Świat Książki, Warszawa 2012.
Najlepsze z najlepszych
Mam zaufanie do Łukasza Maciejewskiego – ten autor udowadnia, że potrafi o filmie i ludziach z nim związanych pisać zajmująco a bez czołobitności, nawet kiedy przez tekst przedzierają się jego osobiste sympatie. I nie zawodzi też Maciejewski potężnym tomem „Aktorki” – zbiorem nie wywiadów i nie biograficznych esejów a spotkań z paniami, które zapisały się w historii polskiego kina i teatru. 20 nazwisk – między innymi Nina Andrycz, Anna Dymna, Barbara Krafftówna, Irena Kwiatkowska, Marta Lipińska, Danuta Stenka czy Danuta Szaflarska – to 20 historii o różnym brzmieniu, cały zestaw ogromnych i różnorodnych opowieści, emocji, wspomnień i ocen. Każda z aktorek zyskuje szansę na opowiedzenie o swojej pracy, rodzinie i pasjach, o podejściu do zawodu i lekcji u największych mistrzów, każda może zaprezentować się tak, jak chce. Bo Maciejewski jest dyskretny i przede wszystkim słucha. Nie ingeruje w opowieści, nie prostuje tego, co zafałszowała pamięć – chce przekazać obraz taki, jaki wciąż funkcjonuje w wyobraźni rozmówczyni.
Stosuje autor ciekawą formę na zaprezentowanie wszystkich wiadomości. Odchodzi od modnych biografii w stylu pop – kolaży z boleśnie wycinanych z kontekstu wypowiedzi – i buduje spójne teksty o swoich bohaterkach. Przywołuje ich role, decyzje i działania, przygląda się recenzjom – a całą ogromną pracę badawczą filtruje potem przez własne wspomnienia i wrażenia. To z kolei konfrontuje ze zwierzeniami aktorek: wplata w narrację ich (wyróżnione graficznie) komentarze i wyjaśnienia, często bardzo obszerne, a także… pełne nieistotnych, fatycznych elementów (zaproszenie do poczęstunku, opinia o autorze, drobny żarcik, komentarz dotyczący chwili a odbiorcom niepotrzebny) – i właśnie dzięki tym detalom szkice żyją i nie należą do pomnikowych nudnych wypracowań „na cześć”. Aktorki bywają złośliwe, dowcipne lub troskliwe, a z przypadkowo rzucanych a tutaj zatrzymanych uwag da się często wiele o nich powiedzieć – nie mówiąc o tym, że pełnią podobne drobiazgi również rolę humorystyczną i sprawiają, że dobrze się książkę czyta.
Maciejewski pozwala mówić swoim bohaterkom, uważnie słucha i nie próbuje promować siebie przez przytaczanie pytań, rezygnuje z konwencji wywiadu i w ten sposób nie dość, że unika rutyny (o którą byłoby łatwo w tak rozbudowanym tomie), to jeszcze zapewnia tekstowi dobrą dynamikę. Nigdy czytelnicy nie wiedzą, w którą stronę skręci kolejny szkic – niby autor nawiązuje zawsze do najbardziej znanych ról i zadań (Akogo? u Ewy Błaszczyk, Nikifor i babka Kiepska u Krystyny Feldman), ale nie zamyka się w kręgu informacji z pierwszych stron gazet, pozwala dostrzec różne oblicza aktorek i rozmawia z nimi nie tylko o rolach, które przyniosły im popularność. Także dzięki temu może uzyskać wiele odcieni emocji. Odbiorcom „Aktorki” mogą się zatem spodobać nie tylko ze względu na obecność kobiet, które stworzyły niezapomniane kreacje. Maciejewski to gwarancja ciekawych i merytorycznych tekstów, podbudowanych jeszcze poczuciem humoru. Lekkie pióro i dobry pomysł idą tu w parze i sprawiają, że lektura tego potężnego tomu mija niemal niezauważalnie. Wiele tu ciekawostek i wiadomości, które nie pojawiały się zbyt często w wywiadach, nie ma natomiast męczącej przewidywalności, schematów czy pogoni za sensacją. Między innymi dzięki świetnemu porozumieniu, jakie Łukasz Maciejewski osiąga z aktorkami, książka może się bardzo podobać.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
piątek, 30 listopada 2012
czwartek, 29 listopada 2012
Poczytaj mi, mamo. Księga trzecia
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Nie tylko dla dzieci
W pokoleniach dzisiejszych rodziców i dziadków ta seria budzi zrozumiały sentyment – w latach 70. i 80. małe, kwadratowe i niepozorne książeczki z serii „Poczytaj mi, mamo” często zastępowały dobranocki, były najlepszymi lekturami przed snem, a i antidotum na nudę. Nasza Księgarnia zdecydowała się na ekskluzywne reprinty tamtych bajek – ukazał się już trzeci tom (czyli trzecia dziesiątka bajek) i chyba ogromna większość odbiorców ma nadzieję, że na tym nie koniec – każdy chce odnaleźć tu swoje ulubione historie i cieszyć się rozpoznawanymi mimo upływu lat ilustracjami.
Nie ma tu przypadkowych autorów – twórcy z „Poczytaj mi, mamo” weszli do klasyki nie tylko literatury czwartej. Podobnie jest zresztą i z ilustratorami (bardzo cieszy odkrywanie tych najbardziej charakterystycznych – Lutczyna czy Wandy Orlińskiej). Wydawnictwo przypomina te małe bajki w całości – razem z reprintami okładek, strony ze stopką, strony tytułowej i czwartej strony okładki z charakterystycznym logo serii – wspomnienia u starszych odbiorców budzić się będą już na widok obrazka z tytułem. A odkrywane po latach tomiki wcale nie tracą na jakości, wprost przeciwnie – znaleźć w nich można nieczytelne kiedyś płaszczyzny, mrugnięcia okiem do dorosłych i rozmaite intertekstualia. Dla dzisiejszych maluchów będą to świetne historyjki – czasem życiowe (scenki z domu, przedszkola czy podwórka), czasem zakorzenione w wyobraźni lub też „informacyjne” – nigdy natomiast nie nudne. Zaletą tych tomików jest różnorodność tematyczna i emocjonalna – dawniej autorzy nie koncentrowali się przesadnie na edukacyjnej warstwie utworów, nie tworzyli zatem tendencyjnych, jednokierunkowych i przewidywalnych fabuł, a żywe i barwne historie, do których chętnie się wracało. I teraz bajki z Naszej Księgarni konkurować mogą z aktualnie wydawanymi tekstami dla najmłodszych, zadając kłam twierdzeniom, że dla młodszych dzieci bardziej odpowiednie są historie obrazkowe, a starsze pociechy muszą otrzymywać wyraźne pouczenia i wskazówki, jak postępować. „Poczytaj mi, mamo. Księga trzecia” – podobnie jak poprzednie części – przywraca wiarę w uniwersalność i moc literatury czwartej. Ta książka – a właściwie dziesięć małych wierszy i opowiadań – jest też owocem wiary w dzieci jako odbiorców inteligentnych, uważnych i łaknących zabawy.
Dwa kręgi odbiorców ma ta publikacja i dla obu została pod względem edytorskim przygotowana pięknie. Dla dzieci to zestaw bajek, tym ciekawszy, że zróżnicowany także pod względem graficznym. Maluchy są już dziś przyzwyczajane do podobnych wydań: twarda okładka i ciężki kredowy papier sugerują im tom wartościowy i konkurujący z wydawanymi bajkami. Za to dorosłym, znającym dawne „zgrzebne” wydania bajek z tej serii, książka jawić się będzie jako skarb także o sporej wartości sentymentalnej – a przy okazji i gadżet, rodzaj miłego prezentu dla bliskich. Niewiele jest takich lektur dziecięcych, na widok których dorosły chciałby powiększyć swoją biblioteczkę. Jednak seria „Poczytaj mi, mamo” należy do wyjątków: nikt z dawnych odbiorców nie będzie chciał się jej dobrowolnie pozbyć. I chociaż małe tomiki z reguły w końcu trafiały do młodszego rodzeństwa lub dzieci znajomych, wznowienia Naszej Księgarni każdy zechce mieć dla siebie. Kto wie, może za kilkanaście lat i dzisiejsze maluchy wspominać będą z przyjemnością czar książeczek, które przetrwały próbę czasu i cieszyły pokolenia. Niewiele reprintów ma taką siłę, jak seria „Poczytaj mi, mamo” w nowym, atrakcyjnym wydaniu.
Nie tylko dla dzieci
W pokoleniach dzisiejszych rodziców i dziadków ta seria budzi zrozumiały sentyment – w latach 70. i 80. małe, kwadratowe i niepozorne książeczki z serii „Poczytaj mi, mamo” często zastępowały dobranocki, były najlepszymi lekturami przed snem, a i antidotum na nudę. Nasza Księgarnia zdecydowała się na ekskluzywne reprinty tamtych bajek – ukazał się już trzeci tom (czyli trzecia dziesiątka bajek) i chyba ogromna większość odbiorców ma nadzieję, że na tym nie koniec – każdy chce odnaleźć tu swoje ulubione historie i cieszyć się rozpoznawanymi mimo upływu lat ilustracjami.
Nie ma tu przypadkowych autorów – twórcy z „Poczytaj mi, mamo” weszli do klasyki nie tylko literatury czwartej. Podobnie jest zresztą i z ilustratorami (bardzo cieszy odkrywanie tych najbardziej charakterystycznych – Lutczyna czy Wandy Orlińskiej). Wydawnictwo przypomina te małe bajki w całości – razem z reprintami okładek, strony ze stopką, strony tytułowej i czwartej strony okładki z charakterystycznym logo serii – wspomnienia u starszych odbiorców budzić się będą już na widok obrazka z tytułem. A odkrywane po latach tomiki wcale nie tracą na jakości, wprost przeciwnie – znaleźć w nich można nieczytelne kiedyś płaszczyzny, mrugnięcia okiem do dorosłych i rozmaite intertekstualia. Dla dzisiejszych maluchów będą to świetne historyjki – czasem życiowe (scenki z domu, przedszkola czy podwórka), czasem zakorzenione w wyobraźni lub też „informacyjne” – nigdy natomiast nie nudne. Zaletą tych tomików jest różnorodność tematyczna i emocjonalna – dawniej autorzy nie koncentrowali się przesadnie na edukacyjnej warstwie utworów, nie tworzyli zatem tendencyjnych, jednokierunkowych i przewidywalnych fabuł, a żywe i barwne historie, do których chętnie się wracało. I teraz bajki z Naszej Księgarni konkurować mogą z aktualnie wydawanymi tekstami dla najmłodszych, zadając kłam twierdzeniom, że dla młodszych dzieci bardziej odpowiednie są historie obrazkowe, a starsze pociechy muszą otrzymywać wyraźne pouczenia i wskazówki, jak postępować. „Poczytaj mi, mamo. Księga trzecia” – podobnie jak poprzednie części – przywraca wiarę w uniwersalność i moc literatury czwartej. Ta książka – a właściwie dziesięć małych wierszy i opowiadań – jest też owocem wiary w dzieci jako odbiorców inteligentnych, uważnych i łaknących zabawy.
Dwa kręgi odbiorców ma ta publikacja i dla obu została pod względem edytorskim przygotowana pięknie. Dla dzieci to zestaw bajek, tym ciekawszy, że zróżnicowany także pod względem graficznym. Maluchy są już dziś przyzwyczajane do podobnych wydań: twarda okładka i ciężki kredowy papier sugerują im tom wartościowy i konkurujący z wydawanymi bajkami. Za to dorosłym, znającym dawne „zgrzebne” wydania bajek z tej serii, książka jawić się będzie jako skarb także o sporej wartości sentymentalnej – a przy okazji i gadżet, rodzaj miłego prezentu dla bliskich. Niewiele jest takich lektur dziecięcych, na widok których dorosły chciałby powiększyć swoją biblioteczkę. Jednak seria „Poczytaj mi, mamo” należy do wyjątków: nikt z dawnych odbiorców nie będzie chciał się jej dobrowolnie pozbyć. I chociaż małe tomiki z reguły w końcu trafiały do młodszego rodzeństwa lub dzieci znajomych, wznowienia Naszej Księgarni każdy zechce mieć dla siebie. Kto wie, może za kilkanaście lat i dzisiejsze maluchy wspominać będą z przyjemnością czar książeczek, które przetrwały próbę czasu i cieszyły pokolenia. Niewiele reprintów ma taką siłę, jak seria „Poczytaj mi, mamo” w nowym, atrakcyjnym wydaniu.
Lidia Stanisławska: Jak nie zrobić kariery, czyli potyczki z show-biznesem
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Ze świata gwiazd
To jest dobry pomysł, żeby pod pretekstem anegdot z życia sław pisać o sobie – w rytmie felietonowym, bez sztucznych schematów narzucanych przez autobiografie. Pisać o tym, co się akurat skojarzy i przypomni, co wydaje się ciekawe lub – co chce się utrwalić. Pisać bez oglądania się na zwyczaje i mody, własnym, mocno zindywidualizowanym stylem. Bez celu, który pokonałby aspekt rozrywkowy, bez chęci trafienia do kanonu literatury. Lekko pisać na marginesie codziennego życia i plotkarskich tendencji mediów. Taki pomysł wybrała Lidia Stanisławska na swój tom „Jak nie zrobić kariery, czyli potyczki z show-biznesem”.
Ta książka jest zbiorem felietonów i wspomnień, przemyśleń i anegdot, dość luźno ze sobą powiązanych. Autorka opowiada o kolejnych etapach własnej kariery, a przy okazji też daje upust rozmaitym niechęciom czy podbarwionym goryczą obserwacjom. Może pisać o tym, co jej przeszkadza i o tym, co ją cieszy, może komentować zachowania i wypowiedzi kolegów po fachu, może też próbować recenzować współczesne media. Może wszystko, bo żaden temat nie będzie tu się wydawał zbędny. To prywatne silva rerum, zestaw wypowiedzi – zwykle mało istotnych, za to nasyconych ogromnym ładunkiem emocjonalnym. Lidia Stanisławska chętnie sięga po obiegowe dowcipy (lub tłumaczy fragmenty humorystycznych powiedzeń, którymi przesyca narrację), jest wyczulona na anegdoty, ale przy tym nie traci z oczu siebie: to Stanisławska jest dla niej najciekawszym obiektem do opisywania, to meandry jej kariery stanowią najwdzięczniejszy temat do przedstawiania w poszarpanej quasi-autobiografii. Trochę przypomina w tych wynurzeniach Olgę Lipińską, z tym, że Lipińska swoje wywody zakotwicza w kulturze, a Stanisławska w popkulturze i medialnej papce.
Język jest tu nieprzezroczysty i musi minąć chwila, by czytelnicy przyzwyczaili się do swoistego rozpaplania, stałej obecności kolokwializmów i nasyconych gwałtownymi uczuciami zwrotów. Stanisławska wcale nie chce tonować nastrojów, wręcz przeciwnie, stara się bardzo, by jej reakcje nie budziły w opisach żadnych wątpliwości. A obok ekspresyjności są i erudycyjne (zwykle związane z muzyką) popisy, które pozwalają autorce uciec od posądzeń o miałkość, płycizny i banały ubrane w lekką formę.
Co ciekawe, opowiastki Stanisławskiej nie mają stałej konstrukcji. Autorka nie zawsze szuka wyrazistych zakończeń, nie trzyma się kurczowo raz zarysowanego tematu. Pozwala myślom na swobodne błądzenie w czasie i przestrzeni, gra skojarzeniami, plotkuje i zwierza się, dzieli się własnymi przekonaniami i próbuje czytelników raz rozbawiać, raz – zabawiać. Cała dość spora (prawie 300 stron) książka składa się z takich krótkich i lekkich autobiograficznych tekstów, przetykanych jeszcze felietonami oraz fragmentami ważnych dla autorki piosenek. Czynnikiem przyciągającym odbiorców może być obietnica mówienia o pozakulisowych sprawach show-biznesu.
Lidia Stanisławska często się w swoich felietonach wygłupia, pisze tak, jakby gawędziła, nie dba przesadnie o literackość, zależy jej raczej na odwzorowaniu całej palety odcieni poszczególnych emocji. Bywa prześmiewcza i złośliwa, bywa rozgoryczona – lecz najwięcej jest w jej książce pogody ducha i zwykłej radości istnienia. To książka dla tych czytelników, którzy mają ochotę na odejście od języka współczesnych mediów, ale nie chcą rezygnować z ech show-biznesu i dadzą się uwieść plotkarskiemu stylowi.
Ze świata gwiazd
To jest dobry pomysł, żeby pod pretekstem anegdot z życia sław pisać o sobie – w rytmie felietonowym, bez sztucznych schematów narzucanych przez autobiografie. Pisać o tym, co się akurat skojarzy i przypomni, co wydaje się ciekawe lub – co chce się utrwalić. Pisać bez oglądania się na zwyczaje i mody, własnym, mocno zindywidualizowanym stylem. Bez celu, który pokonałby aspekt rozrywkowy, bez chęci trafienia do kanonu literatury. Lekko pisać na marginesie codziennego życia i plotkarskich tendencji mediów. Taki pomysł wybrała Lidia Stanisławska na swój tom „Jak nie zrobić kariery, czyli potyczki z show-biznesem”.
Ta książka jest zbiorem felietonów i wspomnień, przemyśleń i anegdot, dość luźno ze sobą powiązanych. Autorka opowiada o kolejnych etapach własnej kariery, a przy okazji też daje upust rozmaitym niechęciom czy podbarwionym goryczą obserwacjom. Może pisać o tym, co jej przeszkadza i o tym, co ją cieszy, może komentować zachowania i wypowiedzi kolegów po fachu, może też próbować recenzować współczesne media. Może wszystko, bo żaden temat nie będzie tu się wydawał zbędny. To prywatne silva rerum, zestaw wypowiedzi – zwykle mało istotnych, za to nasyconych ogromnym ładunkiem emocjonalnym. Lidia Stanisławska chętnie sięga po obiegowe dowcipy (lub tłumaczy fragmenty humorystycznych powiedzeń, którymi przesyca narrację), jest wyczulona na anegdoty, ale przy tym nie traci z oczu siebie: to Stanisławska jest dla niej najciekawszym obiektem do opisywania, to meandry jej kariery stanowią najwdzięczniejszy temat do przedstawiania w poszarpanej quasi-autobiografii. Trochę przypomina w tych wynurzeniach Olgę Lipińską, z tym, że Lipińska swoje wywody zakotwicza w kulturze, a Stanisławska w popkulturze i medialnej papce.
Język jest tu nieprzezroczysty i musi minąć chwila, by czytelnicy przyzwyczaili się do swoistego rozpaplania, stałej obecności kolokwializmów i nasyconych gwałtownymi uczuciami zwrotów. Stanisławska wcale nie chce tonować nastrojów, wręcz przeciwnie, stara się bardzo, by jej reakcje nie budziły w opisach żadnych wątpliwości. A obok ekspresyjności są i erudycyjne (zwykle związane z muzyką) popisy, które pozwalają autorce uciec od posądzeń o miałkość, płycizny i banały ubrane w lekką formę.
Co ciekawe, opowiastki Stanisławskiej nie mają stałej konstrukcji. Autorka nie zawsze szuka wyrazistych zakończeń, nie trzyma się kurczowo raz zarysowanego tematu. Pozwala myślom na swobodne błądzenie w czasie i przestrzeni, gra skojarzeniami, plotkuje i zwierza się, dzieli się własnymi przekonaniami i próbuje czytelników raz rozbawiać, raz – zabawiać. Cała dość spora (prawie 300 stron) książka składa się z takich krótkich i lekkich autobiograficznych tekstów, przetykanych jeszcze felietonami oraz fragmentami ważnych dla autorki piosenek. Czynnikiem przyciągającym odbiorców może być obietnica mówienia o pozakulisowych sprawach show-biznesu.
Lidia Stanisławska często się w swoich felietonach wygłupia, pisze tak, jakby gawędziła, nie dba przesadnie o literackość, zależy jej raczej na odwzorowaniu całej palety odcieni poszczególnych emocji. Bywa prześmiewcza i złośliwa, bywa rozgoryczona – lecz najwięcej jest w jej książce pogody ducha i zwykłej radości istnienia. To książka dla tych czytelników, którzy mają ochotę na odejście od języka współczesnych mediów, ale nie chcą rezygnować z ech show-biznesu i dadzą się uwieść plotkarskiemu stylowi.
środa, 28 listopada 2012
Boel Westin: Tove Jansson. Mama Muminków
Marginesy, Warszawa 2012.
Bajki w cieniu katastrof
Niby Muminki wprowadzały odbiorców w swój własny świat i sekrety spokojnej doliny, a jednak zawsze miały jakieś tajemnice – i zawsze ciążyło nad nimi widmo katastrofy. Niby Dolina Muminków była azylem i oazą spokoju, ale wciąż coś budziło strach. I mimo przekonań dzisiejszych wydawców, że dla dzieci pisać trzeba bez motywów budzących strach – oraz najlepiej z dużą dawką pedagogicznych napomnień – opowieści Tove Jansson cieszą się ogromnym uznaniem dzieci i dorosłych. O sile tych lektur, a także o życiu i twórczości autorki, opowiada Boel Westin w obszernej i arcyciekawej biografii (która momentami chce zmieniać się w monografię świata Muminków) „Tove Jansson. Mama Muminków”. To pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy zetknęli się z niezwykłymi trollami i chcieliby choć trochę poznać kulisy ich powstawania. Ale to także znakomity tytuł dla wiernych czytelników Jansson, oscylujący między powiadaniem życia a próbami dokonywania analiz dzieł.
Boel Westin czuje się emocjonalnie związana z bohaterką swojej książki, a także z wytworami jej wyobraźni – co sprawia, że może z pełnym zrozumieniem prowadzić czytelników przez meandry egzystencji autorki jako malarki i pisarki. Jest fachowa, kiedy dokonuje analiz dzieł Jansson (nawet jeśli uzna się, że nadużywa tu narzędzi podsuwanych przez Freuda), a sprawia wrażenie czułej i opiekuńczej, kiedy przedstawia życie prywatne Tove Jansson, jej relacje z rodzicami, związki, homoseksualizm i urządzanie domu. Sporą część obszernej biografii zajmują Muminki – w pewnym momencie opowieść o Tove Jansson zamienia się w historię o Muminkach, perypetie wydawnicze, pomysły edytorskie, recepcję, zwiększającą się popularność – aż po zainteresowanie produktem największych fabryk snów. Boel Westin otrzymuje dostęp do archiwum Tove Jansson i ze zgromadzonych tam materiałów wyłuskuje to, co najbardziej zainteresuje odbiorców. Wszystko, o czym pisze, niemal natychmiast zyskuje ilustrację – przytaczane są tu grafiki Tove Jansson, zdjęcia czy fragmenty zapisków i dzieł. Nie ma praktycznie motywu, który rozbudziłby ciekawość czytelników i pozostał zawieszony czy zapomniany. Westin ponadto wybiera dobry sposób prezentowania życia i dorobku popularnej autorki – o egzystencji pisze zajmująco i z zaangażowaniem, a przy omawianiu twórczości z kolei podsuwa fachowe komentarze – pozwala w ten sposób zaspokoić filologiczną ciekawość badaczy, ale nie odstrasza zwyczajnych odbiorców.
Jest „Mama Muminków” pełna tajemniczości i lekkiego lęku, zbliżonego do odczuć płynących z lektury tomów Jansson. Westin nie decyduje się na pogodną beztroskę czy w pełni mroczny klimat skomplikowanych losów postaci, skłania się raczej do tego, by o swojej bohaterce mówić jej językiem i sposobem myślenia. Widać to nie tylko w objaśnianiu dzieł, ale i – chociażby – w czułości przy przedstawianiu Tooti, życiowej partnerki Tove Jansson. Westin może sobie też pozwolić na bardzo szczegółowe, niemal kompletne omawianie losów kolejnych książek. Czytelnicy otrzymają zatem ogrom informacji, lecz nie poczują się nim przytłoczeni, raczej zachłannie będą śledzić losy kreatywnej autorki – a przy okazji dowiedzą się między innymi, jak ewoluowały Muminki. Ta pięćsetstronicowa i niekonwencjonalna biografia intryguje – i ze względu na twórczą drogę bohaterki, i ze względu na jej życiowe wybory, i ze względu na sam styl pisania, styl, który sprawia, że lektura mija niepostrzeżenie i poza zaspokajaniem ciekawości oraz głodu wiedzy dostarcza i odrobinę lekturowej przyjemności.
Bajki w cieniu katastrof
Niby Muminki wprowadzały odbiorców w swój własny świat i sekrety spokojnej doliny, a jednak zawsze miały jakieś tajemnice – i zawsze ciążyło nad nimi widmo katastrofy. Niby Dolina Muminków była azylem i oazą spokoju, ale wciąż coś budziło strach. I mimo przekonań dzisiejszych wydawców, że dla dzieci pisać trzeba bez motywów budzących strach – oraz najlepiej z dużą dawką pedagogicznych napomnień – opowieści Tove Jansson cieszą się ogromnym uznaniem dzieci i dorosłych. O sile tych lektur, a także o życiu i twórczości autorki, opowiada Boel Westin w obszernej i arcyciekawej biografii (która momentami chce zmieniać się w monografię świata Muminków) „Tove Jansson. Mama Muminków”. To pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy zetknęli się z niezwykłymi trollami i chcieliby choć trochę poznać kulisy ich powstawania. Ale to także znakomity tytuł dla wiernych czytelników Jansson, oscylujący między powiadaniem życia a próbami dokonywania analiz dzieł.
Boel Westin czuje się emocjonalnie związana z bohaterką swojej książki, a także z wytworami jej wyobraźni – co sprawia, że może z pełnym zrozumieniem prowadzić czytelników przez meandry egzystencji autorki jako malarki i pisarki. Jest fachowa, kiedy dokonuje analiz dzieł Jansson (nawet jeśli uzna się, że nadużywa tu narzędzi podsuwanych przez Freuda), a sprawia wrażenie czułej i opiekuńczej, kiedy przedstawia życie prywatne Tove Jansson, jej relacje z rodzicami, związki, homoseksualizm i urządzanie domu. Sporą część obszernej biografii zajmują Muminki – w pewnym momencie opowieść o Tove Jansson zamienia się w historię o Muminkach, perypetie wydawnicze, pomysły edytorskie, recepcję, zwiększającą się popularność – aż po zainteresowanie produktem największych fabryk snów. Boel Westin otrzymuje dostęp do archiwum Tove Jansson i ze zgromadzonych tam materiałów wyłuskuje to, co najbardziej zainteresuje odbiorców. Wszystko, o czym pisze, niemal natychmiast zyskuje ilustrację – przytaczane są tu grafiki Tove Jansson, zdjęcia czy fragmenty zapisków i dzieł. Nie ma praktycznie motywu, który rozbudziłby ciekawość czytelników i pozostał zawieszony czy zapomniany. Westin ponadto wybiera dobry sposób prezentowania życia i dorobku popularnej autorki – o egzystencji pisze zajmująco i z zaangażowaniem, a przy omawianiu twórczości z kolei podsuwa fachowe komentarze – pozwala w ten sposób zaspokoić filologiczną ciekawość badaczy, ale nie odstrasza zwyczajnych odbiorców.
Jest „Mama Muminków” pełna tajemniczości i lekkiego lęku, zbliżonego do odczuć płynących z lektury tomów Jansson. Westin nie decyduje się na pogodną beztroskę czy w pełni mroczny klimat skomplikowanych losów postaci, skłania się raczej do tego, by o swojej bohaterce mówić jej językiem i sposobem myślenia. Widać to nie tylko w objaśnianiu dzieł, ale i – chociażby – w czułości przy przedstawianiu Tooti, życiowej partnerki Tove Jansson. Westin może sobie też pozwolić na bardzo szczegółowe, niemal kompletne omawianie losów kolejnych książek. Czytelnicy otrzymają zatem ogrom informacji, lecz nie poczują się nim przytłoczeni, raczej zachłannie będą śledzić losy kreatywnej autorki – a przy okazji dowiedzą się między innymi, jak ewoluowały Muminki. Ta pięćsetstronicowa i niekonwencjonalna biografia intryguje – i ze względu na twórczą drogę bohaterki, i ze względu na jej życiowe wybory, i ze względu na sam styl pisania, styl, który sprawia, że lektura mija niepostrzeżenie i poza zaspokajaniem ciekawości oraz głodu wiedzy dostarcza i odrobinę lekturowej przyjemności.
wtorek, 27 listopada 2012
Nowe przygody Bolka i Lolka. Łowcy tajemnic
Znak, Kraków 2012.
Powrót bohaterów
Cieszy fakt, że bohaterowie popularnej kiedyś dobranocki wciąż budzą zainteresowanie maluchów. Bolek i Lolek nie przegrywają z nowymi, często bardziej przebojowymi bohaterami, nie muszą też być specjalnie upiększani i przenoszeni z dwuwymiarowej bajki w bardziej przestrzenne i efektowne otoczenie. A że najbardziej są kojarzeni z filmem animowanym pozbawionym słownej narracji – nie ma problemu z przetransponowaniem ich do świata książkowego. Tom „Nowe przygody Bolka i Lolka. Łowcy tajemnic” to udany powrót do lubianych postaci – nawet kiedy łączy się z koniecznością doprecyzowania szczegółów, na które w kreskówkach nie było miejsca. Ba – nawet kiedy wiąże się z uwspółcześnianiem bajkowej codzienności i wzbogacaniem jej, na przykład, o telefony komórkowe.
Siedmiu autorów zmierzyło się z pomysłami na przygodowe opowiadania dla najmłodszych, co zaowocowało ośmioma bardzo różnymi historiami – mimo to książka nie straciła na spójności, a bohaterowie – na wiarygodności, także w samym sposobie prowadzenia opowieści nie ma zbyt dużych stylistycznych odstępstw, więc tom da się czytać jako serię przygód chłopców, nie – wypracowań na zadany temat. Najbliższe klimatowi tradycyjnych przygód Bolka i Lolka są opowiadania Macieja Wojtyszki (pomysł z domkiem w ogrodzie) i Rafała Kosika (o przygodzie podczas wyprawy rowerowej). Rodzinną atmosferę dobrze oddaje opowiadanie Grzegorza Gortata. Wojciech Bonowicz pisze o pechu i najbardziej chyba akcentuje obecność gadżetów, na które w dobranocce nie było jeszcze szans. Ewa Karwan-Jastrzębska wybrała baśniową konwencję o wyprawie na drugą stronę lustra, a w drugim opowiadaniu postawiła na mniej modny dziś motyw harcerstwa i wprowadziła do bajki element nieznanej w niej dotąd dyscypliny oraz posłuszeństwa wobec wujka-służbisty. Anna Onichimowska zrezygnowała z trudnego stylu opowiadania i postawiła na sympatyczną fabułkę ze śledztwem w tle. Najbardziej pod względem treści i wierności oryginalnym wątkom zaskakuje Jerzy Illg, który potraktował chłopców jako rówieśników i rywali w walce o serce koleżanki z klasy – chociaż klasyczni bohaterowie wolni byli od romantycznych uniesień, a tym bardziej pojedynków w starym bajkowym stylu.
Bolek i Lolek mówią tu językiem potocznym (czasem zdarza się im wygłosić bardziej literacko brzmiącą kwestię), a autorzy zgodnie wybierają dialog chętniej niż opisy wydarzeń. Nie zmienia to natężenia emocji – wszyscy dostarczą małym odbiorcom sporej dawki rozrywki o niemal tradycyjnym brzmieniu. Bolek i Lolek w tekstowej wersji nie stają się tu mniej sympatyczni, dalej mogą działać na wyobraźnię dzieci, a i przyczyniać się do polubienia przez kilkulatki książek. Dla rodziców-czytaczy może to być lekko sentymentalny powrót do przeszłości (chociaż, na przykład, nie ma tu Toli, za to postać mamy chłopców pojawia się dość często).
Katarzyna Nowak swoimi ilustracjami także przyczynia się do ujednolicenia opowiadań. Nadaje kreskówkowy wygląd pozostałym bohaterom, dopasowując ich do konwencji, w której zostali przedstawieni Bolek i Lolek. Prostymi obrazkami nawiązuje do telewizyjnej serii i przyciąga najmłodszych do śledzenia barwnych przygód. Z Bolkiem i Lolkiem nie sposób się nudzić, więc ładnie wydana książka będzie źródłem dobrej zabawy dla dzieci. Bolek i Lolek dzisiaj – i w wersjach różnych autorów – z powodzeniem mogą konkurować z coraz to bardziej wymyślnymi postaciami z bajek. W wersji Znaku wcale się nie zestarzeli.
Powrót bohaterów
Cieszy fakt, że bohaterowie popularnej kiedyś dobranocki wciąż budzą zainteresowanie maluchów. Bolek i Lolek nie przegrywają z nowymi, często bardziej przebojowymi bohaterami, nie muszą też być specjalnie upiększani i przenoszeni z dwuwymiarowej bajki w bardziej przestrzenne i efektowne otoczenie. A że najbardziej są kojarzeni z filmem animowanym pozbawionym słownej narracji – nie ma problemu z przetransponowaniem ich do świata książkowego. Tom „Nowe przygody Bolka i Lolka. Łowcy tajemnic” to udany powrót do lubianych postaci – nawet kiedy łączy się z koniecznością doprecyzowania szczegółów, na które w kreskówkach nie było miejsca. Ba – nawet kiedy wiąże się z uwspółcześnianiem bajkowej codzienności i wzbogacaniem jej, na przykład, o telefony komórkowe.
Siedmiu autorów zmierzyło się z pomysłami na przygodowe opowiadania dla najmłodszych, co zaowocowało ośmioma bardzo różnymi historiami – mimo to książka nie straciła na spójności, a bohaterowie – na wiarygodności, także w samym sposobie prowadzenia opowieści nie ma zbyt dużych stylistycznych odstępstw, więc tom da się czytać jako serię przygód chłopców, nie – wypracowań na zadany temat. Najbliższe klimatowi tradycyjnych przygód Bolka i Lolka są opowiadania Macieja Wojtyszki (pomysł z domkiem w ogrodzie) i Rafała Kosika (o przygodzie podczas wyprawy rowerowej). Rodzinną atmosferę dobrze oddaje opowiadanie Grzegorza Gortata. Wojciech Bonowicz pisze o pechu i najbardziej chyba akcentuje obecność gadżetów, na które w dobranocce nie było jeszcze szans. Ewa Karwan-Jastrzębska wybrała baśniową konwencję o wyprawie na drugą stronę lustra, a w drugim opowiadaniu postawiła na mniej modny dziś motyw harcerstwa i wprowadziła do bajki element nieznanej w niej dotąd dyscypliny oraz posłuszeństwa wobec wujka-służbisty. Anna Onichimowska zrezygnowała z trudnego stylu opowiadania i postawiła na sympatyczną fabułkę ze śledztwem w tle. Najbardziej pod względem treści i wierności oryginalnym wątkom zaskakuje Jerzy Illg, który potraktował chłopców jako rówieśników i rywali w walce o serce koleżanki z klasy – chociaż klasyczni bohaterowie wolni byli od romantycznych uniesień, a tym bardziej pojedynków w starym bajkowym stylu.
Bolek i Lolek mówią tu językiem potocznym (czasem zdarza się im wygłosić bardziej literacko brzmiącą kwestię), a autorzy zgodnie wybierają dialog chętniej niż opisy wydarzeń. Nie zmienia to natężenia emocji – wszyscy dostarczą małym odbiorcom sporej dawki rozrywki o niemal tradycyjnym brzmieniu. Bolek i Lolek w tekstowej wersji nie stają się tu mniej sympatyczni, dalej mogą działać na wyobraźnię dzieci, a i przyczyniać się do polubienia przez kilkulatki książek. Dla rodziców-czytaczy może to być lekko sentymentalny powrót do przeszłości (chociaż, na przykład, nie ma tu Toli, za to postać mamy chłopców pojawia się dość często).
Katarzyna Nowak swoimi ilustracjami także przyczynia się do ujednolicenia opowiadań. Nadaje kreskówkowy wygląd pozostałym bohaterom, dopasowując ich do konwencji, w której zostali przedstawieni Bolek i Lolek. Prostymi obrazkami nawiązuje do telewizyjnej serii i przyciąga najmłodszych do śledzenia barwnych przygód. Z Bolkiem i Lolkiem nie sposób się nudzić, więc ładnie wydana książka będzie źródłem dobrej zabawy dla dzieci. Bolek i Lolek dzisiaj – i w wersjach różnych autorów – z powodzeniem mogą konkurować z coraz to bardziej wymyślnymi postaciami z bajek. W wersji Znaku wcale się nie zestarzeli.
poniedziałek, 26 listopada 2012
Joanna M. Chmielewska: Niebieska niedźwiedzica
Bajka, Warszawa 2012.
O tolerancji
Nieczęsto autorom literatury czwartej piszącym o tolerancji udaje się uniknąć tendencyjności i płaskich fabułek – skoncentrowani na problemie, tracą na wiarygodności jako twórcy bakowych przestrzeni. Ale Joanna M. Chmielewska z problemem poradziła sobie bez zarzutu, a jej „Niebieską niedźwiedzicę” czyta się z przyjemnością – bo zamiast szybkiego dążenia do celu autorkę interesuje wymyślona kraina. To pozwoli dziecku emocjonalnie towarzyszyć w rozterkach rodzinie miłych niedźwiedzi.
Niebieska niedźwiedzica jest śliczna, wrażliwa i utalentowana. Ma kochających rodziców i swoje marzenia. Jednak inne niedźwiedzie, począwszy od Króla Niedźwiedzi, aż po rówieśników niebieskiej Azul, nie tolerują odmienności. I tak rozpoczyna się kilkupłaszczyznowa walka o przetrwanie we wrogiej społeczności. Dzieci wraz z Azul poznają różne metody radzenia sobie ze złośliwościami – i chociaż mikstura z przebiśniegów należy do bajkowych wymysłów, jej konsekwencja – czyli pewność siebie – to jedna z porad kierowanych do maluchów.
Joanna M. Chmielewska wykorzystuje pełnię możliwości oferowanych przez baśniową konwencję – a baśń swoją doprawia jeszcze szczyptą absurdu (kraina z nietypowo ubarwionymi zwierzętami). To ostatecznie likwiduje dydaktyczne tony i przemówi do maluchów silniej niż jakiekolwiek pouczenia. Warto zauważyć, jak ładnie autorka czerpie z typowych dla baśni motywów i jak subtelnie wprowadza je w swoją opowieść: niby wiele elementów przywołuje na myśl klasyczne fabuły, a jednak w tomie dają zupełnie nową jakość. Do tego ma „Niebieska niedźwiedzica” posmak tradycji, zarówno w konstrukcji opowieści, jak i w sposobie jej przekazywania. Joanna M. Chmielewska dba bowiem o piękno swojej prozy, pobocznymi informacjami wypełnia miejsce na uczucia postaci, pisze z delikatnością i dobrym wyczuciem tempa, w jakim historia powinna płynąć. Literackość tej bajki w pierwszym odbiorze dominuje nad przesłaniem – bez trudu odczytywanym, ale nienachalnym. Do lektury przystępuje się jednak nie ze względów wychowawczych, a dla magii narracji. I tak przecież powinno być z bajkami, autorka przypomina najlepsze osiągnięcia literatury czwartej.
Co ciekawe, chociaż przez długi czas opowieść przesycona jest goryczą (w końcu bohaterka o niebieskim futerku nie może znaleźć akceptacji i uznania), Joanna Chmielewska nie boi się też wprowadzania akcentów humorystycznych – nie bezpośrednio do fabuły, ale do samej narracji. Bez trudu znajduje miejsce na drobne, ale przekonujące maluchy żarty. To także uprzyjemni dzieciom śledzenie historii, a i nada jej pożądanego kształtu – nie tylko baśni z morałem, lecz i atrakcyjnej bajki.
Jona Jung stara się wprowadzić małych odbiorców w atmosferę całej historii. Tworzy przyciągające wzrok duże ilustracje z ogromnymi wręcz sylwetkami niedźwiedzi. Nie zawsze bohaterowie są zadowoleni i uśmiechnięci, na obrazkach prezentują się także nieszczęśliwe niedźwiedzie. Wiele tu w warstwie graficznej akcji, ale „portrety” nieco spowalniają tempo i pozwalają zastanowić się nad przeżyciami czy doświadczeniami postaci. Rysunki – w zgaszonych barwach – zachęcają do tego, by porozmawiać z dzieckiem na temat wydarzeń z bajki oraz odczuć poszczególnych niedźwiedzi, pomagają też uwrażliwić na krzywdę i stanowią lekcję tolerancji wobec inności.
Cieszy fakt, że Joanna M. Chmielewska znalazła sposób na opowiedzenie o akceptacji bez moralizowania i odstraszających tendencyjnością motywów. „Niebieska niedźwiedzica” nawet czytana poza przesłaniem – w dalszym ciągu pozostaje bajką atrakcyjną dla dzieci.
O tolerancji
Nieczęsto autorom literatury czwartej piszącym o tolerancji udaje się uniknąć tendencyjności i płaskich fabułek – skoncentrowani na problemie, tracą na wiarygodności jako twórcy bakowych przestrzeni. Ale Joanna M. Chmielewska z problemem poradziła sobie bez zarzutu, a jej „Niebieską niedźwiedzicę” czyta się z przyjemnością – bo zamiast szybkiego dążenia do celu autorkę interesuje wymyślona kraina. To pozwoli dziecku emocjonalnie towarzyszyć w rozterkach rodzinie miłych niedźwiedzi.
Niebieska niedźwiedzica jest śliczna, wrażliwa i utalentowana. Ma kochających rodziców i swoje marzenia. Jednak inne niedźwiedzie, począwszy od Króla Niedźwiedzi, aż po rówieśników niebieskiej Azul, nie tolerują odmienności. I tak rozpoczyna się kilkupłaszczyznowa walka o przetrwanie we wrogiej społeczności. Dzieci wraz z Azul poznają różne metody radzenia sobie ze złośliwościami – i chociaż mikstura z przebiśniegów należy do bajkowych wymysłów, jej konsekwencja – czyli pewność siebie – to jedna z porad kierowanych do maluchów.
Joanna M. Chmielewska wykorzystuje pełnię możliwości oferowanych przez baśniową konwencję – a baśń swoją doprawia jeszcze szczyptą absurdu (kraina z nietypowo ubarwionymi zwierzętami). To ostatecznie likwiduje dydaktyczne tony i przemówi do maluchów silniej niż jakiekolwiek pouczenia. Warto zauważyć, jak ładnie autorka czerpie z typowych dla baśni motywów i jak subtelnie wprowadza je w swoją opowieść: niby wiele elementów przywołuje na myśl klasyczne fabuły, a jednak w tomie dają zupełnie nową jakość. Do tego ma „Niebieska niedźwiedzica” posmak tradycji, zarówno w konstrukcji opowieści, jak i w sposobie jej przekazywania. Joanna M. Chmielewska dba bowiem o piękno swojej prozy, pobocznymi informacjami wypełnia miejsce na uczucia postaci, pisze z delikatnością i dobrym wyczuciem tempa, w jakim historia powinna płynąć. Literackość tej bajki w pierwszym odbiorze dominuje nad przesłaniem – bez trudu odczytywanym, ale nienachalnym. Do lektury przystępuje się jednak nie ze względów wychowawczych, a dla magii narracji. I tak przecież powinno być z bajkami, autorka przypomina najlepsze osiągnięcia literatury czwartej.
Co ciekawe, chociaż przez długi czas opowieść przesycona jest goryczą (w końcu bohaterka o niebieskim futerku nie może znaleźć akceptacji i uznania), Joanna Chmielewska nie boi się też wprowadzania akcentów humorystycznych – nie bezpośrednio do fabuły, ale do samej narracji. Bez trudu znajduje miejsce na drobne, ale przekonujące maluchy żarty. To także uprzyjemni dzieciom śledzenie historii, a i nada jej pożądanego kształtu – nie tylko baśni z morałem, lecz i atrakcyjnej bajki.
Jona Jung stara się wprowadzić małych odbiorców w atmosferę całej historii. Tworzy przyciągające wzrok duże ilustracje z ogromnymi wręcz sylwetkami niedźwiedzi. Nie zawsze bohaterowie są zadowoleni i uśmiechnięci, na obrazkach prezentują się także nieszczęśliwe niedźwiedzie. Wiele tu w warstwie graficznej akcji, ale „portrety” nieco spowalniają tempo i pozwalają zastanowić się nad przeżyciami czy doświadczeniami postaci. Rysunki – w zgaszonych barwach – zachęcają do tego, by porozmawiać z dzieckiem na temat wydarzeń z bajki oraz odczuć poszczególnych niedźwiedzi, pomagają też uwrażliwić na krzywdę i stanowią lekcję tolerancji wobec inności.
Cieszy fakt, że Joanna M. Chmielewska znalazła sposób na opowiedzenie o akceptacji bez moralizowania i odstraszających tendencyjnością motywów. „Niebieska niedźwiedzica” nawet czytana poza przesłaniem – w dalszym ciągu pozostaje bajką atrakcyjną dla dzieci.
niedziela, 25 listopada 2012
Tamsyn Murray: Dziewczyna i duchy
Akapit Press, Łódź 2012.
Na pomoc
Powieścią „Dziewczyna i duchy” Tamsyn Murray ponownie udowadnia, że dobrze czuje się w świecie paranormalnych zjawisk i potrafi w historii dla młodzieży połączyć ważne przesłania z modnym tematem. Lucy, bohaterka tomu „Uwierz Lucy”, była najlepszym przykładem kreatywnego podejścia do tematu. W „Dziewczynie i duchach” perspektywa robi się nieco bardziej typowa, ale w żadnym razie nie banalna. Chociaż w grę wchodzą tu ustalenia z poprzedniej książki, akcja okazuje się fascynująco oryginalna – a przydatna zwłaszcza jako przestroga dla młodych ludzi, którzy łatwo ulegają wpływom innych.
Tamsyn Murray znów przywołuje Jeremy’ego, sympatycznego oświetleniowca z teatru. Skye jest siostrzenicą jego dziewczyny i przez pewien czas mieszka razem z parą. Nastolatka jest medium, podobnie jak jej ciotka (i – okazjonalnie – Jeremy). Nie potrafi wprawdzie znaleźć wspólnego języka ze zjawą w domu, za to może przydać się przy rozwiązaniu problemów duchów jej rówieśników. Bohaterowie mają sporo pracy z przybyszami z zaświatów – ale przy ich poczuciu humoru i dystansie do zagadnienia wszystko robi się prostsze. Skye poza tym jest normalną nastolatką – w nowej szkole znajduje swój obiekt westchnień i stara się żyć jak koleżanki. Z tą tylko różnicą, że zna kilka duchów.
I w tej opowieści nie byłoby nic dziwnego – ani ważnego – gdyby nie sprawa, która trzyma na ziemi Dontaya, chłopaka zabitego w porachunku gangów. Młodszy brat Dontaya chce się zemścić i wbrew przestrogom zmierza prosto do bezwzględnego szefa gangu. Tamsyn Murray zwraca uwagę na istotny problem społeczny, pokazuje, jak łatwo można wpaść w złe towarzystwo i zrujnować sobie życie. W tej historii nie ma miejsca na zwykłe szkolne sprzeczki, tu gra toczy się o najwyższą stawkę. Murray nie przymyka oka na temat przestępczości nieletnich, przedstawia ich bezwzględność i okrucieństwo – a i niebezpieczeństwa z tego płynące.
Stałe składniki paranormal romance tutaj zyskują blask dzięki otoczce humoru. Duchy nie mają budzić grozy (czasem nawet mogą rozbawiać jak wiekowa dama czy nauczyciel), a Skye nie zostaje sama ze swoimi zmartwieniami: ma wyrozumiałych opiekunów, którzy akceptują także jej zdolności do rozmawiania z duchami. Kilka scenek służy rozbawieniu, kilka innych ma wzbudzić dreszczyk emocji, ale „Dziewczyna i duchy” to nie tylko powieść rozrywkowa. Nosi ślady literatury psychologicznej, zgrabnie ukryte pod kolejnymi wydarzeniami. Murray sięga po zjawiska nie z tego świata, ale przy prezentowaniu ciemnych stron bycia nastolatką bardzo przekonująco kreśli to, co młodym ludziom może spędzać sen z powiek.
Jest tom „Dziewczyna i duchy” czytadłem bardzo ciekawym. Atrakcyjna fabuła idzie tu w parze z lekko ironicznym językiem, żart zastępuje tu prosty optymizm. Nie można narzekać ani na kierunki rozwoju akcji, ani na proponowane rozwiązania – bo nawet nadprzyrodzone zjawiska swój kres mają w sferze przekonujących emocji. Bohaterka – podobnie jak Lucy – budzi sympatię, a nawiązania do ustaleń z „Uwierz Lucy” bardzo upraszczają wszelkie wyjaśnienia. Tamsyn Murray po raz kolejny uchyla drzwi do tajemniczego świata i pozwala się po nim rozejrzeć. Nie będą zawiedzeni ani miłośnicy powieści spod znaku paranormal, ani miłośnicy obyczajówek. To naprawdę udana młodzieżowa historia, wolna od nudy i moralizatorstwa.
Na pomoc
Powieścią „Dziewczyna i duchy” Tamsyn Murray ponownie udowadnia, że dobrze czuje się w świecie paranormalnych zjawisk i potrafi w historii dla młodzieży połączyć ważne przesłania z modnym tematem. Lucy, bohaterka tomu „Uwierz Lucy”, była najlepszym przykładem kreatywnego podejścia do tematu. W „Dziewczynie i duchach” perspektywa robi się nieco bardziej typowa, ale w żadnym razie nie banalna. Chociaż w grę wchodzą tu ustalenia z poprzedniej książki, akcja okazuje się fascynująco oryginalna – a przydatna zwłaszcza jako przestroga dla młodych ludzi, którzy łatwo ulegają wpływom innych.
Tamsyn Murray znów przywołuje Jeremy’ego, sympatycznego oświetleniowca z teatru. Skye jest siostrzenicą jego dziewczyny i przez pewien czas mieszka razem z parą. Nastolatka jest medium, podobnie jak jej ciotka (i – okazjonalnie – Jeremy). Nie potrafi wprawdzie znaleźć wspólnego języka ze zjawą w domu, za to może przydać się przy rozwiązaniu problemów duchów jej rówieśników. Bohaterowie mają sporo pracy z przybyszami z zaświatów – ale przy ich poczuciu humoru i dystansie do zagadnienia wszystko robi się prostsze. Skye poza tym jest normalną nastolatką – w nowej szkole znajduje swój obiekt westchnień i stara się żyć jak koleżanki. Z tą tylko różnicą, że zna kilka duchów.
I w tej opowieści nie byłoby nic dziwnego – ani ważnego – gdyby nie sprawa, która trzyma na ziemi Dontaya, chłopaka zabitego w porachunku gangów. Młodszy brat Dontaya chce się zemścić i wbrew przestrogom zmierza prosto do bezwzględnego szefa gangu. Tamsyn Murray zwraca uwagę na istotny problem społeczny, pokazuje, jak łatwo można wpaść w złe towarzystwo i zrujnować sobie życie. W tej historii nie ma miejsca na zwykłe szkolne sprzeczki, tu gra toczy się o najwyższą stawkę. Murray nie przymyka oka na temat przestępczości nieletnich, przedstawia ich bezwzględność i okrucieństwo – a i niebezpieczeństwa z tego płynące.
Stałe składniki paranormal romance tutaj zyskują blask dzięki otoczce humoru. Duchy nie mają budzić grozy (czasem nawet mogą rozbawiać jak wiekowa dama czy nauczyciel), a Skye nie zostaje sama ze swoimi zmartwieniami: ma wyrozumiałych opiekunów, którzy akceptują także jej zdolności do rozmawiania z duchami. Kilka scenek służy rozbawieniu, kilka innych ma wzbudzić dreszczyk emocji, ale „Dziewczyna i duchy” to nie tylko powieść rozrywkowa. Nosi ślady literatury psychologicznej, zgrabnie ukryte pod kolejnymi wydarzeniami. Murray sięga po zjawiska nie z tego świata, ale przy prezentowaniu ciemnych stron bycia nastolatką bardzo przekonująco kreśli to, co młodym ludziom może spędzać sen z powiek.
Jest tom „Dziewczyna i duchy” czytadłem bardzo ciekawym. Atrakcyjna fabuła idzie tu w parze z lekko ironicznym językiem, żart zastępuje tu prosty optymizm. Nie można narzekać ani na kierunki rozwoju akcji, ani na proponowane rozwiązania – bo nawet nadprzyrodzone zjawiska swój kres mają w sferze przekonujących emocji. Bohaterka – podobnie jak Lucy – budzi sympatię, a nawiązania do ustaleń z „Uwierz Lucy” bardzo upraszczają wszelkie wyjaśnienia. Tamsyn Murray po raz kolejny uchyla drzwi do tajemniczego świata i pozwala się po nim rozejrzeć. Nie będą zawiedzeni ani miłośnicy powieści spod znaku paranormal, ani miłośnicy obyczajówek. To naprawdę udana młodzieżowa historia, wolna od nudy i moralizatorstwa.
sobota, 24 listopada 2012
Richard Mason: Historia poszukiwacza przyjemności
Świat Książki, Warszawa 2012.
Powieść erotyczna
W ocenach „Historii poszukiwacza przyjemności” na pierwszy plan wysuwa się obecność scen erotycznych „nie dla wstydliwych”. Jednak chociaż Richard Mason rzeczywiście fabułę układa tak, by bohaterom umożliwiać seksualne spełnienie (także w związkach homoerotycznych), daleko mu do wulgarności czy bezpruderyjności Rotha. Potrzeby seksualne nadają rytm fabule i w zasadzie wytwarzają jej sens – ale Mason w swojej narracji dostarcza też przyjemności lekturowej wolnej od opisów cielesnych uciech. Jest w tej powieści elegancki, grzeczny i przekonujący – musi przecież w tekście oddać atmosferę początku XX wieku. Wprowadza odbiorców w przestrzeń, w którą łatwo uwierzyć – i pozwala rozkoszować się tekstem bez względu na jego treść. Przyjemność, między innymi przyjemność czytania, to wartość nadrzędna w sposobie opisywania świata u Masona.
Piet Barol, młody człowiek o posturze jednakowo zachwycającej kobiety i mężczyzn, stara się o posadę nauczyciela w domu bogatej amsterdamskiej rodziny. Ma zajmować się chłopcem, którego zachowanie – dalekie od normalnego – płynie z władzy zakorzenionych w umyśle Cieni. Piet otrzymuje posadę, rozpoczynając delikatny flirt z panią domu, a dzięki własnej bezczelności i pomysłowości radzi sobie na stanowisku. Pietem zachwycają się też inni pracownicy. Bohater musi zachowywać się niezwykle ostrożnie, by nie wzbudzać podejrzeń chlebodawcy, ale i – by nie urazić miłości własnej pani domu, jej córek oraz „przyjaciół” ze służby.
Mason na początku maskuje zainteresowanie powieścią erotyczną – nadrzędną sprawą wydaje się przywrócenie zdrowia psychicznego chłopcu. I ten wątek, ciekawie rozwinięty, mógłby stać się materiałem na całą interesującą powieść psychologiczną. Z konieczności zostaje skrócony i potraktowany jako ostateczne usprawiedliwienie kilku zaledwie zbliżeń. Później zresztą to Piet staje się obiektem fantazji mężczyzn i to oni starają się zaaranżować spotkania. Akcja rozpięta jest między kolejnymi aktami, lecz Richard Mason zabawia czytelników nie tylko partiami erotyki. Znacznie więcej miejsca zajmują u niego opisy oczekiwania na spełnienie. Mason zresztą, żeby nie wypaść z rytmu narracji niby dziewiętnastowiecznej, nie może sobie pozwolić na dosłowność czy literacką pornografię. Stara się zachować dyskrecję, również w sferze językowej – a to w efekcie zapewnia intrygujące literackie doświadczenie. Autor nie zajmuje się przesadnie zwyczajną egzystencją przedstawicieli różnych sfer, chociaż historię konsekwentnie buduje na granicy dwóch światów.
Najlepszym punktem tej książki nie jest jednak bezpruderyjne podejście do tematu seksu, a narracja, która faktycznie może uwodzić odbiorców. Mason rozkoszuje się każdym słowem, zamienia się w dostawcę literackiej przyjemności, a stylem przygotowuje sobie pole do prezentowania najbardziej wymyślnych cielesnych rozkoszy. Nie koncentruje się zatem tylko na seksualnym spełnieniu – to ciekawy eksperyment, a nie męcząca lektura, mimo że jednokierunkowość wysiłków mogłaby wskazywać na coś innego. Mason w swojej powieści zaledwie sygnalizuje kilka tematów, które zasługiwałyby na rozwinięcie, gdyby autor zechciał przyjrzeć im się bliżej. Namacalna niemal zmysłowość pokazuje w „Historii poszukiwacza przyjemności” siłę słów. Mason przedstawia synestezyjne obrazy i jest w tekście przekonujący – a przecież prezentuje świat, który nie istnieje. Dzięki temu też może zjednać sobie odbiorców.
„Historia poszukiwacza przyjemności” zestawia elegancję dawnych wyższych sfer, wysmakowaną literacko narrację oraz sporą dawkę erotyzmu. Nie jest to powieść tendencyjna mimo podporządkowania fabuły pożądaniom – dobrze się ją czyta.
Powieść erotyczna
W ocenach „Historii poszukiwacza przyjemności” na pierwszy plan wysuwa się obecność scen erotycznych „nie dla wstydliwych”. Jednak chociaż Richard Mason rzeczywiście fabułę układa tak, by bohaterom umożliwiać seksualne spełnienie (także w związkach homoerotycznych), daleko mu do wulgarności czy bezpruderyjności Rotha. Potrzeby seksualne nadają rytm fabule i w zasadzie wytwarzają jej sens – ale Mason w swojej narracji dostarcza też przyjemności lekturowej wolnej od opisów cielesnych uciech. Jest w tej powieści elegancki, grzeczny i przekonujący – musi przecież w tekście oddać atmosferę początku XX wieku. Wprowadza odbiorców w przestrzeń, w którą łatwo uwierzyć – i pozwala rozkoszować się tekstem bez względu na jego treść. Przyjemność, między innymi przyjemność czytania, to wartość nadrzędna w sposobie opisywania świata u Masona.
Piet Barol, młody człowiek o posturze jednakowo zachwycającej kobiety i mężczyzn, stara się o posadę nauczyciela w domu bogatej amsterdamskiej rodziny. Ma zajmować się chłopcem, którego zachowanie – dalekie od normalnego – płynie z władzy zakorzenionych w umyśle Cieni. Piet otrzymuje posadę, rozpoczynając delikatny flirt z panią domu, a dzięki własnej bezczelności i pomysłowości radzi sobie na stanowisku. Pietem zachwycają się też inni pracownicy. Bohater musi zachowywać się niezwykle ostrożnie, by nie wzbudzać podejrzeń chlebodawcy, ale i – by nie urazić miłości własnej pani domu, jej córek oraz „przyjaciół” ze służby.
Mason na początku maskuje zainteresowanie powieścią erotyczną – nadrzędną sprawą wydaje się przywrócenie zdrowia psychicznego chłopcu. I ten wątek, ciekawie rozwinięty, mógłby stać się materiałem na całą interesującą powieść psychologiczną. Z konieczności zostaje skrócony i potraktowany jako ostateczne usprawiedliwienie kilku zaledwie zbliżeń. Później zresztą to Piet staje się obiektem fantazji mężczyzn i to oni starają się zaaranżować spotkania. Akcja rozpięta jest między kolejnymi aktami, lecz Richard Mason zabawia czytelników nie tylko partiami erotyki. Znacznie więcej miejsca zajmują u niego opisy oczekiwania na spełnienie. Mason zresztą, żeby nie wypaść z rytmu narracji niby dziewiętnastowiecznej, nie może sobie pozwolić na dosłowność czy literacką pornografię. Stara się zachować dyskrecję, również w sferze językowej – a to w efekcie zapewnia intrygujące literackie doświadczenie. Autor nie zajmuje się przesadnie zwyczajną egzystencją przedstawicieli różnych sfer, chociaż historię konsekwentnie buduje na granicy dwóch światów.
Najlepszym punktem tej książki nie jest jednak bezpruderyjne podejście do tematu seksu, a narracja, która faktycznie może uwodzić odbiorców. Mason rozkoszuje się każdym słowem, zamienia się w dostawcę literackiej przyjemności, a stylem przygotowuje sobie pole do prezentowania najbardziej wymyślnych cielesnych rozkoszy. Nie koncentruje się zatem tylko na seksualnym spełnieniu – to ciekawy eksperyment, a nie męcząca lektura, mimo że jednokierunkowość wysiłków mogłaby wskazywać na coś innego. Mason w swojej powieści zaledwie sygnalizuje kilka tematów, które zasługiwałyby na rozwinięcie, gdyby autor zechciał przyjrzeć im się bliżej. Namacalna niemal zmysłowość pokazuje w „Historii poszukiwacza przyjemności” siłę słów. Mason przedstawia synestezyjne obrazy i jest w tekście przekonujący – a przecież prezentuje świat, który nie istnieje. Dzięki temu też może zjednać sobie odbiorców.
„Historia poszukiwacza przyjemności” zestawia elegancję dawnych wyższych sfer, wysmakowaną literacko narrację oraz sporą dawkę erotyzmu. Nie jest to powieść tendencyjna mimo podporządkowania fabuły pożądaniom – dobrze się ją czyta.
piątek, 23 listopada 2012
Emily Stead: Epoka lodowcowa 4. Wędrówka kontynentów. Kreatywne zabawy i gry
Muza SA, Warszawa 2012.
Rozrywki na co dzień
Sukces wydawniczy pierwszych tomów z – jak się okazuje – rozbudowywanej serii książek o grach i zabawach dla dzieci sprawił, że można maluchom zaproponować następną część, tym razem połączoną z „Epoką lodowcową”, a dokładniej z wszystkimi filmami z tej serii. To książka, która sprawi przyjemność małym kinomanom, ale wcale nie trzeba znać i dokładnie pamiętać wszystkich fabuł oraz bohaterów, by bawić się przy rozwiązywaniu zadań oraz wypełnianiu poleceń. W latach 80. podobnych łamigłówek dostarczały malutkie, wąskie i niepozorne zeszyty z serii „Ja – ty – my”. Teraz dzieci kusi się nasyconymi barwami, praktycznymi wyzwaniami i coraz większą liczbą rozmaitych dodatków. Tutaj – poza filmowymi postaciami, więc i przedłużeniem dobrej zabawy – cieszyć będzie zwłaszcza morze naklejek. Duże i małe, prezentujące bohaterów – i nie tylko – dostarczą maluchom rozrywki. Części można użyć do uzupełniania rysunków – i do zaprezentowania własnej historyjki na dużej kredowej planszy. Ale równie dobrze można naklejki potraktować jako nagrody za wykonane zadania – i bawić się nimi w dowolny sposób.
Książki z tej serii mają swoje stałe elementy, między innymi szablony tekturowe do odrysowywania miniaturowych postaci. Pojawiają się tu papiery ozdobne – kilka wzorów, które można wykorzystać jak papier kolorowy. Są proste gry planszowe i kolejna zawieszka na klamkę, a także maska. Nowością będą figurki postaci z bajek – do wycięcia. W tym tomie nacisk kładzie się na rysowanie i wiele razy będzie to rysowanie z wyobraźni. Zadania są różnie sformułowane, co tylko podnosi ich atrakcyjność (czasem chodzi o „zaprojektowanie” czegoś, czasem o uzupełnienie). Trzeba będzie też „dokończyć” twarz Diega, ale w odróżnieniu do pierwszych tomów, tu pojawiają się bardzo wyraźne linie pomocnicze. Zresztą w całej książce został nieco zaniżony poziom trudności. „Epoka lodowcowa 4”wydaje się być mniej bogata w wyzwania, za to bardziej przystosowana do możliwości młodszych dzieci.
Przez cały czas zadania związane są z bohaterami znanymi z filmu. Dzieci przy przerysowywaniu zawartości kratek będą automatycznie tworzyć uproszczoną i kreskówkową wersję mamuta, w plątaninie dróg pomogą Wiewiórowi dojść do orzecha, będą porównywać kadry z filmów i kolorować sylwetki postaci, będą ćwiczyć pamięć i sprawdzać w testach, którego bohatera najbardziej przypominają. Pojawi się tu gra w karty i propozycja muzycznej zabawy, wszystko by urozmaicić codzienne zajęcia dziecka i nakłonić je do ćwiczeń przełamujących monotonię. Kilka trudniejszych zagadek ma swoje rozwiązania w kluczu – ale w tym tomie przydadzą się przede wszystkim kredki i… wyobraźnia. W odróżnieniu od łamigłówek, tu trzeba będzie popisać się kreatywnością przy wymyślaniu morskich potworów, min czy tematów na malowidła naskalne. Tylko kilka razy mali odbiorcy mają powtórzyć przedstawiony motyw – to służy ćwiczeniu umiejętności kopiowania. W reszcie przypadków trzeba będzie wykazać się spostrzegawczością lub pomysłowością. Taki rytm wybrała Emily Stead – i dobrze, że nie naśladuje niewolniczo poprzednich części ciekawego cyklu, tylko zachęca najmłodszych do działania.
„Epoka lodowcowa” jak wszystkie części coraz bardziej rozwijającej się w Muzie serii ma zaproponować najmłodszym szeroki wachlarz rozrywek, a i wykształcić umiejętności, które potem przydadzą się w nauce. Dzieciom spodoba się też nietypowe łączenie kartek, które sprawia, że tom nie przypomina zwykłych książek. Tym razem reklamą będzie również nawiązanie do kinowych przebojów.
Rozrywki na co dzień
Sukces wydawniczy pierwszych tomów z – jak się okazuje – rozbudowywanej serii książek o grach i zabawach dla dzieci sprawił, że można maluchom zaproponować następną część, tym razem połączoną z „Epoką lodowcową”, a dokładniej z wszystkimi filmami z tej serii. To książka, która sprawi przyjemność małym kinomanom, ale wcale nie trzeba znać i dokładnie pamiętać wszystkich fabuł oraz bohaterów, by bawić się przy rozwiązywaniu zadań oraz wypełnianiu poleceń. W latach 80. podobnych łamigłówek dostarczały malutkie, wąskie i niepozorne zeszyty z serii „Ja – ty – my”. Teraz dzieci kusi się nasyconymi barwami, praktycznymi wyzwaniami i coraz większą liczbą rozmaitych dodatków. Tutaj – poza filmowymi postaciami, więc i przedłużeniem dobrej zabawy – cieszyć będzie zwłaszcza morze naklejek. Duże i małe, prezentujące bohaterów – i nie tylko – dostarczą maluchom rozrywki. Części można użyć do uzupełniania rysunków – i do zaprezentowania własnej historyjki na dużej kredowej planszy. Ale równie dobrze można naklejki potraktować jako nagrody za wykonane zadania – i bawić się nimi w dowolny sposób.
Książki z tej serii mają swoje stałe elementy, między innymi szablony tekturowe do odrysowywania miniaturowych postaci. Pojawiają się tu papiery ozdobne – kilka wzorów, które można wykorzystać jak papier kolorowy. Są proste gry planszowe i kolejna zawieszka na klamkę, a także maska. Nowością będą figurki postaci z bajek – do wycięcia. W tym tomie nacisk kładzie się na rysowanie i wiele razy będzie to rysowanie z wyobraźni. Zadania są różnie sformułowane, co tylko podnosi ich atrakcyjność (czasem chodzi o „zaprojektowanie” czegoś, czasem o uzupełnienie). Trzeba będzie też „dokończyć” twarz Diega, ale w odróżnieniu do pierwszych tomów, tu pojawiają się bardzo wyraźne linie pomocnicze. Zresztą w całej książce został nieco zaniżony poziom trudności. „Epoka lodowcowa 4”wydaje się być mniej bogata w wyzwania, za to bardziej przystosowana do możliwości młodszych dzieci.
Przez cały czas zadania związane są z bohaterami znanymi z filmu. Dzieci przy przerysowywaniu zawartości kratek będą automatycznie tworzyć uproszczoną i kreskówkową wersję mamuta, w plątaninie dróg pomogą Wiewiórowi dojść do orzecha, będą porównywać kadry z filmów i kolorować sylwetki postaci, będą ćwiczyć pamięć i sprawdzać w testach, którego bohatera najbardziej przypominają. Pojawi się tu gra w karty i propozycja muzycznej zabawy, wszystko by urozmaicić codzienne zajęcia dziecka i nakłonić je do ćwiczeń przełamujących monotonię. Kilka trudniejszych zagadek ma swoje rozwiązania w kluczu – ale w tym tomie przydadzą się przede wszystkim kredki i… wyobraźnia. W odróżnieniu od łamigłówek, tu trzeba będzie popisać się kreatywnością przy wymyślaniu morskich potworów, min czy tematów na malowidła naskalne. Tylko kilka razy mali odbiorcy mają powtórzyć przedstawiony motyw – to służy ćwiczeniu umiejętności kopiowania. W reszcie przypadków trzeba będzie wykazać się spostrzegawczością lub pomysłowością. Taki rytm wybrała Emily Stead – i dobrze, że nie naśladuje niewolniczo poprzednich części ciekawego cyklu, tylko zachęca najmłodszych do działania.
„Epoka lodowcowa” jak wszystkie części coraz bardziej rozwijającej się w Muzie serii ma zaproponować najmłodszym szeroki wachlarz rozrywek, a i wykształcić umiejętności, które potem przydadzą się w nauce. Dzieciom spodoba się też nietypowe łączenie kartek, które sprawia, że tom nie przypomina zwykłych książek. Tym razem reklamą będzie również nawiązanie do kinowych przebojów.
czwartek, 22 listopada 2012
Stephen M. Johnson: Style charakteru
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Traumy z dzieciństwa
Ktoś mógłby pomyśleć, że tom „Style charakteru” Stephena M. Johnsona pozwoli na dokonywanie dogłębnych analiz wszystkich znajomych i nieznajomych – ale nic bardziej mylnego. Autora nie interesują bowiem ogólne klasyfikacje wszystkich ludzi (i wszystkich typów charakterów) – jak sam zdradza we wstępie, chodzi mu o kulisy szaleństwa. Sprawdza i opisuje tylko te postawy, które noszą rys patologii – i które wymagają interwencji terapeuty. Swoją książkę zresztą niby kieruje do wszystkich zainteresowanych psychologią, ale najbardziej skupia się w niej na możliwościach niesienia pomocy – i na pracy z jednostkami pokrzywdzonymi w procesie wychowywania. Często pojawiają się tu odwołania do postaw klientów i wskazówki dla psychoterapeutów. Jest też i warstwa teoretyczna, bardziej ogólna i pomocna w zrozumieniu niektórych zachowań i reakcji – tyle że pamiętać trzeba o zawężonej specjalizacji całego tomu, a także o tendencji do wypreparowywania z postaw czystych typów charakteru, podczas gdy rzadko spotyka się takie w praktyce. Jednak Johnson sporo może swoją publikacją wytłumaczyć – i na sporo faktów zwrócić uwagę.
Najpierw wykłada autor teorie na temat kształtowania się charakteru: to część dla zainteresowanych, ale i partia, która pomoże wyjaśnić zagadnienia poruszane w rozdziałach „praktycznych”. Przy okazji daje się autor poznać jako dążący do systematyzowania wiedzy, stara się porządkować wszystkie dane tak, że czytelnicy raczej nie będą mieli problemów z przyswajaniem sobie jego uwag. Chętnie wykorzystuje tabele, w których streszcza szczegółowe opisy. To specyficzne ściągi dla specjalistów oraz dla tych, którzy chcieliby sprawdzić trafność spostrzeżeń.
Druga, obszerniejsza część tomu, przedstawia siedem typów charakterów, na które wpływ miały zachowania rodziców w dzieciństwie człowieka obdarzonego określonym stylem osobowości. Wszystkie rozdziały przebiegają tu według jednego przejrzystego schematu i zawierają między innymi wskazówki, jak poznać konkretny problem, jakie były jego prawdopodobne przyczyny i jak dany problem odzwierciedla się w relacjach z innymi w dorosłym życiu. Przez większość tomu Stephen M. Johnson zachowuje się tak, jakby pisał poradnik dla psychoterapeutów i chciał zaoferować im jak najbardziej kompletne ujęcie tematu. Taka postawa autora nie odstraszy zatem, a może i przyciągnie do lektury również zwykłych odbiorców zainteresowanych poruszaną tu problematyką. Chociaż część czytelników nie odnajdzie siebie wśród przedstawicieli z traumatycznymi doświadczeniami z dzieciństwa, zapewne i tak zacznie się doszukiwać prezentowanych cech w bliskim otoczeniu – tak w końcu często działają tomy psychologiczne.
„Style charakteru” wydają się być książką dość obszerną (jak na zawężony do patologii zakres zagadnień), ale to sprawa po pierwsze stosunkowo dużego druku i rozsądnej interlinii, a po drugie – skłonności autora do szczegółowego przedstawiania każdego zagadnienia – autorowi zależy i na uniknięciu nieporozumień, i na wykluczeniu wątpliwości, i na dostarczeniu jak najpełniejszego, rzetelnego przewodnika po tym, co w człowieku najbardziej zagadkowe. Pisze językiem zrozumiałym dla wszystkich, wprawdzie nie odwołuje się do tak lubianych przez psychologów przykładów z życia wziętych, ale to nie przeszkadza zwykłym odbiorcom w lekturze. „Style charakteru” pomagają wyjaśnić określone postawy. Zawierają zbiór symptomów, które mogą oznaczać określony typ osobowości, definiują podstawowe zachowania i reakcje, przedstawiają „niszczące” jednostkę przekonania i relacje interpersonalne a także analizują przesłanki na poziomie emocji. Dla wielu czytelników będzie to naprawdę ciekawa lektura. Nic dziwnego, że ponownie pojawia się na rynku wydawniczym.
Traumy z dzieciństwa
Ktoś mógłby pomyśleć, że tom „Style charakteru” Stephena M. Johnsona pozwoli na dokonywanie dogłębnych analiz wszystkich znajomych i nieznajomych – ale nic bardziej mylnego. Autora nie interesują bowiem ogólne klasyfikacje wszystkich ludzi (i wszystkich typów charakterów) – jak sam zdradza we wstępie, chodzi mu o kulisy szaleństwa. Sprawdza i opisuje tylko te postawy, które noszą rys patologii – i które wymagają interwencji terapeuty. Swoją książkę zresztą niby kieruje do wszystkich zainteresowanych psychologią, ale najbardziej skupia się w niej na możliwościach niesienia pomocy – i na pracy z jednostkami pokrzywdzonymi w procesie wychowywania. Często pojawiają się tu odwołania do postaw klientów i wskazówki dla psychoterapeutów. Jest też i warstwa teoretyczna, bardziej ogólna i pomocna w zrozumieniu niektórych zachowań i reakcji – tyle że pamiętać trzeba o zawężonej specjalizacji całego tomu, a także o tendencji do wypreparowywania z postaw czystych typów charakteru, podczas gdy rzadko spotyka się takie w praktyce. Jednak Johnson sporo może swoją publikacją wytłumaczyć – i na sporo faktów zwrócić uwagę.
Najpierw wykłada autor teorie na temat kształtowania się charakteru: to część dla zainteresowanych, ale i partia, która pomoże wyjaśnić zagadnienia poruszane w rozdziałach „praktycznych”. Przy okazji daje się autor poznać jako dążący do systematyzowania wiedzy, stara się porządkować wszystkie dane tak, że czytelnicy raczej nie będą mieli problemów z przyswajaniem sobie jego uwag. Chętnie wykorzystuje tabele, w których streszcza szczegółowe opisy. To specyficzne ściągi dla specjalistów oraz dla tych, którzy chcieliby sprawdzić trafność spostrzeżeń.
Druga, obszerniejsza część tomu, przedstawia siedem typów charakterów, na które wpływ miały zachowania rodziców w dzieciństwie człowieka obdarzonego określonym stylem osobowości. Wszystkie rozdziały przebiegają tu według jednego przejrzystego schematu i zawierają między innymi wskazówki, jak poznać konkretny problem, jakie były jego prawdopodobne przyczyny i jak dany problem odzwierciedla się w relacjach z innymi w dorosłym życiu. Przez większość tomu Stephen M. Johnson zachowuje się tak, jakby pisał poradnik dla psychoterapeutów i chciał zaoferować im jak najbardziej kompletne ujęcie tematu. Taka postawa autora nie odstraszy zatem, a może i przyciągnie do lektury również zwykłych odbiorców zainteresowanych poruszaną tu problematyką. Chociaż część czytelników nie odnajdzie siebie wśród przedstawicieli z traumatycznymi doświadczeniami z dzieciństwa, zapewne i tak zacznie się doszukiwać prezentowanych cech w bliskim otoczeniu – tak w końcu często działają tomy psychologiczne.
„Style charakteru” wydają się być książką dość obszerną (jak na zawężony do patologii zakres zagadnień), ale to sprawa po pierwsze stosunkowo dużego druku i rozsądnej interlinii, a po drugie – skłonności autora do szczegółowego przedstawiania każdego zagadnienia – autorowi zależy i na uniknięciu nieporozumień, i na wykluczeniu wątpliwości, i na dostarczeniu jak najpełniejszego, rzetelnego przewodnika po tym, co w człowieku najbardziej zagadkowe. Pisze językiem zrozumiałym dla wszystkich, wprawdzie nie odwołuje się do tak lubianych przez psychologów przykładów z życia wziętych, ale to nie przeszkadza zwykłym odbiorcom w lekturze. „Style charakteru” pomagają wyjaśnić określone postawy. Zawierają zbiór symptomów, które mogą oznaczać określony typ osobowości, definiują podstawowe zachowania i reakcje, przedstawiają „niszczące” jednostkę przekonania i relacje interpersonalne a także analizują przesłanki na poziomie emocji. Dla wielu czytelników będzie to naprawdę ciekawa lektura. Nic dziwnego, że ponownie pojawia się na rynku wydawniczym.
środa, 21 listopada 2012
Krystyna Duraj-Nowakowa: Studiowanie literatury przedmiotu
WAM, Kraków 2012.
Praca o pracach
Gdyby tom Krystyny Duraj-Nowakowej został przerobiony na skrypt czy popporadnik, znalazłby się bez wątpienia na listach bestsellerów, a i wśród lektur obowiązkowych wszystkich humanistów piszących prace licencjackie, magisterskie, a nawet – zaliczeniowe. Jednak to praca naukowa i stopień zagęszczenia tekstu oraz nieco archaizujący styl pisania mogą odstraszyć sporą część właściwych odbiorców tomu. „Studiowanie literatury przedmiotu” daje solidne podstawy do tego, jak zabrać się do tworzenia pracy naukowej, jak potraktować zgromadzone materiały (a wcześniej – jak je zgromadzić i jak opracować temat) i na co zwracać szczególną uwagę przy sprawdzaniu stanu badań. Gdyby jeszcze studiowanie cieszyło się takim prestiżem i poziomem jak kilka dekad temu, tom biłby rekordy popularności wśród kandydatów na magistrów i doktorów. Dzisiaj przeminie rzadko zauważany na księgarskich półkach przede wszystkim ze względu na to, że niewielu studentom naprawdę zależy na wysokiej jakości własnych prac. Poza tym – bo niewielu znajdzie czas i ochotę na przebijanie się przez dodatkowy tekst naukowy, z którego lektury korzyść będzie rozłożona w czasie.
„Studiowanie literatury przedmiotu” ma dwa oblicza, albo raczej dwa plany: esencję złożoną z porad i naukową otoczkę znacznie mniej przydatną (choć oczywiście świetnie ilustrującą przywoływane tezy). Podejście strukturalistyczne polega tu na stałym systematyzowaniu wiedzy, budowaniu kolejnych wyliczeń i wskazówek, próbie dotarcia do istoty działań badacza – ale odzwierciedla się też w języku pełnym archaicznych już dzisiaj zwrotów. Tymczasem to, co proponuje Duraj-Nowakowa, naprawdę zasługuje na uwagę i na wnikliwą lekturę, bez względu na nieatrakcyjny styl prowadzenia wywodu. Tom uzupełnia program studiów literaturoznawczych o elementy zwykle traktowane po macoszemu i daje szczegółową odpowiedź na pytania po co i w jaki sposób pracować nad tekstami. Trójdzielna kompozycja książki wyczerpująco przybliża istotę gromadzenia materiału z zakresu literatury przedmiotu. W pierwszej części autorka zatrzymuje się nad fundamentalnymi w pracy każdego badacza pojęciami, zajmuje się kwestią poznania problemu oraz wizjami czytelników. Druga część uczy już pracy z tekstem, wyprowadzania tez, umiejętności „technicznych”, które trzeba nabyć podczas pracy (to zresztą stały temat popporadników mówiących o tym, jak się uczyć – tu zyskuje formę usystematyzowaną i wzbogaconą o źródła badań), narzędzi literaturoznawcy. Z trzeciej partii tomu odbiorcy dowiedzą się, jakie są różnice między analizą i interpretacją tekstów z dziedziny literatury przedmiotu, czy czym charakteryzuje się wyjaśnienie naukowe. Uwagi często mają charakter porad, nawet jeśli nie są skierowane bezpośrednio do odbiorców – bez większego trudu z wyprowadzanych przez Duraj-Nowakową punktów można wypreparować dobry i skuteczny plan działania.
Autorka zwraca uwagę na najważniejsze aspekty pracy z tekstami naukowymi, podpowiada, jak przygotować bibliografię i jak traktować konkretne rodzaje prac. Dla tych, którzy w studiowaniu odnaleźli swoją pasję, będzie to pomoc nieoceniona i sposób na poprawianie własnych tekstów. Naprawdę szkoda, że nie jest to publikacja obowiązkowa dla studentów kierunków humanistycznych, zwłaszcza tych, którzy sądzą, że pisanie prac polega na kompilowaniu dostępnych opracowań.
Praca o pracach
Gdyby tom Krystyny Duraj-Nowakowej został przerobiony na skrypt czy popporadnik, znalazłby się bez wątpienia na listach bestsellerów, a i wśród lektur obowiązkowych wszystkich humanistów piszących prace licencjackie, magisterskie, a nawet – zaliczeniowe. Jednak to praca naukowa i stopień zagęszczenia tekstu oraz nieco archaizujący styl pisania mogą odstraszyć sporą część właściwych odbiorców tomu. „Studiowanie literatury przedmiotu” daje solidne podstawy do tego, jak zabrać się do tworzenia pracy naukowej, jak potraktować zgromadzone materiały (a wcześniej – jak je zgromadzić i jak opracować temat) i na co zwracać szczególną uwagę przy sprawdzaniu stanu badań. Gdyby jeszcze studiowanie cieszyło się takim prestiżem i poziomem jak kilka dekad temu, tom biłby rekordy popularności wśród kandydatów na magistrów i doktorów. Dzisiaj przeminie rzadko zauważany na księgarskich półkach przede wszystkim ze względu na to, że niewielu studentom naprawdę zależy na wysokiej jakości własnych prac. Poza tym – bo niewielu znajdzie czas i ochotę na przebijanie się przez dodatkowy tekst naukowy, z którego lektury korzyść będzie rozłożona w czasie.
„Studiowanie literatury przedmiotu” ma dwa oblicza, albo raczej dwa plany: esencję złożoną z porad i naukową otoczkę znacznie mniej przydatną (choć oczywiście świetnie ilustrującą przywoływane tezy). Podejście strukturalistyczne polega tu na stałym systematyzowaniu wiedzy, budowaniu kolejnych wyliczeń i wskazówek, próbie dotarcia do istoty działań badacza – ale odzwierciedla się też w języku pełnym archaicznych już dzisiaj zwrotów. Tymczasem to, co proponuje Duraj-Nowakowa, naprawdę zasługuje na uwagę i na wnikliwą lekturę, bez względu na nieatrakcyjny styl prowadzenia wywodu. Tom uzupełnia program studiów literaturoznawczych o elementy zwykle traktowane po macoszemu i daje szczegółową odpowiedź na pytania po co i w jaki sposób pracować nad tekstami. Trójdzielna kompozycja książki wyczerpująco przybliża istotę gromadzenia materiału z zakresu literatury przedmiotu. W pierwszej części autorka zatrzymuje się nad fundamentalnymi w pracy każdego badacza pojęciami, zajmuje się kwestią poznania problemu oraz wizjami czytelników. Druga część uczy już pracy z tekstem, wyprowadzania tez, umiejętności „technicznych”, które trzeba nabyć podczas pracy (to zresztą stały temat popporadników mówiących o tym, jak się uczyć – tu zyskuje formę usystematyzowaną i wzbogaconą o źródła badań), narzędzi literaturoznawcy. Z trzeciej partii tomu odbiorcy dowiedzą się, jakie są różnice między analizą i interpretacją tekstów z dziedziny literatury przedmiotu, czy czym charakteryzuje się wyjaśnienie naukowe. Uwagi często mają charakter porad, nawet jeśli nie są skierowane bezpośrednio do odbiorców – bez większego trudu z wyprowadzanych przez Duraj-Nowakową punktów można wypreparować dobry i skuteczny plan działania.
Autorka zwraca uwagę na najważniejsze aspekty pracy z tekstami naukowymi, podpowiada, jak przygotować bibliografię i jak traktować konkretne rodzaje prac. Dla tych, którzy w studiowaniu odnaleźli swoją pasję, będzie to pomoc nieoceniona i sposób na poprawianie własnych tekstów. Naprawdę szkoda, że nie jest to publikacja obowiązkowa dla studentów kierunków humanistycznych, zwłaszcza tych, którzy sądzą, że pisanie prac polega na kompilowaniu dostępnych opracowań.
wtorek, 20 listopada 2012
Piers Anthony: Xanth. Zamek Roogna
WNK, Warszawa 2012.
Przyszłość przeszłości
Xanth jest trochę jak Narnia – kusi wielbicieli fantasy rozległymi przestrzeniami, czynami, których trzeba dokonać, mitycznymi gatunkami i niezwykłymi stworzeniami, a także stałą obecnością magii. Tom „Zamek Roogna” powstał w 1979 roku, ale dzisiaj może zaintrygować zwłaszcza młodsze pokolenia fanów tego typu literatury – składa się bowiem przede wszystkim z dynamicznej akcji zbliżonej do scenariuszy gier komputerowych, pełnej walk i potyczek, zadań do wykonania i niebezpieczeństw oraz pułapek, które na próbę wystawić mogą nawet najbardziej silną przyjaźń. Piers Anthony, żeby nie zamienić fabuły w raport wojenny, sięga jeszcze po drugi motyw, który zdradza jego ironiczne podejście do literatury fabularnej, a i do Bildungsroman. Swojemu bohaterowi każe dojrzewać niemal na oczach czytelników. Dor ma dwanaście lat i zaczyna dostrzegać własną seksualność – chociaż jego ciało wydaje się być przygotowane na pewne wydarzenia, psychicznie Dor nie jest jeszcze gotowy, by zachowywać się jak rodzice w historii, którą opowiedziało mu ich łoże.
Bo Dor ma talent rozmawiania z przedmiotami. Ta umiejętność przyda mu się na najeżonej pułapkami drodze do celu, kiedy chłopiec przeniesie się o osiemset lat wstecz, do świata znanego tylko z magicznego gobelinu. Przeniesie się w dodatku jako dorosły, i to Przyziemianin. Tam pozna swoją ponętną nianię jeszcze jako młodą i skromną dzieweczkę. Zyska nietypowego nawet jak na fantasy kompana wyprawy, ogromnego pająka. Tym razem jego droga sprowadzi się do mozolnego i trwałego pokonywania kolejnych trudności, podczas których będzie mógł korzystać z magicznych wynalazków i własnego talentu, ale też – a może przede wszystkim – z umiejętności logicznego myślenia: bo na nic nawet najbardziej atrakcyjne rodzaje broni, jeśli nie wiadomo, jak się nimi posługiwać. Piers Anthony nakłania bohatera do myślenia, jednocześnie dość często zmusza go do ujawniania sprytu i odwagi. A w chwilach, gdy Dor nie musi się przejmować pułapkami (co zdarza się rzadko), przedstawia zawstydzenie dojrzewającego chłopca. Nikt nie wie, w jakim naprawdę wieku jest przybysz z przyszłości, więc bohater ma szansę na dość oryginalne zdobywanie wiedzy w dziedzinie damsko-męskich relacji. Wszystko to mieści się w głębszej warstwie tekstu, na poziomie ironii – Piers Anthony tworzy przecież dla dzieci i młodzieży i nie zamierza szokować odbiorców. Seks sprowadza się tu niemal do niewinnego flirtu (wyjątek stanowi zachowanie nimf), a w opisach nie ma tak powszechnej dzisiaj wulgarności.
Trudno uniknąć porównania do gry komputerowej – akcja tomu „Zamek Roogna” wyjątkowo przypomina fabułę takiej przygodówki. Na dalszy plan schodzą wobec tego walory literackie czy drwiny autora, który wprawdzie tym razem stosuje humor specyficzny i nieco rozrzedzony, ale przecież nie rezygnuje z kąśliwego nawet dowcipu. Poza wszystkim ożywia autor prawa Murphy’ego i ta ironia zwłaszcza powinna się spodobać odbiorcom. Piers Anthony nie chce tym razem opisywać zasad rządzących jego krainą – teraz już rzeczą naturalną są kolejne magiczne przestrzenie i działania. Można zatem skoncentrować się na tym, co dla młodszych odbiorców będzie naprawdę wartościowe. Zawiedzeni będą jedynie wielbiciele długich, klimatycznych i wolnych od jakiegokolwiek ruchu opisów.
Przyszłość przeszłości
Xanth jest trochę jak Narnia – kusi wielbicieli fantasy rozległymi przestrzeniami, czynami, których trzeba dokonać, mitycznymi gatunkami i niezwykłymi stworzeniami, a także stałą obecnością magii. Tom „Zamek Roogna” powstał w 1979 roku, ale dzisiaj może zaintrygować zwłaszcza młodsze pokolenia fanów tego typu literatury – składa się bowiem przede wszystkim z dynamicznej akcji zbliżonej do scenariuszy gier komputerowych, pełnej walk i potyczek, zadań do wykonania i niebezpieczeństw oraz pułapek, które na próbę wystawić mogą nawet najbardziej silną przyjaźń. Piers Anthony, żeby nie zamienić fabuły w raport wojenny, sięga jeszcze po drugi motyw, który zdradza jego ironiczne podejście do literatury fabularnej, a i do Bildungsroman. Swojemu bohaterowi każe dojrzewać niemal na oczach czytelników. Dor ma dwanaście lat i zaczyna dostrzegać własną seksualność – chociaż jego ciało wydaje się być przygotowane na pewne wydarzenia, psychicznie Dor nie jest jeszcze gotowy, by zachowywać się jak rodzice w historii, którą opowiedziało mu ich łoże.
Bo Dor ma talent rozmawiania z przedmiotami. Ta umiejętność przyda mu się na najeżonej pułapkami drodze do celu, kiedy chłopiec przeniesie się o osiemset lat wstecz, do świata znanego tylko z magicznego gobelinu. Przeniesie się w dodatku jako dorosły, i to Przyziemianin. Tam pozna swoją ponętną nianię jeszcze jako młodą i skromną dzieweczkę. Zyska nietypowego nawet jak na fantasy kompana wyprawy, ogromnego pająka. Tym razem jego droga sprowadzi się do mozolnego i trwałego pokonywania kolejnych trudności, podczas których będzie mógł korzystać z magicznych wynalazków i własnego talentu, ale też – a może przede wszystkim – z umiejętności logicznego myślenia: bo na nic nawet najbardziej atrakcyjne rodzaje broni, jeśli nie wiadomo, jak się nimi posługiwać. Piers Anthony nakłania bohatera do myślenia, jednocześnie dość często zmusza go do ujawniania sprytu i odwagi. A w chwilach, gdy Dor nie musi się przejmować pułapkami (co zdarza się rzadko), przedstawia zawstydzenie dojrzewającego chłopca. Nikt nie wie, w jakim naprawdę wieku jest przybysz z przyszłości, więc bohater ma szansę na dość oryginalne zdobywanie wiedzy w dziedzinie damsko-męskich relacji. Wszystko to mieści się w głębszej warstwie tekstu, na poziomie ironii – Piers Anthony tworzy przecież dla dzieci i młodzieży i nie zamierza szokować odbiorców. Seks sprowadza się tu niemal do niewinnego flirtu (wyjątek stanowi zachowanie nimf), a w opisach nie ma tak powszechnej dzisiaj wulgarności.
Trudno uniknąć porównania do gry komputerowej – akcja tomu „Zamek Roogna” wyjątkowo przypomina fabułę takiej przygodówki. Na dalszy plan schodzą wobec tego walory literackie czy drwiny autora, który wprawdzie tym razem stosuje humor specyficzny i nieco rozrzedzony, ale przecież nie rezygnuje z kąśliwego nawet dowcipu. Poza wszystkim ożywia autor prawa Murphy’ego i ta ironia zwłaszcza powinna się spodobać odbiorcom. Piers Anthony nie chce tym razem opisywać zasad rządzących jego krainą – teraz już rzeczą naturalną są kolejne magiczne przestrzenie i działania. Można zatem skoncentrować się na tym, co dla młodszych odbiorców będzie naprawdę wartościowe. Zawiedzeni będą jedynie wielbiciele długich, klimatycznych i wolnych od jakiegokolwiek ruchu opisów.
poniedziałek, 19 listopada 2012
Agnieszka Tyszka: Kredens pod Grunwaldem
Akapit Press, Łódź 2012.
Historia i życie
Agnieszka Tyszka specjalizuje się w mocno skracanych powieściach dla nastolatek: za każdym razem stara się też znaleźć elementy charakterystyczne i nietypowe – przynajmniej oddalające tekst od codzienności. Nie inaczej jest i w „Kredensie pod Grunwaldem”, tyle tylko, że tu pomysł na rozbicie fabuły nie wiąże się z żadnym zauroczeniem czy z zainteresowaniami większości odbiorczyń. Bo nastoletnia bohaterka, Kornelia Goździcka, pisze scenariusz sztuki poświęconej bitwie pod Grunwaldem. Scenariusz ma wysłać na konkurs. Pisze go specyficznym, lekko archaicznym językiem, ale trudno będzie niezainteresowanym przeszłością czytelniczkom wczuć się w klimat nienaturalnych dialogów i bitewnych przygotowań. Chociaż w założeniu praca ma łączyć teraźniejszość i przeszłość, Kornelia skupia się zwłaszcza na krótkich (treściowo i formalnie) rozmowach i nie wprowadza zbyt wiele ciekawych – to jest żywiołowych – motywów do scenicznej akcji.
W życiu Kornelii Goździckiej nie ma miejsca na ckliwe zauroczenia i sentymenty. Dziewczyna obserwuje toksyczny związek matki, znosi ciągłe poniżenia ze strony ojczyma i nie czuje się związana emocjonalnie z rodziną. Martwi się tylko o babcię, która właśnie straciła dach nad głową i u której zaczyna się ciężka choroba. Kornelia lubi pisać – i chociaż to zajęcie mało medialne, wprowadza trochę spokoju do trudnej egzystencji nastolatki. Bohaterka się nie pododaje – więc także dodaje siły odbiorczyniom, jak zwykle Agnieszka Tyszka stawia na krzepiące przesłanie. Dobrze też, że oddala się od typowych romansowych scenariuszy, wprawdzie na horyzoncie pojawia się tu interesujący chłopak, ale sytuacja nie rozwija się standardowo – więc nie ma obaw, że będzie to przewidywalna historia. Przynajmniej – nie w warstwie sercowej.
Tym razem bowiem Agnieszka Tyszka wybiera analizę więzi rodzinnych. Pokazuje relacje Kornelii z matką (którą dziewczyna często nazywa mecenas Goździcką), naświetla chamskie zachowania ojczyma, niespełnionego artysty (a jest to już ta faza związku, w której postronni obserwatorzy nie mają szans zrozumieć motywacji kobiety zaangażowanej emocjonalnie), przedstawia też babcię i jej sekrety. Kornelia musi w tym wszystkim odnaleźć miejsce dla siebie, mimo że jej zadanie wydaje się niemożliwe do zrealizowania.
Tyszka pisze szybko (a interlinia w ostatnim fragmencie tomu ma go jeszcze odrobinę wydłużyć, przynajmniej wizualnie) i wydaje się, że przytaczane fragmenty scenariusza mają przede wszystkim rozdmuchać relację do rozmiarów powieści. To naprawdę krótka historia, ale właściwy sens jej istnieniu nadają obrazy z życia dalekiej od ideału rodziny. Autorka próbuje pokazać czytelniczkom drogę inną niż te, do których już odbiorczynie przyzwyczaiła – a przy okazji może i wzbudzić zainteresowanie historią, która wcale nie musi być nudna ani sprowadzana do karykatury.
Warto też zwrócić uwagę na fakt, że Agnieszka Tyszka stara się stworzyć bohaterkę oryginalną i nieprzystającą do owczego pędu nastolatek (chociaż stwierdzenie, że bohaterka związuje włosy, by nie wyróżniać się z tłumu, może dzisiaj nie przekonać odbiorczyń, dla których właśnie rozpuszczone włosy to sposób na upodobnienie się do koleżanek). Kornelia nie lubi imprezowania i dostrzega bezsens podobnych spotkań – co nie znaczy, że jest bez skazy. Proponuje Tyszka istotę wrażliwą, myślącą i ciekawą, w całkiem interesującej historii. Tempo akcji wynika tu między innymi z uproszczeń typowych dla literatury czwartej i pasuje do prezentowanych motywów, chociaż i tak podejrzewam, że wiele czytelniczek wolałoby otrzymać – w miejsce historycznej dyskusji – bardziej rozwinięty wątek pewnego współczesnego rycerza.
Historia i życie
Agnieszka Tyszka specjalizuje się w mocno skracanych powieściach dla nastolatek: za każdym razem stara się też znaleźć elementy charakterystyczne i nietypowe – przynajmniej oddalające tekst od codzienności. Nie inaczej jest i w „Kredensie pod Grunwaldem”, tyle tylko, że tu pomysł na rozbicie fabuły nie wiąże się z żadnym zauroczeniem czy z zainteresowaniami większości odbiorczyń. Bo nastoletnia bohaterka, Kornelia Goździcka, pisze scenariusz sztuki poświęconej bitwie pod Grunwaldem. Scenariusz ma wysłać na konkurs. Pisze go specyficznym, lekko archaicznym językiem, ale trudno będzie niezainteresowanym przeszłością czytelniczkom wczuć się w klimat nienaturalnych dialogów i bitewnych przygotowań. Chociaż w założeniu praca ma łączyć teraźniejszość i przeszłość, Kornelia skupia się zwłaszcza na krótkich (treściowo i formalnie) rozmowach i nie wprowadza zbyt wiele ciekawych – to jest żywiołowych – motywów do scenicznej akcji.
W życiu Kornelii Goździckiej nie ma miejsca na ckliwe zauroczenia i sentymenty. Dziewczyna obserwuje toksyczny związek matki, znosi ciągłe poniżenia ze strony ojczyma i nie czuje się związana emocjonalnie z rodziną. Martwi się tylko o babcię, która właśnie straciła dach nad głową i u której zaczyna się ciężka choroba. Kornelia lubi pisać – i chociaż to zajęcie mało medialne, wprowadza trochę spokoju do trudnej egzystencji nastolatki. Bohaterka się nie pododaje – więc także dodaje siły odbiorczyniom, jak zwykle Agnieszka Tyszka stawia na krzepiące przesłanie. Dobrze też, że oddala się od typowych romansowych scenariuszy, wprawdzie na horyzoncie pojawia się tu interesujący chłopak, ale sytuacja nie rozwija się standardowo – więc nie ma obaw, że będzie to przewidywalna historia. Przynajmniej – nie w warstwie sercowej.
Tym razem bowiem Agnieszka Tyszka wybiera analizę więzi rodzinnych. Pokazuje relacje Kornelii z matką (którą dziewczyna często nazywa mecenas Goździcką), naświetla chamskie zachowania ojczyma, niespełnionego artysty (a jest to już ta faza związku, w której postronni obserwatorzy nie mają szans zrozumieć motywacji kobiety zaangażowanej emocjonalnie), przedstawia też babcię i jej sekrety. Kornelia musi w tym wszystkim odnaleźć miejsce dla siebie, mimo że jej zadanie wydaje się niemożliwe do zrealizowania.
Tyszka pisze szybko (a interlinia w ostatnim fragmencie tomu ma go jeszcze odrobinę wydłużyć, przynajmniej wizualnie) i wydaje się, że przytaczane fragmenty scenariusza mają przede wszystkim rozdmuchać relację do rozmiarów powieści. To naprawdę krótka historia, ale właściwy sens jej istnieniu nadają obrazy z życia dalekiej od ideału rodziny. Autorka próbuje pokazać czytelniczkom drogę inną niż te, do których już odbiorczynie przyzwyczaiła – a przy okazji może i wzbudzić zainteresowanie historią, która wcale nie musi być nudna ani sprowadzana do karykatury.
Warto też zwrócić uwagę na fakt, że Agnieszka Tyszka stara się stworzyć bohaterkę oryginalną i nieprzystającą do owczego pędu nastolatek (chociaż stwierdzenie, że bohaterka związuje włosy, by nie wyróżniać się z tłumu, może dzisiaj nie przekonać odbiorczyń, dla których właśnie rozpuszczone włosy to sposób na upodobnienie się do koleżanek). Kornelia nie lubi imprezowania i dostrzega bezsens podobnych spotkań – co nie znaczy, że jest bez skazy. Proponuje Tyszka istotę wrażliwą, myślącą i ciekawą, w całkiem interesującej historii. Tempo akcji wynika tu między innymi z uproszczeń typowych dla literatury czwartej i pasuje do prezentowanych motywów, chociaż i tak podejrzewam, że wiele czytelniczek wolałoby otrzymać – w miejsce historycznej dyskusji – bardziej rozwinięty wątek pewnego współczesnego rycerza.
niedziela, 18 listopada 2012
Maria Ewa Letki: Król i mgła
Bajka, Warszawa 2012.
Mądrość władcy
Czasami władca w bajkach bywa niedobry. Źle traktuje swoich poddanych i nie podejmuje mądrych decyzji. Jeśli rzecz dzieje się w bajce, albo zostanie ukarany, albo też zyska szansę naprawienia błędów. U Marii Ewy Letki dzieje się to za sprawą normalnego zjawiska atmosferycznego, które jednak przybiera niepokojące formy. Królestwo spowija mgła – tak gęsta, że nie można w niej dostrzec drugiego człowieka, nawet jeśli ten znajduje się tuż obok. To mgła wygania króla z zamku do lasu. Bohater ma teraz okazję, by przemyśleć swoje zachowanie.
„Król i mgła” to bajka, która na pierwszy plan wydobywa postać zwykle mniej eksponowaną – a i cechy, które w świecie kilkulatków nie mają jeszcze tak wielkiego znaczenia. Maria Ewa Letki przygląda się nieuczciwości i nadużyciom popełnianym przez rządzącego, a potem pokazuje, jak powinien się zachowywać prawdziwie mądry król. Interesuje się losami monarchy, który na pierwszy rzut oka wcale nie budzi sympatycznych skojarzeń. To nie jest typowy czarny charakter z baśni – ale z czasem maluchy dowiedzą się o kolejnych przykrościach, jakie sprawia swoim poddanym. W ten sposób autorka rezygnuje z płaskiej, jednowymiarowej postaci tak typowej w historiach dla najmłodszych, wprowadza za to bohatera budzącego ciekawość.
Aspekt dydaktyczny to zaledwie jedna płaszczyzna „Króla i mgły”, bajki oryginalnej i interesującej, lekko egzotycznej, a przecież swojskiej, bo stworzonej ze składników znanych (choć nigdy nie występujących w podobnej konfiguracji). W oczy rzuca się tu zwłaszcza humor tomu. Maria Ewa Letki sprawia, że we mgle postacie z dworu zachowują się mniej przewidywalnie, a czasem w ogóle prowokuje dzięki niej zabawne nieporozumienia i humorystyczne sytuacje. Mgła jest równoznaczna ze sporą dawką absurdu, a to rozśmieszy maluchy. Reszty dokonają poruszające się bezładnie postacie. Nie zabraknie nawet humoru słownego (w relacjach bylejelenia i królika) – tu rozbawienie dzieci będzie jeszcze potęgowane przez zdumienie. Żart ostatecznie oddala podejrzenia o stereotypowość – Letki wprowadza bohatera-króla do przestrzeni, do której ten sam by nie trafił, mało tego: modyfikuje jego znane otoczenie i przekształca w sferę tajemnicy i niepokoju. Niepokoju – ale nie lęku. Bo mimo wszystko „Król i mgła” to opowieść ciepła. Nie ma nikogo straszyć, więc bez obaw można ją przedstawiać i najmłodszym przed snem. Maria Ewa Letki dobrze się bawi, prowadząc historię o perypetiach władcy. „Król i mgła” to przede wszystkim bajka z pomysłem, którego można autorce pogratulować.
Ewa Poklewska-Koziełło jest autorką ilustracji do tej książki. Stawia na prostotę i symboliczne kształty, na kolaże i łączenie technik rysowania – przy tworzeniu samych bajkowych pejzaży. W tak przygotowane tło wprowadza ludzi – małych, komiksowych, z zabawnymi minami i w nietypowych strojach (to znaczy: jak najbardziej typowych dla przedstawicieli królewskiego dworu). Zresztą gdy chodzi o detale, jest Poklewska-Koziełło niezrównana: rysuje stylem znanym z dawnych polskich dobranocek, wplata w obrazki mnóstwo humoru, nierzeczywistości i zabawy, jest w tym rysowaniu tak dziecięca, jak tylko potrafi – a jednocześnie i tak dorosła, by stanowić dla maluchów niedościgniony wzór rysowania. Przyjemnie ogląda się te ilustracje: widać, że ich autorka pamięta, dla kogo tworzy – i sama cieszy się możliwościami, jakie otwiera przed nią ilustrowanie bajki.
Mądrość władcy
Czasami władca w bajkach bywa niedobry. Źle traktuje swoich poddanych i nie podejmuje mądrych decyzji. Jeśli rzecz dzieje się w bajce, albo zostanie ukarany, albo też zyska szansę naprawienia błędów. U Marii Ewy Letki dzieje się to za sprawą normalnego zjawiska atmosferycznego, które jednak przybiera niepokojące formy. Królestwo spowija mgła – tak gęsta, że nie można w niej dostrzec drugiego człowieka, nawet jeśli ten znajduje się tuż obok. To mgła wygania króla z zamku do lasu. Bohater ma teraz okazję, by przemyśleć swoje zachowanie.
„Król i mgła” to bajka, która na pierwszy plan wydobywa postać zwykle mniej eksponowaną – a i cechy, które w świecie kilkulatków nie mają jeszcze tak wielkiego znaczenia. Maria Ewa Letki przygląda się nieuczciwości i nadużyciom popełnianym przez rządzącego, a potem pokazuje, jak powinien się zachowywać prawdziwie mądry król. Interesuje się losami monarchy, który na pierwszy rzut oka wcale nie budzi sympatycznych skojarzeń. To nie jest typowy czarny charakter z baśni – ale z czasem maluchy dowiedzą się o kolejnych przykrościach, jakie sprawia swoim poddanym. W ten sposób autorka rezygnuje z płaskiej, jednowymiarowej postaci tak typowej w historiach dla najmłodszych, wprowadza za to bohatera budzącego ciekawość.
Aspekt dydaktyczny to zaledwie jedna płaszczyzna „Króla i mgły”, bajki oryginalnej i interesującej, lekko egzotycznej, a przecież swojskiej, bo stworzonej ze składników znanych (choć nigdy nie występujących w podobnej konfiguracji). W oczy rzuca się tu zwłaszcza humor tomu. Maria Ewa Letki sprawia, że we mgle postacie z dworu zachowują się mniej przewidywalnie, a czasem w ogóle prowokuje dzięki niej zabawne nieporozumienia i humorystyczne sytuacje. Mgła jest równoznaczna ze sporą dawką absurdu, a to rozśmieszy maluchy. Reszty dokonają poruszające się bezładnie postacie. Nie zabraknie nawet humoru słownego (w relacjach bylejelenia i królika) – tu rozbawienie dzieci będzie jeszcze potęgowane przez zdumienie. Żart ostatecznie oddala podejrzenia o stereotypowość – Letki wprowadza bohatera-króla do przestrzeni, do której ten sam by nie trafił, mało tego: modyfikuje jego znane otoczenie i przekształca w sferę tajemnicy i niepokoju. Niepokoju – ale nie lęku. Bo mimo wszystko „Król i mgła” to opowieść ciepła. Nie ma nikogo straszyć, więc bez obaw można ją przedstawiać i najmłodszym przed snem. Maria Ewa Letki dobrze się bawi, prowadząc historię o perypetiach władcy. „Król i mgła” to przede wszystkim bajka z pomysłem, którego można autorce pogratulować.
Ewa Poklewska-Koziełło jest autorką ilustracji do tej książki. Stawia na prostotę i symboliczne kształty, na kolaże i łączenie technik rysowania – przy tworzeniu samych bajkowych pejzaży. W tak przygotowane tło wprowadza ludzi – małych, komiksowych, z zabawnymi minami i w nietypowych strojach (to znaczy: jak najbardziej typowych dla przedstawicieli królewskiego dworu). Zresztą gdy chodzi o detale, jest Poklewska-Koziełło niezrównana: rysuje stylem znanym z dawnych polskich dobranocek, wplata w obrazki mnóstwo humoru, nierzeczywistości i zabawy, jest w tym rysowaniu tak dziecięca, jak tylko potrafi – a jednocześnie i tak dorosła, by stanowić dla maluchów niedościgniony wzór rysowania. Przyjemnie ogląda się te ilustracje: widać, że ich autorka pamięta, dla kogo tworzy – i sama cieszy się możliwościami, jakie otwiera przed nią ilustrowanie bajki.
sobota, 17 listopada 2012
Weronika Kurosz: Leśni bracia
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Przygody z puszczy
Weronika Kurosz zdecydowała się na połączenie przyjemnego z pożytecznym i w zbiorku opowiadań o leśnych braciach wykorzystała temat przyrody. Zgrabnie przemyciła go w historiach pełnych przygód, tworząc niemal chłopięcą w duchu książkę. W „Leśnych braciach” jest wszystko to, co mali czytelnicy lubią: obecność baśniowych krain i zupełnie realnych emocjonujących doznań, współzawodnictwo, braterska przyjaźń, humor i zmieniająca się często tematyka. Jeśli do tego dodać jeszcze opowieści w opowieściach, czyli zgrabne przechodzenie od postaci do historii, którą owa postać może przekazać, objawi się w pełni przepis na interesujący tom z dziedziny literatury czwartej. Nawet pomimo faktu, że autorka (i redakcja tomu) przeoczyła kilka irytujących stylistycznych i gramatycznych błędów (dlaczego o dwóch braciach pisze „dwoje” a o sześciu rękach „sześcioro” – pozostanie tajemnicą).
Bazyli i Marcepan są trochę jak Bolek i Lolek, tyle że ich przygody zostały bardziej ukierunkowane – na las, a momentami na puszczę. Pojawi się tu zatem konkurs zbierania grzybów, podczas którego to wydarzenia chłopcy poznają sekrety dworu Króla Borowika i grzybów o bajkowych właściwościach, pomogą Leśnej Babie odczarować ukochanego, a przy okazji i uratować drzewa w lesie przed zniszczeniem, zmierzą się z kłusownikami, a nawet zajrzą w głąb jeziora, do świata rusałek. Za każdym razem zmieniać się więc będzie sceneria ich działań, ale autorka nie pozwoli chłopcom oddalić się od ich naturalnego środowiska – od lasu.
Tytułowi leśni bracia są prawdziwi, to jest bardzo wiarygodni z punktu widzenia małych odbiorców. Zachowują się wobec siebie jak typowe rodzeństwo, rzucają sobie absurdalne wyzwania, wytykają słabości i dokuczają, ale kiedy trzeba, zawsze stają w swojej obronie i mogą na siebie liczyć. Właściwie w świecie stworzonym przez Weronikę Kurosz nikt inny nie może przedrzeć się do tej wspólnoty, którą Bazyli i Marcepan zawiązali. W ich przekonaniach widać doświadczenia z dzieciństwa: czytelnikom bohaterowie wydadzą się zdumiewająco bliscy. To ważne ze względu na grupę docelową odbiorców – mali chłopcy mogliby poczuć się oszukani obecnością baśniowych stworów w krainie, która obiecywała prawdziwe „męskie” przygody – leśni bracia czynią tę przestrzeń bardziej zrozumiałą i swojską dla dzieci.
Weronika Kurosz pisze dłuższe opowiadania, składające się zawsze z kilku cząstek. Ten wewnętrzny podział niezbyt (z punktu widzenia dorosłego) rozbudowanych form pozwala zabrać się za lekturę maluchom, które czytać nie lubią. Po pierwsze – dużo łatwiej mierzyć się z mniejszymi porcjami opowiadań i wyznaczać sobie mniej ambitne cele, po drugie natomiast ta decyzja autorki nadaje powieściom tempa – wszystko rozgrywa się bardziej dynamicznie, nowy podrozdział sugeruje niemal zmianę planu, co powinno się dzieciom spodobać. Książka pozwala też zwrócić uwagę na piękno przyrody. Autorka stale odwołuje się do cudów natury – pokazuje ptaki o pięknym upierzeniu, zagląda do leśnego runa i obserwuje pory roku. Jest tu bajkowo – ale część bajkowego świata da się też odnaleźć w prawdziwym życiu.
Przygody z puszczy
Weronika Kurosz zdecydowała się na połączenie przyjemnego z pożytecznym i w zbiorku opowiadań o leśnych braciach wykorzystała temat przyrody. Zgrabnie przemyciła go w historiach pełnych przygód, tworząc niemal chłopięcą w duchu książkę. W „Leśnych braciach” jest wszystko to, co mali czytelnicy lubią: obecność baśniowych krain i zupełnie realnych emocjonujących doznań, współzawodnictwo, braterska przyjaźń, humor i zmieniająca się często tematyka. Jeśli do tego dodać jeszcze opowieści w opowieściach, czyli zgrabne przechodzenie od postaci do historii, którą owa postać może przekazać, objawi się w pełni przepis na interesujący tom z dziedziny literatury czwartej. Nawet pomimo faktu, że autorka (i redakcja tomu) przeoczyła kilka irytujących stylistycznych i gramatycznych błędów (dlaczego o dwóch braciach pisze „dwoje” a o sześciu rękach „sześcioro” – pozostanie tajemnicą).
Bazyli i Marcepan są trochę jak Bolek i Lolek, tyle że ich przygody zostały bardziej ukierunkowane – na las, a momentami na puszczę. Pojawi się tu zatem konkurs zbierania grzybów, podczas którego to wydarzenia chłopcy poznają sekrety dworu Króla Borowika i grzybów o bajkowych właściwościach, pomogą Leśnej Babie odczarować ukochanego, a przy okazji i uratować drzewa w lesie przed zniszczeniem, zmierzą się z kłusownikami, a nawet zajrzą w głąb jeziora, do świata rusałek. Za każdym razem zmieniać się więc będzie sceneria ich działań, ale autorka nie pozwoli chłopcom oddalić się od ich naturalnego środowiska – od lasu.
Tytułowi leśni bracia są prawdziwi, to jest bardzo wiarygodni z punktu widzenia małych odbiorców. Zachowują się wobec siebie jak typowe rodzeństwo, rzucają sobie absurdalne wyzwania, wytykają słabości i dokuczają, ale kiedy trzeba, zawsze stają w swojej obronie i mogą na siebie liczyć. Właściwie w świecie stworzonym przez Weronikę Kurosz nikt inny nie może przedrzeć się do tej wspólnoty, którą Bazyli i Marcepan zawiązali. W ich przekonaniach widać doświadczenia z dzieciństwa: czytelnikom bohaterowie wydadzą się zdumiewająco bliscy. To ważne ze względu na grupę docelową odbiorców – mali chłopcy mogliby poczuć się oszukani obecnością baśniowych stworów w krainie, która obiecywała prawdziwe „męskie” przygody – leśni bracia czynią tę przestrzeń bardziej zrozumiałą i swojską dla dzieci.
Weronika Kurosz pisze dłuższe opowiadania, składające się zawsze z kilku cząstek. Ten wewnętrzny podział niezbyt (z punktu widzenia dorosłego) rozbudowanych form pozwala zabrać się za lekturę maluchom, które czytać nie lubią. Po pierwsze – dużo łatwiej mierzyć się z mniejszymi porcjami opowiadań i wyznaczać sobie mniej ambitne cele, po drugie natomiast ta decyzja autorki nadaje powieściom tempa – wszystko rozgrywa się bardziej dynamicznie, nowy podrozdział sugeruje niemal zmianę planu, co powinno się dzieciom spodobać. Książka pozwala też zwrócić uwagę na piękno przyrody. Autorka stale odwołuje się do cudów natury – pokazuje ptaki o pięknym upierzeniu, zagląda do leśnego runa i obserwuje pory roku. Jest tu bajkowo – ale część bajkowego świata da się też odnaleźć w prawdziwym życiu.
piątek, 16 listopada 2012
Janusz Majewski: Siedlisko
Marginesy, Warszawa 2011.
Jesień życia?
Ten motyw cieszy się dużą popularnością i zajmuje sporo miejsca w literaturze rozrywkowej ostatnich lat – ale w wersji Janusza Majewskiego przybiera zupełnie inną formę. „Siedlisko” to życie w zwolnionym tempie, z całym jego realizmem, z przyziemnymi troskami i stonowanymi emocjami, z charakterami malowanymi grubą kreską. Książka napisana na podstawie scenariusza serialu sama naprawdę staje się serialem, jej „telewizyjność” daje się wyraźnie wyczuć w formie i w kształtowaniu sylwetek postaci. Jakby tego było mało, w scenariuszu Zofii Nasierowskiej i Wandy Majerówny znalazły się i elementy autobiograficzne. W efekcie „Siedlisko” nie może przypominać faktycznej powieści, jest raczej powolnym odsłanianiem blasków i cieni egzystencji z dala od wielkiego miasta. Tu na powrót zaczynają się liczyć ludzie, na przestrzeń nawet nie ma za bardzo miejsca. I tym „Siedlisko” w wersji książkowej różni się od podobnych bestsellerów – w typowych reprezentacjach gatunku to wicie własnego gniazdka-pensjonatu na odludziu absorbuje uwagę autorów. U Majewskiego liczą się niemal wyłącznie interpersonalne kontakty i dylematy. Oraz wzruszające wręcz przywiązanie dwojga bohaterów w średnim wieku, małżeństwa, które w „Siedlisku” staje się centrum wydarzeń.
Malarka Marianna i profesor medycyny Krzysztof próbują zaaklimatyzować się na wsi. Oboje stają przed wyzwaniami, których się nie spodziewali – i zderzają się z mentalnością mieszkańców, a to nie zawsze łatwe doświadczenie. Serialowość tomu odzwierciedla się w fabule, rozpiętej między kilkoma punktami kulminacyjnymi – więc i w podziale tematycznym tekstu. Konkretne problemy do rozwiązania płyną ze zmiany trybu życia – i nie do pomyślenia byłyby w dawnym otoczeniu. W ten sposób autor chce tworzyć przestrzeń książki – zamiast rozwodzić się nad pejzażami (co czyni tylko na początkach rozdziałów) czy nad najbliższym otoczeniem bohaterów, woli prezentować ich relacje z innymi. Przez owych „innych” próbuje przekonać odbiorców do wiejskiego trybu życia. Nic zatem dziwnego, że wśród mieszkańców znajdują się postacie stereotypowe – wójt, pijaczyna czy lokalny dziwak-samotnik. Metamorfozy są możliwe jedynie w przypadku Marianny, która na wsi odkrywa u siebie rozmaite talenty. Życie toczy się tu niemal leniwym trybem – narodziny i śmierć stanowią wielkie wydarzenia, całą resztą nie warto sobie zaprzątać głowy. Nawet romans, gdy zamajaczy na horyzoncie, wyda się niedorzeczny i wydumany, jakby zupełnie nie pasował do konwencji.
Przy przerabianiu na powieść scenariusza Janusz Majewski nie zmienił rytmu pierwotnego tekstu, to jest – oparł książkę niemal wyłącznie na dialogach i opisach zachowań. Nie zagłębia się w psychikę bohaterów, nie analizuje ich myśli i odczuć, pozwala im za to w nieskończoność rozmawiać lub gestami zdradzać opinie o tym, co się właśnie stało. Przyzwyczajonym do klasycznych powieści może nieco brakować zwyczajnych fragmentów narracji, pozbawionych dialogów czy filmowych zbliżeń – z drugiej jednak strony dzięki temu Majewski odchodzi od powieści tworzonych seryjnie. To przede wszystkim książka dla tych, którzy chcą spokojnej historii o sprawach, które ich nie będą dotyczyć – nie mówiąc rzecz jasna o fanach serialu. „Siedlisko” ma być namiastką prostego życia, które rządzi się własnymi prawami – i które pozwala odkryć wartość spraw drobnych. To książka, która ucieka od pośpiechu i hałasu wielkich miast.
Jesień życia?
Ten motyw cieszy się dużą popularnością i zajmuje sporo miejsca w literaturze rozrywkowej ostatnich lat – ale w wersji Janusza Majewskiego przybiera zupełnie inną formę. „Siedlisko” to życie w zwolnionym tempie, z całym jego realizmem, z przyziemnymi troskami i stonowanymi emocjami, z charakterami malowanymi grubą kreską. Książka napisana na podstawie scenariusza serialu sama naprawdę staje się serialem, jej „telewizyjność” daje się wyraźnie wyczuć w formie i w kształtowaniu sylwetek postaci. Jakby tego było mało, w scenariuszu Zofii Nasierowskiej i Wandy Majerówny znalazły się i elementy autobiograficzne. W efekcie „Siedlisko” nie może przypominać faktycznej powieści, jest raczej powolnym odsłanianiem blasków i cieni egzystencji z dala od wielkiego miasta. Tu na powrót zaczynają się liczyć ludzie, na przestrzeń nawet nie ma za bardzo miejsca. I tym „Siedlisko” w wersji książkowej różni się od podobnych bestsellerów – w typowych reprezentacjach gatunku to wicie własnego gniazdka-pensjonatu na odludziu absorbuje uwagę autorów. U Majewskiego liczą się niemal wyłącznie interpersonalne kontakty i dylematy. Oraz wzruszające wręcz przywiązanie dwojga bohaterów w średnim wieku, małżeństwa, które w „Siedlisku” staje się centrum wydarzeń.
Malarka Marianna i profesor medycyny Krzysztof próbują zaaklimatyzować się na wsi. Oboje stają przed wyzwaniami, których się nie spodziewali – i zderzają się z mentalnością mieszkańców, a to nie zawsze łatwe doświadczenie. Serialowość tomu odzwierciedla się w fabule, rozpiętej między kilkoma punktami kulminacyjnymi – więc i w podziale tematycznym tekstu. Konkretne problemy do rozwiązania płyną ze zmiany trybu życia – i nie do pomyślenia byłyby w dawnym otoczeniu. W ten sposób autor chce tworzyć przestrzeń książki – zamiast rozwodzić się nad pejzażami (co czyni tylko na początkach rozdziałów) czy nad najbliższym otoczeniem bohaterów, woli prezentować ich relacje z innymi. Przez owych „innych” próbuje przekonać odbiorców do wiejskiego trybu życia. Nic zatem dziwnego, że wśród mieszkańców znajdują się postacie stereotypowe – wójt, pijaczyna czy lokalny dziwak-samotnik. Metamorfozy są możliwe jedynie w przypadku Marianny, która na wsi odkrywa u siebie rozmaite talenty. Życie toczy się tu niemal leniwym trybem – narodziny i śmierć stanowią wielkie wydarzenia, całą resztą nie warto sobie zaprzątać głowy. Nawet romans, gdy zamajaczy na horyzoncie, wyda się niedorzeczny i wydumany, jakby zupełnie nie pasował do konwencji.
Przy przerabianiu na powieść scenariusza Janusz Majewski nie zmienił rytmu pierwotnego tekstu, to jest – oparł książkę niemal wyłącznie na dialogach i opisach zachowań. Nie zagłębia się w psychikę bohaterów, nie analizuje ich myśli i odczuć, pozwala im za to w nieskończoność rozmawiać lub gestami zdradzać opinie o tym, co się właśnie stało. Przyzwyczajonym do klasycznych powieści może nieco brakować zwyczajnych fragmentów narracji, pozbawionych dialogów czy filmowych zbliżeń – z drugiej jednak strony dzięki temu Majewski odchodzi od powieści tworzonych seryjnie. To przede wszystkim książka dla tych, którzy chcą spokojnej historii o sprawach, które ich nie będą dotyczyć – nie mówiąc rzecz jasna o fanach serialu. „Siedlisko” ma być namiastką prostego życia, które rządzi się własnymi prawami – i które pozwala odkryć wartość spraw drobnych. To książka, która ucieka od pośpiechu i hałasu wielkich miast.
czwartek, 15 listopada 2012
Clive Staples Lewis: Listy starego diabła do młodego
Media Rodzina, Poznań 2012.
Ludzie naprawdę
Odwieczne pytanie o przyczynę ludzkich zachowań powraca przy lekturze tomu już sklasyczniałego, a przy tym wciąż odkrywanego na nowo. „Listy starego diabła do młodego” to bowiem nie tylko literacko-filozoficzna zabawa z konwencjami, ale i głęboka refleksja nad naturą człowieka, ciągle uniwersalna i pełna trafnych spostrzeżeń. C. S. Lewis wykorzystuje ironię, a i kreacje diabłów, by pisać o ludziach. Zawoalowana forma sprawia, że łatwiej mu wygłaszać niewygodne prawdy, a sama lektura nie będzie przykra ani dla chrześcijan, ani dla ludzi, którzy w istnienie piekła i szatańskich istot nie wierzą (chociaż sam autor w posłowiu wspomina o jednym oburzonym czytelniku). Ta książka wymaga spokojnej i nawet spowalnianej lektury, przepełniona jest bowiem uwagami, nad którymi koniecznie trzeba się zatrzymać – a ubranymi w dowcipny styl.
Krętacz, stary i doświadczony diabeł jest stryjem Piołuna – do niego kieruje porady związane z kuszeniem ludzi i pozyskiwaniem ich dusz, przy okazji rozwiewając stereotypowe lub literackie wyobrażenia na temat mieszkańców piekła. Piołun dostał właśnie pod opiekę człowieka, którego powinien sprowadzić na złą drogę, Krętacz zatem w kolejnych listach przekazuje całą swoją wiedzę i spryt, jednocześnie roztacza opiekę nad krewnym, poucza go, a czasem nawet strofuje, a przy tym nie ustaje w wygłaszaniu ocen gatunku ludzkiego. A oceny te są zadziwiająco udane, ponad charakterami i jednostkowymi przekonaniami. Łatwo zapomnieć, że to Lewis dokonał tak udanych obserwacji – i że służyły mu do napisania rozrywkowej w gruncie rzeczy książki.
O wszystkich działaniach pacjenta Piołuna oraz samego młodego diabła dowiadują się czytelnicy pośrednio, przez wypowiedzi Krętacza, który zgranie wplata w komentarze rozmaite (choć rzadko skonkretyzowane) sytuacje i sceny. Jedną z nielicznych informacji jest fakt, że człowiek ów znalazł ukochaną i zamierza się ożenić. Inną – że trwa wojna (Lewis pisał i publikował listy w czasie drugiej wojny światowej). Tyle że sama wojna zupełnie nie interesuje Piołuna (zapewne, sądząc po oburzeniach starego diabła, korespondencja zwrotna obfitowała w szczegóły). Lewis umiejętnie odszedł od publicystyki w stronę baśni. Tym samym nie stracił na wiarygodności – musiałby przecież zachwiać piekłem, naruszyć jego paradoksalnie bezpieczne podstawy, gdyby okazało się, że piekło, które rozpętało się na ziemi, jest straszniejsze.
Rady Krętacza są pełne nie tylko ironicznych komentarzy na temat powinności diabłów. Bez przerwy pojawia się tu też kwestia Boga (zwanego Nieprzyjacielem) i stosunek do człowieka. Jednak Lewis nie prawi kazań i nie wysługuje się dogmatami, nie prześlizguje się powierzchownie po tematach. W dodatku pisze z klasą i rezygnuje z prostego, rubasznego humoru na rzecz inteligentnej kąśliwości. Diabły w jego wersji są dżentelmenami, nie pozwolą sobie na sprośność czy wulgaryzację jakiegokolwiek tematu. Sprawdza się tu mówienie eufemizmami i mrugnięcia okiem do odbiorców.
Krótkie formy sprawiają, że dużo łatwiej dzisiejszym czytelnikom zagłębić się w meandry rozumowania diabłów. Mimo że w nierozbudowanych wywodach, Krętacz przekazuje bardzo wiele trafnych opinii o ludziach. Przekaz wzmacnia jeszcze pozorne oddalenie, uczynienie obserwatorem postaci spoza ludzkiego świata. Z kolei dowcip w narracji – a i ciekawe rysunki autora – nadają lekkości filozoficznym przesłaniom. Będzie zatem tom „Listy starego diabła do młodego” lekturą w dalszym ciągu niebanalną, wywołującą wiele emocji – bez względu na religijne zapatrywania: tak naprawdę chodzi tu bowiem o Boga i diabły w znaczeniu nie sakralnym a kulturowym.
Ludzie naprawdę
Odwieczne pytanie o przyczynę ludzkich zachowań powraca przy lekturze tomu już sklasyczniałego, a przy tym wciąż odkrywanego na nowo. „Listy starego diabła do młodego” to bowiem nie tylko literacko-filozoficzna zabawa z konwencjami, ale i głęboka refleksja nad naturą człowieka, ciągle uniwersalna i pełna trafnych spostrzeżeń. C. S. Lewis wykorzystuje ironię, a i kreacje diabłów, by pisać o ludziach. Zawoalowana forma sprawia, że łatwiej mu wygłaszać niewygodne prawdy, a sama lektura nie będzie przykra ani dla chrześcijan, ani dla ludzi, którzy w istnienie piekła i szatańskich istot nie wierzą (chociaż sam autor w posłowiu wspomina o jednym oburzonym czytelniku). Ta książka wymaga spokojnej i nawet spowalnianej lektury, przepełniona jest bowiem uwagami, nad którymi koniecznie trzeba się zatrzymać – a ubranymi w dowcipny styl.
Krętacz, stary i doświadczony diabeł jest stryjem Piołuna – do niego kieruje porady związane z kuszeniem ludzi i pozyskiwaniem ich dusz, przy okazji rozwiewając stereotypowe lub literackie wyobrażenia na temat mieszkańców piekła. Piołun dostał właśnie pod opiekę człowieka, którego powinien sprowadzić na złą drogę, Krętacz zatem w kolejnych listach przekazuje całą swoją wiedzę i spryt, jednocześnie roztacza opiekę nad krewnym, poucza go, a czasem nawet strofuje, a przy tym nie ustaje w wygłaszaniu ocen gatunku ludzkiego. A oceny te są zadziwiająco udane, ponad charakterami i jednostkowymi przekonaniami. Łatwo zapomnieć, że to Lewis dokonał tak udanych obserwacji – i że służyły mu do napisania rozrywkowej w gruncie rzeczy książki.
O wszystkich działaniach pacjenta Piołuna oraz samego młodego diabła dowiadują się czytelnicy pośrednio, przez wypowiedzi Krętacza, który zgranie wplata w komentarze rozmaite (choć rzadko skonkretyzowane) sytuacje i sceny. Jedną z nielicznych informacji jest fakt, że człowiek ów znalazł ukochaną i zamierza się ożenić. Inną – że trwa wojna (Lewis pisał i publikował listy w czasie drugiej wojny światowej). Tyle że sama wojna zupełnie nie interesuje Piołuna (zapewne, sądząc po oburzeniach starego diabła, korespondencja zwrotna obfitowała w szczegóły). Lewis umiejętnie odszedł od publicystyki w stronę baśni. Tym samym nie stracił na wiarygodności – musiałby przecież zachwiać piekłem, naruszyć jego paradoksalnie bezpieczne podstawy, gdyby okazało się, że piekło, które rozpętało się na ziemi, jest straszniejsze.
Rady Krętacza są pełne nie tylko ironicznych komentarzy na temat powinności diabłów. Bez przerwy pojawia się tu też kwestia Boga (zwanego Nieprzyjacielem) i stosunek do człowieka. Jednak Lewis nie prawi kazań i nie wysługuje się dogmatami, nie prześlizguje się powierzchownie po tematach. W dodatku pisze z klasą i rezygnuje z prostego, rubasznego humoru na rzecz inteligentnej kąśliwości. Diabły w jego wersji są dżentelmenami, nie pozwolą sobie na sprośność czy wulgaryzację jakiegokolwiek tematu. Sprawdza się tu mówienie eufemizmami i mrugnięcia okiem do odbiorców.
Krótkie formy sprawiają, że dużo łatwiej dzisiejszym czytelnikom zagłębić się w meandry rozumowania diabłów. Mimo że w nierozbudowanych wywodach, Krętacz przekazuje bardzo wiele trafnych opinii o ludziach. Przekaz wzmacnia jeszcze pozorne oddalenie, uczynienie obserwatorem postaci spoza ludzkiego świata. Z kolei dowcip w narracji – a i ciekawe rysunki autora – nadają lekkości filozoficznym przesłaniom. Będzie zatem tom „Listy starego diabła do młodego” lekturą w dalszym ciągu niebanalną, wywołującą wiele emocji – bez względu na religijne zapatrywania: tak naprawdę chodzi tu bowiem o Boga i diabły w znaczeniu nie sakralnym a kulturowym.
środa, 14 listopada 2012
Michele Fitoussi: Helena Rubinstein. Kobieta, która wymyśliła piękno
Muza SA, Warszawa 2012.
Spełnienie marzeń
Tom „Helena Rubinstein. Kobieta, która wymyśliła piękno” wygląda na bardzo apetyczną biografię – i tym jest w rzeczywistości. Płynie, jakby na przekór twierdzeniom o obiektywności, ze sporej fascynacji nietuzinkową postacią, a przy okazji pozwala wzbudzić zainteresowanie także wśród podążających za modą pań. Autorka, Michѐle Fitoussi, widzi w swojej bohaterce kobietę godną podziwu – i z zachwytem śledzi jej kolejne decyzje, a jest przy tym również i dosyć dyskretna (zwłaszcza gdy pewnych faktów nie da się już ustalić, lub gdy trudno jest zweryfikować plotki). Tak naprawdę „Helena Rubinstein” nie jest opowieścią o przedsiębiorczej kobiecie. To historia ciężkiej pracy, która doprowadzić musi do niewyobrażalnego sukcesu. To historia, która obejmuje wizję ciężkiego życia kopciuszka – ale i kolorowego świata po pokonaniu wszelkich trudności. To wreszcie historia o tym, że wszystko jest możliwe – i dlatego ma szansę zyskać wielu fanów nie tylko wśród pożeraczy biografii.
Fitoussi chce prawdy o Rubinstein, usiłuje przedrzeć się przez pokłady legendy budowanej przez całe życie przez samą zainteresowaną. Ale dobrze wie również, co spodoba się jej odbiorcom – i spory nacisk kładzie na emocje postaci. „Helena Rubinstein” budowana jest właśnie na reakcjach kobiety, która nie miała ochoty zawrzeć aranżowanego przez rodziców małżeństwa i musiała walczyć z biedą. Przez cały czas Fitoussi jest blisko swojej bohaterki, trzyma jej stronę, gdy ta postanawia rozpocząć życie na własny rachunek, odnotowuje trudy rozmaitych zajęć, pisze o marzeniach i o ryzyku. Przedstawia wir pracy, w który rzuca się młoda kobieta – i orbitujących wokół niej mężczyzn. Na sprawy sercowe nie zwraca zbyt dużej uwagi, bo i trudno byłoby wyłuskać prawdę z pozostawionych przez Helenę Rubinstein strzępków wypowiedzi. Ale też zaznacza Fitoussi elementy romansu tam, gdzie byłby możliwy – a i przypatruje się małżeństwu bohaterki. Najbardziej jednak interesują ją kwestie zawodowe: analizuje decyzje, mówi o tym, jak rośnie firma i jak Helena reklamuje swoje produkty. Po pełnym rozkwicie i ostatecznym sukcesie przychodzi czas na zwolnienie tempa, przedstawienie konkurencji i kryzysów w małżeństwie – aż po starość i śmierć bohaterki tomu.
W ciepłej, niemal serdecznej narracji Fitoussi zachwyca się nie tyle osobowością Heleny Rubinstein (co zaowocowałoby prawdopodobnie stworzeniem książki-pomnika, mało trafiającego do odbiorców), co odwagą i wyczuciem w podejmowaniu istotnych decyzji. Obserwuje z zadowoleniem, jak ciężka praca przynosi efekty – prawdopodobnie to samo zadowolenie będą odczuwać i czytelnicy tej książki. Fitoussi pozwala im być przy bohaterce, niemal towarzyszyć jej w trudach i cieszyć się z sukcesów – pod tym względem książka budzić będzie żywe reakcje. Zresztą przecież sama biografia dostarcza niemal materiału na baśń, to nie pozostawi nikogo obojętnym. Helena Rubinstein wierzyła, że uda jej się odnieść sukces – i spełniła swoje marzenia. To zawsze dodaje otuchy i mimo faktograficznego charakteru zapewnia też ucieczkę od rzeczywistości. Warto też podkreślić fakt, że autorka jest w stanie imitować proces rozumowania odbiorców – odpowiada na niezadane pytania w odpowiednich punktach lektury i próbuje zaspokoić ciekawość przez ogromną ilość szczegółów z życia swojej bohaterki. Zdradza – na marginesie – marketingowe zagrania firmy Heleny Rubinstein (i jej samej) – o których warto pamiętać i dzisiaj, w świecie zdominowanym przez reklamy. Książka dostarcza nie tylko wiadomości o życiu Heleny. To także kopalnia wiedzy o mentalności klientek salonów urody czy o dawnej obyczajowości.
Spełnienie marzeń
Tom „Helena Rubinstein. Kobieta, która wymyśliła piękno” wygląda na bardzo apetyczną biografię – i tym jest w rzeczywistości. Płynie, jakby na przekór twierdzeniom o obiektywności, ze sporej fascynacji nietuzinkową postacią, a przy okazji pozwala wzbudzić zainteresowanie także wśród podążających za modą pań. Autorka, Michѐle Fitoussi, widzi w swojej bohaterce kobietę godną podziwu – i z zachwytem śledzi jej kolejne decyzje, a jest przy tym również i dosyć dyskretna (zwłaszcza gdy pewnych faktów nie da się już ustalić, lub gdy trudno jest zweryfikować plotki). Tak naprawdę „Helena Rubinstein” nie jest opowieścią o przedsiębiorczej kobiecie. To historia ciężkiej pracy, która doprowadzić musi do niewyobrażalnego sukcesu. To historia, która obejmuje wizję ciężkiego życia kopciuszka – ale i kolorowego świata po pokonaniu wszelkich trudności. To wreszcie historia o tym, że wszystko jest możliwe – i dlatego ma szansę zyskać wielu fanów nie tylko wśród pożeraczy biografii.
Fitoussi chce prawdy o Rubinstein, usiłuje przedrzeć się przez pokłady legendy budowanej przez całe życie przez samą zainteresowaną. Ale dobrze wie również, co spodoba się jej odbiorcom – i spory nacisk kładzie na emocje postaci. „Helena Rubinstein” budowana jest właśnie na reakcjach kobiety, która nie miała ochoty zawrzeć aranżowanego przez rodziców małżeństwa i musiała walczyć z biedą. Przez cały czas Fitoussi jest blisko swojej bohaterki, trzyma jej stronę, gdy ta postanawia rozpocząć życie na własny rachunek, odnotowuje trudy rozmaitych zajęć, pisze o marzeniach i o ryzyku. Przedstawia wir pracy, w który rzuca się młoda kobieta – i orbitujących wokół niej mężczyzn. Na sprawy sercowe nie zwraca zbyt dużej uwagi, bo i trudno byłoby wyłuskać prawdę z pozostawionych przez Helenę Rubinstein strzępków wypowiedzi. Ale też zaznacza Fitoussi elementy romansu tam, gdzie byłby możliwy – a i przypatruje się małżeństwu bohaterki. Najbardziej jednak interesują ją kwestie zawodowe: analizuje decyzje, mówi o tym, jak rośnie firma i jak Helena reklamuje swoje produkty. Po pełnym rozkwicie i ostatecznym sukcesie przychodzi czas na zwolnienie tempa, przedstawienie konkurencji i kryzysów w małżeństwie – aż po starość i śmierć bohaterki tomu.
W ciepłej, niemal serdecznej narracji Fitoussi zachwyca się nie tyle osobowością Heleny Rubinstein (co zaowocowałoby prawdopodobnie stworzeniem książki-pomnika, mało trafiającego do odbiorców), co odwagą i wyczuciem w podejmowaniu istotnych decyzji. Obserwuje z zadowoleniem, jak ciężka praca przynosi efekty – prawdopodobnie to samo zadowolenie będą odczuwać i czytelnicy tej książki. Fitoussi pozwala im być przy bohaterce, niemal towarzyszyć jej w trudach i cieszyć się z sukcesów – pod tym względem książka budzić będzie żywe reakcje. Zresztą przecież sama biografia dostarcza niemal materiału na baśń, to nie pozostawi nikogo obojętnym. Helena Rubinstein wierzyła, że uda jej się odnieść sukces – i spełniła swoje marzenia. To zawsze dodaje otuchy i mimo faktograficznego charakteru zapewnia też ucieczkę od rzeczywistości. Warto też podkreślić fakt, że autorka jest w stanie imitować proces rozumowania odbiorców – odpowiada na niezadane pytania w odpowiednich punktach lektury i próbuje zaspokoić ciekawość przez ogromną ilość szczegółów z życia swojej bohaterki. Zdradza – na marginesie – marketingowe zagrania firmy Heleny Rubinstein (i jej samej) – o których warto pamiętać i dzisiaj, w świecie zdominowanym przez reklamy. Książka dostarcza nie tylko wiadomości o życiu Heleny. To także kopalnia wiedzy o mentalności klientek salonów urody czy o dawnej obyczajowości.
wtorek, 13 listopada 2012
Małgorzata Musierowicz: McDusia
Akapit Press, Łódź 2012.
Koncert wzruszeń
Dość długo przyszło odbiorcom czekać na „McDusię” Małgorzaty Musierowicz, kolejny tom serii starszej niż spora grupa czytelniczek – ale warto było. Chociaż po raz kolejny ma się wrażenie, że autorka żegna się z odbiorcami i rozlicza bohaterów z rozmaitych życiowych decyzji, chociaż nowej publiczności literackiej bez przerwy tłumaczy, co się już wydarzyło – da się bez trudu w „McDusi” odnaleźć elementy kojącego, pełnego ciepła stylu. Mniej tu natomiast odniesień do codzienności – autorka wyraźnie pewniej czuje się już w Borejkowskim azylu niż w rzeczywistości dzisiejszych licealistów – i nie chce już pogoni za tym, co realne. Zresztą – nikomu to teraz niepotrzebne.
McDusia – co da się łatwo odgadnąć – to jedna z bliźniaczek Kreski. Przyjeżdża do Borejków, by pomóc w sprzątaniu mieszkania pradziadka – zresztą podarunki przygotowane przez profesora Dmuchawca przed śmiercią stanowią pretekst do dokonania szybkiego przeglądu części dalszoplanowych postaci z Jeżycjady. Trwają właśnie przygotowania do świąt Bożego Narodzenia – i do ślubu Laury. To moment, w którym rozpoczyna się powieść – pełna humoru i obyczajowej „akcji”, choć przecież zamknięta w kilku zaledwie dniach – końcówce 2009 roku.
Przy tej ilości postaci, jaka narosła przez lata, Małgorzata Musierowicz siłą rzeczy musi się rozpraszać na doświadczenia kilkunastu osób. W „McDusi” widać to jeszcze lepiej, bo przez karty książki bezustannie defilują rozmaite osoby. Część autorka świadomie usuwa w cień, część barwnych charakterów wykorzystuje, by oddać przedświąteczny rozgardiasz. Stałe składniki Jeżycjady powracają tu w nieco zmienionych proporcjach: dużo jest wzruszeń i ważnych przesłań, ale i sporo humoru (dylemat Kopiec Esmeraldy to powrót do najlepszych humorystycznych skojarzeń – a takich perełek trochę się tu znalazło). Musierowicz stara się zachować pogodę ducha, a i wskrzesić atmosferę świątecznego oczekiwania, tak dobrze znaną z części jeżycjadowych opowieści. Przy tym chodzi jej o to samo co zawsze – o potęgę miłości i ciepło rodzinne, o bliskość i bezpieczeństwo: nieprzypadkowo w usta Ignasia wkłada autorka cały wywód o tym, co dają rodzinne więzi i kontrastuje to z modnym „przecięciem pępowiny”. U Borejków wsparcie jest ogromne – bez względu na przejściowe kryzysy. Tyle że z konieczności członkowie rodziny oddalają się od siebie fizycznie, a nawet trafiają do różnych krajów (co jest zabiegiem uwspółcześniającym książkę, ale też i wygodnym dla autorki, która nie musi zajmować się wszystkimi po kolei).
W „McDusi” jest też sporo goryczy. Nie żyje profesor Dmuchawiec, państwo Borejkowie robią się coraz starsi, wiele stałych dotąd rzeczy się zmienia, autorka na moment wycofuje się z cukierkowego optymizmu i bezpodstawnej radości, wprowadza do książki mniej miłe wydarzenia, w dodatku przez cały czas odwołuje się do tego, co było i przeminęło bezpowrotnie. Nieco minorowo – dla tych, którzy z Jeżycjadą są od lat – zabrzmi też wrażenie powolnego, rozłożonego w czasie rozstawania się z postaciami. Przygotowuje na nieuniknione – to pierwiastek stosunkowo nowy: widoczny zaledwie w kilku ostatnich tytułach z serii, za to zintensyfikowany w „McDusi”. Musierowicz pozwala swoim bohaterom na wypowiedzenie tego wszystkiego, na co potem może być za późno. Chce, by nie musieli żałować, że z czymś nie zdążyli. Na swój sposób to krzepiące – ale też i niezbyt wesołe. Dobrze, że równoważy to autorka dowcipem. Swoją drogą, świat zewnętrzny, który tak wdzierał się kiedyś do powieści, teraz okazuje się wrogi i obcy, pełen przemocy i zła. Autorka wpuszcza go do egzystencji postaci, jakby chciała wytworzyć w nich tarczę ochronną.
Przez książkę przewija się tłum postaci, zupełnie jakby Musierowicz chciała uniknąć oskarżeń o tematyczną monotonię – a może zabrakło pomysłów na rozłożone w czasie rozwijanie uczucia współczesnych nastolatków. To, co dawniej stawało się kanwą fabuły, tu wręcz wydaje się jej tłem – jest tu pewna subtelna ale wyczuwalna zmiana w prezentowaniu uczuć. To już nie silna miłość na całe życie, a ostrożnie kreślone zauroczenie, jakby młodzi dojrzewali o wiele później i też byli mniej skłonni do podejmowania odważnych decyzji. Czasami natomiast nadmiar postaci sprawia, że tytułowa bohaterka z konieczności usuwa się w cień na pozycję obserwatorki.
Małgorzata Musierowicz tchnie spokojem i od pierwszych stron przywołuje wrażenia z poprzednich części Jeżycjady. Usiłuje utrzymać razem rozproszonych po świecie bohaterów, a czytelnikom dać to, do czego się przyzwyczaili. Jednak uznania godny jest także fakt, że dodaje do sprawdzonej recepty coś, czego odbiorcy się nie spodziewali. Nie wiem, czy „McDusia” będzie działać na dzisiejszą młodzież równie silnie jak jeszcze trzy dekady temu działały inne książki cyklu – ale można się cieszyć, że ta powieść nie zawodzi oczekiwań. I tylko na rysunkach bohaterowie – przynajmniej z młodszego pokolenia – wcale się nie zmieniają, co czasem wywoła zdziwienie – zwłaszcza gdy widzi się Ignasia i McDusię. Musierowicz da się lubić – i tak jest również tym razem.
Koncert wzruszeń
Dość długo przyszło odbiorcom czekać na „McDusię” Małgorzaty Musierowicz, kolejny tom serii starszej niż spora grupa czytelniczek – ale warto było. Chociaż po raz kolejny ma się wrażenie, że autorka żegna się z odbiorcami i rozlicza bohaterów z rozmaitych życiowych decyzji, chociaż nowej publiczności literackiej bez przerwy tłumaczy, co się już wydarzyło – da się bez trudu w „McDusi” odnaleźć elementy kojącego, pełnego ciepła stylu. Mniej tu natomiast odniesień do codzienności – autorka wyraźnie pewniej czuje się już w Borejkowskim azylu niż w rzeczywistości dzisiejszych licealistów – i nie chce już pogoni za tym, co realne. Zresztą – nikomu to teraz niepotrzebne.
McDusia – co da się łatwo odgadnąć – to jedna z bliźniaczek Kreski. Przyjeżdża do Borejków, by pomóc w sprzątaniu mieszkania pradziadka – zresztą podarunki przygotowane przez profesora Dmuchawca przed śmiercią stanowią pretekst do dokonania szybkiego przeglądu części dalszoplanowych postaci z Jeżycjady. Trwają właśnie przygotowania do świąt Bożego Narodzenia – i do ślubu Laury. To moment, w którym rozpoczyna się powieść – pełna humoru i obyczajowej „akcji”, choć przecież zamknięta w kilku zaledwie dniach – końcówce 2009 roku.
Przy tej ilości postaci, jaka narosła przez lata, Małgorzata Musierowicz siłą rzeczy musi się rozpraszać na doświadczenia kilkunastu osób. W „McDusi” widać to jeszcze lepiej, bo przez karty książki bezustannie defilują rozmaite osoby. Część autorka świadomie usuwa w cień, część barwnych charakterów wykorzystuje, by oddać przedświąteczny rozgardiasz. Stałe składniki Jeżycjady powracają tu w nieco zmienionych proporcjach: dużo jest wzruszeń i ważnych przesłań, ale i sporo humoru (dylemat Kopiec Esmeraldy to powrót do najlepszych humorystycznych skojarzeń – a takich perełek trochę się tu znalazło). Musierowicz stara się zachować pogodę ducha, a i wskrzesić atmosferę świątecznego oczekiwania, tak dobrze znaną z części jeżycjadowych opowieści. Przy tym chodzi jej o to samo co zawsze – o potęgę miłości i ciepło rodzinne, o bliskość i bezpieczeństwo: nieprzypadkowo w usta Ignasia wkłada autorka cały wywód o tym, co dają rodzinne więzi i kontrastuje to z modnym „przecięciem pępowiny”. U Borejków wsparcie jest ogromne – bez względu na przejściowe kryzysy. Tyle że z konieczności członkowie rodziny oddalają się od siebie fizycznie, a nawet trafiają do różnych krajów (co jest zabiegiem uwspółcześniającym książkę, ale też i wygodnym dla autorki, która nie musi zajmować się wszystkimi po kolei).
W „McDusi” jest też sporo goryczy. Nie żyje profesor Dmuchawiec, państwo Borejkowie robią się coraz starsi, wiele stałych dotąd rzeczy się zmienia, autorka na moment wycofuje się z cukierkowego optymizmu i bezpodstawnej radości, wprowadza do książki mniej miłe wydarzenia, w dodatku przez cały czas odwołuje się do tego, co było i przeminęło bezpowrotnie. Nieco minorowo – dla tych, którzy z Jeżycjadą są od lat – zabrzmi też wrażenie powolnego, rozłożonego w czasie rozstawania się z postaciami. Przygotowuje na nieuniknione – to pierwiastek stosunkowo nowy: widoczny zaledwie w kilku ostatnich tytułach z serii, za to zintensyfikowany w „McDusi”. Musierowicz pozwala swoim bohaterom na wypowiedzenie tego wszystkiego, na co potem może być za późno. Chce, by nie musieli żałować, że z czymś nie zdążyli. Na swój sposób to krzepiące – ale też i niezbyt wesołe. Dobrze, że równoważy to autorka dowcipem. Swoją drogą, świat zewnętrzny, który tak wdzierał się kiedyś do powieści, teraz okazuje się wrogi i obcy, pełen przemocy i zła. Autorka wpuszcza go do egzystencji postaci, jakby chciała wytworzyć w nich tarczę ochronną.
Przez książkę przewija się tłum postaci, zupełnie jakby Musierowicz chciała uniknąć oskarżeń o tematyczną monotonię – a może zabrakło pomysłów na rozłożone w czasie rozwijanie uczucia współczesnych nastolatków. To, co dawniej stawało się kanwą fabuły, tu wręcz wydaje się jej tłem – jest tu pewna subtelna ale wyczuwalna zmiana w prezentowaniu uczuć. To już nie silna miłość na całe życie, a ostrożnie kreślone zauroczenie, jakby młodzi dojrzewali o wiele później i też byli mniej skłonni do podejmowania odważnych decyzji. Czasami natomiast nadmiar postaci sprawia, że tytułowa bohaterka z konieczności usuwa się w cień na pozycję obserwatorki.
Małgorzata Musierowicz tchnie spokojem i od pierwszych stron przywołuje wrażenia z poprzednich części Jeżycjady. Usiłuje utrzymać razem rozproszonych po świecie bohaterów, a czytelnikom dać to, do czego się przyzwyczaili. Jednak uznania godny jest także fakt, że dodaje do sprawdzonej recepty coś, czego odbiorcy się nie spodziewali. Nie wiem, czy „McDusia” będzie działać na dzisiejszą młodzież równie silnie jak jeszcze trzy dekady temu działały inne książki cyklu – ale można się cieszyć, że ta powieść nie zawodzi oczekiwań. I tylko na rysunkach bohaterowie – przynajmniej z młodszego pokolenia – wcale się nie zmieniają, co czasem wywoła zdziwienie – zwłaszcza gdy widzi się Ignasia i McDusię. Musierowicz da się lubić – i tak jest również tym razem.
poniedziałek, 12 listopada 2012
Dorota Masłowska: Kochanie, zabiłam nasze koty
Noir sur Blanc, Warszawa 2012.
Absurd realny
Po powieści Doroty Masłowskiej sięgam zawsze chętnie i czytam je z przyjemnością – po pierwsze dlatego, że ta autorka wie doskonale, co chce opowiedzieć, a po drugie – bo ma wyobrażenie o tym, jak to zrobić i potrafi wymyśloną fabułę przełożyć na język zmienny, niebywale plastyczny i mocno zanurzony w ironii i drwinie. Masłowska nie zaproponuje powtarzalnych schematów, a realizm umiejętnie rozpuści w otoczce absurdu. Dzieje się u niej wiele na planie fabuły, zawsze drugorzędnej wobec języka – oraz na planie stylu.
Tym razem powieść przesiąknięta jest czarnym żartem o amerykańskim śnie, a sposób opowiadania o onirycznej rzeczywistości staje się niemal parodią esencji amerykańskości. Sceny, postacie i przedmioty rzucają tu amerykańskie cienie, a wszystko to służy sarkazmowi: tyle tylko, że nie taniemu sarkazmowi spod znaku podrzędnych kabareciarzy, a inteligentnemu, okrutnemu i zakorzenionemu w niezaprzeczalnej prawdzie. Powiedzieć, że jest Masłowska w narracjach jak kameleon – to zupełnie rozminąć się z rzeczywistością: ona do każdej swojej książki tworzy język nowy, jeszcze niezużyty, niby brzmiący znajomo, a jednak obarczony zwielokrotnionymi sensami. W każdej chwili może te sensy ukryć, udając, że miała na myśli jedynie pierwszą i narzucającą się w odbiorze historię, lub wydobywać po kolei na światło dzienne, bezlitośnie obnażając bezradnych wobec tej prozy interpretatorów. Do drwin nie potrzebuje krzyku i wulgarności – wystarczy jej przewrotna wyobraźnia. Dorota Masłowska zdecydowanie ma władzę nad odbiorcami.
W „Kochanie, zabiłam nasze koty” obok ciętej ironii jawi się i absurd. Sceny jak z alkoholowo-onirycznych majaków przybierają tu realne kształty i nakazują weryfikowanie dotychczasowych obserwacji, niebezpiecznie łatwo wtapiają się w całe życie bohaterów. Czytelnicy przekonają się, ile może zmienić jedna zapomniana i przemilczana cecha. Tu nie ma miejsca na tworzenie, wszystko staje się powolnym rozbieraniem istniejącego, docieraniem do absurdalnych podwalin, grą. Zresztą o dekonstrukcyjnych zabiegach musi przypominać motyw niespełnionej pisarki, mąk twórczych i prób poszukiwania natchnienia – prób coraz bardziej rozpaczliwych. Nagle w języku, który sam sobie nie ufa i sam siebie podważa, znajduje się miejsce na opis działań twórczych – Masłowska zdobywa zatem kolejną płaszczyznę dla ironii.
A przy tym tworzy książkę, którą zachwycać się mogą i krytycy, zafascynowani następną literacką zabawą, nie tak beztroską, jakby się mogło wydawać, i zwykli odbiorcy. W tomie nie ma wydumanych eksperymentów z opowiadaniem niemożliwego, owszem, warstwa nonsensu chroni tę powieść przed upodobnieniem do mizernych obyczajówek, podobnie jak i świadomość językowa autorki, autoironia itp. Ale przecież poza tym wszystkim Dorota Masłowska opowiada historię. Miejscami ostrą, miejscami zaskakującą, za to szczerą, celną i ciekawą. Siłą tej książki zresztą mogą być portrety – autorka udowadnia, że jest obserwatorką nieprzeciętną i bardzo wyczuloną na odblaski codzienności. Doskonale gra przerysowanymi składnikami w charakterystykach poszczególnych postaci. Nie ma do nich sentymentu, więc może bez wyrzeczeń bawić się tak wykreowanymi sylwetkami. I chociaż ostateczny ton nadaje tym wizerunkom drwina, trudno nie zgodzić się z wieloma przytaczanymi tu mimochodem uwagami.
Absurd realny
Po powieści Doroty Masłowskiej sięgam zawsze chętnie i czytam je z przyjemnością – po pierwsze dlatego, że ta autorka wie doskonale, co chce opowiedzieć, a po drugie – bo ma wyobrażenie o tym, jak to zrobić i potrafi wymyśloną fabułę przełożyć na język zmienny, niebywale plastyczny i mocno zanurzony w ironii i drwinie. Masłowska nie zaproponuje powtarzalnych schematów, a realizm umiejętnie rozpuści w otoczce absurdu. Dzieje się u niej wiele na planie fabuły, zawsze drugorzędnej wobec języka – oraz na planie stylu.
Tym razem powieść przesiąknięta jest czarnym żartem o amerykańskim śnie, a sposób opowiadania o onirycznej rzeczywistości staje się niemal parodią esencji amerykańskości. Sceny, postacie i przedmioty rzucają tu amerykańskie cienie, a wszystko to służy sarkazmowi: tyle tylko, że nie taniemu sarkazmowi spod znaku podrzędnych kabareciarzy, a inteligentnemu, okrutnemu i zakorzenionemu w niezaprzeczalnej prawdzie. Powiedzieć, że jest Masłowska w narracjach jak kameleon – to zupełnie rozminąć się z rzeczywistością: ona do każdej swojej książki tworzy język nowy, jeszcze niezużyty, niby brzmiący znajomo, a jednak obarczony zwielokrotnionymi sensami. W każdej chwili może te sensy ukryć, udając, że miała na myśli jedynie pierwszą i narzucającą się w odbiorze historię, lub wydobywać po kolei na światło dzienne, bezlitośnie obnażając bezradnych wobec tej prozy interpretatorów. Do drwin nie potrzebuje krzyku i wulgarności – wystarczy jej przewrotna wyobraźnia. Dorota Masłowska zdecydowanie ma władzę nad odbiorcami.
W „Kochanie, zabiłam nasze koty” obok ciętej ironii jawi się i absurd. Sceny jak z alkoholowo-onirycznych majaków przybierają tu realne kształty i nakazują weryfikowanie dotychczasowych obserwacji, niebezpiecznie łatwo wtapiają się w całe życie bohaterów. Czytelnicy przekonają się, ile może zmienić jedna zapomniana i przemilczana cecha. Tu nie ma miejsca na tworzenie, wszystko staje się powolnym rozbieraniem istniejącego, docieraniem do absurdalnych podwalin, grą. Zresztą o dekonstrukcyjnych zabiegach musi przypominać motyw niespełnionej pisarki, mąk twórczych i prób poszukiwania natchnienia – prób coraz bardziej rozpaczliwych. Nagle w języku, który sam sobie nie ufa i sam siebie podważa, znajduje się miejsce na opis działań twórczych – Masłowska zdobywa zatem kolejną płaszczyznę dla ironii.
A przy tym tworzy książkę, którą zachwycać się mogą i krytycy, zafascynowani następną literacką zabawą, nie tak beztroską, jakby się mogło wydawać, i zwykli odbiorcy. W tomie nie ma wydumanych eksperymentów z opowiadaniem niemożliwego, owszem, warstwa nonsensu chroni tę powieść przed upodobnieniem do mizernych obyczajówek, podobnie jak i świadomość językowa autorki, autoironia itp. Ale przecież poza tym wszystkim Dorota Masłowska opowiada historię. Miejscami ostrą, miejscami zaskakującą, za to szczerą, celną i ciekawą. Siłą tej książki zresztą mogą być portrety – autorka udowadnia, że jest obserwatorką nieprzeciętną i bardzo wyczuloną na odblaski codzienności. Doskonale gra przerysowanymi składnikami w charakterystykach poszczególnych postaci. Nie ma do nich sentymentu, więc może bez wyrzeczeń bawić się tak wykreowanymi sylwetkami. I chociaż ostateczny ton nadaje tym wizerunkom drwina, trudno nie zgodzić się z wieloma przytaczanymi tu mimochodem uwagami.
niedziela, 11 listopada 2012
Andrew Nicoll: Miłość i śmierć Cateriny
WNK, Warszawa 2012.
Namiętności
Andrew Nicoll w „Dobrym człowieku” pokazywał, jak można hipnotyzować słowem. W swojej powieści „Miłość i śmierć Cateriny” wykorzystuje umiłowanie do dźwięku fraz, by stworzyć lekko kryminalną fabułę i zwrócić uwagę odbiorców na kwestie autotematyczne. Udaje mu się zaproponować historię oryginalną, chociaż w całości złożoną z motywów powtarzalnych i mocno wyeksploatowanych. Tyle że Nicoll niczego nie ukrywa – od początku mówi swoim czytelnikom, że Caterina zginie, przedstawia też jej zabójcę – a im bliżej faktu akcentowanego nawet w tytule, tym częściej o tym przypomina. Staje się zatem jasne, że nie kierunek rozwoju wydarzeń będzie najbardziej intrygować czytelników, a pytanie o przyczynę – czyli po raz kolejny Andrew Nicoll spróbuje zauroczyć odbiorców pomysłami na realizację opowieści.
Egzotyki tomowi nadaje umieszczenie akcji w Ameryce Łacińskiej, w nieokreślonym malutkim państwie o niemal baśniowej proweniencji. W tym państwie nie można nikomu zaufać, obywatele są stale śledzeni i sprawdzani. Od absurdu nie ma ucieczki, chociaż pisarz mógłby znaleźć azyl w literaturze. Jednak pan Valdez, dla bliskich (których nie ma zbyt wielu) i kochanek (których nie da się zliczyć) – Chano – przeżywa właśnie kryzys twórczy. Nie potrafi już napisać ani jednej strony, chociaż świat czeka na jego dzieła. Pan Valdez spotyka piękną młodą dziewczynę, która ma pełnić rolę muzy i przywrócić pisarzowi talent oraz pomysły: Caterina angażuje się w tę znajomość, chociaż o swojej misji nie ma właściwie pojęcia.
Nicoll rozwija atrakcyjną dla czytelników fabułę tak, by uzasadnić zaprogramowaną od początku śmierć, ale co pewien czas dodaje do historii nowe wątki i gromadzi dodatkowe wyjaśnienia. Odmalowuje historię romansu Cateriny i pana Valdeza subtelnie, jakby wizja przyszłości nie miała prawa zakłócić teraźniejszości: mimo że prawie wszyscy zainteresowani zdają sobie sprawę z nieuchronności dramatu. Dzięki temu odbiorcy poza śledzeniem wydarzeń mogą jeszcze czerpać przyjemność z samego tekstu.
Tymczasem niespełniony autor biedzi się nad tym, by wyjść poza pierwsze zdanie swojej nowej powieści. Męki twórcze przybierają niemal karykaturalną formę – przynajmniej z punktu widzenia czytelników, którzy otrzymują sprzeczny sygnał: opowieść o braku odpowiednich słów zostaje przedstawiona interesującą także od strony literackiej – Nicoll nie rezygnuje przecież z uwodzenia stylem. Tu każde słowo ma swoją wagę i każde jest na właściwym miejscu – autor „Miłości i śmierci Cateriny” nie chce iść w ślady swojego bohatera. Nie poddaje się pisarskiej niemocy, co udowadnia całą książką – dobrze skomponowaną od strony fabularnej i od strony tekstowej.
Płaszczyzna autotematyczna stanowi w tomie miły akcent dla wielbicieli twórczości Nicolla – to jeszcze jedno podkreślenie znaczenia stylu. Tym, którzy chętnie koncentrują się na melodii fraz, nie potrzeba dodatkowych zachęt, by dostrzec siłę tej prozy. Poszukiwaczom literackich sensacji natomiast może się przydać wyróżnienie pobocznego tematu.
„Miłość i śmierć Cateriny” to nie tylko opowieść o wielkiej namiętności z kryminalnym posmakiem – to również historia twórczo traktująca znane już wątki – a i dobra proza. Andrew Nicoll jest autorem, który potrafi nadać realny kształt najbardziej nierealnym sytuacjom. To w jego kolejnej powieści przypadnie do gustu czytelnikom.
Namiętności
Andrew Nicoll w „Dobrym człowieku” pokazywał, jak można hipnotyzować słowem. W swojej powieści „Miłość i śmierć Cateriny” wykorzystuje umiłowanie do dźwięku fraz, by stworzyć lekko kryminalną fabułę i zwrócić uwagę odbiorców na kwestie autotematyczne. Udaje mu się zaproponować historię oryginalną, chociaż w całości złożoną z motywów powtarzalnych i mocno wyeksploatowanych. Tyle że Nicoll niczego nie ukrywa – od początku mówi swoim czytelnikom, że Caterina zginie, przedstawia też jej zabójcę – a im bliżej faktu akcentowanego nawet w tytule, tym częściej o tym przypomina. Staje się zatem jasne, że nie kierunek rozwoju wydarzeń będzie najbardziej intrygować czytelników, a pytanie o przyczynę – czyli po raz kolejny Andrew Nicoll spróbuje zauroczyć odbiorców pomysłami na realizację opowieści.
Egzotyki tomowi nadaje umieszczenie akcji w Ameryce Łacińskiej, w nieokreślonym malutkim państwie o niemal baśniowej proweniencji. W tym państwie nie można nikomu zaufać, obywatele są stale śledzeni i sprawdzani. Od absurdu nie ma ucieczki, chociaż pisarz mógłby znaleźć azyl w literaturze. Jednak pan Valdez, dla bliskich (których nie ma zbyt wielu) i kochanek (których nie da się zliczyć) – Chano – przeżywa właśnie kryzys twórczy. Nie potrafi już napisać ani jednej strony, chociaż świat czeka na jego dzieła. Pan Valdez spotyka piękną młodą dziewczynę, która ma pełnić rolę muzy i przywrócić pisarzowi talent oraz pomysły: Caterina angażuje się w tę znajomość, chociaż o swojej misji nie ma właściwie pojęcia.
Nicoll rozwija atrakcyjną dla czytelników fabułę tak, by uzasadnić zaprogramowaną od początku śmierć, ale co pewien czas dodaje do historii nowe wątki i gromadzi dodatkowe wyjaśnienia. Odmalowuje historię romansu Cateriny i pana Valdeza subtelnie, jakby wizja przyszłości nie miała prawa zakłócić teraźniejszości: mimo że prawie wszyscy zainteresowani zdają sobie sprawę z nieuchronności dramatu. Dzięki temu odbiorcy poza śledzeniem wydarzeń mogą jeszcze czerpać przyjemność z samego tekstu.
Tymczasem niespełniony autor biedzi się nad tym, by wyjść poza pierwsze zdanie swojej nowej powieści. Męki twórcze przybierają niemal karykaturalną formę – przynajmniej z punktu widzenia czytelników, którzy otrzymują sprzeczny sygnał: opowieść o braku odpowiednich słów zostaje przedstawiona interesującą także od strony literackiej – Nicoll nie rezygnuje przecież z uwodzenia stylem. Tu każde słowo ma swoją wagę i każde jest na właściwym miejscu – autor „Miłości i śmierci Cateriny” nie chce iść w ślady swojego bohatera. Nie poddaje się pisarskiej niemocy, co udowadnia całą książką – dobrze skomponowaną od strony fabularnej i od strony tekstowej.
Płaszczyzna autotematyczna stanowi w tomie miły akcent dla wielbicieli twórczości Nicolla – to jeszcze jedno podkreślenie znaczenia stylu. Tym, którzy chętnie koncentrują się na melodii fraz, nie potrzeba dodatkowych zachęt, by dostrzec siłę tej prozy. Poszukiwaczom literackich sensacji natomiast może się przydać wyróżnienie pobocznego tematu.
„Miłość i śmierć Cateriny” to nie tylko opowieść o wielkiej namiętności z kryminalnym posmakiem – to również historia twórczo traktująca znane już wątki – a i dobra proza. Andrew Nicoll jest autorem, który potrafi nadać realny kształt najbardziej nierealnym sytuacjom. To w jego kolejnej powieści przypadnie do gustu czytelnikom.
sobota, 10 listopada 2012
Małgorzata Strzałkowska: Zielony, Nikt i gadające drzewo
Bajka, Warszawa 2012.
Podróż do siebie
Motyw to stary jak świat, a przynajmniej – jak tworzone przez bajarzy historie – więc nic dziwnego, że tym razem znalazł się w tomie wydawnictwa Bajka „Zielony, Nikt i gadające drzewo”. Wędrówka w nieznane, która pozwala poznać siebie i znaleźć własne miejsce na ziemi zainspirowała tym razem Małgorzatę Strzałkowską do opowiedzenia prostej a bogatej w przesłania baśni.
„Zielony, Nikt i gadające drzewo” to książka milczenia, chociaż w dialogach rozgrywa się tu większa część bardzo skrótowej akcji. Ważniejsze jednak wydaje się to, co niewypowiedziane w konkretnych rozmowach, niesprowadzane do rangi przedmiotu czy zwyczaju kształtującego dane miejsce. Bohater wędruje, bo wędrować musi, w przeciwnym razie nie dowie się o sobie niczego, a już na pewno nie osiągnie upragnionego szczęścia. Tyle że trafia do krain, których zasady funkcjonowania go nie satysfakcjonują, do rejonów, w których siłą rzeczy czułby się obco i źle. Szuka – bo taki jest jego los – i taki jest los każdego człowieka. Bohater tomu, Nikt, nie zdefiniuje siebie dopóki nie będzie mógł przerwać tułaczki. Nie przerwie tułaczki, dopóki nie będzie mógł powiedzieć czegoś o sobie. Ale Małgorzata Strzałkowska skraca tę podróż, chociaż zdawałoby się, że jeszcze w dwóch kierunkach bohater stereotypowo powinien się udać.
Autorka swoją historię z głębokim przesłaniem kieruje do najmłodszych, dlatego też w książce znalazły się uwielbiane przez dzieci postacie: między innymi ujęte w tytule gadające drzewo, ale i prawdziwy mądry przyjaciel, Zielony. Nawet Nikt nie jest bezosobowy, przeżywa rozmaite sytuacje, jest w stanie odczuwać emocje i zdobywa się na odwagę, by spełnić swoje marzenia. Ale najbardziej w stronę najmłodszych odbiorców skierowane są wizje krain, do których Nikt trafia – oraz kreacje ich mieszkańców. Tu zaczyna się prawdziwy świat absurdu, który maluchy uwielbiają, a co za tym idzie – i miłej rozrywki. To świat oparty na karykaturze normalnego życia, Strzałkowska zastanawia się, co by było gdyby – i wprowadza do wyobraźni dzieci mocno udziwnianą przestrzeń dorosłych. To element humoru, którego nie ma praktycznie w płaszczyźnie językowej (chyba że za taki uznać pseudoonomatopeje) ani w bajkowych bohaterach. Strzałkowska zresztą sprawia tu wrażenie, jakby walczyła o książkę filozoficzną, baśń, którą dałoby się określić wyrazami zachwytu ale nie uznania dla zabawowej formy. Broni się przed infantylnością i chce ze swoją książką trafić do przekonania także dorosłym (którzy oczywiście błyskawicznie odnajdą się w konwencji i domyślą się zakończenia bez trudu).
Bajka została prześlicznie wydana. Na uwagę zasługuje zastąpienie myślników wprowadzających kwestie w dialogach kolorowymi kreskami. Cała opowieść w warstwie graficznej (ilustracje: Piotr Fąfrowicz) nasuwa na myśl skojarzenia z ekologicznymi publikacjami i troską o przyrodę. Najciekawsze są obrazki, które przypominają o owadach lub pięknie mikroświata, te, które ukazują malowniczość przyrody w symbolicznym ujęciu. Podświadomie będą dzieci odbierać tę dodatkową wartość historii, nauczą się, jak cieszyć się każdym namalowanym listkiem czy różnymi kolorami nieba. Ilustracje są proste jak i cały tekst – ale również podporządkowane konkretnemu przesłaniu, tworzą z nieskomplikowanej opowiastki relację gęstą od znaczeń.
Podróż do siebie
Motyw to stary jak świat, a przynajmniej – jak tworzone przez bajarzy historie – więc nic dziwnego, że tym razem znalazł się w tomie wydawnictwa Bajka „Zielony, Nikt i gadające drzewo”. Wędrówka w nieznane, która pozwala poznać siebie i znaleźć własne miejsce na ziemi zainspirowała tym razem Małgorzatę Strzałkowską do opowiedzenia prostej a bogatej w przesłania baśni.
„Zielony, Nikt i gadające drzewo” to książka milczenia, chociaż w dialogach rozgrywa się tu większa część bardzo skrótowej akcji. Ważniejsze jednak wydaje się to, co niewypowiedziane w konkretnych rozmowach, niesprowadzane do rangi przedmiotu czy zwyczaju kształtującego dane miejsce. Bohater wędruje, bo wędrować musi, w przeciwnym razie nie dowie się o sobie niczego, a już na pewno nie osiągnie upragnionego szczęścia. Tyle że trafia do krain, których zasady funkcjonowania go nie satysfakcjonują, do rejonów, w których siłą rzeczy czułby się obco i źle. Szuka – bo taki jest jego los – i taki jest los każdego człowieka. Bohater tomu, Nikt, nie zdefiniuje siebie dopóki nie będzie mógł przerwać tułaczki. Nie przerwie tułaczki, dopóki nie będzie mógł powiedzieć czegoś o sobie. Ale Małgorzata Strzałkowska skraca tę podróż, chociaż zdawałoby się, że jeszcze w dwóch kierunkach bohater stereotypowo powinien się udać.
Autorka swoją historię z głębokim przesłaniem kieruje do najmłodszych, dlatego też w książce znalazły się uwielbiane przez dzieci postacie: między innymi ujęte w tytule gadające drzewo, ale i prawdziwy mądry przyjaciel, Zielony. Nawet Nikt nie jest bezosobowy, przeżywa rozmaite sytuacje, jest w stanie odczuwać emocje i zdobywa się na odwagę, by spełnić swoje marzenia. Ale najbardziej w stronę najmłodszych odbiorców skierowane są wizje krain, do których Nikt trafia – oraz kreacje ich mieszkańców. Tu zaczyna się prawdziwy świat absurdu, który maluchy uwielbiają, a co za tym idzie – i miłej rozrywki. To świat oparty na karykaturze normalnego życia, Strzałkowska zastanawia się, co by było gdyby – i wprowadza do wyobraźni dzieci mocno udziwnianą przestrzeń dorosłych. To element humoru, którego nie ma praktycznie w płaszczyźnie językowej (chyba że za taki uznać pseudoonomatopeje) ani w bajkowych bohaterach. Strzałkowska zresztą sprawia tu wrażenie, jakby walczyła o książkę filozoficzną, baśń, którą dałoby się określić wyrazami zachwytu ale nie uznania dla zabawowej formy. Broni się przed infantylnością i chce ze swoją książką trafić do przekonania także dorosłym (którzy oczywiście błyskawicznie odnajdą się w konwencji i domyślą się zakończenia bez trudu).
Bajka została prześlicznie wydana. Na uwagę zasługuje zastąpienie myślników wprowadzających kwestie w dialogach kolorowymi kreskami. Cała opowieść w warstwie graficznej (ilustracje: Piotr Fąfrowicz) nasuwa na myśl skojarzenia z ekologicznymi publikacjami i troską o przyrodę. Najciekawsze są obrazki, które przypominają o owadach lub pięknie mikroświata, te, które ukazują malowniczość przyrody w symbolicznym ujęciu. Podświadomie będą dzieci odbierać tę dodatkową wartość historii, nauczą się, jak cieszyć się każdym namalowanym listkiem czy różnymi kolorami nieba. Ilustracje są proste jak i cały tekst – ale również podporządkowane konkretnemu przesłaniu, tworzą z nieskomplikowanej opowiastki relację gęstą od znaczeń.
piątek, 9 listopada 2012
Jean de La Fontaine: Bajki
Media Rodzina, Poznań 2012.
Powrót do klasyki
La Fontaine w świadomości odbiorców powoli staje się literacką legendą, autorem, o którym każdy w pewnym momencie usłyszał – ale i którego twórczości nie jest w stanie przywołać. Z pomocą przychodzi teraz czytelnikom Media Rodzina, proponując spory tom „Bajek” – w najlepszych (i często zresztą rozpoznawalnych) tłumaczeniach oraz z ironicznymi czasem ilustracjami Adolfa Borna. Zaletą tej książki jest poszerzony krąg odbiorców – bajki nadają się na lekturę dla maluchów, ale i dorośli mogą z publikacji czerpać radość. Także strona graficzna została do tej dwoistości dostosowana – co innego docenią tu kilkulatki, na co innego zwrócą uwagę starsi czytelnicy.
Bajki La Fontaine’a to celny satyryczny przegląd ludzkich wad i przyzwyczajeń ukryty w zachowaniach zwierząt. Do prześmiewczych obrazków dochodzi klasyczna kompozycja, której na przestrzeni wieków przestrzegali tłumacze. To elementy „archaiczne”, dziś zwykle w twórczości odrzucane, bo pozbawione już siły wyrazu. Przynajmniej pozornie, bo przecież wiele z tych morałów przeszło do potocznego języka i do dziś funkcjonuje w obiegowych powiedzeniach. Chociaż nikt obecnie nie podporządkuje się genologicznym wymogom bajek, nie da się nie docenić celności fraz autora (a i zgrabnych przekładów). Od strony formalnej warto jeszcze zwrócić uwagę na czynnik, który z kolei – mimo upływu czasu – do teraz cieszy się uznaniem twórców, to jest odejście od regularnego sylabotoniku i ograniczanie rymów gramatycznych. Trafione współbrzmienia uprzyjemniają lekturę i mogą bawić odbiorców niewymuszoną lekkością. Pomagają też zamaskować nieco dydaktyczną wymowę tekstów.
Utwory nie są przesadnie rozbudowane, ale w każdym pojawia się pełna zamknięta historia, tym bardziej atrakcyjna dla najmłodszych odbiorców, że pełna zwierząt i czasem niespotykanych zestawień bohaterów. Są zatem „Bajki” pouczające, ale i przyjemne w odbiorze, nierzadko też dowcipne. W niczym nie ustępują nowym tekstom (nie mówiąc o tym, że wiele współczesnych nam dziełek z literatury czwartej przewyższają), a ponadto są ważnym składnikiem kultury i po prostu trzeba je znać – warto zatem podsunąć je dziecku). Lektura nie powinna nastręczać większych trudności, bo po pierwsze – część sformułowań trafiła do przypisów na końcu książki (uwaga: bezpośrednio w tekście nie ma odsyłaczy), a po drugie język przekładów nie zestarzał się tak, by nie można było zrozumieć treści. To kolejny argument za tym, by przedstawić „Bajki” małym odbiorcom i od pierwszych lat zapoznawać ich z ważnymi tekstami – arcydziełami literatury.
Adolf Born jest w swoich rysunkach satyrykiem-prześmiewcą, a przy okazji i naśladowcą idei La Fontaine’a. Nadaje zwierzęcym bohaterom ludzkie cechy, a ich charaktery odzwierciedla często w wymownej mimice twarzy. Posługuje się zgaszonymi barwami i karykaturą, przez cały czas przypomina odbiorcom o komiksowo-niepoważnej stronie prac. Odchodzi od realistycznych wizerunków na rzecz zabawy z ukrytym drugim dnem – zwłaszcza w rysunkach wielkoformatowych. Jego ilustracje wywołują śmiech, ale też trafnie nawiązują do utworów La Fontaine’a – pomysły Borna dobrze tu pasują i sprawdzają się podczas lektury opasłego choć przecież lekkiego tomu.
Powrót do klasyki
La Fontaine w świadomości odbiorców powoli staje się literacką legendą, autorem, o którym każdy w pewnym momencie usłyszał – ale i którego twórczości nie jest w stanie przywołać. Z pomocą przychodzi teraz czytelnikom Media Rodzina, proponując spory tom „Bajek” – w najlepszych (i często zresztą rozpoznawalnych) tłumaczeniach oraz z ironicznymi czasem ilustracjami Adolfa Borna. Zaletą tej książki jest poszerzony krąg odbiorców – bajki nadają się na lekturę dla maluchów, ale i dorośli mogą z publikacji czerpać radość. Także strona graficzna została do tej dwoistości dostosowana – co innego docenią tu kilkulatki, na co innego zwrócą uwagę starsi czytelnicy.
Bajki La Fontaine’a to celny satyryczny przegląd ludzkich wad i przyzwyczajeń ukryty w zachowaniach zwierząt. Do prześmiewczych obrazków dochodzi klasyczna kompozycja, której na przestrzeni wieków przestrzegali tłumacze. To elementy „archaiczne”, dziś zwykle w twórczości odrzucane, bo pozbawione już siły wyrazu. Przynajmniej pozornie, bo przecież wiele z tych morałów przeszło do potocznego języka i do dziś funkcjonuje w obiegowych powiedzeniach. Chociaż nikt obecnie nie podporządkuje się genologicznym wymogom bajek, nie da się nie docenić celności fraz autora (a i zgrabnych przekładów). Od strony formalnej warto jeszcze zwrócić uwagę na czynnik, który z kolei – mimo upływu czasu – do teraz cieszy się uznaniem twórców, to jest odejście od regularnego sylabotoniku i ograniczanie rymów gramatycznych. Trafione współbrzmienia uprzyjemniają lekturę i mogą bawić odbiorców niewymuszoną lekkością. Pomagają też zamaskować nieco dydaktyczną wymowę tekstów.
Utwory nie są przesadnie rozbudowane, ale w każdym pojawia się pełna zamknięta historia, tym bardziej atrakcyjna dla najmłodszych odbiorców, że pełna zwierząt i czasem niespotykanych zestawień bohaterów. Są zatem „Bajki” pouczające, ale i przyjemne w odbiorze, nierzadko też dowcipne. W niczym nie ustępują nowym tekstom (nie mówiąc o tym, że wiele współczesnych nam dziełek z literatury czwartej przewyższają), a ponadto są ważnym składnikiem kultury i po prostu trzeba je znać – warto zatem podsunąć je dziecku). Lektura nie powinna nastręczać większych trudności, bo po pierwsze – część sformułowań trafiła do przypisów na końcu książki (uwaga: bezpośrednio w tekście nie ma odsyłaczy), a po drugie język przekładów nie zestarzał się tak, by nie można było zrozumieć treści. To kolejny argument za tym, by przedstawić „Bajki” małym odbiorcom i od pierwszych lat zapoznawać ich z ważnymi tekstami – arcydziełami literatury.
Adolf Born jest w swoich rysunkach satyrykiem-prześmiewcą, a przy okazji i naśladowcą idei La Fontaine’a. Nadaje zwierzęcym bohaterom ludzkie cechy, a ich charaktery odzwierciedla często w wymownej mimice twarzy. Posługuje się zgaszonymi barwami i karykaturą, przez cały czas przypomina odbiorcom o komiksowo-niepoważnej stronie prac. Odchodzi od realistycznych wizerunków na rzecz zabawy z ukrytym drugim dnem – zwłaszcza w rysunkach wielkoformatowych. Jego ilustracje wywołują śmiech, ale też trafnie nawiązują do utworów La Fontaine’a – pomysły Borna dobrze tu pasują i sprawdzają się podczas lektury opasłego choć przecież lekkiego tomu.
czwartek, 8 listopada 2012
Stacey Ballis: Smaki życia
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Kulinarna opowieść
Motyw dobrej kuchni sprawdza się znakomicie w obyczajowych czytadłach, które same w sobie mają być dla odbiorczyń apetyczne i kusić smakowitą narracją. W ostatnich latach szczególnym powodzeniem cieszą się obyczajówki z kulinarnym dodatkiem – aneksem z przepisami na potrawy, które pojawiają się w fabule. Do tego typu lektur dołączają „Smaki życia” Stacey Ballis. Autorka jednak do tematu podeszła od strony diet i zdrowego żywienia, przynajmniej w treści książki.
Bohaterka tomu, Melanie, miała sporą nadwagę, a kiedy udało jej się zrzucić zbędne kilogramy, straciła męża. Rzuca się zatem w wir pracy – jest szefową restauracji serwującej jedzenie zdrowe i smaczne. Stopniowo w jej życiu zachodzą kolejne zmiany. W fabule znajdzie się miejsce dla stałych elementów powieści obyczajowych, ale Ballis nie chce czytelniczkom obiecywać złotych gór, za to umiejętnie przedstawia zwykłe problemy postaci. Zwraca uwagę na psychologiczną stronę relacji z innymi, ale i na zagadnienie samoakceptacji (nieprzypadkowo co pewien czas powraca tu psychoterapeutka, która przypomina Melanie, jak czerpać z jedzenia przyjemność i nie mieć wyrzutów sumienia przy odstępstwach od diety). Wprowadza autorka w świat Melanie zaledwie kilka postaci – siostra, pracownik-gej, współlokatorka, kochanek – ale każda z tych osób pełni tu ważną rolę i każda pozwoli bohaterce na lepsze poznanie siebie.
Osobnym tematem są oczywiście smaki. Każdy rozdział rozpoczyna Ballis od wspomnienia, w którym Melanie łączy konkretne (i często niezdrowe) potrawy z określonymi wydarzeniami z przeszłości. Wszystkim spotkaniom towarzyskim podporządkowane jest rozbudowane menu, a autorka celowo mnoży momenty, w których może rozpływać się z zachwytu nad smakami. Tu zwłaszcza przyda się zestaw przepisów z końca tomu – to coś w sam raz dla łasuchów, którym nie wystarczą bardzo przekonujące opisy. A dzięki stałej obecności smaków dobrze zaprezentowanych książka rzeczywiście okazuje się tak apetyczna, jak miała być.
Smaki stanowią sferę rozrywkową tomu – i dostarczać mają lekturowej przyjemności. Sprawdzają się w tej roli bez zarzutu (chociaż trudno mi sobie wyobrazić bekon na słodko). Drugą warstwą z tej dziedziny są interpersonalne układy, gry i trudne sytuacje, przed którymi Stacey Ballis swoją bohaterkę stawia. W odróżnieniu od zwykłych historii o kopciuszkach, tu przezwyciężenie pierwszych kryzysów związanych z rozwodem wcale nie oznacza bezwarunkowego „długo i szczęśliwie”, nie zawsze podejmuje się dobre decyzje – i nie wystarczą dobre chęci. Sporo emocji różnego rodzaju dostarcza autorka – w zasadzie smak potraw to jedyna stała, punkt odniesienia pozwalający przetrwać życiowe zawirowania. Z kolei przy ogromie emocji Ballis bardzo uważa, by nie zagubić się w sytuacjach nie do rozwiązania. Na wszelki wypadek mocno trzyma się porad psychologów, każe swoim bohaterom rozmawiać o problemach, konflikty mają u niej przebieg niemal podręcznikowy, a przecież wprowadzają ożywienie do tekstu. Rzecz znacząca: Ballis próbuje wskrzesić hierarchię niemodnych już wartości, opiera relacje na zaufaniu i wsparciu bliskich, ale też na szczerości, choćby ta niosła niezbyt wygodne emocje.
Stacey Ballis wychodzi od motywu dość typowego, a nawet zaczyna o krok dalej niż zwykłe czytadła i przedstawia bohaterkę, w której życiu wszystko się zmienia. Wprawdzie nie każda postać z obyczajówki schudła właśnie o całą osobę, ale większość musi się rozstać z dotychczasową stabilizacją. Potem jednak wybiera autorka mniej uczęszczane ścieżki i stawia przed Melanie mniej zwyczajne wyzwania. W „Smakach życia” cieszy i odejście od stereotypowych pomysłów, i – zestaw dań zgrabnie wplecionych w fabułę, a czasami nawet od niej ważniejszy. Widać, że ta książka powstawała dla przyjemności – i to nie tylko dla przyjemności czytania. To relaksująca lektura, która wielu czytelników dodatkowo zachęci do kulinarnych poszukiwań. Tak przecież najłatwiej zaprzyjaźnić się z bohaterami, a i uwiarygodnić ich istnienie.
Kulinarna opowieść
Motyw dobrej kuchni sprawdza się znakomicie w obyczajowych czytadłach, które same w sobie mają być dla odbiorczyń apetyczne i kusić smakowitą narracją. W ostatnich latach szczególnym powodzeniem cieszą się obyczajówki z kulinarnym dodatkiem – aneksem z przepisami na potrawy, które pojawiają się w fabule. Do tego typu lektur dołączają „Smaki życia” Stacey Ballis. Autorka jednak do tematu podeszła od strony diet i zdrowego żywienia, przynajmniej w treści książki.
Bohaterka tomu, Melanie, miała sporą nadwagę, a kiedy udało jej się zrzucić zbędne kilogramy, straciła męża. Rzuca się zatem w wir pracy – jest szefową restauracji serwującej jedzenie zdrowe i smaczne. Stopniowo w jej życiu zachodzą kolejne zmiany. W fabule znajdzie się miejsce dla stałych elementów powieści obyczajowych, ale Ballis nie chce czytelniczkom obiecywać złotych gór, za to umiejętnie przedstawia zwykłe problemy postaci. Zwraca uwagę na psychologiczną stronę relacji z innymi, ale i na zagadnienie samoakceptacji (nieprzypadkowo co pewien czas powraca tu psychoterapeutka, która przypomina Melanie, jak czerpać z jedzenia przyjemność i nie mieć wyrzutów sumienia przy odstępstwach od diety). Wprowadza autorka w świat Melanie zaledwie kilka postaci – siostra, pracownik-gej, współlokatorka, kochanek – ale każda z tych osób pełni tu ważną rolę i każda pozwoli bohaterce na lepsze poznanie siebie.
Osobnym tematem są oczywiście smaki. Każdy rozdział rozpoczyna Ballis od wspomnienia, w którym Melanie łączy konkretne (i często niezdrowe) potrawy z określonymi wydarzeniami z przeszłości. Wszystkim spotkaniom towarzyskim podporządkowane jest rozbudowane menu, a autorka celowo mnoży momenty, w których może rozpływać się z zachwytu nad smakami. Tu zwłaszcza przyda się zestaw przepisów z końca tomu – to coś w sam raz dla łasuchów, którym nie wystarczą bardzo przekonujące opisy. A dzięki stałej obecności smaków dobrze zaprezentowanych książka rzeczywiście okazuje się tak apetyczna, jak miała być.
Smaki stanowią sferę rozrywkową tomu – i dostarczać mają lekturowej przyjemności. Sprawdzają się w tej roli bez zarzutu (chociaż trudno mi sobie wyobrazić bekon na słodko). Drugą warstwą z tej dziedziny są interpersonalne układy, gry i trudne sytuacje, przed którymi Stacey Ballis swoją bohaterkę stawia. W odróżnieniu od zwykłych historii o kopciuszkach, tu przezwyciężenie pierwszych kryzysów związanych z rozwodem wcale nie oznacza bezwarunkowego „długo i szczęśliwie”, nie zawsze podejmuje się dobre decyzje – i nie wystarczą dobre chęci. Sporo emocji różnego rodzaju dostarcza autorka – w zasadzie smak potraw to jedyna stała, punkt odniesienia pozwalający przetrwać życiowe zawirowania. Z kolei przy ogromie emocji Ballis bardzo uważa, by nie zagubić się w sytuacjach nie do rozwiązania. Na wszelki wypadek mocno trzyma się porad psychologów, każe swoim bohaterom rozmawiać o problemach, konflikty mają u niej przebieg niemal podręcznikowy, a przecież wprowadzają ożywienie do tekstu. Rzecz znacząca: Ballis próbuje wskrzesić hierarchię niemodnych już wartości, opiera relacje na zaufaniu i wsparciu bliskich, ale też na szczerości, choćby ta niosła niezbyt wygodne emocje.
Stacey Ballis wychodzi od motywu dość typowego, a nawet zaczyna o krok dalej niż zwykłe czytadła i przedstawia bohaterkę, w której życiu wszystko się zmienia. Wprawdzie nie każda postać z obyczajówki schudła właśnie o całą osobę, ale większość musi się rozstać z dotychczasową stabilizacją. Potem jednak wybiera autorka mniej uczęszczane ścieżki i stawia przed Melanie mniej zwyczajne wyzwania. W „Smakach życia” cieszy i odejście od stereotypowych pomysłów, i – zestaw dań zgrabnie wplecionych w fabułę, a czasami nawet od niej ważniejszy. Widać, że ta książka powstawała dla przyjemności – i to nie tylko dla przyjemności czytania. To relaksująca lektura, która wielu czytelników dodatkowo zachęci do kulinarnych poszukiwań. Tak przecież najłatwiej zaprzyjaźnić się z bohaterami, a i uwiarygodnić ich istnienie.
środa, 7 listopada 2012
Jarosław Gugała: Doskonale a nawet gorzej. Świat we mgle absurdu
Albatros, Warszawa 2012.
Reakcje
Jarosław Gugała nie zachowuje się jak felietonista, w tekstach zamieszczonych w tomie „Doskonale a nawet gorzej. Świat we mgle absurdu” komentuje na gorąco głośne wydarzenia i jest raczej publicystą czy dziennikarzem, który stara się znaleźć rozwiązania rozmaitych bolączek, a nie tylko wytykać błędy. Nie dba o literackie popisy, za to troszczy się o argumentację. Nie chce przy tym być przyporządkowany określonym opcjom politycznym, bez przerwy powtarza, że stara się być niezależny i powołuje się na dziennikarską rzetelność. Nie lubi pisać bez konkretów, cały czas usiłuje budować określoną argumentację, lubi wyliczenia i pytania retoryczne – za pomocą tych chwytów próbuje wpłynąć na odbiorców. Własne teksty traktuje jak głos, którym może zaistnieć w publicznej debacie. Pierwotnym miejscem publikacji tekstów były łamy „Newsweeka” i Wirtualna Polska – ale tu zostały te felietony odarte z dat i miejsc, za to uporządkowane według tematycznych rozdziałów. Czasami autor dodaje jeszcze komentarz co do czasów powstania tekstu – jeśli istniało prawdopodobieństwo, że felieton zostałby źle zrozumiany.
Czym zajmuje się Jarosław Gugała? Przede wszystkim polityką. Nawet jeśli podtytuł tomu wyklucza zawężanie horyzontów, kwestie zagraniczne zajmują niewiele miejsca pod koniec książki – znacznie więcej absurdu znajduje autor na rodzimej scenie politycznej. Odwołuje się do wydarzeń głośnych, które bez wątpienia przejdą do historii – ale czasem też zajmuje się drobiazgami, o których dziś już nikt nie pamięta. Gugała nie koncentruje się na przytaczaniu szczegółów, komentuje coś, co było oczywiste dla właściwych odbiorców tekstu, przy pisaniu na gorąco. Teraz zdezaktualizowane (co jest przecież naturalne) zapiski nie wywołają już tak silnych emocji. Ale nie zawsze spostrzeżenia Gugały tracą na aktualności – autor niekiedy szuka uniwersalnych rozwiązań, sposobów na uzdrowienie kraju czy źródeł powszechnej irytacji.
Polityka to podstawowy materiał do publicystycznych komentarzy Gugały. Ale na szczęście autora interesują nie tylko przepychanki między przedstawicielami różnych ugrupowań czy wciąż budzący żywe emocje temat katastrofy smoleńskiej. Wychodzi od stwierdzenia, że żyjemy w kraju skazanym na sukces – i chce tę tezę udowodnić, jednak nie przez wskazywanie kolejnych powodów do radości, a przez wymienianie, co należy zmienić i naprawić. Ocenia między innymi sentyment do PRL-u, błędy prywatyzacji, system szkolnictwa (który porównuje do tego w… Urugwaju), kilka razy powraca do tematu paniki przed świńską grypą (i w ogóle bardzo ostro krytykuje media). Trochę odnosi się do historii, a jedną z nielicznych odskoczni w niepolityczne rejony zapewnia mu piłka nożna. Ale tak naprawdę bez przerwy wraca do spraw polityki.
Tekst z tomu są krótkie (dwa lub trzy razy pojawia się bardziej rozbudowany esej). To z jednej strony ukłon w stronę dzisiejszych odbiorców i tendencji do skracania publicystycznych obserwacji. Z drugiej strony natomiast zdradza ten styl dążenie do kondensowania treści. Gugała wyraźnie nie lubi przegadania, stara się eliminować literackie ozdobniki, przedstawiając jedynie czystą własną interpretację faktów. Ma coś do powiedzenia i uważa, że to wystarczy. Od czasu do czasu posiłkuje się ironią, ale rozbawianie odbiorców niespecjalnie go nęci. W efekcie „Doskonale a nawet gorzej” nie przypomina typowych zbiorków felietonów, zamiast rozrywki przynosi chwilę zastanowienia, a u osób z ugruntowanymi poglądami na poruszane sprawy – natychmiastową chęć podjęcia polemiki. Wiele znajdzie się tu tematów wartych przedyskutowania, równie wiele zagadnień nieaktualnych już w momencie wydania książki – ale to już urok reagowania na sprawy bieżące.
Reakcje
Jarosław Gugała nie zachowuje się jak felietonista, w tekstach zamieszczonych w tomie „Doskonale a nawet gorzej. Świat we mgle absurdu” komentuje na gorąco głośne wydarzenia i jest raczej publicystą czy dziennikarzem, który stara się znaleźć rozwiązania rozmaitych bolączek, a nie tylko wytykać błędy. Nie dba o literackie popisy, za to troszczy się o argumentację. Nie chce przy tym być przyporządkowany określonym opcjom politycznym, bez przerwy powtarza, że stara się być niezależny i powołuje się na dziennikarską rzetelność. Nie lubi pisać bez konkretów, cały czas usiłuje budować określoną argumentację, lubi wyliczenia i pytania retoryczne – za pomocą tych chwytów próbuje wpłynąć na odbiorców. Własne teksty traktuje jak głos, którym może zaistnieć w publicznej debacie. Pierwotnym miejscem publikacji tekstów były łamy „Newsweeka” i Wirtualna Polska – ale tu zostały te felietony odarte z dat i miejsc, za to uporządkowane według tematycznych rozdziałów. Czasami autor dodaje jeszcze komentarz co do czasów powstania tekstu – jeśli istniało prawdopodobieństwo, że felieton zostałby źle zrozumiany.
Czym zajmuje się Jarosław Gugała? Przede wszystkim polityką. Nawet jeśli podtytuł tomu wyklucza zawężanie horyzontów, kwestie zagraniczne zajmują niewiele miejsca pod koniec książki – znacznie więcej absurdu znajduje autor na rodzimej scenie politycznej. Odwołuje się do wydarzeń głośnych, które bez wątpienia przejdą do historii – ale czasem też zajmuje się drobiazgami, o których dziś już nikt nie pamięta. Gugała nie koncentruje się na przytaczaniu szczegółów, komentuje coś, co było oczywiste dla właściwych odbiorców tekstu, przy pisaniu na gorąco. Teraz zdezaktualizowane (co jest przecież naturalne) zapiski nie wywołają już tak silnych emocji. Ale nie zawsze spostrzeżenia Gugały tracą na aktualności – autor niekiedy szuka uniwersalnych rozwiązań, sposobów na uzdrowienie kraju czy źródeł powszechnej irytacji.
Polityka to podstawowy materiał do publicystycznych komentarzy Gugały. Ale na szczęście autora interesują nie tylko przepychanki między przedstawicielami różnych ugrupowań czy wciąż budzący żywe emocje temat katastrofy smoleńskiej. Wychodzi od stwierdzenia, że żyjemy w kraju skazanym na sukces – i chce tę tezę udowodnić, jednak nie przez wskazywanie kolejnych powodów do radości, a przez wymienianie, co należy zmienić i naprawić. Ocenia między innymi sentyment do PRL-u, błędy prywatyzacji, system szkolnictwa (który porównuje do tego w… Urugwaju), kilka razy powraca do tematu paniki przed świńską grypą (i w ogóle bardzo ostro krytykuje media). Trochę odnosi się do historii, a jedną z nielicznych odskoczni w niepolityczne rejony zapewnia mu piłka nożna. Ale tak naprawdę bez przerwy wraca do spraw polityki.
Tekst z tomu są krótkie (dwa lub trzy razy pojawia się bardziej rozbudowany esej). To z jednej strony ukłon w stronę dzisiejszych odbiorców i tendencji do skracania publicystycznych obserwacji. Z drugiej strony natomiast zdradza ten styl dążenie do kondensowania treści. Gugała wyraźnie nie lubi przegadania, stara się eliminować literackie ozdobniki, przedstawiając jedynie czystą własną interpretację faktów. Ma coś do powiedzenia i uważa, że to wystarczy. Od czasu do czasu posiłkuje się ironią, ale rozbawianie odbiorców niespecjalnie go nęci. W efekcie „Doskonale a nawet gorzej” nie przypomina typowych zbiorków felietonów, zamiast rozrywki przynosi chwilę zastanowienia, a u osób z ugruntowanymi poglądami na poruszane sprawy – natychmiastową chęć podjęcia polemiki. Wiele znajdzie się tu tematów wartych przedyskutowania, równie wiele zagadnień nieaktualnych już w momencie wydania książki – ale to już urok reagowania na sprawy bieżące.
wtorek, 6 listopada 2012
Kimberley Freeman: Wzgórze Dzikich Kwiatów
WNK, Warszawa 2012.
Ożywiona przeszłość
Kimberley Freeman rozpoczyna dwie opowieści i obie angażować mogą odbiorców w równym stopniu, przynajmniej na początku. Potem bowiem okazuje się, że współczesna narracja służyć ma jako rama dla dawnych wydarzeń, jako usprawiedliwienie historii niedzisiejszej bez wrażenia, że tworzy się powieść historyczną. Freeman przygląda się losom dwóch kobiet – Emmy, baletnicy, której wypadek przerwał karierę oraz Beattie, babki Emmy. Kontuzjowana tancerka otrzymuje po babce nietypowy spadek – a razem ze spadkiem dziwną tajemnicę. Kobieta uświadamia sobie, jak niewiele wie o rodzinie – teraz przeszukuje posiadłość zwaną Wzgórzem Dzikich Kwiatów, by poznać zupełnie obcą kobietę, która w młodości podejmowała bardzo odważne, wręcz szalone decyzje. Wątek Emmy nie rozwija się tak, jakby mógł, gdyby leżał w centrum zainteresowania autorki i czytelników, jest skracany, trochę upraszczany, a i rozrzedzany przez równolegle prezentowaną historię Beattie. Znacznie bardziej będzie intrygować portret Beattie – właściwy temat książki.
Beattie – młoda, naiwna dziewczyna zachodzi w ciążę ze starszym żonatym mężczyzną. To dopiero początek długiej i skomplikowanej opowieści, w której kobieta wykaże się odwagą, determinacją i sprytem. Znajdzie się tu miejsce na prawdziwą miłość i na poważne przeszkody na drodze do szczęścia, na biedę i pracowitość. A co najważniejsze – znajdzie się miejsce na zobrazowanie obyczajowości – i mentalności ludzi. Historia z czasów Beattie jest wielowymiarowa i pełna niespodzianek, wolna od tanich radości i bezpodstawnego optymizmu. Za sprawą rozwoju wypadków odsuwa tendencyjność. Wszystko to sprawia, że losy Beattie, choć w literackiej przestrzeni należą do zamkniętej przeszłości, bardzo angażują czytelników – o wiele bardziej niż kwestie spychanej na margines Emmy. Najważniejsze, że do relacji o Beattie nie przedziera się nic z przyszłości, która okazuje się osobną sferą, niemal odrębną rzeczywistością.
Kimberley Freeman zachowuje się momentami jak Fannie Flagg – podobnie w sielską atmosferę wprowadza dramaty w skali mikro – tyle tylko, że nie ogranicza opowieści do skali małego miasteczka, a zawęża ją jeszcze bardziej, niemal do granic możliwości. We „Wzgórzu Dzikich Kwiatów” to, co najważniejsze, mieści się w intymnej relacji między dwojgiem ludzi, a także w odrzuceniu idealizowanych rozwiązań. Autorka dba o prawdopodobieństwo fabuły od chwili podjęcia decyzji przez bohaterkę – bo tą bohaterką rządzą uczucia, przez które nie przedrze się żadna logika.
„Wzgórze Dzikich Kwiatów” opiera się na tajemnicy zawieszonej pomiędzy przeszłością dla Emmy a przyszłością dla Beattie. Choć losy bohaterek są ze sobą na swój przewrotny sposób połączone, powieść przedstawia dwa różne światy i pokazuje, jakie emocjonalne piekło potrafią człowiekowi zgotować inni, ale i na jakie tortury ludzie skazują się sami. Choć z pozoru na taką powieść „Wzgórze Dzikich Kwiatów” wygląda, nie należy do sentymentalnych i kojących lektur, autorka nie unika w tomie tematów niewygodnych, trudnych czy niemodnych (w tych ostatnich wydatnie pomaga jej odejście do przeszłości, a tym samym i możliwość zbudowania od podstaw historii o wielu odcieniach uczuć i mało przewidywalnej akcji).
Cały tom został napisany językiem prostym, ale zwłaszcza na początku daje się zauważyć chęć autorki do naocznego obrazowania otoczenia bohaterów: dokładne opisy przestrzeni i gestów wprowadzają w powieściową atmosferę i przy okazji kształtują odrębną krainę z dawnych lat na nowo. Nie ulega jednak wątpliwości, że dla Freeman ważniejsza jest obyczajowa akcja z elementami poważnych dramatów – oraz budowanie charakterów dwóch bohaterek, bliskich sobie, choć oddalonych za sprawą doświadczeń.
Ożywiona przeszłość
Kimberley Freeman rozpoczyna dwie opowieści i obie angażować mogą odbiorców w równym stopniu, przynajmniej na początku. Potem bowiem okazuje się, że współczesna narracja służyć ma jako rama dla dawnych wydarzeń, jako usprawiedliwienie historii niedzisiejszej bez wrażenia, że tworzy się powieść historyczną. Freeman przygląda się losom dwóch kobiet – Emmy, baletnicy, której wypadek przerwał karierę oraz Beattie, babki Emmy. Kontuzjowana tancerka otrzymuje po babce nietypowy spadek – a razem ze spadkiem dziwną tajemnicę. Kobieta uświadamia sobie, jak niewiele wie o rodzinie – teraz przeszukuje posiadłość zwaną Wzgórzem Dzikich Kwiatów, by poznać zupełnie obcą kobietę, która w młodości podejmowała bardzo odważne, wręcz szalone decyzje. Wątek Emmy nie rozwija się tak, jakby mógł, gdyby leżał w centrum zainteresowania autorki i czytelników, jest skracany, trochę upraszczany, a i rozrzedzany przez równolegle prezentowaną historię Beattie. Znacznie bardziej będzie intrygować portret Beattie – właściwy temat książki.
Beattie – młoda, naiwna dziewczyna zachodzi w ciążę ze starszym żonatym mężczyzną. To dopiero początek długiej i skomplikowanej opowieści, w której kobieta wykaże się odwagą, determinacją i sprytem. Znajdzie się tu miejsce na prawdziwą miłość i na poważne przeszkody na drodze do szczęścia, na biedę i pracowitość. A co najważniejsze – znajdzie się miejsce na zobrazowanie obyczajowości – i mentalności ludzi. Historia z czasów Beattie jest wielowymiarowa i pełna niespodzianek, wolna od tanich radości i bezpodstawnego optymizmu. Za sprawą rozwoju wypadków odsuwa tendencyjność. Wszystko to sprawia, że losy Beattie, choć w literackiej przestrzeni należą do zamkniętej przeszłości, bardzo angażują czytelników – o wiele bardziej niż kwestie spychanej na margines Emmy. Najważniejsze, że do relacji o Beattie nie przedziera się nic z przyszłości, która okazuje się osobną sferą, niemal odrębną rzeczywistością.
Kimberley Freeman zachowuje się momentami jak Fannie Flagg – podobnie w sielską atmosferę wprowadza dramaty w skali mikro – tyle tylko, że nie ogranicza opowieści do skali małego miasteczka, a zawęża ją jeszcze bardziej, niemal do granic możliwości. We „Wzgórzu Dzikich Kwiatów” to, co najważniejsze, mieści się w intymnej relacji między dwojgiem ludzi, a także w odrzuceniu idealizowanych rozwiązań. Autorka dba o prawdopodobieństwo fabuły od chwili podjęcia decyzji przez bohaterkę – bo tą bohaterką rządzą uczucia, przez które nie przedrze się żadna logika.
„Wzgórze Dzikich Kwiatów” opiera się na tajemnicy zawieszonej pomiędzy przeszłością dla Emmy a przyszłością dla Beattie. Choć losy bohaterek są ze sobą na swój przewrotny sposób połączone, powieść przedstawia dwa różne światy i pokazuje, jakie emocjonalne piekło potrafią człowiekowi zgotować inni, ale i na jakie tortury ludzie skazują się sami. Choć z pozoru na taką powieść „Wzgórze Dzikich Kwiatów” wygląda, nie należy do sentymentalnych i kojących lektur, autorka nie unika w tomie tematów niewygodnych, trudnych czy niemodnych (w tych ostatnich wydatnie pomaga jej odejście do przeszłości, a tym samym i możliwość zbudowania od podstaw historii o wielu odcieniach uczuć i mało przewidywalnej akcji).
Cały tom został napisany językiem prostym, ale zwłaszcza na początku daje się zauważyć chęć autorki do naocznego obrazowania otoczenia bohaterów: dokładne opisy przestrzeni i gestów wprowadzają w powieściową atmosferę i przy okazji kształtują odrębną krainę z dawnych lat na nowo. Nie ulega jednak wątpliwości, że dla Freeman ważniejsza jest obyczajowa akcja z elementami poważnych dramatów – oraz budowanie charakterów dwóch bohaterek, bliskich sobie, choć oddalonych za sprawą doświadczeń.
poniedziałek, 5 listopada 2012
Iwona Taida Drózd: Aisha i wąż. Baśnie arabskie
Media Rodzina, Poznań 2012.
Ludzie i zwierzęta
Arabskie baśnie zawsze charakteryzowały się ogromną malowniczością i scenkami mocno przemawiającymi do wyobraźni słuchaczy – to historie urokliwe i wyraziste, częściowo egzotyczne a częściowo swojskie – być może w tej ich dwoistości kryje się sekret ich popularności. Media Rodzina prezentuje swoim odbiorcom kolejny tom w serii baśni świata – „Aisha i wąż” to właśnie zestaw opowieści – podań i baśni arabskich (zdarza się, że z motywami indyjskimi). Autorka wybrała najbardziej przez siebie ulubione, ale i najpopularniejsze czy w pełni oddające kulturową odmienność – tak powstał zbiorek, który silnie działać będzie na wyobraźnię, a przy tym nie zmęczy czytelników.
Dla części małych odbiorców atrakcyjne będzie także wyszukiwanie podobieństw między przytaczanymi tu narracjami a znanymi i u nas opowieściami. Baśnie arabskie operują często rozpoznawalnymi motywami i schematami, które zyskują uniwersalny wymiar i przenikają do wielu historii. Egzotycznego brzmienia nadają baśniom między innymi odwołania do islamu i stała obecność rozmodlonych postaw – ale też sceny nie do pomyślenia w rodzimej obyczajowości (kochający brat, który zamierza bez żalu zabić ciężarną siostrę, by uniknąć hańby).
Tom dzieli się na dwie części. W pierwszej, obszerniejszej, prym wiodą ludzie. Tutaj kobiety szukają szczęścia w małżeństwach, dobrzy i sprawiedliwi zyskują nagrody, a chciwi i bezduszni zostają ukarani. Najważniejszym elementem kolejnych fabuł stają się więzi rodzinne i cechy wpajane dzieciom (między innymi posłuszeństwo wobec rodziców). Powraca motyw złej macochy, ale i układów między rodzeństwem. To rodzina okazuje się punktem odniesienia dla rozmaitych wydarzeń – a także siłą sprawczą kolejnych działań czy decyzji. W baśniach arabskich z tomu „Aisha i wąż” największą nagrodą jest zdobycie męża, nie ma tu natomiast miejsca na skarby czy losy księżniczek. W drugiej części książki natomiast liczą się zwierzęta – autorka wybrała baśnie, które pokazują, skąd brały się konkretne cechy różnych stworzeń. To baśnie krótsze, ale równie malownicze jak pełne przepychu „ludzkie” opowieści.
W całej serii naprawdę może się podobać fakt dbałości o egzotyczny kształt i posmak tomów. Przejawia się to nie tylko w tłumaczeniach (tu po prostu w tekście przygotowanym przez polską autorkę) i treści baśni, ale również w opracowaniu graficznym – nie inaczej jest i w tym zbiorku: ilustracje przenoszą odbiorców w codzienność baśni, a przy okazji też dyskretnie sugerują odmienność kulturową. Z chwilą otwarcia książki o nietypowym formacie można zanurzyć się w innym świecie. Dla dzieci oraz ich rodziców będzie to dobra okazja, by zapoznać się nie tylko z baśniami popularyzowanymi w kreskówkach, ale i z opowieściami, które nie przedostają się zwykle ponad regiony. To również okazja do porównań, do sprawdzania, w jaki sposób kształtują się przekazy i wierzenia, czy do oceniania innych systemów wartości i zasad. W prostych historiach o powtarzalnych motywach zakodowanych jest wiele wskazówek obyczajowych, wiele ciekawostek i tematów do przemyśleń. Całą serię warto przedstawiać dzieciom – to przecież świadectwo ludzkiej wyobraźni, kodeksów moralnych i spraw najistotniejszych, a przy tym szansa na wzbudzenie zainteresowania baśniami z różnych stron świata.
Ludzie i zwierzęta
Arabskie baśnie zawsze charakteryzowały się ogromną malowniczością i scenkami mocno przemawiającymi do wyobraźni słuchaczy – to historie urokliwe i wyraziste, częściowo egzotyczne a częściowo swojskie – być może w tej ich dwoistości kryje się sekret ich popularności. Media Rodzina prezentuje swoim odbiorcom kolejny tom w serii baśni świata – „Aisha i wąż” to właśnie zestaw opowieści – podań i baśni arabskich (zdarza się, że z motywami indyjskimi). Autorka wybrała najbardziej przez siebie ulubione, ale i najpopularniejsze czy w pełni oddające kulturową odmienność – tak powstał zbiorek, który silnie działać będzie na wyobraźnię, a przy tym nie zmęczy czytelników.
Dla części małych odbiorców atrakcyjne będzie także wyszukiwanie podobieństw między przytaczanymi tu narracjami a znanymi i u nas opowieściami. Baśnie arabskie operują często rozpoznawalnymi motywami i schematami, które zyskują uniwersalny wymiar i przenikają do wielu historii. Egzotycznego brzmienia nadają baśniom między innymi odwołania do islamu i stała obecność rozmodlonych postaw – ale też sceny nie do pomyślenia w rodzimej obyczajowości (kochający brat, który zamierza bez żalu zabić ciężarną siostrę, by uniknąć hańby).
Tom dzieli się na dwie części. W pierwszej, obszerniejszej, prym wiodą ludzie. Tutaj kobiety szukają szczęścia w małżeństwach, dobrzy i sprawiedliwi zyskują nagrody, a chciwi i bezduszni zostają ukarani. Najważniejszym elementem kolejnych fabuł stają się więzi rodzinne i cechy wpajane dzieciom (między innymi posłuszeństwo wobec rodziców). Powraca motyw złej macochy, ale i układów między rodzeństwem. To rodzina okazuje się punktem odniesienia dla rozmaitych wydarzeń – a także siłą sprawczą kolejnych działań czy decyzji. W baśniach arabskich z tomu „Aisha i wąż” największą nagrodą jest zdobycie męża, nie ma tu natomiast miejsca na skarby czy losy księżniczek. W drugiej części książki natomiast liczą się zwierzęta – autorka wybrała baśnie, które pokazują, skąd brały się konkretne cechy różnych stworzeń. To baśnie krótsze, ale równie malownicze jak pełne przepychu „ludzkie” opowieści.
W całej serii naprawdę może się podobać fakt dbałości o egzotyczny kształt i posmak tomów. Przejawia się to nie tylko w tłumaczeniach (tu po prostu w tekście przygotowanym przez polską autorkę) i treści baśni, ale również w opracowaniu graficznym – nie inaczej jest i w tym zbiorku: ilustracje przenoszą odbiorców w codzienność baśni, a przy okazji też dyskretnie sugerują odmienność kulturową. Z chwilą otwarcia książki o nietypowym formacie można zanurzyć się w innym świecie. Dla dzieci oraz ich rodziców będzie to dobra okazja, by zapoznać się nie tylko z baśniami popularyzowanymi w kreskówkach, ale i z opowieściami, które nie przedostają się zwykle ponad regiony. To również okazja do porównań, do sprawdzania, w jaki sposób kształtują się przekazy i wierzenia, czy do oceniania innych systemów wartości i zasad. W prostych historiach o powtarzalnych motywach zakodowanych jest wiele wskazówek obyczajowych, wiele ciekawostek i tematów do przemyśleń. Całą serię warto przedstawiać dzieciom – to przecież świadectwo ludzkiej wyobraźni, kodeksów moralnych i spraw najistotniejszych, a przy tym szansa na wzbudzenie zainteresowania baśniami z różnych stron świata.
niedziela, 4 listopada 2012
Caroline Knapp: Picie. Opowieść o miłości
PWN, Warszawa 2012.
Historia osobista
Trafnie została ta książka zatytułowana. „Picie” to rzeczywiście „opowieść o miłości” – i to o miłości zmysłowej, angażującej poza emocjami smak, wzrok czy dotyk. Tomu Caroline Knapp nie czyta się jak kolejnej tendencyjnej relacji o wychodzeniu z alkoholizmu, co więcej – czasem opisy alkoholi są tak atrakcyjne, że czytelnicy zaczną się rozglądać za lampką wina. Narracja w tej książce nie przystaje do typowych zwierzeń o walce z nałogiem. To zresztą bardziej prezentowanie kolejnych faz uświadomionego alkoholizmu autorki niż próba przekonania odbiorców do wstrzemięźliwości w piciu – to ostatnie wychodzi przy okazji, ale nie stanowi głównego celu książki.
Caroline Knapp przedstawia to oblicze alkoholizmu, którego często się nie dostrzega. Przełamuje stereotyp związany z wizją alkoholika-degenerata, pokazuje, że to zaledwie drobny procent ludzi z problemem alkoholowym. I na własnym przykładzie dokonuje dogłębnej analizy zachowań osoby uzależnionej. W kolejnych rozdziałach skupia się na różnych aspektach picia – nie decyduje się na podział chronologiczny a tematyczny, dzięki czemu jest bardziej przejmująca. Jest też szczera do bólu: przedstawia rozmaite wytłumaczenia dla nałogu (strach, stres, przyjemność) i jego konsekwencje (przypadkowe kontakty seksualne, życie w lęku i szukanie usprawiedliwień). Opowiada o swoich partnerach oraz rodzinie – i o ich stosunku do alkoholowego problemu. Akcentuje proces godzenia się z faktem bycia alkoholiczką, by wreszcie dość skrótowo potraktować spotkania w klubie AA i poszukiwanie pomocy. Wszystko przedstawia przez pryzmat siebie – spełnionej zawodowo i atrakcyjnej kobiety, która musi dbać o to, by jej sekret nie wyszedł na jaw.
Jednak tym, co od pierwszych stron zwraca uwagę czytających, jest niewiarygodna wręcz zmysłowość kolejnych opisów. Autorka bez trudu przekona do własnych racji, skoro jest w stanie tak obrazowo zaprezentować alkohol jako obiekt pożądania. Synestezyjne opisy pomagają zrozumieć zachwyt i początkową rozkosz – zresztą ta niebywale plastyczna narracja trwa przez całą książkę. Caroline Knapp wydaje się być jeśli nie zaprzyjaźniona, to przynajmniej pogodzona z uzależnieniem. Potrafi o miłości do alkoholu opowiadać tak, by jej decyzje stały się dla wszystkich zrozumiałe.
Jest w „Piciu” również całkiem sporo wyjaśnień zachowań typowych dla alkoholików. Knapp stara się przełożyć ich reakcje (w tych miejscach książki posługuje się uogólnieniami, by uświadomić odbiorcom skalę problemu) na doświadczenia właściwe przeciętnemu człowiekowi, pokazuje też, jak trudno zrozumieć motywacje i postawy osoby uzależnionej, posługuje się trafnie dobranymi przykładami i obrazowymi porównaniami. Odnosi się do wydarzeń ze swojego życia, aby uwiarygodnić spostrzeżenia. Badaniami z kolei posiłkuje się bardzo dyskretnie, jakby nie chciała powtarzać zabiegów z najbardziej typowych publikacji poświęconych alkoholizmowi – a przy okazji i nadmiernie moralizować i w konsekwencji zanudzać odbiorców.
„Picie. Opowieść o miłości” to historia bardzo osobista, do końca utrzymana w tonie zwierzenia, ze starannie maskowaną funkcją perswazyjną. Wiadomo, że Caroline Knapp chce przestrzec odbiorców przed własnym losem (i w ogóle – przed losem alkoholików, bo przytacza wiele różnych opowieści i przykładów z życia innych – w formie szczątkowej, ale i działającej na wyobraźnię), jednak podczas lektury wcale się tego nie odczuwa. To rodzaj terapeutycznego pamiętnika o profesjonalnej konstrukcji – łączy fachowość i prywatność w jednym ciekawym i przyjemnym w lekturze wyznaniu.
Historia osobista
Trafnie została ta książka zatytułowana. „Picie” to rzeczywiście „opowieść o miłości” – i to o miłości zmysłowej, angażującej poza emocjami smak, wzrok czy dotyk. Tomu Caroline Knapp nie czyta się jak kolejnej tendencyjnej relacji o wychodzeniu z alkoholizmu, co więcej – czasem opisy alkoholi są tak atrakcyjne, że czytelnicy zaczną się rozglądać za lampką wina. Narracja w tej książce nie przystaje do typowych zwierzeń o walce z nałogiem. To zresztą bardziej prezentowanie kolejnych faz uświadomionego alkoholizmu autorki niż próba przekonania odbiorców do wstrzemięźliwości w piciu – to ostatnie wychodzi przy okazji, ale nie stanowi głównego celu książki.
Caroline Knapp przedstawia to oblicze alkoholizmu, którego często się nie dostrzega. Przełamuje stereotyp związany z wizją alkoholika-degenerata, pokazuje, że to zaledwie drobny procent ludzi z problemem alkoholowym. I na własnym przykładzie dokonuje dogłębnej analizy zachowań osoby uzależnionej. W kolejnych rozdziałach skupia się na różnych aspektach picia – nie decyduje się na podział chronologiczny a tematyczny, dzięki czemu jest bardziej przejmująca. Jest też szczera do bólu: przedstawia rozmaite wytłumaczenia dla nałogu (strach, stres, przyjemność) i jego konsekwencje (przypadkowe kontakty seksualne, życie w lęku i szukanie usprawiedliwień). Opowiada o swoich partnerach oraz rodzinie – i o ich stosunku do alkoholowego problemu. Akcentuje proces godzenia się z faktem bycia alkoholiczką, by wreszcie dość skrótowo potraktować spotkania w klubie AA i poszukiwanie pomocy. Wszystko przedstawia przez pryzmat siebie – spełnionej zawodowo i atrakcyjnej kobiety, która musi dbać o to, by jej sekret nie wyszedł na jaw.
Jednak tym, co od pierwszych stron zwraca uwagę czytających, jest niewiarygodna wręcz zmysłowość kolejnych opisów. Autorka bez trudu przekona do własnych racji, skoro jest w stanie tak obrazowo zaprezentować alkohol jako obiekt pożądania. Synestezyjne opisy pomagają zrozumieć zachwyt i początkową rozkosz – zresztą ta niebywale plastyczna narracja trwa przez całą książkę. Caroline Knapp wydaje się być jeśli nie zaprzyjaźniona, to przynajmniej pogodzona z uzależnieniem. Potrafi o miłości do alkoholu opowiadać tak, by jej decyzje stały się dla wszystkich zrozumiałe.
Jest w „Piciu” również całkiem sporo wyjaśnień zachowań typowych dla alkoholików. Knapp stara się przełożyć ich reakcje (w tych miejscach książki posługuje się uogólnieniami, by uświadomić odbiorcom skalę problemu) na doświadczenia właściwe przeciętnemu człowiekowi, pokazuje też, jak trudno zrozumieć motywacje i postawy osoby uzależnionej, posługuje się trafnie dobranymi przykładami i obrazowymi porównaniami. Odnosi się do wydarzeń ze swojego życia, aby uwiarygodnić spostrzeżenia. Badaniami z kolei posiłkuje się bardzo dyskretnie, jakby nie chciała powtarzać zabiegów z najbardziej typowych publikacji poświęconych alkoholizmowi – a przy okazji i nadmiernie moralizować i w konsekwencji zanudzać odbiorców.
„Picie. Opowieść o miłości” to historia bardzo osobista, do końca utrzymana w tonie zwierzenia, ze starannie maskowaną funkcją perswazyjną. Wiadomo, że Caroline Knapp chce przestrzec odbiorców przed własnym losem (i w ogóle – przed losem alkoholików, bo przytacza wiele różnych opowieści i przykładów z życia innych – w formie szczątkowej, ale i działającej na wyobraźnię), jednak podczas lektury wcale się tego nie odczuwa. To rodzaj terapeutycznego pamiętnika o profesjonalnej konstrukcji – łączy fachowość i prywatność w jednym ciekawym i przyjemnym w lekturze wyznaniu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)