22.08.2010, 12. Letni Ogród Teatralny.
Śląski Teatr Lalki i Aktora Ateneum (Katowice)
Skarb Babuchy Burczymuchy
Reżyseria: Stefan Kulhanek
Występują: Katarzyna Prudło, Piotr Gabriel, Bartosz Socha
Był sobie smok
Śląski Teatr Lalki i Aktora Ateneum przyzwyczaił już małych (i tych starszych) odbiorców do spektakli baśniowych, precyzyjnych i urzekających. Historii „Skarb Babuchy Burczymuchy” nie można niczego zarzucić – ani od strony gry aktorskiej, ani od strony scenografii, ani od strony tekstu. Wszystko tu cieszy i intryguje, zachwyca i rozbawia – przy podtrzymywaniu wrażenia o magicznych niemal możliwościach, jakie daje scena. Katarzyna Prudło, Piotr Gabriel i Bartosz Socha już od wprowadzającej w spektakl piosenki sugerują, że będzie się w tym przedstawieniu działo coś niezwykłego – i faktycznie wrażenie to konsekwentnie potwierdzają.
Tym razem Ateneum nie przełamuje bariery między aktorami a dziecięcą publicznością (a jeśli już, to decyduje się na ten krok bardzo rzadko). Pokazuje opowieść, w której nie mogą mali odbiorcy uczestniczyć – ale dzięki temu właśnie ma szansę na wytworzenie niepowtarzalnej atmosfery, posmaku prawdziwej sztuki. W pewnym momencie zostaje za to przełamana konwencja baśniowości i jeden z aktorów przypomina o swojej profesji – to odejście od roli ma wydźwięk autoironiczny; zresztą dowcipnych wstawek rodem z pozabajkowego świata jest tutaj znacznie więcej (najbardziej chyba absurdalną w kontekście historii okazuje się uwaga, dopełniająca charakterystykę Babuchy Burczymuchy, która to czarownica „bez przerwy sprzęga mikrofon”). Sporo tu humoru – rodzice, żegnający księcia, przypominają mu, by zapinał zbroję pod samą szyję, na konia wsiadał na właściwą stronę, nie wyprzedzał i włączał światła – drobiazgi takie ucieszą także zapewne, poza maluchami, ich rodziców, którzy na „Skarbie Babuchy Burczymuchy” nudzić się nie będą.
Książę Aleksander doskonale zna bajkowe konwencje. Wie, że powinien wyruszyć w świat, by spotkać miłość swojego życia, piękną księżniczkę. Na drodze do niepoznanej jeszcze lubej staje mu oczywiście smok o trzech głowach – i tutaj schemat się kończy. Bo smok nie jest groźny (zresztą nie może być groźny ktoś, kto ma na imię Ciuńcio, prawda?), księżniczek nie jada, a z dzielnym księciem chciałby się zaprzyjaźnić. Odtąd Aleksander wraz ze swoim zielonym kompanem będzie przemierzać świat w poszukiwaniu księżniczki. Na drodze stanie im banda niewysokich zbójców, których na szczęście da się przechytrzyć – i sprytna, złośliwa Babucha Burczymucha. Czarownica nie cofnie się przed niczym – jeden smok i jeden (niezbyt odważny) książę nie są przeszkodą, gdy w grę wchodzi odzyskanie cennych łupów.
Na scenie pojawia się zaledwie parę rekwizytów, do najważniejszych należy stara szafa o magicznych właściwościach. Rumaka dla księcia (który sam jest marionetką) łatwo można zrobić z odpowiednio przytrzymanego koca, a na smoka Ateneum dawno już znalazło patent. Urocza narratorka przekształca się w groźną Babuchę Burczymuchę jednym ruchem ręki (do fałdów spódnicy z tyłu ma przyczepioną maskę czarownicy) – to wszystko daje efekt wprost olśniewający, od sceny – choć przecież ascetycznie zabudowanej – nie można oderwać wzroku.
Spektakl uzupełnia kilka zaledwie piosenek – parę razy mali odbiorcy mają szansę przyswoić sobie prawdy o szczęściu płynącym z posiadania prawdziwego przyjaciela. Piosenki zostały wplecione w przedstawienie tak, by podzielić je na kilka wyrazistych części i przynieść wytchnienie po trudniejszych scenach. Książę i smok dostarczają widzom sporo rozrywki i – rzecz jasna – kilku ważnych przesłań. Nie obędzie się bez czarów (wykreowanie drugiego smoka, czyli, praktycznie, zduplikowanie jednego z bohaterów, to motyw, przy którym maluchy przecierają ze zdumienia oczy) i bez szczęśliwego zakończenia. W „Skarbie Babuchy Burczymuchy” liczy się jednak przede wszystkim pięknie zrealizowana opowieść, w której mnóstwo jest powodów do śmiechu.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
wtorek, 31 sierpnia 2010
niedziela, 29 sierpnia 2010
Teatr Polski (Bielsko-Biała): Intercity
występują: Igor Šebo, Robert Talarczyk
reżyseria: Robert Talarczyk
20.08.2010, Chorzowski Teatr Ogrodowy
Pociąg do Pragi
Sytuacja na wejście jest prosta. W przedziale pociągu Intercity, jadącym do Pragi, spotyka się dwóch mężczyzn, Polak i Słowak. Jeden wyraźnie się nudzi, ma nadzieję na niezobowiązującą pogawędkę, która umiliłaby czas podróży. Drugi chciałby się zdrzemnąć, potrzebuje ciszy i spokoju. Jeden jest towarzyski ponad miarę, drugi – to raczej bezkonfliktowy milczek. Na czas jazdy skazani na siebie, muszą jednak wypracować jakiś kompromis. Czy to możliwe, skoro przeszkodą w porozumieniu będzie nie tylko różnica charakterów, ale i doświadczeń kulturowych? Bariera językowa nie stanowi problemu: Grzegorz (Robert Talarczyk) mówi w „Intercity” po polsku, Juraj (Igor Šebo) – po słowacku – co nie przeszkadza publiczności w śledzeniu spektaklu.
Podróż do Pragi staje się okazją do poruszenia kwestii związanych z czesko-słowacko-polskimi relacjami. Na początku Grzegorz uparcie myli narodowość współpasażera, potwierdzając, że w istocie Polacy niezbyt interesują się swoimi południowymi sąsiadami i traktują Czechów oraz Słowaków jak jeden naród. Z czasem wychodzą na jaw zagadnienia, o których większość rodaków nie ma pojęcia: Juraj odsłania przed Grzegorzem karty słowackiej historii, Grzegorz w odpowiedzi naświetla – szczątkowo – przeszłość Polski. Obaj bohaterowie nie stronią od tematów trudnych, wstydliwych czy tragicznych: nagle kraj, który dotąd nie funkcjonował nawet w stereotypach, zyskuje nowy wymiar.
Żeby unaocznić widzom przemiany kulturowe i istotne momenty historyczne, Talarczyk i Šebo odgrywają miniaturowe scenki z przeszłości. Krótkie migawki, kończone zwykle wyrazistymi puentami, niosą ogromny ładunek emocji i silnie zapadają w pamięć. Wymagają też wzmożonej uwagi ze względu na zmiany czasowe – przez to nie wszystkie spostrzeżenia, odnoszące się do aktualnej w danej scenie rzeczywistości pozascenicznej, znajdują oddźwięk na widowni. Pojawiają się tu sekwencje komiczne i dramatyczne, w opowiadaniu historii zabawa schodzi czasem na dalszy plan.
Poza aspektami ogólnokrajowymi, obaj bohaterowie przeżywają też rozterki natury osobistej. Wybierają się na spotkania z ojcami – dla Grzegorza, który wiezie ze sobą zaklejony list od matki – będzie to pierwsze w życiu spotkanie z rodzicem. Juraj ma za sobą wspomnienie trudnego dzieciństwa, również zatem nie odczuwa radości na myśl o kresie podróży. Rozmowa (i towarzystwo) staje się więc dla obu mężczyzn źródłem otuchy i pocieszenia. Temat zastępczy, urastający do rangi motywu głównego – sposobem na zagłuszenie strachu – Intercity umożliwia wyrzucenie z siebie wątpliwości i trosk, zapewniając pasażerom poczucie anonimowości. Obecność obcego człowieka, który może wysłuchać i doradzić bez emocjonalnego zaangażowania, wydaje się wręcz bezcenne.
Dążenie do zrytmizowania spektaklu i uzyskania równowagi między elementami śmiesznymi oraz przejmującymi rozregulowało odbiór. Zdarzało się, że publiczność zgromadzona w Magazynie Ciekłego Powietrza zbyt łatwym śmiechem kwitowała przesłania, które wymagały głębszej refleksji, nie dostrzegała grozy przekazywanych treści i wybierała czystą rozrywkę. Trudno się dziwić – zwłaszcza że spektakl jest przecież popisem aktorskim Talarczyka i Šebo. Podczas przedstawienia w Chorzowskim Teatrze Ogrodowym widzowie podzielili się – takie odniosłam wrażenie – już przy wejściu na dwa obozy: obóz wielbicieli Roberta i fanklub Igora; jedni faworyzowali Słowaka, drudzy Polaka, żywo reagując na wygłaszane przez nich kwestie. Niekiedy na dalszy plan schodziła fabuła czy treść dialogów – liczył się tylko możliwy do wyrażenia śmiechem czy oklaskami zachwyt. Na szczęście nie niszczyło to brzmienia spektaklu, nadawało mu za to rysu kameralności.
Talarczyk i Šebo prezentowali odmienne typy aktorstwa. Pierwszy kreował swoich bohaterów dzięki odrobinę przerysowanym gestom. Postawił na kreację prostaczka, naiwnego, ale budzącego sympatię. Grzegorz miał być w „Intercity” rodakiem ze skłonnościami do cwaniactwa – ale i dobrodusznym, momentami trochę nawet zagubionym facetem, nie twardzielem, a wrażliwcem, który nakłada maskę pewnego siebie, lecz łatwo się dekonspiruje. Inaczej Igor Šebo – ten przyjął postawę człowieka zdystansowanego od codziennych problemów, ale i od roli. Wybrał sarkazm jako wygodną zasłonę, nie stronił na scenie od prywatnych zachowań – dodatkowych uśmieszków czy spojrzeń. Wydawał się chwilami lekko zażenowany przyjęciem – i próbował ująć swoją historię w odautorski cudzysłów. Talarczyk budził na scenie zaufanie do postaci, Šebo przypominał, że to nie dzieje się naprawdę.
Ale „Intercity” miało też swoje słabe punkty. Kilka razy dialogi w poszczególnych scenach trwały zbyt długo, puentę – by była bardziej wyrazista – dałoby się podać wcześniej. Grzegorz niepotrzebnie tłumaczył część kwestii Juraja – w końcu słowacki tekst został napisany tak, by polska publiczność go zrozumiała. Nie zawsze również przypominanie o liście od matki było dobrze umotywowane. No i największy mankament – przewidywalne zakończenie…
Mimo to przedstawienie „Intercity” przyniosło wiele cennych spostrzeżeń na temat polsko-słowackich relacji. Dostarczyło mnóstwa wrażeń i tematów do refleksji.
Foto: Radek Ragan
reżyseria: Robert Talarczyk
20.08.2010, Chorzowski Teatr Ogrodowy
Pociąg do Pragi
Sytuacja na wejście jest prosta. W przedziale pociągu Intercity, jadącym do Pragi, spotyka się dwóch mężczyzn, Polak i Słowak. Jeden wyraźnie się nudzi, ma nadzieję na niezobowiązującą pogawędkę, która umiliłaby czas podróży. Drugi chciałby się zdrzemnąć, potrzebuje ciszy i spokoju. Jeden jest towarzyski ponad miarę, drugi – to raczej bezkonfliktowy milczek. Na czas jazdy skazani na siebie, muszą jednak wypracować jakiś kompromis. Czy to możliwe, skoro przeszkodą w porozumieniu będzie nie tylko różnica charakterów, ale i doświadczeń kulturowych? Bariera językowa nie stanowi problemu: Grzegorz (Robert Talarczyk) mówi w „Intercity” po polsku, Juraj (Igor Šebo) – po słowacku – co nie przeszkadza publiczności w śledzeniu spektaklu.
Podróż do Pragi staje się okazją do poruszenia kwestii związanych z czesko-słowacko-polskimi relacjami. Na początku Grzegorz uparcie myli narodowość współpasażera, potwierdzając, że w istocie Polacy niezbyt interesują się swoimi południowymi sąsiadami i traktują Czechów oraz Słowaków jak jeden naród. Z czasem wychodzą na jaw zagadnienia, o których większość rodaków nie ma pojęcia: Juraj odsłania przed Grzegorzem karty słowackiej historii, Grzegorz w odpowiedzi naświetla – szczątkowo – przeszłość Polski. Obaj bohaterowie nie stronią od tematów trudnych, wstydliwych czy tragicznych: nagle kraj, który dotąd nie funkcjonował nawet w stereotypach, zyskuje nowy wymiar.
Żeby unaocznić widzom przemiany kulturowe i istotne momenty historyczne, Talarczyk i Šebo odgrywają miniaturowe scenki z przeszłości. Krótkie migawki, kończone zwykle wyrazistymi puentami, niosą ogromny ładunek emocji i silnie zapadają w pamięć. Wymagają też wzmożonej uwagi ze względu na zmiany czasowe – przez to nie wszystkie spostrzeżenia, odnoszące się do aktualnej w danej scenie rzeczywistości pozascenicznej, znajdują oddźwięk na widowni. Pojawiają się tu sekwencje komiczne i dramatyczne, w opowiadaniu historii zabawa schodzi czasem na dalszy plan.
Poza aspektami ogólnokrajowymi, obaj bohaterowie przeżywają też rozterki natury osobistej. Wybierają się na spotkania z ojcami – dla Grzegorza, który wiezie ze sobą zaklejony list od matki – będzie to pierwsze w życiu spotkanie z rodzicem. Juraj ma za sobą wspomnienie trudnego dzieciństwa, również zatem nie odczuwa radości na myśl o kresie podróży. Rozmowa (i towarzystwo) staje się więc dla obu mężczyzn źródłem otuchy i pocieszenia. Temat zastępczy, urastający do rangi motywu głównego – sposobem na zagłuszenie strachu – Intercity umożliwia wyrzucenie z siebie wątpliwości i trosk, zapewniając pasażerom poczucie anonimowości. Obecność obcego człowieka, który może wysłuchać i doradzić bez emocjonalnego zaangażowania, wydaje się wręcz bezcenne.
Dążenie do zrytmizowania spektaklu i uzyskania równowagi między elementami śmiesznymi oraz przejmującymi rozregulowało odbiór. Zdarzało się, że publiczność zgromadzona w Magazynie Ciekłego Powietrza zbyt łatwym śmiechem kwitowała przesłania, które wymagały głębszej refleksji, nie dostrzegała grozy przekazywanych treści i wybierała czystą rozrywkę. Trudno się dziwić – zwłaszcza że spektakl jest przecież popisem aktorskim Talarczyka i Šebo. Podczas przedstawienia w Chorzowskim Teatrze Ogrodowym widzowie podzielili się – takie odniosłam wrażenie – już przy wejściu na dwa obozy: obóz wielbicieli Roberta i fanklub Igora; jedni faworyzowali Słowaka, drudzy Polaka, żywo reagując na wygłaszane przez nich kwestie. Niekiedy na dalszy plan schodziła fabuła czy treść dialogów – liczył się tylko możliwy do wyrażenia śmiechem czy oklaskami zachwyt. Na szczęście nie niszczyło to brzmienia spektaklu, nadawało mu za to rysu kameralności.
Talarczyk i Šebo prezentowali odmienne typy aktorstwa. Pierwszy kreował swoich bohaterów dzięki odrobinę przerysowanym gestom. Postawił na kreację prostaczka, naiwnego, ale budzącego sympatię. Grzegorz miał być w „Intercity” rodakiem ze skłonnościami do cwaniactwa – ale i dobrodusznym, momentami trochę nawet zagubionym facetem, nie twardzielem, a wrażliwcem, który nakłada maskę pewnego siebie, lecz łatwo się dekonspiruje. Inaczej Igor Šebo – ten przyjął postawę człowieka zdystansowanego od codziennych problemów, ale i od roli. Wybrał sarkazm jako wygodną zasłonę, nie stronił na scenie od prywatnych zachowań – dodatkowych uśmieszków czy spojrzeń. Wydawał się chwilami lekko zażenowany przyjęciem – i próbował ująć swoją historię w odautorski cudzysłów. Talarczyk budził na scenie zaufanie do postaci, Šebo przypominał, że to nie dzieje się naprawdę.
Ale „Intercity” miało też swoje słabe punkty. Kilka razy dialogi w poszczególnych scenach trwały zbyt długo, puentę – by była bardziej wyrazista – dałoby się podać wcześniej. Grzegorz niepotrzebnie tłumaczył część kwestii Juraja – w końcu słowacki tekst został napisany tak, by polska publiczność go zrozumiała. Nie zawsze również przypominanie o liście od matki było dobrze umotywowane. No i największy mankament – przewidywalne zakończenie…
Mimo to przedstawienie „Intercity” przyniosło wiele cennych spostrzeżeń na temat polsko-słowackich relacji. Dostarczyło mnóstwa wrażeń i tematów do refleksji.
Foto: Radek Ragan
sobota, 28 sierpnia 2010
Teatr Korez: 2 (wersja Psa Ogrodnika)
Przesadzanie, czyli czego nie widać
Zasłyszane przy kasie Korezu:
- Co dzisiaj gracie?
- Dwa.
- A które?
I już od tytułu pojawia się problem. Bo niby dlaczego „2”? Że na scenie dwoje aktorów? Bzdura, równie dobrze mogłoby grać piętnastu, tyle że trudno byłoby im się pomieścić w garderobie Korezu, no i musieliby się dzielić wypłatą. To może „2” ze względu na pojawiające się w barze pary? Ale co wtedy zrobić z dodatkowymi relacjami, które nawiązują się między głównymi i dalszoplanowymi bohaterami? Dama z lisem, zmęczona opieką nad „swoim starym”, kocha się skrycie w tłustym i różowym rzeźniku, właścicielka baru marzy, by porwał ją pewien sympatyczny starszy pan. Ulubieniec publiczności, lowelas Ćma, podrywa każdą dziewczynę w zasięgu wzroku. Zamiast duetów tworzą się więc całe sieci wzajemnych relacji, intryg i miłostek. Czyli nie tędy droga.
Wytłumaczenia tytułu trzeba zatem szukać poza sceną. „2” nie oznacza jednak przeciętnej liczby widzów, oglądających spektakl, bo z reguły na tym przedstawieniu Korezu sale pękają w szwach. Wystarczy jednak wzrok skierować ku kabinie realizatorskiej, by cały sekret się wyjaśnił: „2” nazywa się „2”, bo jest obsługiwane przez dwóch technicznych, realizatora światła (Sławek Jastrzębski) i realizatora dźwięku (Sergiusz Brożek, znany w niektórych kręgach jako Naczelny Ogrodnik). Żeby było ciekawiej, Sławek zgrywał z Sergiuszem efekty dźwiękowe, z kolei Sergiusz jest reżyserem światła w „2”. Skoro tak, recenzja spektaklu powinna być poświęcona właśnie im, niewidocznym na co dzień twórcom.
„2” to spektakl, w którym przestrzeń sceniczna budowana jest przede wszystkim światłem i dźwiękiem. Jedyne elementy scenografii to atrapa szafy grającej, stół i dwa krzesła. Reszta istnieje dzięki duetowi Brożek-Jastrzębski. Ktoś mógłby zapytać (pozdrowienia, Darku!), czy nie wystarczyłoby oświetlenie sceny czterema reflektorami. Ale to światła podkreślają w „2” nastrój chwili, a nawet pomagają uwypuklić charaktery przebywających w barze par. Trudno wyobrazić sobie Ćmę i Krysię bez motywów dyskotekowych, grubasy bez poświaty z telewizora, a dominę bez różowego odblasku rodem z klubu nocnego. Mirosław Neinert, walczący o drinki z wyimaginowanymi przeciwnikami, byłby groteskowy bez punktowego reflektora. Światła są niezbędne przy metamorfozach postaci, pełnią rolę narratora, sugerują i symbolizują treść kolejnych scenek.
Prawdziwym majstersztykiem w „2” jest jednak oprawa dźwiękowa. Inicjujący sztukę kawiarniany gwar wprowadza widzów w atmosferę zadymionego lokalu. Fragmenty wybieranych przez gości piosenek świetnie uzupełniają kolejne dialogi. Jednym z ciekawszych zabiegów jest jednak podłożenie dźwięków do gestów barmanów: nalewanie piwa, szampana czy soku ilustrują tu kolejne sample. Sergiusz Brożek wykazać się tu musi idealnym wyczuciem chwili, by trafić z odtworzeniem dźwięku w odpowiedni moment. Nie wolno mu stracić czujności: zdarza się, że aktorzy, pamiętając o nalanym a niewypitym drinku, rezygnują z wpisanych w scenariusz gestów. Realizator dźwięku ma w „2” bardzo odpowiedzialne zadanie, gra toczy się czasem o ułamki sekund, wszystko musi być perfekcyjnie dopasowane.
W zwykłym odbiorze spektaklu nie da się zauważyć porozumienia, jakie łączyć musi realizatorów i aktorów. Niby wiadomo, że szafę grającą uruchamia się na trzy (moneta, wybór piosenki, start), ale… Dyrektor Korezu wiele razy od tej reguły odchodził. Tymczasem naciśnięcie startu staje się sygnałem do jednoczesnej zmiany świateł i włączenia muzyki. Zajęci obserwacją aktorów realizatorzy nie mają czasu umawiać się na synchronizację działań.
I tak na scenie toczy się w „2” opowieść wciągająca, a w kabinie realizatorskiej, której namiastkę stanowi w MCP zwykły stół, rozgrywa się nie mniej absorbująca historia, historia, o której mało kto wie…
Pod stołem realizatorskim leżał i opinie spisywał
Pies Ogrodnika
("Sztajgerowy Cajtung" - wersja poszerzona)
Zasłyszane przy kasie Korezu:
- Co dzisiaj gracie?
- Dwa.
- A które?
I już od tytułu pojawia się problem. Bo niby dlaczego „2”? Że na scenie dwoje aktorów? Bzdura, równie dobrze mogłoby grać piętnastu, tyle że trudno byłoby im się pomieścić w garderobie Korezu, no i musieliby się dzielić wypłatą. To może „2” ze względu na pojawiające się w barze pary? Ale co wtedy zrobić z dodatkowymi relacjami, które nawiązują się między głównymi i dalszoplanowymi bohaterami? Dama z lisem, zmęczona opieką nad „swoim starym”, kocha się skrycie w tłustym i różowym rzeźniku, właścicielka baru marzy, by porwał ją pewien sympatyczny starszy pan. Ulubieniec publiczności, lowelas Ćma, podrywa każdą dziewczynę w zasięgu wzroku. Zamiast duetów tworzą się więc całe sieci wzajemnych relacji, intryg i miłostek. Czyli nie tędy droga.
Wytłumaczenia tytułu trzeba zatem szukać poza sceną. „2” nie oznacza jednak przeciętnej liczby widzów, oglądających spektakl, bo z reguły na tym przedstawieniu Korezu sale pękają w szwach. Wystarczy jednak wzrok skierować ku kabinie realizatorskiej, by cały sekret się wyjaśnił: „2” nazywa się „2”, bo jest obsługiwane przez dwóch technicznych, realizatora światła (Sławek Jastrzębski) i realizatora dźwięku (Sergiusz Brożek, znany w niektórych kręgach jako Naczelny Ogrodnik). Żeby było ciekawiej, Sławek zgrywał z Sergiuszem efekty dźwiękowe, z kolei Sergiusz jest reżyserem światła w „2”. Skoro tak, recenzja spektaklu powinna być poświęcona właśnie im, niewidocznym na co dzień twórcom.
„2” to spektakl, w którym przestrzeń sceniczna budowana jest przede wszystkim światłem i dźwiękiem. Jedyne elementy scenografii to atrapa szafy grającej, stół i dwa krzesła. Reszta istnieje dzięki duetowi Brożek-Jastrzębski. Ktoś mógłby zapytać (pozdrowienia, Darku!), czy nie wystarczyłoby oświetlenie sceny czterema reflektorami. Ale to światła podkreślają w „2” nastrój chwili, a nawet pomagają uwypuklić charaktery przebywających w barze par. Trudno wyobrazić sobie Ćmę i Krysię bez motywów dyskotekowych, grubasy bez poświaty z telewizora, a dominę bez różowego odblasku rodem z klubu nocnego. Mirosław Neinert, walczący o drinki z wyimaginowanymi przeciwnikami, byłby groteskowy bez punktowego reflektora. Światła są niezbędne przy metamorfozach postaci, pełnią rolę narratora, sugerują i symbolizują treść kolejnych scenek.
Prawdziwym majstersztykiem w „2” jest jednak oprawa dźwiękowa. Inicjujący sztukę kawiarniany gwar wprowadza widzów w atmosferę zadymionego lokalu. Fragmenty wybieranych przez gości piosenek świetnie uzupełniają kolejne dialogi. Jednym z ciekawszych zabiegów jest jednak podłożenie dźwięków do gestów barmanów: nalewanie piwa, szampana czy soku ilustrują tu kolejne sample. Sergiusz Brożek wykazać się tu musi idealnym wyczuciem chwili, by trafić z odtworzeniem dźwięku w odpowiedni moment. Nie wolno mu stracić czujności: zdarza się, że aktorzy, pamiętając o nalanym a niewypitym drinku, rezygnują z wpisanych w scenariusz gestów. Realizator dźwięku ma w „2” bardzo odpowiedzialne zadanie, gra toczy się czasem o ułamki sekund, wszystko musi być perfekcyjnie dopasowane.
W zwykłym odbiorze spektaklu nie da się zauważyć porozumienia, jakie łączyć musi realizatorów i aktorów. Niby wiadomo, że szafę grającą uruchamia się na trzy (moneta, wybór piosenki, start), ale… Dyrektor Korezu wiele razy od tej reguły odchodził. Tymczasem naciśnięcie startu staje się sygnałem do jednoczesnej zmiany świateł i włączenia muzyki. Zajęci obserwacją aktorów realizatorzy nie mają czasu umawiać się na synchronizację działań.
I tak na scenie toczy się w „2” opowieść wciągająca, a w kabinie realizatorskiej, której namiastkę stanowi w MCP zwykły stół, rozgrywa się nie mniej absorbująca historia, historia, o której mało kto wie…
Pod stołem realizatorskim leżał i opinie spisywał
Pies Ogrodnika
("Sztajgerowy Cajtung" - wersja poszerzona)
piątek, 27 sierpnia 2010
Teatr Lalek Banialuka: Koziołek Matołek 2
15.08.2010. 12. Letni Ogród Teatralny, Katowice
Teatr Lalek Banialuka im. Jerzego Zitzmana (Bielsko-Biała)
Reżyseria: Lucyna Sypniewska
Scenografia: Ewa Pietrzyk
Muzyka: Piotr Nazaruk
Występują: Małgorzata Bulska, Maria Byrska, Wiesława Pilarz, Lucyna Sypniewska, Radosław Sadowski
Czas przygód
„A koziołek wziął tobołek i wędruje, biedaczysko, po szerokim szukać świecie tego, co jest bardzo blisko” – tym, którzy oglądali drugą część przygód Koziołka Matołka w wykonaniu Teatru Lalek Banialuka, sympatyczny przecież refren spektaklu długo nie dawał spokoju. Nic dziwnego, skoro ta właśnie przyśpiewka oddzielała kolejne doświadczenia bohatera w różnych rejonach kuli ziemskiej i wybrzmiała podczas przedstawienia kilkadziesiąt razy. Wpadająca w ucho melodia i chwytliwy tekst sprawiły, że nie tylko maluchy nuciły tę piosenkę po wyjściu z teatru.
Ale przecież na jednej piosence się nie skończyło. Sympatyczny koziołek przemierzał w bajce świat – uczył się chińskiego alfabetu, w Bombaju próbował zaklinać węże, trafił także do Indian. Odwiedził rzeźnika, korzystał z pomocy straży pożarnej, kiedy do jego ogonka (no dobrze: do szelek Radosława Sadowskiego) przyczepił się rak, raz został nawet uratowany przez bajkową wersję ratowników ze „Słonecznego patrolu”, jeździł też z prelekcjami do różnych krajów. Wszystko po to, by na koniec poznać prawdę o tym, dlaczego „w Pacanowie kozy kują”. W godzinnym przedstawieniu zmieściło się całe mnóstwo zróżnicowanych tematycznie scenek – każdą z nich oddzielało przynajmniej dwukrotne wykonanie refrenu…
„Koziołek Matołek 2” to spektakl niezwykle barwny i dynamiczny. Sadowski – jako Koziołek – bez przerwy wspina się na ogromny stół lub wysokie krzesła (i bez przerwy z nich spada lub zeskakuje, ku uciesze dzieciaków). Towarzyszące mu aktorki (Małgorzata Bulska, Maria Byrska, Wiesława Pilarz i Lucyna Sypniewska, która jest reżyserem przedstawienia) nie pozostają w tyle – wciąż się przebierają, a właściwie za sprawą drobnych modyfikacji kostiumów wprowadzają nowych bohaterów. Rytm muzycznego motywu przewodniego wybijają drewnianymi pałeczkami na elementach scenografii, a w ekspresyjnych pochodach niby to od niechcenia zmieniają tło, odwracając obraz rozpięty za sceną.
Rekwizytów jest w „Koziołku” zatrzęsienie – w dodatku wprowadzane są one tak, by zawsze na koniec sekwencji zaskoczyć czymś małych odbiorców. Przy wizycie w Chinach to ogromna płachta z literami chińskiego alfabetu, w Bombaju – nadnaturalnej wielkości wąż, który, poruszany przez wszystkich aktorów, sprawia wrażenie żywego; przy okazji interwencji straży pożarnej sikawka, którą polewa się całą publiczność (ta scena nieodmiennie wywołuje piski i radość maluchów). Koła ratunkowe, odwrócone tyłem, zamieniają się w opony wozu strażackiego, a kolorowe krzesełka bywają – w zależności od potrzeb – drzewami czy strażacką drabiną. Trzeba przyznać twórcom tego spektaklu, że chociaż przedmiotów na scenie pojawia się co niemiara, nie odczuwa się przesytu nimi – wszystko doskonale uzupełnia szybką i wyrazistą opowieść o przygodach Koziołka Matołka.
Odbiorcom nie pozostawia się tu nawet chwili na wytchnienie. Przez cały czas coś się dzieje – śledzić trzeba nie tylko tekst, podawany bez zarzutu, zachowujący szybkie tempo i pełen żartów do wyłapania przez dzieci – ale również kolorowe elementy scenografii, konieczne dla zilustrowania opowieści (w końcu w „Koziołku” nie ma czasu na odwoływanie się do wyobraźni, wszystko trzeba maluchom unaocznić), muzykę z wybijanym jeszcze dodatkowo rytmem, ruchy postaci, wreszcie – wybryki samego Koziołka.
A Koziołek… a Koziołek ciągle sięga po swój tobołek. I wyrusza w dalszą drogę, by tuż za rogiem wpaść w kolejne tarapaty. Na szczęście zawsze może liczyć na życzliwych napotkanych na swej drodze ludzi. Dzięki temu bawi kolejne pokolenia – teraz, dzięki Banialuce – także przyzwyczaja małych widzów do form teatralnych.
Teatr Lalek Banialuka im. Jerzego Zitzmana (Bielsko-Biała)
Reżyseria: Lucyna Sypniewska
Scenografia: Ewa Pietrzyk
Muzyka: Piotr Nazaruk
Występują: Małgorzata Bulska, Maria Byrska, Wiesława Pilarz, Lucyna Sypniewska, Radosław Sadowski
Czas przygód
„A koziołek wziął tobołek i wędruje, biedaczysko, po szerokim szukać świecie tego, co jest bardzo blisko” – tym, którzy oglądali drugą część przygód Koziołka Matołka w wykonaniu Teatru Lalek Banialuka, sympatyczny przecież refren spektaklu długo nie dawał spokoju. Nic dziwnego, skoro ta właśnie przyśpiewka oddzielała kolejne doświadczenia bohatera w różnych rejonach kuli ziemskiej i wybrzmiała podczas przedstawienia kilkadziesiąt razy. Wpadająca w ucho melodia i chwytliwy tekst sprawiły, że nie tylko maluchy nuciły tę piosenkę po wyjściu z teatru.
Ale przecież na jednej piosence się nie skończyło. Sympatyczny koziołek przemierzał w bajce świat – uczył się chińskiego alfabetu, w Bombaju próbował zaklinać węże, trafił także do Indian. Odwiedził rzeźnika, korzystał z pomocy straży pożarnej, kiedy do jego ogonka (no dobrze: do szelek Radosława Sadowskiego) przyczepił się rak, raz został nawet uratowany przez bajkową wersję ratowników ze „Słonecznego patrolu”, jeździł też z prelekcjami do różnych krajów. Wszystko po to, by na koniec poznać prawdę o tym, dlaczego „w Pacanowie kozy kują”. W godzinnym przedstawieniu zmieściło się całe mnóstwo zróżnicowanych tematycznie scenek – każdą z nich oddzielało przynajmniej dwukrotne wykonanie refrenu…
„Koziołek Matołek 2” to spektakl niezwykle barwny i dynamiczny. Sadowski – jako Koziołek – bez przerwy wspina się na ogromny stół lub wysokie krzesła (i bez przerwy z nich spada lub zeskakuje, ku uciesze dzieciaków). Towarzyszące mu aktorki (Małgorzata Bulska, Maria Byrska, Wiesława Pilarz i Lucyna Sypniewska, która jest reżyserem przedstawienia) nie pozostają w tyle – wciąż się przebierają, a właściwie za sprawą drobnych modyfikacji kostiumów wprowadzają nowych bohaterów. Rytm muzycznego motywu przewodniego wybijają drewnianymi pałeczkami na elementach scenografii, a w ekspresyjnych pochodach niby to od niechcenia zmieniają tło, odwracając obraz rozpięty za sceną.
Rekwizytów jest w „Koziołku” zatrzęsienie – w dodatku wprowadzane są one tak, by zawsze na koniec sekwencji zaskoczyć czymś małych odbiorców. Przy wizycie w Chinach to ogromna płachta z literami chińskiego alfabetu, w Bombaju – nadnaturalnej wielkości wąż, który, poruszany przez wszystkich aktorów, sprawia wrażenie żywego; przy okazji interwencji straży pożarnej sikawka, którą polewa się całą publiczność (ta scena nieodmiennie wywołuje piski i radość maluchów). Koła ratunkowe, odwrócone tyłem, zamieniają się w opony wozu strażackiego, a kolorowe krzesełka bywają – w zależności od potrzeb – drzewami czy strażacką drabiną. Trzeba przyznać twórcom tego spektaklu, że chociaż przedmiotów na scenie pojawia się co niemiara, nie odczuwa się przesytu nimi – wszystko doskonale uzupełnia szybką i wyrazistą opowieść o przygodach Koziołka Matołka.
Odbiorcom nie pozostawia się tu nawet chwili na wytchnienie. Przez cały czas coś się dzieje – śledzić trzeba nie tylko tekst, podawany bez zarzutu, zachowujący szybkie tempo i pełen żartów do wyłapania przez dzieci – ale również kolorowe elementy scenografii, konieczne dla zilustrowania opowieści (w końcu w „Koziołku” nie ma czasu na odwoływanie się do wyobraźni, wszystko trzeba maluchom unaocznić), muzykę z wybijanym jeszcze dodatkowo rytmem, ruchy postaci, wreszcie – wybryki samego Koziołka.
A Koziołek… a Koziołek ciągle sięga po swój tobołek. I wyrusza w dalszą drogę, by tuż za rogiem wpaść w kolejne tarapaty. Na szczęście zawsze może liczyć na życzliwych napotkanych na swej drodze ludzi. Dzięki temu bawi kolejne pokolenia – teraz, dzięki Banialuce – także przyzwyczaja małych widzów do form teatralnych.
czwartek, 26 sierpnia 2010
Gemma Malley: Deklaracja
Wilga, Warszawa 2010.
Świat podzielony
Konstrukcja świata przedstawionego na początku powieści Gemmy Malley przenosi czytelników w przyszłość, która miejscami niebezpiecznie zbliża się do przeszłości. „Deklaracja” wydaje się być zbudowana z fragmentów nawiązujących do drugiej wojny światowej i obozów koncentracyjnych, co skrywa pod pozorami ponurego wieszczenia. Kilka kluczowych dla rozwoju fabuły sytuacji do złudzenia przypomina te opisane w podręcznikach do historii – i stawia pod znakiem zapytania pomysłowość autorki.
Świat z niezbyt odległej przyszłości nie wygląda zachęcająco. Ludzie wynaleźli receptę na Długowieczność – teraz każdy może żyć bez końca. Problemem okazuje się jednak brak miejsca na Ziemi. Żeby zahamować przyrost naturalny, w życie wprowadzona zostaje Deklaracja – zrzeczenie się potomstwa. Zerwanie Deklaracji (które może nastąpić do szesnastego roku życia) oznacza zakaz przyjmowania leków na Długowieczność. Specjalne oddziały łapaczy wyszukują nielegalnie narodzone dzieci i zamykają je w zakładach dla nadmiarów. Tu biciem i torturami wymusza się na maluchach posłuszeństwo i przygotowuje do służby legalnym.
Piętnastoletnia Anna jest nadmiarem całkowicie podporządkowanym okrutnej szefowej zakładu (w przeszłości strasznie okaleczonej psychicznie). Nienawidzi rodziców, choć wcale ich nie pamięta – za Grzechy, które popełnili – i za samolubność, skoro chcieli ją mieć. Wkrótce Anna będzie mogła iść na służbę do legalnych, stara się zatem sumiennie wypełniać swoje obowiązki. Do czasu, gdy w zakładzie pojawia się nowy chłopak, Peter. Peter coraz częściej sygnalizuje Annie, że zna jej rodziców i planuje wspólną ucieczkę z zakładu.
Tak rozpoczyna się „Deklaracja” – trudna powieść o prawdziwej miłości (w wielu jej aspektach), pełna mrożących krew w żyłach scen i wydarzeń Ciekawa, ale nie do końca przemyślana od strony fabularno-psychologicznej. Po lekturze pozostaje wrażenie, że Gemma Malley tak skoncentrowała się na wymyślaniu kolejnych punktów akcji, że całkiem zapomniała o jej uwiarygodnieniu. W efekcie tworzy bohaterów papierowych, marionetkowych i nie do końca przekonujących. Zbyt łatwo zmieniają się ich priorytety, zbyt łatwo w przewartościowanej rzeczywistości pojawiają się nowe, ważniejsze cele. Zmiany akcji niezbyt dobrze odbijają się na psychice i postawach bohaterów: ci działają automatycznie i bez refleksji.
Gemma Malley znacznie pewniej czuje się w świecie uporządkowanym i przewidywalnym, nawet jeśli ów porządek odbiega od norm przyjętych w prawdziwym życiu. Potrzebuje dosyć długiego rozbiegu, to, co miało być jedynie punktem wyjścia dla historii, niespodziewanie się rozrasta – w rezultacie druga część tomu znienacka przyspiesza i pozostawia lekki niedosyt. W „Deklaracji” sporo jest skrótów i kompromisów, wymuszanych przez niezgodność stylu narracji i fabuły. Wielkim plusem okazują się za to dziennikowe zapiski Anny – tu Gemma Malley sprawdza się doskonale, być może dlatego, że próbuje zrozumieć wykreowaną przez siebie postać staje się wreszcie przekonująca i szczera.
Czyta się tę książkę bardzo dobrze i młodzież może być z lektury zadowolona. Mnie zabrakło spoiwa, które scaliłoby akcję i opowieść. Dodatkowym jednak atutem „Deklaracji” na tle wielu pozycji literatury dla młodych ludzi okaże się brak cukierkowej wizji świata, odejście od ckliwych szczęśliwych zakończeń na rzecz sytuacji trudnych i nie dla wszystkich jednoznacznych w ocenie. Nad tą publikacją warto się zatrzymać na dłuższą chwilę i zastanowić nad etycznymi aspektami powieści. Gemma Malley między wierszami zadaje pytania, na które nie można udzielić prostej odpowiedzi – i pod tym względem „Deklaracja” jawi się jako lektura atrakcyjna.
To książka dla ludzi myślących, znudzonych popkulturowymi powieścidłami o życiu współczesnych nastolatków. Wymaga pewnego wysiłku – ale ten wysiłek na pewno się opłaci.
Świat podzielony
Konstrukcja świata przedstawionego na początku powieści Gemmy Malley przenosi czytelników w przyszłość, która miejscami niebezpiecznie zbliża się do przeszłości. „Deklaracja” wydaje się być zbudowana z fragmentów nawiązujących do drugiej wojny światowej i obozów koncentracyjnych, co skrywa pod pozorami ponurego wieszczenia. Kilka kluczowych dla rozwoju fabuły sytuacji do złudzenia przypomina te opisane w podręcznikach do historii – i stawia pod znakiem zapytania pomysłowość autorki.
Świat z niezbyt odległej przyszłości nie wygląda zachęcająco. Ludzie wynaleźli receptę na Długowieczność – teraz każdy może żyć bez końca. Problemem okazuje się jednak brak miejsca na Ziemi. Żeby zahamować przyrost naturalny, w życie wprowadzona zostaje Deklaracja – zrzeczenie się potomstwa. Zerwanie Deklaracji (które może nastąpić do szesnastego roku życia) oznacza zakaz przyjmowania leków na Długowieczność. Specjalne oddziały łapaczy wyszukują nielegalnie narodzone dzieci i zamykają je w zakładach dla nadmiarów. Tu biciem i torturami wymusza się na maluchach posłuszeństwo i przygotowuje do służby legalnym.
Piętnastoletnia Anna jest nadmiarem całkowicie podporządkowanym okrutnej szefowej zakładu (w przeszłości strasznie okaleczonej psychicznie). Nienawidzi rodziców, choć wcale ich nie pamięta – za Grzechy, które popełnili – i za samolubność, skoro chcieli ją mieć. Wkrótce Anna będzie mogła iść na służbę do legalnych, stara się zatem sumiennie wypełniać swoje obowiązki. Do czasu, gdy w zakładzie pojawia się nowy chłopak, Peter. Peter coraz częściej sygnalizuje Annie, że zna jej rodziców i planuje wspólną ucieczkę z zakładu.
Tak rozpoczyna się „Deklaracja” – trudna powieść o prawdziwej miłości (w wielu jej aspektach), pełna mrożących krew w żyłach scen i wydarzeń Ciekawa, ale nie do końca przemyślana od strony fabularno-psychologicznej. Po lekturze pozostaje wrażenie, że Gemma Malley tak skoncentrowała się na wymyślaniu kolejnych punktów akcji, że całkiem zapomniała o jej uwiarygodnieniu. W efekcie tworzy bohaterów papierowych, marionetkowych i nie do końca przekonujących. Zbyt łatwo zmieniają się ich priorytety, zbyt łatwo w przewartościowanej rzeczywistości pojawiają się nowe, ważniejsze cele. Zmiany akcji niezbyt dobrze odbijają się na psychice i postawach bohaterów: ci działają automatycznie i bez refleksji.
Gemma Malley znacznie pewniej czuje się w świecie uporządkowanym i przewidywalnym, nawet jeśli ów porządek odbiega od norm przyjętych w prawdziwym życiu. Potrzebuje dosyć długiego rozbiegu, to, co miało być jedynie punktem wyjścia dla historii, niespodziewanie się rozrasta – w rezultacie druga część tomu znienacka przyspiesza i pozostawia lekki niedosyt. W „Deklaracji” sporo jest skrótów i kompromisów, wymuszanych przez niezgodność stylu narracji i fabuły. Wielkim plusem okazują się za to dziennikowe zapiski Anny – tu Gemma Malley sprawdza się doskonale, być może dlatego, że próbuje zrozumieć wykreowaną przez siebie postać staje się wreszcie przekonująca i szczera.
Czyta się tę książkę bardzo dobrze i młodzież może być z lektury zadowolona. Mnie zabrakło spoiwa, które scaliłoby akcję i opowieść. Dodatkowym jednak atutem „Deklaracji” na tle wielu pozycji literatury dla młodych ludzi okaże się brak cukierkowej wizji świata, odejście od ckliwych szczęśliwych zakończeń na rzecz sytuacji trudnych i nie dla wszystkich jednoznacznych w ocenie. Nad tą publikacją warto się zatrzymać na dłuższą chwilę i zastanowić nad etycznymi aspektami powieści. Gemma Malley między wierszami zadaje pytania, na które nie można udzielić prostej odpowiedzi – i pod tym względem „Deklaracja” jawi się jako lektura atrakcyjna.
To książka dla ludzi myślących, znudzonych popkulturowymi powieścidłami o życiu współczesnych nastolatków. Wymaga pewnego wysiłku – ale ten wysiłek na pewno się opłaci.
środa, 25 sierpnia 2010
Antonio Tabucchi: Czas szybko się starzeje
Czytelnik, Warszawa 2010.
Przeszłość teraz
Jest w tym malutkim tomiku historia, która mnie porusza. Do siedzącego w cieniu na plaży mężczyzny podchodzi dziewczynka (starsza, niż mogłaby być bez szkody dla opowieści). Podejmuje z nieznajomymi dialog, między innymi o wojnach i przeżyciach z nimi związanych. Poznaje szczątki przeszłości tego człowieka i sama zwierza mu się z własnych zmartwień. Nie wie jednak najważniejszego: ów mężczyzna, oficer misji pokojowej, został napromieniowany uranem – teraz łyka przepisane przez lekarza tabletki i czeka na rozwój wydarzeń. Nie ma pojęcia, co się z nim stanie. Nie skarży się jednak na swój los, zapewne by nie wystraszyć rezolutnej przyjaciółki – zajmuje ją opowieścią o wróżeniu z chmur. Antonio Tabucchi udowadnia tym krótkim opowiadaniem, że bycie pisarzem polega między innymi na umiejętnych zmianach kąta patrzenia na rzeczywistość. Sedno historii schodzi na dalszy plan, dla bohaterów, obciążonych złymi wspomnieniami, liczy się tylko tu i teraz – żadne z rozmówców nie chce męczyć drugiego trudnymi prawdami. Dysputa, jaką toczą, przybiera zatem formę teatralnego wręcz dialogu – a przy tym nie ma w kwestiach obu postaci sztuczności. Dziewczynka jest naiwna i szczera, a jej partner dostosowuje się bez wysiłku do narzuconej konwencji. Dlatego być może o „Chmurach” nie da się łatwo zapomnieć.
Na książkę „Czas szybko się starzeje” składa się dziewięć opowiadań, których mottem mogłyby być słowa, padające w przedostatnim – „czasami ma się ochotę opowiedzieć innym swoje wspomnienia, oni słuchają twojej opowieści i może nawet rozumieją wszystkie jej subtelności, ale to wspomnienie pozostaje twoje i tylko twoje, nie staje się cudzym wspomnieniem tylko dlatego, że opowiedziałeś je innym, wspomnienia się opowiada, lecz się ich nie przekazuje”. To właśnie wspomnienia, zachowane w myślach postaci migawki z trudnej (często uwikłanej w wielką politykę i historię) przeszłości stanowią klucz lekturowy dla całego tomu. Kolejni bohaterowie podążają w swoich rozważaniach do czasów sprzed lat, a punktem wyjścia dla takich wypraw mentalnych staje się zwykle impuls z teraźniejszości. Ledwie naszkicowane sceny z opowieściowego tu i teraz są trampoliną w przeszłość, pretekstem do rozpatrywania dawnych scenariuszy. Tęsknota za tym, co się nie udało, obudzona przez przypadkowe skojarzenie, zbliżająca się śmierć, która okazuje się wystarczającym i najsilniejszym argumentem do chęci ocalania cudzych doznań. Pamięć, najbardziej prywatna i osobista sfera, narażona jest na wiele zagrożeń. Jedni chcą ją zniszczyć przez bagatelizowanie dawnego życia, inni proponują medykamenty, które osłabią procesy myślowe. Konsekwencje dawnych czynów nie mają końca: agent, który śledził Bertolta Brechta, po utracie swojego „Obiektu” czuje się źle, nie potrafi się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Jeden z węgierskich generałów wyjeżdża na spotkanie z człowiekiem, przeciw któremu w 1956 roku występował. Dla bohaterów książki „Czas szybko się starzeje” przeszłość jest wszystkim, zastępuje teraźniejszość i wypełnia całe życie. Nie da się od niej uciec – taka ucieczka zresztą byłaby niemożliwa, bo oznaczałaby utratę tożsamości. Bez względu zatem na rodzaj i tonację wspomnień, wszyscy przedstawieni tu ludzie są skazani na własną historię.
Antonio Tabucchi nadaje swoim opowieściom rys lekko oniryczny, czemu służy także spora ilość rozbudowanych, rytmicznych fraz. Nastawienie na to, co już było, prezentowane w formie tajemniczej, często niedopowiedzianej relacji, przefiltrowanej przez pamięć jednostki i emocje subiektywne, sprawdza się w przyjętej przez autora technice narracyjnej. Przedzieranie się przez pokłady świadomości do istotnych dla danej postaci chwil wiąże się tutaj z budowaniem nawarstwiającej się opowieści. W tak prezentowanych opowiadaniach można się z przyjemnością zanurzyć, a śledzenie losów postaci nie ogranicza się wówczas do koncentrowania się na fabule – łączy się też z podążaniem za harmonijnymi i czystymi stylistycznymi zabiegami. „Czas szybko się starzeje” – twierdzi Antonio Tabucchi – ale książka z jego opowiadaniami pozwala zatrzymać się na chwilę i zastanowić nad tym, co dla każdego człowieka z osobna najważniejsze.
Przeszłość teraz
Jest w tym malutkim tomiku historia, która mnie porusza. Do siedzącego w cieniu na plaży mężczyzny podchodzi dziewczynka (starsza, niż mogłaby być bez szkody dla opowieści). Podejmuje z nieznajomymi dialog, między innymi o wojnach i przeżyciach z nimi związanych. Poznaje szczątki przeszłości tego człowieka i sama zwierza mu się z własnych zmartwień. Nie wie jednak najważniejszego: ów mężczyzna, oficer misji pokojowej, został napromieniowany uranem – teraz łyka przepisane przez lekarza tabletki i czeka na rozwój wydarzeń. Nie ma pojęcia, co się z nim stanie. Nie skarży się jednak na swój los, zapewne by nie wystraszyć rezolutnej przyjaciółki – zajmuje ją opowieścią o wróżeniu z chmur. Antonio Tabucchi udowadnia tym krótkim opowiadaniem, że bycie pisarzem polega między innymi na umiejętnych zmianach kąta patrzenia na rzeczywistość. Sedno historii schodzi na dalszy plan, dla bohaterów, obciążonych złymi wspomnieniami, liczy się tylko tu i teraz – żadne z rozmówców nie chce męczyć drugiego trudnymi prawdami. Dysputa, jaką toczą, przybiera zatem formę teatralnego wręcz dialogu – a przy tym nie ma w kwestiach obu postaci sztuczności. Dziewczynka jest naiwna i szczera, a jej partner dostosowuje się bez wysiłku do narzuconej konwencji. Dlatego być może o „Chmurach” nie da się łatwo zapomnieć.
Na książkę „Czas szybko się starzeje” składa się dziewięć opowiadań, których mottem mogłyby być słowa, padające w przedostatnim – „czasami ma się ochotę opowiedzieć innym swoje wspomnienia, oni słuchają twojej opowieści i może nawet rozumieją wszystkie jej subtelności, ale to wspomnienie pozostaje twoje i tylko twoje, nie staje się cudzym wspomnieniem tylko dlatego, że opowiedziałeś je innym, wspomnienia się opowiada, lecz się ich nie przekazuje”. To właśnie wspomnienia, zachowane w myślach postaci migawki z trudnej (często uwikłanej w wielką politykę i historię) przeszłości stanowią klucz lekturowy dla całego tomu. Kolejni bohaterowie podążają w swoich rozważaniach do czasów sprzed lat, a punktem wyjścia dla takich wypraw mentalnych staje się zwykle impuls z teraźniejszości. Ledwie naszkicowane sceny z opowieściowego tu i teraz są trampoliną w przeszłość, pretekstem do rozpatrywania dawnych scenariuszy. Tęsknota za tym, co się nie udało, obudzona przez przypadkowe skojarzenie, zbliżająca się śmierć, która okazuje się wystarczającym i najsilniejszym argumentem do chęci ocalania cudzych doznań. Pamięć, najbardziej prywatna i osobista sfera, narażona jest na wiele zagrożeń. Jedni chcą ją zniszczyć przez bagatelizowanie dawnego życia, inni proponują medykamenty, które osłabią procesy myślowe. Konsekwencje dawnych czynów nie mają końca: agent, który śledził Bertolta Brechta, po utracie swojego „Obiektu” czuje się źle, nie potrafi się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Jeden z węgierskich generałów wyjeżdża na spotkanie z człowiekiem, przeciw któremu w 1956 roku występował. Dla bohaterów książki „Czas szybko się starzeje” przeszłość jest wszystkim, zastępuje teraźniejszość i wypełnia całe życie. Nie da się od niej uciec – taka ucieczka zresztą byłaby niemożliwa, bo oznaczałaby utratę tożsamości. Bez względu zatem na rodzaj i tonację wspomnień, wszyscy przedstawieni tu ludzie są skazani na własną historię.
Antonio Tabucchi nadaje swoim opowieściom rys lekko oniryczny, czemu służy także spora ilość rozbudowanych, rytmicznych fraz. Nastawienie na to, co już było, prezentowane w formie tajemniczej, często niedopowiedzianej relacji, przefiltrowanej przez pamięć jednostki i emocje subiektywne, sprawdza się w przyjętej przez autora technice narracyjnej. Przedzieranie się przez pokłady świadomości do istotnych dla danej postaci chwil wiąże się tutaj z budowaniem nawarstwiającej się opowieści. W tak prezentowanych opowiadaniach można się z przyjemnością zanurzyć, a śledzenie losów postaci nie ogranicza się wówczas do koncentrowania się na fabule – łączy się też z podążaniem za harmonijnymi i czystymi stylistycznymi zabiegami. „Czas szybko się starzeje” – twierdzi Antonio Tabucchi – ale książka z jego opowiadaniami pozwala zatrzymać się na chwilę i zastanowić nad tym, co dla każdego człowieka z osobna najważniejsze.
wtorek, 24 sierpnia 2010
Alan Alexander Milne: Chatka Puchatka
Nasza Księgarnia, Warszawa 2010 (edycja jubileuszowa).
Powrót do przeszłości
„Las zawsze będzie stał na swoim miejscu i każdy, kto lubi puchate misie, może do niego trafić i spotkać w nim wszystkich dobrych znajomych z tej i z tamtej książki” – w ten sposób Milne usprawiedliwiał w „Chatce Puchatka” konieczność pożegnania się z czytelnikami, a tym samym próbował też osłodzić gorycz pożegnania – bo mimo że historyjki o sympatycznych bohaterach, mieszkańcach Stumilowego Lasu, doczekały się wielu kreskówkowych – a także oficjalnej książkowej – kontynuacji, to przecież charakterystycznego stylu narracji i fabularnych genialnych rozwiązań nie powtórzył już nikt. „Chatka Puchatka” należy do kanonu lektur literatury czwartej, ale przecież ma swoich zwolenników także wśród dorosłych – przynajmniej wśród tych, którzy są na tyle dorośli, by przyznawać się bez zażenowania do wzruszeń nad przedstawianymi w tomie sytuacjami.
A książka rozpoczyna się od wszechobecnej niepewności. Kubuś Puchatek i Prosiaczek budują dom z patyczków, niechcący przenosząc siedzibę Kłapouchego na drugą stronę Lasu. Grono bohaterów zasila Tygrys, co do którego nikt nie wie, skąd się wziął, co je i czy jest groźny. Przyjaciele zastawiają też pułapkę na słonie i szukają zawieruszonego gdzieś Małego. Codzienność w Stumilowym Lesie pełna jest niezwykłości: trzeba koniecznie zaznaczyć, że Milne potrafi z najnormalniejszych w realnym świecie wydarzeń wyprowadzić lekko oniryczne i bajkowe sytuacje. Nadaje swoim bohaterom wyraziste charaktery i konsekwentnie je potwierdza – dzięki temu rozczula nas wiecznie lękający się wszystkiego Prosiaczek i bawi dumny, ponad miarę pewny siebie, Tygrys. Królik jest śmieszny swoją powagą i dojrzałością, a Maleństwo wzruszające dzięki naiwnemu i dziecięcemu sposobowi patrzenia na świat. Nie ma tu postaci zbędnych, usunięcie którejkolwiek z nich zachwiałoby niebezpiecznie całą stworzoną krainą.
Milne jak niewielu pisarzy potrafi operować naiwnością, która nie przeradza się nigdy w tani infantylizm. Postacie w „Chatce Puchatka” porozumiewają się językiem tak prostym, jak to tylko możliwe, często powtarzają nawzajem swoje kwestie, uzupełniając je pozornie nieznaczącymi drobiazgami. I dzięki temu, dzięki nieskomplikowanemu wyrażaniu poglądów, mogą bohaterowie przekazywać odbiorcom głębokie prawdy, które zwykle w codziennym zabieganiu umykają. I to prawdopodobnie jest przyczyną tak ogromnej popularności książki oraz faktu, że „Chatka Puchatka” wcale się nie starzeje. Dla dzieci głoszone w tym tomie prawdy będą oczywiste i niepodlegające dyskusji – dorośli natomiast, kiedy zdecydują się na powrót do obowiązkowej lektury z dzieciństwa, odkryją w niej całe mnóstwo sentencji i sformułowań wartych zapamiętania, bo wyjaśniających reguły działania świata. Poza tym Milne znów serwuje czytelnikom mruczanki Kubusia Puchatka, niepowtarzalne wierszyki, które chyba każdy pamięta z dzieciństwa.
Nasza Księgarnia w wydawnictwie jubileuszowym powtarza najlepsze istniejące tłumaczenie „Chatki Puchatka”, autorstwa Ireny Tuwim. Powraca też do dawnych ilustracji Ernesta H. Sheparda – do tych rysunków, które zdobiły między innymi kolejne edycje „Puchatka” w czasach PRL-u. Tyle że tym razem „Chatka Puchatka” stała się tomem ekskluzywnym: w twardej oprawie, na grubym papierze i… z kolorowymi ilustracjami. To wszystko sprawia, że mogłaby być potraktowana również jako pozycja pamiątkowa, prezent dla sentymentalnych – lub po prostu dla tych dorosłych, którzy chcieliby ponownie poczytać o przygodach Puchatka.
Powrót do przeszłości
„Las zawsze będzie stał na swoim miejscu i każdy, kto lubi puchate misie, może do niego trafić i spotkać w nim wszystkich dobrych znajomych z tej i z tamtej książki” – w ten sposób Milne usprawiedliwiał w „Chatce Puchatka” konieczność pożegnania się z czytelnikami, a tym samym próbował też osłodzić gorycz pożegnania – bo mimo że historyjki o sympatycznych bohaterach, mieszkańcach Stumilowego Lasu, doczekały się wielu kreskówkowych – a także oficjalnej książkowej – kontynuacji, to przecież charakterystycznego stylu narracji i fabularnych genialnych rozwiązań nie powtórzył już nikt. „Chatka Puchatka” należy do kanonu lektur literatury czwartej, ale przecież ma swoich zwolenników także wśród dorosłych – przynajmniej wśród tych, którzy są na tyle dorośli, by przyznawać się bez zażenowania do wzruszeń nad przedstawianymi w tomie sytuacjami.
A książka rozpoczyna się od wszechobecnej niepewności. Kubuś Puchatek i Prosiaczek budują dom z patyczków, niechcący przenosząc siedzibę Kłapouchego na drugą stronę Lasu. Grono bohaterów zasila Tygrys, co do którego nikt nie wie, skąd się wziął, co je i czy jest groźny. Przyjaciele zastawiają też pułapkę na słonie i szukają zawieruszonego gdzieś Małego. Codzienność w Stumilowym Lesie pełna jest niezwykłości: trzeba koniecznie zaznaczyć, że Milne potrafi z najnormalniejszych w realnym świecie wydarzeń wyprowadzić lekko oniryczne i bajkowe sytuacje. Nadaje swoim bohaterom wyraziste charaktery i konsekwentnie je potwierdza – dzięki temu rozczula nas wiecznie lękający się wszystkiego Prosiaczek i bawi dumny, ponad miarę pewny siebie, Tygrys. Królik jest śmieszny swoją powagą i dojrzałością, a Maleństwo wzruszające dzięki naiwnemu i dziecięcemu sposobowi patrzenia na świat. Nie ma tu postaci zbędnych, usunięcie którejkolwiek z nich zachwiałoby niebezpiecznie całą stworzoną krainą.
Milne jak niewielu pisarzy potrafi operować naiwnością, która nie przeradza się nigdy w tani infantylizm. Postacie w „Chatce Puchatka” porozumiewają się językiem tak prostym, jak to tylko możliwe, często powtarzają nawzajem swoje kwestie, uzupełniając je pozornie nieznaczącymi drobiazgami. I dzięki temu, dzięki nieskomplikowanemu wyrażaniu poglądów, mogą bohaterowie przekazywać odbiorcom głębokie prawdy, które zwykle w codziennym zabieganiu umykają. I to prawdopodobnie jest przyczyną tak ogromnej popularności książki oraz faktu, że „Chatka Puchatka” wcale się nie starzeje. Dla dzieci głoszone w tym tomie prawdy będą oczywiste i niepodlegające dyskusji – dorośli natomiast, kiedy zdecydują się na powrót do obowiązkowej lektury z dzieciństwa, odkryją w niej całe mnóstwo sentencji i sformułowań wartych zapamiętania, bo wyjaśniających reguły działania świata. Poza tym Milne znów serwuje czytelnikom mruczanki Kubusia Puchatka, niepowtarzalne wierszyki, które chyba każdy pamięta z dzieciństwa.
Nasza Księgarnia w wydawnictwie jubileuszowym powtarza najlepsze istniejące tłumaczenie „Chatki Puchatka”, autorstwa Ireny Tuwim. Powraca też do dawnych ilustracji Ernesta H. Sheparda – do tych rysunków, które zdobiły między innymi kolejne edycje „Puchatka” w czasach PRL-u. Tyle że tym razem „Chatka Puchatka” stała się tomem ekskluzywnym: w twardej oprawie, na grubym papierze i… z kolorowymi ilustracjami. To wszystko sprawia, że mogłaby być potraktowana również jako pozycja pamiątkowa, prezent dla sentymentalnych – lub po prostu dla tych dorosłych, którzy chcieliby ponownie poczytać o przygodach Puchatka.
poniedziałek, 23 sierpnia 2010
Chris Orwig: Poezja obrazu. Nowe spojrzenie na kreatywną fotografię
Galaktyka, Łódź 2010.
Sztuka wyobraźni
W epoce aparatów cyfrowych zrobienie zdjęcia wydaje się zadaniem wręcz banalnym. Nic dziwnego, że większość ludzi fotografuje dużo i chętnie. Niewielu zastanawia się, jak sprawić, by – chociażby pamiątkowymi ujęciami z wakacji – naprawdę zaintrygować bliskich. Garstka osób traktuje fotografię jako prawdziwą sztukę. Dla tych, którzy chcieliby doskonalić swoje umiejętności w dziedzinie robienia zdjęć, publikuje się coraz więcej poradników i podręczników, tak, że trudno czasem z oferty wydawniczej wyłowić rzeczywiście przydatne pozycje. Na imponujący tom „Poezja obrazu. Nowe spojrzenie na kreatywną fotografię” uwagę trzeba zwrócić koniecznie. To książka nie tylko dla fotografików (i amatorów robienia zdjęć), ale dla wszystkich, którzy chcą tworzyć.
Konstrukcja tej publikacji jest jasna, a rozdziały napisane precyzyjnie i zarazem z pomysłem. Chris Orwig podzielił tom na trzy części: najpierw przygotowuje do pracy z aparatem, potem prezentuje podstawowe (co nie znaczy infantylne czy oczywiste) wskazówki, by wreszcie na koniec opowiedzieć trochę o sprzęcie i możliwościach, jakie otwierają się przed uczniami. Suche i rzeczowe opisy absolutnie nie pasują do tej książki – podobnie zresztą jak wyliczenia zawartości poszczególnych działów: można to zrobić, lecz bezlitośnie spłyci to treść. Orwig w środkowej części tomu przedstawia zasady robienia portretów, fotografowania rodziny (i dzieci), wykonywania zdjęć ślubnych (ze względu na ich schematyczność to prawdziwe wyzwanie), ujęć w plenerze, zdjęć „dynamicznych” czy fotografii przypadkowych. Nie próbuje narzucać czytelnikom wagi tematów i sytuacji, raczej sam podporządkowuje się potrzebom ogółu i tak buduje swoją opowieść, by odbiorcy znaleźli odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Podpowiada, zachęca do prób (efekty ćwiczeń można autorowi przesyłać) i mądrze prowadzi przez meandry fotografowania.
Każdy rozdział – by jeszcze na chwilę powrócić do szkieletu konstrukcyjnego – składa się z czterech części. Orwig zaczyna, bardzo rozsądnie, od wskazówek praktycznych, czyli od tego, co najbardziej będzie przez czytelników pożądane: to najobszerniejsze i najciekawsze fragmenty wywodów – oto bowiem zawodowy fotograf i wykładowca ujawnia tajniki swojego warsztatu, opiera się na własnych doświadczeniach i nie zbywa odbiorców niewiele wartymi ogólnikami. Dopiero potem przechodzi do wskazówek związanych ze sprzętem, nie próbuje za wszelką cenę przekonywać o wyższości jednych rodzajów obiektywów nad innymi, czasem nawet podkreśla, że warto po prostu korzystać z dostępnego sprzętu. Kolejną część rozdziałów stanowią warsztaty, czyli serie ćwiczeń dla odbiorców i adresy stron, które warto odwiedzić. Cały rozdział zamyka krótki wywiad z jednym z mistrzów fotografii. Wszystkie materiały są oczywiście bogato ilustrowane, zdjęciami, które na długo zapadają w pamięć.
Ale siła tej książki nie polega tylko na dobrze przemyślanej konstrukcji, radach i zdjęciach. Chris Orwig bowiem idzie pod prąd trendów aktualnie panujących we wszelkiego rodzaju poradnikach tematycznych. Pisze rzeczowo i nie rozwadnia argumentów czy podpowiedzi – a mimo to potrafi nadać im formę, przez którą płynie się z przyjemnością. Nieprzypadkowo książka nosi tytuł „Poezja obrazu”: to prawdziwa opowieść o połączeniu sztuk. Można powiedzieć, że autor uczy w niej fotografowania. Ale to nie wszystko: on uczy także (a może głównie) kreatywnego spojrzenia na świat. „Poezję obrazu” przeczytać może adept fotografii, ale i malarstwa czy pisania – ten tom naprawdę pokazuje inne spojrzenie na zwyczajną rzeczywistość. Orwig udowadnia, że tematy do tworzenia znaleźć można wszędzie, trzeba tylko umieć się rozejrzeć. I tego rozglądania się, lub po prostu patrzenia inaczej, uczy konsekwentnie – nie przez mechaniczne wskazówki, a przez stopniowe uwalnianie wyobraźni. Rozwija kreatywność bez większego wysiłku, w wysmakowanej narracji można się zatopić z prawdziwą przyjemnością, a efekty przyjdą niemal natychmiast. Orwig potrafi opowiadać o fotografii z pasją, zaraża ochotą do działania, motywuje i zachęca do pracy, chociaż nie korzysta z typowych dla rozchwytywanych dziś lektur „sukcesu” afirmujących haseł. Jest szczery i pogodny, a przy tym pewny siebie – budzi zaufanie jako nauczyciel. Już sama lektura tomu powinna przynieść efekty. Jest „Poezja obrazu” jedną z niewielu książek uniwersalnych przy tak szczegółowym podejściu do tematu. Zachwyceni nią będą nawet niezainteresowani fotografią.
Sztuka wyobraźni
W epoce aparatów cyfrowych zrobienie zdjęcia wydaje się zadaniem wręcz banalnym. Nic dziwnego, że większość ludzi fotografuje dużo i chętnie. Niewielu zastanawia się, jak sprawić, by – chociażby pamiątkowymi ujęciami z wakacji – naprawdę zaintrygować bliskich. Garstka osób traktuje fotografię jako prawdziwą sztukę. Dla tych, którzy chcieliby doskonalić swoje umiejętności w dziedzinie robienia zdjęć, publikuje się coraz więcej poradników i podręczników, tak, że trudno czasem z oferty wydawniczej wyłowić rzeczywiście przydatne pozycje. Na imponujący tom „Poezja obrazu. Nowe spojrzenie na kreatywną fotografię” uwagę trzeba zwrócić koniecznie. To książka nie tylko dla fotografików (i amatorów robienia zdjęć), ale dla wszystkich, którzy chcą tworzyć.
Konstrukcja tej publikacji jest jasna, a rozdziały napisane precyzyjnie i zarazem z pomysłem. Chris Orwig podzielił tom na trzy części: najpierw przygotowuje do pracy z aparatem, potem prezentuje podstawowe (co nie znaczy infantylne czy oczywiste) wskazówki, by wreszcie na koniec opowiedzieć trochę o sprzęcie i możliwościach, jakie otwierają się przed uczniami. Suche i rzeczowe opisy absolutnie nie pasują do tej książki – podobnie zresztą jak wyliczenia zawartości poszczególnych działów: można to zrobić, lecz bezlitośnie spłyci to treść. Orwig w środkowej części tomu przedstawia zasady robienia portretów, fotografowania rodziny (i dzieci), wykonywania zdjęć ślubnych (ze względu na ich schematyczność to prawdziwe wyzwanie), ujęć w plenerze, zdjęć „dynamicznych” czy fotografii przypadkowych. Nie próbuje narzucać czytelnikom wagi tematów i sytuacji, raczej sam podporządkowuje się potrzebom ogółu i tak buduje swoją opowieść, by odbiorcy znaleźli odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Podpowiada, zachęca do prób (efekty ćwiczeń można autorowi przesyłać) i mądrze prowadzi przez meandry fotografowania.
Każdy rozdział – by jeszcze na chwilę powrócić do szkieletu konstrukcyjnego – składa się z czterech części. Orwig zaczyna, bardzo rozsądnie, od wskazówek praktycznych, czyli od tego, co najbardziej będzie przez czytelników pożądane: to najobszerniejsze i najciekawsze fragmenty wywodów – oto bowiem zawodowy fotograf i wykładowca ujawnia tajniki swojego warsztatu, opiera się na własnych doświadczeniach i nie zbywa odbiorców niewiele wartymi ogólnikami. Dopiero potem przechodzi do wskazówek związanych ze sprzętem, nie próbuje za wszelką cenę przekonywać o wyższości jednych rodzajów obiektywów nad innymi, czasem nawet podkreśla, że warto po prostu korzystać z dostępnego sprzętu. Kolejną część rozdziałów stanowią warsztaty, czyli serie ćwiczeń dla odbiorców i adresy stron, które warto odwiedzić. Cały rozdział zamyka krótki wywiad z jednym z mistrzów fotografii. Wszystkie materiały są oczywiście bogato ilustrowane, zdjęciami, które na długo zapadają w pamięć.
Ale siła tej książki nie polega tylko na dobrze przemyślanej konstrukcji, radach i zdjęciach. Chris Orwig bowiem idzie pod prąd trendów aktualnie panujących we wszelkiego rodzaju poradnikach tematycznych. Pisze rzeczowo i nie rozwadnia argumentów czy podpowiedzi – a mimo to potrafi nadać im formę, przez którą płynie się z przyjemnością. Nieprzypadkowo książka nosi tytuł „Poezja obrazu”: to prawdziwa opowieść o połączeniu sztuk. Można powiedzieć, że autor uczy w niej fotografowania. Ale to nie wszystko: on uczy także (a może głównie) kreatywnego spojrzenia na świat. „Poezję obrazu” przeczytać może adept fotografii, ale i malarstwa czy pisania – ten tom naprawdę pokazuje inne spojrzenie na zwyczajną rzeczywistość. Orwig udowadnia, że tematy do tworzenia znaleźć można wszędzie, trzeba tylko umieć się rozejrzeć. I tego rozglądania się, lub po prostu patrzenia inaczej, uczy konsekwentnie – nie przez mechaniczne wskazówki, a przez stopniowe uwalnianie wyobraźni. Rozwija kreatywność bez większego wysiłku, w wysmakowanej narracji można się zatopić z prawdziwą przyjemnością, a efekty przyjdą niemal natychmiast. Orwig potrafi opowiadać o fotografii z pasją, zaraża ochotą do działania, motywuje i zachęca do pracy, chociaż nie korzysta z typowych dla rozchwytywanych dziś lektur „sukcesu” afirmujących haseł. Jest szczery i pogodny, a przy tym pewny siebie – budzi zaufanie jako nauczyciel. Już sama lektura tomu powinna przynieść efekty. Jest „Poezja obrazu” jedną z niewielu książek uniwersalnych przy tak szczegółowym podejściu do tematu. Zachwyceni nią będą nawet niezainteresowani fotografią.
niedziela, 22 sierpnia 2010
Penelope Green: Neapol, moja miłość
Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Miłość i śmierć
Książka „Rzymskie dolce vita” stała się alternatywą dla typowych opowieści o Włoszech, spisywanych przez obcokrajowców, którzy dość mieli codziennego zabiegania i postanowili znaleźć swoje spokojne miejsce na ziemi. Penelope Green także zrezygnowała z kariery, by przeżyć w Rzymie prawdziwą przygodę. Teraz pojawiła się w Polsce druga część włoskiej trylogii, czyli „Neapol, moja miłość”. Jeśli tom „Rzymskie dolce vita” przynosił zaskoczenie – bo mniejszy nacisk kładła w nim autorka na typowe elementy włoskiej kultury, koncentrując się raczej na swoich doznaniach – to „Neapol” całkowicie oddala się od apetycznych „włoskich” książek i z każdą stroną szokuje coraz bardziej.
Po trzech latach w Rzymie Green, która zdobyła już satysfakcjonującą pracę i grono dobrych znajomych, wyćwiczyła swój włoski i poczuła się z dala od Australii jak w domu, przeprowadza się do Neapolu. Jednym z czynników wiodących ją do miasta biedy i przestępstw popełnianych przez kamorrę była ciekawość. Podczas lektury ma się wrażenie, że to właśnie bliskość zagrożenia przyciąga autorkę do tego miejsca. W opowieści o Rzymie sporo było zachęt do osiedlenia się w tym mieście. Przy Neapolu o zachęty trudno – mimo zapewnień Green, że to rejon, który można pokochać, z kart książki wyziera zupełnie inny obraz: mafiozi, zasłaniający się przypadkowo spotkanymi na ulicy dziećmi, serie morderstw i porachunków w obrębie kamorry, brak alternatyw, uczciwość skazująca na ubóstwo, tony śmieci na ulicach, bezkarni złodzieje – i w tym wszystkim zaledwie garstka osób, które próbują na własną rękę przeciwstawić się złu: sprzedawcy, odmawiający płacenia haraczu, żony ratujące rodziny… Tytuł oryginału – „Zobaczyć Neapol i umrzeć” – nabiera w tym kontekście nowej, ironicznej wymowy. W tej publikacji Neapol zaprezentowany jest jako siedlisko zła i tragedii, miejsce przeklęte, od którego nie da się uciec. Penelope Green nawet nie dałaby rady uzasadnić sensownie swojego upodobania do tego miasta, zamiast tego odnotowuje kolejne morderstwa i odkrywa prawa, rządzące Neapolem. Stawia na reportaż, umawia się z władzami oraz ludźmi, którzy próbują zwalczyć kamorrę, skazanymi z góry na niepowodzenie, przytacza ich argumenty i osądy, dokłada swoje pytania i wątpliwości – ale jej działania przypominają walkę z wiatrakami. Nic się przecież od kilku rozmów nie zmieni, zresztą Penelope Green też nie sprawia wrażenia, jakby naprawdę zależało jej na polepszeniu warunków życia w Neapolu: szuka ciekawego tematu i znajduje go w obłaskawianiu sensacji, na tym kończy się jej rola.
W tym tomie widać także rosnącą frustrację bohaterki, dla której znalezienie życiowego partnera (człowieka, który miałby uzasadnić i usprawiedliwić pozostanie we Włoszech) staje się nadrzędnym życiowym celem. Rezygnuje więc Penelope z romantyzmu i przyspieszonego bicia serca na rzecz chłodnych kalkulacji i taksowania każdego napotkanego chłopaka jako potencjalnego mężczyzny życia. Trochę to mało przekonujące, ze względu na kontrast między bezemocjonalnym opisem i przedstawianiem zachowań bohaterki jako czynności dobrze przemyślanych i zaplanowanych, a jej reakcjami na zrywanie związków przez kolejnych parterów. Penny nie zakochuje się w przystojniakach, ale całymi nocami płacze w poduszkę, gdy ci odmawiają kontynuowania pozakoleżeńskich relacji. Wie, że nie czuje nic do chłopaka, ale robi testy, by się przekonać, czy to aby nie jest ten wymarzony i jej przeznaczony ideał. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w porównaniu z pierwszą częścią bohaterka cofa się w rozwoju emocjonalnym.
„Neapol, moja miłość” to książka, która przyniesie sporo zaskoczeń. Kto przystąpi do lektury z jasno sprecyzowanymi oczekiwaniami, ukształtowanymi na przykład na toskanianach, siłą rzeczy będzie rozczarowany. Można jednak czytać ten tom inaczej: przez pryzmat nowego i rzadkiego dotąd we włoskich opowieściach zagadnienia.
Miłość i śmierć
Książka „Rzymskie dolce vita” stała się alternatywą dla typowych opowieści o Włoszech, spisywanych przez obcokrajowców, którzy dość mieli codziennego zabiegania i postanowili znaleźć swoje spokojne miejsce na ziemi. Penelope Green także zrezygnowała z kariery, by przeżyć w Rzymie prawdziwą przygodę. Teraz pojawiła się w Polsce druga część włoskiej trylogii, czyli „Neapol, moja miłość”. Jeśli tom „Rzymskie dolce vita” przynosił zaskoczenie – bo mniejszy nacisk kładła w nim autorka na typowe elementy włoskiej kultury, koncentrując się raczej na swoich doznaniach – to „Neapol” całkowicie oddala się od apetycznych „włoskich” książek i z każdą stroną szokuje coraz bardziej.
Po trzech latach w Rzymie Green, która zdobyła już satysfakcjonującą pracę i grono dobrych znajomych, wyćwiczyła swój włoski i poczuła się z dala od Australii jak w domu, przeprowadza się do Neapolu. Jednym z czynników wiodących ją do miasta biedy i przestępstw popełnianych przez kamorrę była ciekawość. Podczas lektury ma się wrażenie, że to właśnie bliskość zagrożenia przyciąga autorkę do tego miejsca. W opowieści o Rzymie sporo było zachęt do osiedlenia się w tym mieście. Przy Neapolu o zachęty trudno – mimo zapewnień Green, że to rejon, który można pokochać, z kart książki wyziera zupełnie inny obraz: mafiozi, zasłaniający się przypadkowo spotkanymi na ulicy dziećmi, serie morderstw i porachunków w obrębie kamorry, brak alternatyw, uczciwość skazująca na ubóstwo, tony śmieci na ulicach, bezkarni złodzieje – i w tym wszystkim zaledwie garstka osób, które próbują na własną rękę przeciwstawić się złu: sprzedawcy, odmawiający płacenia haraczu, żony ratujące rodziny… Tytuł oryginału – „Zobaczyć Neapol i umrzeć” – nabiera w tym kontekście nowej, ironicznej wymowy. W tej publikacji Neapol zaprezentowany jest jako siedlisko zła i tragedii, miejsce przeklęte, od którego nie da się uciec. Penelope Green nawet nie dałaby rady uzasadnić sensownie swojego upodobania do tego miasta, zamiast tego odnotowuje kolejne morderstwa i odkrywa prawa, rządzące Neapolem. Stawia na reportaż, umawia się z władzami oraz ludźmi, którzy próbują zwalczyć kamorrę, skazanymi z góry na niepowodzenie, przytacza ich argumenty i osądy, dokłada swoje pytania i wątpliwości – ale jej działania przypominają walkę z wiatrakami. Nic się przecież od kilku rozmów nie zmieni, zresztą Penelope Green też nie sprawia wrażenia, jakby naprawdę zależało jej na polepszeniu warunków życia w Neapolu: szuka ciekawego tematu i znajduje go w obłaskawianiu sensacji, na tym kończy się jej rola.
W tym tomie widać także rosnącą frustrację bohaterki, dla której znalezienie życiowego partnera (człowieka, który miałby uzasadnić i usprawiedliwić pozostanie we Włoszech) staje się nadrzędnym życiowym celem. Rezygnuje więc Penelope z romantyzmu i przyspieszonego bicia serca na rzecz chłodnych kalkulacji i taksowania każdego napotkanego chłopaka jako potencjalnego mężczyzny życia. Trochę to mało przekonujące, ze względu na kontrast między bezemocjonalnym opisem i przedstawianiem zachowań bohaterki jako czynności dobrze przemyślanych i zaplanowanych, a jej reakcjami na zrywanie związków przez kolejnych parterów. Penny nie zakochuje się w przystojniakach, ale całymi nocami płacze w poduszkę, gdy ci odmawiają kontynuowania pozakoleżeńskich relacji. Wie, że nie czuje nic do chłopaka, ale robi testy, by się przekonać, czy to aby nie jest ten wymarzony i jej przeznaczony ideał. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w porównaniu z pierwszą częścią bohaterka cofa się w rozwoju emocjonalnym.
„Neapol, moja miłość” to książka, która przyniesie sporo zaskoczeń. Kto przystąpi do lektury z jasno sprecyzowanymi oczekiwaniami, ukształtowanymi na przykład na toskanianach, siłą rzeczy będzie rozczarowany. Można jednak czytać ten tom inaczej: przez pryzmat nowego i rzadkiego dotąd we włoskich opowieściach zagadnienia.
sobota, 21 sierpnia 2010
Adam Soboczynski: Jak elegancko rozstać się z zakochaną kobietą, albo o sztuce nakładania masek
Muza SA, Warszawa 2010.
Szkoła manipulacji
Każdy sam musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy tom „Jak elegancko rozstać się z zakochaną kobietą” to dla niego książka wartościowa i ciekawa, czy przerażająca. Wszystko zależy od tego, czy kurs nakładania masek (autor mówi o sztuce nakładania masek) uzna się za zbiór przydatnych podpowiedzi i zasad koegzystencji – czy jako potworną szkołę manipulacji. A zresztą takiego rozgraniczenia nie trzeba wprowadzać, bo przecież Soboczynski jednocześnie uczy, jak dostawać to, czego się chce, ale też zaszczepia na konkretne zachowania i tłumaczy faktyczne intencje. W pułapkę zastawioną przez autora wpaść mogą także sami czytelnicy, którzy poprzestaną na tytule i nabędą książkę bez zwrócenia uwagi na okładkowe dopowiedzenie „33 opowiastki o tym, jak zręcznie unikać intryg i życiowych pułapek” czy podtytuł. Tak naprawdę opowieść o unikaniu zakochanych kobiet (czy zauroczonych bądź po prostu zdobytych po suto zakrapianej imprezie pań) rozpoczyna się i kończy bardzo szybko i nie jest pełna porad: mieści jeden lub dwa schematy, powielane później co jakiś czas w następnych rozdziałach, tematycznie oddalonych od tytułowej sprawy tak bardzo, jak się tylko da.
Czy Adam Soboczynski uczy, jak zręcznie unikać intryg i życiowych pułapek, czy raczej – jak je zastawiać – to już zależy od tego, jak potraktują książkę odbiorcy. Kluczowym w tym tomie pytaniem staje się „dlaczego”. Autor nie tylko opowiada, jak można się w konkretnych sytuacjach zachować, ale przede wszystkim – co przez nieprzemyślane lub odruchowe zachowania się straci. Dowiemy się zatem z książki, dlaczego i w jakich okolicznościach przyda się ukrywanie namiętności, dlaczego wydawać się skromnym i niedoskonałym, jak przepraszać – i jak rozdawać ciosy, dlaczego czasem warto udawać zranionego, kiedy wyjść z przyjęcia, a kiedy błysnąć dowcipem, jak udawać pójście na kompromis i jak intrygować skomplikowanym wnętrzem. Soboczynski uczy nawet, jak sprawiać wrażenie autentycznego oraz jak oszukiwać samego siebie. Zwraca uwagę na kwestie autoprezentacji, szukając słabych punktów, które zwykle przeszkadzają w odniesieniu sukcesu. W trzydziestu trzech historyjkach rozpracowuje postawy błędne, które z pewnością nie przyczynią się do osiągnięcia celu – i dobrze nałożone maski, które przynoszą korzyść zdolnemu manipulatorowi. Ale autor nie mówi o manipulacjach, nazywa swoje porady „sztuczkami”, co, samo w sobie, jest przecież sprytnym „nałożeniem maski”.
Soboczynski przyjął taktykę z podręczników psychologii – i z wydawnictw popularnonaukowych, które taką wiedzę szerzą. Nie skupia się na teorii i żmudnych wyjaśnieniach – to nie jest mu potrzebne. Żeby przekonać swoich czytelników do opisywanych metod, stawia na krótkie scenki obyczajowe, których bohaterowie wpadają często w pułapki lub zręcznie unikają intryg – w zależności od stosowania się (lub nie) do wskazówek z tytułów rozdziałów. To rozwiązanie działa na wyobraźnię i pozwala szybko przeniknąć do świadomości odbiorców – nie potrzeba chwytów retorycznych, by przekonać nieprzekonanych, wystarczą rodzajowe obrazki. Soboczynski umila sobie pisanie (a odbiorcom – lekturę), co kilka opowiastek powracając do pozostawionych wcześniej bohaterów i prezentując nowe ich perypetie z innego punktu widzenia czy – pokazując kolejne sytuacje, w jakie się uwikłali. Powracanie do postaci ma tu również lekki akcent humorystyczny – czytelnicy, bogatsi o wiedzę z poprzednich rozdziałów, bez trudu rozszyfrują kolejne gierki bohaterów i ich prawdziwe intencje.
Jest to książka ciekawa ze względu na trafne obserwacje, napisana lekko i z pomysłem, a przy tym może się czasem okazać przydatna…
Szkoła manipulacji
Każdy sam musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy tom „Jak elegancko rozstać się z zakochaną kobietą” to dla niego książka wartościowa i ciekawa, czy przerażająca. Wszystko zależy od tego, czy kurs nakładania masek (autor mówi o sztuce nakładania masek) uzna się za zbiór przydatnych podpowiedzi i zasad koegzystencji – czy jako potworną szkołę manipulacji. A zresztą takiego rozgraniczenia nie trzeba wprowadzać, bo przecież Soboczynski jednocześnie uczy, jak dostawać to, czego się chce, ale też zaszczepia na konkretne zachowania i tłumaczy faktyczne intencje. W pułapkę zastawioną przez autora wpaść mogą także sami czytelnicy, którzy poprzestaną na tytule i nabędą książkę bez zwrócenia uwagi na okładkowe dopowiedzenie „33 opowiastki o tym, jak zręcznie unikać intryg i życiowych pułapek” czy podtytuł. Tak naprawdę opowieść o unikaniu zakochanych kobiet (czy zauroczonych bądź po prostu zdobytych po suto zakrapianej imprezie pań) rozpoczyna się i kończy bardzo szybko i nie jest pełna porad: mieści jeden lub dwa schematy, powielane później co jakiś czas w następnych rozdziałach, tematycznie oddalonych od tytułowej sprawy tak bardzo, jak się tylko da.
Czy Adam Soboczynski uczy, jak zręcznie unikać intryg i życiowych pułapek, czy raczej – jak je zastawiać – to już zależy od tego, jak potraktują książkę odbiorcy. Kluczowym w tym tomie pytaniem staje się „dlaczego”. Autor nie tylko opowiada, jak można się w konkretnych sytuacjach zachować, ale przede wszystkim – co przez nieprzemyślane lub odruchowe zachowania się straci. Dowiemy się zatem z książki, dlaczego i w jakich okolicznościach przyda się ukrywanie namiętności, dlaczego wydawać się skromnym i niedoskonałym, jak przepraszać – i jak rozdawać ciosy, dlaczego czasem warto udawać zranionego, kiedy wyjść z przyjęcia, a kiedy błysnąć dowcipem, jak udawać pójście na kompromis i jak intrygować skomplikowanym wnętrzem. Soboczynski uczy nawet, jak sprawiać wrażenie autentycznego oraz jak oszukiwać samego siebie. Zwraca uwagę na kwestie autoprezentacji, szukając słabych punktów, które zwykle przeszkadzają w odniesieniu sukcesu. W trzydziestu trzech historyjkach rozpracowuje postawy błędne, które z pewnością nie przyczynią się do osiągnięcia celu – i dobrze nałożone maski, które przynoszą korzyść zdolnemu manipulatorowi. Ale autor nie mówi o manipulacjach, nazywa swoje porady „sztuczkami”, co, samo w sobie, jest przecież sprytnym „nałożeniem maski”.
Soboczynski przyjął taktykę z podręczników psychologii – i z wydawnictw popularnonaukowych, które taką wiedzę szerzą. Nie skupia się na teorii i żmudnych wyjaśnieniach – to nie jest mu potrzebne. Żeby przekonać swoich czytelników do opisywanych metod, stawia na krótkie scenki obyczajowe, których bohaterowie wpadają często w pułapki lub zręcznie unikają intryg – w zależności od stosowania się (lub nie) do wskazówek z tytułów rozdziałów. To rozwiązanie działa na wyobraźnię i pozwala szybko przeniknąć do świadomości odbiorców – nie potrzeba chwytów retorycznych, by przekonać nieprzekonanych, wystarczą rodzajowe obrazki. Soboczynski umila sobie pisanie (a odbiorcom – lekturę), co kilka opowiastek powracając do pozostawionych wcześniej bohaterów i prezentując nowe ich perypetie z innego punktu widzenia czy – pokazując kolejne sytuacje, w jakie się uwikłali. Powracanie do postaci ma tu również lekki akcent humorystyczny – czytelnicy, bogatsi o wiedzę z poprzednich rozdziałów, bez trudu rozszyfrują kolejne gierki bohaterów i ich prawdziwe intencje.
Jest to książka ciekawa ze względu na trafne obserwacje, napisana lekko i z pomysłem, a przy tym może się czasem okazać przydatna…
piątek, 20 sierpnia 2010
Anna Łacina: Czynnik miłości
Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.
Wampir a rebours.
Po komercyjnym sukcesie „Zmierzchu” zaroiło się w kolejnych powieściach dla dziewcząt od nawiązań do tej historii. Miłość Belli i Edwarda rozpala marzenia nie tylko czytelniczek Meyer, ale i książkowych postaci, które zyskują tym samym, nieco paradoksalnie, uprawdopodobnione istnienie. Ta intertekstualność pełni tym razem funkcję marketingową, ma kusić czytelniczki i przypominać im treść ulubionej lektury, nadawać rytm nowej fabule, ale także – co w wypadku tomu Anny Łaciny „Czynnik miłości” – może stanowić punkt wyjścia dla rozwoju nowej miłosnej intrygi.
Anna Łacina proponuje młodym odbiorczyniom wielopoziomową i bardzo współczesną historię, w której przenikają się rozmaite wątki ważne dla dzisiejszej młodzieży, z tematami bardziej uniwersalnymi, Sednem powieści są oczywiście zauroczenia i związki, ale o tym za chwilę. Tło „Czynnika miłości” może być bowiem równie atrakcyjne. Dwie bohaterki, przyjaciółki, dorastają w rodzinach dalekich od ideału. Patrycja jest świadkiem ciągłych kłótni rodziców. Jej ojciec, dorobkiewicz i biznesmen bez kultury zachowuje się – delikatnie mówiąc – prostacko. Urządza w domu przyjęcia, dzięki którym może załatwiać ważne dla siebie sprawy – ale do pracy zmusza żonę i nie zauważa, że córka przez hałasy nie może się wyspać. Sprowadza na te przyjęcia dziewczyny do towarzystwa i sprośnymi uwagami rani małżonkę. Potem kaja się i przeprasza – do następnego razu. Magda Dzik, czyli Magdzik, przyjaciółka Patrycji, wychowywana jest tylko przez matkę – ta matka jednak zachowuje się jak dobra kumpela, a czasem jak zdeklarowana feministka. Ostrzega córkę przed niedobrymi mężczyznami – chociaż czasem jej rady są celne i przydatne, bywa, że w ten sposób krzywdzi córkę…
Obie dziewczyny szukają miłości. Obiekt westchnień Patrycji… wprowadza się do domku w jej ogródku. Patrycja czuje, że jej wybranej przypomina Edwarda: kolejne spostrzeżenia – bladość chłopaka, zakrwawione papierowe ręczniki, dziwne zachowania Eryka – tylko podsycają jej wyobraźnię i upodabniają Eryka do bohatera z zaświatów. Oczywiście wyjaśnienie tajemnicy nie pochodzi z fantastycznej krainy – i nie rozwiązuje wszystkich problemów. Magdzik rozpaczliwie szuka miłości gdzie indziej – wybiera sobie nową, internetową tożsamość i podrywa chłopaków w sieci (a choć sama nie jest tak szczera, ufa swoim rozmówcom). W realu umawia się z pierwszym, który zwrócił na nią uwagę – z Kubą. Tyle że Kuba nie zachowuje się jak zakochany chłopak: wytyka dziewczynie jej wady, poniża na każdym kroku: toksyczne relacje uzmysłowi Magdzikowi mama – ale nie jest łatwo uwolnić się z takiego związku. Magda, szukając swojego ideału, nie zauważa miłego i nieśmiałego, niezbyt atrakcyjnego chłopca, który czeka na swoją szansę.
Siedemnastoletnie dziewczyny dojrzewają do decyzji, które mogą zaważyć na ich całym dorosłym życiu – i to Anna Łacina pokazuje pięknie. Mniej piękna wydaje mi się momentami warstwa tekstowa w dialogach. A dokładniej: kontrast między literacką narracją a pisanymi slangiem rozmowami bohaterów. Na początku bywa, że kwestie, którymi przerzucają się postacie, trzeba rozszyfrowywać, co jest możliwe dzięki kontekstowi. Slang starzeje się najszybciej i niepotrzebnie Anna Łacina postawiła na przesycanie nim tekstów młodzieży: niby uwiarygodniła w ten sposób postacie, ale też skróciła ich żywot. Chociaż może nie skończy się to źle – w końcu tematy i motywy poruszane przez autorkę są na tyle silne i ważne, że młodzież powinna chętnie po ten tom sięgać. Na razie nie ma się o co martwić, bo „Czynnik miłości” na pewno spodoba się nastolatkom – to przecież książka wciągająca, pełna sekretów i wzruszająca. Trudno przewidzieć jej zakończenie, dzięki czemu czyta się ją jeszcze lepiej.
Wampir a rebours.
Po komercyjnym sukcesie „Zmierzchu” zaroiło się w kolejnych powieściach dla dziewcząt od nawiązań do tej historii. Miłość Belli i Edwarda rozpala marzenia nie tylko czytelniczek Meyer, ale i książkowych postaci, które zyskują tym samym, nieco paradoksalnie, uprawdopodobnione istnienie. Ta intertekstualność pełni tym razem funkcję marketingową, ma kusić czytelniczki i przypominać im treść ulubionej lektury, nadawać rytm nowej fabule, ale także – co w wypadku tomu Anny Łaciny „Czynnik miłości” – może stanowić punkt wyjścia dla rozwoju nowej miłosnej intrygi.
Anna Łacina proponuje młodym odbiorczyniom wielopoziomową i bardzo współczesną historię, w której przenikają się rozmaite wątki ważne dla dzisiejszej młodzieży, z tematami bardziej uniwersalnymi, Sednem powieści są oczywiście zauroczenia i związki, ale o tym za chwilę. Tło „Czynnika miłości” może być bowiem równie atrakcyjne. Dwie bohaterki, przyjaciółki, dorastają w rodzinach dalekich od ideału. Patrycja jest świadkiem ciągłych kłótni rodziców. Jej ojciec, dorobkiewicz i biznesmen bez kultury zachowuje się – delikatnie mówiąc – prostacko. Urządza w domu przyjęcia, dzięki którym może załatwiać ważne dla siebie sprawy – ale do pracy zmusza żonę i nie zauważa, że córka przez hałasy nie może się wyspać. Sprowadza na te przyjęcia dziewczyny do towarzystwa i sprośnymi uwagami rani małżonkę. Potem kaja się i przeprasza – do następnego razu. Magda Dzik, czyli Magdzik, przyjaciółka Patrycji, wychowywana jest tylko przez matkę – ta matka jednak zachowuje się jak dobra kumpela, a czasem jak zdeklarowana feministka. Ostrzega córkę przed niedobrymi mężczyznami – chociaż czasem jej rady są celne i przydatne, bywa, że w ten sposób krzywdzi córkę…
Obie dziewczyny szukają miłości. Obiekt westchnień Patrycji… wprowadza się do domku w jej ogródku. Patrycja czuje, że jej wybranej przypomina Edwarda: kolejne spostrzeżenia – bladość chłopaka, zakrwawione papierowe ręczniki, dziwne zachowania Eryka – tylko podsycają jej wyobraźnię i upodabniają Eryka do bohatera z zaświatów. Oczywiście wyjaśnienie tajemnicy nie pochodzi z fantastycznej krainy – i nie rozwiązuje wszystkich problemów. Magdzik rozpaczliwie szuka miłości gdzie indziej – wybiera sobie nową, internetową tożsamość i podrywa chłopaków w sieci (a choć sama nie jest tak szczera, ufa swoim rozmówcom). W realu umawia się z pierwszym, który zwrócił na nią uwagę – z Kubą. Tyle że Kuba nie zachowuje się jak zakochany chłopak: wytyka dziewczynie jej wady, poniża na każdym kroku: toksyczne relacje uzmysłowi Magdzikowi mama – ale nie jest łatwo uwolnić się z takiego związku. Magda, szukając swojego ideału, nie zauważa miłego i nieśmiałego, niezbyt atrakcyjnego chłopca, który czeka na swoją szansę.
Siedemnastoletnie dziewczyny dojrzewają do decyzji, które mogą zaważyć na ich całym dorosłym życiu – i to Anna Łacina pokazuje pięknie. Mniej piękna wydaje mi się momentami warstwa tekstowa w dialogach. A dokładniej: kontrast między literacką narracją a pisanymi slangiem rozmowami bohaterów. Na początku bywa, że kwestie, którymi przerzucają się postacie, trzeba rozszyfrowywać, co jest możliwe dzięki kontekstowi. Slang starzeje się najszybciej i niepotrzebnie Anna Łacina postawiła na przesycanie nim tekstów młodzieży: niby uwiarygodniła w ten sposób postacie, ale też skróciła ich żywot. Chociaż może nie skończy się to źle – w końcu tematy i motywy poruszane przez autorkę są na tyle silne i ważne, że młodzież powinna chętnie po ten tom sięgać. Na razie nie ma się o co martwić, bo „Czynnik miłości” na pewno spodoba się nastolatkom – to przecież książka wciągająca, pełna sekretów i wzruszająca. Trudno przewidzieć jej zakończenie, dzięki czemu czyta się ją jeszcze lepiej.
czwartek, 19 sierpnia 2010
Marek Locher [wystawa fotografii]
Samotność dźwigarów
„To mój protest. Spójrzcie, co narobiliście. Co przez waszą bezmyślność tracimy”: te słowa, ostre może, ale przecież pełne uzasadnionych emocji, padły w wywiadzie, jaki z Markiem Locherem przeprowadzał Tomasz Malkowski. Teraz powinny się one odbijać echem w galerii Straż Pożarna i stanowić ponure memento dla tych wszystkich, którzy w imię źle pojętego uwspółcześniania krajobrazu (i unifikowania go) bezmyślnie niszczą surowe piękno poprzemysłowych obiektów. Zwiedzający najnowszą wystawę fotografii Marka Lochera w galerii prowadzonej przez Iwonę Wróblewską mogą się o tym przekonać już przy wejściu do budynku, kompletnie innego niż znane, jasne i przestronne wnętrza typowych ośrodków kulturalnych. W Sztygarce wystawa mieści się w niskim, ceglanym budynku, dawniej stanowiącym siedzibę przykopalnianej straży pożarnej. Odwiedzający salę chodzą po kamiennej podłodze, chodniku ułożonym z grubych desek czy… po piasku. Nieprzysłonięte tynkiem cegły nadają wnętrzu przytulności i uroku. Ale najważniejsze są tu zdjęcia: ściany z cegieł uwodzą niejednolitą fakturą i są świetnym dopełnieniem prezentowanych prac. „Portrety utraconego krajobrazu” w ujęciu Marka Lochera robią naprawdę duże wrażenie. Wrażenie trudne do opisania, bo przecież oparte na niewygodnej ciszy i milczeniu, podbarwionym wyrzutem. Oto bowiem przenosi artysta swoich odbiorców w świat, który przestaje istnieć, w poprzemysłową rzeczywistość, znajdującą wciąż zbyt niewielu obrońców. Locher zatrzymuje w kadrze niszczone fragmenty fabryk i miejsc, które mogłyby, jak odrestaurowana Sztygarka, stać się ośrodkami służącymi rekreacji i kulturze. Tymczasem na fotografiach utrwala autor proces niszczenia niepotrzebnych już przemysłowi zakładów, stając się świadkiem śmierci kolejnych budowli.
Jest w galerii zdjęcie, jedno z piękniejszych, moim zdaniem. Na pierwszym planie widnieje kula do wyburzania murów, statyczna, lecz wciąż budząca grozę. W tle góra kamieni, w którą zamieniony został jakiś fabryczny obiekt. Na ratunek już za późno, budynku nie da się wskrzesić. Ciekawa jednak okazuje się symboliczna wymowa fotografii: kula wyrasta z nieba, takie przynajmniej ma się odczucia, bo wysięgnik mieści się poza kadrem: to dość wyraźnie wskazuje na przeznaczenie, którego nie da się zmienić. Locher lubi zresztą posługiwać się symbolem. Myślę, że drugim obok ciszy kluczem kompozycyjnym na wystawie może być samotność. Artysta przedstawia w końcu tereny opuszczone, niechciane, wykluczone z codziennego życia i… niepotrzebne. Prezentuje mały dymiący komin na gruzach, wysiłek, którego nikt już nie doceni, bezsensowną i rozpaczliwą walkę o istnienie. Walkę z góry przegraną, bo i los komina na tle stosów cegieł wydaje się być przesądzony. Fakt, że od podjętych decyzji nie ma już odwrotu, dodaje pracom Lochera dramatyzmu.
Nie inaczej jest zresztą w pracach, w których Locher przemijanie ukazuje wprost: proces wyburzania, chociaż fascynujący, kojarzy się przecież z konieczności z utratą cennych nierzadko gmachów. Nawet jeśli wykluczy się wątek sentymentalny, trudno podczas oglądania wystawy pogodzić się z niszczeniem poprzemysłowych terenów. Artysta pokazuje to bardzo dosadnie, zestawiając z okaleczanymi budynkami socrealistyczny w duchu pomnik górników: tylko kamienne postacie budzić mogą jeszcze współczucie, jako że podzielają los fabryk.
Czarno-białe fotografie pozwalają uchwycić (a czasem po prostu dostrzec) niebanalny urok przemysłowych zabudowań. Majestatyczne wciąż szkielety chłodni kominowych odbijają się w wodzie, nabierając lekkości, a wieża kopalnianego szybu dumnie wznosi się nad kamiennym wysypiskiem; do końca piękne i do końca monumentalne budowle, choć przedstawione w momencie aktu destrukcji, imponują. Marek Locher potrafi dojrzeć niezwykłość obiektów, które, póki istnieją, wielu uważa za szpecące otoczenie.
Zdjęcia prezentowane w galerii, obok pytań o postindustrialne krajobrazy, dostarczą też mnóstwa zachwytów estetycznych. Pejzaże zwykle wymykające się łatwemu poznaniu, w obiektywie Lochera nabierają nowego wyrazu: szkoda, że często fotograf rejestruje ostatnie ich chwile. Tym większe gratulacje należą się zatem Iwonie Wróblewskiej za to, że zdecydowała się powrócić do prac „poety zaginionego krajobrazu”. Galerię Straż Pożarna koniecznie trzeba odwiedzić, nie tylko w trakcie trwania Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.
„To mój protest. Spójrzcie, co narobiliście. Co przez waszą bezmyślność tracimy”: te słowa, ostre może, ale przecież pełne uzasadnionych emocji, padły w wywiadzie, jaki z Markiem Locherem przeprowadzał Tomasz Malkowski. Teraz powinny się one odbijać echem w galerii Straż Pożarna i stanowić ponure memento dla tych wszystkich, którzy w imię źle pojętego uwspółcześniania krajobrazu (i unifikowania go) bezmyślnie niszczą surowe piękno poprzemysłowych obiektów. Zwiedzający najnowszą wystawę fotografii Marka Lochera w galerii prowadzonej przez Iwonę Wróblewską mogą się o tym przekonać już przy wejściu do budynku, kompletnie innego niż znane, jasne i przestronne wnętrza typowych ośrodków kulturalnych. W Sztygarce wystawa mieści się w niskim, ceglanym budynku, dawniej stanowiącym siedzibę przykopalnianej straży pożarnej. Odwiedzający salę chodzą po kamiennej podłodze, chodniku ułożonym z grubych desek czy… po piasku. Nieprzysłonięte tynkiem cegły nadają wnętrzu przytulności i uroku. Ale najważniejsze są tu zdjęcia: ściany z cegieł uwodzą niejednolitą fakturą i są świetnym dopełnieniem prezentowanych prac. „Portrety utraconego krajobrazu” w ujęciu Marka Lochera robią naprawdę duże wrażenie. Wrażenie trudne do opisania, bo przecież oparte na niewygodnej ciszy i milczeniu, podbarwionym wyrzutem. Oto bowiem przenosi artysta swoich odbiorców w świat, który przestaje istnieć, w poprzemysłową rzeczywistość, znajdującą wciąż zbyt niewielu obrońców. Locher zatrzymuje w kadrze niszczone fragmenty fabryk i miejsc, które mogłyby, jak odrestaurowana Sztygarka, stać się ośrodkami służącymi rekreacji i kulturze. Tymczasem na fotografiach utrwala autor proces niszczenia niepotrzebnych już przemysłowi zakładów, stając się świadkiem śmierci kolejnych budowli.
Jest w galerii zdjęcie, jedno z piękniejszych, moim zdaniem. Na pierwszym planie widnieje kula do wyburzania murów, statyczna, lecz wciąż budząca grozę. W tle góra kamieni, w którą zamieniony został jakiś fabryczny obiekt. Na ratunek już za późno, budynku nie da się wskrzesić. Ciekawa jednak okazuje się symboliczna wymowa fotografii: kula wyrasta z nieba, takie przynajmniej ma się odczucia, bo wysięgnik mieści się poza kadrem: to dość wyraźnie wskazuje na przeznaczenie, którego nie da się zmienić. Locher lubi zresztą posługiwać się symbolem. Myślę, że drugim obok ciszy kluczem kompozycyjnym na wystawie może być samotność. Artysta przedstawia w końcu tereny opuszczone, niechciane, wykluczone z codziennego życia i… niepotrzebne. Prezentuje mały dymiący komin na gruzach, wysiłek, którego nikt już nie doceni, bezsensowną i rozpaczliwą walkę o istnienie. Walkę z góry przegraną, bo i los komina na tle stosów cegieł wydaje się być przesądzony. Fakt, że od podjętych decyzji nie ma już odwrotu, dodaje pracom Lochera dramatyzmu.
Nie inaczej jest zresztą w pracach, w których Locher przemijanie ukazuje wprost: proces wyburzania, chociaż fascynujący, kojarzy się przecież z konieczności z utratą cennych nierzadko gmachów. Nawet jeśli wykluczy się wątek sentymentalny, trudno podczas oglądania wystawy pogodzić się z niszczeniem poprzemysłowych terenów. Artysta pokazuje to bardzo dosadnie, zestawiając z okaleczanymi budynkami socrealistyczny w duchu pomnik górników: tylko kamienne postacie budzić mogą jeszcze współczucie, jako że podzielają los fabryk.
Czarno-białe fotografie pozwalają uchwycić (a czasem po prostu dostrzec) niebanalny urok przemysłowych zabudowań. Majestatyczne wciąż szkielety chłodni kominowych odbijają się w wodzie, nabierając lekkości, a wieża kopalnianego szybu dumnie wznosi się nad kamiennym wysypiskiem; do końca piękne i do końca monumentalne budowle, choć przedstawione w momencie aktu destrukcji, imponują. Marek Locher potrafi dojrzeć niezwykłość obiektów, które, póki istnieją, wielu uważa za szpecące otoczenie.
Zdjęcia prezentowane w galerii, obok pytań o postindustrialne krajobrazy, dostarczą też mnóstwa zachwytów estetycznych. Pejzaże zwykle wymykające się łatwemu poznaniu, w obiektywie Lochera nabierają nowego wyrazu: szkoda, że często fotograf rejestruje ostatnie ich chwile. Tym większe gratulacje należą się zatem Iwonie Wróblewskiej za to, że zdecydowała się powrócić do prac „poety zaginionego krajobrazu”. Galerię Straż Pożarna koniecznie trzeba odwiedzić, nie tylko w trakcie trwania Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.
środa, 18 sierpnia 2010
Władysław Aniszewski: Felek
występuje: Władysław Aniszewski
scenografia: Adam Peringer
adaptacja i reżyseria: Ewa Tomaszewska
Chorzowski Teatr Ogrodowy, edycja 4. (Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy), 14.08.2010.
Czy widział pan Felka?
Jest ich dwóch: Felek i Władek. Różnią się tym, że Władek ma dwie ręce i dwie nogi, a Felek tylko bibułkowy tułów. I może jeszcze tym, że Felek czasami się gubi, więc Władek musi go szukać, rozpytując wszystkich w okolicy, czy nie widzieli jego przyjaciela. A że Felek ma niebanalne pomysły – sprawia niekiedy trochę kłopotów Władkowi. Aha, zapomniałabym dodać: Felek jest pacynką (dość dużą pacynką), a Władek to Władysław Aniszewski, aktor i animator Felka. Łatwo o tym zapomnieć, kiedy ogląda się spektakl zatytułowany po prostu „Felek”, bajkę dla dzieci – bajkę, mającą szansę podbić także serca dorosłych.
Zmartwiony pan w meloniku i z dużą, kraciastą walizką, na pierwszy rzut oka przypomina czarodzieja, choć przecież zachowuje się zupełnie zwyczajnie. Wypytuje spotkanych ludzi o Felka, woła go i przejmuje się nieobecnością przyjaciela, który w tym czasie… spokojnie siedzi na jego plecach. Odnaleziony Felek niemal natychmiast staje się wyśmienitym kompanem – nieco upartym i broniącym własnego zdania, ale przecież pociesznym i miłym. Felek przypomina trochę muppety: ma wyłupiaste oczy, na głowie kolorowy czubek i szerokie usta. Ma też – czego na pierwszy rzut oka nie widać – złote serce: nawet jeśli dokucza Władkowi, robi to życzliwie i dla zabawy.
Władek jest trochę głodny, a w bajkowym świecie najłatwiej jedzenie wyczarować. Pod warunkiem, że zna się odpowiednie zaklęcia. Kraciasta walizka zamienia się w olbrzymi stół, na którym można położyć melonik. Melonik niewielki, ale da się do niego włożyć rękę aż po ramię. A potem już kolejne rekwizyty wyczarowywane z kapelusza staną się pretekstem do opowiadania bajek – z wierszyków pisanych dla najmłodszych. Z jajka wykluje się kurczę blade, a trzy jabłka zmienią Felka w pełzającego robaczka, co miał chęć na befsztyczek. Kanapka (chleb z masłem) sprowokuje natomiast Felka do odegrania w pojedynkę sztuki, w której występuje kilka różnych postaci. I ta bajka, bajka, w której Aniszewski znika za stołem, pozostawiając dzieci z Felkiem i w pełni udowadnia swój kunszt aktorski. Oto bowiem pacynka nie tylko dyskutuje sama ze sobą różnymi głosami, ale jeszcze przebiera się na oczach rozbawionej publiczności (odpowiednio przygotowane maski z ogromnymi otworami gębowymi zapewniają niewyobrażalne wprost metamorfozy Felka).
Felek bardzo szybko ożywa na oczach dzieci: funkcjonuje nie tylko wtedy, gdy jest trzymany przez Aniszewskiego: potrafi też sam ciągnąć w swoją stronę stół, siłując się z przyjacielem – nie jest tylko kukiełką, mechanicznie kłapiącą pyszczkiem. Niesforny i dowcipny budzi sympatię, nawet jeśli właśnie walczy ze swoim kompanem. Władek, zepchnięty do defensywy, wysila się za dwóch, lecz i tak w pewnym momencie okazuje się jedynie dodatkiem do Felka.
„Felek” to przedstawienie niezwykle precyzyjne i malownicze. Nie ma tu miejsca na improwizację czy „luźniejsze” fragmenty. Liczy się nie tylko interpretacja znanych i zapomnianych już wierszyków (podczas oglądania spektaklu zapomina się, że jego materię stanowią w dużej części partie literatury czwartej), ale i dynamika, podwojona gra aktorska: ani Władek, ani Felek nie mogą sobie pozwolić na dekoncentrację czy wypadnięcie z roli – chociaż uwagę widzów przyciągają na przemian. Władysław Aniszewski doskonale wie, że dla dzieci grać musi lepiej niż dla dorosłych – nie lekceważy swoich małych odbiorców, a ci odpłacają mu ogromnym skupieniem i radością.
Od strony technicznej spektakl nie jest wymagający: aktorowi wystarczy malutka scena i mikrofon. Całą przestrzeń teatralna mieści się w walizce z ogromną ilością schowków. „Felek” to przedstawienie, od którego nie można oderwać wzroku, bez względu na to, czy ma się lat pięć, czy pięćdziesiąt.
Foto: Radek Ragan
scenografia: Adam Peringer
adaptacja i reżyseria: Ewa Tomaszewska
Chorzowski Teatr Ogrodowy, edycja 4. (Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy), 14.08.2010.
Czy widział pan Felka?
Jest ich dwóch: Felek i Władek. Różnią się tym, że Władek ma dwie ręce i dwie nogi, a Felek tylko bibułkowy tułów. I może jeszcze tym, że Felek czasami się gubi, więc Władek musi go szukać, rozpytując wszystkich w okolicy, czy nie widzieli jego przyjaciela. A że Felek ma niebanalne pomysły – sprawia niekiedy trochę kłopotów Władkowi. Aha, zapomniałabym dodać: Felek jest pacynką (dość dużą pacynką), a Władek to Władysław Aniszewski, aktor i animator Felka. Łatwo o tym zapomnieć, kiedy ogląda się spektakl zatytułowany po prostu „Felek”, bajkę dla dzieci – bajkę, mającą szansę podbić także serca dorosłych.
Zmartwiony pan w meloniku i z dużą, kraciastą walizką, na pierwszy rzut oka przypomina czarodzieja, choć przecież zachowuje się zupełnie zwyczajnie. Wypytuje spotkanych ludzi o Felka, woła go i przejmuje się nieobecnością przyjaciela, który w tym czasie… spokojnie siedzi na jego plecach. Odnaleziony Felek niemal natychmiast staje się wyśmienitym kompanem – nieco upartym i broniącym własnego zdania, ale przecież pociesznym i miłym. Felek przypomina trochę muppety: ma wyłupiaste oczy, na głowie kolorowy czubek i szerokie usta. Ma też – czego na pierwszy rzut oka nie widać – złote serce: nawet jeśli dokucza Władkowi, robi to życzliwie i dla zabawy.
Władek jest trochę głodny, a w bajkowym świecie najłatwiej jedzenie wyczarować. Pod warunkiem, że zna się odpowiednie zaklęcia. Kraciasta walizka zamienia się w olbrzymi stół, na którym można położyć melonik. Melonik niewielki, ale da się do niego włożyć rękę aż po ramię. A potem już kolejne rekwizyty wyczarowywane z kapelusza staną się pretekstem do opowiadania bajek – z wierszyków pisanych dla najmłodszych. Z jajka wykluje się kurczę blade, a trzy jabłka zmienią Felka w pełzającego robaczka, co miał chęć na befsztyczek. Kanapka (chleb z masłem) sprowokuje natomiast Felka do odegrania w pojedynkę sztuki, w której występuje kilka różnych postaci. I ta bajka, bajka, w której Aniszewski znika za stołem, pozostawiając dzieci z Felkiem i w pełni udowadnia swój kunszt aktorski. Oto bowiem pacynka nie tylko dyskutuje sama ze sobą różnymi głosami, ale jeszcze przebiera się na oczach rozbawionej publiczności (odpowiednio przygotowane maski z ogromnymi otworami gębowymi zapewniają niewyobrażalne wprost metamorfozy Felka).
Felek bardzo szybko ożywa na oczach dzieci: funkcjonuje nie tylko wtedy, gdy jest trzymany przez Aniszewskiego: potrafi też sam ciągnąć w swoją stronę stół, siłując się z przyjacielem – nie jest tylko kukiełką, mechanicznie kłapiącą pyszczkiem. Niesforny i dowcipny budzi sympatię, nawet jeśli właśnie walczy ze swoim kompanem. Władek, zepchnięty do defensywy, wysila się za dwóch, lecz i tak w pewnym momencie okazuje się jedynie dodatkiem do Felka.
„Felek” to przedstawienie niezwykle precyzyjne i malownicze. Nie ma tu miejsca na improwizację czy „luźniejsze” fragmenty. Liczy się nie tylko interpretacja znanych i zapomnianych już wierszyków (podczas oglądania spektaklu zapomina się, że jego materię stanowią w dużej części partie literatury czwartej), ale i dynamika, podwojona gra aktorska: ani Władek, ani Felek nie mogą sobie pozwolić na dekoncentrację czy wypadnięcie z roli – chociaż uwagę widzów przyciągają na przemian. Władysław Aniszewski doskonale wie, że dla dzieci grać musi lepiej niż dla dorosłych – nie lekceważy swoich małych odbiorców, a ci odpłacają mu ogromnym skupieniem i radością.
Od strony technicznej spektakl nie jest wymagający: aktorowi wystarczy malutka scena i mikrofon. Całą przestrzeń teatralna mieści się w walizce z ogromną ilością schowków. „Felek” to przedstawienie, od którego nie można oderwać wzroku, bez względu na to, czy ma się lat pięć, czy pięćdziesiąt.
Foto: Radek Ragan
wtorek, 17 sierpnia 2010
Ewa Zamorska-Przyłuska: Przewodnik literacki po Krakowie i województwie małopolskim
WAM, Kraków 2010.
Z książką po kraju
Nie ulega wątpliwości, że taka książka jest potrzebna. Nie ulega też wątpliwości, że dziś nie jest już możliwe stworzenie przez jedną osobę pełnego korpusu tekstów poświęconych Krakowowi, synteza ustępuje miejsca rozdrobnieniu. Wie o tym dobrze Ewa Zamorska-Przyłuska, która, mimo pomocy ze strony wielu osób, w swoim „Przewodniku literackim po Krakowie i województwie małopolskim” zawarła ledwie garstkę wyimków z rozmaitych lektur. Pisze zresztą na początku tomu o znanej chyba wszystkim autorom-archiwistom pokusie ciągłego doczytywania, którą w pewnym momencie należało przezwyciężyć. I tak „Przewodnik…” dostarczy mnóstwa apetycznych fragmentów i zachęci do samodzielnych poszukiwań.
Tom Zamorskiej-Przyłuskiej łączy w sobie zalety przewodnika i zestawu tematycznych cytatów. Autorka jednak, żeby nie zamęczać czytelników rutynowymi trasami, proponuje luźne spacery wybranymi ulicami. Rozpisuje je jak w klasycznym przewodniku – tak, że z książką w ręku można zwiedzać Kraków i okolice – a dodatkowo każde warte odwiedzenia miejsce opatrzone zostało zapożyczonym z literatury (nie tylko polskiej!) komentarzem. Teraz, przemierzając Kraków (i miasta województwa małopolskiego), można będzie skonfrontować swoje doznania z doświadczeniami sławnych pisarzy bez konieczności przypominania sobie konkretnych fraz. Zamorska-Przyłuska wyznacza trasy, a „duchy” twórców podszeptują zwiedzającym ciekawostki na temat danego miejsca. Wielu osobom „Przewodnik literacki” pomoże odkryć warte zauważenia rejony, inne niż standardowo prezentowane w przewodnikach turystycznych. Możliwość poruszania się śladami pisarzy nada wycieczkom rysu wyjątkowości. Autorka książki zwraca czasami uwagę na drobiazgi, które w zwykłym, codziennym pośpiechu mogłyby zostać przeoczone – kto na przykład zatrzymałby się dzisiaj nad miejscem, w którym naprawia się pióra?
Bedeker Zamorskiej-Przyłuskiej zaopatrzony jest w dokładne mapki, nie ma obaw, że nie odnajdzie się przedstawianych rejonów. Rolę przewodnika, tym razem po książce, pełnią także marginesowe zakładki i dopiski. Obok tekstu znajdują się wytłuszczone i skrótowe informacje: nazwiska cytowanych autorów, tytuły dzieł wraz z datami wydania: to pozwoli szybko odnaleźć interesującego odbiorców twórcę i samodzielnie projektować wycieczki literackie. Przy ponad 430 stronach tekstu takie rozwiązanie ma niebagatelne znaczenie.
Autorka stawia w dużym stopniu na prozę współczesną, teksty od schyłku lat 80. XX wieku, sięga też po dwudziestowieczne narracje. Wybiera fragmenty prozy oraz poezji, ale posiłkuje się często również wspomnieniami i opowieściami z dzienników, listami i dokumentami, próbując wyłuskać z zapisanych kart prawdziwy obraz Krakowa. Prawdziwy to znaczy jak najbardziej zbliżony do rzeczywistości. Kiedy natomiast opuszcza Zamorska-Przyłuska Kraków, przedstawia jeszcze w skrócie między innymi Tarnów, Oświęcim, Wadowice, Zakopane, Nowy Sącz czy Pieniny – tak naprawdę można było o każdym z tych miejsc napisać osobną książkę i rozbudować „krakowską” część. Wiadomo przecież, że tematów (i cytatów) jeszcze długo by nie zabrakło. Można by poszerzyć anegdotyczną relację z domu literatów przy Krupniczej lub zdecydować się na obszerniejsze wyimki z literatury. Zapewne wiele miejsc w przewodniku pozostawi niedosyt odbiorców – ale książkę da się też traktować jako podręczny przegląd cracovianów, a potem – doczytywać, uzupełniać i szukać.
„Przewodnik literacki po Krakowie i województwie małopolskim” to publikacja wartościowa i ładna także pod względem jakości wydania. Pozwala na odkrywanie tego, co najbliższe, daje szansę na nietypowe wycieczki i rzuca nowe światło na tereny wielokrotnie w przewodnikach opisane.
Z książką po kraju
Nie ulega wątpliwości, że taka książka jest potrzebna. Nie ulega też wątpliwości, że dziś nie jest już możliwe stworzenie przez jedną osobę pełnego korpusu tekstów poświęconych Krakowowi, synteza ustępuje miejsca rozdrobnieniu. Wie o tym dobrze Ewa Zamorska-Przyłuska, która, mimo pomocy ze strony wielu osób, w swoim „Przewodniku literackim po Krakowie i województwie małopolskim” zawarła ledwie garstkę wyimków z rozmaitych lektur. Pisze zresztą na początku tomu o znanej chyba wszystkim autorom-archiwistom pokusie ciągłego doczytywania, którą w pewnym momencie należało przezwyciężyć. I tak „Przewodnik…” dostarczy mnóstwa apetycznych fragmentów i zachęci do samodzielnych poszukiwań.
Tom Zamorskiej-Przyłuskiej łączy w sobie zalety przewodnika i zestawu tematycznych cytatów. Autorka jednak, żeby nie zamęczać czytelników rutynowymi trasami, proponuje luźne spacery wybranymi ulicami. Rozpisuje je jak w klasycznym przewodniku – tak, że z książką w ręku można zwiedzać Kraków i okolice – a dodatkowo każde warte odwiedzenia miejsce opatrzone zostało zapożyczonym z literatury (nie tylko polskiej!) komentarzem. Teraz, przemierzając Kraków (i miasta województwa małopolskiego), można będzie skonfrontować swoje doznania z doświadczeniami sławnych pisarzy bez konieczności przypominania sobie konkretnych fraz. Zamorska-Przyłuska wyznacza trasy, a „duchy” twórców podszeptują zwiedzającym ciekawostki na temat danego miejsca. Wielu osobom „Przewodnik literacki” pomoże odkryć warte zauważenia rejony, inne niż standardowo prezentowane w przewodnikach turystycznych. Możliwość poruszania się śladami pisarzy nada wycieczkom rysu wyjątkowości. Autorka książki zwraca czasami uwagę na drobiazgi, które w zwykłym, codziennym pośpiechu mogłyby zostać przeoczone – kto na przykład zatrzymałby się dzisiaj nad miejscem, w którym naprawia się pióra?
Bedeker Zamorskiej-Przyłuskiej zaopatrzony jest w dokładne mapki, nie ma obaw, że nie odnajdzie się przedstawianych rejonów. Rolę przewodnika, tym razem po książce, pełnią także marginesowe zakładki i dopiski. Obok tekstu znajdują się wytłuszczone i skrótowe informacje: nazwiska cytowanych autorów, tytuły dzieł wraz z datami wydania: to pozwoli szybko odnaleźć interesującego odbiorców twórcę i samodzielnie projektować wycieczki literackie. Przy ponad 430 stronach tekstu takie rozwiązanie ma niebagatelne znaczenie.
Autorka stawia w dużym stopniu na prozę współczesną, teksty od schyłku lat 80. XX wieku, sięga też po dwudziestowieczne narracje. Wybiera fragmenty prozy oraz poezji, ale posiłkuje się często również wspomnieniami i opowieściami z dzienników, listami i dokumentami, próbując wyłuskać z zapisanych kart prawdziwy obraz Krakowa. Prawdziwy to znaczy jak najbardziej zbliżony do rzeczywistości. Kiedy natomiast opuszcza Zamorska-Przyłuska Kraków, przedstawia jeszcze w skrócie między innymi Tarnów, Oświęcim, Wadowice, Zakopane, Nowy Sącz czy Pieniny – tak naprawdę można było o każdym z tych miejsc napisać osobną książkę i rozbudować „krakowską” część. Wiadomo przecież, że tematów (i cytatów) jeszcze długo by nie zabrakło. Można by poszerzyć anegdotyczną relację z domu literatów przy Krupniczej lub zdecydować się na obszerniejsze wyimki z literatury. Zapewne wiele miejsc w przewodniku pozostawi niedosyt odbiorców – ale książkę da się też traktować jako podręczny przegląd cracovianów, a potem – doczytywać, uzupełniać i szukać.
„Przewodnik literacki po Krakowie i województwie małopolskim” to publikacja wartościowa i ładna także pod względem jakości wydania. Pozwala na odkrywanie tego, co najbliższe, daje szansę na nietypowe wycieczki i rzuca nowe światło na tereny wielokrotnie w przewodnikach opisane.
poniedziałek, 16 sierpnia 2010
Jaromir Nohavica: Pieśni
13.08.2010. 12. Letni Ogród Teatralny
14.08.2010. Chorzowski Teatr Ogrodowy (IV edycja)
Koncert(y) naszych oczu
Na koncert Jaromira Nohavicy, odbywający się w ramach 12. Letniego Ogrodu Teatralnego nie można było rezerwować biletów (ani kupować ich w przedsprzedaży), więc kolejka zaczęła się ustawiać już na trzy godziny przed otwarciem kasy i osiągnęła rekordową długość. Wszystkim, którzy chcieli posłuchać czeskiego barda, przypadło do gustu tradycyjne już „Jarku, witaj doma”, wygłoszone przez Mirosława Neinerta, dyrektora Teatru Korez. Dwugodzinny koncert mógł zaspokoić najwybredniejsze gusta: nie zabrakło na nim najbardziej znanych pieśni, pojawiło się też sporo utworów mniej popularnych. Jaromir Nohavica ograniczył trochę komentarze między piosenkami, chociaż nie zabrakło także padających ze sceny żartów. Artysta swobodnie rozmawiał z widzami, reagował dowcipnie na to, co się działo i proponował publiczności kolejne pieśni oraz wirtualki.
Koncert podzielił Nohavica na dwie części (nie wiem, na ile pod wpływem kilku podchmielonych słuchaczy, którzy wywrzaskiwali wybrane tytuły z godnym podziwu uporem – szkoda, że niektórym imprezy plenerowe wciąż mylą się z festynami). W pierwszej części Jarek sam dobierał repertuar i decydował, co zagra za chwilę, w drugiej natomiast oddał prawo wyboru widzom. Jak łatwo się domyślić, takie rozwiązanie sprawiło, że tylko w pierwszej godzinie koncertu można było usłyszeć nowe – lub mniej znane – kawałki. Na początek rozbrzmiała pieśń, której refren śpiewali wszyscy – „Dokud se spivá”. Zaprezentował Nohavica „Cukrarską bossanovę”, „Košilkę” czy powitaną owacjami „Cieszyńską”. Nie zabrakło dynamicznej „Ostravy” i po polsku zaśpiewanej „pieśni z rosyjskich śpiewników”, czyli „Petersburga”. W „Pochodzie zdechlaków” Nohavica jedną ze zwrotek zaśpiewał schrypniętym, schorowanym głosem, imitując bohatera piosenki – w końcu odbiorcy kochają go również za poczucie humoru i dystans. Salwy śmiechu wywołał kuplet „Lunapark w Przywozie”, zaprezentowany w dwóch wersjach, najpierw po czesku, a potem w polskim tłumaczeniu autorstwa Leszka Bergera – jak podkreślał Nohavica, „Lunapark” w wersji polskiej był światową premierą. Ciekawostką jest, że ów satyryczny tekst stworzył ojciec Jarka. Talenty komiczne Nohavicy znalazły ujście nie tylko w utworach, ale i w międzypieśniowych wyjaśnieniach czy dialogach z publicznością. Pieśniarz zaprezentował również kilka wirtualek, czyli śpiewanych felietonów (wśród nich gorąco przyjęty czesko-polski erotyk, „Českopolską”.
Widzowie wybierali najchętniej pieśni, które doskonale znają – i do których często powracają. W drugiej godzinie koncertu Nohavica zaśpiewał między innymi „Bláznivą Markétę”, „Zatímco se koupeš”, „Kometę”, „Sarajewo” czy „Gwiazdę” po polsku (bo, jak wyjaśniał potem w Chorzowie, według Czechów ta pieśń lepiej po polsku brzmi). Pojawiły się i piosenki pisane z myślą o najmłodszych – „Metro pro krtky” czy „Samuraj” (z absurdalnym refrenem „tan, tan, tan, orangutan, tan, tan, tan, na propan-butan”).
Chorzowski koncert Nohavicy na długo pozostanie w pamięci fanów (sam Jarek także zapewnił ze sceny, że będzie to wydarzenie pamiętał). Sala Magazynu Ciekłego Powietrza pękała w szwach, a organizatorzy dwoili się i troili, by znaleźć dla wszystkich miejsca. Tym razem bard zdecydował się na nieco bardziej rozbudowane łączniki między kolejnymi pieśniami. Żartował na temat mentalności Polaków i Czechów, odwołując się do przygotowywanych na 2012 rok autostrad, ale wprowadził do konferansjerki również tony poważne, odnosząc się na przykład do kwestii autotematycznych czy relacji między nim a publicznością. „Bez was moje pieśni byłyby głuche” – powiedział, rozpoczynając koncert – i nie było to przypochlebianie się odbiorcom. Nohavica nie musi przecież tanimi sztuczkami kupować chwilowego poklasku, buduje za to niezwykle silną więź z fanami, którzy zjechali się na koncert w ramach Chorzowskiego Teatru Ogrodowego nie tylko z Polski, ale i z Czech. Często brawa, zrywające się po kilku taktach rozpoznawanego natychmiast utworu, podkreślały niezwykłą relację artysty z słuchaczami. Jarek przyznał się, że stanął w kolejce oczekujących na wejście do Magazynu Ciekłego Powietrza, żeby sprawdzić, jakie to uczucie – czym po raz kolejny zaskarbił sobie sympatię odbiorców.
O koncercie, który miał rozpocząć Chorzowski Teatr Ogrodowy, a zainaugurował jego drugą połowę, Nohavica powiedział „to jest koncert waszych oczu”. Dobierał utwory w zależności od nastroju chwili, tworzył uniwersalną opowieść na miejscu, bez wcześniejszego przygotowania repertuaru. Dzięki malującym się w oczach publiczności oczekiwaniom, rozbrzmiały w MCP m.in. „Vlăstovko let’”, „Plebs blues”, „Pane prezidente” czy „Mikymauz”. Pojawiła się jedna z bardziej rozbudowanych i piękniejszych wirtualek, „Moskevská virtuálka” oraz dowcipna „Českopolská”. Nohavica wykonał „Ostravę” i „Košilkę”, po raz drugi też zaśpiewał polską wersję „Lunaparku” (ta piosenka powinna wejść do stałego koncertowego repertuaru, przyjmowana jest z ogromnym entuzjazmem). Utwór „Pro mou malou Lenku” przypomniał „Rok diabła”. Niespodzianką dla wszystkich była zaśpiewana a capella aria… Nohavica po raz kolejny udowodnił, że potrafi odbiorców zaskakiwać.
Owacje na stojąco trwały bardzo długo: na bis Nohavica zagrał to, co publiczność w Chorzowie mogła z nim wykonać – pojawił się więc skoczny „Hlidač krav” i „Pijte vodu” – nikt już nie usiadł na swoim miejscu, wszyscy słuchali ostatnich utworów na stojąco, klaszcząc i śpiewając refreny razem z artystą.
Chorzowski koncert, idealnie wyważony pod względem proporcji, sycący i kameralny (mimo kilkusetosobowej publiczności) był dowodem na to, że polscy odbiorcy kochają Jarka – z wzajemnością. Czeski bard, przemycający w prostych, folkowych utworach ważne dla każdego człowieka treści, serca słuchaczy podbił już dawno. Jest zwyczajny i skromny, to przyjaciel tych, którzy przyjmują jego pieśni. Atmosferę koncertu budowało także na Chorzowskim Teatrze Ogrodowym porozumienie z fanami, interakcja, w której wyrażała się wspólnota doświadczeń, obustronne zaufanie i radość ze spotkania. Jaromir Nohavica świetnie zrytmizował koncert, przeplatając żywe i skoczne piosenki utworami lirycznymi i wzruszającymi, a znane pieśni – nowszymi i jeszcze niezakorzenionymi w świadomości słuchaczy.
Jeden człowiek, gitara i heligonka: to zestawienie gwarantujące ogromny ładunek emocji. W tekstach Nohavicy liczą się celne spostrzeżenia i komentarze, które dotyczą całkiem normalnego życia, codziennych spraw i wielkich tematów – miłości, wiary czy śmierci. Liczą się zaskakujące i odkrywcze puenty, nowe punkty widzenia, oryginalny kąt patrzenia na świat. W muzyce – wielbicieli folku zachwyci folk – innych chociażby misternie tworzony akompaniament: tabulatury do gitarowych aranżacji Nohavicy są przecież przez fanów rozchwytywane i ciągle poszukiwane. Jarek udowadnia, że idąc pod prąd popkulturowych trendów, można podbić serca publiczności.
Trudno będzie pogodzić się z roczną przerwą Nohavicy w koncertowaniu…
Foto: Radek Ragan (ChTO)
14.08.2010. Chorzowski Teatr Ogrodowy (IV edycja)
Koncert(y) naszych oczu
Na koncert Jaromira Nohavicy, odbywający się w ramach 12. Letniego Ogrodu Teatralnego nie można było rezerwować biletów (ani kupować ich w przedsprzedaży), więc kolejka zaczęła się ustawiać już na trzy godziny przed otwarciem kasy i osiągnęła rekordową długość. Wszystkim, którzy chcieli posłuchać czeskiego barda, przypadło do gustu tradycyjne już „Jarku, witaj doma”, wygłoszone przez Mirosława Neinerta, dyrektora Teatru Korez. Dwugodzinny koncert mógł zaspokoić najwybredniejsze gusta: nie zabrakło na nim najbardziej znanych pieśni, pojawiło się też sporo utworów mniej popularnych. Jaromir Nohavica ograniczył trochę komentarze między piosenkami, chociaż nie zabrakło także padających ze sceny żartów. Artysta swobodnie rozmawiał z widzami, reagował dowcipnie na to, co się działo i proponował publiczności kolejne pieśni oraz wirtualki.
Koncert podzielił Nohavica na dwie części (nie wiem, na ile pod wpływem kilku podchmielonych słuchaczy, którzy wywrzaskiwali wybrane tytuły z godnym podziwu uporem – szkoda, że niektórym imprezy plenerowe wciąż mylą się z festynami). W pierwszej części Jarek sam dobierał repertuar i decydował, co zagra za chwilę, w drugiej natomiast oddał prawo wyboru widzom. Jak łatwo się domyślić, takie rozwiązanie sprawiło, że tylko w pierwszej godzinie koncertu można było usłyszeć nowe – lub mniej znane – kawałki. Na początek rozbrzmiała pieśń, której refren śpiewali wszyscy – „Dokud se spivá”. Zaprezentował Nohavica „Cukrarską bossanovę”, „Košilkę” czy powitaną owacjami „Cieszyńską”. Nie zabrakło dynamicznej „Ostravy” i po polsku zaśpiewanej „pieśni z rosyjskich śpiewników”, czyli „Petersburga”. W „Pochodzie zdechlaków” Nohavica jedną ze zwrotek zaśpiewał schrypniętym, schorowanym głosem, imitując bohatera piosenki – w końcu odbiorcy kochają go również za poczucie humoru i dystans. Salwy śmiechu wywołał kuplet „Lunapark w Przywozie”, zaprezentowany w dwóch wersjach, najpierw po czesku, a potem w polskim tłumaczeniu autorstwa Leszka Bergera – jak podkreślał Nohavica, „Lunapark” w wersji polskiej był światową premierą. Ciekawostką jest, że ów satyryczny tekst stworzył ojciec Jarka. Talenty komiczne Nohavicy znalazły ujście nie tylko w utworach, ale i w międzypieśniowych wyjaśnieniach czy dialogach z publicznością. Pieśniarz zaprezentował również kilka wirtualek, czyli śpiewanych felietonów (wśród nich gorąco przyjęty czesko-polski erotyk, „Českopolską”.
Widzowie wybierali najchętniej pieśni, które doskonale znają – i do których często powracają. W drugiej godzinie koncertu Nohavica zaśpiewał między innymi „Bláznivą Markétę”, „Zatímco se koupeš”, „Kometę”, „Sarajewo” czy „Gwiazdę” po polsku (bo, jak wyjaśniał potem w Chorzowie, według Czechów ta pieśń lepiej po polsku brzmi). Pojawiły się i piosenki pisane z myślą o najmłodszych – „Metro pro krtky” czy „Samuraj” (z absurdalnym refrenem „tan, tan, tan, orangutan, tan, tan, tan, na propan-butan”).
Chorzowski koncert Nohavicy na długo pozostanie w pamięci fanów (sam Jarek także zapewnił ze sceny, że będzie to wydarzenie pamiętał). Sala Magazynu Ciekłego Powietrza pękała w szwach, a organizatorzy dwoili się i troili, by znaleźć dla wszystkich miejsca. Tym razem bard zdecydował się na nieco bardziej rozbudowane łączniki między kolejnymi pieśniami. Żartował na temat mentalności Polaków i Czechów, odwołując się do przygotowywanych na 2012 rok autostrad, ale wprowadził do konferansjerki również tony poważne, odnosząc się na przykład do kwestii autotematycznych czy relacji między nim a publicznością. „Bez was moje pieśni byłyby głuche” – powiedział, rozpoczynając koncert – i nie było to przypochlebianie się odbiorcom. Nohavica nie musi przecież tanimi sztuczkami kupować chwilowego poklasku, buduje za to niezwykle silną więź z fanami, którzy zjechali się na koncert w ramach Chorzowskiego Teatru Ogrodowego nie tylko z Polski, ale i z Czech. Często brawa, zrywające się po kilku taktach rozpoznawanego natychmiast utworu, podkreślały niezwykłą relację artysty z słuchaczami. Jarek przyznał się, że stanął w kolejce oczekujących na wejście do Magazynu Ciekłego Powietrza, żeby sprawdzić, jakie to uczucie – czym po raz kolejny zaskarbił sobie sympatię odbiorców.
O koncercie, który miał rozpocząć Chorzowski Teatr Ogrodowy, a zainaugurował jego drugą połowę, Nohavica powiedział „to jest koncert waszych oczu”. Dobierał utwory w zależności od nastroju chwili, tworzył uniwersalną opowieść na miejscu, bez wcześniejszego przygotowania repertuaru. Dzięki malującym się w oczach publiczności oczekiwaniom, rozbrzmiały w MCP m.in. „Vlăstovko let’”, „Plebs blues”, „Pane prezidente” czy „Mikymauz”. Pojawiła się jedna z bardziej rozbudowanych i piękniejszych wirtualek, „Moskevská virtuálka” oraz dowcipna „Českopolská”. Nohavica wykonał „Ostravę” i „Košilkę”, po raz drugi też zaśpiewał polską wersję „Lunaparku” (ta piosenka powinna wejść do stałego koncertowego repertuaru, przyjmowana jest z ogromnym entuzjazmem). Utwór „Pro mou malou Lenku” przypomniał „Rok diabła”. Niespodzianką dla wszystkich była zaśpiewana a capella aria… Nohavica po raz kolejny udowodnił, że potrafi odbiorców zaskakiwać.
Owacje na stojąco trwały bardzo długo: na bis Nohavica zagrał to, co publiczność w Chorzowie mogła z nim wykonać – pojawił się więc skoczny „Hlidač krav” i „Pijte vodu” – nikt już nie usiadł na swoim miejscu, wszyscy słuchali ostatnich utworów na stojąco, klaszcząc i śpiewając refreny razem z artystą.
Chorzowski koncert, idealnie wyważony pod względem proporcji, sycący i kameralny (mimo kilkusetosobowej publiczności) był dowodem na to, że polscy odbiorcy kochają Jarka – z wzajemnością. Czeski bard, przemycający w prostych, folkowych utworach ważne dla każdego człowieka treści, serca słuchaczy podbił już dawno. Jest zwyczajny i skromny, to przyjaciel tych, którzy przyjmują jego pieśni. Atmosferę koncertu budowało także na Chorzowskim Teatrze Ogrodowym porozumienie z fanami, interakcja, w której wyrażała się wspólnota doświadczeń, obustronne zaufanie i radość ze spotkania. Jaromir Nohavica świetnie zrytmizował koncert, przeplatając żywe i skoczne piosenki utworami lirycznymi i wzruszającymi, a znane pieśni – nowszymi i jeszcze niezakorzenionymi w świadomości słuchaczy.
Jeden człowiek, gitara i heligonka: to zestawienie gwarantujące ogromny ładunek emocji. W tekstach Nohavicy liczą się celne spostrzeżenia i komentarze, które dotyczą całkiem normalnego życia, codziennych spraw i wielkich tematów – miłości, wiary czy śmierci. Liczą się zaskakujące i odkrywcze puenty, nowe punkty widzenia, oryginalny kąt patrzenia na świat. W muzyce – wielbicieli folku zachwyci folk – innych chociażby misternie tworzony akompaniament: tabulatury do gitarowych aranżacji Nohavicy są przecież przez fanów rozchwytywane i ciągle poszukiwane. Jarek udowadnia, że idąc pod prąd popkulturowych trendów, można podbić serca publiczności.
Trudno będzie pogodzić się z roczną przerwą Nohavicy w koncertowaniu…
Foto: Radek Ragan (ChTO)
niedziela, 15 sierpnia 2010
Ryszard Wolański: Już nie zapomnisz mnie. Opowieść o Henryku Warsie
Muza SA, Warszawa 2010 (+CD)
Niezapomniane przeboje
Muzyka rozrywkowa dwudziestolecia międzywojennego wróciła w pewnym momencie do łask: przypominali ją wykonawcy kabaretowi, przypominali i aktorzy w programach o historii gatunku. Ale także na księgarskim rynku muzyka ta ma swoje stałe miejsce, a to za sprawą wydawnictwa Muza, które sporymi tomami konsekwentnie uzupełnia biblioteczki zainteresowanych i upomina się o miejsce w pamięci odbiorców dla najlepszych, a dziś często słabo kojarzonych, twórców. Publikacje te przydają się koneserom – ale dzięki rewelacyjnej jakości wydania mogą również zaintrygować „zwykłych” czytelników i zaprosić ich do niezapomnianej lekturowej przygody.
Właśnie ukazał się tom Ryszarda Wolańskiego „Już nie zapomnisz mnie. Opowieść o Henryku Warsie”, wpisujący się w cały cykl muzyczno-rozrywkowych pozycji Muzy. To książka imponująca na oko objętością, chociaż sporo jest światła na kolejnych jej stronach – i całe mnóstwo fotografii utrzymanych w granatowej tonacji (taki pomysł odświeża monotonię sepiowych odcieni i naprawdę może przypaść do gustu odbiorcom, rzuca się w oczy i intryguje). Ryszard Wolański tylko przez krótki moment opisuje biografię swojego bohatera w tradycyjny sposób i wie dobrze, że suchymi faktami i bezemocjonalną opowieścią tylko znużyłby czytelników. Przechodzi zatem niepostrzeżenie w pierwszej części książki od przedstawiania Henryka Warsa do prezentowania losów jego utworów. I o tym naprawdę jest niemal cała książka. Trzy jej zasadnicze części przedstawiają kolejno Warsa w Warszawie, na wojnie oraz… w Hollywood. Całości dopełnia rejestr polskich utworów, dzieł muzyki klasycznej, filmografia i dyskografia, bibliografia, która przypomina, że przecież autor książki musiał przeprowadzić wnikliwe studia nad życiorysem twórcy i losami piosenek. Tom „Już nie zapomnisz mnie” imituje bowiem publikację lekką i przyjemną, popularnonaukowość nie będzie tu dla zwykłych odbiorców zbyt widoczna. Dzięki temu może się poszerzyć grono czytelników, opowieść o kompozytorze, którego dzieła nuciła kiedyś cała Polska, nie będzie męczyć, a dostarczy wielu ciekawych informacji. Wprawdzie dzisiaj nazwiska gwiazd sceny rozrywkowej międzywojnia nie muszą przyprawiać o szybsze bicie serca, wprawdzie niewielu jeszcze zachwyca się charakterystycznymi niegdyś trendami w muzyce – ale nie zmienia to faktu, że najnowsza publikacja Muzy robi ogromne wrażenie.
Nie wszyscy dzisiaj zdają sobie sprawę z ponadczasowości utworów Warsa, tak samo jak nie wszyscy wiedzą, że autorem muzyki do dzisiaj granych piosenek był Wars – dlatego też do książki, podobnie jak w przypadku tomu o Jarosym, dołączona została płyta. A na płycie nie lada gratka: zestaw aż dwudziestu sześciu piosenek z filmów (a także rewii i operetki). Piosenki zarejestrowane w latach trzydziestych, mimo prób oczyszczania brzmienia, przenoszą odbiorców w świat znany ze starych komedii. Paradoksalnie, jakość dźwięku nie przeszkadza w słuchaniu Warsowych kompozycji. Na krążku znajdują się takie piosenki jak „Miłość ci wszystko wybaczy”, „Umówiłem się z nią na dziewiątą”, „Już taki jestem zimny drań”, czy ta, która dała tytuł książce – „Już nie zapomnisz mnie”. Wielbicieli Dodka ucieszą piosenki w wykonaniu Dymszy, innych zafascynuje zapewne Chór Dana. Jednak i te utwory, które nie przetrwały próby czasu, a raczej – które nie funkcjonują w świadomości odbiorców jako symbole dwudziestolecia – mogą dzisiaj zachwycać. Nie ma sensu rozwodzić się nad zaletami tej niezwykłej płyty, trzeba jej po prostu słuchać.
Ryszard Wolański utrzymuje się w swojej książce w konwencji, którą narzucił między innymi Dariusz Michalski, ale nie przesadza z cytatami i nie zasypuje czytelników opowieściami z różnych punktów widzenia. Równą i czystą narrację wypełnia historią Warsa i jego piosenek, ale skupia się także na tym, co stanowiło kontekst kulturowy. Przedstawia dobry przewodnik po utworach dwudziestolecia, wprowadza także – na marginesach – skrótowe biografie artystów, o których pisze. Jest „Już nie zapomnisz mnie” książką cenną, nie tylko dla miłośników piosenek z międzywojnia.
Niezapomniane przeboje
Muzyka rozrywkowa dwudziestolecia międzywojennego wróciła w pewnym momencie do łask: przypominali ją wykonawcy kabaretowi, przypominali i aktorzy w programach o historii gatunku. Ale także na księgarskim rynku muzyka ta ma swoje stałe miejsce, a to za sprawą wydawnictwa Muza, które sporymi tomami konsekwentnie uzupełnia biblioteczki zainteresowanych i upomina się o miejsce w pamięci odbiorców dla najlepszych, a dziś często słabo kojarzonych, twórców. Publikacje te przydają się koneserom – ale dzięki rewelacyjnej jakości wydania mogą również zaintrygować „zwykłych” czytelników i zaprosić ich do niezapomnianej lekturowej przygody.
Właśnie ukazał się tom Ryszarda Wolańskiego „Już nie zapomnisz mnie. Opowieść o Henryku Warsie”, wpisujący się w cały cykl muzyczno-rozrywkowych pozycji Muzy. To książka imponująca na oko objętością, chociaż sporo jest światła na kolejnych jej stronach – i całe mnóstwo fotografii utrzymanych w granatowej tonacji (taki pomysł odświeża monotonię sepiowych odcieni i naprawdę może przypaść do gustu odbiorcom, rzuca się w oczy i intryguje). Ryszard Wolański tylko przez krótki moment opisuje biografię swojego bohatera w tradycyjny sposób i wie dobrze, że suchymi faktami i bezemocjonalną opowieścią tylko znużyłby czytelników. Przechodzi zatem niepostrzeżenie w pierwszej części książki od przedstawiania Henryka Warsa do prezentowania losów jego utworów. I o tym naprawdę jest niemal cała książka. Trzy jej zasadnicze części przedstawiają kolejno Warsa w Warszawie, na wojnie oraz… w Hollywood. Całości dopełnia rejestr polskich utworów, dzieł muzyki klasycznej, filmografia i dyskografia, bibliografia, która przypomina, że przecież autor książki musiał przeprowadzić wnikliwe studia nad życiorysem twórcy i losami piosenek. Tom „Już nie zapomnisz mnie” imituje bowiem publikację lekką i przyjemną, popularnonaukowość nie będzie tu dla zwykłych odbiorców zbyt widoczna. Dzięki temu może się poszerzyć grono czytelników, opowieść o kompozytorze, którego dzieła nuciła kiedyś cała Polska, nie będzie męczyć, a dostarczy wielu ciekawych informacji. Wprawdzie dzisiaj nazwiska gwiazd sceny rozrywkowej międzywojnia nie muszą przyprawiać o szybsze bicie serca, wprawdzie niewielu jeszcze zachwyca się charakterystycznymi niegdyś trendami w muzyce – ale nie zmienia to faktu, że najnowsza publikacja Muzy robi ogromne wrażenie.
Nie wszyscy dzisiaj zdają sobie sprawę z ponadczasowości utworów Warsa, tak samo jak nie wszyscy wiedzą, że autorem muzyki do dzisiaj granych piosenek był Wars – dlatego też do książki, podobnie jak w przypadku tomu o Jarosym, dołączona została płyta. A na płycie nie lada gratka: zestaw aż dwudziestu sześciu piosenek z filmów (a także rewii i operetki). Piosenki zarejestrowane w latach trzydziestych, mimo prób oczyszczania brzmienia, przenoszą odbiorców w świat znany ze starych komedii. Paradoksalnie, jakość dźwięku nie przeszkadza w słuchaniu Warsowych kompozycji. Na krążku znajdują się takie piosenki jak „Miłość ci wszystko wybaczy”, „Umówiłem się z nią na dziewiątą”, „Już taki jestem zimny drań”, czy ta, która dała tytuł książce – „Już nie zapomnisz mnie”. Wielbicieli Dodka ucieszą piosenki w wykonaniu Dymszy, innych zafascynuje zapewne Chór Dana. Jednak i te utwory, które nie przetrwały próby czasu, a raczej – które nie funkcjonują w świadomości odbiorców jako symbole dwudziestolecia – mogą dzisiaj zachwycać. Nie ma sensu rozwodzić się nad zaletami tej niezwykłej płyty, trzeba jej po prostu słuchać.
Ryszard Wolański utrzymuje się w swojej książce w konwencji, którą narzucił między innymi Dariusz Michalski, ale nie przesadza z cytatami i nie zasypuje czytelników opowieściami z różnych punktów widzenia. Równą i czystą narrację wypełnia historią Warsa i jego piosenek, ale skupia się także na tym, co stanowiło kontekst kulturowy. Przedstawia dobry przewodnik po utworach dwudziestolecia, wprowadza także – na marginesach – skrótowe biografie artystów, o których pisze. Jest „Już nie zapomnisz mnie” książką cenną, nie tylko dla miłośników piosenek z międzywojnia.
sobota, 14 sierpnia 2010
Beata Lejman: Magia obrazu. Kraina lenistwa
Media Rodzina, Poznań 2010.
Sztuka i niesztuka
Idea oswajania dzieci z dziełami malarstwa już od najmłodszych lat jest chlubna, a rodzice i wychowawcy mogą w tym celu sięgać po liczne publikacje albumowe, w których dobrej jakości reprodukcje łączą się zazwyczaj z krótkimi i pełnymi ciekawostek opisami. Do takich książek dołączyła teraz pozycja wydawnictwa Media Rodzina, „Kraina lenistwa”, która ukazała się w serii „Magia obrazu”. Autorka tej książki, Beata Lejman, proponuje małym i większym odbiorcom krótką wycieczkę po wirtualnym muzeum – do wybranych przez nią obrazów (trudno mi zgadnąć, jaki był klucz doboru dzieł, a tytuł jakoś mnie nie przekonuje) dodaje krótkie rymowanki własnego autorstwa i, dodatkowo, notki, wyjaśniające kontekst powstania obrazu, jego historię czy założenia autora. O ile do jakości wydania oraz do reprodukcji zamieszczonych w tomie zastrzeżeń mieć nie można, o tyle już warstwa tekstowa budzi poważne wątpliwości.
Rymowanki Beaty Lejman zdradzają kult grafomanii. Mnóstwo tu częstochowskich rymów, przez które przebija radość amatora, odnajdującego przypadkowo podobieństwa brzmieniowe słów. Nieudane rymy rządzą całością – autorce wydaje się chyba, że znalezienie pary podobnie zakończonych wyrazów całkowicie usprawiedliwia wszelkie wersyfikacyjne niedociągnięcia – zarzucenie sylabotoniku, inwersje, sztucznie brzmiące sformułowania. Wszystko to byłoby jeszcze do zniesienia, w końcu chodzi o malarstwo, a obcowanie z arcydzielnymi obrazami wynagrodzić może dużo. Tyle, że Beacie Lejman po pierwszych wersach (a czasem już po tytule) gubi się wątek – i niemal nigdy w sposób jasny i przystępny nie przekazuje tego, co pierwotnie zapewne chciała zawrzeć. W efekcie zamiast tłumaczyć dzieciom idee artystów w zabawnych rymowankach, autorka komplikuje sprawę i skazuje ciekawych na samodzielne poszukiwania. Szkoda, można było z takiego pomysłu sporo wyciągnąć – ale trzeba by do niego więcej rymopisarskiej wprawy i oczyszczenia przekazu z niepotrzebnych elementów.
Każdy obraz opatrzony jest dodatkowymi informacjami – o datach urodzin i śmierci twórcy, miejscu, w którym można dzieło obejrzeć, datą powstania. Pod wierszykami wyróżnionymi dużą czcionką i kolorowymi tytułami znajdują się krótkie notki dotyczące czasem samego dzieła, a czasem artysty lub reprezentowanej przez niego szkoły. To partia przeznaczona dla starszych odbiorców, dzieci raczej niewiele z niej zrozumieją, jako że Beata Lejman bez przerwy posługuje się fachowymi terminami i stosuje mocno rozbudowane zdania. Lektura tych drobnych fragmentów nie zawsze przyniesie odpowiedzi na nasuwające się odbiorcom pytania: dobór informacji zamieszczanych w tych notkach momentami dziwi – zupełnie jakby te kawałki były wypreparowane z przypadkowych części większej całości.
Ale przy tym sam album może się maluchom przydać. Pojawiają się w nim obrazy, które mogą zaintrygować dzieci i rozbudzić w nich zainteresowanie sztuką. Beata Lejman umiejętnie dobiera kolejne dzieła, skupiając się przede wszystkim na tych, które słyną z malarskich sztuczek i gier z odbiorcami. Malarze odbijający się w lustrach, przedmioty wychodzące poza ramy kompozycji, symbole, które przemycają ukryte treści, twarz złożona z warzyw i owoców – to wszystko sprawi, że ważne obrazy zaistnieją w świadomości i pamięci dzieci. Po obejrzeniu tej publikacji młodzi czytelnicy będą najprawdopodobniej chcieli kontynuować przygodę ze sztuką – i zaczną tropić rozmaite chwyty artystów. Jeśli chodzi o budowanie u najmłodszych zainteresowania malarstwem – książka „Kraina lenistwa” zdaje egzamin.
Sztuka i niesztuka
Idea oswajania dzieci z dziełami malarstwa już od najmłodszych lat jest chlubna, a rodzice i wychowawcy mogą w tym celu sięgać po liczne publikacje albumowe, w których dobrej jakości reprodukcje łączą się zazwyczaj z krótkimi i pełnymi ciekawostek opisami. Do takich książek dołączyła teraz pozycja wydawnictwa Media Rodzina, „Kraina lenistwa”, która ukazała się w serii „Magia obrazu”. Autorka tej książki, Beata Lejman, proponuje małym i większym odbiorcom krótką wycieczkę po wirtualnym muzeum – do wybranych przez nią obrazów (trudno mi zgadnąć, jaki był klucz doboru dzieł, a tytuł jakoś mnie nie przekonuje) dodaje krótkie rymowanki własnego autorstwa i, dodatkowo, notki, wyjaśniające kontekst powstania obrazu, jego historię czy założenia autora. O ile do jakości wydania oraz do reprodukcji zamieszczonych w tomie zastrzeżeń mieć nie można, o tyle już warstwa tekstowa budzi poważne wątpliwości.
Rymowanki Beaty Lejman zdradzają kult grafomanii. Mnóstwo tu częstochowskich rymów, przez które przebija radość amatora, odnajdującego przypadkowo podobieństwa brzmieniowe słów. Nieudane rymy rządzą całością – autorce wydaje się chyba, że znalezienie pary podobnie zakończonych wyrazów całkowicie usprawiedliwia wszelkie wersyfikacyjne niedociągnięcia – zarzucenie sylabotoniku, inwersje, sztucznie brzmiące sformułowania. Wszystko to byłoby jeszcze do zniesienia, w końcu chodzi o malarstwo, a obcowanie z arcydzielnymi obrazami wynagrodzić może dużo. Tyle, że Beacie Lejman po pierwszych wersach (a czasem już po tytule) gubi się wątek – i niemal nigdy w sposób jasny i przystępny nie przekazuje tego, co pierwotnie zapewne chciała zawrzeć. W efekcie zamiast tłumaczyć dzieciom idee artystów w zabawnych rymowankach, autorka komplikuje sprawę i skazuje ciekawych na samodzielne poszukiwania. Szkoda, można było z takiego pomysłu sporo wyciągnąć – ale trzeba by do niego więcej rymopisarskiej wprawy i oczyszczenia przekazu z niepotrzebnych elementów.
Każdy obraz opatrzony jest dodatkowymi informacjami – o datach urodzin i śmierci twórcy, miejscu, w którym można dzieło obejrzeć, datą powstania. Pod wierszykami wyróżnionymi dużą czcionką i kolorowymi tytułami znajdują się krótkie notki dotyczące czasem samego dzieła, a czasem artysty lub reprezentowanej przez niego szkoły. To partia przeznaczona dla starszych odbiorców, dzieci raczej niewiele z niej zrozumieją, jako że Beata Lejman bez przerwy posługuje się fachowymi terminami i stosuje mocno rozbudowane zdania. Lektura tych drobnych fragmentów nie zawsze przyniesie odpowiedzi na nasuwające się odbiorcom pytania: dobór informacji zamieszczanych w tych notkach momentami dziwi – zupełnie jakby te kawałki były wypreparowane z przypadkowych części większej całości.
Ale przy tym sam album może się maluchom przydać. Pojawiają się w nim obrazy, które mogą zaintrygować dzieci i rozbudzić w nich zainteresowanie sztuką. Beata Lejman umiejętnie dobiera kolejne dzieła, skupiając się przede wszystkim na tych, które słyną z malarskich sztuczek i gier z odbiorcami. Malarze odbijający się w lustrach, przedmioty wychodzące poza ramy kompozycji, symbole, które przemycają ukryte treści, twarz złożona z warzyw i owoców – to wszystko sprawi, że ważne obrazy zaistnieją w świadomości i pamięci dzieci. Po obejrzeniu tej publikacji młodzi czytelnicy będą najprawdopodobniej chcieli kontynuować przygodę ze sztuką – i zaczną tropić rozmaite chwyty artystów. Jeśli chodzi o budowanie u najmłodszych zainteresowania malarstwem – książka „Kraina lenistwa” zdaje egzamin.
piątek, 13 sierpnia 2010
Frank Robson: Szczęście nazywa się Lucky
Galaktyka, Łódź 2008.
Życie pod psem
Galaktyka specjalizuje się między innymi w publikacjach poświęconych zwierzętom – a obok poradników i literatury fachowej dba też o to, by dostarczyć czytelnikom krążącą wokół tego tematu beletrystykę. Książki, w których głównym motywem staje się oddanie i przyjaźń zwierzęcia, stanowią zawsze ciekawą lekturę nie tylko dla wielbicieli konkretnych gatunków czy ras: mają to do siebie, że są zwykle krzepiące, podnoszą na duchu i sprawdzają się jako lekkie, sympatyczne czytadła. Galaktyka proponuje sporo takich opowieści, jednak historie z kolejnych publikacji zawsze nabierają niepowtarzalnego charakteru. Są w końcu często oparte na doświadczeniach autorów i ich pupili – i przesycone zaangażowaniem uczuciowym, którego zwykłe, fikcyjne opowieści nigdy nie poznają.
Na półce ze zwierzęcą beletrystyką znaleźć można między innymi tom „Szczęście nazywa się Lucky” autorstwa Franka Robsona – książkę, która może stać się cudownym antydepresantem albo miłym uzupełnieniem leniwych chwil. Dla wielbicieli psów to niemal obowiązkowa pozycja – a i „zwykli” czytelnicy będą mogli cieszyć się, śledząc losy małego, rezolutnego pieska, uratowanego z celi śmierci. Lucky szybko stał się oczkiem w głowie Franka Robsona i jego partnerki – uznany za członka rodziny wciąż zachwycał i rozbawiał swoich opiekunów, parę dziennikarzy. Robson postanowił więc spisać najśmieszniejsze (a czasem i te groźne, mniej przyjemne) przygody pieska w reportażową książkę, przesyconą humorem i troską o zwierzaka. W kolejnych rozdziałach-opowiadaniach Lucky prezentuje się oczywiście jako pies niezwykły: uwielbia przebywać na jachtach i nic sobie nie robi nawet z najsilniejszego kołysania. Niektóre ryby uznaje z niewiadomych powodów za wrogów i zajadle obszczekuje. Pływa ze swoimi właścicielami, umożliwiając im realizowanie dawnych planów i marzeń i stając się prawdziwym wilkiem morskim.
Nie wszystkie zachowania Lucky’ego są tak niezwykłe: piesek uwielbia na przykład odgrywać bohatera, z bezpiecznej odległości szczekając na wyimaginowanych wrogów – coś, co rozczula Robsona, niekoniecznie musi być z entuzjazmem przyjmowane przez otoczenie. Jednak obok tych śmiesznostek pojawiają się i wyczyny godne uwagi, na przykład kiedy Lucky ostrzega przed wężem. Z małych, codziennych zdarzeń utkana jest cała książka. Dokonania miłego psiaka wypełniają każdą stronę, ale autor nie przenosi rozczulenia i zachwytu na język opowieści. Chociaż w każdym niemal wydarzeniu widać ogrom przywiązania i miłości, a każda interpretacja psich sygnałów przefiltrowana jest przez dumę właściciela zwierzaka, w warstwie narracyjnej dominuje pozorna obojętność. Dzięki temu właśnie zabiegowi książkę czyta się dobrze i szybko, a genialny Lucky nie wzbudza niechęci odbiorców (przynajmniej tych, którzy nigdy nie zwariowali na punkcie jakiegoś czworonoga i nie rozumieją podobnych odczuć).
Lucky to piesek z charakterem – nie interesują go pieszczoty, na wszelkie przejawy czułości reaguje pełnymi oburzenia prychnięciami – ale swoją miłość do Robsona potrafi okazywać na wiele rozmaitych sposobów. Tak więc zamienia się tom „Szczęście nazywa się Lucky” w nieco szorstki obraz pięknej przyjaźni między ludźmi i zwierzętami. Frank Robson nie dba o nadanie opowieści wyrazistej osi fabularnej, książka stanowi raczej zbiór przygód, czasem wesołych, a czasem przykrych (które jednak kończą się dobrze, bo optymizm to jedna z cech stałych publikacji Galaktyki) – chodzi bowiem przede wszystkim o podzielenie się ze światem szczęściem.
Bardzo rzadko uderza Frank Robson w tony sentymentalne, niechętnie przemyca w kilku miejscach książki lekko filozoficzne frazy i przemyślenia związane z posiadaniem psa. Woli pozostać przy roli reportera i relacjonować kolejne przygody ze swoim pupilem. Udaje mu się to, więc jeśli ktoś poszukuje sympatycznej opowieści z psem w roli głównej, to „Szczęście nazywa się Lucky” będzie dobrym wyborem.
Życie pod psem
Galaktyka specjalizuje się między innymi w publikacjach poświęconych zwierzętom – a obok poradników i literatury fachowej dba też o to, by dostarczyć czytelnikom krążącą wokół tego tematu beletrystykę. Książki, w których głównym motywem staje się oddanie i przyjaźń zwierzęcia, stanowią zawsze ciekawą lekturę nie tylko dla wielbicieli konkretnych gatunków czy ras: mają to do siebie, że są zwykle krzepiące, podnoszą na duchu i sprawdzają się jako lekkie, sympatyczne czytadła. Galaktyka proponuje sporo takich opowieści, jednak historie z kolejnych publikacji zawsze nabierają niepowtarzalnego charakteru. Są w końcu często oparte na doświadczeniach autorów i ich pupili – i przesycone zaangażowaniem uczuciowym, którego zwykłe, fikcyjne opowieści nigdy nie poznają.
Na półce ze zwierzęcą beletrystyką znaleźć można między innymi tom „Szczęście nazywa się Lucky” autorstwa Franka Robsona – książkę, która może stać się cudownym antydepresantem albo miłym uzupełnieniem leniwych chwil. Dla wielbicieli psów to niemal obowiązkowa pozycja – a i „zwykli” czytelnicy będą mogli cieszyć się, śledząc losy małego, rezolutnego pieska, uratowanego z celi śmierci. Lucky szybko stał się oczkiem w głowie Franka Robsona i jego partnerki – uznany za członka rodziny wciąż zachwycał i rozbawiał swoich opiekunów, parę dziennikarzy. Robson postanowił więc spisać najśmieszniejsze (a czasem i te groźne, mniej przyjemne) przygody pieska w reportażową książkę, przesyconą humorem i troską o zwierzaka. W kolejnych rozdziałach-opowiadaniach Lucky prezentuje się oczywiście jako pies niezwykły: uwielbia przebywać na jachtach i nic sobie nie robi nawet z najsilniejszego kołysania. Niektóre ryby uznaje z niewiadomych powodów za wrogów i zajadle obszczekuje. Pływa ze swoimi właścicielami, umożliwiając im realizowanie dawnych planów i marzeń i stając się prawdziwym wilkiem morskim.
Nie wszystkie zachowania Lucky’ego są tak niezwykłe: piesek uwielbia na przykład odgrywać bohatera, z bezpiecznej odległości szczekając na wyimaginowanych wrogów – coś, co rozczula Robsona, niekoniecznie musi być z entuzjazmem przyjmowane przez otoczenie. Jednak obok tych śmiesznostek pojawiają się i wyczyny godne uwagi, na przykład kiedy Lucky ostrzega przed wężem. Z małych, codziennych zdarzeń utkana jest cała książka. Dokonania miłego psiaka wypełniają każdą stronę, ale autor nie przenosi rozczulenia i zachwytu na język opowieści. Chociaż w każdym niemal wydarzeniu widać ogrom przywiązania i miłości, a każda interpretacja psich sygnałów przefiltrowana jest przez dumę właściciela zwierzaka, w warstwie narracyjnej dominuje pozorna obojętność. Dzięki temu właśnie zabiegowi książkę czyta się dobrze i szybko, a genialny Lucky nie wzbudza niechęci odbiorców (przynajmniej tych, którzy nigdy nie zwariowali na punkcie jakiegoś czworonoga i nie rozumieją podobnych odczuć).
Lucky to piesek z charakterem – nie interesują go pieszczoty, na wszelkie przejawy czułości reaguje pełnymi oburzenia prychnięciami – ale swoją miłość do Robsona potrafi okazywać na wiele rozmaitych sposobów. Tak więc zamienia się tom „Szczęście nazywa się Lucky” w nieco szorstki obraz pięknej przyjaźni między ludźmi i zwierzętami. Frank Robson nie dba o nadanie opowieści wyrazistej osi fabularnej, książka stanowi raczej zbiór przygód, czasem wesołych, a czasem przykrych (które jednak kończą się dobrze, bo optymizm to jedna z cech stałych publikacji Galaktyki) – chodzi bowiem przede wszystkim o podzielenie się ze światem szczęściem.
Bardzo rzadko uderza Frank Robson w tony sentymentalne, niechętnie przemyca w kilku miejscach książki lekko filozoficzne frazy i przemyślenia związane z posiadaniem psa. Woli pozostać przy roli reportera i relacjonować kolejne przygody ze swoim pupilem. Udaje mu się to, więc jeśli ktoś poszukuje sympatycznej opowieści z psem w roli głównej, to „Szczęście nazywa się Lucky” będzie dobrym wyborem.
czwartek, 12 sierpnia 2010
Ryszard Sadaj: Terapia Pauliny P.
WS, Kraków 2010.
Nieudany dziennik
Przy imitowaniu formy diariusza trzeba umiejętnie wcielić się w prezentowanego bohatera. Bez tego fałsz będzie zbyt wyraźny i zaprzeczy powieściowemu realizmowi, a co za tym idzie – oddali przyjemność płynącą z dobrej lektury. Ryszard Sadaj w książce „Terapia Pauliny P.” tej zasady nie przestrzega – i tym samym strzela sobie literackiego samobója. Prowadzi narrację z punktu widzenia kobiety w średnim wieku, doświadczonej żony i matki – i ten pomysł byłby trafiony, jeśli wziąć pod uwagę modę na poszukujące swojej drogi życiowej trzydziestki. Tyle że świat widzi Sadaj uparcie po swojemu i nie stara się nawet udawać, że jest inaczej. W efekcie powstaje w „Terapii Pauliny P.” dziwna hybryda, twór, który z wyglądu przypomina kobietę, a z psychiki, sposobu wyrażania się i stereotypowych ujęć damsko-męskich relacji okazuje się facetem, w dodatku raczej prostakiem. To nie może być udane połączenie, zwłaszcza że szwankuje u Sadaja również fabuła.
Paulina P. zaczyna prowadzić dziennik po wizycie u psychoterapeuty. Zastanawia się nad swoim życiem: jest żoną Mariana, krakowskiego literata, który zajmuje się głównie nadużywaniem alkoholu (kiedy nie nadużywa, idzie do łóżka z Pauliną – a dobry seks wynagradza bohaterce okresy pijaństwa). Paulina ma dwie przyjaciółki w typie nieznośnych przekupek (obie szukają partnerów przez biuro matrymonialne, a na spotkania z ewentualnymi kandydatami do ołtarza wysyłają naiwną Paulinę). Kobieta ma też dwoje dzieci, z których jedno przez trzy czwarte książki zajmuje się wyciskaniem pryszczy, co autor podkreśla z wyraźną lubością, a drugie nie ma cech szczególnych. Oboje zwracają się do matki w trzeciej osobie („niech mama pomyśli”). Kolejne wydarzenia są tu przewidywalne, można bez trudu odgadnąć, jak skończą się ledwo naszkicowane przez Sadaja wątki. Sytuacje bywają najczęściej przerysowane, jednak wyolbrzymienie prowadzi tu do niezbyt przyjemnej karykaturalizacji. Sadaj próbuje być naturalny i przekonujący, ale te jego wysiłki widać wyraźnie – zbyt wyraźnie, by uwierzyć w naturalność. Paulina P. robi z siebie idiotkę na każdym kroku, ale z własnego zidiocenia nie zdaje sobie sprawy i niestety nie przekona w ten sposób do siebie odbiorców. Tam, gdzie chciał być autor żartobliwy, jest żałosny, tam, gdzie chciał być przekonujący – jest nudny. I tak przez całą książkę. „Terapię Pauliny P.” można doczytać tylko z chęci pastwienia się nad autorem, któremu bohaterowie już na początku wymknęli się spod kontroli i nie potrafią dopasować się do własnych charakterystyk.
Przy całym imitowaniu luzackiego tempa opowiadania, przy sztucznej swobodzie, z jaką Sadaj chce prowadzić opowieść, rażą jego „literackie” naleciałości językowe, głównie „gdyż” i „lecz” – wygląda na to, że autor nie mógł się zdecydować na to, czy chce być elegancki i książkowy, czy też chce się wstrzelić w styl potoczny i bliski językowi ulicy.
Te wszystkie niekonsekwencje psują odbiór książki i sprawiają, że żadna z czytelniczek nie będzie utożsamiać się z bohaterką. Sadaj kobiet nie rozumie i dał tego wyraźne świadectwo. W „Terapii Pauliny P.” brakuje dobrych uzasadnień, mocnego zakotwiczenia wydarzeń w rzeczywistości przy jednoczesnej chęci odwzorowywania zwyczajnej, codziennej egzystencji. Sadajowi po prostu nie udało się zgranie pomysłu i jego realizacji. Wystarczyło przerobić tę historię na „męską” wersję i już mielibyśmy do czynienia ze zwykłym czytadłem, niekoniecznie budzącym zachwyt, ale przynajmniej strawnym.
Nieudany dziennik
Przy imitowaniu formy diariusza trzeba umiejętnie wcielić się w prezentowanego bohatera. Bez tego fałsz będzie zbyt wyraźny i zaprzeczy powieściowemu realizmowi, a co za tym idzie – oddali przyjemność płynącą z dobrej lektury. Ryszard Sadaj w książce „Terapia Pauliny P.” tej zasady nie przestrzega – i tym samym strzela sobie literackiego samobója. Prowadzi narrację z punktu widzenia kobiety w średnim wieku, doświadczonej żony i matki – i ten pomysł byłby trafiony, jeśli wziąć pod uwagę modę na poszukujące swojej drogi życiowej trzydziestki. Tyle że świat widzi Sadaj uparcie po swojemu i nie stara się nawet udawać, że jest inaczej. W efekcie powstaje w „Terapii Pauliny P.” dziwna hybryda, twór, który z wyglądu przypomina kobietę, a z psychiki, sposobu wyrażania się i stereotypowych ujęć damsko-męskich relacji okazuje się facetem, w dodatku raczej prostakiem. To nie może być udane połączenie, zwłaszcza że szwankuje u Sadaja również fabuła.
Paulina P. zaczyna prowadzić dziennik po wizycie u psychoterapeuty. Zastanawia się nad swoim życiem: jest żoną Mariana, krakowskiego literata, który zajmuje się głównie nadużywaniem alkoholu (kiedy nie nadużywa, idzie do łóżka z Pauliną – a dobry seks wynagradza bohaterce okresy pijaństwa). Paulina ma dwie przyjaciółki w typie nieznośnych przekupek (obie szukają partnerów przez biuro matrymonialne, a na spotkania z ewentualnymi kandydatami do ołtarza wysyłają naiwną Paulinę). Kobieta ma też dwoje dzieci, z których jedno przez trzy czwarte książki zajmuje się wyciskaniem pryszczy, co autor podkreśla z wyraźną lubością, a drugie nie ma cech szczególnych. Oboje zwracają się do matki w trzeciej osobie („niech mama pomyśli”). Kolejne wydarzenia są tu przewidywalne, można bez trudu odgadnąć, jak skończą się ledwo naszkicowane przez Sadaja wątki. Sytuacje bywają najczęściej przerysowane, jednak wyolbrzymienie prowadzi tu do niezbyt przyjemnej karykaturalizacji. Sadaj próbuje być naturalny i przekonujący, ale te jego wysiłki widać wyraźnie – zbyt wyraźnie, by uwierzyć w naturalność. Paulina P. robi z siebie idiotkę na każdym kroku, ale z własnego zidiocenia nie zdaje sobie sprawy i niestety nie przekona w ten sposób do siebie odbiorców. Tam, gdzie chciał być autor żartobliwy, jest żałosny, tam, gdzie chciał być przekonujący – jest nudny. I tak przez całą książkę. „Terapię Pauliny P.” można doczytać tylko z chęci pastwienia się nad autorem, któremu bohaterowie już na początku wymknęli się spod kontroli i nie potrafią dopasować się do własnych charakterystyk.
Przy całym imitowaniu luzackiego tempa opowiadania, przy sztucznej swobodzie, z jaką Sadaj chce prowadzić opowieść, rażą jego „literackie” naleciałości językowe, głównie „gdyż” i „lecz” – wygląda na to, że autor nie mógł się zdecydować na to, czy chce być elegancki i książkowy, czy też chce się wstrzelić w styl potoczny i bliski językowi ulicy.
Te wszystkie niekonsekwencje psują odbiór książki i sprawiają, że żadna z czytelniczek nie będzie utożsamiać się z bohaterką. Sadaj kobiet nie rozumie i dał tego wyraźne świadectwo. W „Terapii Pauliny P.” brakuje dobrych uzasadnień, mocnego zakotwiczenia wydarzeń w rzeczywistości przy jednoczesnej chęci odwzorowywania zwyczajnej, codziennej egzystencji. Sadajowi po prostu nie udało się zgranie pomysłu i jego realizacji. Wystarczyło przerobić tę historię na „męską” wersję i już mielibyśmy do czynienia ze zwykłym czytadłem, niekoniecznie budzącym zachwyt, ale przynajmniej strawnym.
środa, 11 sierpnia 2010
Bill Bryson: Zapiski z wielkiego kraju
Zysk i S-ka, Poznań 2010 (wyd. II).
Stan Stanów
Można mieć zastrzeżenia co do stylu felietonów Billa Brysona – zastrzeżenia, płynące, o czym trzeba pamiętać, przede wszystkim z różnic kulturowych w poczuciu humoru i komiczności – ale nie zmienia to faktu, że jego książki czyta się dobrze. Dlatego sięgnęłam po „Zapiski z wielkiego kraju” i dałam się porwać rejestrowi absurdów i dowcipnych narzekań na codzienność w Stanach Zjednoczonych. Do USA Bryson powrócił po mieszkaniu w Anglii – z żoną Angielką i dziećmi, którym niezbyt podobało się podzielanie zachwytów ojca nad tym, co amerykańskie. Dzięki zderzeniu mód, pomysłów i zachowań w Anglii i w USA, powstała seria felietonów kąśliwych, chociaż, jak to autor ma w zwyczaju, także mocno przesadzonych.
W „Zapiskach z wielkiego kraju”, felietonach z końca lat 90., uderza podczas lektury powtarzająca się obserwacja: do jak bardzo bezsensownych osiągnięć dojdzie człowiek, który chce sobie uprościć życie do granic możliwości. W związku z tym opisy maszynki do rozdrabniania odpadków, zamontowanej w zlewie, miliona wzorów butów do biegania czy braku chodników (skoro wszędzie ludzie i tak chcą dojeżdżać samochodami) pojawiają się w tym tomie i wybrzmiewają z ogromną siłą. Bryson próbuje zwrócić uwagę na wszechobecny konsumpcjonizm, drwi z marketingowych ofert w katalogach wysyłkowych i z bezmyślności rodaków, wyręczanych z obowiązku zastanowienia się przez odpowiednie zapisy w instrukcjach. Wyłania się z tego wszystkiego obraz raczej zatrważający, nawet jeśli odbiorcy pamiętają, że, po pierwsze, Bryson koloryzuje i przesadza, a po drugie – czasem niepotrzebnie generalizuje. Atak na głupotę łączy się w tej książce z seriami smakowitych przykładów, opatrzonych zabawnymi komentarzami – i tym razem nawet jeśli opinie Brysona wydadzą się polskim czytelnikom za mało subtelne (a przypuszczalnie tak właśni będzie, jako że w tym humorze miejsca na subtelności nie ma) – to i tak wywołają uśmiech. Są miejscami złośliwe, ironiczne lub satyryczne, zwykle drapieżne i bezkompromisowe – po Brysona sięgać mogą także fani Clarksona – nie powinni być rozczarowani.
„Zapiskami z wielkiego kraju” rządzi statystyka. Jeśli w podróżach po Europie Bryson mógł za każdym razem prezentować nowe przyzwyczajenia i absurdy danego kraju, lub choćby rejestrować zmieniający się krajobraz, to w tomie poświęconym Stanom często posiłkuje się liczbami. Ogromna ilość felietonów stanowi przegląd i analizy danych statystycznych – oczywiście potraktowanych z przymrużeniem oka i opatrzonych obrazowymi wnioskami, nie ma zatem obaw, że „Zapiski” zmęczą albo znudzą niecierpliwych odbiorców. Gazetowe felietony są z konieczności krótkie – a ze względu na stopień nasycenia komizmem – zawsze ciekawe. Liczący 400 stron tom pochłania się szybko i bez uczucia irytacji, nawet gdy widoczne są dla czytelników starania autora, by być dowcipnym.
Teksty zgromadzone w tej książce są pomysłowe i ładne także od strony retorycznej. Trafiają do wyobraźni odbiorców i budzą śmiech, nie męczą i zachęcają do kontynuowania lektury. Być może dlatego, że autor pisze o czymś, co dobrze poznał, więc nie buduje swoich sądów na przypadkowych i płytkich obserwacjach, a szuka komentarzy niebanalnych i refleksyjnych, a przy tym okraszonych ogromną dawką żartów. Chociaż sprawia wrażenie, jakby nigdy nie miał zamiaru mówić poważnie, to spod kolejnych spostrzeżeń przebija ogromna troska o kraj i społeczeństwo. Maska wesołka pozwala zatem Brysonowi na dotykanie bolesnych często i przykrych spraw – to współczesny błazen, który nie chce wyłącznie rozbawiać.
„Zapiski z wielkiego kraju” to dobra pozycja do zapoznania się z Brysonem, jego charakterystycznym stylem pisania i przenikliwością, podsycaną dowcipem. O niebo lepsza od „Ani tu, ani tam” książka doczekała się już drugiego wydania.
Stan Stanów
Można mieć zastrzeżenia co do stylu felietonów Billa Brysona – zastrzeżenia, płynące, o czym trzeba pamiętać, przede wszystkim z różnic kulturowych w poczuciu humoru i komiczności – ale nie zmienia to faktu, że jego książki czyta się dobrze. Dlatego sięgnęłam po „Zapiski z wielkiego kraju” i dałam się porwać rejestrowi absurdów i dowcipnych narzekań na codzienność w Stanach Zjednoczonych. Do USA Bryson powrócił po mieszkaniu w Anglii – z żoną Angielką i dziećmi, którym niezbyt podobało się podzielanie zachwytów ojca nad tym, co amerykańskie. Dzięki zderzeniu mód, pomysłów i zachowań w Anglii i w USA, powstała seria felietonów kąśliwych, chociaż, jak to autor ma w zwyczaju, także mocno przesadzonych.
W „Zapiskach z wielkiego kraju”, felietonach z końca lat 90., uderza podczas lektury powtarzająca się obserwacja: do jak bardzo bezsensownych osiągnięć dojdzie człowiek, który chce sobie uprościć życie do granic możliwości. W związku z tym opisy maszynki do rozdrabniania odpadków, zamontowanej w zlewie, miliona wzorów butów do biegania czy braku chodników (skoro wszędzie ludzie i tak chcą dojeżdżać samochodami) pojawiają się w tym tomie i wybrzmiewają z ogromną siłą. Bryson próbuje zwrócić uwagę na wszechobecny konsumpcjonizm, drwi z marketingowych ofert w katalogach wysyłkowych i z bezmyślności rodaków, wyręczanych z obowiązku zastanowienia się przez odpowiednie zapisy w instrukcjach. Wyłania się z tego wszystkiego obraz raczej zatrważający, nawet jeśli odbiorcy pamiętają, że, po pierwsze, Bryson koloryzuje i przesadza, a po drugie – czasem niepotrzebnie generalizuje. Atak na głupotę łączy się w tej książce z seriami smakowitych przykładów, opatrzonych zabawnymi komentarzami – i tym razem nawet jeśli opinie Brysona wydadzą się polskim czytelnikom za mało subtelne (a przypuszczalnie tak właśni będzie, jako że w tym humorze miejsca na subtelności nie ma) – to i tak wywołają uśmiech. Są miejscami złośliwe, ironiczne lub satyryczne, zwykle drapieżne i bezkompromisowe – po Brysona sięgać mogą także fani Clarksona – nie powinni być rozczarowani.
„Zapiskami z wielkiego kraju” rządzi statystyka. Jeśli w podróżach po Europie Bryson mógł za każdym razem prezentować nowe przyzwyczajenia i absurdy danego kraju, lub choćby rejestrować zmieniający się krajobraz, to w tomie poświęconym Stanom często posiłkuje się liczbami. Ogromna ilość felietonów stanowi przegląd i analizy danych statystycznych – oczywiście potraktowanych z przymrużeniem oka i opatrzonych obrazowymi wnioskami, nie ma zatem obaw, że „Zapiski” zmęczą albo znudzą niecierpliwych odbiorców. Gazetowe felietony są z konieczności krótkie – a ze względu na stopień nasycenia komizmem – zawsze ciekawe. Liczący 400 stron tom pochłania się szybko i bez uczucia irytacji, nawet gdy widoczne są dla czytelników starania autora, by być dowcipnym.
Teksty zgromadzone w tej książce są pomysłowe i ładne także od strony retorycznej. Trafiają do wyobraźni odbiorców i budzą śmiech, nie męczą i zachęcają do kontynuowania lektury. Być może dlatego, że autor pisze o czymś, co dobrze poznał, więc nie buduje swoich sądów na przypadkowych i płytkich obserwacjach, a szuka komentarzy niebanalnych i refleksyjnych, a przy tym okraszonych ogromną dawką żartów. Chociaż sprawia wrażenie, jakby nigdy nie miał zamiaru mówić poważnie, to spod kolejnych spostrzeżeń przebija ogromna troska o kraj i społeczeństwo. Maska wesołka pozwala zatem Brysonowi na dotykanie bolesnych często i przykrych spraw – to współczesny błazen, który nie chce wyłącznie rozbawiać.
„Zapiski z wielkiego kraju” to dobra pozycja do zapoznania się z Brysonem, jego charakterystycznym stylem pisania i przenikliwością, podsycaną dowcipem. O niebo lepsza od „Ani tu, ani tam” książka doczekała się już drugiego wydania.
wtorek, 10 sierpnia 2010
Maria Tibbar: Bajki dla duszy. Serowy Książę i inne opowiadania
WAM, Kraków 2010.
Baśnie
Mała książeczka wydana w serii WAM „dla duszy” kierowana jest tym razem do odbiorców, którzy lubią proste historie z ukrytym przesłaniem. „Serowy Książę i inne opowiadania” to publikacja przeznaczona przede wszystkim dla dzieci – ale i co wrażliwsi dorośli znajdą tu coś dla siebie. Nie ma wprawdzie w miniaturowych historyjkach Marii Tibbar opowieści na miarę „Małego Księcia”, treści przekazanych w sposób, który zapewniłby tym opowiadaniom nieśmiertelność i stałe miejsce w kanonie lektur – ale teksty z książki „Serowy Książę” mogą przydać się porządkującym świat maluchom.
Uderzają w tym zestawie przede wszystkim nieskomplikowane fabuły. Wszystkie chyba opowiadania poprowadzone są jednotorowo i bez zaskakujących zwrotów akcji, historie zaczynają się i kończą w punkcie pomysłu – reszta jest dążeniem do konkretnego, przygotowanego wcześniej przesłania. Maria Tibbar sięga po kreatywne rozwiązania głównie w momencie tworzenia charakterystyk swoich najważniejszych bohaterów: wyposaża ich w umiejętności niespotykane, każe doświadczać rzeczy niedostępnych zwykłemu odbiorcy i wprowadza lekko oniryczną atmosferę baśniowości – zresztą to do baśni współczesnych najbardziej zbliżają się opowiadania z tomiku „Bajek dla duszy”. W „Serowym Księciu” część historii trzeba przenieść do realnego świata, autorka proponuje nałożenie na siebie dwóch obrazów – efektem są historyjki mądrościowe, pouczające, a przy tym i lekkie, chociaż nie wszystkim pasujące. Bywa, że największą przeszkodą w lekturze okazuje się ta sama jednokierunkowość wysiłków, która spodoba się najmłodszym – i którą wymusza niewielka objętość pozycji (książeczka ma zaledwie 80 stron). Opowiadania są raczej przewidywalne, bo, mimo że autorka chętnie sięga do świata fantazji, czytelne są w nich nawiązania do rzeczywistości. Cytaty z realiów nadają lekturze rytm i zdradzają finał – ale w końcu baśnie ceni się także za prostotę, więc Maria Tibbar może być usprawiedliwiona.
Do jednowątkowych akcji dochodzi prosta narracja. Autorka „Serowego Księcia” nie próbuje nawet czarować słowem, pisze zwyczajnie, jakby opowiadała historyjkę dziecku. Nie ma tu niezrozumiałego słownictwa czy rozbudowanej składni – jest płynna opowieść, niebudząca okrzyków zachwytu – ale też i wolna od poważnych błędów. Tibbar nie pozostawi w umysłach dorosłych czytelników estetycznych wzruszeń – trafi natomiast bez trudu do dzieci, dla których liczy się głównie oś fabularna. Autorka tak wczuła się w prowadzenie baśniowej narracji, że każde opowiadanie kończy wielokropkiem, nie zamyka historii, a sugeruje ich ciąg dalszy, który już każdy musi dopisać sobie w wyobraźni samodzielnie.
„Serowy Książę” – zresztą jak i inne pozycje z serii „dla duszy” świetnie nadaje się na prezent. Książeczka została pięknie wydana (twarda okładka, kolorowe i ładne ilustracje) – a z uwagi na baśniowy charakter kolejnych opowiastek nadaje się nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych. Maria Tibbar chce uczyć wrażliwości i przyjaźni, próbuje chronić przed lękiem i gloryfikuje dobroć czy odwagę. Ten niepozorny tomik przyniesie odbiorcom sporo materiału do refleksji, zachęci do spełniania marzeń i realizowania nawet najbardziej śmiałych pomysłów. Pozwoli odbiorcom zrozumieć siebie, a dorosłym umożliwi budzenie w sobie dziecka. Proste historyjki Marii Tibbar przypominają czytelnikom o tym, co jest najważniejsze w życiu i w międzyludzkich relacjach – a na tego typu książki zawsze będzie zapotrzebowanie.
Baśnie
Mała książeczka wydana w serii WAM „dla duszy” kierowana jest tym razem do odbiorców, którzy lubią proste historie z ukrytym przesłaniem. „Serowy Książę i inne opowiadania” to publikacja przeznaczona przede wszystkim dla dzieci – ale i co wrażliwsi dorośli znajdą tu coś dla siebie. Nie ma wprawdzie w miniaturowych historyjkach Marii Tibbar opowieści na miarę „Małego Księcia”, treści przekazanych w sposób, który zapewniłby tym opowiadaniom nieśmiertelność i stałe miejsce w kanonie lektur – ale teksty z książki „Serowy Książę” mogą przydać się porządkującym świat maluchom.
Uderzają w tym zestawie przede wszystkim nieskomplikowane fabuły. Wszystkie chyba opowiadania poprowadzone są jednotorowo i bez zaskakujących zwrotów akcji, historie zaczynają się i kończą w punkcie pomysłu – reszta jest dążeniem do konkretnego, przygotowanego wcześniej przesłania. Maria Tibbar sięga po kreatywne rozwiązania głównie w momencie tworzenia charakterystyk swoich najważniejszych bohaterów: wyposaża ich w umiejętności niespotykane, każe doświadczać rzeczy niedostępnych zwykłemu odbiorcy i wprowadza lekko oniryczną atmosferę baśniowości – zresztą to do baśni współczesnych najbardziej zbliżają się opowiadania z tomiku „Bajek dla duszy”. W „Serowym Księciu” część historii trzeba przenieść do realnego świata, autorka proponuje nałożenie na siebie dwóch obrazów – efektem są historyjki mądrościowe, pouczające, a przy tym i lekkie, chociaż nie wszystkim pasujące. Bywa, że największą przeszkodą w lekturze okazuje się ta sama jednokierunkowość wysiłków, która spodoba się najmłodszym – i którą wymusza niewielka objętość pozycji (książeczka ma zaledwie 80 stron). Opowiadania są raczej przewidywalne, bo, mimo że autorka chętnie sięga do świata fantazji, czytelne są w nich nawiązania do rzeczywistości. Cytaty z realiów nadają lekturze rytm i zdradzają finał – ale w końcu baśnie ceni się także za prostotę, więc Maria Tibbar może być usprawiedliwiona.
Do jednowątkowych akcji dochodzi prosta narracja. Autorka „Serowego Księcia” nie próbuje nawet czarować słowem, pisze zwyczajnie, jakby opowiadała historyjkę dziecku. Nie ma tu niezrozumiałego słownictwa czy rozbudowanej składni – jest płynna opowieść, niebudząca okrzyków zachwytu – ale też i wolna od poważnych błędów. Tibbar nie pozostawi w umysłach dorosłych czytelników estetycznych wzruszeń – trafi natomiast bez trudu do dzieci, dla których liczy się głównie oś fabularna. Autorka tak wczuła się w prowadzenie baśniowej narracji, że każde opowiadanie kończy wielokropkiem, nie zamyka historii, a sugeruje ich ciąg dalszy, który już każdy musi dopisać sobie w wyobraźni samodzielnie.
„Serowy Książę” – zresztą jak i inne pozycje z serii „dla duszy” świetnie nadaje się na prezent. Książeczka została pięknie wydana (twarda okładka, kolorowe i ładne ilustracje) – a z uwagi na baśniowy charakter kolejnych opowiastek nadaje się nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych. Maria Tibbar chce uczyć wrażliwości i przyjaźni, próbuje chronić przed lękiem i gloryfikuje dobroć czy odwagę. Ten niepozorny tomik przyniesie odbiorcom sporo materiału do refleksji, zachęci do spełniania marzeń i realizowania nawet najbardziej śmiałych pomysłów. Pozwoli odbiorcom zrozumieć siebie, a dorosłym umożliwi budzenie w sobie dziecka. Proste historyjki Marii Tibbar przypominają czytelnikom o tym, co jest najważniejsze w życiu i w międzyludzkich relacjach – a na tego typu książki zawsze będzie zapotrzebowanie.
poniedziałek, 9 sierpnia 2010
Ewa Grocholska: Paryska pokojówka
Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Sen o luksusie
Kto ma ochotę na ciekawą powieść obyczajową, która w dodatku rewelacyjnie uzupełnia spisywane w ostatnich latach przez przedstawicieli emigracji zarobkowej historie z życia za granicami kraju, sięgnąć powinien obowiązkowo po „Paryską pokojówkę” Ewy Grocholskiej. Ta autorka, na przekór literackim trendom i modom, przesunęła akcję w czasie – do lat 70. XX wieku i przedstawiła lekko autobiografizującą opowieść o dwóch młodych dziewczynach, studentkach ASP, które wyjeżdżają na wakacje do pracy w Paryżu. Agnieszka (narratorka) i jej przyjaciółka, Ewka, mają szansę na moment wyrwać się z szarego kraju – w Paryżu pracują jako pokojówki w jednym z hoteli, a w wolnych chwilach przesiadują w knajpkach i piją wino. Na swojej drodze spotykają wielu życzliwych ludzi – między innymi rodaka, Mariana, który proponuje im darmowe zakwaterowanie – trafiają też na superprzystojnych chłopaków. Nie zawsze mają tyle szczęścia – za nielegalne rysowanie portretów zatrzymuje je policja, o mały włos też nie zostają żonami muzułmanów – na szczęście większość przygód kończy się zwykle dobrze, a dziewczynom wiele uchodzi na sucho. Zawierają w Paryżu cenne przyjaźnie, a wszystkie zarobione pieniądze wydają na przyjemności – i tak najważniejsze będą wspomnienia.
Książka Ewy Grocholskiej przynosi miłe wytchnienie od standardowych tematów literatury dzisiejszej emigracji zarobkowej. Ma na to wpływ oddalenie czasowe, ale też różnica celów: Aga i Ewka nie pracują, żeby zgromadzić oszczędności. Pracują, by móc się utrzymać w Paryżu – ale do pieniędzy nie przywiązują wielkiej wagi. Liczy się dla nich przygoda, ciekawe znajomości, odskocznia od ponurego na co dzień kraju. Bohaterki nie muszą też przeżywać upokorzeń – to one dyktują warunki zmęczonej pracodawczyni. Silne swoją młodością i zahartowane przez PRL radzą sobie w niekonwencjonalny sposób z kolejnymi wyzwaniami. Przed tragediami chronią ich zawsze życzliwi ludzie – a dojrzali partnerzy nie pozwalają na popełnianie głupstw. Grocholska proponuje optymistyczną bajkę, na świat patrzy przez różowe okulary i roztacza nad swoimi bohaterkami parasol ochronny – lecz łatwo jej to wybaczyć, bo książkę czyta się naprawdę dobrze. W „Paryskiej pokojówce” znajdą się może dwa – trzy miejsca, w których autorka niepotrzebnie powtarza, jako niespodziankę, informację, którą podała już wcześniej, ale nawet to nie może zburzyć przyjemności płynącej z lektury.
Ta książka pełna jest przyjaźni, krzepiących historii o ludzkiej życzliwości i bezinteresownej pomocy. Tu wszystko jest możliwe dzięki stałemu wsparciu ze strony początkowo zupełnie obcych osób – a kluczem do sukcesu okazuje się być zaufanie a także honor. Dwie sympatyczne dziewczyny, które w stolicy mody, szyku i elegancji przechadzają się w znoszonych dżinsach i własnoręcznie wykonanych (ze starych spodni) kaszkietach wnoszą w lekko senną atmosferę miasta spore ożywienie. I chociaż Ewa Grocholska czasami wpada w niebezpieczne koleiny, a czasem posługuje się zupełnie niepotrzebnie schematami – nic nie jest w stanie zakłócić atmosfery ciepła i optymizmu, bijącej z kart powieści.
Elementy autobiograficzne, sygnalizowane już w smutnym wstępie-dedykacji, sprawiają, że jeszcze lepiej czyta się tę historię. Zresztą Ewa Grocholska jest autentyczna, nietrudno uwierzyć w odmalowywane przez nią emocje – dzięki temu odsunięta w czasie fabuła wciąż wydaje się żywa i świeża, a sama autorka – odkrywcza. „Paryska pokojówka” to książka smakowita, wyśmienita lektura, kiedy chce się zabić czas – a przy tym wciągająca i do ostatniej strony atrakcyjna. Naturalność pomieszana z bajkowym snem o życiu w luksusie spotkały się tu i dały apetyczną mieszankę.
Żeby w pełni cieszyć się lekturą, wystarczy zapomnieć o zwyczajnym świecie i codziennych troskach – i dać się poprowadzić Ewie Grocholskiej. Wrażeń na pewno nie zabraknie.
Sen o luksusie
Kto ma ochotę na ciekawą powieść obyczajową, która w dodatku rewelacyjnie uzupełnia spisywane w ostatnich latach przez przedstawicieli emigracji zarobkowej historie z życia za granicami kraju, sięgnąć powinien obowiązkowo po „Paryską pokojówkę” Ewy Grocholskiej. Ta autorka, na przekór literackim trendom i modom, przesunęła akcję w czasie – do lat 70. XX wieku i przedstawiła lekko autobiografizującą opowieść o dwóch młodych dziewczynach, studentkach ASP, które wyjeżdżają na wakacje do pracy w Paryżu. Agnieszka (narratorka) i jej przyjaciółka, Ewka, mają szansę na moment wyrwać się z szarego kraju – w Paryżu pracują jako pokojówki w jednym z hoteli, a w wolnych chwilach przesiadują w knajpkach i piją wino. Na swojej drodze spotykają wielu życzliwych ludzi – między innymi rodaka, Mariana, który proponuje im darmowe zakwaterowanie – trafiają też na superprzystojnych chłopaków. Nie zawsze mają tyle szczęścia – za nielegalne rysowanie portretów zatrzymuje je policja, o mały włos też nie zostają żonami muzułmanów – na szczęście większość przygód kończy się zwykle dobrze, a dziewczynom wiele uchodzi na sucho. Zawierają w Paryżu cenne przyjaźnie, a wszystkie zarobione pieniądze wydają na przyjemności – i tak najważniejsze będą wspomnienia.
Książka Ewy Grocholskiej przynosi miłe wytchnienie od standardowych tematów literatury dzisiejszej emigracji zarobkowej. Ma na to wpływ oddalenie czasowe, ale też różnica celów: Aga i Ewka nie pracują, żeby zgromadzić oszczędności. Pracują, by móc się utrzymać w Paryżu – ale do pieniędzy nie przywiązują wielkiej wagi. Liczy się dla nich przygoda, ciekawe znajomości, odskocznia od ponurego na co dzień kraju. Bohaterki nie muszą też przeżywać upokorzeń – to one dyktują warunki zmęczonej pracodawczyni. Silne swoją młodością i zahartowane przez PRL radzą sobie w niekonwencjonalny sposób z kolejnymi wyzwaniami. Przed tragediami chronią ich zawsze życzliwi ludzie – a dojrzali partnerzy nie pozwalają na popełnianie głupstw. Grocholska proponuje optymistyczną bajkę, na świat patrzy przez różowe okulary i roztacza nad swoimi bohaterkami parasol ochronny – lecz łatwo jej to wybaczyć, bo książkę czyta się naprawdę dobrze. W „Paryskiej pokojówce” znajdą się może dwa – trzy miejsca, w których autorka niepotrzebnie powtarza, jako niespodziankę, informację, którą podała już wcześniej, ale nawet to nie może zburzyć przyjemności płynącej z lektury.
Ta książka pełna jest przyjaźni, krzepiących historii o ludzkiej życzliwości i bezinteresownej pomocy. Tu wszystko jest możliwe dzięki stałemu wsparciu ze strony początkowo zupełnie obcych osób – a kluczem do sukcesu okazuje się być zaufanie a także honor. Dwie sympatyczne dziewczyny, które w stolicy mody, szyku i elegancji przechadzają się w znoszonych dżinsach i własnoręcznie wykonanych (ze starych spodni) kaszkietach wnoszą w lekko senną atmosferę miasta spore ożywienie. I chociaż Ewa Grocholska czasami wpada w niebezpieczne koleiny, a czasem posługuje się zupełnie niepotrzebnie schematami – nic nie jest w stanie zakłócić atmosfery ciepła i optymizmu, bijącej z kart powieści.
Elementy autobiograficzne, sygnalizowane już w smutnym wstępie-dedykacji, sprawiają, że jeszcze lepiej czyta się tę historię. Zresztą Ewa Grocholska jest autentyczna, nietrudno uwierzyć w odmalowywane przez nią emocje – dzięki temu odsunięta w czasie fabuła wciąż wydaje się żywa i świeża, a sama autorka – odkrywcza. „Paryska pokojówka” to książka smakowita, wyśmienita lektura, kiedy chce się zabić czas – a przy tym wciągająca i do ostatniej strony atrakcyjna. Naturalność pomieszana z bajkowym snem o życiu w luksusie spotkały się tu i dały apetyczną mieszankę.
Żeby w pełni cieszyć się lekturą, wystarczy zapomnieć o zwyczajnym świecie i codziennych troskach – i dać się poprowadzić Ewie Grocholskiej. Wrażeń na pewno nie zabraknie.
piątek, 6 sierpnia 2010
Renata Opala: Dzienniczek zakręconej nastolatki, cz. 3
Skrzat, Kraków 2010.
Zwyczajnie o codzienności
Renata Opala „Dzienniczkiem zakręconej nastolatki” trafiła do młodych odbiorczyń – właśnie ukazała się w Skrzacie trzecia część przygód Asi – wbrew tytułowi zupełnie zwyczajnej dziewczyny z przeciętnymi zwykle problemami i wiodącej spokojną egzystencję. Wprowadzeni w poprzednich tomach bohaterowie przewijają się i przez tę opowieść, Aśka relacjonuje ich doznania z równym zaangażowaniem, jak swoje. Wielowątkową historię skupioną w miniaturowym tomiku trudno byłoby okiełznać, ale autorka wybrała konwencję dziennikową i w ten sposób usprawiedliwić może wszystkie narracyjne szaleństwa – a tych będzie w „Dzienniczku” całkiem sporo.
Główna bohaterka, dwunastoletnia Asia, ma tajemniczego wielbiciela: ktoś wciąż przyczepia do klamki jej drzwi małe bukieciki kwiatków. Kolega z klasy, na co dzień raczej nie budzący entuzjazmu dziewczyn, zaprasza Aśkę bez przerwy na pizzę własnego wyrobu i swoim szarmanckim zachowaniem wyróżnia się na tle rozwydrzonej młodzieży. Starsza siostra Aśki, Ludwika, odnosi sukcesy w pływaniu, co niestety wiąże się z wieloma wyrzeczeniami. Mysia z odzyskaną mamą także przeżywa chwile szczęścia – zyskuje właśnie nowego tatusia, lecz trapi się myślą, co powiedziałby na to jej nieżyjący ojciec. Dziewczynka szuka pomocy u przyjaciół i zmusza ich do wyjaśniania spraw trudnych – przy okazji z pewnymi tematami oswoją się czytelnicy.
W „Dzienniczku zakręconej nastolatki” dzieje się bardzo dużo. Aśka produkuje krótkie notatki, przeładowane treścią i mocno ekspresyjne – tempo akcji oraz ilość emocji nie pozwalają na stopniowe rozwijanie fabuły, zresztą – to raczej zestaw powiązanych ze sobą wątków niż klasyczna, spójna opowieść. Aśka podbiera ubrania starszej siostrze, a kosmetyki – mamie, ironicznie komentuje typowe a niezbyt chlubne zachowania rówieśniczek – w ten sposób Opala przemyca dorosłe oceny w historii dla dziewczynek, które jeszcze podstępu nie dostrzegą.
Narracja przepełniona jest w tym tomiku tytułami i fragmentami piosenek. Aśka trochę zbyt szczegółowo relacjonuje na przykład przebieg dyskoteki, podając kolejne przeboje, raczej znane starszym odbiorcom niż dzisiejsza dwunastolatka. Jasne, że czytelniczki mogą o konkretne utwory zapytać rodziców – lecz raczej nie wczują się przez to w atmosferę opowieści. Zwłaszcza że dodatkowo Aśka manifestuje swoją dojrzałość i samodzielność, a przez to przeświecają tony wychowawcze. Z rozsądną postawą bohaterki momentami kontrastuje jej język: Renata Opala bardzo stara się podkreślić dwie rzeczy: po pierwsze, że Aśka jest nastolatką wyluzowaną, wbrew zachowaniom, zgodnym z wymogami rodziców – i po drugie, że jest dziewczyną nieświadomie modną i slang młodzieżowy podchwytuje niemal mimowolnie. Tyle że przyzwyczajenia językowe Aśki nie zawsze brzmią dobrze. Wszechobecni „kolesie” na określenie zwyczajnych kolegów w końcu zaczną razić. Renata Opala nie posługuje się przecież prawdziwym żargonem dzieciaków, proponuje za to język przez siebie podrasowany. Równie dobrze mogłaby z tych zabiegów zrezygnować, skoro i tak pełna ekspresji opowieść będzie dla czytelniczek atrakcyjna. Redakcja książki nie rezygnuje z nietrafionego pomysłu zapisywania wypowiedzi w cudzysłowach zamiast od myślników: przecież nie ma potrzeby mnożenia znaków, jednak taki sposób zapisu pojawia się konsekwentnie od pierwszego tomu. Szkoda.
„Dzienniczek zakręconej nastolatki” to historia zwyczajnej bohaterki opisana prostym i przystępnym językiem, propozycja w zasadzie dla wszystkich dzieci – w szczególności natomiast dla małych dziewczynek. Szybko się tę książkę czyta, głównie ze względu na krótkie wpisy i szybkie zmiany akcji.
Zwyczajnie o codzienności
Renata Opala „Dzienniczkiem zakręconej nastolatki” trafiła do młodych odbiorczyń – właśnie ukazała się w Skrzacie trzecia część przygód Asi – wbrew tytułowi zupełnie zwyczajnej dziewczyny z przeciętnymi zwykle problemami i wiodącej spokojną egzystencję. Wprowadzeni w poprzednich tomach bohaterowie przewijają się i przez tę opowieść, Aśka relacjonuje ich doznania z równym zaangażowaniem, jak swoje. Wielowątkową historię skupioną w miniaturowym tomiku trudno byłoby okiełznać, ale autorka wybrała konwencję dziennikową i w ten sposób usprawiedliwić może wszystkie narracyjne szaleństwa – a tych będzie w „Dzienniczku” całkiem sporo.
Główna bohaterka, dwunastoletnia Asia, ma tajemniczego wielbiciela: ktoś wciąż przyczepia do klamki jej drzwi małe bukieciki kwiatków. Kolega z klasy, na co dzień raczej nie budzący entuzjazmu dziewczyn, zaprasza Aśkę bez przerwy na pizzę własnego wyrobu i swoim szarmanckim zachowaniem wyróżnia się na tle rozwydrzonej młodzieży. Starsza siostra Aśki, Ludwika, odnosi sukcesy w pływaniu, co niestety wiąże się z wieloma wyrzeczeniami. Mysia z odzyskaną mamą także przeżywa chwile szczęścia – zyskuje właśnie nowego tatusia, lecz trapi się myślą, co powiedziałby na to jej nieżyjący ojciec. Dziewczynka szuka pomocy u przyjaciół i zmusza ich do wyjaśniania spraw trudnych – przy okazji z pewnymi tematami oswoją się czytelnicy.
W „Dzienniczku zakręconej nastolatki” dzieje się bardzo dużo. Aśka produkuje krótkie notatki, przeładowane treścią i mocno ekspresyjne – tempo akcji oraz ilość emocji nie pozwalają na stopniowe rozwijanie fabuły, zresztą – to raczej zestaw powiązanych ze sobą wątków niż klasyczna, spójna opowieść. Aśka podbiera ubrania starszej siostrze, a kosmetyki – mamie, ironicznie komentuje typowe a niezbyt chlubne zachowania rówieśniczek – w ten sposób Opala przemyca dorosłe oceny w historii dla dziewczynek, które jeszcze podstępu nie dostrzegą.
Narracja przepełniona jest w tym tomiku tytułami i fragmentami piosenek. Aśka trochę zbyt szczegółowo relacjonuje na przykład przebieg dyskoteki, podając kolejne przeboje, raczej znane starszym odbiorcom niż dzisiejsza dwunastolatka. Jasne, że czytelniczki mogą o konkretne utwory zapytać rodziców – lecz raczej nie wczują się przez to w atmosferę opowieści. Zwłaszcza że dodatkowo Aśka manifestuje swoją dojrzałość i samodzielność, a przez to przeświecają tony wychowawcze. Z rozsądną postawą bohaterki momentami kontrastuje jej język: Renata Opala bardzo stara się podkreślić dwie rzeczy: po pierwsze, że Aśka jest nastolatką wyluzowaną, wbrew zachowaniom, zgodnym z wymogami rodziców – i po drugie, że jest dziewczyną nieświadomie modną i slang młodzieżowy podchwytuje niemal mimowolnie. Tyle że przyzwyczajenia językowe Aśki nie zawsze brzmią dobrze. Wszechobecni „kolesie” na określenie zwyczajnych kolegów w końcu zaczną razić. Renata Opala nie posługuje się przecież prawdziwym żargonem dzieciaków, proponuje za to język przez siebie podrasowany. Równie dobrze mogłaby z tych zabiegów zrezygnować, skoro i tak pełna ekspresji opowieść będzie dla czytelniczek atrakcyjna. Redakcja książki nie rezygnuje z nietrafionego pomysłu zapisywania wypowiedzi w cudzysłowach zamiast od myślników: przecież nie ma potrzeby mnożenia znaków, jednak taki sposób zapisu pojawia się konsekwentnie od pierwszego tomu. Szkoda.
„Dzienniczek zakręconej nastolatki” to historia zwyczajnej bohaterki opisana prostym i przystępnym językiem, propozycja w zasadzie dla wszystkich dzieci – w szczególności natomiast dla małych dziewczynek. Szybko się tę książkę czyta, głównie ze względu na krótkie wpisy i szybkie zmiany akcji.
czwartek, 5 sierpnia 2010
Sven Nordqvist: Pettson na biwaku
Media Rodzina, Poznań 2010.
Noc pod namiotem
Kolorowa ilustracja na okładce książki „Pettson na biwaku” może trochę zaskakiwać, jeśli tytuł potraktuje się jako zapowiedź realistycznej historii. Widnieje na okładce rozstawiający namiot mężczyzna. Pomagają mu w pracy zwierzęta – kot i kury. Kto by po tym wprowadzeniu nadal liczyć będzie na zwykłą opowiastkę, rozczaruje się przy pierwszym akapicie – kiedy kot Findus przemówi. Od tej pory nie będzie już cienia szansy na normalną, mocno osadzoną w rzeczywistości relację. Na szczęście. Sven Nordqvist daje upust wyobraźni, konwencja bajki umożliwia mu łączenie świata zwierząt i ludzi – a dzięki temu też uruchomienie wyrazistego dowcipu, który przypadnie do gustu dzieciom oraz ich rodzicom.
Kot Findus znajduje na strychu dziwną zieloną kiełbasę. Jego zdumienie potęgują wyjaśnienia Pettsona, że to namiot, w którym śpi się na biwaku. Staruszek Pettson decyduje się więc na wycieczkę, by zaprezentować Findusowi zasadę działania namiotu, a przy okazji powrócić do doświadczeń z młodości. Nie wszystko wychodzi tak, jak to sobie Pettson zaplanował, zwłaszcza że chętne do nocowania w namiocie jest stadko upartych kur. W takiej sytuacji najlepiej rozbić namiot w ogrodzie – tylko co powiedzą na to wścibscy sąsiedzi?
Nordqvist w atrakcyjny dla maluchów sposób połączył zwyczajną opowiastkę z bajkowymi zachowaniami zwierząt. W historii byłoby mało niezwykłości, gdyby nie fakt, że kot Findus i wszystkie kury mówią ludzkim językiem, bez trudu mogą porozumiewać się z Pettsonem i nikogo taki stan rzeczy nie dziwi – może poza sąsiadem Pettsona. Autor zderza naiwny i prosty sposób postrzegania świata, jaki reprezentuje kot Findus – z rozsądnym podejściem staruszka. Pettsonowi nie brakuje jednak także typowo dziecięcej umiejętności cieszenia się chwilą, skłonności do lekkiego szaleństwa i zabawy. Być może ze względu na taką charakterystykę bohater został przedstawiony jako staruszek a nie mężczyzna w sile wieku.
Kluczem do tej opowiastki jest dowcip. Mnóstwo w książce humorystycznych scenek, które rozświetlają zwyczajne z pozoru, a bajkowe w wymowie sytuacje. Zabawny jest kot Findus ze swoimi pytaniami, zabawne są oceny zachowania bohaterów. Scen Nordqvist to również ilustrator książki – przemyca zatem żarty także w rysunkach: jedna z kur, przygotowując się do snu, wyjmuje z walizki specjalnie przygotowaną bieliznę, mysz czeka z kieliszkiem na jajko tuż pod jedną z kur. Tropienie tych drobiazgów stanowi dodatkową rozrywkę dla małych i większych czytelników.
Liczy się w tym tomie też warstwa edukacyjna, a może po prostu zbliżenie do prawdziwego życia. Pettson tłumaczy kotu, do czego służy namiot – ale potem to Findus odkrywa, że nocą w namiocie wyostrzają się zmysły, a wtedy wyobraźnia podsuwa najrozmaitsze obrazy. Nordqvist pozwala swojemu bohaterowi także rozprawić się z plotkarzami: człowieka, który rozgłasza nieprawdziwe informacje, staruszek Pettson raczy zmyśloną, ale atrakcyjniejszą niż potencjalna plotka, opowieścią. Dystans postaci do siebie samych jest bardzo wyraźny i uprzyjemnia lekturę – wszystko, co dzieje się w tej historii, zostało przedstawione z przymrużeniem oka, dostarcza rozrywki i tematów do dyskusji z dzieckiem.
Serią książeczek o Pettsonie i Findusie wpisuje się Sven Nordqvist w cały cykl optymistycznych szwedzkich książeczek obrazkowych dla najmłodszych. Nie ma tu przemocy, agresji, zła ani nieprzyjemnych doznań. Wszystko obraca się wokół łagodnego, choć niepozbawionego żywszych uczuć motywu. Galeria sympatycznych, chociaż czasem dziwacznych, bohaterów wywołuje uśmiech na twarzach dzieci – a całości dopełniają ogromne, kolorowe i pełne szczegółów ilustracje. Sven Nordqvist doskonale wie, jak opowiadać proste a intrygujące historie. Książkę „Pettson na biwaku” można bez obaw podsunąć każdemu maluchowi.
Noc pod namiotem
Kolorowa ilustracja na okładce książki „Pettson na biwaku” może trochę zaskakiwać, jeśli tytuł potraktuje się jako zapowiedź realistycznej historii. Widnieje na okładce rozstawiający namiot mężczyzna. Pomagają mu w pracy zwierzęta – kot i kury. Kto by po tym wprowadzeniu nadal liczyć będzie na zwykłą opowiastkę, rozczaruje się przy pierwszym akapicie – kiedy kot Findus przemówi. Od tej pory nie będzie już cienia szansy na normalną, mocno osadzoną w rzeczywistości relację. Na szczęście. Sven Nordqvist daje upust wyobraźni, konwencja bajki umożliwia mu łączenie świata zwierząt i ludzi – a dzięki temu też uruchomienie wyrazistego dowcipu, który przypadnie do gustu dzieciom oraz ich rodzicom.
Kot Findus znajduje na strychu dziwną zieloną kiełbasę. Jego zdumienie potęgują wyjaśnienia Pettsona, że to namiot, w którym śpi się na biwaku. Staruszek Pettson decyduje się więc na wycieczkę, by zaprezentować Findusowi zasadę działania namiotu, a przy okazji powrócić do doświadczeń z młodości. Nie wszystko wychodzi tak, jak to sobie Pettson zaplanował, zwłaszcza że chętne do nocowania w namiocie jest stadko upartych kur. W takiej sytuacji najlepiej rozbić namiot w ogrodzie – tylko co powiedzą na to wścibscy sąsiedzi?
Nordqvist w atrakcyjny dla maluchów sposób połączył zwyczajną opowiastkę z bajkowymi zachowaniami zwierząt. W historii byłoby mało niezwykłości, gdyby nie fakt, że kot Findus i wszystkie kury mówią ludzkim językiem, bez trudu mogą porozumiewać się z Pettsonem i nikogo taki stan rzeczy nie dziwi – może poza sąsiadem Pettsona. Autor zderza naiwny i prosty sposób postrzegania świata, jaki reprezentuje kot Findus – z rozsądnym podejściem staruszka. Pettsonowi nie brakuje jednak także typowo dziecięcej umiejętności cieszenia się chwilą, skłonności do lekkiego szaleństwa i zabawy. Być może ze względu na taką charakterystykę bohater został przedstawiony jako staruszek a nie mężczyzna w sile wieku.
Kluczem do tej opowiastki jest dowcip. Mnóstwo w książce humorystycznych scenek, które rozświetlają zwyczajne z pozoru, a bajkowe w wymowie sytuacje. Zabawny jest kot Findus ze swoimi pytaniami, zabawne są oceny zachowania bohaterów. Scen Nordqvist to również ilustrator książki – przemyca zatem żarty także w rysunkach: jedna z kur, przygotowując się do snu, wyjmuje z walizki specjalnie przygotowaną bieliznę, mysz czeka z kieliszkiem na jajko tuż pod jedną z kur. Tropienie tych drobiazgów stanowi dodatkową rozrywkę dla małych i większych czytelników.
Liczy się w tym tomie też warstwa edukacyjna, a może po prostu zbliżenie do prawdziwego życia. Pettson tłumaczy kotu, do czego służy namiot – ale potem to Findus odkrywa, że nocą w namiocie wyostrzają się zmysły, a wtedy wyobraźnia podsuwa najrozmaitsze obrazy. Nordqvist pozwala swojemu bohaterowi także rozprawić się z plotkarzami: człowieka, który rozgłasza nieprawdziwe informacje, staruszek Pettson raczy zmyśloną, ale atrakcyjniejszą niż potencjalna plotka, opowieścią. Dystans postaci do siebie samych jest bardzo wyraźny i uprzyjemnia lekturę – wszystko, co dzieje się w tej historii, zostało przedstawione z przymrużeniem oka, dostarcza rozrywki i tematów do dyskusji z dzieckiem.
Serią książeczek o Pettsonie i Findusie wpisuje się Sven Nordqvist w cały cykl optymistycznych szwedzkich książeczek obrazkowych dla najmłodszych. Nie ma tu przemocy, agresji, zła ani nieprzyjemnych doznań. Wszystko obraca się wokół łagodnego, choć niepozbawionego żywszych uczuć motywu. Galeria sympatycznych, chociaż czasem dziwacznych, bohaterów wywołuje uśmiech na twarzach dzieci – a całości dopełniają ogromne, kolorowe i pełne szczegółów ilustracje. Sven Nordqvist doskonale wie, jak opowiadać proste a intrygujące historie. Książkę „Pettson na biwaku” można bez obaw podsunąć każdemu maluchowi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)