego życia. Pisze o sobie, w słusznym przekonaniu, że konkretne doświadczenia bardziej podziałają na publiczność niż filozoficzne rozważania. Nie szczędzi anegdot i z humorem opowiada o własnej codzienności, a także o kolejnych szczeblach kariery.
Pisze Krystyna Janda o rodzinie, o swoich bliskich, o dzieciństwie i o studenckich latach, przedstawia perypetie i wyzwania związane z różnymi rolami. Przez całą książkę przypomina kolejne szczegóły ze swojego życia, dzieli się wspomnieniami i drobnymi radościami czy smutkami. Pozwala odbiorcom oglądać siebie nie tylko ukrytą za rolami – jest w tych tekstach szczerość, która spodoba się czytelnikom.
Poza szczerością jest też mocne poczucie humoru, ironia i dystans – Janda wcale nie zamierza ustawiać się w pozycji „gwiazdy”. Nawet jeśli pewne zachowania mogłyby zostać tak odczytane, aktorka potrafi zaprezentować je w innym świetle. Dostarcza odbiorcom nie tylko wiadomości o sobie, ale i rozrywki – lekkie teksty nie są infantylne czy nudne, „Gwiazdy” to lektura sycąca. Zainteresowanych teatrem czy filmem przyciągnąć mogą również drobne i sprytnie wmontowane w teksty przemyślenia artystki na temat życia kulturalnego w kraju. Janda rozbija te opowieści i małe akapity wprowadza do kolejnych wynurzeń – tak, żeby nie zniechęcić szerokiego grona odbiorców. „Gwiazd mają czerwone pazury” to tom, który nieprzypadkowo cieszy się dużym zainteresowaniem czytelników – aktorka potrafi zajmująco prezentować własną barwną egzystencję, pracę nad rolami czy anegdoty z planów. Do tego książkę wypełniają zdjęcia Krystyny Jandy z autoironicznymi komentarzami. Cała ta publikacja pokazuje, że książki znanych nie muszą być banalne, mdłe i pozbawione treści – tu małe formy składają się na bardzo atrakcyjną publikację.
czwartek, 9 stycznia 2014
Vanessa Greene: Klub Porcelanowej Filiżanki
Świat Książki, Warszawa 2013.
Ciepło i życie
O małych i wielkich sprawach zachodzących w życiu trzech kobiet opowiada „Klub Porcelanowej Filiżanki”. Zaczyna się od pięknego serwisu, który każda z bohaterek chce kupić – i z którym każda wiąże inne plany. Zapoczątkowana na targu staroci znajomość stopniowo przeradza się w wymarzoną przyjaźń – panie stają się sobie bliskie, dzielą się sekretami i pragnieniami, a w chwilach niepowodzeń mogą szukać w sobie oparcia. Trzy bohaterki przeżywają swoje miłosne historie, mierzą się z problemami codzienności, walczą o pracę i szczęście. Ich zmartwienia czasem należą do skomplikowanych, innym razem wywodzą się z banalnych scenariuszy – ważnych, bo powtarzanych i w egzystencji odbiorczyń. W porcelanowych filiżankach koncentrują się pragnienia hierarchii i spokoju – trzy kobiety starają się znaleźć sposób na udany związek.
Vanessa Greene decyduje się na klasyczne motywy z obyczajówek. Nie chce niczym szokować swoich odbiorczyń, wątki prowadzi tak, jak czytelniczki się spodziewają – co jednak nie oznacza nadmiernego ułatwiania życia bohaterkom. Droga do szczęścia bywa skomplikowana – ale warto o nie zawalczyć, taki wniosek płynie ze wszystkich doświadczeń. W „Klubie Porcelanowej Filiżanki” tęsknota za dobrym romansem miesza się z opisami pożądania, autorka nie zamierza ukrywać znaczenia seksu, a w towarzystwie trzech przyjaciółek może sobie pozwolić nawet na rozchichotane intymne zwierzenia. Czyni to jednak dość ostrożnie, bo chce przekonać do siebie również konserwatywne odbiorczynie. Nie odmawia im dobrej zabawy, ale też nie jest bezpruderyjna, woli sprawdzone wzorce.
Trzy kobiety połączone na początku wspólnym porcelanowym serwisem nie mogą całego czasu spędzać razem. Vanessa Greene prowadzi zatem trzy odrębne narracje, prezentując perypetie każdej z bohaterek z osobna: dopiero spotkania postaci prowadzą do podtrzymywania na duchu tych, które właśnie coś straciły. Zresztą cały „Klub Porcelanowej Filiżanki” ma funkcję podnoszenia na duchu wpisaną i w fabułę, i w narrację. To rozrywkowe czytadło, które pozwala odbiorczyniom przez pewien czas żyć egzystencją bohaterek i wtapiać się w odległe a przecież bliskie sprawy. Greene prezentuje między innymi tęsknotę za trwałymi związkami, próbuje znaleźć receptę na udane małżeństwo, przypomina o tym, co pozwala budować silne relacje z drugim człowiekiem, na drugiej szali kładąc pułapki pożądania. Warstwę uczuciową zakorzenia w treści dzięki dosyć oryginalnym zainteresowaniom postaci – w ten sposób może je indywidualizować i odróżniać od siebie.
„Klub Porcelanowej Filiżanki” to książka o prawdziwej przyjaźni rodzącej się na oczach czytelniczek – i o znaczeniu miłości w życiu kobiet. To także zestawienie lęków oraz tęsknot, ubrane jednak w optymistyczną narrację. Jak wszystkie tytuły z serii Leniwa Niedziela, i ta pozycja pełna jest ciepła i krzepiącej dobroci – nawet kiedy nie w warstwie fabularnej, to zawsze w stylu i charakterystykach trzech przyjaciółek. Greene proponuje powieść dostarczającą relaksu, jedną z tych obyczajówek, które chce się czytać dla przyjemności, wytchnienia i dla zabicia czasu. Nie zmusza do analizowania własnego życia, pozwala za to przez moment przyjrzeć się komuś innemu. To powieść spokojna, z dobrze wyważonymi proporcjami. Propozycja zwłaszcza dla pań lubiących klasyczne obyczajówki o znanym doborze wątków i jednym kierunku akcji. To powieść o życiu, które nie zawsze jest bajkowe, chociaż przez cały czas brzmi jak bajka dla zapraszanych do niego obserwatorek.
Ciepło i życie
O małych i wielkich sprawach zachodzących w życiu trzech kobiet opowiada „Klub Porcelanowej Filiżanki”. Zaczyna się od pięknego serwisu, który każda z bohaterek chce kupić – i z którym każda wiąże inne plany. Zapoczątkowana na targu staroci znajomość stopniowo przeradza się w wymarzoną przyjaźń – panie stają się sobie bliskie, dzielą się sekretami i pragnieniami, a w chwilach niepowodzeń mogą szukać w sobie oparcia. Trzy bohaterki przeżywają swoje miłosne historie, mierzą się z problemami codzienności, walczą o pracę i szczęście. Ich zmartwienia czasem należą do skomplikowanych, innym razem wywodzą się z banalnych scenariuszy – ważnych, bo powtarzanych i w egzystencji odbiorczyń. W porcelanowych filiżankach koncentrują się pragnienia hierarchii i spokoju – trzy kobiety starają się znaleźć sposób na udany związek.
Vanessa Greene decyduje się na klasyczne motywy z obyczajówek. Nie chce niczym szokować swoich odbiorczyń, wątki prowadzi tak, jak czytelniczki się spodziewają – co jednak nie oznacza nadmiernego ułatwiania życia bohaterkom. Droga do szczęścia bywa skomplikowana – ale warto o nie zawalczyć, taki wniosek płynie ze wszystkich doświadczeń. W „Klubie Porcelanowej Filiżanki” tęsknota za dobrym romansem miesza się z opisami pożądania, autorka nie zamierza ukrywać znaczenia seksu, a w towarzystwie trzech przyjaciółek może sobie pozwolić nawet na rozchichotane intymne zwierzenia. Czyni to jednak dość ostrożnie, bo chce przekonać do siebie również konserwatywne odbiorczynie. Nie odmawia im dobrej zabawy, ale też nie jest bezpruderyjna, woli sprawdzone wzorce.
Trzy kobiety połączone na początku wspólnym porcelanowym serwisem nie mogą całego czasu spędzać razem. Vanessa Greene prowadzi zatem trzy odrębne narracje, prezentując perypetie każdej z bohaterek z osobna: dopiero spotkania postaci prowadzą do podtrzymywania na duchu tych, które właśnie coś straciły. Zresztą cały „Klub Porcelanowej Filiżanki” ma funkcję podnoszenia na duchu wpisaną i w fabułę, i w narrację. To rozrywkowe czytadło, które pozwala odbiorczyniom przez pewien czas żyć egzystencją bohaterek i wtapiać się w odległe a przecież bliskie sprawy. Greene prezentuje między innymi tęsknotę za trwałymi związkami, próbuje znaleźć receptę na udane małżeństwo, przypomina o tym, co pozwala budować silne relacje z drugim człowiekiem, na drugiej szali kładąc pułapki pożądania. Warstwę uczuciową zakorzenia w treści dzięki dosyć oryginalnym zainteresowaniom postaci – w ten sposób może je indywidualizować i odróżniać od siebie.
„Klub Porcelanowej Filiżanki” to książka o prawdziwej przyjaźni rodzącej się na oczach czytelniczek – i o znaczeniu miłości w życiu kobiet. To także zestawienie lęków oraz tęsknot, ubrane jednak w optymistyczną narrację. Jak wszystkie tytuły z serii Leniwa Niedziela, i ta pozycja pełna jest ciepła i krzepiącej dobroci – nawet kiedy nie w warstwie fabularnej, to zawsze w stylu i charakterystykach trzech przyjaciółek. Greene proponuje powieść dostarczającą relaksu, jedną z tych obyczajówek, które chce się czytać dla przyjemności, wytchnienia i dla zabicia czasu. Nie zmusza do analizowania własnego życia, pozwala za to przez moment przyjrzeć się komuś innemu. To powieść spokojna, z dobrze wyważonymi proporcjami. Propozycja zwłaszcza dla pań lubiących klasyczne obyczajówki o znanym doborze wątków i jednym kierunku akcji. To powieść o życiu, które nie zawsze jest bajkowe, chociaż przez cały czas brzmi jak bajka dla zapraszanych do niego obserwatorek.
środa, 8 stycznia 2014
Magdalena Mączyńska: Światło z popiołu. Wędrówki ludów w Europie w IV i V wieku
Trio, Warszawa 2013.
Poszukiwanie skarbów
Baśniowy niemal i rozbudzający wyobraźnię tytuł tomu Magdaleny Mączyńskiej „Światło z popiołu” to zaproszenie do prześledzenia zamierzchłej historii. Ale autorka nie zamierza tworzyć popularyzatorskich opowieści, sylwetek i fabuł – przytaczane fakty i wiadomości przetyka za to archeologicznymi odkryciami. W ten sposób pośrednio odwołuje się do dziecięcych marzeń o poszukiwaniu skarbów. Z tym, że tutaj skarby są prawdziwe, a poza wartością materialną, niosą w sobie też ładunek informacji o dawnych kulturach, zwyczajach i wydarzeniach.
Mączyńska nie zamierza przemieniać się z historyka w literata, by szerszemu gronu odbiorców sprzedać swoją wiedzę. Stawia na tradycyjny sposób opisywania przeszłości (momentami nawet archaizujący, gdy ukrywa się za sztucznym „my” w opowiadaniu o dawnych wiekach). Nie próbuje też na podstawie odkryć historycznych odtwarzać gwarnego i ciekawego codziennego życia ludów z IV i V wieku – nie jest bowiem jej celem fantazjowanie na temat migracji po Europie IV i V wieku, co zachowania plemion germańskich wyruszających na podbój Rzymu – w książce uderza różnorodność „barbarzyńskich” ludów, bo każdemu z osobna autorka z zainteresowaniem się przygląda. Do zestawu informacji dokłada archeologiczne odkrycia, wiążąc przeszłość z teraźniejszością. Same wędrówki ludów służą momentami do pokazania, na czym aktualnie polega praca archeologów i jak z wykopalisk odczytywać dane na temat zamierzchłych czasów. Wplata więc autorka w teksty i metody datowania znalezisk, i wnioski, do jakich prowadzą groby europejskie z początku pierwszego tysiąclecia. Dość szczegółowo przedstawia kluczowe znaleziska – potrafi wyliczać ozdoby, co daje pretekst do scharakteryzowania ich właścicieli, odtwarza modele kulturowe, wskazuje podobieństwa i różnice pomiędzy kolejnymi migracyjnymi grupami. Archeologia stanowi w tym wypadku klucz do odczytania przeszłości, której niewiele śladów mogło pozostać w źródłach pisanych. Praca badacza łączy się w tej publikacji z zachwytem odkrywcy, a dziecięca radość z odkrywania skarbów wiąże się z rzeczywistym istnieniem tych skarbów. Ale Magdalena Mączyńska ani na chwilę nie pozwala sobie na porzucenie rozrywkowego tonu. Rolą książki jest przekazywanie wiadomości i ich interpretacji, a nie uwodzenie czytelników publicystycznym stylem. Kto zatem nie zlęknie się naukowego dyskursu, zostanie zabrany na wycieczkę w przeszłość pasjonującą mimo braku uniwersalnych bohaterów. Archeologia tworzy uogólnienia na podstawie pojedynczych odkryć – to nie przeszkadza w śledzeniu kształtowania się Europy.
Ogromnym atutem tomu jest również dokumentacja zdjęciowa. Co innego czytać o ocalonych ozdobach, a co innego móc je od razu obejrzeć – ten pomysł z publikacji popularyzatorskich wyśmienicie się tu sprawdza i może zachęcić czytelników do zagłębiania się w tekst. „Światło z popiołu” staje się wówczas przewodnikiem po „skarbach”. Warto pamiętać o tym, że autorce zależy na uporządkowaniu wiadomości: stąd stawianie na statyczne charakterystyki. Mączyńska tworzy krótkie rozdziały i chętnie podbudowuje historyczne fakty odkryciami archeologów – w taki sposób może zwrócić uwagę na pracę tych ostatnich, ale też zainteresować odbiorców metodami gromadzenia wiedzy o tym, co wydawało się już nie do odkrycia. „Światło z popiołu” jest książką naukową wyraźnie zrodzoną z pasji.
Poszukiwanie skarbów
Baśniowy niemal i rozbudzający wyobraźnię tytuł tomu Magdaleny Mączyńskiej „Światło z popiołu” to zaproszenie do prześledzenia zamierzchłej historii. Ale autorka nie zamierza tworzyć popularyzatorskich opowieści, sylwetek i fabuł – przytaczane fakty i wiadomości przetyka za to archeologicznymi odkryciami. W ten sposób pośrednio odwołuje się do dziecięcych marzeń o poszukiwaniu skarbów. Z tym, że tutaj skarby są prawdziwe, a poza wartością materialną, niosą w sobie też ładunek informacji o dawnych kulturach, zwyczajach i wydarzeniach.
Mączyńska nie zamierza przemieniać się z historyka w literata, by szerszemu gronu odbiorców sprzedać swoją wiedzę. Stawia na tradycyjny sposób opisywania przeszłości (momentami nawet archaizujący, gdy ukrywa się za sztucznym „my” w opowiadaniu o dawnych wiekach). Nie próbuje też na podstawie odkryć historycznych odtwarzać gwarnego i ciekawego codziennego życia ludów z IV i V wieku – nie jest bowiem jej celem fantazjowanie na temat migracji po Europie IV i V wieku, co zachowania plemion germańskich wyruszających na podbój Rzymu – w książce uderza różnorodność „barbarzyńskich” ludów, bo każdemu z osobna autorka z zainteresowaniem się przygląda. Do zestawu informacji dokłada archeologiczne odkrycia, wiążąc przeszłość z teraźniejszością. Same wędrówki ludów służą momentami do pokazania, na czym aktualnie polega praca archeologów i jak z wykopalisk odczytywać dane na temat zamierzchłych czasów. Wplata więc autorka w teksty i metody datowania znalezisk, i wnioski, do jakich prowadzą groby europejskie z początku pierwszego tysiąclecia. Dość szczegółowo przedstawia kluczowe znaleziska – potrafi wyliczać ozdoby, co daje pretekst do scharakteryzowania ich właścicieli, odtwarza modele kulturowe, wskazuje podobieństwa i różnice pomiędzy kolejnymi migracyjnymi grupami. Archeologia stanowi w tym wypadku klucz do odczytania przeszłości, której niewiele śladów mogło pozostać w źródłach pisanych. Praca badacza łączy się w tej publikacji z zachwytem odkrywcy, a dziecięca radość z odkrywania skarbów wiąże się z rzeczywistym istnieniem tych skarbów. Ale Magdalena Mączyńska ani na chwilę nie pozwala sobie na porzucenie rozrywkowego tonu. Rolą książki jest przekazywanie wiadomości i ich interpretacji, a nie uwodzenie czytelników publicystycznym stylem. Kto zatem nie zlęknie się naukowego dyskursu, zostanie zabrany na wycieczkę w przeszłość pasjonującą mimo braku uniwersalnych bohaterów. Archeologia tworzy uogólnienia na podstawie pojedynczych odkryć – to nie przeszkadza w śledzeniu kształtowania się Europy.
Ogromnym atutem tomu jest również dokumentacja zdjęciowa. Co innego czytać o ocalonych ozdobach, a co innego móc je od razu obejrzeć – ten pomysł z publikacji popularyzatorskich wyśmienicie się tu sprawdza i może zachęcić czytelników do zagłębiania się w tekst. „Światło z popiołu” staje się wówczas przewodnikiem po „skarbach”. Warto pamiętać o tym, że autorce zależy na uporządkowaniu wiadomości: stąd stawianie na statyczne charakterystyki. Mączyńska tworzy krótkie rozdziały i chętnie podbudowuje historyczne fakty odkryciami archeologów – w taki sposób może zwrócić uwagę na pracę tych ostatnich, ale też zainteresować odbiorców metodami gromadzenia wiedzy o tym, co wydawało się już nie do odkrycia. „Światło z popiołu” jest książką naukową wyraźnie zrodzoną z pasji.
wtorek, 7 stycznia 2014
Juliette Benzoni: W łożnicach królowych
Świat Książki, Warszawa 2013.
Skandaliki na dworach
Juliette Benzoni dba o czytelników i potrafi ich zafascynować historią, bo sama znakomicie się bawi, śledząc pikantne szczegóły z przeszłości i rekonstruując język gestów. Po zaglądaniu do sypialni królów przyszedł czas na odsłanianie sekretów alków królowych. „W łożnicach królowych” to druga część opowieści o zdradach, romansach i upodobaniach koronowanych głów. Benzoni gwarantuje moc ciekawostek przedstawionych w pełnych życia i emocjonalnych tekstach. I chociaż zaglądanie do łożnic w tym tomie oznacza wyliczanie kochanków i wskazywanie faworytów (względnie – pozbywanie się niewygodnych świadków), a nie rzeczywiste łóżkowe przygody, Juliette Benzoni nie zawodzi. Jej książkę pochłania się niemal jak powieść.
Przyczyną monarszych związków jest często polityka – dyplomatyczne postawy rzadko idą w parze z porywami serc, co otwiera drogę do licznych romansów. Benzoni przygląda się też postawom władczyń-nimfomanek. Wyjaśnia, na jakie pomysły wpadały królowe, by zdobyć kochanków – ale też jak broniły się przed podejrzeniami zazdrosnych mężów. „W łożnicach królowych” to również książka o godzeniu pragnienia bogactwa z pożądaniem, zestaw wyborów, przed którymi stawiane były koronowane damy. Juliette Benzoni przetwarza to, co dawniej mogło nosić znamiona skandalu w ciekawostkę historyczną, ale nie podkreśla niewłaściwości zachowań władczyń. Przeszłość traktuje niemal jak opowieść, fabularyzuje kolejne scenki tak, by czytelnicy mieli przyjemność z lektury – niby realistycznej, a jednak lekko baśniowej.
Intrygi miłosne i tajemnice dworów to jeden z czynników przyciągających do tej książki – ale nie należy zapominać i o sposobie prezentowania tematu. Juliette Benzoni przerabia materiały źródłowe tak, by odmalowywać przed odbiorcami nie tylko romansowe wydarzenia, ale i realia obyczajowe. Jej narracja pełna jest zmysłowości, tętni życiem, przybliża fakty z różnych państw i różnych momentów historycznych. Tu nie chodzi o decyzje polityczne dotyczące losów narodów – a jedynie o osobiste szczęście rządzących i to w dziedzinie sercowej. Uczucia są uniwersalne, a że „W łożnicach królowych” dotyczy damsko-męskich kontaktów, nikogo nie zdziwi popularność tego tomu. Benzoni nie ekscytuje się prezentowaniem miłosnych schadzek: pasjonuje się przeszłością i potrafi tak pokierować opowieścią, by przekazać tę fascynację innym. Wybiera temat nośny, ale też brawurowo go realizuje. Postacie z przeszłości ożywają tu, by jeszcze raz odegrać przed odbiorcami swoje role. Benzoni wie, jakimi względami kierowały się kolejne jej bohaterki w poszukiwaniu szczęścia, przekonująco analizuje ich postawy, a co najważniejsze – angażuje odbiorców w świat historii. Kolejne rozdziały chłonie się z ciekawością – i to bez względu na stosunek do dziejopisarstwa. Eseje Benzoni okazują się atrakcyjniejsze niż niejedno czytadło, a już na pewno lepiej napisane. Autorka nie decyduje się na przezroczystą narrację, co wychodzi tomowi na dobre – zyskuje bowiem książka przez to dodatkowy posmak stylizacyjny. Narracja jest zatem drugim czynnikiem kuszącym odbiorców – o stylu Benzoni trudno zapomnieć. Warto jeszcze podkreślić umiejętne wykorzystywanie konstrukcji tekstów – każda scenka z królewskiego dworu to pełne opowiadanie, nie powtarzają się w nich pomysły czy sposoby rozwiązywania akcji. Autorka całkowicie panuje nad odbiorcami, wprowadzając ich w doskonale przemyślaną opowieść.
„W łożnicach królowych” to publikacja, która ma wiele zalet, wpisuje się w publikacje beletrystyczne, a pomaga popularyzować historię. Cieszy i trafia w zainteresowania szerokiej grupy odbiorców. Jest napisana z pasją, a i znajomością tematu. Książka rozbudza ciekawość, a i nasyca – wiadomościami oraz sposobem ich zaprezentowania. Tu królowe wprawdzie szukają tylko kochanków (urozmaicenie mieści się w ich liczbie), a nie innych sposobów na ożywienie łóżkowych doświadczeń, Benzoni nie zagląda nikomu pod pierzynę – a mimo to potrafi zaintrygować nawet spragnionych pikantnych szczegółów odbiorców. „W łożnicach królowych” przedstawia ludzkie dramaty i miłosne gierki władczyń w tekstach przygotowanych w zasadzie bez zarzutu.
Skandaliki na dworach
Juliette Benzoni dba o czytelników i potrafi ich zafascynować historią, bo sama znakomicie się bawi, śledząc pikantne szczegóły z przeszłości i rekonstruując język gestów. Po zaglądaniu do sypialni królów przyszedł czas na odsłanianie sekretów alków królowych. „W łożnicach królowych” to druga część opowieści o zdradach, romansach i upodobaniach koronowanych głów. Benzoni gwarantuje moc ciekawostek przedstawionych w pełnych życia i emocjonalnych tekstach. I chociaż zaglądanie do łożnic w tym tomie oznacza wyliczanie kochanków i wskazywanie faworytów (względnie – pozbywanie się niewygodnych świadków), a nie rzeczywiste łóżkowe przygody, Juliette Benzoni nie zawodzi. Jej książkę pochłania się niemal jak powieść.
Przyczyną monarszych związków jest często polityka – dyplomatyczne postawy rzadko idą w parze z porywami serc, co otwiera drogę do licznych romansów. Benzoni przygląda się też postawom władczyń-nimfomanek. Wyjaśnia, na jakie pomysły wpadały królowe, by zdobyć kochanków – ale też jak broniły się przed podejrzeniami zazdrosnych mężów. „W łożnicach królowych” to również książka o godzeniu pragnienia bogactwa z pożądaniem, zestaw wyborów, przed którymi stawiane były koronowane damy. Juliette Benzoni przetwarza to, co dawniej mogło nosić znamiona skandalu w ciekawostkę historyczną, ale nie podkreśla niewłaściwości zachowań władczyń. Przeszłość traktuje niemal jak opowieść, fabularyzuje kolejne scenki tak, by czytelnicy mieli przyjemność z lektury – niby realistycznej, a jednak lekko baśniowej.
Intrygi miłosne i tajemnice dworów to jeden z czynników przyciągających do tej książki – ale nie należy zapominać i o sposobie prezentowania tematu. Juliette Benzoni przerabia materiały źródłowe tak, by odmalowywać przed odbiorcami nie tylko romansowe wydarzenia, ale i realia obyczajowe. Jej narracja pełna jest zmysłowości, tętni życiem, przybliża fakty z różnych państw i różnych momentów historycznych. Tu nie chodzi o decyzje polityczne dotyczące losów narodów – a jedynie o osobiste szczęście rządzących i to w dziedzinie sercowej. Uczucia są uniwersalne, a że „W łożnicach królowych” dotyczy damsko-męskich kontaktów, nikogo nie zdziwi popularność tego tomu. Benzoni nie ekscytuje się prezentowaniem miłosnych schadzek: pasjonuje się przeszłością i potrafi tak pokierować opowieścią, by przekazać tę fascynację innym. Wybiera temat nośny, ale też brawurowo go realizuje. Postacie z przeszłości ożywają tu, by jeszcze raz odegrać przed odbiorcami swoje role. Benzoni wie, jakimi względami kierowały się kolejne jej bohaterki w poszukiwaniu szczęścia, przekonująco analizuje ich postawy, a co najważniejsze – angażuje odbiorców w świat historii. Kolejne rozdziały chłonie się z ciekawością – i to bez względu na stosunek do dziejopisarstwa. Eseje Benzoni okazują się atrakcyjniejsze niż niejedno czytadło, a już na pewno lepiej napisane. Autorka nie decyduje się na przezroczystą narrację, co wychodzi tomowi na dobre – zyskuje bowiem książka przez to dodatkowy posmak stylizacyjny. Narracja jest zatem drugim czynnikiem kuszącym odbiorców – o stylu Benzoni trudno zapomnieć. Warto jeszcze podkreślić umiejętne wykorzystywanie konstrukcji tekstów – każda scenka z królewskiego dworu to pełne opowiadanie, nie powtarzają się w nich pomysły czy sposoby rozwiązywania akcji. Autorka całkowicie panuje nad odbiorcami, wprowadzając ich w doskonale przemyślaną opowieść.
„W łożnicach królowych” to publikacja, która ma wiele zalet, wpisuje się w publikacje beletrystyczne, a pomaga popularyzować historię. Cieszy i trafia w zainteresowania szerokiej grupy odbiorców. Jest napisana z pasją, a i znajomością tematu. Książka rozbudza ciekawość, a i nasyca – wiadomościami oraz sposobem ich zaprezentowania. Tu królowe wprawdzie szukają tylko kochanków (urozmaicenie mieści się w ich liczbie), a nie innych sposobów na ożywienie łóżkowych doświadczeń, Benzoni nie zagląda nikomu pod pierzynę – a mimo to potrafi zaintrygować nawet spragnionych pikantnych szczegółów odbiorców. „W łożnicach królowych” przedstawia ludzkie dramaty i miłosne gierki władczyń w tekstach przygotowanych w zasadzie bez zarzutu.
poniedziałek, 6 stycznia 2014
Karol Modzelewski: Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca
Iskry, Warszawa 2013.
Pamiętnik polityczny
W dobie mody na autobiografie i wspomnienia Karol Modzelewski proponuje modyfikację memuarowych zapisków: w tomie „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca” decyduje się na wspomnienia specyficzne – bo ściśle powiązane z polityczną działalnością autora. Modzelewski jest historykiem, ale w tej książce porzuca postawy dziejopisa na rzecz świadka i uczestnika wydarzeń z II połowy XX wieku. Swoich doświadczeń nie uogólnia i nie zestawia z podręcznikową wiedzą – zdaje za to relację z tego, co sam przeżył – między innymi z pobytów w więzieniach czy z politycznych przyjaźni. Porzuca w książce tony patetyczne i oceniające: nie rozlicza się z przeszłością, a dokumentuje ją w świadomie subiektywny sposób. To lektura dla pamiętających m.in. lata 80. – i ciekawych spojrzenia z centrum wydarzeń, ale też propozycja dla kolejnych pokoleń – jako osobiste autorskie uzupełnienie suchych faktów.
Karol Modzelewski przybiera postawę badacza jedynie przy procesie selekcji materiału. Pomija to wszystko, co składa się na jego życie prywatne (do wyjątków należy fragment o pochodzeniu oraz drobne wzmianki o żonach), jeśli nie łączy się to z przemianami ustrojowymi. Za to wydarzenia, w których brał udział, a które wpisały się do historii kraju, analizuje – przez pryzmat swoich przeżyć – bardzo dokładnie. Tu pojawia się zestawienie jego autorskich ról: świadka historii oraz historyka, ale też człowieka i obywatela. Widać to również w specyficznym rozwarstwieniu książki na płaszczyźnie treści. Modzelewski stara się swoim czytelnikom dobrze wytłumaczyć wszelkie polityczne zawiłości, znajduje miejsce na takie ogólne wiadomości zwykle we wprowadzeniach do kolejnych opowieści. Nieco później zaczynają się już relacje z własnego punktu widzenia: bogatsze o treści rozmów czy zachowania (a nawet o sposoby przemycania grypsów czy o postawy w więziennej hierarchii). To prywatne spojrzenie na historię, nawet jeśli dotyczy tak mało „widowiskowej” (za to większość społeczeństwa zniechęcającej) dziedziny jak polityka, przynosi efekty w postaci ciekawej lektury. Karol Modzelewski o swoich czytelnikach pamięta, mimo że wcale nie musi im tego sugerować. Wystarczy, że proponuje zwartą opowieść uzupełniającą podręcznikowe dane o pierwiastek „ludzki”. Sam Modzelewski sprawia też od czasu do czasu wrażenie, jakby siebie rozliczał z podejmowanych kiedyś decyzji: mówi, na co się decydował, a z czego i z jakich powodów musiał zrezygnować – nie chce pozostawiać niejasności czy doprowadzać do sporów i interpretacji w przyszłości.
Jako badacz, autor tego potężnego tomu potrafi oceniać ważność wydarzeń i odpowiednio do niej dostosowywać narrację. Mimo że nie funkcjonuje tu jako dziejopisarz, warsztat historyka przydaje mu się do prezentowania rzeczywistości. Jeśli do tego dodać jeszcze świadomość towarzyską (nie zawsze o osłabieniu lub wzmocnieniu kontaktów decydują czynniki wagi państwowej, bywa że zwykłe przeprowadzki) i wiarę we własne obserwacje – „Zajeździmy kobyłę historii” zaczyna funkcjonować jako ciekawy pamiętnik polityczny, bardziej świadectwo niż rozliczanie się z przeszłością, a jednocześnie – wywód płynący z chęci uporządkowania doświadczeń. To autobiografia polityczna, tom zawierający skrupulatne omówienie pewnego wycinka życia. Karol Modzelewski może nim trafić do rzeczywiście zainteresowanych jego działalnością – ale też do odbiorców, którzy chcieliby sprawdzić, jak polityka włącza się w egzystencję oddanego jej człowieka.
Pamiętnik polityczny
W dobie mody na autobiografie i wspomnienia Karol Modzelewski proponuje modyfikację memuarowych zapisków: w tomie „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca” decyduje się na wspomnienia specyficzne – bo ściśle powiązane z polityczną działalnością autora. Modzelewski jest historykiem, ale w tej książce porzuca postawy dziejopisa na rzecz świadka i uczestnika wydarzeń z II połowy XX wieku. Swoich doświadczeń nie uogólnia i nie zestawia z podręcznikową wiedzą – zdaje za to relację z tego, co sam przeżył – między innymi z pobytów w więzieniach czy z politycznych przyjaźni. Porzuca w książce tony patetyczne i oceniające: nie rozlicza się z przeszłością, a dokumentuje ją w świadomie subiektywny sposób. To lektura dla pamiętających m.in. lata 80. – i ciekawych spojrzenia z centrum wydarzeń, ale też propozycja dla kolejnych pokoleń – jako osobiste autorskie uzupełnienie suchych faktów.
Karol Modzelewski przybiera postawę badacza jedynie przy procesie selekcji materiału. Pomija to wszystko, co składa się na jego życie prywatne (do wyjątków należy fragment o pochodzeniu oraz drobne wzmianki o żonach), jeśli nie łączy się to z przemianami ustrojowymi. Za to wydarzenia, w których brał udział, a które wpisały się do historii kraju, analizuje – przez pryzmat swoich przeżyć – bardzo dokładnie. Tu pojawia się zestawienie jego autorskich ról: świadka historii oraz historyka, ale też człowieka i obywatela. Widać to również w specyficznym rozwarstwieniu książki na płaszczyźnie treści. Modzelewski stara się swoim czytelnikom dobrze wytłumaczyć wszelkie polityczne zawiłości, znajduje miejsce na takie ogólne wiadomości zwykle we wprowadzeniach do kolejnych opowieści. Nieco później zaczynają się już relacje z własnego punktu widzenia: bogatsze o treści rozmów czy zachowania (a nawet o sposoby przemycania grypsów czy o postawy w więziennej hierarchii). To prywatne spojrzenie na historię, nawet jeśli dotyczy tak mało „widowiskowej” (za to większość społeczeństwa zniechęcającej) dziedziny jak polityka, przynosi efekty w postaci ciekawej lektury. Karol Modzelewski o swoich czytelnikach pamięta, mimo że wcale nie musi im tego sugerować. Wystarczy, że proponuje zwartą opowieść uzupełniającą podręcznikowe dane o pierwiastek „ludzki”. Sam Modzelewski sprawia też od czasu do czasu wrażenie, jakby siebie rozliczał z podejmowanych kiedyś decyzji: mówi, na co się decydował, a z czego i z jakich powodów musiał zrezygnować – nie chce pozostawiać niejasności czy doprowadzać do sporów i interpretacji w przyszłości.
Jako badacz, autor tego potężnego tomu potrafi oceniać ważność wydarzeń i odpowiednio do niej dostosowywać narrację. Mimo że nie funkcjonuje tu jako dziejopisarz, warsztat historyka przydaje mu się do prezentowania rzeczywistości. Jeśli do tego dodać jeszcze świadomość towarzyską (nie zawsze o osłabieniu lub wzmocnieniu kontaktów decydują czynniki wagi państwowej, bywa że zwykłe przeprowadzki) i wiarę we własne obserwacje – „Zajeździmy kobyłę historii” zaczyna funkcjonować jako ciekawy pamiętnik polityczny, bardziej świadectwo niż rozliczanie się z przeszłością, a jednocześnie – wywód płynący z chęci uporządkowania doświadczeń. To autobiografia polityczna, tom zawierający skrupulatne omówienie pewnego wycinka życia. Karol Modzelewski może nim trafić do rzeczywiście zainteresowanych jego działalnością – ale też do odbiorców, którzy chcieliby sprawdzić, jak polityka włącza się w egzystencję oddanego jej człowieka.
niedziela, 5 stycznia 2014
Małgorzata Strękowska-Zaremba: Detektyw Kefirek śledzi śledzia
W.A.B., Warszawa 2013.
Wakacyjna zagadka
Małgorzata Strękowska-Zaremba wie bardzo dobrze, z jakich składników buduje się młodzieżowe powieści detektywistyczne – i w oparciu o znajomość konstrukcji tworzy kolejne przygody młodego „detektywa” Teosia Kefirka. W serii pojawia się wakacyjna historia „Detektyw Kefirek śledzi śledzia” – i łatwo na niej prześledzić konsekwencje i tradycje gatunku.
Teoś Kefirek na wakacje jedzie do rodziny. Na miejscu czeka na niego zagadka: wujek został okradziony i w dodatku sam nieświadomie pomagał złodziejowi. To zadanie dla chłopaka, który wszędzie dostrzega tajemnice. Ale w małym miasteczku wybucha znacznie poważniejsza afera: ktoś kradnie monument śledzia, figurę przypominającą o lokalnym święcie. Teoś przy pomocy ambitnej kuzynki i przyjaciół chciałby rozwiązać zwłaszcza tę zagadkę – bo sukces przyniósłby mu sławę. Stopniowo poznaje mieszkańców (także tych co bardziej ekscentrycznych) i układa plan działania. A że ma na głowie jeszcze młodszego brata i nierozróżnialne małe kuzynki – musi się trochę natrudzić. Teoś to bohater, który nie przepada za spokojną dedukcją w domowym zaciszu. Ku utrapieniu dorosłych – woli działania, nawet te zakazane, jak wieczorna wyprawa do parku. A ku utrapieniu towarzyszy eskapad – uwielbia gadać i na głos rozważać sens działań. Zupełnie inne metody pracy ma jego przyjaciel, Dominik, ale Dominik aktualnie przebywa daleko i nie może pomóc na odległość…
Strękowska-Zaremba stawia na akcję. Trochę komplikuje zadania Teosiowi – bo na niektóre odkrycia bohater by nie wpadł, gdyby nie pomoc towarzyszy, ale też nie wpadałby w niektóre tarapaty z tych samych powodów. Autorka oczywiście posługuje się i poczuciem humoru – pojawiają się w tomie scenki obliczone na rozbawienie małych odbiorców. Poważnych zagrożeń brak (chociaż „miły pan z siekierą” to gwarancja przypływu adrenaliny) – a te, które tu funkcjonują, nie odbiegają od pomysłów z polskiej literatury młodzieżowej II połowy XX wieku. Jednym słowem Strękowska-Zaremba stawia na fabularną klasykę. Trochę inne są tu jedynie motywacje postaci: między innymi autorka odsłania nieco sekrety lokalnej polityki.
Już w tytule akcentowana jest zabawa słowem. Kwestie językowe są dla autorki niezwykle ważne i celowo uczula na nie odbiorców – cała pierwsza scenka poświęcona jest utrwaleniu przesłania, że nie mówi się „włanczać” tylko „włączać” – powtarza to Strękowska-Zaremba tyle razy, że chyba wątpi w swoich czytelników. Ponadto w tekście czasem Teoś wyjaśnia co trudniejsze słowa, zdarza się też postaciom wyjaśniać związki frazeologiczne. Trochę nie pasuje to do konwencji literatury rozrywkowej o posmaku sensacyjnym, ale autorka chce, by dzieci poza zabawą czegoś się też nauczyły – a że nie ma okazji nasycania opowieści wiedzą innego rodzaju, stawia na język. Odbiorcy i tak powinni być zaaferowani bliskością sprawy kryminalnej na miarę postaci – więc nie będą zwracać uwagi na pouczenia.
„Detektyw Kefirek śledzi śledzia” to wakacyjna lektura i można w niej bez trudu wskazywać wabiki na małych odbiorców. Grupka dzieci bez pomocy dorosłych prowadzi amatorskie śledztwa, konkurując z policją – a efekt nie oznacza jedynie satysfakcji własnej ani nawet sławy – ale dobro całej lokalnej społeczności. W zalewie sensacyjnych zachodnich tytułów Detektyw Kefirek jawi się bardzo swojsko i bezpiecznie mimo wszystko – autorka nie zamierza straszyć czytelników ani też tworzyć superbohaterów, niezłomnych i niezniszczalnych. I Teoś Kefirek, i jego przyjaciele mają swoje wady i popełniają błędy – a jednak budzą sympatię i zaufanie małych czytelników, dostarczając im całkiem sporo zabawy.
Wakacyjna zagadka
Małgorzata Strękowska-Zaremba wie bardzo dobrze, z jakich składników buduje się młodzieżowe powieści detektywistyczne – i w oparciu o znajomość konstrukcji tworzy kolejne przygody młodego „detektywa” Teosia Kefirka. W serii pojawia się wakacyjna historia „Detektyw Kefirek śledzi śledzia” – i łatwo na niej prześledzić konsekwencje i tradycje gatunku.
Teoś Kefirek na wakacje jedzie do rodziny. Na miejscu czeka na niego zagadka: wujek został okradziony i w dodatku sam nieświadomie pomagał złodziejowi. To zadanie dla chłopaka, który wszędzie dostrzega tajemnice. Ale w małym miasteczku wybucha znacznie poważniejsza afera: ktoś kradnie monument śledzia, figurę przypominającą o lokalnym święcie. Teoś przy pomocy ambitnej kuzynki i przyjaciół chciałby rozwiązać zwłaszcza tę zagadkę – bo sukces przyniósłby mu sławę. Stopniowo poznaje mieszkańców (także tych co bardziej ekscentrycznych) i układa plan działania. A że ma na głowie jeszcze młodszego brata i nierozróżnialne małe kuzynki – musi się trochę natrudzić. Teoś to bohater, który nie przepada za spokojną dedukcją w domowym zaciszu. Ku utrapieniu dorosłych – woli działania, nawet te zakazane, jak wieczorna wyprawa do parku. A ku utrapieniu towarzyszy eskapad – uwielbia gadać i na głos rozważać sens działań. Zupełnie inne metody pracy ma jego przyjaciel, Dominik, ale Dominik aktualnie przebywa daleko i nie może pomóc na odległość…
Strękowska-Zaremba stawia na akcję. Trochę komplikuje zadania Teosiowi – bo na niektóre odkrycia bohater by nie wpadł, gdyby nie pomoc towarzyszy, ale też nie wpadałby w niektóre tarapaty z tych samych powodów. Autorka oczywiście posługuje się i poczuciem humoru – pojawiają się w tomie scenki obliczone na rozbawienie małych odbiorców. Poważnych zagrożeń brak (chociaż „miły pan z siekierą” to gwarancja przypływu adrenaliny) – a te, które tu funkcjonują, nie odbiegają od pomysłów z polskiej literatury młodzieżowej II połowy XX wieku. Jednym słowem Strękowska-Zaremba stawia na fabularną klasykę. Trochę inne są tu jedynie motywacje postaci: między innymi autorka odsłania nieco sekrety lokalnej polityki.
Już w tytule akcentowana jest zabawa słowem. Kwestie językowe są dla autorki niezwykle ważne i celowo uczula na nie odbiorców – cała pierwsza scenka poświęcona jest utrwaleniu przesłania, że nie mówi się „włanczać” tylko „włączać” – powtarza to Strękowska-Zaremba tyle razy, że chyba wątpi w swoich czytelników. Ponadto w tekście czasem Teoś wyjaśnia co trudniejsze słowa, zdarza się też postaciom wyjaśniać związki frazeologiczne. Trochę nie pasuje to do konwencji literatury rozrywkowej o posmaku sensacyjnym, ale autorka chce, by dzieci poza zabawą czegoś się też nauczyły – a że nie ma okazji nasycania opowieści wiedzą innego rodzaju, stawia na język. Odbiorcy i tak powinni być zaaferowani bliskością sprawy kryminalnej na miarę postaci – więc nie będą zwracać uwagi na pouczenia.
„Detektyw Kefirek śledzi śledzia” to wakacyjna lektura i można w niej bez trudu wskazywać wabiki na małych odbiorców. Grupka dzieci bez pomocy dorosłych prowadzi amatorskie śledztwa, konkurując z policją – a efekt nie oznacza jedynie satysfakcji własnej ani nawet sławy – ale dobro całej lokalnej społeczności. W zalewie sensacyjnych zachodnich tytułów Detektyw Kefirek jawi się bardzo swojsko i bezpiecznie mimo wszystko – autorka nie zamierza straszyć czytelników ani też tworzyć superbohaterów, niezłomnych i niezniszczalnych. I Teoś Kefirek, i jego przyjaciele mają swoje wady i popełniają błędy – a jednak budzą sympatię i zaufanie małych czytelników, dostarczając im całkiem sporo zabawy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)