Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Inność
Temat uchodźców zaczyna coraz częściej pojawiać się w literaturze dla najmłodszych. Nie można zignorować medialnych doniesień i udawać, że nie istnieje problem, który zaprząta dorosłych. Nie można też odrzucić możliwości uczenia dzieci empatii oraz otwartości na innych. Oswajane z zagadnieniem mogą wypracować sobie własne zdanie na temat pomocy innym. Bez politycznych uwikłań, bez uprzedzeń właściwych starszym pokoleniom: po prostu zaczną myśleć o drugim człowieku jako kimś, komu czasami trzeba pomóc, bez względu na jego pochodzenie, kolor skóry czy „dziwność”. W warstwie tekstowej „Wędrowne ptaki” to baśń dotycząca innych istot – tytuł sugeruje, że rzecz odnosi się do skrzydlatych przybyszy, ale to pozory, być może żeby ukryć przed dorosłymi prawdziwą treść, lub żeby rzucić nowe światło na rzeczywistość. Wędrowne ptaki przybywają całą grupą i nawet w warstwie onomastyki widać ich inność, imiona poszczególnych członków zespołu brzmią z rosyjska, niby znajomo, ale wystarczająco odmiennie, żeby zaniepokoić lub – jak w przypadku nieobarczonych zewnętrznymi interpretacjami dzieci – zaintrygować odbiorców. Wędrowne ptaki przybywają jako trupa teatralna, występują dla miejscowych, a kiedy nadchodzi zima – muszą lecieć dalej, bo nie przetrwają bez pomocy. A ci, którzy nawet cieszyli się z ich obecności, nie mają zamiaru dzielić się swoimi zapasami. Los wędrownych ptaków jest nie do pozazdroszczenia – na szczęście zawsze znajdzie się ktoś, kto zapewni schronienie, nakarmi i doceni. „Wędrowne ptaki” to historia alegoryczna, nietrudno wydobyć z niej prawdziwe przesłanie. Żeby jeszcze bardziej zaangażować maluchy w lekturę, Michael Roher przedstawia im Łukasza, chłopca, który najpierw obserwuje wyczyny wędrownych ptaków, a następnie zaprzyjaźnia się z jednym z młodszych – z Paulinką. Bo wśród tych, których los rzuca po świecie, znajdują się również dzieci. Łukasz i Paulinka są najlepszym dowodem na to, że uczucia należą do uniwersalnych, nie znają granic i nie dostrzegają różnic kulturowych.
Wędrowne ptaki u Rohera są raczej bierne. Owszem, występują dla podwórkowej publiczności, przynoszą radość i chcą zapracować na swoje utrzymanie, starają się być przydatne – ale unikają kontaktów z miejscowymi innych niż „zawodowe”, dopiero najmłodsze pokolenie przełamuje bariery i uprzedzenia. Nieprzypadkowo pojawia się tu skojarzenie zwierzęce – członkowie artystycznej trupy są wobec lokalsów bezbronni jak ptaki – podkreślana jest tu w baśniowej warstwie kruchość i pewna bezradność, skazanie na łaskę i niełaskę miejscowych (którzy potrafią być okrutni bez powodu). Jeżeli w tekście przez cały czas autor mówi o przybyszach jak o ptakach (zindywidualizowanych wyłącznie za sprawą obcych imion), to w warstwie graficznej pojawiają się dosłowności – kobieta w burce, ciemniejsza karnacja czy w ogóle ludzie w miejsce zapowiadanych ptaków – wtedy widać wyraźnie, do czego naprawdę autor zmierza i co próbuje najmłodszym przekazać.
„Wędrowne ptaki” to picture book bardzo na czasie, a jednocześnie przez ucieczkę w alegorię – bardzo uniwersalny. Dzieciom prezentuje prostą i wzruszającą historię o tym, że należy pomagać innym i nie bać się inności (albo pozornej inności, bo przecież wędrowne ptaki wyróżniają się wyglądem, ale ich zachowanie mieści się w konwencji teatralności). Dorosłym przypomina, że warto otworzyć się na innych, szanować ich i przyjmować z życzliwością. Autor przedstawia swoją opowieść, jakby chciał naprawić dziennikarskie sensacje, uspokoić nastroje społeczne i sprowokować ważne rozmowy z najmłodszymi. Sięga po temat bardzo trudny i baśniową realizację, doceniony może zostać nie tylko ze względu na odwagę w doborze motywu – proponuje lekturę refleksyjną i poważną. Poważnie traktuje swoich małych odbiorców, co ci z pewnością docenią. Oczywiście „Wędrowne ptaki” to historia upraszczana, ale też poetycka.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
środa, 31 maja 2017
wtorek, 30 maja 2017
Hervé Ghesquière: Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017.
Zmęczenie
Dwie godziny lotu od Paryża i zupełnie inny świat. Hervé Ghesquière wie doskonale, że wojna zmienia ludzi. Chce jednak przekonać się, jak konflikt wpłynął na zwykłych mieszkańców, nierzadko żyjących w sąsiedztwie – Serbów, Chorwatów czy bośniackich Muzułmanów (wątpliwości terminologiczne autorka przekładu objaśnia w jednym z pierwszych przypisów). Po przeszło dwóch dekadach od wojny jeszcze raz przybywa na tereny dawnej Jugosławii, sprawdzając nastroje wśród mieszkańców, zapatrywania polityczne i… echa wojny. „Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie” to publikacja, w której tytuł mówi wszystko. Nie będzie w tej książce optymizmu ani poszukiwania nadziei. Autor dobiera rozmówców różnorodnych – osoby pełniące rozmaite funkcje i w różny sposób przez wojnę doświadczone, te, które straciły bliskich i te, które są sądzone za zbrodnie, ale nie uważają się za winne. Rozmawia z tymi, których racje rozumie i z tymi, których nie popiera. Wszystko w poszukiwaniu przejmujących komentarzy, scenek działających na wyobraźnię odbiorców. Chce, żeby opowieści nie potrzebowały dodatkowych interpretacji czy opracowań – mają działać przez swoją surowość i przez ponure przesłania.
Ale na początku Hervé Ghesquière w ogóle ludzi nie szuka. Za to uważnie obserwuje otoczenie, odnotowuje różnice i zmiany. Nie daje się zwieść przejawom konsumpcjonizmu, architektonicznym koszmarkom w rodzaju centrum handlowego czy wieżowca na wzór tych dubajskich. Wie, że prawdziwe Sarajewo pod tą fasadą skrywa wciąż żywe dramaty ludzi. I kiedy już naogląda się „nowinek” świadczących o dążeniu do rozwoju i poprawy życia, zaczyna spotykać się z ludźmi. Te spotkania tworzą właściwą część książki.
Autor najpierw prezentuje swojego rozmówcę, przepytuje między innymi tych, których poznał w 1992 roku. Później oddaje głos interlokutorowi, dopowiadając czasem niewidoczne w słowach reakcje i zachowania. Stara się, by każda wypowiedź niosła mocną puentę, wstrząsające dla odbiorców przesłanie. Szczególnie rządzący z nacjonalistycznymi poglądami niszczą kraj i uniemożliwiają faktyczny rozwój. Pokazuje, jak sąsiedzi zamykają się na siebie nawzajem, jak ludzie boją się wychodzić poza „swoje” dzielnice. Tu poczucie krzywdy jest równie duże jak chęć zemsty. Autor odwołuje się do szokujących czasem obrazów – dzieci w szkole dzielonych ze względu na narodowość czy syna, który wkłada matce do torebki nóż, żeby ta w razie czego mogła się bronić. trach przed „obcymi” infekujący najmłodsze pokolenie to jeden z mocniejszych motywów tomu. Podczas lektury ma się wrażenie, że wszyscy żyją w strachu przed atakiem ze strony sąsiada – a ten strach w końcu przeradza się w agresję. Na Bałkanach nie może być spokojnie, kolejne konflikty wiszą w powietrzu, wydają się być kwestią bliskiej przyszłości. Niezależnie od siebie różni rozmówcy – z różnymi osobistymi historiami – mówią autorowi właściwie to samo.
„Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie” to reportaż złożony z indywidualnych historii, prywatnych doświadczeń, w których lęk i ból dominują. Autor szuka spraw do naprawienia: naświetla między innymi kwestię korupcji, różniącej ludzi religii i poczucia krzywdy. Udaje mu się też znaleźć wspólny mianownik dla spotykanych postaci – niemal wszyscy są zmęczeni nieustannym napięciem i zagrożeniami. Marzenie o przyjaznym i spokojnym kraju na razie jednak nie ma szans się spełnić. Wprawdzie Hervé Ghesquière nie ma możliwości wprowadzania aforystycznych przełomowych spostrzeżeń (genialne w tomie za to jest motto – Romain Gary bezbłędnie i lapidarnie uchwycił całą istotę problemu), stawia za to na jednostkowe relacje, sceny wyraziste i zapadające w pamięć, a pokazujące indywidualne zmagania z niełatwą przeszłością.
Zmęczenie
Dwie godziny lotu od Paryża i zupełnie inny świat. Hervé Ghesquière wie doskonale, że wojna zmienia ludzi. Chce jednak przekonać się, jak konflikt wpłynął na zwykłych mieszkańców, nierzadko żyjących w sąsiedztwie – Serbów, Chorwatów czy bośniackich Muzułmanów (wątpliwości terminologiczne autorka przekładu objaśnia w jednym z pierwszych przypisów). Po przeszło dwóch dekadach od wojny jeszcze raz przybywa na tereny dawnej Jugosławii, sprawdzając nastroje wśród mieszkańców, zapatrywania polityczne i… echa wojny. „Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie” to publikacja, w której tytuł mówi wszystko. Nie będzie w tej książce optymizmu ani poszukiwania nadziei. Autor dobiera rozmówców różnorodnych – osoby pełniące rozmaite funkcje i w różny sposób przez wojnę doświadczone, te, które straciły bliskich i te, które są sądzone za zbrodnie, ale nie uważają się za winne. Rozmawia z tymi, których racje rozumie i z tymi, których nie popiera. Wszystko w poszukiwaniu przejmujących komentarzy, scenek działających na wyobraźnię odbiorców. Chce, żeby opowieści nie potrzebowały dodatkowych interpretacji czy opracowań – mają działać przez swoją surowość i przez ponure przesłania.
Ale na początku Hervé Ghesquière w ogóle ludzi nie szuka. Za to uważnie obserwuje otoczenie, odnotowuje różnice i zmiany. Nie daje się zwieść przejawom konsumpcjonizmu, architektonicznym koszmarkom w rodzaju centrum handlowego czy wieżowca na wzór tych dubajskich. Wie, że prawdziwe Sarajewo pod tą fasadą skrywa wciąż żywe dramaty ludzi. I kiedy już naogląda się „nowinek” świadczących o dążeniu do rozwoju i poprawy życia, zaczyna spotykać się z ludźmi. Te spotkania tworzą właściwą część książki.
Autor najpierw prezentuje swojego rozmówcę, przepytuje między innymi tych, których poznał w 1992 roku. Później oddaje głos interlokutorowi, dopowiadając czasem niewidoczne w słowach reakcje i zachowania. Stara się, by każda wypowiedź niosła mocną puentę, wstrząsające dla odbiorców przesłanie. Szczególnie rządzący z nacjonalistycznymi poglądami niszczą kraj i uniemożliwiają faktyczny rozwój. Pokazuje, jak sąsiedzi zamykają się na siebie nawzajem, jak ludzie boją się wychodzić poza „swoje” dzielnice. Tu poczucie krzywdy jest równie duże jak chęć zemsty. Autor odwołuje się do szokujących czasem obrazów – dzieci w szkole dzielonych ze względu na narodowość czy syna, który wkłada matce do torebki nóż, żeby ta w razie czego mogła się bronić. trach przed „obcymi” infekujący najmłodsze pokolenie to jeden z mocniejszych motywów tomu. Podczas lektury ma się wrażenie, że wszyscy żyją w strachu przed atakiem ze strony sąsiada – a ten strach w końcu przeradza się w agresję. Na Bałkanach nie może być spokojnie, kolejne konflikty wiszą w powietrzu, wydają się być kwestią bliskiej przyszłości. Niezależnie od siebie różni rozmówcy – z różnymi osobistymi historiami – mówią autorowi właściwie to samo.
„Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie” to reportaż złożony z indywidualnych historii, prywatnych doświadczeń, w których lęk i ból dominują. Autor szuka spraw do naprawienia: naświetla między innymi kwestię korupcji, różniącej ludzi religii i poczucia krzywdy. Udaje mu się też znaleźć wspólny mianownik dla spotykanych postaci – niemal wszyscy są zmęczeni nieustannym napięciem i zagrożeniami. Marzenie o przyjaznym i spokojnym kraju na razie jednak nie ma szans się spełnić. Wprawdzie Hervé Ghesquière nie ma możliwości wprowadzania aforystycznych przełomowych spostrzeżeń (genialne w tomie za to jest motto – Romain Gary bezbłędnie i lapidarnie uchwycił całą istotę problemu), stawia za to na jednostkowe relacje, sceny wyraziste i zapadające w pamięć, a pokazujące indywidualne zmagania z niełatwą przeszłością.
poniedziałek, 29 maja 2017
Emily Barr: Jedyne wspomnienie Flory Banks
Bukowy Las, Wrocław 2017.
Szansa
Flora ma siedemnaście lat i tatuaż na ręce. Tatuaż zrobiony w dwóch etapach głosi „Flora, odwagi” i pełni funkcję inną niż podejrzewaliby zwykli obserwatorzy. Flora cierpi bowiem na brak pamięci krótkotrwałej (amnezję następczą) po urazie, jakiego jej mózg doznał siedem lat wcześniej. Wydarzenia nastolatka pamięta góra przez kilka godzin, po tym czasie wszystko musi poznawać na nowo. Informacje najczęściej zapisuje długopisami lub markerami na nadgarstkach i przedramionach, a także w notesie. Tatuaż bezustannie przypomina jej, że powinna realizować marzenia i nie bać się wyzwań. Flora to bohaterka niezwykła nie tylko z racji choroby. Zdobywa się na czyny tak śmiałe, że jej rówieśnicy mogliby jej pozazdrościć. Jak na trzymaną pod kloszem nastolatkę osiąga naprawdę dużo – a wszystko za sprawą wielkiej (choć i wyolbrzymianej) miłości.
Pewnego dnia na plaży Florę całuje chłopak jej najlepszej przyjaciółki, Paige. Paige oczywiście jest wściekła i zrywa kontakty, a Flora ze zdumieniem odkrywa, że to wspomnienie nie rozwiewa się wraz z innymi – bohaterka jest w stanie podać okoliczności wydarzenia i swoje związane z nim emocje. Może nie wiedzieć, co się z nią działo przed chwilą, ale myśl o Drake’u trwa uporczywie w jej głowie. Nastolatka zakochuje się w Drake’u czy też w swoim wyobrażeniu o nim. W końcu wyjeżdża za nim na Alaskę. Może to osiągnąć, bo jej rodzice zajęci są – w innym kraju – pożegnaniem z umierającym synem, starszym o siedem lat bratem przyrodnim Flory, a obrażona Paige nie podejmuje się opieki. Flora rusza zatem w podróż życia, często będącą poza zasięgiem zwyczajnych nastolatków. Ona, która w obcym otoczeniu najczęściej wpada w panikę, skazana na pomoc rodziny i znajomych i faszerowana lekami. Jej czyn nie jest zbyt rozsądny, ale na tym polega urok młodości i brawury. Flora nie tylko musi poradzić sobie w nowym miejscu – całą eskapadę powinna utrzymać w tajemnicy przed nadopiekuńczymi rodzicami czy zazdrosną Paige. Zdovywa kolejnych przyjaciół, którym nie chce zwierzać się ze swoich przypadłości. Żyje pełnią życia i odkrywa, do czego jest zdolna. To pierwszy krok do ujawnienia prawdy o najbliższych.
Emily Barr pisze powieść dla młodzieży, ale z drygiem do thrillerów. Udaje jej się stopniować napięcie i grać powtarzanymi do znudzenia informacjami (co kilka godzin Flora przypomina sobie to, co czytelnicy już wiedzą, ale bywa, że z nowymi interpretacjami lub naddanymi wiadomościami). W trakcie relacji słabnie działanie leków podawanych dziewczynie przez matkę, zmienia się zatem podejście Flory do pewnych spraw. Na Alasce pojawiają się dość egzotyczne zagrożenia, więc nie tylko na ewentualnym sercowym dylemacie opowieść będzie się opierać. Jakby tego było mało, Emily Barr ma cały zestaw tajemnic i niespodzianek dla odbiorców, najważniejsze jest to, że potrafi je dawkować i odpowiednio przygotowywać pod nie grunt. Zwykłą, wręcz banalną historię zauroczenia nastolatki (nawet nie – z wzajemnością) przerabia dzięki wyjątkowo silnemu kontekstowi i nasyceniu emocjonalnemu. Nie tylko Flora Banks w tej rodzinie jest osobą z poważnymi problemami. Autorka ma jednak rękę do portretowania postaci pozytywnych – buduje cały plan pomocy i charaktery, na których można polegać, udaje jej się zaskoczyć czytelników oryginalnymi rozwiązaniami. Powieść dla nastolatek czerpie z „dorosłych” wzorów gatunkowych i odchodzi od mód z literatury pop. Przygoda Flory Banks zapada w pamięć i mocno działa nie tylko na młodych odbiorców. Jest ta książka dowodem na zrozumienie i kreatywne wykorzystanie mechanizmów, które sprawdziły się w twórczości dla młodzieży – ale i przekazaniem całkiem udanych zabiegów z różnych sfer literatury rozrywkowej dla dorosłych.
Szansa
Flora ma siedemnaście lat i tatuaż na ręce. Tatuaż zrobiony w dwóch etapach głosi „Flora, odwagi” i pełni funkcję inną niż podejrzewaliby zwykli obserwatorzy. Flora cierpi bowiem na brak pamięci krótkotrwałej (amnezję następczą) po urazie, jakiego jej mózg doznał siedem lat wcześniej. Wydarzenia nastolatka pamięta góra przez kilka godzin, po tym czasie wszystko musi poznawać na nowo. Informacje najczęściej zapisuje długopisami lub markerami na nadgarstkach i przedramionach, a także w notesie. Tatuaż bezustannie przypomina jej, że powinna realizować marzenia i nie bać się wyzwań. Flora to bohaterka niezwykła nie tylko z racji choroby. Zdobywa się na czyny tak śmiałe, że jej rówieśnicy mogliby jej pozazdrościć. Jak na trzymaną pod kloszem nastolatkę osiąga naprawdę dużo – a wszystko za sprawą wielkiej (choć i wyolbrzymianej) miłości.
Pewnego dnia na plaży Florę całuje chłopak jej najlepszej przyjaciółki, Paige. Paige oczywiście jest wściekła i zrywa kontakty, a Flora ze zdumieniem odkrywa, że to wspomnienie nie rozwiewa się wraz z innymi – bohaterka jest w stanie podać okoliczności wydarzenia i swoje związane z nim emocje. Może nie wiedzieć, co się z nią działo przed chwilą, ale myśl o Drake’u trwa uporczywie w jej głowie. Nastolatka zakochuje się w Drake’u czy też w swoim wyobrażeniu o nim. W końcu wyjeżdża za nim na Alaskę. Może to osiągnąć, bo jej rodzice zajęci są – w innym kraju – pożegnaniem z umierającym synem, starszym o siedem lat bratem przyrodnim Flory, a obrażona Paige nie podejmuje się opieki. Flora rusza zatem w podróż życia, często będącą poza zasięgiem zwyczajnych nastolatków. Ona, która w obcym otoczeniu najczęściej wpada w panikę, skazana na pomoc rodziny i znajomych i faszerowana lekami. Jej czyn nie jest zbyt rozsądny, ale na tym polega urok młodości i brawury. Flora nie tylko musi poradzić sobie w nowym miejscu – całą eskapadę powinna utrzymać w tajemnicy przed nadopiekuńczymi rodzicami czy zazdrosną Paige. Zdovywa kolejnych przyjaciół, którym nie chce zwierzać się ze swoich przypadłości. Żyje pełnią życia i odkrywa, do czego jest zdolna. To pierwszy krok do ujawnienia prawdy o najbliższych.
Emily Barr pisze powieść dla młodzieży, ale z drygiem do thrillerów. Udaje jej się stopniować napięcie i grać powtarzanymi do znudzenia informacjami (co kilka godzin Flora przypomina sobie to, co czytelnicy już wiedzą, ale bywa, że z nowymi interpretacjami lub naddanymi wiadomościami). W trakcie relacji słabnie działanie leków podawanych dziewczynie przez matkę, zmienia się zatem podejście Flory do pewnych spraw. Na Alasce pojawiają się dość egzotyczne zagrożenia, więc nie tylko na ewentualnym sercowym dylemacie opowieść będzie się opierać. Jakby tego było mało, Emily Barr ma cały zestaw tajemnic i niespodzianek dla odbiorców, najważniejsze jest to, że potrafi je dawkować i odpowiednio przygotowywać pod nie grunt. Zwykłą, wręcz banalną historię zauroczenia nastolatki (nawet nie – z wzajemnością) przerabia dzięki wyjątkowo silnemu kontekstowi i nasyceniu emocjonalnemu. Nie tylko Flora Banks w tej rodzinie jest osobą z poważnymi problemami. Autorka ma jednak rękę do portretowania postaci pozytywnych – buduje cały plan pomocy i charaktery, na których można polegać, udaje jej się zaskoczyć czytelników oryginalnymi rozwiązaniami. Powieść dla nastolatek czerpie z „dorosłych” wzorów gatunkowych i odchodzi od mód z literatury pop. Przygoda Flory Banks zapada w pamięć i mocno działa nie tylko na młodych odbiorców. Jest ta książka dowodem na zrozumienie i kreatywne wykorzystanie mechanizmów, które sprawdziły się w twórczości dla młodzieży – ale i przekazaniem całkiem udanych zabiegów z różnych sfer literatury rozrywkowej dla dorosłych.
niedziela, 28 maja 2017
Gilles Paris: Nazwam się Cukinia
Świat Książki, Warszawa 2017.
Zło z zewnątrz
Dziewięcioletni Cukinia (w poprzednim wydaniu sprzed dekady – Matołek) chce zabić niebo, bo mama powtarza mu, że niebo zsyła same nieszczęścia. Zamiast tego zabija swoją mamę znalezionym w domu rewolwerem. Nie rozumie, co naprawdę zrobił, a kiedy trafia do domu dziecka przekonuje się, że nieszczęśliwy wypadek okazał się bardzo szczęśliwy. Chociaż wcześniej miał dom, kolegów i mamę (wiecznie pijącą piwo i grożącą synowi laniem, które ten popamięta na całe życie), w domu dziecka znajduje prawdziwych przyjaciół. Tu trafiają dzieci z problemami – dziewczynka molestowana przez ojca czy chłopiec, którego tata siedzi w więzieniu. Niektórzy mają swoich rodziców, ale z różnych powodów nie mogą z nimi mieszkać. Zresztą cieszą się ze swojej obecności, świetnie się ze sobą dogadują i akceptują wady. Ktoś zjada wydzieliny z nosa, ktoś zachowuje się jak hipochondryk, żeby wywalczyć uwagę wychowawczyni, ktoś inny wie za dużo o kolegach – znacznie więcej niż sami mogą mu przekazać. Ale te słabostki nie przekreślają przyjaźni. Dzieci tworzą sobie mały świat, w którym czują się bezpiecznie. Nawet kiedy są tak naiwne jak Cukinia, w towarzystwie nic im nie grozi.
Poza przyjaciółmi wśród rówieśników Cukinia ma jeszcze dwoje ważnych ludzi w swojej orbicie. Pierwszym jest Raymond, policjant, który rozpracowywał sprawę śmierci matki Cukinii. Odwiedza chłopca w domu dziecka i stopniowo wprowadza go w normalność. Samotnie wychowuje małego synka – po śmierci żony – i ma dobre podejście do dzieci. Cukinia mu ufa i lubi spędzać z nim czas, z kolei Raymond przepada za tym dziewięciolatkiem tak samo jak za własnym dzieckiem. Druga ważna dla Cukinii postać to Camille, dziewczynka, w której bohater bardzo szybko się zakochuje. Mama Camille po nocach ustami i językiem „naprawiała panom serca”, dopóki nie zginęła z rąk zazdrosnego męża. Teraz dziewczynka próbuje znaleźć sposób, by przekonać wychowawczynie, że znęca się nad nią jedna z krewnych. Camille szybko skrada serce Cukinii – chłopiec bardzo lubi się z nią całować (owszem, maluchy z domu dziecka wiele przeszły i wydają się dojrzalsze niż ich rówieśnicy ze zwykłych rodzin, ale wydaje się to mało wiarygodne – w końcu Cukinia jest w wieku, w którym jeszcze nie odczuwa się fizycznego pożądania. Może lubić Camille i spędzać z nią czas chętniej niż z innymi, może zwierzać się jej z najgłębszych tajemnic, ale trudno uwierzyć, że cieszy się z pocałunków, choćby tych najbardziej niewinnych).
W „Nazywam się Cukinia” dorosły świat brutalnie wdziera się do rzeczywistości maluchów. Tu dzieci przekonują się, że dorośli wcale nie są idealni – co więcej, bywają groźni i trudno się przed nimi obronić. Analizują na swoje sposoby rzeczy, których nie rozumieją (na przykład sceny zaobserwowane w filmach pornograficznych). Wiedzą, że zdane są na siebie i nie powinny liczyć na pomoc z zewnątrz. A jednocześnie Gilles Paris w domu dziecka tworzy azyl, także psychologiczny. U kilkulatków ledwo widoczne są ślady traum, jeśli coś należy do przeszłości, nie trzeba się tym więcej zajmować, a już na pewno nie warto tego rozpamiętywać. W „Nazywam się Cukinia” bohaterowie wydają się być wyjątkowo odporni na zło, jakby nie dostrzegali, że to najbliżsi ich ranili. Jest to książka nietypowa – bo zaprzecza wizjom rodzinnej sielanki – ale do tego też przygotowana jest nietypowo, przełamuje tematy tabu i pokazuje, jak świat dorosłych bez cenzury funkcjonować może w rzeczywistości kilkulatków.
Zło z zewnątrz
Dziewięcioletni Cukinia (w poprzednim wydaniu sprzed dekady – Matołek) chce zabić niebo, bo mama powtarza mu, że niebo zsyła same nieszczęścia. Zamiast tego zabija swoją mamę znalezionym w domu rewolwerem. Nie rozumie, co naprawdę zrobił, a kiedy trafia do domu dziecka przekonuje się, że nieszczęśliwy wypadek okazał się bardzo szczęśliwy. Chociaż wcześniej miał dom, kolegów i mamę (wiecznie pijącą piwo i grożącą synowi laniem, które ten popamięta na całe życie), w domu dziecka znajduje prawdziwych przyjaciół. Tu trafiają dzieci z problemami – dziewczynka molestowana przez ojca czy chłopiec, którego tata siedzi w więzieniu. Niektórzy mają swoich rodziców, ale z różnych powodów nie mogą z nimi mieszkać. Zresztą cieszą się ze swojej obecności, świetnie się ze sobą dogadują i akceptują wady. Ktoś zjada wydzieliny z nosa, ktoś zachowuje się jak hipochondryk, żeby wywalczyć uwagę wychowawczyni, ktoś inny wie za dużo o kolegach – znacznie więcej niż sami mogą mu przekazać. Ale te słabostki nie przekreślają przyjaźni. Dzieci tworzą sobie mały świat, w którym czują się bezpiecznie. Nawet kiedy są tak naiwne jak Cukinia, w towarzystwie nic im nie grozi.
Poza przyjaciółmi wśród rówieśników Cukinia ma jeszcze dwoje ważnych ludzi w swojej orbicie. Pierwszym jest Raymond, policjant, który rozpracowywał sprawę śmierci matki Cukinii. Odwiedza chłopca w domu dziecka i stopniowo wprowadza go w normalność. Samotnie wychowuje małego synka – po śmierci żony – i ma dobre podejście do dzieci. Cukinia mu ufa i lubi spędzać z nim czas, z kolei Raymond przepada za tym dziewięciolatkiem tak samo jak za własnym dzieckiem. Druga ważna dla Cukinii postać to Camille, dziewczynka, w której bohater bardzo szybko się zakochuje. Mama Camille po nocach ustami i językiem „naprawiała panom serca”, dopóki nie zginęła z rąk zazdrosnego męża. Teraz dziewczynka próbuje znaleźć sposób, by przekonać wychowawczynie, że znęca się nad nią jedna z krewnych. Camille szybko skrada serce Cukinii – chłopiec bardzo lubi się z nią całować (owszem, maluchy z domu dziecka wiele przeszły i wydają się dojrzalsze niż ich rówieśnicy ze zwykłych rodzin, ale wydaje się to mało wiarygodne – w końcu Cukinia jest w wieku, w którym jeszcze nie odczuwa się fizycznego pożądania. Może lubić Camille i spędzać z nią czas chętniej niż z innymi, może zwierzać się jej z najgłębszych tajemnic, ale trudno uwierzyć, że cieszy się z pocałunków, choćby tych najbardziej niewinnych).
W „Nazywam się Cukinia” dorosły świat brutalnie wdziera się do rzeczywistości maluchów. Tu dzieci przekonują się, że dorośli wcale nie są idealni – co więcej, bywają groźni i trudno się przed nimi obronić. Analizują na swoje sposoby rzeczy, których nie rozumieją (na przykład sceny zaobserwowane w filmach pornograficznych). Wiedzą, że zdane są na siebie i nie powinny liczyć na pomoc z zewnątrz. A jednocześnie Gilles Paris w domu dziecka tworzy azyl, także psychologiczny. U kilkulatków ledwo widoczne są ślady traum, jeśli coś należy do przeszłości, nie trzeba się tym więcej zajmować, a już na pewno nie warto tego rozpamiętywać. W „Nazywam się Cukinia” bohaterowie wydają się być wyjątkowo odporni na zło, jakby nie dostrzegali, że to najbliżsi ich ranili. Jest to książka nietypowa – bo zaprzecza wizjom rodzinnej sielanki – ale do tego też przygotowana jest nietypowo, przełamuje tematy tabu i pokazuje, jak świat dorosłych bez cenzury funkcjonować może w rzeczywistości kilkulatków.
Lucky Luke. Daily Star
Egmont, Warszawa 2017.
Konkurencja
Na Dzikim Zachodzie samotny kowboj walczy ze złem. Tym razem jednak Lucky Luke nie zaczaja się na przestępców, a zajmuje się… rozwojem prasy. Horacy P. Greely dziedziczy po ojcu prasę drukarską i zakłada gazetę „Daily Star”, która m przekazywać mieszkańcom miasteczek najświeższe wiadomości z okolicy. Zanim jednak biznes się rozkręci, Greely bez przerwy wpada w tarapaty, z których wydobywa go Lucky Luke. Kowboj wskazuje też, jak dobierać tematy, by zyskać zainteresowanie czytelników. Z czasem rozwiązuje też problemy z brakiem papieru czy tuszu. Pomaga na różne sposoby, podobnie jak Jolly Jumper (chlubiący] się, że jest jednym z członków redakcji). Greely, jak prawdziwy, wścibski i niezależny dziennikarz zdobywa wielu wrogów, którzy chcą go pokonać jego własną bronią – wydają konkurencyjną gazetę. Walka staje się naprawdę ostra i nie polega wyłącznie na wymianie artykułów. „Daily Star” , kolejny komiks wznawiany w serii o Lucky Luke’u przedstawia sytuację niby odległą, a jednak znaną wszystkim, którzy muszą borykać się z pomysłami nieuczciwej konkurencji. Potyczki gazeciarza i jego zdeklarowanych przeciwników to nie tylko wojna o wolność słowa i druku. W pobliżu nie brakuje bandytów, zawsze gotowych do sięgnięcia po broń, ale każde wydarzenie, nawet najbardziej błahe, w mediach zyskuje otoczkę skandalu. Odbiorcy przekonają się, czym różnią się fakt od doniesień prasowych – i jak się nimi manipuluje. Bo mimo deklaracji dotyczących wolności słowa, bohaterowie lubią ubarwiać rzeczywistość. W końcu jakoś muszą zdobyć czytelników.
„Daily Star” to komiks bardzo uporządkowany, nadrzędny temat pozwala sensownie ułożyć wszystkie potyczki czy strzelanki oraz pojedynki umysłowe. Greely z pomocą Lucky Luke’a pokonuje kolejne wyzwania, a czytelnicy mogą śledzić perypetie i kreatywne rozwiązania ratujące każdą trudną sytuację. Autorzy nakreślają tu niechlubne zachowania konkurencji i bawią się piętrzeniem trudności dla pierwszych wydawców. Tu gazeciarz cieszy się z trzydziestu sprzedanych egzemplarzy, mechanizmy działania ma jednak podobne do aktualnie stosowanych (chociaż oczywiście w komiksie – na potrzeby satyrycznej bajki – są one znacznie wyostrzone). Lucky Luke angażuje się w pomoc i chroni wydawcę przed konsekwencjami nieprzemyślanych kroków, przed bandytami oraz przed bankructwem – radzi więc sobie również w dziedzinie dotąd mu obcej, staje się superbohaterem, który nie zarzuca dotychczasowego sposobu bycia: wciąż niesie pomoc uciśnionym i pomaga.
Jest ten komiks ciekawym przedstawieniem przemian kulturowych, ale też i dostarcza rozrywki. Charakterystyczne poczucie humoru twórców polega na rozbijaniu stereotypów i uwypuklaniu absurdów. To strzały zawsze trafiające w nabój przeciwnika, to sarkastyczny wierzchowiec. Miniaturowe scenki służą wyzwalaniu śmiechu na różnych poziomach. W efekcie tomik trafi do młodych odbiorców, ale i do tych, którzy kiedyś wychowywali się na przygodach Lucky Luke’a. Komiks imponuje także samą stroną graficzną – do części ilustracji przenika humor, a twórcy z upodobaniem operują zmianami formy (gazetowe artykuły kontra codzienność). Lucky Luke funkcjonuje bez przeszkód w świecie, który dziś nie ma racji bytu – a istotą jego przygód jest umiejętne wykorzystanie konwencji. Inteligentne zabawy kontekstami pokazują odbiorcom, jak satyra może współgrać z popkulturą. Lucky Luke to postać jednowymiarowa: idealny bohater, który zawsze będzie walczył ze złem – a jednak nigdy odbiorcom się nie znudzi, a w swojej doskonałości znajdzie miejsce i na niewinne słabostki. To bohater-ikona, postać, która przetrwa.
Konkurencja
Na Dzikim Zachodzie samotny kowboj walczy ze złem. Tym razem jednak Lucky Luke nie zaczaja się na przestępców, a zajmuje się… rozwojem prasy. Horacy P. Greely dziedziczy po ojcu prasę drukarską i zakłada gazetę „Daily Star”, która m przekazywać mieszkańcom miasteczek najświeższe wiadomości z okolicy. Zanim jednak biznes się rozkręci, Greely bez przerwy wpada w tarapaty, z których wydobywa go Lucky Luke. Kowboj wskazuje też, jak dobierać tematy, by zyskać zainteresowanie czytelników. Z czasem rozwiązuje też problemy z brakiem papieru czy tuszu. Pomaga na różne sposoby, podobnie jak Jolly Jumper (chlubiący] się, że jest jednym z członków redakcji). Greely, jak prawdziwy, wścibski i niezależny dziennikarz zdobywa wielu wrogów, którzy chcą go pokonać jego własną bronią – wydają konkurencyjną gazetę. Walka staje się naprawdę ostra i nie polega wyłącznie na wymianie artykułów. „Daily Star” , kolejny komiks wznawiany w serii o Lucky Luke’u przedstawia sytuację niby odległą, a jednak znaną wszystkim, którzy muszą borykać się z pomysłami nieuczciwej konkurencji. Potyczki gazeciarza i jego zdeklarowanych przeciwników to nie tylko wojna o wolność słowa i druku. W pobliżu nie brakuje bandytów, zawsze gotowych do sięgnięcia po broń, ale każde wydarzenie, nawet najbardziej błahe, w mediach zyskuje otoczkę skandalu. Odbiorcy przekonają się, czym różnią się fakt od doniesień prasowych – i jak się nimi manipuluje. Bo mimo deklaracji dotyczących wolności słowa, bohaterowie lubią ubarwiać rzeczywistość. W końcu jakoś muszą zdobyć czytelników.
„Daily Star” to komiks bardzo uporządkowany, nadrzędny temat pozwala sensownie ułożyć wszystkie potyczki czy strzelanki oraz pojedynki umysłowe. Greely z pomocą Lucky Luke’a pokonuje kolejne wyzwania, a czytelnicy mogą śledzić perypetie i kreatywne rozwiązania ratujące każdą trudną sytuację. Autorzy nakreślają tu niechlubne zachowania konkurencji i bawią się piętrzeniem trudności dla pierwszych wydawców. Tu gazeciarz cieszy się z trzydziestu sprzedanych egzemplarzy, mechanizmy działania ma jednak podobne do aktualnie stosowanych (chociaż oczywiście w komiksie – na potrzeby satyrycznej bajki – są one znacznie wyostrzone). Lucky Luke angażuje się w pomoc i chroni wydawcę przed konsekwencjami nieprzemyślanych kroków, przed bandytami oraz przed bankructwem – radzi więc sobie również w dziedzinie dotąd mu obcej, staje się superbohaterem, który nie zarzuca dotychczasowego sposobu bycia: wciąż niesie pomoc uciśnionym i pomaga.
Jest ten komiks ciekawym przedstawieniem przemian kulturowych, ale też i dostarcza rozrywki. Charakterystyczne poczucie humoru twórców polega na rozbijaniu stereotypów i uwypuklaniu absurdów. To strzały zawsze trafiające w nabój przeciwnika, to sarkastyczny wierzchowiec. Miniaturowe scenki służą wyzwalaniu śmiechu na różnych poziomach. W efekcie tomik trafi do młodych odbiorców, ale i do tych, którzy kiedyś wychowywali się na przygodach Lucky Luke’a. Komiks imponuje także samą stroną graficzną – do części ilustracji przenika humor, a twórcy z upodobaniem operują zmianami formy (gazetowe artykuły kontra codzienność). Lucky Luke funkcjonuje bez przeszkód w świecie, który dziś nie ma racji bytu – a istotą jego przygód jest umiejętne wykorzystanie konwencji. Inteligentne zabawy kontekstami pokazują odbiorcom, jak satyra może współgrać z popkulturą. Lucky Luke to postać jednowymiarowa: idealny bohater, który zawsze będzie walczył ze złem – a jednak nigdy odbiorcom się nie znudzi, a w swojej doskonałości znajdzie miejsce i na niewinne słabostki. To bohater-ikona, postać, która przetrwa.
sobota, 27 maja 2017
Joe Palca, Flora Lichtman: Co nas drażni, co nas wkurza
PWN, Warszawa 2017.
Irytacja
Książka o irytującym kolorze okładki, z irytującym paskiem postępu ładowania jako grafiką okładkową i z odwróconym blurbem… i już wiadomo, że do tematu drażnienia i wkurzania wydawcy – podobnie jak autorzy – podchodzą z pomysłem i poczuciem humoru. To tom dla każdego, bo przedstawione tu sytuacje nie pozostawią nikogo obojętnym, bez względu na to, czy irytacja dotyczy rozmów przez telefon komórkowy w miejscach publicznych, brzęczenia muchy, zgrzytu paznokci po tablicy, dźwięku wyłamywanych nerwowo palców czy przykrych zapachów. Joe Palca i Flora Lichtman doskonale wiedzą, co irytuje ludzi – teraz starają się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego. W końcu odczuwanie rozdrażnienia jest sprawą subiektywną, więc teoretycznie niemożliwą do uchwycenia w uogólnionym wywodzie. A jednak – udaje się przynajmniej do źródła części irytacji dotrzeć i przekonująco je uzasadnić.
„Co nas drażni, co nas wkurza” to publikacja z zakresu psychologii, poza scenkami z życia wziętymi (bądź ekstremalnie denerwującymi, jak w przypadku inwazji owadów podczas meczu) znajdą się tu więc opisy doświadczeń i prób mierzenia poziomu irytacji lub sprawdzania, jakie obszary mózgu pracują w przypadku wybicia się ze strefy komfortu. Autorzy pytają, czy osoby z słuchem absolutnym mają na co dzień więcej irytujących bodźców (i jak radzą sobie z dysonansami muzycznymi w zwyczajnym życiu), przedstawiają badaczy, którzy przeprowadzają doświadczenia na myszach, a i tych, którzy są wyjątkowo odporni na woń wydzielaną przez skunksy (ku utrapieniu ich współpracowników). Próbują dotrzeć do istoty problemu, wytłumaczyć, dlaczego semilogi rozpraszają. Sprawdzają, jak reaguje się na irytację w różnych kulturach: porównują amerykański sposób bycia i zasady panujące w jednej z eskimoskich społeczności. Odnotowują zmiany w ocenie przyzwyczajeń współmałżonka i powody, dla których ludzie sięgają po ostre potrawy. Irytację czytają przez wpływ niepożądanych bodźców na różne zmysły.
Nie mają twórcy tej książki na celu stworzenia listy mechanizmów obronnych przed „alergenami”, za to podchodzą naukowo do uzasadniania przyczyn zdenerwowania (dźwięk drapania po tablicy w swojej częstotliwości jest zbliżony do ludzkiego krzyku, a ten trudno zignorować). Chociaż nie dadzą gotowych recept (poza irytującym nawoływaniem do zachowania spokoju), już same wyjaśnienia pomagają każdemu w wypracowaniu sobie własnych metod. Czytelnicy przekonają się przy okazji, że nie są odosobnieni w nietolerancji dla pewnych zachowań – co wprawdzie stanowi niewielką pociechę, ale jednak.
„Co nas drażni, co nas wkurza” to ciekawie przygotowana lektura. Za sprawą tematu (i kolokwializowanego tytułu) przyciągnie odbiorców, nie tylko tych o socjopatycznych odruchach. Każdy będzie chciał sprawdzić, czy to, co najbardziej go irytuje, trafiło do rejestru analizowanych zachowań, a im dalej w tekście – tym bardziej kusi zdobywanie nowych informacji. Na wyliczaniu denerwujących motywów i ich wyjaśnieniach się tu przecież nie poprzestaje. Palca i Lichtman interesują się mechanizmami irytacji, oddzielają ją od gniewu czy złości. Odwołują się nawet do chorób związanych ze zwiększonym poczuciem rozdrażnienia. Bez względu na to, czy rzecz dotyczy znanych czytelnikom reakcji, czy tajników ludzkiego mózgu i badań z użyciem specjalistycznego sprzętu, autorzy relacjonują wyniki doświadczeń w sposób, który nikogo nie zirytuje. „Co nas drażni, co nas wkurza” to prosta droga do poznania irytujących nawyków i ich wpływu na odbieranie bodźców z zewnątrz. Autorzy proponują przegląd z pomysłem – dowcipny i rzeczowy wywód o sprawach blisko człowieka. Trafiony temat i udana realizacja – to czeka czytelników publikacji.
Irytacja
Książka o irytującym kolorze okładki, z irytującym paskiem postępu ładowania jako grafiką okładkową i z odwróconym blurbem… i już wiadomo, że do tematu drażnienia i wkurzania wydawcy – podobnie jak autorzy – podchodzą z pomysłem i poczuciem humoru. To tom dla każdego, bo przedstawione tu sytuacje nie pozostawią nikogo obojętnym, bez względu na to, czy irytacja dotyczy rozmów przez telefon komórkowy w miejscach publicznych, brzęczenia muchy, zgrzytu paznokci po tablicy, dźwięku wyłamywanych nerwowo palców czy przykrych zapachów. Joe Palca i Flora Lichtman doskonale wiedzą, co irytuje ludzi – teraz starają się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego. W końcu odczuwanie rozdrażnienia jest sprawą subiektywną, więc teoretycznie niemożliwą do uchwycenia w uogólnionym wywodzie. A jednak – udaje się przynajmniej do źródła części irytacji dotrzeć i przekonująco je uzasadnić.
„Co nas drażni, co nas wkurza” to publikacja z zakresu psychologii, poza scenkami z życia wziętymi (bądź ekstremalnie denerwującymi, jak w przypadku inwazji owadów podczas meczu) znajdą się tu więc opisy doświadczeń i prób mierzenia poziomu irytacji lub sprawdzania, jakie obszary mózgu pracują w przypadku wybicia się ze strefy komfortu. Autorzy pytają, czy osoby z słuchem absolutnym mają na co dzień więcej irytujących bodźców (i jak radzą sobie z dysonansami muzycznymi w zwyczajnym życiu), przedstawiają badaczy, którzy przeprowadzają doświadczenia na myszach, a i tych, którzy są wyjątkowo odporni na woń wydzielaną przez skunksy (ku utrapieniu ich współpracowników). Próbują dotrzeć do istoty problemu, wytłumaczyć, dlaczego semilogi rozpraszają. Sprawdzają, jak reaguje się na irytację w różnych kulturach: porównują amerykański sposób bycia i zasady panujące w jednej z eskimoskich społeczności. Odnotowują zmiany w ocenie przyzwyczajeń współmałżonka i powody, dla których ludzie sięgają po ostre potrawy. Irytację czytają przez wpływ niepożądanych bodźców na różne zmysły.
Nie mają twórcy tej książki na celu stworzenia listy mechanizmów obronnych przed „alergenami”, za to podchodzą naukowo do uzasadniania przyczyn zdenerwowania (dźwięk drapania po tablicy w swojej częstotliwości jest zbliżony do ludzkiego krzyku, a ten trudno zignorować). Chociaż nie dadzą gotowych recept (poza irytującym nawoływaniem do zachowania spokoju), już same wyjaśnienia pomagają każdemu w wypracowaniu sobie własnych metod. Czytelnicy przekonają się przy okazji, że nie są odosobnieni w nietolerancji dla pewnych zachowań – co wprawdzie stanowi niewielką pociechę, ale jednak.
„Co nas drażni, co nas wkurza” to ciekawie przygotowana lektura. Za sprawą tematu (i kolokwializowanego tytułu) przyciągnie odbiorców, nie tylko tych o socjopatycznych odruchach. Każdy będzie chciał sprawdzić, czy to, co najbardziej go irytuje, trafiło do rejestru analizowanych zachowań, a im dalej w tekście – tym bardziej kusi zdobywanie nowych informacji. Na wyliczaniu denerwujących motywów i ich wyjaśnieniach się tu przecież nie poprzestaje. Palca i Lichtman interesują się mechanizmami irytacji, oddzielają ją od gniewu czy złości. Odwołują się nawet do chorób związanych ze zwiększonym poczuciem rozdrażnienia. Bez względu na to, czy rzecz dotyczy znanych czytelnikom reakcji, czy tajników ludzkiego mózgu i badań z użyciem specjalistycznego sprzętu, autorzy relacjonują wyniki doświadczeń w sposób, który nikogo nie zirytuje. „Co nas drażni, co nas wkurza” to prosta droga do poznania irytujących nawyków i ich wpływu na odbieranie bodźców z zewnątrz. Autorzy proponują przegląd z pomysłem – dowcipny i rzeczowy wywód o sprawach blisko człowieka. Trafiony temat i udana realizacja – to czeka czytelników publikacji.
Koloruj i stylizuj z Winx!
Wilga, Warszawa 2017.
Kreacje rysowane
Winx to magia, przede wszystkim – magia tworzenia dla najmłodszych fanek pięknych czarodziejek. Dziewczynki mogą bawić się w stylistki, projektować modne stroje dla bohaterek i rozwijać wyobraźnię za sprawą kolejnych kreatywnych zadań. „Koloruj i stylizuj z Winx” to tomik dość obszerny i złożony z różnych rozrywek sprawdzanych w poprzednich seriach lub – w klasyce publikacji dla dzieci. Kilkulatki odkryją tutaj nie tylko radość kolorowania.
Przy kolorowankach maluchy nie zostaną pozostawione same sobie. Mogą wypełniać kontury postaci na dowolne sposoby, albo skorzystać z podpowiedzi na miniaturkach (Czasem – też docelowy kolor podpowiadają kropki rozmieszczone na ilustracji). To zamienia się w wyzwanie – kontury nie uwzględniają deseni z ubrań Winx. A czarodziejki bardzo lubią wzorzyste tkaniny, czasami też ich ubrania mają mnóstwo migoczących akcentów. Dzieci, żeby powtórzyć te wskazówki, będą musiały użyć wyobraźni. Winx do pokolorowania to zawsze mnóstwo szczegółów, miniaturowych płaszczyzn. Oprócz kolorowanek pojawia się tu kolejne nawiązanie do stałych zabaw dziewczynek – na specjalnych zbliżeniach twarzy Winx koloru pozbawione są tylko usta, rzęsy i powieki. Do odbiorczyń należeć będzie zaproponowanie odpowiedniego makijażu. Poza tym kilkulatki czeka ozdabianie strojów podanymi wzorami (użyć można brokatowych flamastrów lub papieru kolorowego, więc jedynym ograniczeniem będzie fantazja odbiorczyń).
Do zadań kolorowankowych dochodzą te edukacyjne: czasami dzieci mają przerysować wymyślne skrzydła czarodziejek kratka po kratce, lub wziąć się za rysowanie samych czarodziejek – to nauka proporcji. Innym razem poćwiczą cieniowanie (przy ozdabianiu t-shirtów) albo użyją wyobraźni do uzupełnienia ilustracji. Kolorowanie elementów z sypialni czarodziejki lub magicznych babeczek to również przypomnienie o świecie Winx, wstęp do bajki. A ponieważ zadania z kolejnymi stronami się zmieniają, zabawa szybko się nie znudzi – każda z użytkowniczek znajdzie tu coś dla siebie i każda będzie mogła wybrać ulubiony rodzaj kreatywnych wyzwań. Winx aż się proszą, żeby być ozdabiane – nie przeżywają żadnych wymyślnych przygód (chodzą na siłownię czy uprawiają gimnastykę artystyczną, ale nic nie odwraca uwagi dzieci od kolorowania), są piękne – a stroje dodadzą im tylko uroku. Winx kuszą jak dawniej Barbie – w wersji ilustrowanej nie mają konkurencji. Każda strona wypełniona jest przyciągającymi wzrok kolorami – a kilkulatki mogą jeszcze dodać do tego własne wyobrażenia na temat mody dla czarodziejek. To jak przeniesienie się do kreskówki.
„Koloruj i stylizuj z Winx” to publikacja – jedna z wielu – pokazująca twórczy potencjał ukryty w produktach pop. To propozycja dla odbiorczyń, którym tradycyjne kolorowanki szybko się znudziły. Chociaż w rzeczywistości momentami mocno naiwną (choćby przez podobieństwo rysów twarzy i sylwetek wszystkich czarodziejek), pozwala dać upust kreatywności – zamienia dziewczynki w prawdziwe stylistki i kreatorki mody, pokazuje im, na co zwracać uwagę przy projektowaniu strojów. To tomik pełen pomysłów na twórcze manifestacje – w sam raz dla dzieci, które lubią bawić się lalkami, przebierać je i stroić.
Kreacje rysowane
Winx to magia, przede wszystkim – magia tworzenia dla najmłodszych fanek pięknych czarodziejek. Dziewczynki mogą bawić się w stylistki, projektować modne stroje dla bohaterek i rozwijać wyobraźnię za sprawą kolejnych kreatywnych zadań. „Koloruj i stylizuj z Winx” to tomik dość obszerny i złożony z różnych rozrywek sprawdzanych w poprzednich seriach lub – w klasyce publikacji dla dzieci. Kilkulatki odkryją tutaj nie tylko radość kolorowania.
Przy kolorowankach maluchy nie zostaną pozostawione same sobie. Mogą wypełniać kontury postaci na dowolne sposoby, albo skorzystać z podpowiedzi na miniaturkach (Czasem – też docelowy kolor podpowiadają kropki rozmieszczone na ilustracji). To zamienia się w wyzwanie – kontury nie uwzględniają deseni z ubrań Winx. A czarodziejki bardzo lubią wzorzyste tkaniny, czasami też ich ubrania mają mnóstwo migoczących akcentów. Dzieci, żeby powtórzyć te wskazówki, będą musiały użyć wyobraźni. Winx do pokolorowania to zawsze mnóstwo szczegółów, miniaturowych płaszczyzn. Oprócz kolorowanek pojawia się tu kolejne nawiązanie do stałych zabaw dziewczynek – na specjalnych zbliżeniach twarzy Winx koloru pozbawione są tylko usta, rzęsy i powieki. Do odbiorczyń należeć będzie zaproponowanie odpowiedniego makijażu. Poza tym kilkulatki czeka ozdabianie strojów podanymi wzorami (użyć można brokatowych flamastrów lub papieru kolorowego, więc jedynym ograniczeniem będzie fantazja odbiorczyń).
Do zadań kolorowankowych dochodzą te edukacyjne: czasami dzieci mają przerysować wymyślne skrzydła czarodziejek kratka po kratce, lub wziąć się za rysowanie samych czarodziejek – to nauka proporcji. Innym razem poćwiczą cieniowanie (przy ozdabianiu t-shirtów) albo użyją wyobraźni do uzupełnienia ilustracji. Kolorowanie elementów z sypialni czarodziejki lub magicznych babeczek to również przypomnienie o świecie Winx, wstęp do bajki. A ponieważ zadania z kolejnymi stronami się zmieniają, zabawa szybko się nie znudzi – każda z użytkowniczek znajdzie tu coś dla siebie i każda będzie mogła wybrać ulubiony rodzaj kreatywnych wyzwań. Winx aż się proszą, żeby być ozdabiane – nie przeżywają żadnych wymyślnych przygód (chodzą na siłownię czy uprawiają gimnastykę artystyczną, ale nic nie odwraca uwagi dzieci od kolorowania), są piękne – a stroje dodadzą im tylko uroku. Winx kuszą jak dawniej Barbie – w wersji ilustrowanej nie mają konkurencji. Każda strona wypełniona jest przyciągającymi wzrok kolorami – a kilkulatki mogą jeszcze dodać do tego własne wyobrażenia na temat mody dla czarodziejek. To jak przeniesienie się do kreskówki.
„Koloruj i stylizuj z Winx” to publikacja – jedna z wielu – pokazująca twórczy potencjał ukryty w produktach pop. To propozycja dla odbiorczyń, którym tradycyjne kolorowanki szybko się znudziły. Chociaż w rzeczywistości momentami mocno naiwną (choćby przez podobieństwo rysów twarzy i sylwetek wszystkich czarodziejek), pozwala dać upust kreatywności – zamienia dziewczynki w prawdziwe stylistki i kreatorki mody, pokazuje im, na co zwracać uwagę przy projektowaniu strojów. To tomik pełen pomysłów na twórcze manifestacje – w sam raz dla dzieci, które lubią bawić się lalkami, przebierać je i stroić.
piątek, 26 maja 2017
Nick Littlehales: Śpij dobrze. Mit 8 godzin snu, potęga drzemki i nowy plan regeneracji ducha i ciała
Agora, Warszawa 2017.
Odpoczynek
Nick Littlehales właściwie sam stworzył sobie nietypowe miejsce pracy – został trenerem snu drużyny Manchester United. Poza dbaniem o prawidłowy odpoczynek sportowców stał się też producentem akcesoriów do spania. W tomie „Śpij dobrze” przedstawia swoją metodę polepszania jakości snu i reklamuje siebie. Wszystko przy pomocy ghosta, Steve’a Burdetta, o którym odbiorcy dowiedzieć się mogą jedynie z posłowia. Littlehales nie chce zdradzać szczegółów dotyczących swoich klientów: wie, że możliwość obejrzenia ich sypialni to dowód ogromnego zaufania – rezygnuje więc z podawania konkretów, podkreśla nawet zmiany imion bohaterów, co jest zupełnie zrozumiałe, zwłaszcza że nie po plotkarską opowieść będzie się do niego sięgać. „Śpij dobrze” to przede wszystkim wywód na temat efektywnego wypoczynku i komentarz dotyczący mód w dziedzinie snu. Littlehales chce obalać mity i uczyć odbiorców, jak odpoczywać. Wprowadza ideę dziewięćdziesięciominutowych cykli snu – i tylko ją w książce rozwija jako zalecany sposób regeneracji. Wylicza, ile cykli snu powinni sobie odbiorcy zapewnić w tygodniu, ale odrzuca wszelkie radykalizmy. Doskonale wie, że dorośli ludzie nie chcą rezygnować z przyjemności – czy będą to długie imprezy, czy możliwość zjedzenia późnej kolacji. Nie stawia ograniczeń, tłumacząc, że wszystko jest możliwe bez wyrzeczeń i uciążliwości. Pokazuje, jak obliczać czas potrzebny na wypoczynek i jak dostosowywać go do codziennych obowiązków. Odwołuje się do „chronotypów” skowronka i sowy, żeby podpowiedzieć czytelnikom, jak mogą zminimalizować skutki takich przyzwyczajeń. Mówi, jak przygotować sypialnię do snu i dlaczego warto przed zaśnięciem zrezygnować z korzystania z mediów elektronicznych. Dba o higienę snu.
Osobnym tematem staje się dla autora kwestia przygotowania łóżka. Pokazuje między innymi, jakich błędów nie popełniać przy kupnie materaca i jak nie dać się złapać na marketingowe sztuczki. Opisuje wymiary łóżek dla dorosłych i komentuje kwestię spania we dwoje. Od czasu do czasu odwołuje się do doświadczeń z pracy ze sportowcami, tłumaczy między innymi, jak zapewniać komfort snu olimpijczykom. Powoli zresztą temat efektywnego wypoczynku wkracza do idei treningowych – największe drużyny dbają o miejsca regeneracji dla swoich zawodników. Littlehales uważa, że ze wskazówek dla zawodowych sportowców bez problemu korzystać mogą również zwykli ludzie. Daje i narzędzia do działania (a przy okazji mimochodem reklamuje swoje usługi i produkty). Zajmuje się wskazaniem rytmu pracy i wypoczynku w systemie zmianowym, podsuwa oryginalne rozwiązania (budzik, który imituje świt). Chce, żeby czytelnicy zrezygnowali ze złych przyzwyczajeń i łykania środków nasennych, docenili możliwości płynące z drzemki i nauczyli się w pełni wykorzystywać czas snu.
W „Śpij dobrze” nie ma zbyt wielu uwag (chociaż każdy rozdział autor kończy siedmiopunktowym podsumowaniem). Littlehales raczej próbuje przekonać do siebie i swoich metod sceptyków – i na retorykę poświęca sporo czasu. Same przesłania zapewne zmieściłyby się w artykule – ale książka jest formą autoprezentacji i jako taka ma też funkcje reklamowe. Napisana została tak, żeby przekonać sceptyków. Nick Littlehales nikomu nie zaszkodzi, a część z jego uwag jest stosunkowo łatwa do zrealizowania, odbiorcy mogą zatem spróbować wykorzystać podpowiedzi, zwłaszcza te bezkosztowe. „Śpij dobrze” będzie tomem ważnym dla tych odbiorców, którzy lubią testować modne lifestylowe rozwiązania i są ciekawi nowinek – mimo że autor tak naprawdę po prostu formalizuje i układa w „projekt” standardowe znane ludziom podpowiedzi dotyczące snu i odpoczynku, dodając do nich swoją koncepcję. Nie jest to książka przełomowa, ale może przypomnieć ważne prawdy.
Odpoczynek
Nick Littlehales właściwie sam stworzył sobie nietypowe miejsce pracy – został trenerem snu drużyny Manchester United. Poza dbaniem o prawidłowy odpoczynek sportowców stał się też producentem akcesoriów do spania. W tomie „Śpij dobrze” przedstawia swoją metodę polepszania jakości snu i reklamuje siebie. Wszystko przy pomocy ghosta, Steve’a Burdetta, o którym odbiorcy dowiedzieć się mogą jedynie z posłowia. Littlehales nie chce zdradzać szczegółów dotyczących swoich klientów: wie, że możliwość obejrzenia ich sypialni to dowód ogromnego zaufania – rezygnuje więc z podawania konkretów, podkreśla nawet zmiany imion bohaterów, co jest zupełnie zrozumiałe, zwłaszcza że nie po plotkarską opowieść będzie się do niego sięgać. „Śpij dobrze” to przede wszystkim wywód na temat efektywnego wypoczynku i komentarz dotyczący mód w dziedzinie snu. Littlehales chce obalać mity i uczyć odbiorców, jak odpoczywać. Wprowadza ideę dziewięćdziesięciominutowych cykli snu – i tylko ją w książce rozwija jako zalecany sposób regeneracji. Wylicza, ile cykli snu powinni sobie odbiorcy zapewnić w tygodniu, ale odrzuca wszelkie radykalizmy. Doskonale wie, że dorośli ludzie nie chcą rezygnować z przyjemności – czy będą to długie imprezy, czy możliwość zjedzenia późnej kolacji. Nie stawia ograniczeń, tłumacząc, że wszystko jest możliwe bez wyrzeczeń i uciążliwości. Pokazuje, jak obliczać czas potrzebny na wypoczynek i jak dostosowywać go do codziennych obowiązków. Odwołuje się do „chronotypów” skowronka i sowy, żeby podpowiedzieć czytelnikom, jak mogą zminimalizować skutki takich przyzwyczajeń. Mówi, jak przygotować sypialnię do snu i dlaczego warto przed zaśnięciem zrezygnować z korzystania z mediów elektronicznych. Dba o higienę snu.
Osobnym tematem staje się dla autora kwestia przygotowania łóżka. Pokazuje między innymi, jakich błędów nie popełniać przy kupnie materaca i jak nie dać się złapać na marketingowe sztuczki. Opisuje wymiary łóżek dla dorosłych i komentuje kwestię spania we dwoje. Od czasu do czasu odwołuje się do doświadczeń z pracy ze sportowcami, tłumaczy między innymi, jak zapewniać komfort snu olimpijczykom. Powoli zresztą temat efektywnego wypoczynku wkracza do idei treningowych – największe drużyny dbają o miejsca regeneracji dla swoich zawodników. Littlehales uważa, że ze wskazówek dla zawodowych sportowców bez problemu korzystać mogą również zwykli ludzie. Daje i narzędzia do działania (a przy okazji mimochodem reklamuje swoje usługi i produkty). Zajmuje się wskazaniem rytmu pracy i wypoczynku w systemie zmianowym, podsuwa oryginalne rozwiązania (budzik, który imituje świt). Chce, żeby czytelnicy zrezygnowali ze złych przyzwyczajeń i łykania środków nasennych, docenili możliwości płynące z drzemki i nauczyli się w pełni wykorzystywać czas snu.
W „Śpij dobrze” nie ma zbyt wielu uwag (chociaż każdy rozdział autor kończy siedmiopunktowym podsumowaniem). Littlehales raczej próbuje przekonać do siebie i swoich metod sceptyków – i na retorykę poświęca sporo czasu. Same przesłania zapewne zmieściłyby się w artykule – ale książka jest formą autoprezentacji i jako taka ma też funkcje reklamowe. Napisana została tak, żeby przekonać sceptyków. Nick Littlehales nikomu nie zaszkodzi, a część z jego uwag jest stosunkowo łatwa do zrealizowania, odbiorcy mogą zatem spróbować wykorzystać podpowiedzi, zwłaszcza te bezkosztowe. „Śpij dobrze” będzie tomem ważnym dla tych odbiorców, którzy lubią testować modne lifestylowe rozwiązania i są ciekawi nowinek – mimo że autor tak naprawdę po prostu formalizuje i układa w „projekt” standardowe znane ludziom podpowiedzi dotyczące snu i odpoczynku, dodając do nich swoją koncepcję. Nie jest to książka przełomowa, ale może przypomnieć ważne prawdy.
czwartek, 25 maja 2017
Jorge Carrión: Księgarnie
Noir sur Blanc, Warszawa 2017.
Wycieczka za słowem
Ciekawe, że dla moli książkowych biblioteki to niemal jak obiekty sakralne, a księgarnie dotąd były tematem odsuwanym na margines zainteresowań. Nie funkcjonują w świadomości społecznej jako przybytki kultury, raczej – produkty komercjalizacji świata, zupełnie jakby handel książkami był czymś wstydliwym i niepożądanym. Ludzie wpadają w podziw na widok imponujących księgozbiorów, ale niespecjalną refleksją obdarzają miejsca, w których w książki można się zaopatrzyć. I tu Jorge Carrión próbuje wypełnić lukę na rynku wydawniczym, proponując zbiór esejów smakowicie zatytułowanych „Księgarnie”. Nie ulega wątpliwości, że to publikacja o zamiłowaniu do książek, ustawiana w jednym szeregu z pozycjami o bibliotekach czy czytaniu jako takim. Carrión mniej zajmuje się procesem nabywania książek, bardziej za t interesuje go genius loci, swoista idea udostępniania księgozbiorów czytelnikom. Podróżuje po całym świecie i wyszukuje księgarnie – te, które od pokoleń istnieją w niemal niezmienionym stanie i te, które przechodzą rozmaite metamorfozy. Unika jednak celowo wielkich sieciówek, stoisk w galeriach handlowych i miejsc, w których handel bierze górę nad miłością do książek. Chociaż mogłoby się wydawać, że dzisiejsze rynki zdominowane są przez księgarskie bezosobowe molochy, Carrión wynajduje szereg miejsc godnych uwagi i polecenia. Zatrzymuje się w nich z ciekawością bibliofila, nie unika nawet księgarni orientalnych, w których bariera językowa okazuje się nie do przejścia. Lubi też wracać do dawniej odwiedzanych przybytków, żeby sprawdzić, co się w nich zmieniło. Bywa, że księgarnia zamieniona zostanie w fast-food, ale sporo jest też takich, które przyniosą satysfakcję klientom. Tym razem w grę nie wchodzi zdobywanie książek, a sprawdzanie, w jakim otoczeniu funkcjonują.
Jorge Carrión stawia na erudycyjne eseje naszpikowane cytatami. Dyskurs humanistyczny oddala tu skojarzenia z przewodnikowymi komentarzami, autor poświęca się bardziej eksponowaniu idei księgarni niż rzeczowym wskazówkom. Przy okazji mówienia o księgarniach znajduje czas na analizę rynkowych trendów, sprawdza, jakie książki trafiły do zbiorowej świadomości. Podróże pozwalają mu na dokonywanie twórczych zestawień, porównywanie zwyczajów czy odzwierciedlania się stylu życia w księgarskim otoczeniu. Robi zdjęcia i notatki, mnóstwo czyta, tworząc coś w rodzaju księgarskiej mapy, z naniesionymi również dawnymi miejscami i zwyczajami. Zdarza się w ogóle, że to życiorysy samych księgarzy dominują w opowieści – w końcu książki to również związani z nimi ludzie. Dla autora chodzenie po księgarniach to swoista przyjemność – czasem więc analizuje jej źródła i odtwarza nietypową atmosferę wywołującą określone reakcje.
Można by całą recenzję zbudować na zdaniach wyjętych z tej książki, bo Jorge Carrión co pewien czas prezentuje uniwersalne i niezwykle trafne komentarze dotyczące książek jako takich. Udaje mu się zmieścić w niemal aforystycznych konstrukcjach spostrzeżenia, które odnoszą się do wielu także znanych czytelnikom miejsc. Nie zapomina autor i o księgarniach cyfrowych, które tylko pozornie stoją w sprzeczności z tematem tomu. Pokazuje, jak książki funkcjonują również w internetowym obiegu. Jest ta publikacja nieco oparta na sentymencie i przywiązaniu do tradycji, połączy humanistów ceniących sobie dobrą lekturę i klimat miejsca. Jorge Carrión nie pisze książki dla wszystkich, przyjemność sprawi zwłaszcza miłośnikom dobrej literatury i tym, którzy lubią ślady rzeczywistości na kartach dzieł. „Księgarnie” to książka dość spora pod względem objętości i przywracająca do świadomości odbiorców tych, którzy zwykle pozostają na dalszym planie w procesie zdobywania upragnionych lektur. Carrión buduje dla gotowych już książek szerszy kontekst.
Wycieczka za słowem
Ciekawe, że dla moli książkowych biblioteki to niemal jak obiekty sakralne, a księgarnie dotąd były tematem odsuwanym na margines zainteresowań. Nie funkcjonują w świadomości społecznej jako przybytki kultury, raczej – produkty komercjalizacji świata, zupełnie jakby handel książkami był czymś wstydliwym i niepożądanym. Ludzie wpadają w podziw na widok imponujących księgozbiorów, ale niespecjalną refleksją obdarzają miejsca, w których w książki można się zaopatrzyć. I tu Jorge Carrión próbuje wypełnić lukę na rynku wydawniczym, proponując zbiór esejów smakowicie zatytułowanych „Księgarnie”. Nie ulega wątpliwości, że to publikacja o zamiłowaniu do książek, ustawiana w jednym szeregu z pozycjami o bibliotekach czy czytaniu jako takim. Carrión mniej zajmuje się procesem nabywania książek, bardziej za t interesuje go genius loci, swoista idea udostępniania księgozbiorów czytelnikom. Podróżuje po całym świecie i wyszukuje księgarnie – te, które od pokoleń istnieją w niemal niezmienionym stanie i te, które przechodzą rozmaite metamorfozy. Unika jednak celowo wielkich sieciówek, stoisk w galeriach handlowych i miejsc, w których handel bierze górę nad miłością do książek. Chociaż mogłoby się wydawać, że dzisiejsze rynki zdominowane są przez księgarskie bezosobowe molochy, Carrión wynajduje szereg miejsc godnych uwagi i polecenia. Zatrzymuje się w nich z ciekawością bibliofila, nie unika nawet księgarni orientalnych, w których bariera językowa okazuje się nie do przejścia. Lubi też wracać do dawniej odwiedzanych przybytków, żeby sprawdzić, co się w nich zmieniło. Bywa, że księgarnia zamieniona zostanie w fast-food, ale sporo jest też takich, które przyniosą satysfakcję klientom. Tym razem w grę nie wchodzi zdobywanie książek, a sprawdzanie, w jakim otoczeniu funkcjonują.
Jorge Carrión stawia na erudycyjne eseje naszpikowane cytatami. Dyskurs humanistyczny oddala tu skojarzenia z przewodnikowymi komentarzami, autor poświęca się bardziej eksponowaniu idei księgarni niż rzeczowym wskazówkom. Przy okazji mówienia o księgarniach znajduje czas na analizę rynkowych trendów, sprawdza, jakie książki trafiły do zbiorowej świadomości. Podróże pozwalają mu na dokonywanie twórczych zestawień, porównywanie zwyczajów czy odzwierciedlania się stylu życia w księgarskim otoczeniu. Robi zdjęcia i notatki, mnóstwo czyta, tworząc coś w rodzaju księgarskiej mapy, z naniesionymi również dawnymi miejscami i zwyczajami. Zdarza się w ogóle, że to życiorysy samych księgarzy dominują w opowieści – w końcu książki to również związani z nimi ludzie. Dla autora chodzenie po księgarniach to swoista przyjemność – czasem więc analizuje jej źródła i odtwarza nietypową atmosferę wywołującą określone reakcje.
Można by całą recenzję zbudować na zdaniach wyjętych z tej książki, bo Jorge Carrión co pewien czas prezentuje uniwersalne i niezwykle trafne komentarze dotyczące książek jako takich. Udaje mu się zmieścić w niemal aforystycznych konstrukcjach spostrzeżenia, które odnoszą się do wielu także znanych czytelnikom miejsc. Nie zapomina autor i o księgarniach cyfrowych, które tylko pozornie stoją w sprzeczności z tematem tomu. Pokazuje, jak książki funkcjonują również w internetowym obiegu. Jest ta publikacja nieco oparta na sentymencie i przywiązaniu do tradycji, połączy humanistów ceniących sobie dobrą lekturę i klimat miejsca. Jorge Carrión nie pisze książki dla wszystkich, przyjemność sprawi zwłaszcza miłośnikom dobrej literatury i tym, którzy lubią ślady rzeczywistości na kartach dzieł. „Księgarnie” to książka dość spora pod względem objętości i przywracająca do świadomości odbiorców tych, którzy zwykle pozostają na dalszym planie w procesie zdobywania upragnionych lektur. Carrión buduje dla gotowych już książek szerszy kontekst.
środa, 24 maja 2017
David Wagner: Przeszczepione życie
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017.
Pod skalpelem
Zaczyna się dramatycznie – od mnóstwa krwi. To dla bohatera tomu wyraźny sygnał, że choroby nie może już lekceważyć. A przecież raz, ze względu na małe dziecko, odrzucił szansę na przeszczep. Nie przejmuje się tym, że taka okazja może się nie powtórzyć i że jego wątroba radzi sobie coraz gorzej. Z każdym schorzeniem można nauczyć się żyć, a dla mężczyzny to już niemal rutyna. W „Przeszczepionym życiu” najpierw trzeba założyć opaski gumowe, żeby zatamować krwawienie z żylaków w przełyku. Dalej droga prowadzi do transplantacji. Ale David Wagner w tej książce unika martyrologicznych tonów i stylistyki znanej z literatury chorobowo-szpitalnej. Do choroby (i bliskości śmierci) odnosi się z ironią graniczącą z lekceważeniem. Wprowadza do opowieści czarny humor i bawi się przeżyciami z przerażających wielu odbiorców doświadczeń.
Bohater „Przeszczepionego życia” sprawia wrażenie, jakby było mu wszystko jedno, co się stanie. Owszem, chce żyć i nie dopuszcza do siebie choćby myśli o poddaniu się – ale jednocześnie wie, jak wiele zależy od przypadku. Jest pogodzony ze swoim losem i potrafi precyzyjnie opisywać kolejne etapy choroby i wrażenia z pobytu w szpitalu. Tyle że nie ma tu miejsca na rutynę – autor decyduje się na prześmiewczy styl, niepowagą maskuje strach i sprawia, że odbiorcy dużo chętniej będą śledzić historię.
Tom składa się z bardzo krótkich (czasami nawet jednozdaniowych) ponumerowanych części. Uporządkowane są one w odpowiednich działach – punktach przełomowych dla pacjenta. Bohater, który leży w łóżku, może analizować zapach powietrza wtłaczanego mu do płuc przez rurkę w nosie, opisywać wrażenia zmysłowe – ale to wszystko mocno ubarwia dowcipem. Czasem zabawia się wyszukiwaniem nekrologów i układaniem ich w wiersze, a gdy zostaje zabrany na operację, jego stan oddaje kilka pustych stron. Te zabawy przypominają o niebanalnym podejściu do tematu. Relacja jest inteligentna – ironia to rodzaj prywatnego eskapizmu, ratunku w chwili, gdy od bohatera nic właściwie nie zależy. Refleksje okołooperacyjne prowadzą do myśli o dawcach narządów, ich anonimowości dla biorcy i rodzinach pogrążonych w żałobie. Śmierć to temat wszechobecny i trafiający do tomu wszelkimi możliwymi kanałami, a jednak przygnębienie to ostatnie uczucie, jakie mogłaby oferować ta lektura.
David Wagner jest tu przekonujący – w końcu „Przeszczepione życie” ma też wymiar autobiograficzny. Daje się u niego odkryć ślady przewrotnych lektur, choćby „Paragrafu 22”, chociaż walka ma zupełnie inny wymiar. Żeby odwrócić uwagę od szpitalnej codzienności, bohater co pewien czasy przywołuje obrazy swoich byłych partnerek – to kolejny motyw zwycięstwa nad śmiercią, triumfu witalności. bez względu na efekty operacji. Nie ma obaw, że ta lektura komuś się znudzi – miniaturowe scenki to kolejne zaskoczenia, zestawy wspomnień, skojarzeń i przemyśleń, często na przekór konwencjom. Skoro bohater zapewnia statyczność fabuły (leży w szpitalu, a tu, jak zauważa, najwięcej czasu upływa na czekaniu), to ubarwianie opowieści trafia do retrospekcji lub rozmyślania nad prawdopodobnymi scenariuszami z zewnątrz – ze świata chwilowo niedostępnego.
„Przeszczepione życie” to publikacja bardzo udana. Szczegółowa pod względem szpitalnych doświadczeń, ale nigdy męcząca przez nadmiar informacji. Kontrapunktem dla niemedialnych wydarzeń są tu emocje i pomysły bohatera, indywidualne sposoby radzenia sobie ze stresem – i sam styl pisania, przewrotny, złośliwy i bezkompromisowy. Nie jest to z pewnością relaksujące czytadło, a doświadczenie wysokiej próby – szansa na przezwyciężenie społecznych lęków. David Wagner zmusza czytelników do zastanowienia się nad kruchością życia i nad osobistymi osiągnięciami.
Pod skalpelem
Zaczyna się dramatycznie – od mnóstwa krwi. To dla bohatera tomu wyraźny sygnał, że choroby nie może już lekceważyć. A przecież raz, ze względu na małe dziecko, odrzucił szansę na przeszczep. Nie przejmuje się tym, że taka okazja może się nie powtórzyć i że jego wątroba radzi sobie coraz gorzej. Z każdym schorzeniem można nauczyć się żyć, a dla mężczyzny to już niemal rutyna. W „Przeszczepionym życiu” najpierw trzeba założyć opaski gumowe, żeby zatamować krwawienie z żylaków w przełyku. Dalej droga prowadzi do transplantacji. Ale David Wagner w tej książce unika martyrologicznych tonów i stylistyki znanej z literatury chorobowo-szpitalnej. Do choroby (i bliskości śmierci) odnosi się z ironią graniczącą z lekceważeniem. Wprowadza do opowieści czarny humor i bawi się przeżyciami z przerażających wielu odbiorców doświadczeń.
Bohater „Przeszczepionego życia” sprawia wrażenie, jakby było mu wszystko jedno, co się stanie. Owszem, chce żyć i nie dopuszcza do siebie choćby myśli o poddaniu się – ale jednocześnie wie, jak wiele zależy od przypadku. Jest pogodzony ze swoim losem i potrafi precyzyjnie opisywać kolejne etapy choroby i wrażenia z pobytu w szpitalu. Tyle że nie ma tu miejsca na rutynę – autor decyduje się na prześmiewczy styl, niepowagą maskuje strach i sprawia, że odbiorcy dużo chętniej będą śledzić historię.
Tom składa się z bardzo krótkich (czasami nawet jednozdaniowych) ponumerowanych części. Uporządkowane są one w odpowiednich działach – punktach przełomowych dla pacjenta. Bohater, który leży w łóżku, może analizować zapach powietrza wtłaczanego mu do płuc przez rurkę w nosie, opisywać wrażenia zmysłowe – ale to wszystko mocno ubarwia dowcipem. Czasem zabawia się wyszukiwaniem nekrologów i układaniem ich w wiersze, a gdy zostaje zabrany na operację, jego stan oddaje kilka pustych stron. Te zabawy przypominają o niebanalnym podejściu do tematu. Relacja jest inteligentna – ironia to rodzaj prywatnego eskapizmu, ratunku w chwili, gdy od bohatera nic właściwie nie zależy. Refleksje okołooperacyjne prowadzą do myśli o dawcach narządów, ich anonimowości dla biorcy i rodzinach pogrążonych w żałobie. Śmierć to temat wszechobecny i trafiający do tomu wszelkimi możliwymi kanałami, a jednak przygnębienie to ostatnie uczucie, jakie mogłaby oferować ta lektura.
David Wagner jest tu przekonujący – w końcu „Przeszczepione życie” ma też wymiar autobiograficzny. Daje się u niego odkryć ślady przewrotnych lektur, choćby „Paragrafu 22”, chociaż walka ma zupełnie inny wymiar. Żeby odwrócić uwagę od szpitalnej codzienności, bohater co pewien czasy przywołuje obrazy swoich byłych partnerek – to kolejny motyw zwycięstwa nad śmiercią, triumfu witalności. bez względu na efekty operacji. Nie ma obaw, że ta lektura komuś się znudzi – miniaturowe scenki to kolejne zaskoczenia, zestawy wspomnień, skojarzeń i przemyśleń, często na przekór konwencjom. Skoro bohater zapewnia statyczność fabuły (leży w szpitalu, a tu, jak zauważa, najwięcej czasu upływa na czekaniu), to ubarwianie opowieści trafia do retrospekcji lub rozmyślania nad prawdopodobnymi scenariuszami z zewnątrz – ze świata chwilowo niedostępnego.
„Przeszczepione życie” to publikacja bardzo udana. Szczegółowa pod względem szpitalnych doświadczeń, ale nigdy męcząca przez nadmiar informacji. Kontrapunktem dla niemedialnych wydarzeń są tu emocje i pomysły bohatera, indywidualne sposoby radzenia sobie ze stresem – i sam styl pisania, przewrotny, złośliwy i bezkompromisowy. Nie jest to z pewnością relaksujące czytadło, a doświadczenie wysokiej próby – szansa na przezwyciężenie społecznych lęków. David Wagner zmusza czytelników do zastanowienia się nad kruchością życia i nad osobistymi osiągnięciami.
wtorek, 23 maja 2017
Piotr Łopuszański: Warszawa literacka w okresie międzywojennym
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Skrót
Dziwi się Piotr Łopuszański, że przy opisywaniu nowego nurtu w literaturze w kąt odsuwa się dawnych mistrzów, chociaż jeszcze zawodowo czynnych – a czytelników zaskakiwać może to jego zdziwienie. W końcu przy prezentowaniu przemian, nowych okresów literackich, nie chodzi nigdy o pełne ujęcie twórczości wszystkich artystów, a o zaakcentowanie tego, co inne, nowatorskie, odmienne. W życiorysach starych mistrzów znajdzie się miejsce na odnotowywanie ich działalności również poza „epoką”, ale nadchodzi czas, gdy jedni autorzy ustępują kolejnemu pokoleniu – nie ma się co nad tym rozwodzić.
W tomie „Warszawa literacka w okresie międzywojennym” Piotr Łopuszański zamierza nadrobić rzekomy brak zainteresowania badaczy dwudziestolecia dalszymi losami młodopolskich twórców, trochę naprostować błędne mniemania, stworzyć syntezę losów pisarzy, zestawiając je z plotkami i obyczajowością, a czasem – nieco – i z polityką. Ponieważ równolegle z pokoleniem wstępującym właśnie do literatury chce zajmować się jego poprzednikami, a w charakterystykach interesuje go bardziej warstwa towarzyska niż przedstawianie dorobku literackiego, motyw rozrasta się i staje się nie do opanowania. Owszem, Warszawa dwudziestolecia obfituje w anegdoty i ciekawostki – i każdego kusi zarejestrowanie wszystkich – ale to zabieg w zasadzie niemożliwy do zrealizowania bez dodatkowego klucza, ograniczenia tematycznego. Łopuszański takiego nie przyjmuje – w efekcie tworzy jedynie dopisek do odczytań dwudziestolecia, worek z miniopowiastkami, drugorzędnymi wobec biografii i literatury.
„Warszawa literacka w okresie międzywojennym” to powtórzenie tego, co już doskonale znane – bo kolejny raz autor wchodzi między innymi do kawiarni literackich czy na spotkania z twórcami. Sięga do pamiętników, do uwag wielokrotnie cytowanych. Uzupełnia losy twórców dwudziestolecia o dokonania młodopolan po pierwszej wojnie światowej, ale nie może być tu odkrywczy – jedynie zrelacjonuje to, co i tak w obrazie międzywojnia istnieje. Łopuszański zachowuje się tak, jakby chciał uchwycić zjawiska literacko-towarzyskie równocześnie – niemal każde kolejne zdanie w książce jest przeskokiem do następnego twórcy i następnego wątku. A ponieważ autor rezygnuje z przypisów (podaje tylko bibliografię), niektórym odbiorcom trudno będzie znaleźć rozwinięcie interesującego tematu. Sam Piotr Łopuszański czasami gubi się w opisach: na przykład powtarza raz podane fakty. Jego książka ma być błyskawicznym przeglądem przejawów życia literackiego z konieczności powierzchownym. Ma na to wpływ nakierowanie na odbiorców spoza kręgu literaturoznawców – zwykłych czytelników Łopuszański kusi właśnie docieraniem do rzekomych biograficznych tajemnic czy plotkarskich niemal relacji z życia towarzyskiego. Prawie cały wstęp w tomie jest krytyką istniejących opracowań – ale i „Warszawie literackiej” do doskonałości trochę brakuje.
To książka, która szatkuje życiorysy i układa je jak puzzle w nowy obrazek. Bez zarzucania czytelników fachowymi terminami, bez analizowania dużej liczby przełomowych dzieł. Dla Łopuszańskiego życie literackie to relacje towarzyskie z pogranicza plotki – inne wiadomości nie są specjalnie potrzebne. „Warszawa literacka w okresie międzywojennym” to karuzela nazwisk – z dwudziestolecia i Młodej Polski – w zderzeniu z rzeczywistością po pierwszej wojnie światowej. Nie ma tu pogłębiania wiadomości, Piotr Łopuszański tworzy raczej wygodny skrót ciekawostek połączonych z osobistą oceną epoki.
Skrót
Dziwi się Piotr Łopuszański, że przy opisywaniu nowego nurtu w literaturze w kąt odsuwa się dawnych mistrzów, chociaż jeszcze zawodowo czynnych – a czytelników zaskakiwać może to jego zdziwienie. W końcu przy prezentowaniu przemian, nowych okresów literackich, nie chodzi nigdy o pełne ujęcie twórczości wszystkich artystów, a o zaakcentowanie tego, co inne, nowatorskie, odmienne. W życiorysach starych mistrzów znajdzie się miejsce na odnotowywanie ich działalności również poza „epoką”, ale nadchodzi czas, gdy jedni autorzy ustępują kolejnemu pokoleniu – nie ma się co nad tym rozwodzić.
W tomie „Warszawa literacka w okresie międzywojennym” Piotr Łopuszański zamierza nadrobić rzekomy brak zainteresowania badaczy dwudziestolecia dalszymi losami młodopolskich twórców, trochę naprostować błędne mniemania, stworzyć syntezę losów pisarzy, zestawiając je z plotkami i obyczajowością, a czasem – nieco – i z polityką. Ponieważ równolegle z pokoleniem wstępującym właśnie do literatury chce zajmować się jego poprzednikami, a w charakterystykach interesuje go bardziej warstwa towarzyska niż przedstawianie dorobku literackiego, motyw rozrasta się i staje się nie do opanowania. Owszem, Warszawa dwudziestolecia obfituje w anegdoty i ciekawostki – i każdego kusi zarejestrowanie wszystkich – ale to zabieg w zasadzie niemożliwy do zrealizowania bez dodatkowego klucza, ograniczenia tematycznego. Łopuszański takiego nie przyjmuje – w efekcie tworzy jedynie dopisek do odczytań dwudziestolecia, worek z miniopowiastkami, drugorzędnymi wobec biografii i literatury.
„Warszawa literacka w okresie międzywojennym” to powtórzenie tego, co już doskonale znane – bo kolejny raz autor wchodzi między innymi do kawiarni literackich czy na spotkania z twórcami. Sięga do pamiętników, do uwag wielokrotnie cytowanych. Uzupełnia losy twórców dwudziestolecia o dokonania młodopolan po pierwszej wojnie światowej, ale nie może być tu odkrywczy – jedynie zrelacjonuje to, co i tak w obrazie międzywojnia istnieje. Łopuszański zachowuje się tak, jakby chciał uchwycić zjawiska literacko-towarzyskie równocześnie – niemal każde kolejne zdanie w książce jest przeskokiem do następnego twórcy i następnego wątku. A ponieważ autor rezygnuje z przypisów (podaje tylko bibliografię), niektórym odbiorcom trudno będzie znaleźć rozwinięcie interesującego tematu. Sam Piotr Łopuszański czasami gubi się w opisach: na przykład powtarza raz podane fakty. Jego książka ma być błyskawicznym przeglądem przejawów życia literackiego z konieczności powierzchownym. Ma na to wpływ nakierowanie na odbiorców spoza kręgu literaturoznawców – zwykłych czytelników Łopuszański kusi właśnie docieraniem do rzekomych biograficznych tajemnic czy plotkarskich niemal relacji z życia towarzyskiego. Prawie cały wstęp w tomie jest krytyką istniejących opracowań – ale i „Warszawie literackiej” do doskonałości trochę brakuje.
To książka, która szatkuje życiorysy i układa je jak puzzle w nowy obrazek. Bez zarzucania czytelników fachowymi terminami, bez analizowania dużej liczby przełomowych dzieł. Dla Łopuszańskiego życie literackie to relacje towarzyskie z pogranicza plotki – inne wiadomości nie są specjalnie potrzebne. „Warszawa literacka w okresie międzywojennym” to karuzela nazwisk – z dwudziestolecia i Młodej Polski – w zderzeniu z rzeczywistością po pierwszej wojnie światowej. Nie ma tu pogłębiania wiadomości, Piotr Łopuszański tworzy raczej wygodny skrót ciekawostek połączonych z osobistą oceną epoki.
poniedziałek, 22 maja 2017
Paweł Tkaczyk: Narratologia
PWN, Warszawa 2017.
Precyzja
Wiele już od czasu „Podróży autora” zaistniało na rynku poradników dotyczących kreatywnego pisania – i to dla różnych grup odbiorców. Na nasycony rynek wchodzi Paweł Tkaczyk z „Narratologią” i chociaż ten tytuł mógłby sugerować ucieczkę w sferę teoretycznoliteracką (za to jest bardziej swojski niż storytelling), sam tom uosabia najbardziej pożądane cechy przewodnika dla twórców. Tkaczyk nie zwraca się do pisarzy, a przynajmniej – nie bezpośrednio. Sugeruje, że jego uwagi przydać się mogą twórcom reklam, sprzedawcom, specjalistom od marketingu – czyli tym, którzy słowem zarabiają nierzadko szybciej i lepiej niż pisarze. „Narratologia” to bowiem pozbawiona zbędnych treści lekcja opowiadania historii. Historii, które trzymają w napięciu i mocno zapadają w pamięć, historii, które zaczną się rozprzestrzeniać wśród odbiorców. Słowem – Tkaczyk zna przepis na marketing doskonały. I chociaż tego głośno nie mówi, do twórców, zwłaszcza tych, którzy pisanie traktują jak rzemiosło, trafi równie szybko. Pokazuje, jak zdobyć i utrzymać uwagę odbiorców, jak zbudować opowieść, która zrobi wielkie wrażenie. Nie zasypuje czytelników przykładami z wielkich narracji, za wzór służą mu często baśniowe schematy, miejskie legendy lub krótkie teksty z ogłoszeń internetowych – tylko po to, żeby podtrzymać zainteresowanie, nie zanudzić kolejnymi piętrami struktur opowieści.
„Narratologia” to książka zwięzła, wstęp ma ultrakrótki, zakończenia jest pozbawiona. Autor nie mnoży słów, stawia na konkrety i z matematyczną precyzją analizuje składniki dobrej opowieści. Stawia na schematy i wyliczenia, stara się przyjąć system skryptu, imituje notatki – podaje potrzebny składnik (wyodrębniony graficznie przez wytłuszczenie, ilustracji tu nie ma) i krótką jego charakterystykę. Rezygnuje z promowanych przez zachodnich autorów podsumowań i powtórzeń. Operuje wyrazistymi scenkami wtedy, gdy chce uzmysłowić odbiorcom sensowność porad – ale nie czyni z nich elementu obowiązkowego poszczególnych rozdziałów. Skupia się na opowieści – i powodach, dla których zostaje ona w czytelnikach. Nie zajmuje się warsztatem twórcy ani szukaniem inspiracji, daje za to solidne podstawy do zbudowania pełnej fabuły. Składniki opowieści traktuje jak klocki – daje pewną swobodę w ich doborze, stosowaniu czy modyfikowaniu, ale też uzasadnia sens ich istnienia i znaczenie dla historii. To jak precyzyjne odtwarzanie siatki fabularnej, przepis na opowieść. Wystarczy wziąć tom Tkaczyka, prześledzić wskazówki i… już zyskuje się umiejętność sterowania wyobraźnią mas. Przynajmniej w teorii.
Jest „Narratologia” tomem, który może wywrzeć dobre wrażenie na odbiorcach, zwłaszcza tych ceniących sobie prostotę sformułowań i dyscyplinę myślową. Paweł Tkaczyk sprawia, że nie tylko czytelnicy przejąć mogą rolę autorów, ale i zrozumieć magię przyciągania dobrze skonstruowanych historii. „Narratologia” to szansa na zwiększenie świadomości czytelniczej, a i pokazanie odbiorcom (w tym także publiczności kinowej, teatralnej lub telewizyjnej, fanom reklam i ogłoszeń, czy satyryków…) mechanizmów oddziaływania stosowanych przez twórców. Nie każdy po lekturze zostanie pisarzem lub scenarzystą, ale ci, którzy o takim zawodzie marzą, sięgnąć po tom Tkaczyka muszą. „Narratologia” to stylistyczna asceza przy nasyceniu faktami. Książka matematyczna – pokazująca konstrukcje najlepszych historii. Tkaczyka wyróżnia na rynku zamiłowanie do precyzji – jego uwagi nie rozpuszczają się w natłoku przykładów czy przypomnień. Może i ta publikacja wygląda niepozornie, ale pod względem zawartości to prawdziwy skarb.
Precyzja
Wiele już od czasu „Podróży autora” zaistniało na rynku poradników dotyczących kreatywnego pisania – i to dla różnych grup odbiorców. Na nasycony rynek wchodzi Paweł Tkaczyk z „Narratologią” i chociaż ten tytuł mógłby sugerować ucieczkę w sferę teoretycznoliteracką (za to jest bardziej swojski niż storytelling), sam tom uosabia najbardziej pożądane cechy przewodnika dla twórców. Tkaczyk nie zwraca się do pisarzy, a przynajmniej – nie bezpośrednio. Sugeruje, że jego uwagi przydać się mogą twórcom reklam, sprzedawcom, specjalistom od marketingu – czyli tym, którzy słowem zarabiają nierzadko szybciej i lepiej niż pisarze. „Narratologia” to bowiem pozbawiona zbędnych treści lekcja opowiadania historii. Historii, które trzymają w napięciu i mocno zapadają w pamięć, historii, które zaczną się rozprzestrzeniać wśród odbiorców. Słowem – Tkaczyk zna przepis na marketing doskonały. I chociaż tego głośno nie mówi, do twórców, zwłaszcza tych, którzy pisanie traktują jak rzemiosło, trafi równie szybko. Pokazuje, jak zdobyć i utrzymać uwagę odbiorców, jak zbudować opowieść, która zrobi wielkie wrażenie. Nie zasypuje czytelników przykładami z wielkich narracji, za wzór służą mu często baśniowe schematy, miejskie legendy lub krótkie teksty z ogłoszeń internetowych – tylko po to, żeby podtrzymać zainteresowanie, nie zanudzić kolejnymi piętrami struktur opowieści.
„Narratologia” to książka zwięzła, wstęp ma ultrakrótki, zakończenia jest pozbawiona. Autor nie mnoży słów, stawia na konkrety i z matematyczną precyzją analizuje składniki dobrej opowieści. Stawia na schematy i wyliczenia, stara się przyjąć system skryptu, imituje notatki – podaje potrzebny składnik (wyodrębniony graficznie przez wytłuszczenie, ilustracji tu nie ma) i krótką jego charakterystykę. Rezygnuje z promowanych przez zachodnich autorów podsumowań i powtórzeń. Operuje wyrazistymi scenkami wtedy, gdy chce uzmysłowić odbiorcom sensowność porad – ale nie czyni z nich elementu obowiązkowego poszczególnych rozdziałów. Skupia się na opowieści – i powodach, dla których zostaje ona w czytelnikach. Nie zajmuje się warsztatem twórcy ani szukaniem inspiracji, daje za to solidne podstawy do zbudowania pełnej fabuły. Składniki opowieści traktuje jak klocki – daje pewną swobodę w ich doborze, stosowaniu czy modyfikowaniu, ale też uzasadnia sens ich istnienia i znaczenie dla historii. To jak precyzyjne odtwarzanie siatki fabularnej, przepis na opowieść. Wystarczy wziąć tom Tkaczyka, prześledzić wskazówki i… już zyskuje się umiejętność sterowania wyobraźnią mas. Przynajmniej w teorii.
Jest „Narratologia” tomem, który może wywrzeć dobre wrażenie na odbiorcach, zwłaszcza tych ceniących sobie prostotę sformułowań i dyscyplinę myślową. Paweł Tkaczyk sprawia, że nie tylko czytelnicy przejąć mogą rolę autorów, ale i zrozumieć magię przyciągania dobrze skonstruowanych historii. „Narratologia” to szansa na zwiększenie świadomości czytelniczej, a i pokazanie odbiorcom (w tym także publiczności kinowej, teatralnej lub telewizyjnej, fanom reklam i ogłoszeń, czy satyryków…) mechanizmów oddziaływania stosowanych przez twórców. Nie każdy po lekturze zostanie pisarzem lub scenarzystą, ale ci, którzy o takim zawodzie marzą, sięgnąć po tom Tkaczyka muszą. „Narratologia” to stylistyczna asceza przy nasyceniu faktami. Książka matematyczna – pokazująca konstrukcje najlepszych historii. Tkaczyka wyróżnia na rynku zamiłowanie do precyzji – jego uwagi nie rozpuszczają się w natłoku przykładów czy przypomnień. Może i ta publikacja wygląda niepozornie, ale pod względem zawartości to prawdziwy skarb.
niedziela, 21 maja 2017
Deborah Feldman: Unorthodox. Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów
Poradnia K, Warszawa 2017.
Za zamkniętą furtką
Powinna ta książka szokować, a jednak staje się po prostu świadectwem wyboru w sytuacji, która nikomu by się nie spodobała. To opowieść kierowana do czytelników mających możliwość sterowania własnym życiem bez względu na zasady panujące w ich środowisku, przypomnienie, że mimo rozwoju cywilizacyjnego, rewolucji obyczajowych i wejścia w XXI wiek wciąż są jeszcze społeczności, w których normalność jest nie do osiągnięcia. Deborah Feldman urodziła się i wychowywała w „chasydzkiej sekcie”” – wśród ortodoksyjnych Żydów. Pozbawiona opieki rodziców (matka została uznana za niezrównoważoną, ojciec był chory psychicznie), skazana na łaskę i niełaskę krewnych, żyła, nie znając smaku wolności. Jako nastoletnia dziewczyna przeszła przez zaaranżowane małżeństwo, aż wreszcie – po urodzeniu dziecka – zdobyła się na odwagę, by opuścić opresyjne środowisko. „Unorthodox” to jej opowieść o dojrzewaniu do zmian – i niewiarygodne momentami świadectwo upokorzeń czy trudności.
Można tę książkę czytać bez jakiekolwiek znajomości żydowskich zwyczajów, bo wszystko, co płynie z tej kultury (a u chasydów zyskuje wyostrzony kształt), autorka dokładnie objaśnia. Chociaż dla niej to przez długi czas jedyny punkt odniesienia, pisze książkę już jako osoba świadoma zmian – tak, by „inność” jej dzieciństwa i młodości odbiorcy mogli pojąć bez wysiłku. Sporo miejsca poświęca Feldman kwestii skromności, strojów czy golenia włosów i noszenia peruk przez kobiety. Przedstawia zwyczaje dotyczące aranżowania małżeństwa oraz… swoją ciążę w światku, który uniemożliwia wyjazd do szpitala w święta. Zajmuje się tematem rozbudowanych rodzin – wpływu bliskich na decyzje i życiowe wybory, charakterystyczną mentalnością i absurdalnym czasami interpretowaniem zasad płynących z wiary. Pokazuje, jak nadmierna pobożność zamienia się w ciche przyzwolenie dla czynienia zła – naświetla sytuacje, o których u chasydów nie wolno głośno mówić, a które powinny być napiętnowane w każdym środowisku. Ze zdumiewającą szczerością autorka prezentuje odkrywanie po ślubie własnej seksualności i wpływ wychowania na problemy w życiu erotycznym.
„Unorthodox” to dwie sfery. Jedna – dokładne analizowanie świata, który autorka opuściła bezpowrotnie. Druga to jej własne dojrzewanie do zmian. Deborah Feldman nie tylko tęskni za możliwością noszenia modnych dżinsów. Chce móc swobodnie myśleć i czuć się doceniana. Na jej małżeńskie problemy nic nie poradzi rabin – to walka z zaściankowymi sądami i krzywdzącymi kobiety obyczajami. Prawdziwym przełomem dla Feldman staje się studiowanie literatury – droga do wolności oznacza wprawdzie szereg kłamstw w domu, ale to też rozpaczliwa walka o własną tożsamość – i przyszłość dziecka. Autorka sprzeciwia się temu, co dzisiaj będzie odbierane jako zacofanie – ale uświadamia też odbiorcom, co dzieje się w zamkniętych społecznościach i jak bardzo religia może ograniczać wolność.
Jest „Unorthodox” książką-zwierzeniem. To długa i bogata w szczegóły opowieść o realizowaniu wielkiego marzenia, o ucieczce, która oznacza spalenie za sobą mostów i odcięcie się od jedynej znanej rzeczywistości. Deborah Feldman podjęła wielkie ryzyko, ale udało jej się osiągnąć szczęście. Jej tom pokazuje, że i w XXI wieku część ludzi nie może cieszyć się wolnością obyczajową – ale jest też cennym głosem, relacją z wewnątrz „chasydzkiej sekty” – nie oskarżeniem, a precyzyjną analizą odmiennej mentalności i tego, co należy zmienić.
Za zamkniętą furtką
Powinna ta książka szokować, a jednak staje się po prostu świadectwem wyboru w sytuacji, która nikomu by się nie spodobała. To opowieść kierowana do czytelników mających możliwość sterowania własnym życiem bez względu na zasady panujące w ich środowisku, przypomnienie, że mimo rozwoju cywilizacyjnego, rewolucji obyczajowych i wejścia w XXI wiek wciąż są jeszcze społeczności, w których normalność jest nie do osiągnięcia. Deborah Feldman urodziła się i wychowywała w „chasydzkiej sekcie”” – wśród ortodoksyjnych Żydów. Pozbawiona opieki rodziców (matka została uznana za niezrównoważoną, ojciec był chory psychicznie), skazana na łaskę i niełaskę krewnych, żyła, nie znając smaku wolności. Jako nastoletnia dziewczyna przeszła przez zaaranżowane małżeństwo, aż wreszcie – po urodzeniu dziecka – zdobyła się na odwagę, by opuścić opresyjne środowisko. „Unorthodox” to jej opowieść o dojrzewaniu do zmian – i niewiarygodne momentami świadectwo upokorzeń czy trudności.
Można tę książkę czytać bez jakiekolwiek znajomości żydowskich zwyczajów, bo wszystko, co płynie z tej kultury (a u chasydów zyskuje wyostrzony kształt), autorka dokładnie objaśnia. Chociaż dla niej to przez długi czas jedyny punkt odniesienia, pisze książkę już jako osoba świadoma zmian – tak, by „inność” jej dzieciństwa i młodości odbiorcy mogli pojąć bez wysiłku. Sporo miejsca poświęca Feldman kwestii skromności, strojów czy golenia włosów i noszenia peruk przez kobiety. Przedstawia zwyczaje dotyczące aranżowania małżeństwa oraz… swoją ciążę w światku, który uniemożliwia wyjazd do szpitala w święta. Zajmuje się tematem rozbudowanych rodzin – wpływu bliskich na decyzje i życiowe wybory, charakterystyczną mentalnością i absurdalnym czasami interpretowaniem zasad płynących z wiary. Pokazuje, jak nadmierna pobożność zamienia się w ciche przyzwolenie dla czynienia zła – naświetla sytuacje, o których u chasydów nie wolno głośno mówić, a które powinny być napiętnowane w każdym środowisku. Ze zdumiewającą szczerością autorka prezentuje odkrywanie po ślubie własnej seksualności i wpływ wychowania na problemy w życiu erotycznym.
„Unorthodox” to dwie sfery. Jedna – dokładne analizowanie świata, który autorka opuściła bezpowrotnie. Druga to jej własne dojrzewanie do zmian. Deborah Feldman nie tylko tęskni za możliwością noszenia modnych dżinsów. Chce móc swobodnie myśleć i czuć się doceniana. Na jej małżeńskie problemy nic nie poradzi rabin – to walka z zaściankowymi sądami i krzywdzącymi kobiety obyczajami. Prawdziwym przełomem dla Feldman staje się studiowanie literatury – droga do wolności oznacza wprawdzie szereg kłamstw w domu, ale to też rozpaczliwa walka o własną tożsamość – i przyszłość dziecka. Autorka sprzeciwia się temu, co dzisiaj będzie odbierane jako zacofanie – ale uświadamia też odbiorcom, co dzieje się w zamkniętych społecznościach i jak bardzo religia może ograniczać wolność.
Jest „Unorthodox” książką-zwierzeniem. To długa i bogata w szczegóły opowieść o realizowaniu wielkiego marzenia, o ucieczce, która oznacza spalenie za sobą mostów i odcięcie się od jedynej znanej rzeczywistości. Deborah Feldman podjęła wielkie ryzyko, ale udało jej się osiągnąć szczęście. Jej tom pokazuje, że i w XXI wieku część ludzi nie może cieszyć się wolnością obyczajową – ale jest też cennym głosem, relacją z wewnątrz „chasydzkiej sekty” – nie oskarżeniem, a precyzyjną analizą odmiennej mentalności i tego, co należy zmienić.
Zofia Stanecka: Basia i przyjaciele. Titi
Egmont, Warszawa 2017.
Kolory słów
Titi, mały chłopiec, którego dzieciństwo na Haiti przerwała powódź, mieszka teraz w Polsce. Ma ciemną skórę jak jego mama – i z tego powodu czasami przychodzi mu cierpieć. W przedszkolu u Basi wszyscy zaakceptowali nowego kolegę, pomagają mu uczyć się języka i bawią się z nim, nie zwracając uwagi na pochodzenie. Ale na ulicy są też inni ludzie – i bywa, że bezmyślnie ranią, choćby słowami. Od pewnego starszego pana Titi słyszy, że jest czarnuchem, brudasem i muslimem. Agresja jest przerażająca, tym bardziej, że chłopiec nie zrobił nic złego. Starszy pan obrzuca dziecko wyzwiskami, nie zważając na brak konsekwencji w zarzutach. Titi nie wszystko rozumie, ale złe słowa bardzo mu ciążą. Do tego stopnia, że prezentuje je swoim przyjaciołom. Basia, Anielka oraz rodzice całej trójki próbują podtrzymać chłopca na duchu. Udowadniają mu, że ludzie różnią się od siebie (na przykład Basia lubi żelki, a Anielka ich nie znosi) – i że czerń może być naprawdę piękna. Dorośli wyjaśniają, że niektórzy ludzie boją się nieznanego i atakują ze strachu. Titi musi poczuć się akceptowany i bezpieczny – doraźnie dokonują tego jego bliscy. Ale problem pozostaje i chociaż w puencie autorka już do niego nie powraca, wie doskonale, że jedna bajka tu nie pomoże.
Tomik „Titi” ukazał się podserii Basia i przyjaciele, kierowanej teoretycznie do nieco starszych niż fani Basi czytelników. Jest tu trochę więcej tekstu i trochę wyższy poziom abstrakcji, ale maluchy nie będą miały problemu z odbiorem, bo autorka, jak zwykle, prowadzi opowieść z wyczuciem. Zofia Stanecka nie odnosi się tu do dorosłych sporów, pokazuje za to, jak przez rasizm cierpią najmłodsi. „Titi” ma być nie tylko lekcją tolerancji, ale i napiętnowaniem niepożądanych w społeczeństwie zachowań – zarzuty starszego pana nijak się mają do rzeczywistości Titiego – w dodatku mali odbiorcy znają już jego historię i wiedzą, że chłopiec wiele już w życiu stracił. Rzecz dotyczy tu uczuć, które mały Titi odbiera przez kolory – tak najłatwiej jest uświadomić ich obecność i semantykę. Jedne słowa są ciepłe i przyjemne, inne funkcjonują jak kamienie. Nawet jeśli przez barierę językową chłopiec nie wszystko rozumie, emocje odbiera bezbłędnie. Smutne jest to, że wobec agresora nawet dorośli są bezradni, mogą tylko próbować naprawiać krzywdy wyrządzone maluchowi. Zofia Stanecka nie pozwoli na to, by Titi zadręczał się wydarzeniem – ale i ona ma świadomość, że to zjawisko trudne do powstrzymania. Celowo zaczyna edukować najmłodszych w tej dziedzinie – pozwala, by polubili Titiego i kibicowali mu – sami się przekonają, że kolor skóry to nie powód, by odrzucać sympatycznego i cichego kolegę. A kiedy już poznają „innego”, jego pochodzenie traci na znaczeniu – liczy się tylko to, że jest dobrym kompanem. Ratunkiem przed agresją i złem może być miłość: słowa taty kierowane do mamy pokonują lęk i pustkę. Dlatego Titi potrzebuje wsparcia nie tylko swojej rodziny, ale i rówieśników.
Trudny temat bierze na warsztat Zofia Stanecka,a jej książka tym razem powinna stać się pretekstem do wspólnych rozmów i do wyjaśniania maluchom, że nie wolno oceniać innych po wyglądzie. W prosty sposób autorka przekazuje odbiorcom ważne prawdy. Nie ukrywa, że bywają ludzie źli i okrutni, ale pokazuje, jak się przed nimi bronić. Titi już wie, że nie wolno dawać się obrażać – i że są różne rodzaje słów. Jedne wprawdzie ranią, ale drugie mają moc przytulania. Dobrze, że Stanecka nie unika takich wyzwań – lektura przyda się w procesie wychowawczym nie tylko wtedy, gdy dziecko ma w swoim gronie rówieśników o innych kolorach skóry. Tylko edukowanie od najmłodszych lat pozwoli zminimalizować w przyszłości podobne problemy.
Kolory słów
Titi, mały chłopiec, którego dzieciństwo na Haiti przerwała powódź, mieszka teraz w Polsce. Ma ciemną skórę jak jego mama – i z tego powodu czasami przychodzi mu cierpieć. W przedszkolu u Basi wszyscy zaakceptowali nowego kolegę, pomagają mu uczyć się języka i bawią się z nim, nie zwracając uwagi na pochodzenie. Ale na ulicy są też inni ludzie – i bywa, że bezmyślnie ranią, choćby słowami. Od pewnego starszego pana Titi słyszy, że jest czarnuchem, brudasem i muslimem. Agresja jest przerażająca, tym bardziej, że chłopiec nie zrobił nic złego. Starszy pan obrzuca dziecko wyzwiskami, nie zważając na brak konsekwencji w zarzutach. Titi nie wszystko rozumie, ale złe słowa bardzo mu ciążą. Do tego stopnia, że prezentuje je swoim przyjaciołom. Basia, Anielka oraz rodzice całej trójki próbują podtrzymać chłopca na duchu. Udowadniają mu, że ludzie różnią się od siebie (na przykład Basia lubi żelki, a Anielka ich nie znosi) – i że czerń może być naprawdę piękna. Dorośli wyjaśniają, że niektórzy ludzie boją się nieznanego i atakują ze strachu. Titi musi poczuć się akceptowany i bezpieczny – doraźnie dokonują tego jego bliscy. Ale problem pozostaje i chociaż w puencie autorka już do niego nie powraca, wie doskonale, że jedna bajka tu nie pomoże.
Tomik „Titi” ukazał się podserii Basia i przyjaciele, kierowanej teoretycznie do nieco starszych niż fani Basi czytelników. Jest tu trochę więcej tekstu i trochę wyższy poziom abstrakcji, ale maluchy nie będą miały problemu z odbiorem, bo autorka, jak zwykle, prowadzi opowieść z wyczuciem. Zofia Stanecka nie odnosi się tu do dorosłych sporów, pokazuje za to, jak przez rasizm cierpią najmłodsi. „Titi” ma być nie tylko lekcją tolerancji, ale i napiętnowaniem niepożądanych w społeczeństwie zachowań – zarzuty starszego pana nijak się mają do rzeczywistości Titiego – w dodatku mali odbiorcy znają już jego historię i wiedzą, że chłopiec wiele już w życiu stracił. Rzecz dotyczy tu uczuć, które mały Titi odbiera przez kolory – tak najłatwiej jest uświadomić ich obecność i semantykę. Jedne słowa są ciepłe i przyjemne, inne funkcjonują jak kamienie. Nawet jeśli przez barierę językową chłopiec nie wszystko rozumie, emocje odbiera bezbłędnie. Smutne jest to, że wobec agresora nawet dorośli są bezradni, mogą tylko próbować naprawiać krzywdy wyrządzone maluchowi. Zofia Stanecka nie pozwoli na to, by Titi zadręczał się wydarzeniem – ale i ona ma świadomość, że to zjawisko trudne do powstrzymania. Celowo zaczyna edukować najmłodszych w tej dziedzinie – pozwala, by polubili Titiego i kibicowali mu – sami się przekonają, że kolor skóry to nie powód, by odrzucać sympatycznego i cichego kolegę. A kiedy już poznają „innego”, jego pochodzenie traci na znaczeniu – liczy się tylko to, że jest dobrym kompanem. Ratunkiem przed agresją i złem może być miłość: słowa taty kierowane do mamy pokonują lęk i pustkę. Dlatego Titi potrzebuje wsparcia nie tylko swojej rodziny, ale i rówieśników.
Trudny temat bierze na warsztat Zofia Stanecka,a jej książka tym razem powinna stać się pretekstem do wspólnych rozmów i do wyjaśniania maluchom, że nie wolno oceniać innych po wyglądzie. W prosty sposób autorka przekazuje odbiorcom ważne prawdy. Nie ukrywa, że bywają ludzie źli i okrutni, ale pokazuje, jak się przed nimi bronić. Titi już wie, że nie wolno dawać się obrażać – i że są różne rodzaje słów. Jedne wprawdzie ranią, ale drugie mają moc przytulania. Dobrze, że Stanecka nie unika takich wyzwań – lektura przyda się w procesie wychowawczym nie tylko wtedy, gdy dziecko ma w swoim gronie rówieśników o innych kolorach skóry. Tylko edukowanie od najmłodszych lat pozwoli zminimalizować w przyszłości podobne problemy.
sobota, 20 maja 2017
Krystian Gontarek, Krzysztof Gontarek: Gotowi na zabawę w biznes? Startup!
PWN, Warszawa 2017.
Przedsiębiorczość
To książka, którą odbierać można na różne sposoby. Dla części czytelników (młodszych i starszych) będzie szansą na oswojenie „groźnie” brzmiących terminów z modnym i wszechobecnym startupem na czele. Dla innej części – zachęta do realizowania odważnych pomysłów, które w przyszłości mogą zacząć przynosić dochody. Z kolei części rodziców podpowie, jak poprowadzić edukację dziecka, by to po studiach na rynek pracy weszło od razu z wieloletnim doświadczeniem. Znajdą się i tacy, którzy odetchną z ulgą, że ich dom to nie firma – zarządzanie, planowanie i negocjacje na porządku dziennym wydadzą się im uciążliwością. Krystian Gontarek i Krzysztof Gontarek opowiadają o zjawisku, które powszechne się nie stanie, choćby z racji ogromu pracy i wyzwań ponad siły niejednego nastolatka (w dodatku pozbawionego fachowego wsparcia ze strony rodziców).
Zaczyna się jak w bajce: dziesięcioletni Krystian zastanawia się, gdzie jego tata znika na całe weekendy (Startup Weekend) i otrzymuje szansę udziału w takim wydarzeniu, pod warunkiem, że przygotuje własny startupowy projekt. Z tatą opracowuje kolejne etapy prezentacji, sprawdza grupę docelową i nowatorski charakter własnego pomysłu, wreszcie – ćwiczy minutowy pokaz po angielsku. Uczy się przełamywać nieśmiałość i rozmawiać z dorosłymi, poznaje języki programowania, a po pierwszych doświadczeniach na dobre wkręca się w startupy. Nie załamują go też porażki – błędy w zarządzaniu czy internetowe hejty. Najbliższe pięć lat to dla Krystiana zdobywanie licznych umiejętności (ale też, poza zabawą i satysfakcją, ogromna, konsekwentna praca nad podnoszeniem własnych kwalifikacji). czasem chłopak zaczyna pracować samodzielnie. O swojej przygodzie pisze w pierwszej części książki „Gotowi na zabawę w biznes? Startup!”. Druga część tomu to relacja ojca. Krzysztof Gontarek przekonuje, że warto nakierować pociechy na startupową drogę, przyznaje się też do niektórych wychowawczych błędów i nieco inaczej niż nastolatek opisuje znane już czytelnikom sytuacje czy fakty. Momentami też sprawia wrażenie, jakby chciał się chronić przed ewentualnymi zarzutami (odbieranie dzieciństwa, nadmiar obowiązków wykraczających poza możliwości syna). O ile Krystian Gontarek w swojej opowieści kładzie nacisk na entuzjazm i frajdę, jaką dają startupy, o tyle Krzysztof Gontarek skupia się na mniej optymistycznych stronach zjawiska. Nie zmienia to faktu, że przekonuje, by dać dzieciom szansę próbowania swoich sił w takich wyzwaniach, przypomina też, jak elementy zarządzania firmą przenosić można na grunt prywatny. Krystian oswaja z terminami, etapami pracy czy koniecznymi inwestycjami, Krzysztof – prowadzi rodziców, których pociechy chcą iść w ślady jego syna. Można tę lekturę potraktować jako inspirację – gorzej, gdyby miała stać się przewodnikiem dla chorobliwie ambitnych rodziców. Trochę zbyt natrętnie pobrzmiewa tu moralizowanie: w pierwszej części przesadnie eksponowane jest wyciąganie wniosków z porażek i przykrości, w drugiej – przekonanie, że taki sposób zagospodarowania dzieciom czasu poza szkołą jest najodpowiedniejszy. Ale i tak publikacja może się przydać – wprowadza dzieci (dla których autorzy przygotowują warsztaty z przedsiębiorczości) oraz ich rodziców w świat biznesu kręcącego się wokół nowych mediów. To nietradycyjne spojrzenie na możliwości podsuwane młodym ludziom, okazja do spróbowania czegoś nowego, a przynajmniej dowiedzenia się o startupach. „Gotowi na zabawę w biznes? Startup!” działa też jak najlepsza reklama przygotowywanych przez Gontarków wydarzeń. To propozycja dla ludzi ciekawych świata i technologii, kreatywnych, otwartych na nowe doświadczenia – i dla tych, którzy nie chcą w przyszłości mieć problemów ze znalezieniem pracy.
Przedsiębiorczość
To książka, którą odbierać można na różne sposoby. Dla części czytelników (młodszych i starszych) będzie szansą na oswojenie „groźnie” brzmiących terminów z modnym i wszechobecnym startupem na czele. Dla innej części – zachęta do realizowania odważnych pomysłów, które w przyszłości mogą zacząć przynosić dochody. Z kolei części rodziców podpowie, jak poprowadzić edukację dziecka, by to po studiach na rynek pracy weszło od razu z wieloletnim doświadczeniem. Znajdą się i tacy, którzy odetchną z ulgą, że ich dom to nie firma – zarządzanie, planowanie i negocjacje na porządku dziennym wydadzą się im uciążliwością. Krystian Gontarek i Krzysztof Gontarek opowiadają o zjawisku, które powszechne się nie stanie, choćby z racji ogromu pracy i wyzwań ponad siły niejednego nastolatka (w dodatku pozbawionego fachowego wsparcia ze strony rodziców).
Zaczyna się jak w bajce: dziesięcioletni Krystian zastanawia się, gdzie jego tata znika na całe weekendy (Startup Weekend) i otrzymuje szansę udziału w takim wydarzeniu, pod warunkiem, że przygotuje własny startupowy projekt. Z tatą opracowuje kolejne etapy prezentacji, sprawdza grupę docelową i nowatorski charakter własnego pomysłu, wreszcie – ćwiczy minutowy pokaz po angielsku. Uczy się przełamywać nieśmiałość i rozmawiać z dorosłymi, poznaje języki programowania, a po pierwszych doświadczeniach na dobre wkręca się w startupy. Nie załamują go też porażki – błędy w zarządzaniu czy internetowe hejty. Najbliższe pięć lat to dla Krystiana zdobywanie licznych umiejętności (ale też, poza zabawą i satysfakcją, ogromna, konsekwentna praca nad podnoszeniem własnych kwalifikacji). czasem chłopak zaczyna pracować samodzielnie. O swojej przygodzie pisze w pierwszej części książki „Gotowi na zabawę w biznes? Startup!”. Druga część tomu to relacja ojca. Krzysztof Gontarek przekonuje, że warto nakierować pociechy na startupową drogę, przyznaje się też do niektórych wychowawczych błędów i nieco inaczej niż nastolatek opisuje znane już czytelnikom sytuacje czy fakty. Momentami też sprawia wrażenie, jakby chciał się chronić przed ewentualnymi zarzutami (odbieranie dzieciństwa, nadmiar obowiązków wykraczających poza możliwości syna). O ile Krystian Gontarek w swojej opowieści kładzie nacisk na entuzjazm i frajdę, jaką dają startupy, o tyle Krzysztof Gontarek skupia się na mniej optymistycznych stronach zjawiska. Nie zmienia to faktu, że przekonuje, by dać dzieciom szansę próbowania swoich sił w takich wyzwaniach, przypomina też, jak elementy zarządzania firmą przenosić można na grunt prywatny. Krystian oswaja z terminami, etapami pracy czy koniecznymi inwestycjami, Krzysztof – prowadzi rodziców, których pociechy chcą iść w ślady jego syna. Można tę lekturę potraktować jako inspirację – gorzej, gdyby miała stać się przewodnikiem dla chorobliwie ambitnych rodziców. Trochę zbyt natrętnie pobrzmiewa tu moralizowanie: w pierwszej części przesadnie eksponowane jest wyciąganie wniosków z porażek i przykrości, w drugiej – przekonanie, że taki sposób zagospodarowania dzieciom czasu poza szkołą jest najodpowiedniejszy. Ale i tak publikacja może się przydać – wprowadza dzieci (dla których autorzy przygotowują warsztaty z przedsiębiorczości) oraz ich rodziców w świat biznesu kręcącego się wokół nowych mediów. To nietradycyjne spojrzenie na możliwości podsuwane młodym ludziom, okazja do spróbowania czegoś nowego, a przynajmniej dowiedzenia się o startupach. „Gotowi na zabawę w biznes? Startup!” działa też jak najlepsza reklama przygotowywanych przez Gontarków wydarzeń. To propozycja dla ludzi ciekawych świata i technologii, kreatywnych, otwartych na nowe doświadczenia – i dla tych, którzy nie chcą w przyszłości mieć problemów ze znalezieniem pracy.
Zostań stylistką. Elegancko/ Zostań stylistką. Romantycznie
Wilga, Warszawa 2017.
Moda dla lalek
Poważne modowe zadanie czeka małe dziewczynki, fanki czarodziejek Winx, a cała seria skoroszytów pokazuje tylko, jak bardzo zmieniają się wyobrażenia o zabawach maluchów. Owszem, dawniej też kilkulatki cieszyły się z naklejek dodawanych do książek. Teraz jednak naklejki służą poważnej zabawie w stylistki lub kreatorki mody, a odbiorczyniom wpaja się wiadomości, co do czego pasuje i jakie kreacje wybierać na określone okazje – a nawet na jaki makijaż się zdecydować. Wśród fanek kreskówkowych czarodziejek nie ma raczej nastolatek, więc modą zainteresuje się tu dzieci – te, które i tak przeglądają szafy i toaletki swoich matek, by się upiększać. Mogą działać bezkarnie, bo stylizacje dotyczą bohaterek serii. Czarodziejki potrzebują ciekawych strojów i dodatków na różne okoliczności – i automatycznie pomocy małych czytelniczek. Są piękne, więc zabawa z ubieraniem ich wyda się jeszcze lepsza. Może kształtować dobry gust (chociaż sądząc po nawoływaniach o brokat, diamenciki i mocne kolory – nie zawsze), dać upust dziecięcej kreatywności, wprowadzić zasady dress code’u… Na pierwszy plan wysunie się jednak możliwość zabawy w projektantkę mody – i ozdabianie figurek Winx kolejnymi kreacjami.
Skoroszytowa seria trochę nawiązuje do zeszytowego cyklu Baw się modą – to w pewnym sensie powielenie i rozszerzenie tamtejszych pomysłów. Pośrednio natomiast sygnalizuje związki z papierowymi wycinankami lalek i ubranek dla nich – znanych poprzednim pokoleniom. Małe użytkowniczki w każdym tomiku otrzymują kartonowe szablony do odrysowywania (co ciekawe, niektóre motywy się powtarzają, inne można za to wykorzystywać w różnych książkach), zestaw naklejek z poszczególnymi częściami garderoby oraz… kilka dwustronnie zadrukowanych różnymi deseniami kartek. NA tych stronach można odrysowywać szablony i wycinać (dodatkowo ozdabiając rysunkami) jako ubranka dla Winx. Nie ma tu wskazówek, na co przeznaczyć konkretny wzór, wszystko zależeć będzie od wyobraźni odbiorczyń. Autorzy nie podpowiadają, że w razie potrzeby korzystać można z papieru kolorowego, sreberek lub prawdziwych ścinków materiału, sugerują za to używanie błyszczących naklejek, brokatu, a nawet lakieru do paznokci. Dziś to produkty ogólnodostępne i żadna mała elegantka nie będzie mieć wątpliwości, jaki użytek z nich zrobić.
W tomikach pojawiają się sylwetki kolejnych Winx i zadania – konkretne okazje, na jakie trzeba je ubrać. Ukazał się już tomik „Elegancko” oraz tomik „Romantycznie”, co stanowi dodatkowe wyzwanie. Winx potrzebują romantyzmu oraz elegancji w szkole, na zakupach, na siłowni czy na specjalne wyjścia. Odbiorczyniom podaje się kilka modowych wskazówek, parę podpowiedzi co do dodatków, fryzur, makijażu, kolorów czy fasonów. Moda jest kapryśna, więc pomysły kilkulatek z tych tomików nijak się będą miały do rzeczywistości, gdy zaczną świadomie kreować swój wizerunek. Ale serię można potraktować jak zestaw do artystycznych poszukiwań, beztroskich zabaw w ozdabianie i upiększanie ślicznych czarodziejek. To zabawkowy cykl dla dziewczynek, które przejawiają zainteresowanie modą i urodą – trafiający w rynkowe zapotrzebowania, a przy tym niegroźny. Znajdzie uznanie na rynku, bo pozwala kreatywnie podejść do tematu rysowania i tworzenia – rozwija wyobraźnię i bawi, wskazówki modowe można tu potraktować z przymrużeniem oka, bo i kilkuletnim użytkowniczkom wcale nie są potrzebne.
Moda dla lalek
Poważne modowe zadanie czeka małe dziewczynki, fanki czarodziejek Winx, a cała seria skoroszytów pokazuje tylko, jak bardzo zmieniają się wyobrażenia o zabawach maluchów. Owszem, dawniej też kilkulatki cieszyły się z naklejek dodawanych do książek. Teraz jednak naklejki służą poważnej zabawie w stylistki lub kreatorki mody, a odbiorczyniom wpaja się wiadomości, co do czego pasuje i jakie kreacje wybierać na określone okazje – a nawet na jaki makijaż się zdecydować. Wśród fanek kreskówkowych czarodziejek nie ma raczej nastolatek, więc modą zainteresuje się tu dzieci – te, które i tak przeglądają szafy i toaletki swoich matek, by się upiększać. Mogą działać bezkarnie, bo stylizacje dotyczą bohaterek serii. Czarodziejki potrzebują ciekawych strojów i dodatków na różne okoliczności – i automatycznie pomocy małych czytelniczek. Są piękne, więc zabawa z ubieraniem ich wyda się jeszcze lepsza. Może kształtować dobry gust (chociaż sądząc po nawoływaniach o brokat, diamenciki i mocne kolory – nie zawsze), dać upust dziecięcej kreatywności, wprowadzić zasady dress code’u… Na pierwszy plan wysunie się jednak możliwość zabawy w projektantkę mody – i ozdabianie figurek Winx kolejnymi kreacjami.
Skoroszytowa seria trochę nawiązuje do zeszytowego cyklu Baw się modą – to w pewnym sensie powielenie i rozszerzenie tamtejszych pomysłów. Pośrednio natomiast sygnalizuje związki z papierowymi wycinankami lalek i ubranek dla nich – znanych poprzednim pokoleniom. Małe użytkowniczki w każdym tomiku otrzymują kartonowe szablony do odrysowywania (co ciekawe, niektóre motywy się powtarzają, inne można za to wykorzystywać w różnych książkach), zestaw naklejek z poszczególnymi częściami garderoby oraz… kilka dwustronnie zadrukowanych różnymi deseniami kartek. NA tych stronach można odrysowywać szablony i wycinać (dodatkowo ozdabiając rysunkami) jako ubranka dla Winx. Nie ma tu wskazówek, na co przeznaczyć konkretny wzór, wszystko zależeć będzie od wyobraźni odbiorczyń. Autorzy nie podpowiadają, że w razie potrzeby korzystać można z papieru kolorowego, sreberek lub prawdziwych ścinków materiału, sugerują za to używanie błyszczących naklejek, brokatu, a nawet lakieru do paznokci. Dziś to produkty ogólnodostępne i żadna mała elegantka nie będzie mieć wątpliwości, jaki użytek z nich zrobić.
W tomikach pojawiają się sylwetki kolejnych Winx i zadania – konkretne okazje, na jakie trzeba je ubrać. Ukazał się już tomik „Elegancko” oraz tomik „Romantycznie”, co stanowi dodatkowe wyzwanie. Winx potrzebują romantyzmu oraz elegancji w szkole, na zakupach, na siłowni czy na specjalne wyjścia. Odbiorczyniom podaje się kilka modowych wskazówek, parę podpowiedzi co do dodatków, fryzur, makijażu, kolorów czy fasonów. Moda jest kapryśna, więc pomysły kilkulatek z tych tomików nijak się będą miały do rzeczywistości, gdy zaczną świadomie kreować swój wizerunek. Ale serię można potraktować jak zestaw do artystycznych poszukiwań, beztroskich zabaw w ozdabianie i upiększanie ślicznych czarodziejek. To zabawkowy cykl dla dziewczynek, które przejawiają zainteresowanie modą i urodą – trafiający w rynkowe zapotrzebowania, a przy tym niegroźny. Znajdzie uznanie na rynku, bo pozwala kreatywnie podejść do tematu rysowania i tworzenia – rozwija wyobraźnię i bawi, wskazówki modowe można tu potraktować z przymrużeniem oka, bo i kilkuletnim użytkowniczkom wcale nie są potrzebne.
piątek, 19 maja 2017
Zofia Wojtkowska: Wiek ambasadora. Opowieść o życiu Edwarda Raczyńskiego
Iskry, Warszawa 2017.
Kariera i dom
Niewiele mówi się na lekcjach historii – ale i w mediach – o Edwardzie Raczyńskim: z niepamięci wydobywa tę postać Zofia Wojtkowska dzięki eleganckiej i ze smakiem napisanej biografii „Wiek ambasadora”. To kolejna publikacja w historyczno-życiorysowym cyklu Iskier, na którą trzeba zwrócić uwagę, podkreśla mocną pozycję, jaką to wydawnictwo wypracowało sobie całą serią biograficznych opowieści. Edward Raczyński staje się wręcz wymarzonym bohaterem takiego dzieła – nie tylko ze względu na prowadzone przez niego wspomnienia, ale i za sprawą konsekwentnego realizowania życiowych planów i robienia dyplomatycznej kariery za granicą. Co ciekawe, mimo prezydentury Raczyńskiego na uchodźstwie u schyłku jego życia, Zofia Wojtkowska woli tytułować go ambasadorem (choć w pierwszych latach życia to naturalnie „Edzio”). Potrafi dostosowywać ton relacji do omawianych wydarzeń i sprawdza się jako autorka, która równie przekonująco opowiadać będzie o polityce i dyplomacji, jak i o życiu prywatnym bohatera tomu.
Zresztą – pomijając oczywiście początki dzieciństwa – od prywatności zaczyna, co jest najlepszym sposobem na zachęcenie odbiorców do czytania. Tu Raczyński pisze (słabe) wiersze, tu przygotowuje się do wypełnienia obowiązków brata – i poślubienia jego byłej narzeczonej, tu wreszcie poznaje swoją pierwszą żonę, Joy Markham i mocno przeżywa stratę kolejnych nienarodzonych dzieci. Autorka najpierw pozwala polubić Edwarda Raczyńskiego jako człowieka, dopiero później powoli wprowadza odbiorców w meandry polityka, tłumacząc, jakie umiejętności umożliwiały bohaterowie wejście w tę rzeczywistość. Ma czas na przedstawienie pierwszych stopni kariery, zanim do codzienności wedrze się wojna. Wojtkowska śledzi poczynania Edwarda Raczyńskiego, próby dodawania otuchy rodakom, albo działania w celu zapewnienia rzeczywistej pomocy. Bardzo skrupulatnie odtwarza autorka nie tylko fakty, ale i uczucia czy przeżycia bohatera tomu, czerpiąc z jego zapisków. Nie wprowadza ich na prawach cytatu, ale wtapiając z jego zapisków. Nie wprowadza ich na prawach cytatu, ale wtapia w tekst, który dzięki temu nabiera barw i staje się dla czytelników bardziej przejmujący i osobisty. To nie sucha prezentacja dyplomaty, a wielowymiarowy portret człowieka żywo zainteresowanego losami ojczyzny. Raczyński niemal na oczach czytelników staje się postacią godną zaufania: w wybranych zadaniach sprawdza się ze względu na cechy charakteru oraz świadomość obowiązków.
Zofia Wojtkowska nie zapomina o rodzinie bohatera – monitoruje, co dzieje się z drugą żoną oraz córkami – w końcu ambasador chce wychowywać je w Wielkiej Brytanii na Polki. Do tematu bliskich wraca z całą serdecznością, prywatności odbiorcom nie skąpi, wiedząc, że to te motywy najlepiej sprawdzą się przy ocieplaniu wizerunku bohatera. Zresztą to Wojtkowskiej wychodzi znakomicie – wystarczy, że zwraca uwagę na odczucia postaci, wskazuje wahania przy podejmowanych decyzjach, lub odwrotnie – podkreśla pewność siebie, kiedy trzeba. Dzięki temu może stworzyć obraz bardzo ludzki. Dodaje do niego narrację w tonie niemal osobistym (a przecież cały czas obiektywną i rzeczową) i już może przekonać do czytania nie tylko zainteresowanych historią odbiorców. „Wiek ambasadora. Opowieść o życiu Edwarda Raczyńskiego” to książka pełna nieznanych szerzej szczegółów, możliwość podejrzenia od kulis kolejnych etapów kariery dyplomatycznej, ale też życia rodzinnego. Wojtkowska nie narusza prywatności, jest w zbieraniu materiałów delikatna – ale wie, jak opowiadać.
Kariera i dom
Niewiele mówi się na lekcjach historii – ale i w mediach – o Edwardzie Raczyńskim: z niepamięci wydobywa tę postać Zofia Wojtkowska dzięki eleganckiej i ze smakiem napisanej biografii „Wiek ambasadora”. To kolejna publikacja w historyczno-życiorysowym cyklu Iskier, na którą trzeba zwrócić uwagę, podkreśla mocną pozycję, jaką to wydawnictwo wypracowało sobie całą serią biograficznych opowieści. Edward Raczyński staje się wręcz wymarzonym bohaterem takiego dzieła – nie tylko ze względu na prowadzone przez niego wspomnienia, ale i za sprawą konsekwentnego realizowania życiowych planów i robienia dyplomatycznej kariery za granicą. Co ciekawe, mimo prezydentury Raczyńskiego na uchodźstwie u schyłku jego życia, Zofia Wojtkowska woli tytułować go ambasadorem (choć w pierwszych latach życia to naturalnie „Edzio”). Potrafi dostosowywać ton relacji do omawianych wydarzeń i sprawdza się jako autorka, która równie przekonująco opowiadać będzie o polityce i dyplomacji, jak i o życiu prywatnym bohatera tomu.
Zresztą – pomijając oczywiście początki dzieciństwa – od prywatności zaczyna, co jest najlepszym sposobem na zachęcenie odbiorców do czytania. Tu Raczyński pisze (słabe) wiersze, tu przygotowuje się do wypełnienia obowiązków brata – i poślubienia jego byłej narzeczonej, tu wreszcie poznaje swoją pierwszą żonę, Joy Markham i mocno przeżywa stratę kolejnych nienarodzonych dzieci. Autorka najpierw pozwala polubić Edwarda Raczyńskiego jako człowieka, dopiero później powoli wprowadza odbiorców w meandry polityka, tłumacząc, jakie umiejętności umożliwiały bohaterowie wejście w tę rzeczywistość. Ma czas na przedstawienie pierwszych stopni kariery, zanim do codzienności wedrze się wojna. Wojtkowska śledzi poczynania Edwarda Raczyńskiego, próby dodawania otuchy rodakom, albo działania w celu zapewnienia rzeczywistej pomocy. Bardzo skrupulatnie odtwarza autorka nie tylko fakty, ale i uczucia czy przeżycia bohatera tomu, czerpiąc z jego zapisków. Nie wprowadza ich na prawach cytatu, ale wtapiając z jego zapisków. Nie wprowadza ich na prawach cytatu, ale wtapia w tekst, który dzięki temu nabiera barw i staje się dla czytelników bardziej przejmujący i osobisty. To nie sucha prezentacja dyplomaty, a wielowymiarowy portret człowieka żywo zainteresowanego losami ojczyzny. Raczyński niemal na oczach czytelników staje się postacią godną zaufania: w wybranych zadaniach sprawdza się ze względu na cechy charakteru oraz świadomość obowiązków.
Zofia Wojtkowska nie zapomina o rodzinie bohatera – monitoruje, co dzieje się z drugą żoną oraz córkami – w końcu ambasador chce wychowywać je w Wielkiej Brytanii na Polki. Do tematu bliskich wraca z całą serdecznością, prywatności odbiorcom nie skąpi, wiedząc, że to te motywy najlepiej sprawdzą się przy ocieplaniu wizerunku bohatera. Zresztą to Wojtkowskiej wychodzi znakomicie – wystarczy, że zwraca uwagę na odczucia postaci, wskazuje wahania przy podejmowanych decyzjach, lub odwrotnie – podkreśla pewność siebie, kiedy trzeba. Dzięki temu może stworzyć obraz bardzo ludzki. Dodaje do niego narrację w tonie niemal osobistym (a przecież cały czas obiektywną i rzeczową) i już może przekonać do czytania nie tylko zainteresowanych historią odbiorców. „Wiek ambasadora. Opowieść o życiu Edwarda Raczyńskiego” to książka pełna nieznanych szerzej szczegółów, możliwość podejrzenia od kulis kolejnych etapów kariery dyplomatycznej, ale też życia rodzinnego. Wojtkowska nie narusza prywatności, jest w zbieraniu materiałów delikatna – ale wie, jak opowiadać.
czwartek, 18 maja 2017
Krystyna Janda: Dziennik 2000-2002
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Zwierzenia na stronie
Dziennik Krystyny Jandy we fragmentach był już prezentowany czytelnikom tradycyjnych książek, w całości funkcjonował jako blog, osobisty dodatek do strony internetowej. I ta właśnie zmiana gatunku z klasycznego diariusza na formę bardziej interaktywną bardzo wpłynęła na jego kształt. Teraz, po latach, można te zapiski czytać jako pewną zamkniętą całość –w której odbiorcy mają mocno ugruntowaną pozycję. Funkcjonują jako element niezbędny w codziennych relacjach, punkt odniesienia i świadkowie radości czy kryzysów. To z myślą o swoich czytelnikach Krystyna Janda sięga po ambitne lektury lub… domowe przepisy kulinarne. Potrzebuje reakcji, świadomości, że ktoś z nią jest – i kibicuje z drugiej strony komputera. To odzwierciedla się w samych tekstach i sprawia, że blog Krystyny Jandy wypada oryginalnie, jeśli zestawiać go z klasycznymi dziennikami.
Aktorka narzuca sobie imponującą pisarską dyscyplinę. Najpierw „czyta” z odbiorcami żywoty świętych – w oparciu o kolejne imieniny, później przerzuca się na myśli filozofów. Imiona to punkt wyjścia także do snucia teatralnych anegdot – nasuwają skojarzenia z konkretnymi postaciami, które Janda bez wahania do wspomnień wprowadza. Ale równie ważną część codziennych zapisków zajmuje jej zwykła egzystencja. Aktorka przytacza pomysły synów, opowiada o mamie i o cioci, od czasu do czasu też i o ironicznie nastawionym mężu. Zaprasza czytelników do swojego domu, dzieli się przemyśleniami, udziela rad lub o nie pyta, szybko budując przyjacielskie relacje. Zresztą sama zauważa, że czytelnicy stają się jej bliscy – nawet jako anonimowa grupa. Fani dzięki dziennikowi wiedzą, jak Krystyna Janda spędza czas wolny, dokąd lubi wyjeżdżać i jak odpoczywa. Blog jako miejsce wymiany doświadczeń zaspokaja i ciekawość widzów. Bardzo dużo miejsca zajmuje tutaj teatr, Janda jako aktorka opowiada o przygotowaniach do konkretnych ról, o reakcjach publiczności i o miejscach, do których ze spektaklami jeździ. Jako reżyser – o zmaganiach z tekstem i pomysłach na ujęcia. To dziennik z lat 2000-2002, więc własna scena jest w sferze zbyt odważnych marzeń, ale co jakiś czas powraca. Janda przedstawia za to swoje zawodowe zachwyty i zmartwienia, podkreśla chwile, w których trudno jej wygrać z tremą – i triumfy, w które aż nie chce wierzyć. Sprawia, że odbiorcy żyją jej nadziejami i mocno angażują się w opowieści. Widać to zwłaszcza wtedy, gdy czyta się zapiski jako gotową książkę, a nie notki na blogu na bieżąco.
Tom jest imponujący pod względem objętości. Warto przy tym zaznaczyć, że nie ma tu sztucznego rozdmuchiwania tekstu. Janda dla swoich czytelników robi zdjęcia – tu pojawiają się one jako miniaturki, prawie znaczki pocztowe – na tyle, by pokazać, do czego odnosi się w zapiskach aktorka, ale już bez możliwości analizowania szczegółów. To odejście od najbardziej typowych dzisiaj tendencji w publikacjach autobiograficznych – prawdopodobnie bierze się ze zbyt niskiej rozdzielczości zdjęć. Nie stanowi zbytniej przeszkody w lekturze. Inaczej jest z fatalną korektą (czy może jej brakiem): przydałoby się zwrócić większą uwagę zwłaszcza na miejsca stawiania przecinków, bo te najwyraźniej rządzą się w tomie swoimi prawami. Rzecz jasna czytelnikom wystarczy możliwość zagłębiania się w wyznania Krystyny Jandy – nie będą mieli zastrzeżeń do dziennika przygotowanego w takiej formie. Chociaż wyrósł z bloga, tom łatwo się nie zestarzeje – te zapiski nabierają charakteru uniwersalnego, wciąż zapewniają żywe reakcje i zaspokajają ciekawość. Janda potrafi atrakcyjnie pisać.
Zwierzenia na stronie
Dziennik Krystyny Jandy we fragmentach był już prezentowany czytelnikom tradycyjnych książek, w całości funkcjonował jako blog, osobisty dodatek do strony internetowej. I ta właśnie zmiana gatunku z klasycznego diariusza na formę bardziej interaktywną bardzo wpłynęła na jego kształt. Teraz, po latach, można te zapiski czytać jako pewną zamkniętą całość –w której odbiorcy mają mocno ugruntowaną pozycję. Funkcjonują jako element niezbędny w codziennych relacjach, punkt odniesienia i świadkowie radości czy kryzysów. To z myślą o swoich czytelnikach Krystyna Janda sięga po ambitne lektury lub… domowe przepisy kulinarne. Potrzebuje reakcji, świadomości, że ktoś z nią jest – i kibicuje z drugiej strony komputera. To odzwierciedla się w samych tekstach i sprawia, że blog Krystyny Jandy wypada oryginalnie, jeśli zestawiać go z klasycznymi dziennikami.
Aktorka narzuca sobie imponującą pisarską dyscyplinę. Najpierw „czyta” z odbiorcami żywoty świętych – w oparciu o kolejne imieniny, później przerzuca się na myśli filozofów. Imiona to punkt wyjścia także do snucia teatralnych anegdot – nasuwają skojarzenia z konkretnymi postaciami, które Janda bez wahania do wspomnień wprowadza. Ale równie ważną część codziennych zapisków zajmuje jej zwykła egzystencja. Aktorka przytacza pomysły synów, opowiada o mamie i o cioci, od czasu do czasu też i o ironicznie nastawionym mężu. Zaprasza czytelników do swojego domu, dzieli się przemyśleniami, udziela rad lub o nie pyta, szybko budując przyjacielskie relacje. Zresztą sama zauważa, że czytelnicy stają się jej bliscy – nawet jako anonimowa grupa. Fani dzięki dziennikowi wiedzą, jak Krystyna Janda spędza czas wolny, dokąd lubi wyjeżdżać i jak odpoczywa. Blog jako miejsce wymiany doświadczeń zaspokaja i ciekawość widzów. Bardzo dużo miejsca zajmuje tutaj teatr, Janda jako aktorka opowiada o przygotowaniach do konkretnych ról, o reakcjach publiczności i o miejscach, do których ze spektaklami jeździ. Jako reżyser – o zmaganiach z tekstem i pomysłach na ujęcia. To dziennik z lat 2000-2002, więc własna scena jest w sferze zbyt odważnych marzeń, ale co jakiś czas powraca. Janda przedstawia za to swoje zawodowe zachwyty i zmartwienia, podkreśla chwile, w których trudno jej wygrać z tremą – i triumfy, w które aż nie chce wierzyć. Sprawia, że odbiorcy żyją jej nadziejami i mocno angażują się w opowieści. Widać to zwłaszcza wtedy, gdy czyta się zapiski jako gotową książkę, a nie notki na blogu na bieżąco.
Tom jest imponujący pod względem objętości. Warto przy tym zaznaczyć, że nie ma tu sztucznego rozdmuchiwania tekstu. Janda dla swoich czytelników robi zdjęcia – tu pojawiają się one jako miniaturki, prawie znaczki pocztowe – na tyle, by pokazać, do czego odnosi się w zapiskach aktorka, ale już bez możliwości analizowania szczegółów. To odejście od najbardziej typowych dzisiaj tendencji w publikacjach autobiograficznych – prawdopodobnie bierze się ze zbyt niskiej rozdzielczości zdjęć. Nie stanowi zbytniej przeszkody w lekturze. Inaczej jest z fatalną korektą (czy może jej brakiem): przydałoby się zwrócić większą uwagę zwłaszcza na miejsca stawiania przecinków, bo te najwyraźniej rządzą się w tomie swoimi prawami. Rzecz jasna czytelnikom wystarczy możliwość zagłębiania się w wyznania Krystyny Jandy – nie będą mieli zastrzeżeń do dziennika przygotowanego w takiej formie. Chociaż wyrósł z bloga, tom łatwo się nie zestarzeje – te zapiski nabierają charakteru uniwersalnego, wciąż zapewniają żywe reakcje i zaspokajają ciekawość. Janda potrafi atrakcyjnie pisać.
środa, 17 maja 2017
Wit Szostak: Zagroda zębów
Powergraph, Warszawa 2017.
Historia wznowiona
„Zagroda zębów” Wita Szostaka to opowieść o potędze opowieści, o historiach, które mogą – ale wcale nie muszą – wydobywać się z ust, żeby zaistniały. O fabułach i alternatywnych rozwiązaniach wolnych od prawdopodobieństwa. O szczerość przekazu nikt tu nie zapyta, równie ważne stają się i kolejne wersje mitu, i… źródła przekazu, bo ojciec może funkcjonować na tych samych prawach co Odys i dowolnie kształtować swoją wersję rzeczywistości. Prawda nie ma znaczenia, liczy się opowieść – a ta zyskuje na znaczeniu dzięki osobistym interpretacjom odbiorców. Opowieść ożywa w zetknięciu z słuchaczami lub czytelnikami – i powinna mieć taki przebieg, jaki byłby najmniej wygodny dla odbiorców. Tylko wtedy ma sens, tylko wtedy może oddziaływać. Opowieść to zestaw przesłań uruchamianych w zależności od potrzeb, pomysłów, kodeksu wartości i kontekstów. Może rozwijać się w różnych kierunkach i zaskakiwać nawet twórcę.
„Zagroda zębów” to mit o Odysie w kolejnych odsłonach. Szostak startuje od mitu, by proponować odbiorcom jego alternatywne wersje. Odys wraca do domu lub nie wraca, zakłada nową rodzinę i milczy na temat własnej przeszłości – albo właśnie wszystko opowiada, tyle że nie jako prawdę. Penelopa wcale nie musi czekać, skoro swoim czekaniem narzuca niemożliwość powrotu męża. Kiedy Odys pojawi się w domu, da upust swojej kobiecej mądrości i pozwoli mu grać swoją rolę, wysłucha opowieści lub zabije małżonka. Niemal każdy punkt historii znanej z mitu zyskuje w ujęciu Szostaka całkiem nową obudowę – i szereg rozwiązań do przetestowania. Za każdym razem staje się to zalążkiem nowej – odmiennej i pełnowartościowej historii. Za każdym razem bohaterowie jawią się inaczej, mimo że od poprzedników i od pierwowzoru różnią się zaledwie jedną podjętą (niepodjętą lub podjętą w niewłaściwym czasie) decyzją. Szostak kreuje światy alternatywne, zastępując potencjalnych aojdów. Sprawdza, jak mogły potoczyć się losy Odysa i jego bliskich w innych okolicznościach – zyskując dostęp do najskrytszych myśli postaci. Bywa okrutny (nie tylko wtedy, gdy każe zabijać) – gra na uczuciach bohaterów, odwołując się do uniwersalnych reakcji.
Kolejne „apokryfy” to miniatury o poetyckim brzmieniu. Wit Szostak nie decyduje się na zagęszczenie prozy, mimo stanu wiedzy pozostanie zewnętrznym obserwatorem, pieśniarzem, który udaje, że nie może ingerować w losy bohaterów, a w rzeczywistości sam je tworzy. Wybiera do tego celu nieprzezroczyste narracje o dużym ładunku emocjonalnym. Każdy fragment historii przedstawiany na nowo w warstwie treści modyfikuje też od strony formalnej, popisuje się stylistycznymi akrobacjami, bo te przydają się mu w budowaniu światów. To literacka zabawa, która jednak pokazuje, jak wiele zależy od twórców-demiurgów.
Historia Odysa – a raczej kolejne odłamy tej historii – to imponujące popisy literackie, pomysły rozwijane na znanej wszystkim podstawie. Autor dzięki koncentrycznej formie zyskuje szansę odwzorowywania niekończącego się ciągu przypadków, zawsze bliskich lub zbliżonych do pierwowzoru, a jednak diametralnie różnych. „Zagroda zębów” to opowieść na przekór opowieściom, wyzwanie rzucane literaturze. Zapewnia Wit Szostak odbiorcom ważny zestaw wtopionych w tekst wskazówek oraz uwag. Mit o Odysie pozwala przenieść akcent z biegu wydarzeń – standardowego wabika w literaturze pop – na sposób ich wydobywania. „Zagroda zębów” jest literackim popisem, nie tylko trawestacją mitu.
Historia wznowiona
„Zagroda zębów” Wita Szostaka to opowieść o potędze opowieści, o historiach, które mogą – ale wcale nie muszą – wydobywać się z ust, żeby zaistniały. O fabułach i alternatywnych rozwiązaniach wolnych od prawdopodobieństwa. O szczerość przekazu nikt tu nie zapyta, równie ważne stają się i kolejne wersje mitu, i… źródła przekazu, bo ojciec może funkcjonować na tych samych prawach co Odys i dowolnie kształtować swoją wersję rzeczywistości. Prawda nie ma znaczenia, liczy się opowieść – a ta zyskuje na znaczeniu dzięki osobistym interpretacjom odbiorców. Opowieść ożywa w zetknięciu z słuchaczami lub czytelnikami – i powinna mieć taki przebieg, jaki byłby najmniej wygodny dla odbiorców. Tylko wtedy ma sens, tylko wtedy może oddziaływać. Opowieść to zestaw przesłań uruchamianych w zależności od potrzeb, pomysłów, kodeksu wartości i kontekstów. Może rozwijać się w różnych kierunkach i zaskakiwać nawet twórcę.
„Zagroda zębów” to mit o Odysie w kolejnych odsłonach. Szostak startuje od mitu, by proponować odbiorcom jego alternatywne wersje. Odys wraca do domu lub nie wraca, zakłada nową rodzinę i milczy na temat własnej przeszłości – albo właśnie wszystko opowiada, tyle że nie jako prawdę. Penelopa wcale nie musi czekać, skoro swoim czekaniem narzuca niemożliwość powrotu męża. Kiedy Odys pojawi się w domu, da upust swojej kobiecej mądrości i pozwoli mu grać swoją rolę, wysłucha opowieści lub zabije małżonka. Niemal każdy punkt historii znanej z mitu zyskuje w ujęciu Szostaka całkiem nową obudowę – i szereg rozwiązań do przetestowania. Za każdym razem staje się to zalążkiem nowej – odmiennej i pełnowartościowej historii. Za każdym razem bohaterowie jawią się inaczej, mimo że od poprzedników i od pierwowzoru różnią się zaledwie jedną podjętą (niepodjętą lub podjętą w niewłaściwym czasie) decyzją. Szostak kreuje światy alternatywne, zastępując potencjalnych aojdów. Sprawdza, jak mogły potoczyć się losy Odysa i jego bliskich w innych okolicznościach – zyskując dostęp do najskrytszych myśli postaci. Bywa okrutny (nie tylko wtedy, gdy każe zabijać) – gra na uczuciach bohaterów, odwołując się do uniwersalnych reakcji.
Kolejne „apokryfy” to miniatury o poetyckim brzmieniu. Wit Szostak nie decyduje się na zagęszczenie prozy, mimo stanu wiedzy pozostanie zewnętrznym obserwatorem, pieśniarzem, który udaje, że nie może ingerować w losy bohaterów, a w rzeczywistości sam je tworzy. Wybiera do tego celu nieprzezroczyste narracje o dużym ładunku emocjonalnym. Każdy fragment historii przedstawiany na nowo w warstwie treści modyfikuje też od strony formalnej, popisuje się stylistycznymi akrobacjami, bo te przydają się mu w budowaniu światów. To literacka zabawa, która jednak pokazuje, jak wiele zależy od twórców-demiurgów.
Historia Odysa – a raczej kolejne odłamy tej historii – to imponujące popisy literackie, pomysły rozwijane na znanej wszystkim podstawie. Autor dzięki koncentrycznej formie zyskuje szansę odwzorowywania niekończącego się ciągu przypadków, zawsze bliskich lub zbliżonych do pierwowzoru, a jednak diametralnie różnych. „Zagroda zębów” to opowieść na przekór opowieściom, wyzwanie rzucane literaturze. Zapewnia Wit Szostak odbiorcom ważny zestaw wtopionych w tekst wskazówek oraz uwag. Mit o Odysie pozwala przenieść akcent z biegu wydarzeń – standardowego wabika w literaturze pop – na sposób ich wydobywania. „Zagroda zębów” jest literackim popisem, nie tylko trawestacją mitu.
wtorek, 16 maja 2017
Olga Rudnicka: Życie na wynos
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Emilia i spółka
Emilia Przecinek, roztargniona i kompletnie nieżyciowa autorka romansów, okazała się postacią przyciągającą czytelników do Olgi Rudnickiej jeszcze bardziej. Wiadomo, że tam, gdzie pojawi się Emilia, jej dzieci – Kropeczek i Kropka, władcza agentka oraz matka i teściowa (teraz wdzięcznie zwane pterodaktylami), tam będzie mnóstwo śmiechu i niespodziewanych atrakcji, również w ramach kryminalnego śledztwa. Dlatego też w „Życiu na wynos” Rudnicka do domu Emilii wraca i jest jeszcze lepsza niż w tomie „Granat poproszę”. Wiarołomny małżonek zniknął już ze sceny, ale w domu Emilii Przecinek pojawiają się nowe zwłoki. Na razie leżą w piwnicy i wydaje się, że są po prostu zalane w trupa, ale prawda w końcu wyjdzie na jaw. Damian Żurkowski i Magda Rzepka prowadzą śledztwo – utrudniane przez dwie dziarskie starsze panie. Nawet złamana noga Jadwigi nie powstrzyma bohaterek przed szpiegowaniem sąsiadów i wtrącaniem się w pracę policji. Emilia tymczasem dowiaduje się od swojej agentki, że jej czytelniczki chcą seksu: autorka romansów ma wybrać się na płomienną randkę i wprowadzić do prozy trochę pikanterii.
„Życie na wynos” to powieść o zmienionych proporcjach: do sporej dawki obyczajowego humoru dołożona zostaje szczypta kryminału – w sam raz na oś fabularną i doprawienie całości. Rudnicka portretuje bohaterów, sięgając po satyryczną kreskę – wyostrzona jest Wieśka ze swoim upodobaniem do jednorazowych przygód miłosnych, nastoletnia Kropka jako jedyny głos rozsądku. Dwie babcie to w ogóle odrębny temat – to one nadają wyjątkowości książce i sprawiają, że do domu Emilii Przecinek chce się zaglądać. Olga Rudnicka narzuca Emilii zawód dość często w powieściach obyczajowych wykorzystywany, ale na szczęście prezentuje go zupełnie inaczej niż w zwykłych czytadłach, sprawia, że ten wątek ma wpływ na akcję. Przy okazji tworzenia tej rzeczywistości – azylu na przekór zewnętrznym okolicznościom – autorka reklamuje swoje ulubione lektury. Nawiązuje do Stephena Kinga oraz do Joanny Chmielewskiej – z tego pierwszego wprowadza opatrywane przypisami cytaty, na tej drugiej wzoruje się przy konstruowaniu niesztampowych postaci oraz ciekawych dialogów.
Komizm buduje się tu zwłaszcza na interakcjach między postaciami – Rudnicka bardzo lubi podkreślać ich wzajemne złośliwostki czy zamiany ról (kiedy córka jest bardziej opiekuńcza i odpowiedzialna niż matka, a silna policjantka przed okresem zamienia się w kobietę nie do wytrzymania), w zasadzie przenosi uwagę z wydarzenia, sprawców i śledztwa na codzienność bohaterów. Tu zwyczajność staje się najbardziej atrakcyjna – bo wypełniona śmiechem. Poza nieboszczykiem nikt nie może ucierpieć, a drobne wyzwania dodają życiu smaku. Olga Rudnicka przeskakuje między postaciami, tworzy migawki z równoległych dialogów, prowadząc je zawsze do puenty. Wykorzystuje już w poprzedniej książce o Emilii użyte żarty, nadając im nową funkcję. Odpowiednio też wyważa proporcje w tematach sercowych.
„Życie na wynos” to humorystyczna powieść obyczajowo-kryminalna, która pozwala czytelnikom przenieść się do beztroskiego – to jest oderwanego od zwykłych problemów – świata znanej już bohaterki. Olga Rudnicka poza tym, że nie naśladuje ślepo mód w literaturze rozrywkowej, potrafi pisać – prowadzić narrację tak, by przez cały czas coś się działo, nawet mimo przestojów w samym śledztwie. Precyzyjnie dookreśla charaktery ludzi, bawi się niecodziennymi sytuacjami. W „Życiu na wynos” mocno akcentuje humor, zyskuje kolejny sposób na poszerzenie kręgu fanów. Emilia Przecinek i jej barwne otoczenie to świetna szansa na relaks. Udała się Rudnickiej ta historia – i chociaż zakończenie tomu wskazywałoby na koniec przygód Emilii, pozostaje mieć nadzieję, że do tej rodziny autorka jeszcze wróci.
Emilia i spółka
Emilia Przecinek, roztargniona i kompletnie nieżyciowa autorka romansów, okazała się postacią przyciągającą czytelników do Olgi Rudnickiej jeszcze bardziej. Wiadomo, że tam, gdzie pojawi się Emilia, jej dzieci – Kropeczek i Kropka, władcza agentka oraz matka i teściowa (teraz wdzięcznie zwane pterodaktylami), tam będzie mnóstwo śmiechu i niespodziewanych atrakcji, również w ramach kryminalnego śledztwa. Dlatego też w „Życiu na wynos” Rudnicka do domu Emilii wraca i jest jeszcze lepsza niż w tomie „Granat poproszę”. Wiarołomny małżonek zniknął już ze sceny, ale w domu Emilii Przecinek pojawiają się nowe zwłoki. Na razie leżą w piwnicy i wydaje się, że są po prostu zalane w trupa, ale prawda w końcu wyjdzie na jaw. Damian Żurkowski i Magda Rzepka prowadzą śledztwo – utrudniane przez dwie dziarskie starsze panie. Nawet złamana noga Jadwigi nie powstrzyma bohaterek przed szpiegowaniem sąsiadów i wtrącaniem się w pracę policji. Emilia tymczasem dowiaduje się od swojej agentki, że jej czytelniczki chcą seksu: autorka romansów ma wybrać się na płomienną randkę i wprowadzić do prozy trochę pikanterii.
„Życie na wynos” to powieść o zmienionych proporcjach: do sporej dawki obyczajowego humoru dołożona zostaje szczypta kryminału – w sam raz na oś fabularną i doprawienie całości. Rudnicka portretuje bohaterów, sięgając po satyryczną kreskę – wyostrzona jest Wieśka ze swoim upodobaniem do jednorazowych przygód miłosnych, nastoletnia Kropka jako jedyny głos rozsądku. Dwie babcie to w ogóle odrębny temat – to one nadają wyjątkowości książce i sprawiają, że do domu Emilii Przecinek chce się zaglądać. Olga Rudnicka narzuca Emilii zawód dość często w powieściach obyczajowych wykorzystywany, ale na szczęście prezentuje go zupełnie inaczej niż w zwykłych czytadłach, sprawia, że ten wątek ma wpływ na akcję. Przy okazji tworzenia tej rzeczywistości – azylu na przekór zewnętrznym okolicznościom – autorka reklamuje swoje ulubione lektury. Nawiązuje do Stephena Kinga oraz do Joanny Chmielewskiej – z tego pierwszego wprowadza opatrywane przypisami cytaty, na tej drugiej wzoruje się przy konstruowaniu niesztampowych postaci oraz ciekawych dialogów.
Komizm buduje się tu zwłaszcza na interakcjach między postaciami – Rudnicka bardzo lubi podkreślać ich wzajemne złośliwostki czy zamiany ról (kiedy córka jest bardziej opiekuńcza i odpowiedzialna niż matka, a silna policjantka przed okresem zamienia się w kobietę nie do wytrzymania), w zasadzie przenosi uwagę z wydarzenia, sprawców i śledztwa na codzienność bohaterów. Tu zwyczajność staje się najbardziej atrakcyjna – bo wypełniona śmiechem. Poza nieboszczykiem nikt nie może ucierpieć, a drobne wyzwania dodają życiu smaku. Olga Rudnicka przeskakuje między postaciami, tworzy migawki z równoległych dialogów, prowadząc je zawsze do puenty. Wykorzystuje już w poprzedniej książce o Emilii użyte żarty, nadając im nową funkcję. Odpowiednio też wyważa proporcje w tematach sercowych.
„Życie na wynos” to humorystyczna powieść obyczajowo-kryminalna, która pozwala czytelnikom przenieść się do beztroskiego – to jest oderwanego od zwykłych problemów – świata znanej już bohaterki. Olga Rudnicka poza tym, że nie naśladuje ślepo mód w literaturze rozrywkowej, potrafi pisać – prowadzić narrację tak, by przez cały czas coś się działo, nawet mimo przestojów w samym śledztwie. Precyzyjnie dookreśla charaktery ludzi, bawi się niecodziennymi sytuacjami. W „Życiu na wynos” mocno akcentuje humor, zyskuje kolejny sposób na poszerzenie kręgu fanów. Emilia Przecinek i jej barwne otoczenie to świetna szansa na relaks. Udała się Rudnickiej ta historia – i chociaż zakończenie tomu wskazywałoby na koniec przygód Emilii, pozostaje mieć nadzieję, że do tej rodziny autorka jeszcze wróci.
poniedziałek, 15 maja 2017
Modzelewski - Werblan. Polska Ludowa
Iskry, Warszawa 2017.
Dwie strony
„Polska Ludowa” to spojrzenie na politykę PRL-u trochę zza kulis, z daleka od nurtów podręcznikowych i od dyskursu dziejopisów. To zapis rozmów – i to rozmów prawdziwych, naturalnych w formie, a nie wzbogacanych naukowymi wywodami. Spotykają się w tomie dwaj przedstawiciele skrajnych środowisk, w swoim czasie czynnie uczestniczący w tworzeniu historii – Karol Modzelewski i Andrzej Werblan. Pierwszy – opozycjonista i więzień polityczny, zdeklarowany wróg PRL. Drugi – zawsze blisko rządzących. Skrótowe zderzenie życiorysów i życiowych wyborów przedstawia „moderator” rozmowy, Robert Walenciak we wstępie – i już jego krótkie wprowadzenie wystarcza, by nabrać apetytu na potężną – a lekką w tonie (bo niekoniecznie w treści) lekturę.
Nie będzie to ani walka na ideologie, ani dyskusja na poziomie badaczy, zresztą od tego ustalenia Karol Modzelewski zaczyna – i bardzo słusznie> Rozmowa zostaje przygotowana jako zestawienie doświadczeń i porównywanie stanu ówczesnej wiedzy, wyjaśnianie ewentualnych wątpliwości dzięki uczestniczeniu w historii. Nie zawsze też obaj rozmówcy udzielają się w takim samym stopniu – zdarzają się opowieści, w których jedna ze stron dominuje – z racji prezentowania swojego środowiska, a druga precyzuje niejasności lub zadaje dodatkowe pytania, przejmując rolę prowadzącego rozmowę. Ten system bardzo dobrze się sprawdza, pozwala zarówno uniknąć chaosu, jak i pustych fraz. Pomaga w eksponowaniu konkretów i uzupełnianiu dziejopisarskich wiadomości. W opowieściach liczą się fakty a nie interpretacje – więc właściwie rozmowa nie ma szans przerodzić się w spór, każdy mówi, co wie, lub powołuje się na bliskie źródła, ale nie podaje w wątpliwość słów interlokutora. Jest więc w tym podwojonym wywiadzie ogromna elegancja i harmonia. Nie brakuje też poczucia humoru, anegdot i… kolokwializmów. Modzelewski i Werblan rozmawiają tak, by ich wywody były zrozumiałe dla każdego, kto interesuje się choć trochę historią – lub przeżył omawiany okres i chce poznać jego kulisy.
Książce bardzo pomaga nieformalny charakter. Momentami to zestawy wspomnień, migawki na temat spotkań u szczytu, reakcji, możliwości czy zagrożeń, towarzyskich i politycznych decyzji. Werblan i Modzelewski cytują krótkie dialogi i naświetlają znajomości tych, którzy mieli największy wpływ na historię, relacjonują ówczesny stan wiedzy, ale równie często prezentują własne poglądy. W tym celu próbują odrzeć je z dzisiejszego nagromadzenia ocen, sięgają pamięcią do dawnych motywacji i relacjonują wypadki, jakby wydarzyły się całkiem niedawno. Walenciak w zasadzie tylko podrzuca kolejne kwestie, rzadko się wtrąca – rozmowa ani na moment nie traci na wyrazistości, więc też nie ma powodów do zbyt licznych interwencji. Tom został podzielony na 29 małych wywiadów dotyczących różnych aspektów polityki w PRL-u. To, rzecz jasna, wprowadza dynamikę do relacji – nie pozwala zbyt długo roztrząsać jednego tematu, ale też zapewnia wyczerpujący komentarz.
„Modzelewski – Werblan. Polska Ludowa” to książka zbudowana przede wszystkim na rewelacyjnym pomyśle skonfrontowania doświadczeń dwóch profesorów, historyków, którzy kiedyś czynnie uczestniczyli w historycznych wydarzeniach. To jak zestaw wspomnień, ale dużo lepszy w lekturze. Ciekawe uzupełnienie dla zaangażowanych w temat, ale też oryginalna lektura ukazująca równolegle dwa odmienne światy – uzależnione od siebie nawzajem mimo że silnie skonfliktowane.
Dwie strony
„Polska Ludowa” to spojrzenie na politykę PRL-u trochę zza kulis, z daleka od nurtów podręcznikowych i od dyskursu dziejopisów. To zapis rozmów – i to rozmów prawdziwych, naturalnych w formie, a nie wzbogacanych naukowymi wywodami. Spotykają się w tomie dwaj przedstawiciele skrajnych środowisk, w swoim czasie czynnie uczestniczący w tworzeniu historii – Karol Modzelewski i Andrzej Werblan. Pierwszy – opozycjonista i więzień polityczny, zdeklarowany wróg PRL. Drugi – zawsze blisko rządzących. Skrótowe zderzenie życiorysów i życiowych wyborów przedstawia „moderator” rozmowy, Robert Walenciak we wstępie – i już jego krótkie wprowadzenie wystarcza, by nabrać apetytu na potężną – a lekką w tonie (bo niekoniecznie w treści) lekturę.
Nie będzie to ani walka na ideologie, ani dyskusja na poziomie badaczy, zresztą od tego ustalenia Karol Modzelewski zaczyna – i bardzo słusznie> Rozmowa zostaje przygotowana jako zestawienie doświadczeń i porównywanie stanu ówczesnej wiedzy, wyjaśnianie ewentualnych wątpliwości dzięki uczestniczeniu w historii. Nie zawsze też obaj rozmówcy udzielają się w takim samym stopniu – zdarzają się opowieści, w których jedna ze stron dominuje – z racji prezentowania swojego środowiska, a druga precyzuje niejasności lub zadaje dodatkowe pytania, przejmując rolę prowadzącego rozmowę. Ten system bardzo dobrze się sprawdza, pozwala zarówno uniknąć chaosu, jak i pustych fraz. Pomaga w eksponowaniu konkretów i uzupełnianiu dziejopisarskich wiadomości. W opowieściach liczą się fakty a nie interpretacje – więc właściwie rozmowa nie ma szans przerodzić się w spór, każdy mówi, co wie, lub powołuje się na bliskie źródła, ale nie podaje w wątpliwość słów interlokutora. Jest więc w tym podwojonym wywiadzie ogromna elegancja i harmonia. Nie brakuje też poczucia humoru, anegdot i… kolokwializmów. Modzelewski i Werblan rozmawiają tak, by ich wywody były zrozumiałe dla każdego, kto interesuje się choć trochę historią – lub przeżył omawiany okres i chce poznać jego kulisy.
Książce bardzo pomaga nieformalny charakter. Momentami to zestawy wspomnień, migawki na temat spotkań u szczytu, reakcji, możliwości czy zagrożeń, towarzyskich i politycznych decyzji. Werblan i Modzelewski cytują krótkie dialogi i naświetlają znajomości tych, którzy mieli największy wpływ na historię, relacjonują ówczesny stan wiedzy, ale równie często prezentują własne poglądy. W tym celu próbują odrzeć je z dzisiejszego nagromadzenia ocen, sięgają pamięcią do dawnych motywacji i relacjonują wypadki, jakby wydarzyły się całkiem niedawno. Walenciak w zasadzie tylko podrzuca kolejne kwestie, rzadko się wtrąca – rozmowa ani na moment nie traci na wyrazistości, więc też nie ma powodów do zbyt licznych interwencji. Tom został podzielony na 29 małych wywiadów dotyczących różnych aspektów polityki w PRL-u. To, rzecz jasna, wprowadza dynamikę do relacji – nie pozwala zbyt długo roztrząsać jednego tematu, ale też zapewnia wyczerpujący komentarz.
„Modzelewski – Werblan. Polska Ludowa” to książka zbudowana przede wszystkim na rewelacyjnym pomyśle skonfrontowania doświadczeń dwóch profesorów, historyków, którzy kiedyś czynnie uczestniczyli w historycznych wydarzeniach. To jak zestaw wspomnień, ale dużo lepszy w lekturze. Ciekawe uzupełnienie dla zaangażowanych w temat, ale też oryginalna lektura ukazująca równolegle dwa odmienne światy – uzależnione od siebie nawzajem mimo że silnie skonfliktowane.
niedziela, 14 maja 2017
Eliot Schrefer: Spirit Animals. Upadek Bestii. Tom I: Nieśmiertelni strażnicy
Wilga, Warszawa 2017.
Odrodzenie zła
Zakończyła się seria o zwierzoduchach, ale zarówno pomysł na cykl – kolejne tomy pisane przez różnych bestsellerowych autorów dziecięcej fantastyki, jak i sama koncepcja młodych bohaterów wspieranych przez dzikie zwierzęta z pogranicza rzeczywistości i magii – okazały się na tyle nośne, by poprowadzić historię dalej. Tytuł Spirit Animals trzymał podtytuł Upadek Bestii i oto pojawia się na rynku pierwsza część kontynuacji, opowieść „Nieśmiertelni strażnicy”. Eliot Schrefer odnosi się tu do znanych odbiorcom bohaterów, ale modyfikuje cele i kanwę wydarzeń tak, by misje dzieci zyskały odświeżający charakter.
I tym razem światu zagraża niebezpieczeństwo – ujawnia się to śmiertelną chorobą Wszechdrzewa. Na jego konarach pojawiają się gnijące fragmenty, które w szybkim tempie się powiększają. Tu trzeba działać od razu i być może zawierzyć tym, do których nie miało się jeszcze niedawno zaufania. Niebezpieczeństwo grozi i czwórce bohaterów, i ich zwierzoduchom – stworzeniom fascynująco groźnym. Stopniowo na jaw wychodzą rozmaite tajemnice związane z ich dokonaniami. Chociaż z niektórymi magicznymi istotami trudno się porozumieć – opanowały zaledwie kilka komend i nie przejawiają chęci do rozwijania komunikacji – funkcjonują jako przyjaciele, ochroniarze i kompani wyprawy. Ważną rolę przejmuje tutaj znany już z poprzednich tomów goryl Kovo, w przypadku którego zmienia się proporcja ocen. Tymczasem odradzające się zło, to samo, które zagraża Wszechdrzewu, może doprowadzić do zerwania więzi bohaterów z ich zwierzoduchami. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, jak wielką tragedią byłaby utrata części mocy – a w dodatku proces ten wiązałby się również z bólem fizycznym. Żeby zachować baśniową rzeczywistość w znanym sobie kształcie, dzieci muszą stawić czoła wyzwaniu. W związku z tym znów wyruszają na wyprawę, a odkryją miejsca tajemnicze i pomysłowo wkomponowane w otoczenie.
Eliot Schrefer prowadzi narrację dość spokojnie, prawdziwą bitwę do tomu wprowadza tylko raz – i nie chce tego wrażenia, jakie wywoła, osłabiać pomniejszymi potyczkami. Owszem, rany i skaleczenia są nieodłączną częścią wyzwania, ale autor poza batalią ma do zaoferowania małym czytelnikom całkiem sporo: sekrety z przeszłości, stopniowo uwalniane, tajemnicze rytuały świadczące o znaczeniu (pozycji społecznej) poszczególnych postaci nawet w nowym środowisku… Rezygnuje z rytmu komputerowej zręcznościówki, pozwalając bohaterom na poznawanie nowych miejsc i odkrywanie powiązań w magicznym świecie. Umiejętnie operuje symbolami – dba o to, by dyskretnie podsuwać czytelnikom wskazówki co do pochodzenia lub intencji wybranych istot, wprowadza też element niepokoju, gdy coś dzieje się po raz pierwszy i nie wiadomo, jaki znajdzie finał. Nie sili się na moralizatorskie komentarze ani na akcentowanie międzyludzkich uczuć. Jeśli coś tu ulega podkreśleniu, to relacja dzieci z ich zwierzoduchami (czasem – zabawna), nie fundamentalna kwestia przyjaźni czy oddania. Schrefer odrzuca oczywistości i operowanie emocjami, akcja musi płynąć wartko i bez wprowadzania wątków, które utrudniłyby wymyślanie fabuły kolejnym autorom. Dlatego nastawienie na ciąg wydarzeń dominuje w tej konstrukcji. Schrefer stara się jeszcze obudować je zgrabną i przezroczystą narracją, tworzy fantastykę w obrębie popu – niezbyt zatrzymującą uwagę, za to w pełni wystarczającą małym fanom. „Nieśmiertelni strażnicy” to przedłużenie możliwości przebywania z ciekawymi bohaterami.
Jarosław Kaczmarek: Suárez. Nigdy nie będziesz sam
Egmont, Warszawa 2017.
Walka ze sobą
Po „Golach wszech czasów” Jarosław Kaczmarek wchodzi do serii Nie tylko dla fana z biografiami sławnych piłkarzy. Bohaterem jego książki jest Luis Suárez, a tematem – nie tylko sportowe osiągnięcia, ale i walka z samym sobą, dla maluchów być może nie dość wyraziście nakreślona. Suárez jako piłkarz ma talent, ale od najmłodszych lat ciężko trenuje, żeby osiągnąć sukces. Wie, że to dla niego szansa nie tylko na finansowe wsparcie najbliższych, ale i… na miłość. Motywacja do ciężkiej pracy jeszcze rośnie, gdy nastoletnia ukochana młodego piłkarza przeprowadza się z rodzicami z Urugwaju do Barcelony. Bohater tomu stara się więc grać jak najlepiej – świadomy, że jeśli zaczną się o niego ubiegać kluby z Europy, będzie bliżej swojej Sofi. Kaczmarek pokazuje, jak wielka miłość wpływała na decyzje piłkarza, ale jednocześnie wie, że nie zrobi tym odpowiedniego wrażenia na małych odbiorcach. Woli zatem, wzorem Tuzimka, odwoływać się do znanych dzieciom (teraz lub dawniej) doświadczeń: opowiada o tym, jak jego kilkuletni syn nie radził sobie z przegrywaniem (zestawiając ten motyw z reakcjami Suáreza na boisku), albo jak sam w młodości grywał w kapsle. Te wątki mają budować pomost między odbiorcami i bohaterem książki.
Interesują Kaczmarka sportowe wyczyny piłkarza. Z lubością analizuje fragmenty meczy i sceny związane ze zdobywaniem goli, wprowadza „komentatorskie” relacje z boisk, żeby odbiorcy przeżywali doświadczenia sportowca. Nigdy nie ma dosyć analizowania kolejnych spotkań, tak, że sprawy osobiste wychodzą na jaw niejako przy okazji meczy. Suárez z czasem zaczyna mieć problemy z boiskową agresją: w ferworze walki gryzie swoich przeciwników i jest to motyw, który wymaga terapii. Tego dzieci mogą nie zrozumieć, a Jarosław Kaczmarek też nie do końca tłumaczy powody leczenia. Tematem dużo bardziej przejrzystym – i lepiej opracowanym – staje się „nurkowanie”, czyli aktorskie próby wymuszania rzutów karnych. I Suáreza, i czytelników stosunkowo łatwo jest przekonać, że to na dłuższą metę niedobre rozwiązanie. Dyskretnie autor wprowadza pewne wzorce zachowań czy reakcje zrozumiałe również dla dzieci.
Jak zwykle w serii, każdą przeprowadzkę bohatera poprzedzają kolorowe informacyjne strony. Tu autor w stylu znanym z dawnych kioskowych serii edukacyjnych wprowadza dane geograficzne, ciekawostki turystyczne, oprowadza czytelników po miejscach ważnych dla bohatera lub po atrakcjach stolicy kraju. Każda wiadomość dotyczy innego kolorowego zdjęcia, dzięki czemu łatwiej wyobrazić sobie tereny, na które piłkarz trafił. W tym tomiku znalazło się więc miejsce na opowieści o Urugwaju, Holandii, Anglii i Hiszpanii. Oczywiście są to fakty skrótowe, sprowadzane do migawek i często dodatkowo podbarwiane scenkami z boisk piłkarskich. To sposób na dostarczenie dzieciom przynajmniej podstawowej wiedzy – prostszej do przyswojenia dzięki grafikom. W książce mieści się również porównanie boiskowych „ocen” Suáreza sprzed dekady i obecnie – dzięki czemu odbiorcy mogą śledzić postępy ich idola i zrozumieją, jak ważna jest praca nad sobą. Do tego autor dokłada jeszcze „psychotest”, przez który mali piłkarze sprawdzą swoją odporność na stresowe sytuacje z boiska. Jest w tym tomie Kaczmarek lepszy niż w „Golach wszech czasów”, jest ciekawym opowiadaczem, mimo że biografię piłkarza traktuje dość wybiórczo – zajmuje się niemal wyłącznie grą i tym, co jest w stanie przybliżać dzieciom bez dodatkowych konsultacji. Luis Suárez jako bohater tego tomu wypada więc dość przeciętnie, ale dla małych kibiców piłki nożnej to postać, o której trzeba poczytać. Jarosław Kaczmarek chce, by dzieci wyciągnęły lekcję z lektury – żeby nauczyły się panować nad gniewem. Z życiorysu piłkarza mają przejąć to, co najlepsze i co przyda się niezależnie od wybranej drogi.
Walka ze sobą
Po „Golach wszech czasów” Jarosław Kaczmarek wchodzi do serii Nie tylko dla fana z biografiami sławnych piłkarzy. Bohaterem jego książki jest Luis Suárez, a tematem – nie tylko sportowe osiągnięcia, ale i walka z samym sobą, dla maluchów być może nie dość wyraziście nakreślona. Suárez jako piłkarz ma talent, ale od najmłodszych lat ciężko trenuje, żeby osiągnąć sukces. Wie, że to dla niego szansa nie tylko na finansowe wsparcie najbliższych, ale i… na miłość. Motywacja do ciężkiej pracy jeszcze rośnie, gdy nastoletnia ukochana młodego piłkarza przeprowadza się z rodzicami z Urugwaju do Barcelony. Bohater tomu stara się więc grać jak najlepiej – świadomy, że jeśli zaczną się o niego ubiegać kluby z Europy, będzie bliżej swojej Sofi. Kaczmarek pokazuje, jak wielka miłość wpływała na decyzje piłkarza, ale jednocześnie wie, że nie zrobi tym odpowiedniego wrażenia na małych odbiorcach. Woli zatem, wzorem Tuzimka, odwoływać się do znanych dzieciom (teraz lub dawniej) doświadczeń: opowiada o tym, jak jego kilkuletni syn nie radził sobie z przegrywaniem (zestawiając ten motyw z reakcjami Suáreza na boisku), albo jak sam w młodości grywał w kapsle. Te wątki mają budować pomost między odbiorcami i bohaterem książki.
Interesują Kaczmarka sportowe wyczyny piłkarza. Z lubością analizuje fragmenty meczy i sceny związane ze zdobywaniem goli, wprowadza „komentatorskie” relacje z boisk, żeby odbiorcy przeżywali doświadczenia sportowca. Nigdy nie ma dosyć analizowania kolejnych spotkań, tak, że sprawy osobiste wychodzą na jaw niejako przy okazji meczy. Suárez z czasem zaczyna mieć problemy z boiskową agresją: w ferworze walki gryzie swoich przeciwników i jest to motyw, który wymaga terapii. Tego dzieci mogą nie zrozumieć, a Jarosław Kaczmarek też nie do końca tłumaczy powody leczenia. Tematem dużo bardziej przejrzystym – i lepiej opracowanym – staje się „nurkowanie”, czyli aktorskie próby wymuszania rzutów karnych. I Suáreza, i czytelników stosunkowo łatwo jest przekonać, że to na dłuższą metę niedobre rozwiązanie. Dyskretnie autor wprowadza pewne wzorce zachowań czy reakcje zrozumiałe również dla dzieci.
Jak zwykle w serii, każdą przeprowadzkę bohatera poprzedzają kolorowe informacyjne strony. Tu autor w stylu znanym z dawnych kioskowych serii edukacyjnych wprowadza dane geograficzne, ciekawostki turystyczne, oprowadza czytelników po miejscach ważnych dla bohatera lub po atrakcjach stolicy kraju. Każda wiadomość dotyczy innego kolorowego zdjęcia, dzięki czemu łatwiej wyobrazić sobie tereny, na które piłkarz trafił. W tym tomiku znalazło się więc miejsce na opowieści o Urugwaju, Holandii, Anglii i Hiszpanii. Oczywiście są to fakty skrótowe, sprowadzane do migawek i często dodatkowo podbarwiane scenkami z boisk piłkarskich. To sposób na dostarczenie dzieciom przynajmniej podstawowej wiedzy – prostszej do przyswojenia dzięki grafikom. W książce mieści się również porównanie boiskowych „ocen” Suáreza sprzed dekady i obecnie – dzięki czemu odbiorcy mogą śledzić postępy ich idola i zrozumieją, jak ważna jest praca nad sobą. Do tego autor dokłada jeszcze „psychotest”, przez który mali piłkarze sprawdzą swoją odporność na stresowe sytuacje z boiska. Jest w tym tomie Kaczmarek lepszy niż w „Golach wszech czasów”, jest ciekawym opowiadaczem, mimo że biografię piłkarza traktuje dość wybiórczo – zajmuje się niemal wyłącznie grą i tym, co jest w stanie przybliżać dzieciom bez dodatkowych konsultacji. Luis Suárez jako bohater tego tomu wypada więc dość przeciętnie, ale dla małych kibiców piłki nożnej to postać, o której trzeba poczytać. Jarosław Kaczmarek chce, by dzieci wyciągnęły lekcję z lektury – żeby nauczyły się panować nad gniewem. Z życiorysu piłkarza mają przejąć to, co najlepsze i co przyda się niezależnie od wybranej drogi.
sobota, 13 maja 2017
Jan Stanisław Witkiewicz: Maria Krzyszkowska. Taniec był moim życiem
Iskry, Warszawa 2017.
Radość tańczenia
Jest ten album tak naprawdę wymarzonym pomysłem na utrwalenie w pamięci społeczeństwa portretu „wielkiej damy polskiego baletu”. Jan Stanisław Witkiewicz portretuje tu Marię Krzyszkowską na trzy sposoby. Jednym są fragmenty wywiadów (jednocześnie najlepsza reklama poprzednich książek tego autora, nikt nie oprze się magii wspomnień i inteligentnym dyskusjom). Fragmenty są drobne, wyimki sygnalizują życiowe zmiany. Przydają się jako autobiograficzny rys, zastępują zbiór faktów i dat – polegają przecież na osobistych interpretacjach bohaterki. Maria Krzyszkowska zwierza się z decyzji zawodowych, a czasem – bardzo rzadko – z prywatnych doświadczeń. Szanuje rozmówcę (więc i odbiorców), zachowuje klasę, nie traci przy tym na szczerości. Drugi sposób to przytaczane fragmenty z recenzji. Zdarza się, że to wyrwane z kontekstu hasła, epitety wychwalające taniec Krzyszkowskiej – ale zdarzają się i bardziej rozbudowane analizy. Prym wiedzie tu Tacjanna Wysocka, która potrafi dokładnie omówić warsztatowe rozwiązania w sposób zrozumiały dla czytelników niezaznajomionych z tematem, a przy tym dokonuje zawodowych ocen. Nie proponuje pustych komplementów, a silnie umotywowane uwagi. Dla części dzisiejszych recenzentów ten album może być przydatną szkołą pisania. Trzeci sposób prezentowania Marii Krzyszkowskiej jest w tym wypadku najważniejszy i najbardziej imponujący. Tancerka ukazywana jest na artystycznych fotografiach lub zdjęciach z przedstawień baletowych – w skomplikowanych pozach, pięknych kostiumach i w różnych etapach życia.
Jan Stanisław Witkiewicz prowadzi bowiem portretową opowieść chronologicznie. Od 1939 do 1973 roku pokazuje artystkę na scenie raz w klasycznych tanecznych figurach, raz w propozycjach bardziej awangardowych. Zdjęcia są czarno-białe i wielkoformatowe, więc odbiorcy będą mogli docenić kunszt primabaleriny, ale również przyjrzeć się aranżacjom przestrzeni czy grom światła. Krzyszkowska emanuje szczęściem, nie ma w tych kadrach chwil załamania ani – widocznego wysiłku. Jest piękno, szczęście i energia, nienaganna sylwetka i pozycje momentami przeczące prawom grawitacji. Tu układ ciała doskonale przekazuje treści, zyskuje nowe znaczenia. Widać na zdjęciach dbałość o każdy detal, nie ma przypadków. Fotografie korespondują z przytaczanymi wycinkami prasowymi – dużo łatwiej zrozumieć i zaakceptować niekończące się pasmo zachwytów, kiedy od razu otrzymuje się poglądowy obraz.
Tom „Maria Krzyszkowska. Taniec był moim życiem” to imponujące wspomnienie. Dostarcza odbiorcom zróżnicowanych narracji, które składają się w spójną całość i świetnie uzupełniają. Pokazuje, dlaczego warto zainteresować się sztuką baletową. Ma na to wpływ sam autor – Jan Stanisław Witkiewicz dobrze czuje się w prezentowaniu sylwetek baletowych artystów, co już niejeden raz udowodnił. Co ciekawe, „Maria Krzyszkowska” to publikacja niszowa – a jednak przez sposób wydania oraz opracowania może trafić nawet do przypadkowych czytelników – i całkowicie ich zachwycić. To historia bajkowa w kontekście spełniania tanecznych marzeń, chociaż w wymiarze zderzania życia z wielką historią lub małymi dramatami bywa wyzwaniem. Witkiewicz jest znawcą tematu i próbuje zarazić miłością do baletu odbiorców – z niezłym skutkiem.
Wyrosła ta książka na gruncie fascynacji sztukami performatywnymi, ale sporą rolę odgrywa w niej talent autora do wychwytywania istoty tańca. Chociaż Witkiewicz rzadko zabiera głos jako narrator, samym doborem treści prowadzi tę wyjątkową opowieść. To album przede wszystkim dla odbiorców zafascynowanych tańcem, a i kontynuacja czy uzupełnienie wywiadu-rzeki z Marią Krzyszkowską – tomu przywoływanego w tej publikacji często.
Radość tańczenia
Jest ten album tak naprawdę wymarzonym pomysłem na utrwalenie w pamięci społeczeństwa portretu „wielkiej damy polskiego baletu”. Jan Stanisław Witkiewicz portretuje tu Marię Krzyszkowską na trzy sposoby. Jednym są fragmenty wywiadów (jednocześnie najlepsza reklama poprzednich książek tego autora, nikt nie oprze się magii wspomnień i inteligentnym dyskusjom). Fragmenty są drobne, wyimki sygnalizują życiowe zmiany. Przydają się jako autobiograficzny rys, zastępują zbiór faktów i dat – polegają przecież na osobistych interpretacjach bohaterki. Maria Krzyszkowska zwierza się z decyzji zawodowych, a czasem – bardzo rzadko – z prywatnych doświadczeń. Szanuje rozmówcę (więc i odbiorców), zachowuje klasę, nie traci przy tym na szczerości. Drugi sposób to przytaczane fragmenty z recenzji. Zdarza się, że to wyrwane z kontekstu hasła, epitety wychwalające taniec Krzyszkowskiej – ale zdarzają się i bardziej rozbudowane analizy. Prym wiedzie tu Tacjanna Wysocka, która potrafi dokładnie omówić warsztatowe rozwiązania w sposób zrozumiały dla czytelników niezaznajomionych z tematem, a przy tym dokonuje zawodowych ocen. Nie proponuje pustych komplementów, a silnie umotywowane uwagi. Dla części dzisiejszych recenzentów ten album może być przydatną szkołą pisania. Trzeci sposób prezentowania Marii Krzyszkowskiej jest w tym wypadku najważniejszy i najbardziej imponujący. Tancerka ukazywana jest na artystycznych fotografiach lub zdjęciach z przedstawień baletowych – w skomplikowanych pozach, pięknych kostiumach i w różnych etapach życia.
Jan Stanisław Witkiewicz prowadzi bowiem portretową opowieść chronologicznie. Od 1939 do 1973 roku pokazuje artystkę na scenie raz w klasycznych tanecznych figurach, raz w propozycjach bardziej awangardowych. Zdjęcia są czarno-białe i wielkoformatowe, więc odbiorcy będą mogli docenić kunszt primabaleriny, ale również przyjrzeć się aranżacjom przestrzeni czy grom światła. Krzyszkowska emanuje szczęściem, nie ma w tych kadrach chwil załamania ani – widocznego wysiłku. Jest piękno, szczęście i energia, nienaganna sylwetka i pozycje momentami przeczące prawom grawitacji. Tu układ ciała doskonale przekazuje treści, zyskuje nowe znaczenia. Widać na zdjęciach dbałość o każdy detal, nie ma przypadków. Fotografie korespondują z przytaczanymi wycinkami prasowymi – dużo łatwiej zrozumieć i zaakceptować niekończące się pasmo zachwytów, kiedy od razu otrzymuje się poglądowy obraz.
Tom „Maria Krzyszkowska. Taniec był moim życiem” to imponujące wspomnienie. Dostarcza odbiorcom zróżnicowanych narracji, które składają się w spójną całość i świetnie uzupełniają. Pokazuje, dlaczego warto zainteresować się sztuką baletową. Ma na to wpływ sam autor – Jan Stanisław Witkiewicz dobrze czuje się w prezentowaniu sylwetek baletowych artystów, co już niejeden raz udowodnił. Co ciekawe, „Maria Krzyszkowska” to publikacja niszowa – a jednak przez sposób wydania oraz opracowania może trafić nawet do przypadkowych czytelników – i całkowicie ich zachwycić. To historia bajkowa w kontekście spełniania tanecznych marzeń, chociaż w wymiarze zderzania życia z wielką historią lub małymi dramatami bywa wyzwaniem. Witkiewicz jest znawcą tematu i próbuje zarazić miłością do baletu odbiorców – z niezłym skutkiem.
Wyrosła ta książka na gruncie fascynacji sztukami performatywnymi, ale sporą rolę odgrywa w niej talent autora do wychwytywania istoty tańca. Chociaż Witkiewicz rzadko zabiera głos jako narrator, samym doborem treści prowadzi tę wyjątkową opowieść. To album przede wszystkim dla odbiorców zafascynowanych tańcem, a i kontynuacja czy uzupełnienie wywiadu-rzeki z Marią Krzyszkowską – tomu przywoływanego w tej publikacji często.
Heinrich Hoffmann: Złota różdżka, czyli bajki dla niegrzecznych dzieci
Egmont, Warszawa 2017.
Wykroczenia
Różdżka nie od czarów, a od rózgi – symbolu kar dla niegrzecznych dzieci. Heinrich Hoffmann tworzył te historyjki w czasach, gdy nikomu nawet nie śniło się krytykowanie baśni braci Grimm za okrucieństwo – wiedział, że takie rozwiązania, przefiltrowane przez absurd, znakomicie się sprawdzą w rymowankach dla najmłodszych. „Złota różdżka” powraca do literatury czwartej jako ciekawostka, inny niż preferowany obecnie model wychowywania przez wierszyki. Podtytuł „bajki dla niegrzecznych dzieci” sprawdza się bardzo dobrze jako wabik, wpisując tomik w szereg bestsellerowych publikacji z krnąbrnymi bohaterami (z Koszmarnym Karolkiem na czele).
Jest w tej książce dziesięć opowiastek w adaptacjach pięciorga autorów i naprawę wielka szkoda, że to nie Michał Rusinek, autor wstępu, wziął się za językowe zabawy. W wielu przypadkach rymowanie sprawia autorom zbyt duży problem na poziomie warsztatu. W efekcie zbyt często pojawiają się rymy gramatyczne i zwroty niezręczne pod względem stylistycznym, zaburzenia szyku zdania i nietrafione współbrzmienia: rymy banalne i oklepane lub pseudorymy. Autorzy mają ogromne problemy z zamknięciem historii w krótkiej zrygoryzowanej formie, bo poza rymem i rytmem ogranicza ich jeszcze treść. Gdy próbują uwspółcześniać – też budzi to wątpliwości, bo skąd w bajce tego rodzaju telefon komórkowy. Zabrakło w tym tomie porządnej stylistycznej redakcji wierszyków – chociaż tak naprawdę bardziej sensownym rozwiązaniem byłoby przekazanie zadania fachowcom, rymowanie to też sztuka i nawet jeśli dzieci nie potrafią dostrzec różnicy między tekstem dobrym i słabym – powinno się publikacje dla nich przygotowywać z największą starannością, jako element wychowywania przyszłych świadomych czytelników.
I tak największą uwagę odbiorców przykuwać będzie przewrotna treść, na którą Michał Rusinek we wstępie nastawia. Kolejni bohaterowie nie przestrzegają reguł życia społecznego i spotyka ich za to kara czasami niewspółmierna do winy. Bo co z tego, że Piotruś, chłopiec, który nie daje się uczesać, zamienia się w potwora, Piotrusia Czupiradło – skoro już Szymka znęcającego się nad zwierzętami dotkliwie gryzie pies, Hania, która bawi się zapałkami, ginie w płomieniach. Bohaterowi, który obgryzał paznokcie, krwawy krawiec obcina ręce. Za każdym razem, gdy dziecko w bajce sprzeciwia się ustalonym zasadom, spotyka je okrutna kara – fakt, że absurdalna, ale budząca obok strachu śmiech. Hoffmann nawiązuje do przekonania, że dzieci lubią się bać i potrzebują adrenaliny lekturowej dla rozrywki. Stoi to w sprzeczności z poglądami dzisiejszych pedagogów – i z aktualnymi trendami w literaturze czwartej – właśnie jako odskocznia od cukierkowych i bezpiecznych bajek może się sprawdzić.
„Złota różdżka, czyli bajki dla niegrzecznych dzieci” to popis graficzny Justyny Sokołowskiej, która rezygnuje z odzwierciedlania ponurych dosłowności, za to operuje symbolami, powiększeniami lub uzupełnieniami jednego rysunku. Komputerowe grafiki są tu proste i łączą się w serie charakterystyczne dla jednej bajki, odsuwają natomiast skojarzenia z dziecięcymi książeczkami. Są tu proste kształty i ujednolicona gama kolorów, żeby nie podsycać groźnych treści zbyt działającymi na pamięć i wyobraźnię ilustracjami. „Złota różdżka” to przywrócenie dzieciom literackiej klasyki w nowym opracowaniu. To odejście od prawienia morałów (raczej doprowadzanie tych morałów do komicznej ostateczności), odwrócenie typowych pouczeń. Bohaterowie z tomiku sprawdzają, dlaczego nie powinni trwać w niegrzeczności – ale takich efektów z pewnością się nie spodziewali.
Wykroczenia
Różdżka nie od czarów, a od rózgi – symbolu kar dla niegrzecznych dzieci. Heinrich Hoffmann tworzył te historyjki w czasach, gdy nikomu nawet nie śniło się krytykowanie baśni braci Grimm za okrucieństwo – wiedział, że takie rozwiązania, przefiltrowane przez absurd, znakomicie się sprawdzą w rymowankach dla najmłodszych. „Złota różdżka” powraca do literatury czwartej jako ciekawostka, inny niż preferowany obecnie model wychowywania przez wierszyki. Podtytuł „bajki dla niegrzecznych dzieci” sprawdza się bardzo dobrze jako wabik, wpisując tomik w szereg bestsellerowych publikacji z krnąbrnymi bohaterami (z Koszmarnym Karolkiem na czele).
Jest w tej książce dziesięć opowiastek w adaptacjach pięciorga autorów i naprawę wielka szkoda, że to nie Michał Rusinek, autor wstępu, wziął się za językowe zabawy. W wielu przypadkach rymowanie sprawia autorom zbyt duży problem na poziomie warsztatu. W efekcie zbyt często pojawiają się rymy gramatyczne i zwroty niezręczne pod względem stylistycznym, zaburzenia szyku zdania i nietrafione współbrzmienia: rymy banalne i oklepane lub pseudorymy. Autorzy mają ogromne problemy z zamknięciem historii w krótkiej zrygoryzowanej formie, bo poza rymem i rytmem ogranicza ich jeszcze treść. Gdy próbują uwspółcześniać – też budzi to wątpliwości, bo skąd w bajce tego rodzaju telefon komórkowy. Zabrakło w tym tomie porządnej stylistycznej redakcji wierszyków – chociaż tak naprawdę bardziej sensownym rozwiązaniem byłoby przekazanie zadania fachowcom, rymowanie to też sztuka i nawet jeśli dzieci nie potrafią dostrzec różnicy między tekstem dobrym i słabym – powinno się publikacje dla nich przygotowywać z największą starannością, jako element wychowywania przyszłych świadomych czytelników.
I tak największą uwagę odbiorców przykuwać będzie przewrotna treść, na którą Michał Rusinek we wstępie nastawia. Kolejni bohaterowie nie przestrzegają reguł życia społecznego i spotyka ich za to kara czasami niewspółmierna do winy. Bo co z tego, że Piotruś, chłopiec, który nie daje się uczesać, zamienia się w potwora, Piotrusia Czupiradło – skoro już Szymka znęcającego się nad zwierzętami dotkliwie gryzie pies, Hania, która bawi się zapałkami, ginie w płomieniach. Bohaterowi, który obgryzał paznokcie, krwawy krawiec obcina ręce. Za każdym razem, gdy dziecko w bajce sprzeciwia się ustalonym zasadom, spotyka je okrutna kara – fakt, że absurdalna, ale budząca obok strachu śmiech. Hoffmann nawiązuje do przekonania, że dzieci lubią się bać i potrzebują adrenaliny lekturowej dla rozrywki. Stoi to w sprzeczności z poglądami dzisiejszych pedagogów – i z aktualnymi trendami w literaturze czwartej – właśnie jako odskocznia od cukierkowych i bezpiecznych bajek może się sprawdzić.
„Złota różdżka, czyli bajki dla niegrzecznych dzieci” to popis graficzny Justyny Sokołowskiej, która rezygnuje z odzwierciedlania ponurych dosłowności, za to operuje symbolami, powiększeniami lub uzupełnieniami jednego rysunku. Komputerowe grafiki są tu proste i łączą się w serie charakterystyczne dla jednej bajki, odsuwają natomiast skojarzenia z dziecięcymi książeczkami. Są tu proste kształty i ujednolicona gama kolorów, żeby nie podsycać groźnych treści zbyt działającymi na pamięć i wyobraźnię ilustracjami. „Złota różdżka” to przywrócenie dzieciom literackiej klasyki w nowym opracowaniu. To odejście od prawienia morałów (raczej doprowadzanie tych morałów do komicznej ostateczności), odwrócenie typowych pouczeń. Bohaterowie z tomiku sprawdzają, dlaczego nie powinni trwać w niegrzeczności – ale takich efektów z pewnością się nie spodziewali.
czwartek, 11 maja 2017
Rafał Kosik: Amelia i Kuba. Tajemnica dębowej korony
Powergraph, Warszawa 2017.
W górze
O ile Felix, Net i Nika mogą sobie podróżować nawet po alternatywnych światach, o tyle ich młodsi koledzy, jedenastoletni Amelia i Kuba (wraz z młodszym rodzeństwem) rzadko ruszają się poza apartamentowiec. Nic dziwnego, skoro w obrębie Zamku dzieje się bardzo dużo. A w „Tajemnicy dębowej korony” Rafał Kosik dodatkowo komentuje aktualne histeryczne wycinanie drzew. Tymczasem to na starym dębie ocalanym przez kolejnych architektów znajduje się kolejna zagadka do rozwiązania.
Dąb u Kosika jest jak cały baśniowy świat. Wystarczy wspiąć się do jego korony, by liście odizolowały od sąsiedzkiego gwaru. Wśród gałęzi znajdują się jednak tajemnicze przedmioty, a nawet – jabłka. Kuba chce odkryć sekret dębu i przekonać się, co jeszcze skrywa korona – zwłaszcza że daje się w niej dojrzeć spróchniałą drabinkę. Do wyprawy trzeba się dobrze przygotować – wspinanie się kilkanaście metrów nad ziemią to nie rozrywka, którą pochwaliliby rodzice. I dlatego przygoda robi się jeszcze bardziej ciekawa. Dąb dla dzieci to obietnica zabawy – i to w kilku wymiarach, bo Amelia na przykład marzy o romantycznym czytaniu książek w hamaku. Niestety nowi sąsiedzi, zwłaszcza bezmyślne matki (ale i moherowa staruszka) uważają, że dąb zagraża bezpieczeństwu mieszkańców, zabiera miejsce na piaskownice i generalnie przeszkadza. Zbierają podpisy pod petycją, by drzewo ściąć. Kosik bardzo dobrze pokazuje typowe populistyczne hasła, pseudoargumenty, które tłum podchwyci równie chętnie, co bezrefleksyjnie. Doprowadza je do karykatury i ośmiesza zwolenników wycinki, pokazując dorosłym zalety posiadania drzewa na dziedzińcu. Dzieci przekonuje szaloną eskapadą i odkryciem na miarę Narnii. Korona dębu to prawdziwe królestwo. Najpierw jednak trzeba tam w ogóle dotrzeć.
W „Tajemnicy dębowej korony” Rafał Kosik rozwija marzenie Mi o własnym nieuczulającym zwierzątku. Już okładka zdradza, że będzie to małpka, Szympanna. Autor z właściwym sobie humorem pozwala bohaterce zdobyć zwierzę – a następnie udowadnia inteligencję Szympy na wiele sposobów. Ta postać zastępuje roboty i wynalazki z FNiN, a jest przy tym równie wdzięczna. Bez niej mali bohaterowie nie poradziliby sobie w trudnych sytuacjach. Szympa wprowadza nastrój beztroski i rozwiązuje sporo problemów. Odsuwa też dzieci od dorosłych – to kolejny temat, który trzeba utrzymać w sekrecie, bo nawet najbardziej wyrozumiali rodzice nie zrozumieliby obecności małpki w domu.
Ciekawie nakreśla też Rafał Kosik postać Emila, chłopca, który mieszka z dziadkiem-wynalazcą, a nie z rodzicami jak „normalni ludzie”. Pokazuje odbiorcom, jak podobna sytuacja może wpłynąć na przyjaźnie lub decyzje o odizolowaniu się. Emil przydaje się też autorowi do piętrzenia kolejnych zagadek. W tej atmosferze trochę rezygnuje Kosik z tematu uczuć między dziećmi, bardziej skupia się na dostarczaniu adrenaliny – i na satyrycznej walce o drzewo. Jak zawsze w serii, tak i tu dba o rozwijanie słownictwa czytelników. Mi prowadzi zeszyt z definicjami co bardziej skomplikowanych wyrazów, odbiorcy wyjaśnienia zyskują w przypisach, więc mogą poznać i utrwalić sobie nowe pojęcia, ale też skorzystać z rozwiązania stosowanego przez Mi. To sprawia, że „Tajemnica dębowej korony” ma walory edukacyjne, ale autor nie jawi się czytelnikom jako nudziarz. Rafał Kosik pisze z humorem i wprowadza własne pomysły, oderwane od mód w prozie dla dzieci. Nie ogląda się na innych, przez co może zaoferować czytelnikom historie nieschematyczne i ciekawe. Wie, jak zachęcić dzieci do czytania.
W górze
O ile Felix, Net i Nika mogą sobie podróżować nawet po alternatywnych światach, o tyle ich młodsi koledzy, jedenastoletni Amelia i Kuba (wraz z młodszym rodzeństwem) rzadko ruszają się poza apartamentowiec. Nic dziwnego, skoro w obrębie Zamku dzieje się bardzo dużo. A w „Tajemnicy dębowej korony” Rafał Kosik dodatkowo komentuje aktualne histeryczne wycinanie drzew. Tymczasem to na starym dębie ocalanym przez kolejnych architektów znajduje się kolejna zagadka do rozwiązania.
Dąb u Kosika jest jak cały baśniowy świat. Wystarczy wspiąć się do jego korony, by liście odizolowały od sąsiedzkiego gwaru. Wśród gałęzi znajdują się jednak tajemnicze przedmioty, a nawet – jabłka. Kuba chce odkryć sekret dębu i przekonać się, co jeszcze skrywa korona – zwłaszcza że daje się w niej dojrzeć spróchniałą drabinkę. Do wyprawy trzeba się dobrze przygotować – wspinanie się kilkanaście metrów nad ziemią to nie rozrywka, którą pochwaliliby rodzice. I dlatego przygoda robi się jeszcze bardziej ciekawa. Dąb dla dzieci to obietnica zabawy – i to w kilku wymiarach, bo Amelia na przykład marzy o romantycznym czytaniu książek w hamaku. Niestety nowi sąsiedzi, zwłaszcza bezmyślne matki (ale i moherowa staruszka) uważają, że dąb zagraża bezpieczeństwu mieszkańców, zabiera miejsce na piaskownice i generalnie przeszkadza. Zbierają podpisy pod petycją, by drzewo ściąć. Kosik bardzo dobrze pokazuje typowe populistyczne hasła, pseudoargumenty, które tłum podchwyci równie chętnie, co bezrefleksyjnie. Doprowadza je do karykatury i ośmiesza zwolenników wycinki, pokazując dorosłym zalety posiadania drzewa na dziedzińcu. Dzieci przekonuje szaloną eskapadą i odkryciem na miarę Narnii. Korona dębu to prawdziwe królestwo. Najpierw jednak trzeba tam w ogóle dotrzeć.
W „Tajemnicy dębowej korony” Rafał Kosik rozwija marzenie Mi o własnym nieuczulającym zwierzątku. Już okładka zdradza, że będzie to małpka, Szympanna. Autor z właściwym sobie humorem pozwala bohaterce zdobyć zwierzę – a następnie udowadnia inteligencję Szympy na wiele sposobów. Ta postać zastępuje roboty i wynalazki z FNiN, a jest przy tym równie wdzięczna. Bez niej mali bohaterowie nie poradziliby sobie w trudnych sytuacjach. Szympa wprowadza nastrój beztroski i rozwiązuje sporo problemów. Odsuwa też dzieci od dorosłych – to kolejny temat, który trzeba utrzymać w sekrecie, bo nawet najbardziej wyrozumiali rodzice nie zrozumieliby obecności małpki w domu.
Ciekawie nakreśla też Rafał Kosik postać Emila, chłopca, który mieszka z dziadkiem-wynalazcą, a nie z rodzicami jak „normalni ludzie”. Pokazuje odbiorcom, jak podobna sytuacja może wpłynąć na przyjaźnie lub decyzje o odizolowaniu się. Emil przydaje się też autorowi do piętrzenia kolejnych zagadek. W tej atmosferze trochę rezygnuje Kosik z tematu uczuć między dziećmi, bardziej skupia się na dostarczaniu adrenaliny – i na satyrycznej walce o drzewo. Jak zawsze w serii, tak i tu dba o rozwijanie słownictwa czytelników. Mi prowadzi zeszyt z definicjami co bardziej skomplikowanych wyrazów, odbiorcy wyjaśnienia zyskują w przypisach, więc mogą poznać i utrwalić sobie nowe pojęcia, ale też skorzystać z rozwiązania stosowanego przez Mi. To sprawia, że „Tajemnica dębowej korony” ma walory edukacyjne, ale autor nie jawi się czytelnikom jako nudziarz. Rafał Kosik pisze z humorem i wprowadza własne pomysły, oderwane od mód w prozie dla dzieci. Nie ogląda się na innych, przez co może zaoferować czytelnikom historie nieschematyczne i ciekawe. Wie, jak zachęcić dzieci do czytania.
środa, 10 maja 2017
Anna Karpińska: Odnajdę Cię
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Poszukiwania
Operuje Anna Karpińska tak już w literaturze kobiecej wyeksploatowanymi motywami, że aż dziwne, że jeszcze robi wrażenie na czytelniczkach. Do tego momentami powraca do własnych pomysłów z poprzednich książek, jakby uznała, że wyczerpała już wszystkie możliwości prowadzenia narracji. Być może ma to związek ze zbieraniem sił – Księgarnia pod Flisakiem to zakładana seria, w którą wprowadza tom „Odnajdę Cię” – a do literatury na wzór obyczajowego serialu najbardziej pasuje to, co już sprawdzone – więc i pożądane. Powtarzalność motywów odbija się w pewnej naiwności (zawsze zresztą w prozie Karpińskiej obecnej, ale na szczęście autorka robi, co może, żeby zatrzymać przy sobie odbiorczynie). W „Odnajdę Cię” wątek odziedziczonej księgarni to dopiero zapowiedź literackiego azylu, odpowiednik pensjonatu w małym górskim miasteczku. Na razie księgarnia przynosi też trochę problemów, ale pozwala na urwanie się ze schematu codzienności. Akcja toczy się jednocześnie w retrospekcjach i w teraźniejszości, u dwóch kobiet z różnych pokoleń. Bożena jako nastolatka w PRL-u zaszła w ciążę (po imprezie, z której nic nie pamiętała) – matka i ojczym pokierowali jej życiem tak, by uniknąć skandalu – dziewczyna mogła urodzić, ale córkę musiała natychmiast oddać do adopcji. Wiele późniejszych problemów i trosk tłumaczyć sobie będzie karą za zrealizowanie tego planu. Dagmara z kolei po rozwodzie usiłuje poukładać swoją codzienność, znaleźć sposób na krnąbrną dorosłą prawie córkę i małego synka, a wszystko pogodzić jeszcze z przejęciem części spadku po matce. Dowiaduje się przynajmniej, dlaczego siostra unika kontaktu z nią, a rodzicielka długo faworyzowała młodszą córkę.
Akcję Anna Karpińska rozwija dość przewidywalnie, ale w tego typu czytadłach w końcu nie o zaskoczenia chodzi, a o uczucia, a ich akurat autorka nie skąpi. Dba o to, by odbiorczynie kibicowały bohaterkom i razem z nimi przeżywały trudne sytuacje czy życiowe wyzwania. Stopniowo odsłania ich nadzieje i lęki (tu znów pojawia się kolejny obowiązkowy temat – rak u jednej z kobiet, ma się wrażenie, że w dzisiejszych obyczajówkach panuje jakaś epidemia), naświetla relacje na linii rodzice – dzieci oraz historie poszczególnych związków. Troszczy się to, by być blisko bohaterek, bo tylko tak może zaangażować w ich losy. W narracji stara się o transparentny styl (na początku zbyt ozdabiany imiesłowami). Zajmuje się wyłącznie stroną obyczajową, nigdy – polityką (pozwala na przykład postaciom otwarcie wyrażać poglądy, bez względu na ustrój). W PRL-u tworzy swoisty azyl – Bożena właściwie nie zna szarej rzeczywistości, bo za sprawą ojczyma niczego w domu nie brakuje. Anna Karpińska chce uniwersalności, a nie realnych kontekstów.
Chociaż tytuł serii będzie wyznacznikiem lekturowym, coraz łatwiej pogubić się w nazwach tomów – Karpińska stosuje tu niepotrzebne ogólniki (i to kierowane do drugiego człowieka – enigmatyczne, ale przez to też bezbarwne, trudne do zapamiętania). Warto by zdecydować się w tej kwestii na większą odwagę, żeby nie zniknąć na rynku wśród innych obyczajówek. Anna Karpińska ma już swoje wierne grono czytelniczek, a fakt, że proponuje im teraz cykl, świadczy o dobrym wyczuciu rynku. Gdyby jeszcze tylko autorka uwierzyła, że szablonowe tematy to nie jedyny sposób na przyciągnięcie uwagi. Fankom obyczajówek ta historia na pewno się spodoba – Karpińska ma swój charakterystyczny styl, a jej nastawienie na wzruszenia dobrze się sprawdza.
Poszukiwania
Operuje Anna Karpińska tak już w literaturze kobiecej wyeksploatowanymi motywami, że aż dziwne, że jeszcze robi wrażenie na czytelniczkach. Do tego momentami powraca do własnych pomysłów z poprzednich książek, jakby uznała, że wyczerpała już wszystkie możliwości prowadzenia narracji. Być może ma to związek ze zbieraniem sił – Księgarnia pod Flisakiem to zakładana seria, w którą wprowadza tom „Odnajdę Cię” – a do literatury na wzór obyczajowego serialu najbardziej pasuje to, co już sprawdzone – więc i pożądane. Powtarzalność motywów odbija się w pewnej naiwności (zawsze zresztą w prozie Karpińskiej obecnej, ale na szczęście autorka robi, co może, żeby zatrzymać przy sobie odbiorczynie). W „Odnajdę Cię” wątek odziedziczonej księgarni to dopiero zapowiedź literackiego azylu, odpowiednik pensjonatu w małym górskim miasteczku. Na razie księgarnia przynosi też trochę problemów, ale pozwala na urwanie się ze schematu codzienności. Akcja toczy się jednocześnie w retrospekcjach i w teraźniejszości, u dwóch kobiet z różnych pokoleń. Bożena jako nastolatka w PRL-u zaszła w ciążę (po imprezie, z której nic nie pamiętała) – matka i ojczym pokierowali jej życiem tak, by uniknąć skandalu – dziewczyna mogła urodzić, ale córkę musiała natychmiast oddać do adopcji. Wiele późniejszych problemów i trosk tłumaczyć sobie będzie karą za zrealizowanie tego planu. Dagmara z kolei po rozwodzie usiłuje poukładać swoją codzienność, znaleźć sposób na krnąbrną dorosłą prawie córkę i małego synka, a wszystko pogodzić jeszcze z przejęciem części spadku po matce. Dowiaduje się przynajmniej, dlaczego siostra unika kontaktu z nią, a rodzicielka długo faworyzowała młodszą córkę.
Akcję Anna Karpińska rozwija dość przewidywalnie, ale w tego typu czytadłach w końcu nie o zaskoczenia chodzi, a o uczucia, a ich akurat autorka nie skąpi. Dba o to, by odbiorczynie kibicowały bohaterkom i razem z nimi przeżywały trudne sytuacje czy życiowe wyzwania. Stopniowo odsłania ich nadzieje i lęki (tu znów pojawia się kolejny obowiązkowy temat – rak u jednej z kobiet, ma się wrażenie, że w dzisiejszych obyczajówkach panuje jakaś epidemia), naświetla relacje na linii rodzice – dzieci oraz historie poszczególnych związków. Troszczy się to, by być blisko bohaterek, bo tylko tak może zaangażować w ich losy. W narracji stara się o transparentny styl (na początku zbyt ozdabiany imiesłowami). Zajmuje się wyłącznie stroną obyczajową, nigdy – polityką (pozwala na przykład postaciom otwarcie wyrażać poglądy, bez względu na ustrój). W PRL-u tworzy swoisty azyl – Bożena właściwie nie zna szarej rzeczywistości, bo za sprawą ojczyma niczego w domu nie brakuje. Anna Karpińska chce uniwersalności, a nie realnych kontekstów.
Chociaż tytuł serii będzie wyznacznikiem lekturowym, coraz łatwiej pogubić się w nazwach tomów – Karpińska stosuje tu niepotrzebne ogólniki (i to kierowane do drugiego człowieka – enigmatyczne, ale przez to też bezbarwne, trudne do zapamiętania). Warto by zdecydować się w tej kwestii na większą odwagę, żeby nie zniknąć na rynku wśród innych obyczajówek. Anna Karpińska ma już swoje wierne grono czytelniczek, a fakt, że proponuje im teraz cykl, świadczy o dobrym wyczuciu rynku. Gdyby jeszcze tylko autorka uwierzyła, że szablonowe tematy to nie jedyny sposób na przyciągnięcie uwagi. Fankom obyczajówek ta historia na pewno się spodoba – Karpińska ma swój charakterystyczny styl, a jej nastawienie na wzruszenia dobrze się sprawdza.
wtorek, 9 maja 2017
Czesław Czapliński: Jak fotografować cyfrowo
Świat Książki, Warszawa 2017.
Podpowiedzi
Chociaż na rynku wydawniczym mnóstwo jest bogato ilustrowanych, niemal albumowych poradników fotograficznych, Czesław Czapliński nie będzie mieć problemu z dotarciem do szerokiego grona odbiorców. Dzisiaj cyfrowo fotografują wszyscy, a popularność serwisów społecznościowych jeszcze zachęca do pogłębiania umiejętności w tej dziedzinie. Tom Czaplińskiego przygotowany został z myślą o amatorach fotografii – i posiadaczach aparatów, bez względu na to, czy to sprzęt profesjonalny, mieszczące się w kieszeni kompakty czy aparaty w telefonach komórkowych. Autor zdaje sobie sprawę z podstawowych i najczęstszych wyzwań, książkę opiera na zestawie pytań często zadawanych fotografom – ale wie też, jakich informacji amatorzy robienia zdjęć szukają. Odrzuca wszelkie „nudy” (z punktu widzenia przypadkowych czytelników, oczywiście) teoretyczne – uważa, że aby robić dobre zdjęcia, nie trzeba znać się na budowie aparatu. Może dzięki temu od razu przejść do konkretów, czyli powodów, dla których odbiorcy będą po tę publikację sięgać.
Tom dzieli się na dwie części, pierwsza dotyczy robienia zdjęć, druga – obrabiania ich w Photoshopie. W obu przypadkach autor zaczyna od wątpliwości podstawowych, czyli doboru sprzętu. Najpierw omawia kilka wybranych modeli aparatów (oraz akcesoriów, których sam używa), podpowiadając, na jakie parametry zwracać uwagę w zależności od potrzeb – to idealny punkt wyjścia dla tych, którzy zakup mają przed sobą, bo dzięki tym wskazówkom dowiedzą się, jak nie wpaść w marketingowe pułapki producentów sprzętu. W drugiej części wstępem jest wybór komputera, kalibrowanie monitora czy robienie kopii zapasowych. Cierpliwie Czesław Czapliński przypomina o podstawach: naładowanym zapasowym akumulatorze czy sformatowanej karcie pamięci. Uczy, jak zachowywać się przy tworzeniu portretów, a jak przy reportażach, podpowiada, jak przygotować się do robienia zdjęć krajobrazów czy miejsc. Zamiast ogólnikowych uwag przedstawia rzeczywiste problemy do rozwiązania. Często odwołuje się do własnych doświadczeń, a kilka razy je rozwija: opisuje na przykład fotografowanie Michaela Jacksona czy ogród zamknięty u wizytek, zabiera na wycieczkę do Łazienek i pokazuje fotografowanie kwiatów. Z takich opowieści można czasem dowiedzieć się więcej niż z precyzyjnie cyzelowanych przykładów. Praktyka – już w formie porad, odpowiedzi na rzeczowe pytania – dominuje w drugiej części. Tutaj autor uczy, jak korzystać z narzędzi do obróbki graficznej i jak pracować nad zdjęciami, żeby osiągnąć najlepsze efekty. Jest to niemal prezentacja, z czytelnymi zrzutami ekranowymi czy rejestrem funkcji: zestaw z przejrzystym spisem treści, zawsze można więc sięgnąć do tomu w poszukiwaniu rozwiązania. Czesław Czapliński tłumaczy też, jak przedstawiać swoje zdjęcia innym. Nie zajmuje się za to przesadnie szczegółowo choćby zasadami kompozycji – tu wybiera kilka tricków przydatnych w pracy, już bardziej interesuje go światło w fotografii – ale zdaje sobie sprawę z tego, że wszystko zależy od indywidualnych upodobań odbiorców, więc nie narzuca im sposobów działania, a podpowiada najlepsze.
Przywołuje też sporo zdjęć – pokazowych, dla zilustrowania tego, o czym pisze – ale i funkcjonujących jako inspiracje czy podpowiedzi. I tu pojawia się zasadnicza różnica między tomem „Jak fotografować cyfrowo” a poradnikami zachodnimi. Tu zdjęcia (nie zawsze w najlepszej rozdzielczości, co widać po spikselowanych powiększeniach) są skromnie wtapiane w kolumny, niezbyt duże – mimo że książka wydana jest albumowo, na kredowym papierze. Czaplińskiemu nie zależy na olśniewaniu odbiorców ujęciami, woli zwracać się do tych, którzy już zachwycili się możliwościami fotografii cyfrowej i którzy chcą tworzyć własne zestawienia zdjęć. Uczy na przykładach, ale nie narzuca rozwiązań, przypomina o szukaniu własnej drogi. „Jak fotografować cyfrowo” to poradnik dla niecierpliwych, ceniących uwagi fachowca. Książka, która przydaje się na różnych etapach zaawansowania.
Podpowiedzi
Chociaż na rynku wydawniczym mnóstwo jest bogato ilustrowanych, niemal albumowych poradników fotograficznych, Czesław Czapliński nie będzie mieć problemu z dotarciem do szerokiego grona odbiorców. Dzisiaj cyfrowo fotografują wszyscy, a popularność serwisów społecznościowych jeszcze zachęca do pogłębiania umiejętności w tej dziedzinie. Tom Czaplińskiego przygotowany został z myślą o amatorach fotografii – i posiadaczach aparatów, bez względu na to, czy to sprzęt profesjonalny, mieszczące się w kieszeni kompakty czy aparaty w telefonach komórkowych. Autor zdaje sobie sprawę z podstawowych i najczęstszych wyzwań, książkę opiera na zestawie pytań często zadawanych fotografom – ale wie też, jakich informacji amatorzy robienia zdjęć szukają. Odrzuca wszelkie „nudy” (z punktu widzenia przypadkowych czytelników, oczywiście) teoretyczne – uważa, że aby robić dobre zdjęcia, nie trzeba znać się na budowie aparatu. Może dzięki temu od razu przejść do konkretów, czyli powodów, dla których odbiorcy będą po tę publikację sięgać.
Tom dzieli się na dwie części, pierwsza dotyczy robienia zdjęć, druga – obrabiania ich w Photoshopie. W obu przypadkach autor zaczyna od wątpliwości podstawowych, czyli doboru sprzętu. Najpierw omawia kilka wybranych modeli aparatów (oraz akcesoriów, których sam używa), podpowiadając, na jakie parametry zwracać uwagę w zależności od potrzeb – to idealny punkt wyjścia dla tych, którzy zakup mają przed sobą, bo dzięki tym wskazówkom dowiedzą się, jak nie wpaść w marketingowe pułapki producentów sprzętu. W drugiej części wstępem jest wybór komputera, kalibrowanie monitora czy robienie kopii zapasowych. Cierpliwie Czesław Czapliński przypomina o podstawach: naładowanym zapasowym akumulatorze czy sformatowanej karcie pamięci. Uczy, jak zachowywać się przy tworzeniu portretów, a jak przy reportażach, podpowiada, jak przygotować się do robienia zdjęć krajobrazów czy miejsc. Zamiast ogólnikowych uwag przedstawia rzeczywiste problemy do rozwiązania. Często odwołuje się do własnych doświadczeń, a kilka razy je rozwija: opisuje na przykład fotografowanie Michaela Jacksona czy ogród zamknięty u wizytek, zabiera na wycieczkę do Łazienek i pokazuje fotografowanie kwiatów. Z takich opowieści można czasem dowiedzieć się więcej niż z precyzyjnie cyzelowanych przykładów. Praktyka – już w formie porad, odpowiedzi na rzeczowe pytania – dominuje w drugiej części. Tutaj autor uczy, jak korzystać z narzędzi do obróbki graficznej i jak pracować nad zdjęciami, żeby osiągnąć najlepsze efekty. Jest to niemal prezentacja, z czytelnymi zrzutami ekranowymi czy rejestrem funkcji: zestaw z przejrzystym spisem treści, zawsze można więc sięgnąć do tomu w poszukiwaniu rozwiązania. Czesław Czapliński tłumaczy też, jak przedstawiać swoje zdjęcia innym. Nie zajmuje się za to przesadnie szczegółowo choćby zasadami kompozycji – tu wybiera kilka tricków przydatnych w pracy, już bardziej interesuje go światło w fotografii – ale zdaje sobie sprawę z tego, że wszystko zależy od indywidualnych upodobań odbiorców, więc nie narzuca im sposobów działania, a podpowiada najlepsze.
Przywołuje też sporo zdjęć – pokazowych, dla zilustrowania tego, o czym pisze – ale i funkcjonujących jako inspiracje czy podpowiedzi. I tu pojawia się zasadnicza różnica między tomem „Jak fotografować cyfrowo” a poradnikami zachodnimi. Tu zdjęcia (nie zawsze w najlepszej rozdzielczości, co widać po spikselowanych powiększeniach) są skromnie wtapiane w kolumny, niezbyt duże – mimo że książka wydana jest albumowo, na kredowym papierze. Czaplińskiemu nie zależy na olśniewaniu odbiorców ujęciami, woli zwracać się do tych, którzy już zachwycili się możliwościami fotografii cyfrowej i którzy chcą tworzyć własne zestawienia zdjęć. Uczy na przykładach, ale nie narzuca rozwiązań, przypomina o szukaniu własnej drogi. „Jak fotografować cyfrowo” to poradnik dla niecierpliwych, ceniących uwagi fachowca. Książka, która przydaje się na różnych etapach zaawansowania.
Subskrybuj:
Posty (Atom)