Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Ważna misja
Jacek Inglot posługuje się charakterystycznym dla baśni motywem. Małoletnia bohaterka, Eri, ma do wypełnienia ważną misję. Na razie pilnie uczy się zielarstwa od szeptuchy: podgląda jej zaklęcia i sprawdza, która roślina do czego się nadaje. Wie, że kiedyś będzie wykorzystywać zdobyte umiejętności w praktyce, ale nie spodziewa się, że nastąpi to tak szybko. Pewnego dnia jej młodszy braciszek, dziecko, którym Eri miała się opiekować pod nieobecność rodziców, zostaje uprowadzony przez południce. Te istoty mają swoje powody, żeby porwać chłopca, ma to związek z przeszłością i historią, którą Eri poznaje od bliskich. To jednak oznacza, że dużo trudniej będzie znaleźć malca. Dorośli nie winią Eri: sami powinni zadbać o bezpieczeństwo swoich pociech. Robią dobre miny do złej gry, tak, żeby dziewczynka nie miała wyrzutów sumienia. Jednak Eri doskonale wie, że tylko jej może udać się odbicie chłopca z rąk południc: tylko ona włada magią w stopniu wystarczającym do wyruszenia na przedziwną misję. Pod nieobecność nauczycielki-szeptuchy Eri musi podejmować radykalne decyzje. Wymyka się rodzicom i wyrusza na poszukiwania. Na szczęście nie jest sama: chociaż nikt nie popierał jej planu, na początku drogi do bohaterki dołącza Miko, gawędziarz i poszukiwacz ciekawych historii. Chce zajmować się zawodowo opowiadaniem: w tym celu musi poznawać jak najwięcej możliwych fabuł i ciekawych osób, które będzie mógł później wykorzystywać jako pożywkę dla wyobraźni. Samotna dziewczynka ruszająca na pojedynek ze stadem południc wydaje się wystarczająco niezwykła, żeby inspirować. To początek całkiem ładnej przyjaźni.
Jacek Inglot w przygodach Eri nie stawia na nowatorskie rozwiązania. Wybiera klasykę i schemat dość przewidywalny. Najpierw sprawia, że dziecko odłącza się od bliskich, by samodzielnie stawiać czoła niebezpieczeństwom: to warunek niezbędny do wejścia w proces dojrzewania. Eri na razie jeszcze jest zależna od starszych, ale szybko nauczy się dbać o siebie. Kolejnym etapem w opowieści staje się droga: bohaterka przemierza świat, żeby wypełniać wyznaczane jej zadania. Na początek musi znaleźć pewną czarodziejkę, która wyposaży ją na dalszą drogę. Następne wyzwania pojawią się z czasem. Nie zabraknie w tej opowieści baśniowych istot i postaci z wierzeń oraz legend – Jacek Inglot uruchamia całe przestrzenie obecne w fantastyce, żeby zrelacjonować przygody małej dziewczynki. Owszem, zakorzenia historię mocno w ludowych bajaniach, przywołuje sporo różnych typów postaci – automatycznie ucząc odbiorców, z jakimi bohaterami mogą się spotkać w literaturze. Sama akcja nie będzie za bardzo zaskakiwać, zwłaszcza gdy na rynku fantastyki królują schematyczne powieści, układane według jasno określonego szablonu. Inglot zapewnia odbiorcom tradycję w najlepszym ujęciu, nie będzie nikogo szokował, nie będzie też eksperymentował z formą. Kto polubi przygody Eri – ten najprawdopodobniej kieruje się zamiłowaniem do porządku, do klasyki i do przejrzystości narracyjnej.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
środa, 31 lipca 2019
rozmowa z Wojciechem Pszoniakiem
Wystarczy jeden widz
rozmowa z Wojciechem Pszoniakiem
Sztajgerowy Cajtung: „Ja wam, k…, pokażę, że będę aktorem!”. Mocne słowa skierował Pan kiedyś do komisji egzaminacyjnej. Czy była w tym chęć zaistnienia, zapadnięcia im w pamięć? Skąd w młodym człowieku pewność, że tak się stanie?
Wojciech Pszoniak: Może nie byłem pewny, że tak się stanie. To była moja reakcja na to, że nie dali mi do końca szansy na egzaminie zaistnieć. W związku z tym był to pewnego rodzaju mój desperacki krzyk. Miałem poczucie, że nie poświęcili mi wystarczająco dużo uwagi. Każdy egzamin, szczególnie w artystycznych dziedzinach, jest sprawą bardzo delikatną. Oni się mną, najprościej mówiąc, nie zainteresowali. Przyjęli na ten rok ludzi, których nazwiska dzisiaj nic by Pani nie powiedziały. Może to była wina zmęczenia, jestem przecież pedagogiem, wiem, jak na egzaminach człowiek się męczy… ale to wielka odpowiedzialność. Nie można odpoczywać sobie w momencie, gdy decyduje się o życiu młodych ludzi: bo to jest element decyzji za młodego człowieka, którym wtedy byłem. Ale w związku z tym, że dali mi szansę, żebym zrozumiał, że jestem mocny i nie dam się, mogę im za to podziękować.
Sz. C.: Twierdzi Pan, że „nie można być dobrym aktorem bez dotknięcia życia”. A jak jest w odwrotną stronę? Czy aktorstwo czegoś uczy, jakoś przydaje się w codziennych sprawach?
W. P.: Myślę, że to zależy od roli i od postaci, jaką się gra. Oczywiście nie mówię o pseudoaktorstwie serialowym czy nawet filmowym, bo w filmach nie ma już dzisiaj sztuki aktorskiej. Sztuka aktorska, jeżeli istnieje, istnieje tylko w teatrze, nie ma innej możliwości… Aktorstwo nie pomaga, bo czy malarzowi pomaga, że maluje? Nie pomaga na takim poziomie myślenia, jeżeli to nie jest robienie min. Bo jeśli ktoś robi miny, to robi miny też w życiu. W drugą stronę to nie działa.
Sz. C.: Gra Pan na różnych instrumentach, między innymi na oboju, klarnecie czy werblu. Jak muzyka przekłada się na to, co Pan robi na scenie?
W. P.: Z muzyką jestem związany, oczywiście teraz już mniej gram, mam mniej okazji, przecież tu trzeba ćwiczyć. Ale matka prowadziła mnie od dzieciństwa do opery. na koncerty, w takiej atmosferze się wychowałem i nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Jako dziecko poszedłem do szkoły muzycznej, muzyka jest stale obecna w moim życiu. Bardzo często zapraszają mnie na czytanie różnego rodzaju tekstów z orkiestrą symfoniczną czy poematów w filharmonii: to część mojego życia artystycznego.
Sz. C.: Teraz będzie pytanie z wysokiego C: ten zawód to dla Pana rzemiosło czy powołanie? Jakie wartości chce Pan przez niego przekazywać?
W. P.: To w ogóle nie jest dla mnie zawód, unikam tego słowa. Zawodowy musi być stolarz, ślusarz, chirurg, pilot samolotu. W sztuce nie ma zawodów. Dzisiaj świat zwariował, zrobił ze wszystkiego produkt, w związku z tym mamy też do czynienia z aktorami-produktami, których popularność przynosi pieniądze: ale to nie ma nic wspólnego ze sztuką. Nie można być zawodowym księdzem ani zawodowym poetą. W sztuce aktorskiej też istnieje natchnienie, aktorzy potrafią być artystami. Pianista może grać na fortepianie, ale nie być artystą. Tak dzieje się, kiedy nie ma indywidualnego, osobistego wkładu w to, co się robi. Nie uważam się za zawodowego aktora. Zawodowi aktorzy to ci, którzy robią reklamy, muszą wypowiedzieć swoje kwestie szybko, wolno, albo zrobić coś w odpowiednim czasie. W sztuce nie ma zawodu, mówi się „zawód”, bo z tego się żyje, ale przecież poeta pisze wiersze, kiedy ma natchnienie, a nie piętnaście wierszy miesięcznie, żeby zarobić pieniądze. W taki sposób to traktuję.
Sz. C.: Gra Pan w różnych językach: po polsku, po angielsku, po francusku i niemiecku. Czy takie granie w różnych językach wymusza na aktorze jakąś zmianę podejścia, czy są różne chwyty do stosowania, albo sposoby oddziaływania na widownię w zależności od kraju?
W. P.: Jesteśmy w zasięgu kultury europejskiej, więc nie ma różnych kodów kulturowych, które zmuszałyby aktora do kompletnie innego podejścia. Repertuar jest podobny. Dotyka się tu rzemiosła, bo żeby być artystą, trzeba umieć grać. Zanim profesor wiolonczeli zostanie wielkim artystą, musi przejść etap tak zwanego zawodu, czyli rzemiosła: musi odpowiednio umieć zagrać: szybko, wolno, głośniej, ciszej. Z językiem jest tak samo: musi Pani nauczyć się języka w taki sposób, żeby nie drażnił, nie przeszkadzał ludziom w przyjmowaniu tego, co Pani będzie gotowa artystycznie przekazać.
Sz. C.: Monodram to gatunek trudny dla aktora, a od widzów w Belfrze wymaga skupienia. Czego oczekuje Pan od swojej publiczności?
W. P.: To jest mój jedyny partner. Istnieje bardzo silny związek widza z aktorem, ja tego potrzebuję i widz tak samo, żeby wytrzymać półtorej godziny… Wie Pani, ja nie jestem Dodą, nie jestem młodą dziewczyną, publiczność nie przychodzi na mnie, żeby się pozachwycać moją urodą, tylko żeby się czegoś dowiedzieć z tej sztuki i z tej roli. Od widza wymaga Belfer zatem uwagi. Potrzebny jest widz, który wie, po co przychodzi. Dzisiaj nie jest to częste, bo ludzie są przyzwyczajeni do różnych medialnych rzeczy, a monodram jest formą skromną, trudną, ale wdzięczną, jeśli jest dobrze zrobiony. Jest wdzięczny i dla aktora, i dla widza. Po spektaklu aktor może mieć wielką satysfakcję, ale widz również.
Sz. C.: Sporo Pan mówi o szacunku do zawodu aktora, a dzisiaj to rzadkie zjawisko. W czym powinno się objawiać? Czy aktor powinien walczyć o to, żeby go dostrzegali, czy postawić na cierpliwość i czekać, aż się uszlachetni z czasem?
W. P.: W ogóle nie powinien się tym zajmować. Jak to w życiu: są ludzie, którzy mają pasję i tacy, którzy pasji nie mają. Jeżeli ma się coś do powiedzenia w tym, co się robi, a dotyczy to nie tylko aktorstwa, a wszystkiego, jeżeli nie jest się jedynie wykonawcą, to jest to pewna filozofia życia, wrażliwość, stosunek do życia i do ludzi, uczenie się rozumienia drugiego człowieka. Aktorstwo nie jest udawaniem czegokolwiek, tylko próbą zrozumienia człowieka, postaci, którą się gra, którą się tworzy. To wiąże się z etyką. Tak jak istnieje etyka duchownego, któremu pewnych rzeczy nie wypada robić, etyka lekarza, tak istnieje etyka artysty. Aktora, który, jeśli posiada poczucie wartości i szuka sensu w tym, co robi, też od razu ma określony w ten sposób punkt widzenia. Nie będzie brał szmiry, nie będzie robił czegoś tylko dla pieniędzy, nie będzie robił byle czego, będzie podchodził do pracy poważnie. To automatycznie wytwarza pewien kod postępowania.
Sz. C.: Na scenie lubi Pan być poważny i dramatyczny, ale też uwielbia błaznować. Jaki rodzaj śmiechu jest Panu w spektaklach najbardziej bliski?
W. P.: Mogę powiedzieć, jaki jest najbardziej odległy i denerwujący… Rechot. Nienawidzę rechotu. W dzisiejszych czasach, mówię o Polsce, ten rechot jest dominujący: to dlatego, że ludzie nie mają czasu, jest niska kultura kabaretów. Śmiech jest mądry, jest potrzebny, Pan Bóg stworzył człowieka, żeby się śmiał, nie dlatego, że miał taki kaprys, ale dlatego, że śmiech jest ważny. Człowiek się śmieje, patrząc na filmy Chaplina czy Bustera Keatona i to jest mądry śmiech. Ale jest też głupi śmiech, czyli tak zwany rechot, w którym o nich nie chodzi. Śmiech przecież może poruszać i wzruszać. I taki śmiech jest mi bliski.
Sz. C.: Belfra gra Pan już od piętnastu lat. Jak zmienia się ten spektakl, jeśli w ogóle?
W. P.: Zmienia się. Teatr ma to w sobie, że może nie jest wieczny, ale jest żywy. Nie gram Belfra regularnie, więc nie mam rutyny. To wspaniały, inteligentny, mądry, śmieszny momentami i tragiczny tekst, który mi pozwala na utrzymanie świeżości. Jak się zmienia, to nie ja mogę powiedzieć, ale zmienia się wraz ze mną, myślę, że piętnaście lat temu był trochę inny. Dalej jest tekstem mądrym, nic z niego nie wyparowuje. Jest żywy, publiczność, która do tej pory to oglądała, przyjmuje go bardzo pozytywnie.
Sz. C.: A czy dzięki Belfrowi jakiś aspekt rzeczywistości stał się dla Pana bardziej zrozumiały?
W. P.: Może nie zrozumiały, ale… aktor może tu uczestniczyć w życiu, obserwując je. Belfer napisany jest bardzo mądrze przez profesora, który wie, co to znaczy być nauczycielem. Myślę, że zawarł tu swoje przeżycia i swoje doświadczenie. Ja też jestem pedagogiem, nie w szkole, nie w liceum, ale też jest to niezwykle ważna praca z młodzieżą. Szkoła to bardzo znaczący moment dla młodego człowieka, powstają tam niezwykłe związki z innymi ludźmi, zapadają istotne decyzje. Pamiętamy wszystkich swoich ulubionych nauczycieli, tych, których ceniliśmy, ale pamiętamy też tych, którzy nie byli dla nas mili i nie dali nam tego wszystkiego. Podstawowe komórki w życiu młodego człowieka to dom i szkoła, dlatego przywiązuję do tego taką wagę. Pamiętam moje przeżycia jako ucznia i próbuję to w roli zmieścić. Sz. C.: A jakiś konkretny nauczyciel na Pana wpłynął? Pamięta Pan swoich belfrów?
W. P.: Miałem wspaniałego polonistę, mądrego i spokojnego, wspaniałego historyka, matematyka, w liceum muzycznym profesora oboju… Profesor jest bardzo ważny, bardzo często może uszkodzić młodego człowieka, łatwo to zrobić. Miałem też w szkole podstawowej matematyka, który był antypatyczny i niemiły, pamiętam jego twarz. Może sam był nieszczęśliwy i przekazywał to, świadomie czy nieświadomie, uczniom, nie kochał ich. Bo ucznia trzeba kochać, nie miłością udawaną, tylko tak, jak Korczak kochał dzieci. To specjalny związek, trzeba mieć poczucie wielkiej odpowiedzialności.
Sz. C.: A jakim Pan chce być nauczycielem dla swoich studentów? Czego ich nauczyć w pierwszej kolejności?
W. P.: Przede wszystkim ich otworzyć i uwrażliwić na to, co życie niesie. A życie jest nieprzewidywalne, nie do wyreżyserowania. Trzeba ich uodpornić na zło, ale też uwrażliwić na dobro, na to, że życie jest piękne i świat jest piękny, chociaż momentami trudno w to uwierzyć. Trzeba życie przeżyć z takim poczuciem, że się go nie zmarnowało, to jest najważniejsze. Reszta to kwestia losu i przypadków.
Sz. C.: Belfer jest prezentowany w wielkich miastach i małych ośrodkach. Czy widzi Pan różnicę w odbieraniu go przez publiczność? A może liczy się wiek?
W. P.: Nie. Tu przychodzi publiczność, która, mam wrażenie, wie, po co przychodzi. Przede wszystkim ja nie jestem medialnym, serialowym aktorem, nie czuję popularności. Popularność potrafi psuć i nie jest tak bardzo potrzebna: przydaje się tym, którzy zarabiają pieniądze na popularnych aktorach. Wystarczy na sali jeden widz, który wie, po co przyszedł i aktor, który wie, po co do niego mówi i po co gra. W związku z tym bardzo lubię w małych ośrodkach spotykać się z ludźmi, bliska jest mi kultura: nie ta oficjalna, tylko ta, która się rodzi w malutkich miejscach, w szkołach, małych miasteczkach. Nie w Warszawie czy w Krakowie, a tam, gdzie nauczyciele i ludzie zajmujący się kulturą wykonują niezwykłą robotę. Ja to czuję, jestem bardzo szczęśliwy, kiedy spotykam takich ludzi, cieszę się, że jest w nich ta potrzeba przeżywania rzeczy wartościowych, na tak zwanej „prowincji”.
Sz. C.: Na jaki element warsztatu aktorskiego wyczulał się Pan specjalnie? Czy jakiś konkretny wiązał się z odniesieniem sukcesu w aktorstwie?
W. P.: Nigdy o tym nie myślałem i w ogóle się nie zajmowałem sukcesami. Sukces jest wtedy, gdy ja uznam, że coś jest dla mnie ważne. To, co piszą, bardzo często, dzisiaj szczególnie, polega na płytkości i szybkości oceny aktorów… dziennikarze nie znają się na sztuce aktorskiej, więc mylą wszystko. Nie przejmuję się tym, po prostu robię swoje i nad sukcesami nigdy się nie zastanawiałem, bo nie ma to żadnego wpływu na to, co myślę o świecie, o życiu i o człowieku.
Sz. C.: I to bardzo ładna puenta. Dziękuję za rozmowę.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego "Sztajgerowy Cajtung"
rozmowa z Wojciechem Pszoniakiem
Sztajgerowy Cajtung: „Ja wam, k…, pokażę, że będę aktorem!”. Mocne słowa skierował Pan kiedyś do komisji egzaminacyjnej. Czy była w tym chęć zaistnienia, zapadnięcia im w pamięć? Skąd w młodym człowieku pewność, że tak się stanie?
Wojciech Pszoniak: Może nie byłem pewny, że tak się stanie. To była moja reakcja na to, że nie dali mi do końca szansy na egzaminie zaistnieć. W związku z tym był to pewnego rodzaju mój desperacki krzyk. Miałem poczucie, że nie poświęcili mi wystarczająco dużo uwagi. Każdy egzamin, szczególnie w artystycznych dziedzinach, jest sprawą bardzo delikatną. Oni się mną, najprościej mówiąc, nie zainteresowali. Przyjęli na ten rok ludzi, których nazwiska dzisiaj nic by Pani nie powiedziały. Może to była wina zmęczenia, jestem przecież pedagogiem, wiem, jak na egzaminach człowiek się męczy… ale to wielka odpowiedzialność. Nie można odpoczywać sobie w momencie, gdy decyduje się o życiu młodych ludzi: bo to jest element decyzji za młodego człowieka, którym wtedy byłem. Ale w związku z tym, że dali mi szansę, żebym zrozumiał, że jestem mocny i nie dam się, mogę im za to podziękować.
Sz. C.: Twierdzi Pan, że „nie można być dobrym aktorem bez dotknięcia życia”. A jak jest w odwrotną stronę? Czy aktorstwo czegoś uczy, jakoś przydaje się w codziennych sprawach?
W. P.: Myślę, że to zależy od roli i od postaci, jaką się gra. Oczywiście nie mówię o pseudoaktorstwie serialowym czy nawet filmowym, bo w filmach nie ma już dzisiaj sztuki aktorskiej. Sztuka aktorska, jeżeli istnieje, istnieje tylko w teatrze, nie ma innej możliwości… Aktorstwo nie pomaga, bo czy malarzowi pomaga, że maluje? Nie pomaga na takim poziomie myślenia, jeżeli to nie jest robienie min. Bo jeśli ktoś robi miny, to robi miny też w życiu. W drugą stronę to nie działa.
Sz. C.: Gra Pan na różnych instrumentach, między innymi na oboju, klarnecie czy werblu. Jak muzyka przekłada się na to, co Pan robi na scenie?
W. P.: Z muzyką jestem związany, oczywiście teraz już mniej gram, mam mniej okazji, przecież tu trzeba ćwiczyć. Ale matka prowadziła mnie od dzieciństwa do opery. na koncerty, w takiej atmosferze się wychowałem i nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Jako dziecko poszedłem do szkoły muzycznej, muzyka jest stale obecna w moim życiu. Bardzo często zapraszają mnie na czytanie różnego rodzaju tekstów z orkiestrą symfoniczną czy poematów w filharmonii: to część mojego życia artystycznego.
Sz. C.: Teraz będzie pytanie z wysokiego C: ten zawód to dla Pana rzemiosło czy powołanie? Jakie wartości chce Pan przez niego przekazywać?
W. P.: To w ogóle nie jest dla mnie zawód, unikam tego słowa. Zawodowy musi być stolarz, ślusarz, chirurg, pilot samolotu. W sztuce nie ma zawodów. Dzisiaj świat zwariował, zrobił ze wszystkiego produkt, w związku z tym mamy też do czynienia z aktorami-produktami, których popularność przynosi pieniądze: ale to nie ma nic wspólnego ze sztuką. Nie można być zawodowym księdzem ani zawodowym poetą. W sztuce aktorskiej też istnieje natchnienie, aktorzy potrafią być artystami. Pianista może grać na fortepianie, ale nie być artystą. Tak dzieje się, kiedy nie ma indywidualnego, osobistego wkładu w to, co się robi. Nie uważam się za zawodowego aktora. Zawodowi aktorzy to ci, którzy robią reklamy, muszą wypowiedzieć swoje kwestie szybko, wolno, albo zrobić coś w odpowiednim czasie. W sztuce nie ma zawodu, mówi się „zawód”, bo z tego się żyje, ale przecież poeta pisze wiersze, kiedy ma natchnienie, a nie piętnaście wierszy miesięcznie, żeby zarobić pieniądze. W taki sposób to traktuję.
Sz. C.: Gra Pan w różnych językach: po polsku, po angielsku, po francusku i niemiecku. Czy takie granie w różnych językach wymusza na aktorze jakąś zmianę podejścia, czy są różne chwyty do stosowania, albo sposoby oddziaływania na widownię w zależności od kraju?
W. P.: Jesteśmy w zasięgu kultury europejskiej, więc nie ma różnych kodów kulturowych, które zmuszałyby aktora do kompletnie innego podejścia. Repertuar jest podobny. Dotyka się tu rzemiosła, bo żeby być artystą, trzeba umieć grać. Zanim profesor wiolonczeli zostanie wielkim artystą, musi przejść etap tak zwanego zawodu, czyli rzemiosła: musi odpowiednio umieć zagrać: szybko, wolno, głośniej, ciszej. Z językiem jest tak samo: musi Pani nauczyć się języka w taki sposób, żeby nie drażnił, nie przeszkadzał ludziom w przyjmowaniu tego, co Pani będzie gotowa artystycznie przekazać.
Sz. C.: Monodram to gatunek trudny dla aktora, a od widzów w Belfrze wymaga skupienia. Czego oczekuje Pan od swojej publiczności?
W. P.: To jest mój jedyny partner. Istnieje bardzo silny związek widza z aktorem, ja tego potrzebuję i widz tak samo, żeby wytrzymać półtorej godziny… Wie Pani, ja nie jestem Dodą, nie jestem młodą dziewczyną, publiczność nie przychodzi na mnie, żeby się pozachwycać moją urodą, tylko żeby się czegoś dowiedzieć z tej sztuki i z tej roli. Od widza wymaga Belfer zatem uwagi. Potrzebny jest widz, który wie, po co przychodzi. Dzisiaj nie jest to częste, bo ludzie są przyzwyczajeni do różnych medialnych rzeczy, a monodram jest formą skromną, trudną, ale wdzięczną, jeśli jest dobrze zrobiony. Jest wdzięczny i dla aktora, i dla widza. Po spektaklu aktor może mieć wielką satysfakcję, ale widz również.
Sz. C.: Sporo Pan mówi o szacunku do zawodu aktora, a dzisiaj to rzadkie zjawisko. W czym powinno się objawiać? Czy aktor powinien walczyć o to, żeby go dostrzegali, czy postawić na cierpliwość i czekać, aż się uszlachetni z czasem?
W. P.: W ogóle nie powinien się tym zajmować. Jak to w życiu: są ludzie, którzy mają pasję i tacy, którzy pasji nie mają. Jeżeli ma się coś do powiedzenia w tym, co się robi, a dotyczy to nie tylko aktorstwa, a wszystkiego, jeżeli nie jest się jedynie wykonawcą, to jest to pewna filozofia życia, wrażliwość, stosunek do życia i do ludzi, uczenie się rozumienia drugiego człowieka. Aktorstwo nie jest udawaniem czegokolwiek, tylko próbą zrozumienia człowieka, postaci, którą się gra, którą się tworzy. To wiąże się z etyką. Tak jak istnieje etyka duchownego, któremu pewnych rzeczy nie wypada robić, etyka lekarza, tak istnieje etyka artysty. Aktora, który, jeśli posiada poczucie wartości i szuka sensu w tym, co robi, też od razu ma określony w ten sposób punkt widzenia. Nie będzie brał szmiry, nie będzie robił czegoś tylko dla pieniędzy, nie będzie robił byle czego, będzie podchodził do pracy poważnie. To automatycznie wytwarza pewien kod postępowania.
Sz. C.: Na scenie lubi Pan być poważny i dramatyczny, ale też uwielbia błaznować. Jaki rodzaj śmiechu jest Panu w spektaklach najbardziej bliski?
W. P.: Mogę powiedzieć, jaki jest najbardziej odległy i denerwujący… Rechot. Nienawidzę rechotu. W dzisiejszych czasach, mówię o Polsce, ten rechot jest dominujący: to dlatego, że ludzie nie mają czasu, jest niska kultura kabaretów. Śmiech jest mądry, jest potrzebny, Pan Bóg stworzył człowieka, żeby się śmiał, nie dlatego, że miał taki kaprys, ale dlatego, że śmiech jest ważny. Człowiek się śmieje, patrząc na filmy Chaplina czy Bustera Keatona i to jest mądry śmiech. Ale jest też głupi śmiech, czyli tak zwany rechot, w którym o nich nie chodzi. Śmiech przecież może poruszać i wzruszać. I taki śmiech jest mi bliski.
Sz. C.: Belfra gra Pan już od piętnastu lat. Jak zmienia się ten spektakl, jeśli w ogóle?
W. P.: Zmienia się. Teatr ma to w sobie, że może nie jest wieczny, ale jest żywy. Nie gram Belfra regularnie, więc nie mam rutyny. To wspaniały, inteligentny, mądry, śmieszny momentami i tragiczny tekst, który mi pozwala na utrzymanie świeżości. Jak się zmienia, to nie ja mogę powiedzieć, ale zmienia się wraz ze mną, myślę, że piętnaście lat temu był trochę inny. Dalej jest tekstem mądrym, nic z niego nie wyparowuje. Jest żywy, publiczność, która do tej pory to oglądała, przyjmuje go bardzo pozytywnie.
Sz. C.: A czy dzięki Belfrowi jakiś aspekt rzeczywistości stał się dla Pana bardziej zrozumiały?
W. P.: Może nie zrozumiały, ale… aktor może tu uczestniczyć w życiu, obserwując je. Belfer napisany jest bardzo mądrze przez profesora, który wie, co to znaczy być nauczycielem. Myślę, że zawarł tu swoje przeżycia i swoje doświadczenie. Ja też jestem pedagogiem, nie w szkole, nie w liceum, ale też jest to niezwykle ważna praca z młodzieżą. Szkoła to bardzo znaczący moment dla młodego człowieka, powstają tam niezwykłe związki z innymi ludźmi, zapadają istotne decyzje. Pamiętamy wszystkich swoich ulubionych nauczycieli, tych, których ceniliśmy, ale pamiętamy też tych, którzy nie byli dla nas mili i nie dali nam tego wszystkiego. Podstawowe komórki w życiu młodego człowieka to dom i szkoła, dlatego przywiązuję do tego taką wagę. Pamiętam moje przeżycia jako ucznia i próbuję to w roli zmieścić. Sz. C.: A jakiś konkretny nauczyciel na Pana wpłynął? Pamięta Pan swoich belfrów?
W. P.: Miałem wspaniałego polonistę, mądrego i spokojnego, wspaniałego historyka, matematyka, w liceum muzycznym profesora oboju… Profesor jest bardzo ważny, bardzo często może uszkodzić młodego człowieka, łatwo to zrobić. Miałem też w szkole podstawowej matematyka, który był antypatyczny i niemiły, pamiętam jego twarz. Może sam był nieszczęśliwy i przekazywał to, świadomie czy nieświadomie, uczniom, nie kochał ich. Bo ucznia trzeba kochać, nie miłością udawaną, tylko tak, jak Korczak kochał dzieci. To specjalny związek, trzeba mieć poczucie wielkiej odpowiedzialności.
Sz. C.: A jakim Pan chce być nauczycielem dla swoich studentów? Czego ich nauczyć w pierwszej kolejności?
W. P.: Przede wszystkim ich otworzyć i uwrażliwić na to, co życie niesie. A życie jest nieprzewidywalne, nie do wyreżyserowania. Trzeba ich uodpornić na zło, ale też uwrażliwić na dobro, na to, że życie jest piękne i świat jest piękny, chociaż momentami trudno w to uwierzyć. Trzeba życie przeżyć z takim poczuciem, że się go nie zmarnowało, to jest najważniejsze. Reszta to kwestia losu i przypadków.
Sz. C.: Belfer jest prezentowany w wielkich miastach i małych ośrodkach. Czy widzi Pan różnicę w odbieraniu go przez publiczność? A może liczy się wiek?
W. P.: Nie. Tu przychodzi publiczność, która, mam wrażenie, wie, po co przychodzi. Przede wszystkim ja nie jestem medialnym, serialowym aktorem, nie czuję popularności. Popularność potrafi psuć i nie jest tak bardzo potrzebna: przydaje się tym, którzy zarabiają pieniądze na popularnych aktorach. Wystarczy na sali jeden widz, który wie, po co przyszedł i aktor, który wie, po co do niego mówi i po co gra. W związku z tym bardzo lubię w małych ośrodkach spotykać się z ludźmi, bliska jest mi kultura: nie ta oficjalna, tylko ta, która się rodzi w malutkich miejscach, w szkołach, małych miasteczkach. Nie w Warszawie czy w Krakowie, a tam, gdzie nauczyciele i ludzie zajmujący się kulturą wykonują niezwykłą robotę. Ja to czuję, jestem bardzo szczęśliwy, kiedy spotykam takich ludzi, cieszę się, że jest w nich ta potrzeba przeżywania rzeczy wartościowych, na tak zwanej „prowincji”.
Sz. C.: Na jaki element warsztatu aktorskiego wyczulał się Pan specjalnie? Czy jakiś konkretny wiązał się z odniesieniem sukcesu w aktorstwie?
W. P.: Nigdy o tym nie myślałem i w ogóle się nie zajmowałem sukcesami. Sukces jest wtedy, gdy ja uznam, że coś jest dla mnie ważne. To, co piszą, bardzo często, dzisiaj szczególnie, polega na płytkości i szybkości oceny aktorów… dziennikarze nie znają się na sztuce aktorskiej, więc mylą wszystko. Nie przejmuję się tym, po prostu robię swoje i nad sukcesami nigdy się nie zastanawiałem, bo nie ma to żadnego wpływu na to, co myślę o świecie, o życiu i o człowieku.
Sz. C.: I to bardzo ładna puenta. Dziękuję za rozmowę.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego "Sztajgerowy Cajtung"
wtorek, 30 lipca 2019
Leszek Libera: Buks Molenda
Od Do, Łódź 2019.
Kształtowanie historii
"Istnieje historia, a potem przychodzi historia, która opowiada historię i oto mamy bigos" - takich aforystycznych komentarzy dotyczących historii jako takiej w tomie "Buks Molenda" jest bardzo dużo, właściwie co pewien czas narrator przypomina sobie, że nie zależy mu do końca na opowiadaniu przygód utopka, za to rozważania na temat kształtowania narracji wydają się bardzo kuszące. Do tego stopnia, że przerzuca się na autotematyzm i wpada w tony prześmiewcze. Nie traci przy tym na atrakcyjności, "Buks Molenda" dla czytelników będzie wciąż lekturą pasjonującą. Nawet jeśli Leszek Libera ucieknie w świat fantazji i klasycznych wierzeń. A ucieka - po to, żeby zakwestionować ich przydatność w relacji. Czasami utopek po torturach wchodzi do trumny, bo w trumnie paznokcie odrastają szybciej, a czasami pojawia się ktoś zdolny do metamorfoz w przeróżne postacie. Nie rozbija to wywodu: bardzo udatnie Libera łączy ze sobą aluzje historyczne i odwołania do pozaliterackiej rzeczywistości z baśnią. Na przykład: jeden z utopków wyjeżdża do Niemiec, tam, gdzie ma powstać lepszy - wyidealizowany - Śląsk. Współbraciom, którzy pozostali w szarej rzeczywistości, przesyła banany i pomarańcze (nie należy to do przysmaków tych stworów), ale też listy o tym, jak mu się żyje. W ten sposób może autor zaprezentować odzwierciedlenie codzienności w PRL-u, ale też odnieść się do lokalnych opowieści.
"Buks Molenda" to książka, w której narrator sypia w trumnie i co pewien czas wychodzi na światło dzienne (podważając wieko trumny pulokiem), żeby namieszać w historii. Weźmie między innymi udział w tworzeniu puloka z wosku dla piastowskiego księcia. Trafia do różnych przestrzeni i staje się katalizatorem najdziwniejszych wydarzeń. Żadne mu nie przeszkodzą: jako utopek przyzwyczajony jest do dziwactw. A jego największym problemem stają się nie sprawy wagi państwowej, a najzwyklejszy pryszcz. Kamraci siedzą w knajpach, piją wódkę i pierdzą w stołki, czasami wykraczają poza własne przyzwyczajenia – ale nie na długo. Buks Molenda jednak jest cierpliwy i kiedy zapada w sen, żeby obudzić się w innym czasie, zyskuje pretekst do kolejnych refleksji nad codziennością. Owszem, liczy się tu standardowy rytm natury, ale prawa powieści ulegają zaburzeniu. Bo nawet jeśli Maryjka zachodzi w ciążę, to po to, żeby uwidocznić słabość schematów fabularnych. Buks Molenda nie boi się ironii, posługuje się nią sprawnie i chętnie. Leszek Libera ucieka w świat fantazji – dla niej samej, nie próbuje swoją powieścią czytelników pouczać albo poprawiać. Dzięki temu zapewnia lekturową przyjemność, pozwala też na śmiech beztroski. Oczywiście będzie też doceniany za to, że sięga jednak do lokalnych motywów, że nadaje książce specyficzny koloryt – ale z „Buksem Molendą” wyjdzie poza sferę odbiorców ze Śląska.
Części czytelników spodobają się po prostu przygody utopka, części – jego autoironia. Inni zwrócą uwagę na sposób kreowania odbiorcy wpisanego w relację: odniesienia do starć na linii autor-krytycy. Leszek Libera na pewno nie pozostawi swoich fanów bez refleksji, umożliwi jednak dość atrakcyjną pod względem intelektualnym zabawę.
Kształtowanie historii
"Istnieje historia, a potem przychodzi historia, która opowiada historię i oto mamy bigos" - takich aforystycznych komentarzy dotyczących historii jako takiej w tomie "Buks Molenda" jest bardzo dużo, właściwie co pewien czas narrator przypomina sobie, że nie zależy mu do końca na opowiadaniu przygód utopka, za to rozważania na temat kształtowania narracji wydają się bardzo kuszące. Do tego stopnia, że przerzuca się na autotematyzm i wpada w tony prześmiewcze. Nie traci przy tym na atrakcyjności, "Buks Molenda" dla czytelników będzie wciąż lekturą pasjonującą. Nawet jeśli Leszek Libera ucieknie w świat fantazji i klasycznych wierzeń. A ucieka - po to, żeby zakwestionować ich przydatność w relacji. Czasami utopek po torturach wchodzi do trumny, bo w trumnie paznokcie odrastają szybciej, a czasami pojawia się ktoś zdolny do metamorfoz w przeróżne postacie. Nie rozbija to wywodu: bardzo udatnie Libera łączy ze sobą aluzje historyczne i odwołania do pozaliterackiej rzeczywistości z baśnią. Na przykład: jeden z utopków wyjeżdża do Niemiec, tam, gdzie ma powstać lepszy - wyidealizowany - Śląsk. Współbraciom, którzy pozostali w szarej rzeczywistości, przesyła banany i pomarańcze (nie należy to do przysmaków tych stworów), ale też listy o tym, jak mu się żyje. W ten sposób może autor zaprezentować odzwierciedlenie codzienności w PRL-u, ale też odnieść się do lokalnych opowieści.
"Buks Molenda" to książka, w której narrator sypia w trumnie i co pewien czas wychodzi na światło dzienne (podważając wieko trumny pulokiem), żeby namieszać w historii. Weźmie między innymi udział w tworzeniu puloka z wosku dla piastowskiego księcia. Trafia do różnych przestrzeni i staje się katalizatorem najdziwniejszych wydarzeń. Żadne mu nie przeszkodzą: jako utopek przyzwyczajony jest do dziwactw. A jego największym problemem stają się nie sprawy wagi państwowej, a najzwyklejszy pryszcz. Kamraci siedzą w knajpach, piją wódkę i pierdzą w stołki, czasami wykraczają poza własne przyzwyczajenia – ale nie na długo. Buks Molenda jednak jest cierpliwy i kiedy zapada w sen, żeby obudzić się w innym czasie, zyskuje pretekst do kolejnych refleksji nad codziennością. Owszem, liczy się tu standardowy rytm natury, ale prawa powieści ulegają zaburzeniu. Bo nawet jeśli Maryjka zachodzi w ciążę, to po to, żeby uwidocznić słabość schematów fabularnych. Buks Molenda nie boi się ironii, posługuje się nią sprawnie i chętnie. Leszek Libera ucieka w świat fantazji – dla niej samej, nie próbuje swoją powieścią czytelników pouczać albo poprawiać. Dzięki temu zapewnia lekturową przyjemność, pozwala też na śmiech beztroski. Oczywiście będzie też doceniany za to, że sięga jednak do lokalnych motywów, że nadaje książce specyficzny koloryt – ale z „Buksem Molendą” wyjdzie poza sferę odbiorców ze Śląska.
Części czytelników spodobają się po prostu przygody utopka, części – jego autoironia. Inni zwrócą uwagę na sposób kreowania odbiorcy wpisanego w relację: odniesienia do starć na linii autor-krytycy. Leszek Libera na pewno nie pozostawi swoich fanów bez refleksji, umożliwi jednak dość atrakcyjną pod względem intelektualnym zabawę.
poniedziałek, 29 lipca 2019
Iris Gottlieb: Cały świat jest cudem
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Nauka dla dzieci
Książka o tym, że "Cały świat jest cudem" dla małych czytelników będzie lekturą-wyzwaniem. W odróżnieniu od typowych publikacji masowych dla szerokiego grona odbiorców, Iris Gottlieb nie zamierza infantylizować treści i częstować dzieci tym, co doskonale wiedzą (albo czego mogą się dowiedzieć bardzo łatwo z dostępnych im źródeł). Wybiera natomiast przegląd wiadomości, które pojawiają się w programie nauczania wyższych klas. Nie znaczy to, że będzie dzieci zanudzać. Raczej zafascynuje je dostępem do informacji "tajemnych", zaoferuje ciekawostki niedostepne zazwyczaj i zróżnicowane. Owszem, narracja tomu "Cały świat jest cudem" należy do trudnych i nawet wybór "lekkiej" czcionki (z niewiadomych przyczyn całość złożona jest wersalikami, co trochę utrudnia cieszenie się lekturą, ale być może pozwoli śledzić tekst nawet tym dzieciom, które dopiero nauczyły się czytać) tu nie pomaga - a jednak zawartość publikacji wynagrodzi wysiłki. Iris Gottlieb przede wszystkim chce podsuwać najmłodszym czytelnikom podstawy wiedzy - z różnych dziedzin. Zajmie się biologią, ale i geologią, nawiąże do fizyki i zaintryguje rozmaitymi klasyfikacjami. Nie ma w tym dążenia do ukazania całokształtu wiedzy, ale stopień fachowości wyjaśnień może zadziwiać. Gottlieb wykorzystuje to, że dzieci chłoną wiedzę i są ciekawe świata, zapewnia im podstawy wiadomości - ale podstawy naukowe. Rezygnuje przy tym z oczywistości, bo nie chce odstraszać maluchów czymś, co same mogą odkrywać. Pokazuje im za to narzędzia, które mogą się przydać w śledzeniu zjawisk charakterystycznych dla cudownego świata.
Książka podzielona została na części tematyczne i za każdym razem Gottlieb wychodzi od najważniejszych definicji czy zestawień. Podpowiada, jak w ogóle podchodzić do tematu, jak zabrać się za jego analizowanie. Jest w stanie przekonać dzieci do sensowności konkretnych badań, ale też - sugeruje, jak porządkować dane. To dobry punkt wyjścia do dalszych prac, maluchy przyzwyczają się do specyficznego języka i do postaw badawczych. Tego rodzaju wiadomości nie spotyka się w popularnonaukowych książkach dla najmłodszych. Można się zastanawiać, czy Iris Gottlieb nie za wysoko stawia poprzeczkę dzieciom - ale w końcu mniej ambitni uczniowie nie muszą do tej książki sięgać, publikacja przeznaczona jest dla tych odbiorców, którzy lubią wiedzieć i nie zadowalają się tym, co oferują im rodzice albo proste książeczki. Wysoki stopień wyspecjalizowania nie odrzuca: Iris Gottlieb o najtrudniejszych kwestiach potrafi pisać z humorem i przedstawia czytelnikom wiadomości bardzo przystępnie. Jeśli bywa ciężko - to tylko dlatego, że nikt nie jest przyzwyczajony do podawania młodym odbiorcom wiedzy w takiej formie.
Jest tom "Cały świat jest cudem" pewną odpowiedzią na mody na lektury edukacyjne. Dzisiaj chętniej wydaje się książki, które dostarczają wiedzy i pełnią pozarozrywkowe funkcje. Jeśli jednak aspekt edukacyjny nie zostanie dobrze przemyślany, książka nie przekonuje odbiorców i przepada na rynku. Iris Gottlieb może się na tym rynku utrzymać całkiem długo z prostego powodu: trafia w niszę. Pisze tom dla dzieci, które nigdzie indziej nie znajdą tak ambitnego wywodu. Dla tych, które we własnym zakresie poszerzają wiedzę i lubią odkrywać, co dzieje się wokół nich. Jest ta publikacja lekturą nietypową: jeśli ktoś nastawia się na zbiór efektownych ciekawostek, szybko się zmęczy, ale jeśli ktoś chce uzyskać wyższe wtajemniczenie w ramach odkryć naukowych i pracy badaczy - tutaj znajdzie coś dla siebie. Nasza Księgarnia tą pozycją przełamuje rytm wydawniczy: i nie będzie tego żałować. Ukłonem w stronę dotychczasowych mód i wydawnictw dla najmłodszych będzie tu oprawa graficzna, w tym - "przekręcanie" stron, tak, żeby czytanie książki nie wiązało się wyłącznie z prostym przewracaniem kartek. Trzeba się będzie trochę nagimnastykować, żeby odkryć wszystkie treści z tomu.
Nauka dla dzieci
Książka o tym, że "Cały świat jest cudem" dla małych czytelników będzie lekturą-wyzwaniem. W odróżnieniu od typowych publikacji masowych dla szerokiego grona odbiorców, Iris Gottlieb nie zamierza infantylizować treści i częstować dzieci tym, co doskonale wiedzą (albo czego mogą się dowiedzieć bardzo łatwo z dostępnych im źródeł). Wybiera natomiast przegląd wiadomości, które pojawiają się w programie nauczania wyższych klas. Nie znaczy to, że będzie dzieci zanudzać. Raczej zafascynuje je dostępem do informacji "tajemnych", zaoferuje ciekawostki niedostepne zazwyczaj i zróżnicowane. Owszem, narracja tomu "Cały świat jest cudem" należy do trudnych i nawet wybór "lekkiej" czcionki (z niewiadomych przyczyn całość złożona jest wersalikami, co trochę utrudnia cieszenie się lekturą, ale być może pozwoli śledzić tekst nawet tym dzieciom, które dopiero nauczyły się czytać) tu nie pomaga - a jednak zawartość publikacji wynagrodzi wysiłki. Iris Gottlieb przede wszystkim chce podsuwać najmłodszym czytelnikom podstawy wiedzy - z różnych dziedzin. Zajmie się biologią, ale i geologią, nawiąże do fizyki i zaintryguje rozmaitymi klasyfikacjami. Nie ma w tym dążenia do ukazania całokształtu wiedzy, ale stopień fachowości wyjaśnień może zadziwiać. Gottlieb wykorzystuje to, że dzieci chłoną wiedzę i są ciekawe świata, zapewnia im podstawy wiadomości - ale podstawy naukowe. Rezygnuje przy tym z oczywistości, bo nie chce odstraszać maluchów czymś, co same mogą odkrywać. Pokazuje im za to narzędzia, które mogą się przydać w śledzeniu zjawisk charakterystycznych dla cudownego świata.
Książka podzielona została na części tematyczne i za każdym razem Gottlieb wychodzi od najważniejszych definicji czy zestawień. Podpowiada, jak w ogóle podchodzić do tematu, jak zabrać się za jego analizowanie. Jest w stanie przekonać dzieci do sensowności konkretnych badań, ale też - sugeruje, jak porządkować dane. To dobry punkt wyjścia do dalszych prac, maluchy przyzwyczają się do specyficznego języka i do postaw badawczych. Tego rodzaju wiadomości nie spotyka się w popularnonaukowych książkach dla najmłodszych. Można się zastanawiać, czy Iris Gottlieb nie za wysoko stawia poprzeczkę dzieciom - ale w końcu mniej ambitni uczniowie nie muszą do tej książki sięgać, publikacja przeznaczona jest dla tych odbiorców, którzy lubią wiedzieć i nie zadowalają się tym, co oferują im rodzice albo proste książeczki. Wysoki stopień wyspecjalizowania nie odrzuca: Iris Gottlieb o najtrudniejszych kwestiach potrafi pisać z humorem i przedstawia czytelnikom wiadomości bardzo przystępnie. Jeśli bywa ciężko - to tylko dlatego, że nikt nie jest przyzwyczajony do podawania młodym odbiorcom wiedzy w takiej formie.
Jest tom "Cały świat jest cudem" pewną odpowiedzią na mody na lektury edukacyjne. Dzisiaj chętniej wydaje się książki, które dostarczają wiedzy i pełnią pozarozrywkowe funkcje. Jeśli jednak aspekt edukacyjny nie zostanie dobrze przemyślany, książka nie przekonuje odbiorców i przepada na rynku. Iris Gottlieb może się na tym rynku utrzymać całkiem długo z prostego powodu: trafia w niszę. Pisze tom dla dzieci, które nigdzie indziej nie znajdą tak ambitnego wywodu. Dla tych, które we własnym zakresie poszerzają wiedzę i lubią odkrywać, co dzieje się wokół nich. Jest ta publikacja lekturą nietypową: jeśli ktoś nastawia się na zbiór efektownych ciekawostek, szybko się zmęczy, ale jeśli ktoś chce uzyskać wyższe wtajemniczenie w ramach odkryć naukowych i pracy badaczy - tutaj znajdzie coś dla siebie. Nasza Księgarnia tą pozycją przełamuje rytm wydawniczy: i nie będzie tego żałować. Ukłonem w stronę dotychczasowych mód i wydawnictw dla najmłodszych będzie tu oprawa graficzna, w tym - "przekręcanie" stron, tak, żeby czytanie książki nie wiązało się wyłącznie z prostym przewracaniem kartek. Trzeba się będzie trochę nagimnastykować, żeby odkryć wszystkie treści z tomu.
Niepodległość słoików
Poruszanie synapsami
Jak to działa? Bardzo prosto. Czasami lalka przywlecze za sobą animatora. Animator wkłada rękę w mózg lalki, steruje synapsami i już. Rafał Rutkowski w stand-upowym wstępie do Niepodległości słoików wytłumaczy niewtajemniczonym kim jest słoik, ale też: jak oglądać widowisko muppetów. Przy okazji zwróci też uwagę na kwestie techniczne, sam w tym spektaklu jest realizatorem światła, kiedy znika jako postać, udaje się za pulpit ustawiony na scenie, żeby budować klimat opowieści. Z kolei z trzymanego w ręce telefonu puszcza muzykę. Nie dość, że jako stand-uper wprowadza publiczność w temat i przywołuje na scenę różnych bohaterów, to jeszcze zamienia się w animatora wydarzeń. Prowadzi między innymi terapię pozytywną i podpowiada słoikom, co mają robić, żeby poradzić sobie z rzeczywistością w stolicy.
Ile postaci, tyle pomysłów, każdy znajduje inny sposób na siebie. Wałszawska syłenka, symbol miasta, Pałac Kultury i Nauki, czy Pan Prezydent, ale i zupełnie zwyczajni przedstawiciele społeczeństwa. Do Warszawy przybywa Tania, Ukrainka zajmująca się sprzątaniem. Tania zwykle siedzi na mopie (wzorem dawnych czarownic), jedną dłoń (połączoną z dłonią Heleny Radzikowskiej) ma w rękawiczce gumowej, zawsze gotowa do czyszczenia i pokonywania brudu. Kiedy ma dość, zaśpiewa protest song, paląc papierosa. Białostocki Podlaski Śledź natomiast widzi swoją szansę w polityce. Skrajnie prawicowe poglądy przetyka zabawami słownymi („byłem na fali”). Wydaje rozkazy, jest niezłomny i nieustraszony. Myśleć nie musi, wystarczy mu siła. O ile Podlaski Śledź chce się wybić, o tyle Mariusz z Ożarowa próbuje się ukryć. Nie dlatego, że jeździ na wózku. Jego strategia polega na szukaniu niezgodnych z przepisami rozwiązań. Tam, gdzie niepełnosprawnym stawia się jakieś bariery, tam Mariusz z Ożarowa dotrze, żeby wywołać awanturę i wyciągnąć dla siebie wysokie odszkodowanie. Jako jeden z nielicznych ma szansę na zrobienie kariery. Na osobną uwagę zasługuje Prowincjonalny Aktor, próbujący robić karierę wśród homoseksualistów-reżyserów.
Każda z postaci ma swoje solowe wystąpienie, czas na prezentację i na zwierzenia (co czasami przeradza się w sesję psychoterapeutyczną). Jednak iskrzyć pomiędzy nimi zaczyna dopiero wtedy, gdy wchodzą ze sobą w interakcję. I tak Warszawska Syrenka oraz Podlaski Śledź mogą z racji podobieństw fizycznych rozpocząć romans-tarło. Kwintesencją rozrywki jest tu parodia występu Fashionistki (Paulina Moś): w tym fragmencie na scenie pojawia się cała Papahema i pracuje jak Papahema, zamieniając się w jeden organizm. Tu zabawa formą najlepiej ujawnia kunszt i pomysły tego zespołu.
Ponieważ tekst Niepodległości słoików nie jest specjalnie wciągający (są w nim fajne momenty, ale są też niestety dłużyzny), uwaga automatycznie przenosi się na samych aktorów. I tu panowie z Papahemy wiodą prym: przy Mariuszu z Ożarowa można zapomnieć, że animuje go Mateusz Trzmiel, z kolei Paweł Rutkowski proponuje dwie skrajnie różne role jako Podlaski Śledź i Prowincjonalny Aktor. Nie chodzi tu jedynie o przekonujące poruszanie lalkami, ale też o zabawy głosem i… charakterami postaci.
Z zestawu jednostkowych wyznań nie stworzy się pełnowartościowej historii, ale Niepodległość słoików funkcjonować może jako ciekawy głos na młodej scenie teatralnej.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
niedziela, 28 lipca 2019
Thomas Bernhard: Claus Peymann kupuje sobie spodnie i idzie ze mną na obiad
Od Do, Łódź 2019.
Reżyser w skarpetkach
Claus Peymann staje się tu obiektem zainteresowania nie jako reżyser Burgtheater, artysta, który ma swoje pomysły na teatr - ale jako postać literacka, z pogranicza absurdu czy oniryzmu. Powraca w trzech "dramoletkach", miniaturowych utworkach scenicznych, w których nie mają znaczenia odniesienia do realizmu, chyba że dotyczą spraw związanych z teatrem. Tylko o teatrze można tu mówić poważnie, obszernie i z planami na przyszłość: cała reszta podlega wyłącznie wyśmianiu. Teatr zresztą momentami też, zwłaszcza kiedy Claus Peymann pakuje walizki i chce zabierać ze sobą dramaturgów czy reżyserów upychanych między skarpetkami. Działania takie podejmuje, żeby przenieść się do Burgtheater - jednak i później nie będzie wolny od wielkich wyznań na temat teatru. Wszystko podlane zostaje sporą dawką ironii i przekonania, że w świecie współczesnym teatr nie może istnieć w odwołaniach do klasyki, że trzeba podważać dawne osiągnięcia i stale kwestionować wszystko, co opiera się na tradycyjnych historiach. Claus Peymann niejeden raz będzie komentować zjawiska wpływające na życie teatralne. Doskonale zdaje sobie sprawę z wad trawiących teatr, ale też z rosnących oczekiwań wobec tej dziedziny sztuki. Sam w sobie reżyser i dyrektor Burgtheater nie jest obiektem drwin, wprost przeciwnie, Thomas Bernhard szanuje tę postać i chociaż sięga po śmiech - nie jest to śmiech niszczący. Claus Peymann uchwycony podczas najzwyczajniejszych zajęć popada w tony filozoficzne. Jeśli kupuje sobie spodnie albo spożywa posiłek, jeśli pakuje walizkę - w każdej czynności jest w stanie dostrzec moment powiązany z życiem teatralnym - i rozwija go w kierunkach, których nie spodziewaliby się czytelnicy.
Dramoletki są mikroskopijne, to pojedyncze scenki, które nie wymagają fabularnych ani dramaturgicznych poszukiwań; scenicznie - to zwyczajne rozmowy przy okazji codziennych zachowań. Tyle że słuchacz daje szansę na rozwinięcie skrzydeł, podsyca chęć do prowadzenia analiz i wiwisekcji. W pierwszym przypadku to postać dość przypadkowa, wyłoniona ze świata pozateatralnego, w dwóch pozostałych Clausowi Peymannowi towarzyszy Bernhard - autor, który tu przekształca się w tworzywo. Istnieje jako katalizator, podsuwa możliwości interpretacyjne, ale przede wszystkim nie przeszkadza - to Peymann musi zarazić innych entuzjazmem do swoich pomysłów. A pomysły miewa przedziwne: zaczyna się od ukrycia dramaturgów w walizce, kończy na... teatrze, który grać będzie wyłącznie Szekspira, wszystkie sztuki równocześnie i na jednej scenie. Wizja, która jest równie twórcza co destrukcyjna, wieńczy tomik, nadaje mu kompozycyjny sens. Całość - trzy spotkania z Clausem Peymannem - mieści się na nieco ponad 80 stronach niewielkiego formatu. Mało tego: Bernhard nie stosuje zapisu prozatorskiego, wprowadza dodatkowe międzysłowne i międzywersowe napięcia, monologom nadaje formę wiersza białego. To oczywiście podbija wartość lektury (utrudnia natomiast przeniesienie tekstu na scenę), uświadamia czytelnikom, jak wiele da się powiedzieć przez sam kształt wypowiedzi. Zdarzają się fragmenty z przestojami znaczeniowymi: bardzo krótkie, na szczęście. Thomas Bernhard świadomie kształtuje dramoletki, wie, co chce przekazać czytelnikom i doskonale panuje nad materią literacką. W każdej rozwijanej w minitraktat filozoficzny myśli bohatera znajduje szereg dodatkowych zahaczek, każdą wzmiankę może rozbudować w dowolnym kierunku. W efekcie zyskuje przestrzeń do psychologicznego komplikowania opowieści, a także do eksponowania ironii. Nonsens i humor to ważne środki budowania tomiku, wykorzystywane mistrzowsko. "Claus Peymann kupuje sobie spodnie i idzie ze mną na obiad" to zbiorek dla fanów absurdu, ale też teatru.
Reżyser w skarpetkach
Claus Peymann staje się tu obiektem zainteresowania nie jako reżyser Burgtheater, artysta, który ma swoje pomysły na teatr - ale jako postać literacka, z pogranicza absurdu czy oniryzmu. Powraca w trzech "dramoletkach", miniaturowych utworkach scenicznych, w których nie mają znaczenia odniesienia do realizmu, chyba że dotyczą spraw związanych z teatrem. Tylko o teatrze można tu mówić poważnie, obszernie i z planami na przyszłość: cała reszta podlega wyłącznie wyśmianiu. Teatr zresztą momentami też, zwłaszcza kiedy Claus Peymann pakuje walizki i chce zabierać ze sobą dramaturgów czy reżyserów upychanych między skarpetkami. Działania takie podejmuje, żeby przenieść się do Burgtheater - jednak i później nie będzie wolny od wielkich wyznań na temat teatru. Wszystko podlane zostaje sporą dawką ironii i przekonania, że w świecie współczesnym teatr nie może istnieć w odwołaniach do klasyki, że trzeba podważać dawne osiągnięcia i stale kwestionować wszystko, co opiera się na tradycyjnych historiach. Claus Peymann niejeden raz będzie komentować zjawiska wpływające na życie teatralne. Doskonale zdaje sobie sprawę z wad trawiących teatr, ale też z rosnących oczekiwań wobec tej dziedziny sztuki. Sam w sobie reżyser i dyrektor Burgtheater nie jest obiektem drwin, wprost przeciwnie, Thomas Bernhard szanuje tę postać i chociaż sięga po śmiech - nie jest to śmiech niszczący. Claus Peymann uchwycony podczas najzwyczajniejszych zajęć popada w tony filozoficzne. Jeśli kupuje sobie spodnie albo spożywa posiłek, jeśli pakuje walizkę - w każdej czynności jest w stanie dostrzec moment powiązany z życiem teatralnym - i rozwija go w kierunkach, których nie spodziewaliby się czytelnicy.
Dramoletki są mikroskopijne, to pojedyncze scenki, które nie wymagają fabularnych ani dramaturgicznych poszukiwań; scenicznie - to zwyczajne rozmowy przy okazji codziennych zachowań. Tyle że słuchacz daje szansę na rozwinięcie skrzydeł, podsyca chęć do prowadzenia analiz i wiwisekcji. W pierwszym przypadku to postać dość przypadkowa, wyłoniona ze świata pozateatralnego, w dwóch pozostałych Clausowi Peymannowi towarzyszy Bernhard - autor, który tu przekształca się w tworzywo. Istnieje jako katalizator, podsuwa możliwości interpretacyjne, ale przede wszystkim nie przeszkadza - to Peymann musi zarazić innych entuzjazmem do swoich pomysłów. A pomysły miewa przedziwne: zaczyna się od ukrycia dramaturgów w walizce, kończy na... teatrze, który grać będzie wyłącznie Szekspira, wszystkie sztuki równocześnie i na jednej scenie. Wizja, która jest równie twórcza co destrukcyjna, wieńczy tomik, nadaje mu kompozycyjny sens. Całość - trzy spotkania z Clausem Peymannem - mieści się na nieco ponad 80 stronach niewielkiego formatu. Mało tego: Bernhard nie stosuje zapisu prozatorskiego, wprowadza dodatkowe międzysłowne i międzywersowe napięcia, monologom nadaje formę wiersza białego. To oczywiście podbija wartość lektury (utrudnia natomiast przeniesienie tekstu na scenę), uświadamia czytelnikom, jak wiele da się powiedzieć przez sam kształt wypowiedzi. Zdarzają się fragmenty z przestojami znaczeniowymi: bardzo krótkie, na szczęście. Thomas Bernhard świadomie kształtuje dramoletki, wie, co chce przekazać czytelnikom i doskonale panuje nad materią literacką. W każdej rozwijanej w minitraktat filozoficzny myśli bohatera znajduje szereg dodatkowych zahaczek, każdą wzmiankę może rozbudować w dowolnym kierunku. W efekcie zyskuje przestrzeń do psychologicznego komplikowania opowieści, a także do eksponowania ironii. Nonsens i humor to ważne środki budowania tomiku, wykorzystywane mistrzowsko. "Claus Peymann kupuje sobie spodnie i idzie ze mną na obiad" to zbiorek dla fanów absurdu, ale też teatru.
Montownia: Quo vadis
Zemsta belfrów
Na ziemi węgla i modrej kapusty, na ziemi, która pozwala odetchnąć świeżym powietrzem (w odróżnieniu od zatęchłej Warszawy), zbudowany został starożytny Rzym. Zbudowany został właściwie jedną styropianową kolumną, niezbyt wysoką, ale wystarczającą do zasugerowania przestrzeni. W sumie skoro o scenografii mowa, to i tak jak na Montownię jest imponująca: podesty na różnych wysokościach (raz zamienią się w scenę, raz w rewiowe schody, a raz w… ukryty dom Piotra rybaka, pierwszego ucznia Chrestosa: miejsce tajnych spotkań pierwszych chrześcijan). Podesty tworzą piętro, które umożliwia jednoczesną obserwację różnych planów przestrzeni i sugerują boskość pięknej Ligii, która objawia się, niczym Matka Boska, nad zaskoczonymi Rzymianami. Pod podestem tepidarium (pomieszczenie między łaźnią a pokojem kąpieli gorących, jak dowiedzą się w pierwszych słowach widzowie), namiot, albo komnaty, w których przebywa Cezar. Do tego klatka dla lwów, żeby zamienić scenę w arenę igrzysk. Zresztą: co tylko będzie potrzebne, to wyczaruje się z teatralnych rozwiązań. Kufer na rekwizyty jest wanną (ma nawet prysznic) albo stołem mikserskim dla DJ-a, statyw na mikrofon jest statywem (i nikogo nie dziwi jego istnienie w starożytnym Rzymie). To przecież Montownia: minimum scenografii, minimum rekwizytów, za to mnóstwo zabawy. Na scenie pojawi się nawet basen. Rekwizytowa i kostiumowa asceza cieszy: tu role zmieniają się w zależności od przywdzianego nakrycia głowy, obcisłe giezło Rutkowskiego jest raz suknią Ligii Kaliny, raz zbroją dowódcy pretorianów. Maciej Wierzbicki może być Cezarem (kiedy na głowie ma wieniec z liści laurowych) albo niewolnicą-niewolnikiem Eunice (kiedy przykuty jest do kuli; ale ta kula w mgnienie oka stać się może kulą do przepowiadania przyszłości), swoją drogą rekord metamorfozy scenicznej dzielą ze sobą Rutek i Wierzba: ten pierwszy zmienia się z dowódcy pretorian w Ligię przez zdjęcie hełmu, ten drugi schodzi ze sceny jako Cezar i natychmiast wyłania się zza parawanu jako Eunice. Siłacz Kroton przedstawiony został jako karateka, który pokonuje przeciwników bez dotykania ich (a na wstępie rozbija głową „beton”), za to Ursus ma koturny i za krótki statyw. O pomysłach na wykorzystanie pojawiających się na scenie przedmiotów można by pisać w nieskończoność. A przecież tu liczy się też historia.
Historia wiernie przejmowana od Henryka Sienkiewicza. Może tylko ze zmodyfikowanymi punktami kulminacyjnymi. Sama powieść Quo vadis wydawała się kompletnie niesceniczna i w zapowiedziach Montowni pojawiła się jako żart. Jednak do adaptacji tekstu doszło, a mogło się to udać tylko z przymrużeniem oka. W spektaklu będzie wielka miłość Marka Winnicjusza do Ligii Kaliny, będą prześladowania pierwszych chrześcijan, będzie spalenie Rzymu i igrzyska, będzie Ligia na byku. Wszystko, co najważniejsze w powieści. Tyle że na wesoło, albo, jak kto woli, prześmiewczo. Dopisane do Sienkiewicza zostały piosenki, każda w innym stylu, każda podbijająca komizm. Rafał Rutkowski i Marcin Perchuć na wstępie intonują duet na wzór Dumki na dwa serca, Neron śpiewa „bo ja jestem, proszę państwa, zajebisty”, kiedy Rzymianie skaczą i tańczą pod sceną, przepis na rybę po grecku zamienia się w hit z Ulicy Sezamkowej rodem, Lew z in vitro ma fryzurę Tiny Turner, pierwsi chrześcijanie śpiewają gospel, a do flamenco w ogóle trafia „La Sztygarka”. Piosenka o miłości (lub zabójstwie) to parodia Arki Noego. W tym świecie przenikają się aktualne pomysły z imitowaniem przeszłości: dlatego też orgii w stylu starożytnych Rzymian towarzyszy muzyka techno. Kolaż gatunków i teatralnych cytatów sprawdza się tu znakomicie, Montownia wykorzystuje między innymi zabawy pantomimą, bezustannie rozbija patos (kiedy Winnicjusz ryje wiadomość dla Petroniusza, robi błąd ortograficzny w swoim nazwisku), tytułowe pytanie wyzwala kolejne: kto ma nieść GPS. Każdy przedmiot, który pojawi się na scenie, jest ogrywany na różne sposoby, klatka dla lwów na przykład na moment stanie się harfą. Chociaż akcja rozgrywa się błyskawicznie (spektakl trwa godzinę i jest faktycznie esencją dowcipu), udaje się aktorom Montowni bez problemu wskazywać rodzaje relacji między postaciami i błyskawicznie szkicować charaktery. Czy to podlizywanie się Neronowi i odpowiadanie na jego kaprysy, czy pożądanie narastające między Markiem Winnicjuszem i Ligią, czy radość i naiwna wiara pierwszych chrześcijan: wszystko jest tu satyryczne, ale też wiarygodne. Prześmiewczość nie psuje radości ze śledzenia opowieści. Zdarzają się kreskówkowe skróty czasowe, a całość bazuje na przerysowaniu, ale to wszystko zrobione jest wdzięcznie i z pomysłem. Na scenie doskonale bawi się Montownia, na widowni doskonale bawi się publiczność: to najlepsza odpowiedź na pytanie, dlaczego Montowniacy są stałymi gośćmi Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.
A na czym polega zemsta belfrów? Jeśli ktoś nie przeczytał Quo vadis wtedy, kiedy zadał mu taką lekturę nauczyciel i po spektaklu Montowni zechce nadrobić zaległości czytelnicze, już zawsze Ligia Kalina będzie dla niego mieć uduchowioną twarz grającego piękną dziewicę Rafała Rutkowskiego. I dobrze.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
sobota, 27 lipca 2019
Agnieszka Tyszka: Zosia z ulicy Kociej na wygnaniu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Bez kotów
Zosia z ulicy Kociej powoli zapomina o Chrisie, czasami rzuca na marginesie, że prawdopodobnie ma inną dziewczynę. Nie chodzi już na długie spacery, nie opisuje w swoim pamiętniku tego, czego nie chciała mówić koleżankom. Nie odnotowuje też obecności kolejnych kocich mieszkańców pod domem. A to z prostego powodu: chwilowo opuszcza ulicę Kocią. Dom ma zostać rozbudowany, tak, żeby każdy miał własny kąt – po powiększeniu się rodziny ma to sporo sensu. Przy okazji stanowi to szansę na wytchnienie od tego, co doskonale znane. Tym razem Agnieszka Tyszka robi się nieco sentymentalna, ale pozwala bohaterom funkcjonować razem i panuje nad gwarną, twórczą gromadką tak, że tom „Zosia z ulicy Kociej na wygnaniu” czyta się bardzo dobrze.
Powraca autorka do najbardziej klasycznej wersji opowieści, bez rejestrowania zapisków Mani (za to z jej słowotwórczymi popisami). Ciotka Malina nie musi wymyślać bohaterom zajęć – dzieci już same wiedzą, jak zabrać się do tworzenia, kiedy robi się choć odrobinę nudno. I przy tym wszystkim przez cały czas jest wesoło, gwarnie i ciekawie. Dzieje się mnóstwo, ale trudno byłoby zabrać się za streszczanie fabuły, bo Agnieszka Tyszka stara się bardziej imitować rejestrowanie codzienności, z jej wszystkimi zaskoczeniami i niespodziankami dla bohaterów. Kuzyn Zosi, ten, który zawsze imponuje wszystkim oczytaniem i popisuje się znajomością kolejnych publikacji, tym razem przycicha: przeżywa własny stan zakochania, co uświadomi maluchom, że to zjawisko dotyka każdego. Mania wymyśla rozmaite nazwy na oswajanie rzeczywistości – jej przekręcanie wyrazów osiąga apogeum, a autorka w pewien sposób zyskuje tutaj szansę dyskretnego przenoszenia odbiorców w przeszłość, do poprzednich części tomu. Kiedy pojawiają się koledzy „AGMIRAŁA PYPKA”, nie tłumaczy, skąd wziął się taki bohater – dzieci będą musiały same przewertować pierwsze tomiki i sprawdzić, o co chodzi Mani. Bez tego również da się czytać książkę, ale autorka wie, jak wzbudzić ciekawość.
Zosia poza tym, że opisuje pozornie zwyczajne wydarzenia (które w jej ujęciu wybrzmiewają jednak magicznie, Agnieszka Tyszka tworzy dla młodszego pokolenia coś, czym dla dzisiejszych rodziców w ich wieku nastoletnim była Jeżycjada), jest w stanie przemycać w swoich refleksjach również porady i wskazówki dla czytelników. Czasami odnosi się do świata pozaliterackiego, niebezpośrednio, unika ocen i oczywistych komentarzy – ale ma swoje zdanie, którego nie boi się wypowiadać. Funduje w ten sposób odbiorcom szereg zagadek, zapewnia rodzaj szyfru. Rodzina Zosi z ulicy Kociej jest lekko zwariowana: Mania gra pierwsze skrzypce, kuzyni i najmłodsze pokolenie wprowadzają dziki chaos. Mama – NIH – dąży do porządku i przesadza czasem w swoich staraniach bycia odpowiedzialnym i dorosłym człowiekiem, tata jest wyrozumiały i na wszystko wszystkim pozwala, ale kiedy trzeba załagodzić sytuację, bierze sprawy w swoje ręce. Ciotka Malina za to uświadamia, że nudzić się nie ma sensu – i uczy twórczego podejścia do rzeczywistości. Dzięki takiej gromadce nie tylko otrzymują dzieci ciekawą lekturę, ale też rodzaj literackiego azylu. Całość ilustruje – fantastycznie, chociaż dyskretnie – Agata Raczyńska. I taką Zosię z ulicy Kociej odbiorcy lubią najbardziej. Dobrze, że seria wciąż się rozrasta – wśród propozycji Agnieszki Tyszki dla najmłodszych „Zosie” zasługują na szczególną uwagę.
Bez kotów
Zosia z ulicy Kociej powoli zapomina o Chrisie, czasami rzuca na marginesie, że prawdopodobnie ma inną dziewczynę. Nie chodzi już na długie spacery, nie opisuje w swoim pamiętniku tego, czego nie chciała mówić koleżankom. Nie odnotowuje też obecności kolejnych kocich mieszkańców pod domem. A to z prostego powodu: chwilowo opuszcza ulicę Kocią. Dom ma zostać rozbudowany, tak, żeby każdy miał własny kąt – po powiększeniu się rodziny ma to sporo sensu. Przy okazji stanowi to szansę na wytchnienie od tego, co doskonale znane. Tym razem Agnieszka Tyszka robi się nieco sentymentalna, ale pozwala bohaterom funkcjonować razem i panuje nad gwarną, twórczą gromadką tak, że tom „Zosia z ulicy Kociej na wygnaniu” czyta się bardzo dobrze.
Powraca autorka do najbardziej klasycznej wersji opowieści, bez rejestrowania zapisków Mani (za to z jej słowotwórczymi popisami). Ciotka Malina nie musi wymyślać bohaterom zajęć – dzieci już same wiedzą, jak zabrać się do tworzenia, kiedy robi się choć odrobinę nudno. I przy tym wszystkim przez cały czas jest wesoło, gwarnie i ciekawie. Dzieje się mnóstwo, ale trudno byłoby zabrać się za streszczanie fabuły, bo Agnieszka Tyszka stara się bardziej imitować rejestrowanie codzienności, z jej wszystkimi zaskoczeniami i niespodziankami dla bohaterów. Kuzyn Zosi, ten, który zawsze imponuje wszystkim oczytaniem i popisuje się znajomością kolejnych publikacji, tym razem przycicha: przeżywa własny stan zakochania, co uświadomi maluchom, że to zjawisko dotyka każdego. Mania wymyśla rozmaite nazwy na oswajanie rzeczywistości – jej przekręcanie wyrazów osiąga apogeum, a autorka w pewien sposób zyskuje tutaj szansę dyskretnego przenoszenia odbiorców w przeszłość, do poprzednich części tomu. Kiedy pojawiają się koledzy „AGMIRAŁA PYPKA”, nie tłumaczy, skąd wziął się taki bohater – dzieci będą musiały same przewertować pierwsze tomiki i sprawdzić, o co chodzi Mani. Bez tego również da się czytać książkę, ale autorka wie, jak wzbudzić ciekawość.
Zosia poza tym, że opisuje pozornie zwyczajne wydarzenia (które w jej ujęciu wybrzmiewają jednak magicznie, Agnieszka Tyszka tworzy dla młodszego pokolenia coś, czym dla dzisiejszych rodziców w ich wieku nastoletnim była Jeżycjada), jest w stanie przemycać w swoich refleksjach również porady i wskazówki dla czytelników. Czasami odnosi się do świata pozaliterackiego, niebezpośrednio, unika ocen i oczywistych komentarzy – ale ma swoje zdanie, którego nie boi się wypowiadać. Funduje w ten sposób odbiorcom szereg zagadek, zapewnia rodzaj szyfru. Rodzina Zosi z ulicy Kociej jest lekko zwariowana: Mania gra pierwsze skrzypce, kuzyni i najmłodsze pokolenie wprowadzają dziki chaos. Mama – NIH – dąży do porządku i przesadza czasem w swoich staraniach bycia odpowiedzialnym i dorosłym człowiekiem, tata jest wyrozumiały i na wszystko wszystkim pozwala, ale kiedy trzeba załagodzić sytuację, bierze sprawy w swoje ręce. Ciotka Malina za to uświadamia, że nudzić się nie ma sensu – i uczy twórczego podejścia do rzeczywistości. Dzięki takiej gromadce nie tylko otrzymują dzieci ciekawą lekturę, ale też rodzaj literackiego azylu. Całość ilustruje – fantastycznie, chociaż dyskretnie – Agata Raczyńska. I taką Zosię z ulicy Kociej odbiorcy lubią najbardziej. Dobrze, że seria wciąż się rozrasta – wśród propozycji Agnieszki Tyszki dla najmłodszych „Zosie” zasługują na szczególną uwagę.
piątek, 26 lipca 2019
Penelope Bloom: Jej wisienki
Albatros, Warszawa 2019.
Romans na talerzu
Nie jest to najlepszy z możliwych tytułów (podobnie jak poprzedni w tej serii…), ale na amerykańskim rynku powieści popularnych mógł się sprawdzić. „Jej wisienki” to nie literatura pornograficzna, a prosty romans baśniowy, dla mniej wymagających czytelniczek. Hailey to młoda kobieta, której wszyscy – zwłaszcza siostra i najlepszy przyjaciel – dokuczają z racji rzekomego staropanieństwa. Bohaterka nie potrafi znaleźć sobie faceta, ale też nie stara się o to: z nikim się nie umawia, nie flirtuje, całym jej światem jest mała cukiernia i kolejne wypieki. Bliscy próbują nawet sprowokować Hailey do działania, zakładając się z nią: kobieta musi podjąć niezobowiązującą rozmowę z jednym z klientów. Traf chce, że akurat wpada mu w oko: mężczyzna podejmuje grę i dość szybko przechodzi z neutralnych tematów na mocno dwuznaczne. Ale w tej powieści nie ma mowy o molestowaniu albo o niestosowności podobnych dialogów: w końcu Hailey chce iść na randkę z nieznajomym i całkiem odpowiada jej zainteresowanie, nieważne jak okazywane. Relacja rozwija się bardzo szybko, zresztą cała książka jest dość krótka, a przecież muszą się zmieścić w niej elementy obowiązkowe: rozczarowanie nową miłością i baśniowy finał.
Penelope Bloom posługuje się schematami charakterystycznymi dla romansów z kultury popularnej, wiadomo, jak potoczy się akcja – skoro w dodatku zapowiada się taki bieg zdarzeń od samego początku. Nie ma czasu na dylematy, nie ma miejsca na poszukiwanie właściwego mężczyzny: jedyny, który się pojawi i zwróci na bohaterkę uwagę, jest automatycznie tym jedynym i na całe życie, na namiętność odpowiada się namiętnością. Penelope Bloom próbuje jeszcze modyfikować akcję: na pierwszą randkę umawia bohaterów na tajemniczej imprezie, sugeruje, że sytuacja może się rozwinąć szybciej, niż ktokolwiek by przypuszczał. Do tego potrzebna jest ogromna naiwność postaci: Hailey – jako kobieta bez doświadczenia w prawdziwych związkach – ma do tego prawo. Traci dla niej głowę donżuan – ale i tutaj autorka pozbawia go wątpliwości na temat przyszłości związku. Stan zakochania utrzymuje się i pozwala postaciom na dokonywanie dowolnych głupstw: nikt nie będzie przecież oceniać prawdopodobieństwa, skoro czytelniczki oczekują po prostu historii miłosnej. Wbrew obawom związanym z tytułem (i pikantnym żartom, na jakie pozwalają sobie bliscy bohaterki i ona sama), aluzji erotycznych nie eksponuje autorka przesadnie. Owszem, sprawia, że parę razy zbyt wyraźnie postacie dadzą sobie do zrozumienia, co jest dla nich ważne, ale nie zamieni się to w powieść erotyczną, pozostanie prostym komediowym romansem – na szczęście. Bloom sama sobie przekreśla możliwość dotarcia do bardziej ambitnych czytelniczek – które szukałyby czytadła na jeden raz. Jednak ma szansę zwrócić na siebie uwagę odbiorczyń literatury masowej i tych, które potrzebują odrobiny pikanterii. W treści, chociaż jest schematyczna do bólu i nie zafunduje odbiorcom psychologicznie dopracowanych postaci, błędów nie popełnia, prowadzi zwyczajną narrację, czasami podbarwioną drobnym żartem. „Jej wisienki” zatem to lektura nieambitna, ale też – nie odpychająca.
Romans na talerzu
Nie jest to najlepszy z możliwych tytułów (podobnie jak poprzedni w tej serii…), ale na amerykańskim rynku powieści popularnych mógł się sprawdzić. „Jej wisienki” to nie literatura pornograficzna, a prosty romans baśniowy, dla mniej wymagających czytelniczek. Hailey to młoda kobieta, której wszyscy – zwłaszcza siostra i najlepszy przyjaciel – dokuczają z racji rzekomego staropanieństwa. Bohaterka nie potrafi znaleźć sobie faceta, ale też nie stara się o to: z nikim się nie umawia, nie flirtuje, całym jej światem jest mała cukiernia i kolejne wypieki. Bliscy próbują nawet sprowokować Hailey do działania, zakładając się z nią: kobieta musi podjąć niezobowiązującą rozmowę z jednym z klientów. Traf chce, że akurat wpada mu w oko: mężczyzna podejmuje grę i dość szybko przechodzi z neutralnych tematów na mocno dwuznaczne. Ale w tej powieści nie ma mowy o molestowaniu albo o niestosowności podobnych dialogów: w końcu Hailey chce iść na randkę z nieznajomym i całkiem odpowiada jej zainteresowanie, nieważne jak okazywane. Relacja rozwija się bardzo szybko, zresztą cała książka jest dość krótka, a przecież muszą się zmieścić w niej elementy obowiązkowe: rozczarowanie nową miłością i baśniowy finał.
Penelope Bloom posługuje się schematami charakterystycznymi dla romansów z kultury popularnej, wiadomo, jak potoczy się akcja – skoro w dodatku zapowiada się taki bieg zdarzeń od samego początku. Nie ma czasu na dylematy, nie ma miejsca na poszukiwanie właściwego mężczyzny: jedyny, który się pojawi i zwróci na bohaterkę uwagę, jest automatycznie tym jedynym i na całe życie, na namiętność odpowiada się namiętnością. Penelope Bloom próbuje jeszcze modyfikować akcję: na pierwszą randkę umawia bohaterów na tajemniczej imprezie, sugeruje, że sytuacja może się rozwinąć szybciej, niż ktokolwiek by przypuszczał. Do tego potrzebna jest ogromna naiwność postaci: Hailey – jako kobieta bez doświadczenia w prawdziwych związkach – ma do tego prawo. Traci dla niej głowę donżuan – ale i tutaj autorka pozbawia go wątpliwości na temat przyszłości związku. Stan zakochania utrzymuje się i pozwala postaciom na dokonywanie dowolnych głupstw: nikt nie będzie przecież oceniać prawdopodobieństwa, skoro czytelniczki oczekują po prostu historii miłosnej. Wbrew obawom związanym z tytułem (i pikantnym żartom, na jakie pozwalają sobie bliscy bohaterki i ona sama), aluzji erotycznych nie eksponuje autorka przesadnie. Owszem, sprawia, że parę razy zbyt wyraźnie postacie dadzą sobie do zrozumienia, co jest dla nich ważne, ale nie zamieni się to w powieść erotyczną, pozostanie prostym komediowym romansem – na szczęście. Bloom sama sobie przekreśla możliwość dotarcia do bardziej ambitnych czytelniczek – które szukałyby czytadła na jeden raz. Jednak ma szansę zwrócić na siebie uwagę odbiorczyń literatury masowej i tych, które potrzebują odrobiny pikanterii. W treści, chociaż jest schematyczna do bólu i nie zafunduje odbiorcom psychologicznie dopracowanych postaci, błędów nie popełnia, prowadzi zwyczajną narrację, czasami podbarwioną drobnym żartem. „Jej wisienki” zatem to lektura nieambitna, ale też – nie odpychająca.
czwartek, 25 lipca 2019
Joe Flood: Rekiny. Najlepsi myśliwi w przyrodzie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Pod wodą
Dinozaury wzbudzają fascynację najmłodszych czytelników, ale są już tematem rozczytanym na wiele możliwych sposobów. Przychodzi zatem czas na kolejną grupę stworzeń wpływających na wyobraźnię – nie tylko dzieci. Rekiny trafiają do historii w ramach twórczości masowej, a to otwiera pole do rozmaitych nadużyć. W efekcie powtarza się mity o rekinach (krzywdzące dla nich i prowadzące nawet w wersji ekstremalnej do wyniszczania gatunku), zapominając o rzeczywistym pięknie, jakie skrywa się pod wodą. Joe Flood tworzy „naukomiks”, książkę, która ma przybliżać dzieciom fakty o rekinach – i rozwiewać wątpliwości albo usuwać fałszywe przekonania.
Najpierw forma: książka „Rekiny. Najlepsi myśliwi w przyrodzie” nie jest komiksem, chociaż takie mogłaby sprawiać wrażenie. To zestaw obrazków z podpisami, jednak nie ma w nich konkretnej fabularnej historii. Raczej Joe Flood wybiera sposób komentowania informacji obrazkami (albo odwrotnie, chociaż rzadziej). Kiedy wybiera z zestawu danych jakąś sensację, stara się odzwierciedlić ją na drobnej ilustracji, tak, by całość zapadła dzieciom w pamięć. To trudne zadanie, jeśli bierze się pod uwagę, ile wiadomości chce autor przekazać: niemal każdy kadr przynosi kolejne ciekawostki. Bardzo dużo obrazków ma uświadamiać dzieciom, jak wyglądają poszczególne gatunki rekinów, jakie mają rozmiary, czasami dla porównania pojawiają się podobne rysunki dotyczące ludzi lub różnych gatunków zwierząt. Widać jednak wyraźnie, że nie historia ma tu znaczenie, a treści. Usiłuje Flood sprzedać jak najwięcej informacji na przestrzeni kolejnych stron. Rytm kadr-wiadomość po pewnym czasie zaczyna się odrobinę rozrzedzać, wtedy może autor na przykład sugerować obrazkami reakcje ludzi na rekiny czy nawet wprowadzać humorystyczne wstawki. Kiedy bezimienni bohaterowie komiksu zaczynają wchodzić ze sobą w dialog (a częściej po prostu w dymkach komentować informacje) – robi się znacznie ciekawiej i odbiorcy będą mogli wreszcie zacząć się cieszyć lekturą, bez obciążeń edukacyjnych. To sprawia, że „Rekinów” do końca nie chce się odkładać na półkę: każda strona może dostarczyć nowych zaskoczeń i każda też pełna jest ciekawych faktów z życia rekinów. Jakby tego było mało, autor zastanawia się także nad pochodzeniem rozmaitych fałszywych sądów na temat rekinów: sprawdza, ile krzywdy zrobił film „Szczęki” i dlaczego rekiny tak chętnie wykorzystywane są w filmach grozy czy horrorach. Analizuje doniesienia medialne, rozprawia się z kłamstwami (rekiny nie potrafią wyczuć kropli krwi w wodzie, a ludzi nie atakują, żeby ich zjeść). Chce, żeby odbiorcy pokochali te stworzenia i żeby nie stanowili zagrożenia dla przedstawicieli gatunku. Tylko przez szerzenie wiedzy – i przez oswajanie nieznanego za pomocą śmiechu czy bajkowości – może się to udać, edukowanie najmłodszego pokolenia jest w tym wypadku bardzo ważne. Dzieci mogą po lekturze dalej fascynować się rekinami, ale już nie widzieć w nich krwiożerczych i bezwzględnych bestii, a przepiękne istoty, które zasługują na ocalenie. Fakt, że książka pełni też funkcję rozrywkową, wychodzi jej tylko na dobre, udowadnia, że zdobywanie wiedzy nie musi być nudne.
Pod wodą
Dinozaury wzbudzają fascynację najmłodszych czytelników, ale są już tematem rozczytanym na wiele możliwych sposobów. Przychodzi zatem czas na kolejną grupę stworzeń wpływających na wyobraźnię – nie tylko dzieci. Rekiny trafiają do historii w ramach twórczości masowej, a to otwiera pole do rozmaitych nadużyć. W efekcie powtarza się mity o rekinach (krzywdzące dla nich i prowadzące nawet w wersji ekstremalnej do wyniszczania gatunku), zapominając o rzeczywistym pięknie, jakie skrywa się pod wodą. Joe Flood tworzy „naukomiks”, książkę, która ma przybliżać dzieciom fakty o rekinach – i rozwiewać wątpliwości albo usuwać fałszywe przekonania.
Najpierw forma: książka „Rekiny. Najlepsi myśliwi w przyrodzie” nie jest komiksem, chociaż takie mogłaby sprawiać wrażenie. To zestaw obrazków z podpisami, jednak nie ma w nich konkretnej fabularnej historii. Raczej Joe Flood wybiera sposób komentowania informacji obrazkami (albo odwrotnie, chociaż rzadziej). Kiedy wybiera z zestawu danych jakąś sensację, stara się odzwierciedlić ją na drobnej ilustracji, tak, by całość zapadła dzieciom w pamięć. To trudne zadanie, jeśli bierze się pod uwagę, ile wiadomości chce autor przekazać: niemal każdy kadr przynosi kolejne ciekawostki. Bardzo dużo obrazków ma uświadamiać dzieciom, jak wyglądają poszczególne gatunki rekinów, jakie mają rozmiary, czasami dla porównania pojawiają się podobne rysunki dotyczące ludzi lub różnych gatunków zwierząt. Widać jednak wyraźnie, że nie historia ma tu znaczenie, a treści. Usiłuje Flood sprzedać jak najwięcej informacji na przestrzeni kolejnych stron. Rytm kadr-wiadomość po pewnym czasie zaczyna się odrobinę rozrzedzać, wtedy może autor na przykład sugerować obrazkami reakcje ludzi na rekiny czy nawet wprowadzać humorystyczne wstawki. Kiedy bezimienni bohaterowie komiksu zaczynają wchodzić ze sobą w dialog (a częściej po prostu w dymkach komentować informacje) – robi się znacznie ciekawiej i odbiorcy będą mogli wreszcie zacząć się cieszyć lekturą, bez obciążeń edukacyjnych. To sprawia, że „Rekinów” do końca nie chce się odkładać na półkę: każda strona może dostarczyć nowych zaskoczeń i każda też pełna jest ciekawych faktów z życia rekinów. Jakby tego było mało, autor zastanawia się także nad pochodzeniem rozmaitych fałszywych sądów na temat rekinów: sprawdza, ile krzywdy zrobił film „Szczęki” i dlaczego rekiny tak chętnie wykorzystywane są w filmach grozy czy horrorach. Analizuje doniesienia medialne, rozprawia się z kłamstwami (rekiny nie potrafią wyczuć kropli krwi w wodzie, a ludzi nie atakują, żeby ich zjeść). Chce, żeby odbiorcy pokochali te stworzenia i żeby nie stanowili zagrożenia dla przedstawicieli gatunku. Tylko przez szerzenie wiedzy – i przez oswajanie nieznanego za pomocą śmiechu czy bajkowości – może się to udać, edukowanie najmłodszego pokolenia jest w tym wypadku bardzo ważne. Dzieci mogą po lekturze dalej fascynować się rekinami, ale już nie widzieć w nich krwiożerczych i bezwzględnych bestii, a przepiękne istoty, które zasługują na ocalenie. Fakt, że książka pełni też funkcję rozrywkową, wychodzi jej tylko na dobre, udowadnia, że zdobywanie wiedzy nie musi być nudne.
środa, 24 lipca 2019
Barbara Magierowa, Antoni Kroh: Z polskiego na nasze, czyli prywatny leksykon współczesnej polszczyzny
Iskry, Warszawa 2019.
Kolekcja
Całe dekady zbierania, nasłuchiwania, czytania, sprawdzania i objaśniania. Całe dekady przygotowywania fiszek z zachwycającymi albo wtopionymi w język frazami. Efektem pracy dwóch pokoleń jest monumentalny tom „Z polskiego na nasze, czyli prywatny leksykon współczesnej polszczyzny” przygotowany przez Antoniego Kroha i Barbarę Magierową. Lektura niezwykła, bo niewiele jest „słowników”, przy których można się raz zastanowić, a raz uśmiać do łez. Wykorzystane tu zostały przeróżne źródła: materiały prasowe, ale i język ulicy – opracowanie pozwala docenić archiwizacyjną pracę i zastanowić się nad tym, co z naszych czasów zostanie uznane kiedyś za warte uwagi. Bo chociaż „Z polskiego na nasze” sięga początków XXI wieku, najmłodsze językowe odkrycia nie są zbyt obficie reprezentowane.
Książka jest podzielona ze względu na ramy czasowe (rozpoczyna się po drugiej wojnie światowej i prowadzi do 2014 roku), ale w obrębie poszczególnych części istnieją jeszcze podrozdziały tematyczne, zagadnienia, które pozwalają chociaż trochę uporządkować wiadomości. Oznacza to, że chociaż łatwiej będzie się czytać tom linearnie, znacznie trudniej byłoby z niego korzystać jak z typowego leksykonu. Inna rzecz, że właśnie do uważnej lektury całości został przygotowany i nie ma się co łudzić: kto raz wpadnie w wir językowych opowieści, ten będzie chciał prześledzić wszystko, bez względu na to, ile czasu mu zajmie taka podróż. W małych fragmentach hasła zostały już poukładane alfabetycznie (i zdarza się, że podobne powracają w różnych punktach tomu, niosąc ze sobą różne treści). Wyróżnione jest słowo albo zwrot – o brzmieniu neutralnym lub kompletnie absurdalnym. W pierwszym przypadku odbiorcy chcą się przekonać, dlaczego trafiło do leksykonu, w drugim – szukają wyjaśnienia. Przygotowane zostało krótkie objaśnienie, zawierające czasami definicję, czasami przykład użycia, czasami po prostu cytat, z którego autorzy wyłuskali intrygujący motyw. I to w dużej części książki oznacza powrót do anegdot, żartów lub walki z nowomową. Źródła cytatów to nie tylko dokumenty czy zachowane relacje, zdarza się, że odnotowywane są wypowiedzi pijaczków albo obiegowe żarty. Nigdy nie wiadomo, czy hasło zostanie potraktowane poważnie czy prześmiewczo – to zależy od tego, jaką funkcję pełniło. Kroh i Magierowa pozwalają czytelnikom dobrze się bawić, ale też pokazują urok polszczyzny podlegającej rozmaitym metamorfozom.
Zakodowany jest w tej książce spory kawałek historii i obyczajowości. Widać na przytoczonych przykładach, jak społeczeństwo próbowało walczyć z nieakceptowanymi sytuacjami i jak reagowało na narzucane rozwiązania, widać, jak kreatywnie podchodzili ludzie do tego, co ich spotykało. Tematyczny i treściowy zakres tomu zachwyca: nie można się tą lekturą zmęczyć. Język okazuje się bardzo plastyczny i przydatny do rozbijania patosu, czasami jest śmieszny sam w sobie, a czasami czytelnikom do śmiechu nie będzie, kiedy otrzymają wyimek z mniej wesołej rzeczywistości. Motywy z języka po 1989 roku są potraktowane mniej starannie, jakby autorzy czekali aż da się wyłuskać charakterystyczne zjawiska z perspektywy czasu. Jest książka „Z polskiego na nasze” cennym prezentem dla tych wszystkich, którzy lubią śledzić przemiany językowe i cieszyć się bogactwem znaczeń czy możliwości satyrycznych w odpowiedzi na zaskakującą rzeczywistość.
Kolekcja
Całe dekady zbierania, nasłuchiwania, czytania, sprawdzania i objaśniania. Całe dekady przygotowywania fiszek z zachwycającymi albo wtopionymi w język frazami. Efektem pracy dwóch pokoleń jest monumentalny tom „Z polskiego na nasze, czyli prywatny leksykon współczesnej polszczyzny” przygotowany przez Antoniego Kroha i Barbarę Magierową. Lektura niezwykła, bo niewiele jest „słowników”, przy których można się raz zastanowić, a raz uśmiać do łez. Wykorzystane tu zostały przeróżne źródła: materiały prasowe, ale i język ulicy – opracowanie pozwala docenić archiwizacyjną pracę i zastanowić się nad tym, co z naszych czasów zostanie uznane kiedyś za warte uwagi. Bo chociaż „Z polskiego na nasze” sięga początków XXI wieku, najmłodsze językowe odkrycia nie są zbyt obficie reprezentowane.
Książka jest podzielona ze względu na ramy czasowe (rozpoczyna się po drugiej wojnie światowej i prowadzi do 2014 roku), ale w obrębie poszczególnych części istnieją jeszcze podrozdziały tematyczne, zagadnienia, które pozwalają chociaż trochę uporządkować wiadomości. Oznacza to, że chociaż łatwiej będzie się czytać tom linearnie, znacznie trudniej byłoby z niego korzystać jak z typowego leksykonu. Inna rzecz, że właśnie do uważnej lektury całości został przygotowany i nie ma się co łudzić: kto raz wpadnie w wir językowych opowieści, ten będzie chciał prześledzić wszystko, bez względu na to, ile czasu mu zajmie taka podróż. W małych fragmentach hasła zostały już poukładane alfabetycznie (i zdarza się, że podobne powracają w różnych punktach tomu, niosąc ze sobą różne treści). Wyróżnione jest słowo albo zwrot – o brzmieniu neutralnym lub kompletnie absurdalnym. W pierwszym przypadku odbiorcy chcą się przekonać, dlaczego trafiło do leksykonu, w drugim – szukają wyjaśnienia. Przygotowane zostało krótkie objaśnienie, zawierające czasami definicję, czasami przykład użycia, czasami po prostu cytat, z którego autorzy wyłuskali intrygujący motyw. I to w dużej części książki oznacza powrót do anegdot, żartów lub walki z nowomową. Źródła cytatów to nie tylko dokumenty czy zachowane relacje, zdarza się, że odnotowywane są wypowiedzi pijaczków albo obiegowe żarty. Nigdy nie wiadomo, czy hasło zostanie potraktowane poważnie czy prześmiewczo – to zależy od tego, jaką funkcję pełniło. Kroh i Magierowa pozwalają czytelnikom dobrze się bawić, ale też pokazują urok polszczyzny podlegającej rozmaitym metamorfozom.
Zakodowany jest w tej książce spory kawałek historii i obyczajowości. Widać na przytoczonych przykładach, jak społeczeństwo próbowało walczyć z nieakceptowanymi sytuacjami i jak reagowało na narzucane rozwiązania, widać, jak kreatywnie podchodzili ludzie do tego, co ich spotykało. Tematyczny i treściowy zakres tomu zachwyca: nie można się tą lekturą zmęczyć. Język okazuje się bardzo plastyczny i przydatny do rozbijania patosu, czasami jest śmieszny sam w sobie, a czasami czytelnikom do śmiechu nie będzie, kiedy otrzymają wyimek z mniej wesołej rzeczywistości. Motywy z języka po 1989 roku są potraktowane mniej starannie, jakby autorzy czekali aż da się wyłuskać charakterystyczne zjawiska z perspektywy czasu. Jest książka „Z polskiego na nasze” cennym prezentem dla tych wszystkich, którzy lubią śledzić przemiany językowe i cieszyć się bogactwem znaczeń czy możliwości satyrycznych w odpowiedzi na zaskakującą rzeczywistość.
wtorek, 23 lipca 2019
Margit Walsø: Perfumiarka
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.
Zapachy
Ingrid musi coś w swoim życiu zmienić, nie ma tu żadnego zaskoczenia. Kobieta będąca na życiowym rozdrożu wybiera się w podróż. Niespecjalnie tego chce, zresztą przekonania, że w ogóle powinna, nabiera z czasem. Jednak w jej egzystencji stało się zbyt wiele przykrych rzeczy, żeby zostać w miejscu. I tak Ingrid z północy trafia do Prowansji. Nie ma w tym przypadku: w materiałach pozostawionych przez ojca znalazła szkic flakonu perfum, wybiera się więc w okolice, w których siedzibę ma firma podpisana na buteleczce. Przy okazji odpoczynku planuje dowiedzieć się czegoś o własnej przeszłości. Poza tym każda podróż zapewnia samopoznanie, Ingrid nie musi więc bać się, że straci czas. Chociaż na początku wszystko na to wskazuje.
W „Perfumiarce” bohaterka jest zagubiona i słaba, nie potrafi walczyć o swoje, przynajmniej takie sprawia wrażenie na początku eskapady. Kiedy już znajduje fabrykę, bardzo stara się o stanowisko dla siebie. Przypadkiem ma odpowiednie wykształcenie: jest chemikiem, więc może spokojnie odnaleźć się w tej przestrzeni i wśród pracowników. Laboratorium Sonji Richard chce startować w konkursie na zapach dla Chanel, to oznacza, że każda para rąk do pomocy się przyda. Ingrid powoli uczy się wszystkiego: sprawdza, jak wydobywa się zapach z płatków róż i na czym polega produkowanie kosmetyków, które zaspokajają gusta najbardziej wybrednych klientów. Przekonuje się, że tworzenie zapachów to ciężka praca, ale też – że ma w sobie coś z poezji, umożliwia łączenie precyzji i umysłu ścisłowca z wyobraźnią. To odskocznia od codzienności, przynajmniej dla bohaterki, która szuka mniej sposobu na życie, a bardziej – na wakacje, w powiązaniu z możliwością dotarcia do własnej przeszłości.
Margit Walsø nie oferuje czytelniczkom nic nowego, tworzy książkę podporządkowaną schematom w obyczajówkach. Zaczyna od konieczności zmian, wprowadza stopniowo zestaw wiadomości, które kształtują bohaterkę na nowo. W tle snuje opowieści kojące, związane z rytmem slow-life’owych historii: temu mają służyć rozmaite opisy dotyczące sedna wydobywania zapachu. „Perfumiarka” przecież już tematycznie wiąże się z „Pachnidłem”, konstrukcyjnie natomiast – z wieloma relacjami o odnajdywaniu siebie. Prowansja pojawia się tu – mogłoby się wydawać – zamiast Toskanii, malownicze przestrzenie również wpływają uspokajająco na odbiorczynie. Do tej książki zajrzeć może każdy, kto szuka lektur niespiesznych, rozwijających się bez wielkich emocjonalnych katastrof i wybuchów. Momentami nawet wydaje się, że autorka staje się zbyt monotonna w narracji, że boi się zafundować postaci silniejsze wrażenia, bo nie wie do końca, czy Ingrid takie doświadczenia by udźwignęła. W ten sposób „Perfumiarka” trochę znika na ladach księgarskich: przyciągnie uwagę wyłącznie poszukujących stereotypowych obyczajówek, chociaż nie wszystkie rozwiązania fabularne są tutaj kopią już obecnych na rynku. Jest to książka kształtowana w odpowiedzi na potrzeby odbiorczyń, przez to więc miejscami trochę bez wyrazu – ale też… w sam raz dla miłośniczek powolnych opowieści.
Zapachy
Ingrid musi coś w swoim życiu zmienić, nie ma tu żadnego zaskoczenia. Kobieta będąca na życiowym rozdrożu wybiera się w podróż. Niespecjalnie tego chce, zresztą przekonania, że w ogóle powinna, nabiera z czasem. Jednak w jej egzystencji stało się zbyt wiele przykrych rzeczy, żeby zostać w miejscu. I tak Ingrid z północy trafia do Prowansji. Nie ma w tym przypadku: w materiałach pozostawionych przez ojca znalazła szkic flakonu perfum, wybiera się więc w okolice, w których siedzibę ma firma podpisana na buteleczce. Przy okazji odpoczynku planuje dowiedzieć się czegoś o własnej przeszłości. Poza tym każda podróż zapewnia samopoznanie, Ingrid nie musi więc bać się, że straci czas. Chociaż na początku wszystko na to wskazuje.
W „Perfumiarce” bohaterka jest zagubiona i słaba, nie potrafi walczyć o swoje, przynajmniej takie sprawia wrażenie na początku eskapady. Kiedy już znajduje fabrykę, bardzo stara się o stanowisko dla siebie. Przypadkiem ma odpowiednie wykształcenie: jest chemikiem, więc może spokojnie odnaleźć się w tej przestrzeni i wśród pracowników. Laboratorium Sonji Richard chce startować w konkursie na zapach dla Chanel, to oznacza, że każda para rąk do pomocy się przyda. Ingrid powoli uczy się wszystkiego: sprawdza, jak wydobywa się zapach z płatków róż i na czym polega produkowanie kosmetyków, które zaspokajają gusta najbardziej wybrednych klientów. Przekonuje się, że tworzenie zapachów to ciężka praca, ale też – że ma w sobie coś z poezji, umożliwia łączenie precyzji i umysłu ścisłowca z wyobraźnią. To odskocznia od codzienności, przynajmniej dla bohaterki, która szuka mniej sposobu na życie, a bardziej – na wakacje, w powiązaniu z możliwością dotarcia do własnej przeszłości.
Margit Walsø nie oferuje czytelniczkom nic nowego, tworzy książkę podporządkowaną schematom w obyczajówkach. Zaczyna od konieczności zmian, wprowadza stopniowo zestaw wiadomości, które kształtują bohaterkę na nowo. W tle snuje opowieści kojące, związane z rytmem slow-life’owych historii: temu mają służyć rozmaite opisy dotyczące sedna wydobywania zapachu. „Perfumiarka” przecież już tematycznie wiąże się z „Pachnidłem”, konstrukcyjnie natomiast – z wieloma relacjami o odnajdywaniu siebie. Prowansja pojawia się tu – mogłoby się wydawać – zamiast Toskanii, malownicze przestrzenie również wpływają uspokajająco na odbiorczynie. Do tej książki zajrzeć może każdy, kto szuka lektur niespiesznych, rozwijających się bez wielkich emocjonalnych katastrof i wybuchów. Momentami nawet wydaje się, że autorka staje się zbyt monotonna w narracji, że boi się zafundować postaci silniejsze wrażenia, bo nie wie do końca, czy Ingrid takie doświadczenia by udźwignęła. W ten sposób „Perfumiarka” trochę znika na ladach księgarskich: przyciągnie uwagę wyłącznie poszukujących stereotypowych obyczajówek, chociaż nie wszystkie rozwiązania fabularne są tutaj kopią już obecnych na rynku. Jest to książka kształtowana w odpowiedzi na potrzeby odbiorczyń, przez to więc miejscami trochę bez wyrazu – ale też… w sam raz dla miłośniczek powolnych opowieści.
poniedziałek, 22 lipca 2019
Barbara Sęk: Nowakowie. Uchylone drzwi
Jaguar, Warszawa 2019.
Trudna lektura
Doszło już do tego, co nieuchronne: Krzysztof zdradził Małgorzatę, związał się z Moniką, poinformował żonę o tym fakcie, a po rozpadzie rodziny ożenił się z kochanką. Teraz wszyscy muszą nauczyć się żyć z nową sytuacją. Chociaż Monika to prawowita małżonka, wciąż spychana jest na drugi plan: najpierw uwagę Krzysztofa zaprząta choroba Małgorzaty, później – ślub córki (a w międzyczasie także zmartwienia, których dostarczają niefrasobliwi synowie). Troje z czworga dzieci Nowaków próbuje oswoić się z rzeczywistością (czwarte dziecko, najmłodszy Kuba, nie rozumie jeszcze, że tata nie będzie uczestniczył w jego życiu zbyt intensywnie, staje się nieświadomie wyrzutem sumienia dla ojca). Tymczasem dla małej Karoliny Krzysztof na razie też jest ojcem z doskoku – nie ma czasu dla nowej rodziny. Nie chce przecież rezygnować ze zwyczajów, które razem z bliskimi do tej pory wypracował: towarzyszy w przygotowaniach do Wigilii, chce też dogadywać się z pociechami. Monika jest coraz bardziej sfrustrowana – zwłaszcza że nawet otoczenie nie postrzega jej jako partnerki Krzysztofa, a jako „tę drugą”, w dodatku winną rozpadu małżeństwa.
Barbara Sęk ponownie stawia na emocjonalną telenowelę, w powieści „Nowakowie. Uchylone drzwi” powraca do sytuacji, którą nakreśliła już w pierwszym tomie cyklu – z tym że teraz stara się przeanalizować rzeczywistość z perspektywy Moniki. Przybliża odbiorcom historię zakazanego związku, bardzo skrupulatnie odnotowuje kolejne etapy romansu, rozstania i powroty, ostrzeżenia z zewnątrz czy problemy do przezwyciężenia w pozamałżeńskim związku. Przypomina, kto kibicował mężczyźnie, a kto sprzeciwiał się jego wyborom, od czasu do czasu wspomina też o zachowaniach żony – wcale nie tak niedomyślnej, jakby się wszystkim wydawało. Krok po kroku opisuje początki romansu, kodeks moralny bohaterów i walkę o zachowanie wolności. Wie, co prowadzi do niszczących rodzinę decyzji, podkreśla kolejne błędy czy przyczyny zmian. W ten sposób pokazuje czytelnikom charakterystyczny i powtarzalny schemat – a już odbiorcy sami muszą zdecydować, czy ku przestrodze, czy – jako psychologiczną wskazówkę. W końcu droga do nowej miłości wcale nie jest baśniowa.
To, co dla jednych będzie zaletą tomu, dla drugich stanie się największą jego wadą. Barbara Sęk nie sięga tu po oryginalną czy nową z perspektywy czytelników fabułę, jeszcze raz przygląda się temu, co było – a nie zajmowała się zbytnio akcją. Sytuacja, o której autorka opowiada, jest typowa i powtarzalna, nie składa się natomiast ze zbyt wielu elementów. Zamiast rozwijania biegu wydarzeń, Barbara Sęk woli zajmować się uczuciami. Odczytuje intencje postaci z drobiazgów, wychwytuje każde spojrzenie czy niewyrażoną słowami uwagę. Zna myśli postaci i ich reakcje – jest to w stanie przedstawić bez wahania w niekończących się opisach. Jeśli ktoś potrzebuje precyzyjnych portretów psychologicznych zdradzających – tu zyska chyba najpełniejsze z możliwych ujęcie tematu. Jest to ciekawe, ale momentami może nawet zmęczyć. Autorka nie popełnia błędów w charakterystykach, wie dokładnie, jaki efekt uzyska, jeśli pozwoli postaciom działać i podążać za pragnieniami – a teraz przychodzi czas na to, żeby ową wiedzą podzielić się z odbiorcami. „Nowakowie. Uchylone drzwi” to powieść bardzo rzetelnie prezentująca motyw zdrady z perspektywy nowej rodziny. Na razie króluje przeszłość.
Trudna lektura
Doszło już do tego, co nieuchronne: Krzysztof zdradził Małgorzatę, związał się z Moniką, poinformował żonę o tym fakcie, a po rozpadzie rodziny ożenił się z kochanką. Teraz wszyscy muszą nauczyć się żyć z nową sytuacją. Chociaż Monika to prawowita małżonka, wciąż spychana jest na drugi plan: najpierw uwagę Krzysztofa zaprząta choroba Małgorzaty, później – ślub córki (a w międzyczasie także zmartwienia, których dostarczają niefrasobliwi synowie). Troje z czworga dzieci Nowaków próbuje oswoić się z rzeczywistością (czwarte dziecko, najmłodszy Kuba, nie rozumie jeszcze, że tata nie będzie uczestniczył w jego życiu zbyt intensywnie, staje się nieświadomie wyrzutem sumienia dla ojca). Tymczasem dla małej Karoliny Krzysztof na razie też jest ojcem z doskoku – nie ma czasu dla nowej rodziny. Nie chce przecież rezygnować ze zwyczajów, które razem z bliskimi do tej pory wypracował: towarzyszy w przygotowaniach do Wigilii, chce też dogadywać się z pociechami. Monika jest coraz bardziej sfrustrowana – zwłaszcza że nawet otoczenie nie postrzega jej jako partnerki Krzysztofa, a jako „tę drugą”, w dodatku winną rozpadu małżeństwa.
Barbara Sęk ponownie stawia na emocjonalną telenowelę, w powieści „Nowakowie. Uchylone drzwi” powraca do sytuacji, którą nakreśliła już w pierwszym tomie cyklu – z tym że teraz stara się przeanalizować rzeczywistość z perspektywy Moniki. Przybliża odbiorcom historię zakazanego związku, bardzo skrupulatnie odnotowuje kolejne etapy romansu, rozstania i powroty, ostrzeżenia z zewnątrz czy problemy do przezwyciężenia w pozamałżeńskim związku. Przypomina, kto kibicował mężczyźnie, a kto sprzeciwiał się jego wyborom, od czasu do czasu wspomina też o zachowaniach żony – wcale nie tak niedomyślnej, jakby się wszystkim wydawało. Krok po kroku opisuje początki romansu, kodeks moralny bohaterów i walkę o zachowanie wolności. Wie, co prowadzi do niszczących rodzinę decyzji, podkreśla kolejne błędy czy przyczyny zmian. W ten sposób pokazuje czytelnikom charakterystyczny i powtarzalny schemat – a już odbiorcy sami muszą zdecydować, czy ku przestrodze, czy – jako psychologiczną wskazówkę. W końcu droga do nowej miłości wcale nie jest baśniowa.
To, co dla jednych będzie zaletą tomu, dla drugich stanie się największą jego wadą. Barbara Sęk nie sięga tu po oryginalną czy nową z perspektywy czytelników fabułę, jeszcze raz przygląda się temu, co było – a nie zajmowała się zbytnio akcją. Sytuacja, o której autorka opowiada, jest typowa i powtarzalna, nie składa się natomiast ze zbyt wielu elementów. Zamiast rozwijania biegu wydarzeń, Barbara Sęk woli zajmować się uczuciami. Odczytuje intencje postaci z drobiazgów, wychwytuje każde spojrzenie czy niewyrażoną słowami uwagę. Zna myśli postaci i ich reakcje – jest to w stanie przedstawić bez wahania w niekończących się opisach. Jeśli ktoś potrzebuje precyzyjnych portretów psychologicznych zdradzających – tu zyska chyba najpełniejsze z możliwych ujęcie tematu. Jest to ciekawe, ale momentami może nawet zmęczyć. Autorka nie popełnia błędów w charakterystykach, wie dokładnie, jaki efekt uzyska, jeśli pozwoli postaciom działać i podążać za pragnieniami – a teraz przychodzi czas na to, żeby ową wiedzą podzielić się z odbiorcami. „Nowakowie. Uchylone drzwi” to powieść bardzo rzetelnie prezentująca motyw zdrady z perspektywy nowej rodziny. Na razie króluje przeszłość.
rozmowa z postaciami z Niepodległości słoików
Apetyt na role
rozmowa z postaciami z Niepodlegości słoików
Sztajgerowy Cajtung: Jaka jest Wasza definicja słoika?
Niedźwiedź Zakopiański: Słoik to nie puszka. I nie flaszka. To jest dla mnie najważniejsze, bo zostałam słoikiem, żeby uporać się z nałogiem.
Mariusz z Ożarowa: Proszę pani, idąc za definicją Słownika Języka Polskiego, „słoik” to „mały słój”… I o co tu tyle zamieszania. Pytam. O co?!
Celebrytka: You mean jar?
Tania: „Sto wiorst, nie droga, sto rubli, nie pieniądz, sto gram, nie wódka”.
Prowincjonalny Aktor: „Słoik” to określenie na wspaniałe, nowoprzybyłe do Warszawy osoby, które swoimi tradycjami i folklorem wzbogacą naszą kochaną stolicę.
Sz. C.: Jakie macie porady dla słoików?
Prowincjonalny Aktor: Nie bójcie się siebie!
Niedźwiedź Zakopiański: W dużym mieście wszystko jest możliwe, więc spełniajcie swoje marzenia! I pamiętajcie: karma wraca.
Mariusz z Ożarowa: Gorąco polecam zakupy w dyskontach Biedronki: fajna oferta, a i klimatyzacja jest. Warto.
Celebrytka: Nobody knows you? You can be everybody!
Pan Prezydent: Idźcie na wybory. A jeśli wylądujecie w Ameryce, nie próbujcie robić stand-upów przed Trumpem.
Tania: Nie wtapiajcie się w tłum, niczym guma w chodnik.
Pałac Kultury: Dajcie spokój z tymi selfiakami ze mną w tle. Ileż można. Na Boga!
Podlaski Śledź: Dla słoików radzę, by przemyślały opcję rozbiórki tego Pajaca z antenką na głowie, co tak sterczy dumnie w centrum i się świeci na tęczowo. Rozbierzcie wszystko, co tęczowe (bez podtekstów, oczywiście!).
Sz. C.: Kto Was animuje?
Pan Prezydent: Niestosowne pytanie.
Syrenka: Jakaś baba z wadą wymowy. Z góry przepraszam za niedogodności.
Niedźwiedź Zakopiański: Mój terapeuta.
Prowincjonalny Aktor: Przyznaję: na prowincji animował mnie dyrektor teatru, w Warszawie… nie mogę powiedzieć, kto mi tam ręce wsadza, to mógłby być skandal, Pudelek nie śpi… Albo dobra! Rafał Rutkowski. Pozdrawiam jego żonę, Magdę. :)
Celebrytka: Ja się animuję on my own!
Mariusz z Ożarowa: Mateusz, generalnie w porządku człowiek. Zgrabnie to robi.
Pałac Kultury: Animują mnie przeróżni warszawiacy, ci rdzenni, choć ich to jak na lekarstwo, ale ci przyszywani. Czasem pijani, czasem trzeźwi, młodzi, starzy, grubi i ładni, a i zagraniczna wycieczka się trafi… i tak to się jakoś kręci.
Podlaski Śledź: Koleś, co twierdzi, że jest z Podlasia, ale naciągane to jego zaciąganie. Nie ufam dla typa.
Tania: Nikt. Nie jestem muppetem.
Sz. C.: Gdzie planujecie robić karierę po zakończeniu tego, co robicie teraz?
Podlaski Śledź: Dla mnie najlepsza kariera w oceanie.
Prowincjonalny Aktor: Co za głupie pytanie... Hollywood!!! Miałem już spotkanie z Tarantino.
Tania: W Opolu albo Sopocie.
Syrenka: Marzy mi się Europarlament, taki przytulny mandacik.
Mariusz z Ożarowa: Wstyd się przyznać, ale ostatnimi czasy kręci mnie burleska… Grażynka próbuje wybić mi to z głowy, ale coś mnie łupie w kościach, że sekcja gimnastyczno-akrobatyczna jakiegoś zachodniego show po prostu mnie potrzebuje. I już.
Celebrytka: Warsaw vloger to never ending story!
Pałac Kultury: Kiedy tylko przestanę być Pałacem Kultury, założę fundację działającą na rzecz walki z hejtem w stosunku do Bogu ducha winnych budynków.
Sz. C.: Z jakimi nadziejami przybyliście do stolicy?
Syrenka: Oficjalnie? Za karierą. Prywatnie? Stabilizacja...
Pałac Kultury: Myślałem, że będę symbolem idei jedności państw. Ech…
Podlaski Śledź: Liczyłem, że uda mi się zrobić porządek w tym zgniłym od genderu mieście. Niestety spotkałem taką jedną....
Sz. C.: Co byście w swoich kreacjach zmienili?
Prowincjonalny Aktor: Nic? Jest zajebista?
Pan Prezydent: Kostium. Następnym razem wybiorę Żubra.
Syrenka: Popracowałabym nad wymową.
Podlaski Śledź: Więcej tarła.
Celebrytka: Ja know fashion.
Pałac Kultury: Elewację na wysokości 32. piętra, gdzieś w okolicy lewej łopatki… Ach, nic, kochani, nic bym nie zmieniał, za bardzo siebie… kocham. No i już.
Mariusz z Ożarowa: Wózek, do cholery, przecież na tym to się normalnie nie da. Bardzo mało zwrotny dziad. Bardzo.
Sz. C.: O jakich rolach marzycie?
Syrenka: Rolach społecznych i życiowych.
Celebrytka: Rollercoaster, you know?
Prowincjonalny Aktor: O wszystkich. Mam ogromny apetyt na reżyse... na role! Na role, oczywiście...
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
rozmowa z postaciami z Niepodlegości słoików
Sztajgerowy Cajtung: Jaka jest Wasza definicja słoika?
Niedźwiedź Zakopiański: Słoik to nie puszka. I nie flaszka. To jest dla mnie najważniejsze, bo zostałam słoikiem, żeby uporać się z nałogiem.
Mariusz z Ożarowa: Proszę pani, idąc za definicją Słownika Języka Polskiego, „słoik” to „mały słój”… I o co tu tyle zamieszania. Pytam. O co?!
Celebrytka: You mean jar?
Tania: „Sto wiorst, nie droga, sto rubli, nie pieniądz, sto gram, nie wódka”.
Prowincjonalny Aktor: „Słoik” to określenie na wspaniałe, nowoprzybyłe do Warszawy osoby, które swoimi tradycjami i folklorem wzbogacą naszą kochaną stolicę.
Sz. C.: Jakie macie porady dla słoików?
Prowincjonalny Aktor: Nie bójcie się siebie!
Niedźwiedź Zakopiański: W dużym mieście wszystko jest możliwe, więc spełniajcie swoje marzenia! I pamiętajcie: karma wraca.
Mariusz z Ożarowa: Gorąco polecam zakupy w dyskontach Biedronki: fajna oferta, a i klimatyzacja jest. Warto.
Celebrytka: Nobody knows you? You can be everybody!
Pan Prezydent: Idźcie na wybory. A jeśli wylądujecie w Ameryce, nie próbujcie robić stand-upów przed Trumpem.
Tania: Nie wtapiajcie się w tłum, niczym guma w chodnik.
Pałac Kultury: Dajcie spokój z tymi selfiakami ze mną w tle. Ileż można. Na Boga!
Podlaski Śledź: Dla słoików radzę, by przemyślały opcję rozbiórki tego Pajaca z antenką na głowie, co tak sterczy dumnie w centrum i się świeci na tęczowo. Rozbierzcie wszystko, co tęczowe (bez podtekstów, oczywiście!).
Sz. C.: Kto Was animuje?
Pan Prezydent: Niestosowne pytanie.
Syrenka: Jakaś baba z wadą wymowy. Z góry przepraszam za niedogodności.
Niedźwiedź Zakopiański: Mój terapeuta.
Prowincjonalny Aktor: Przyznaję: na prowincji animował mnie dyrektor teatru, w Warszawie… nie mogę powiedzieć, kto mi tam ręce wsadza, to mógłby być skandal, Pudelek nie śpi… Albo dobra! Rafał Rutkowski. Pozdrawiam jego żonę, Magdę. :)
Celebrytka: Ja się animuję on my own!
Mariusz z Ożarowa: Mateusz, generalnie w porządku człowiek. Zgrabnie to robi.
Pałac Kultury: Animują mnie przeróżni warszawiacy, ci rdzenni, choć ich to jak na lekarstwo, ale ci przyszywani. Czasem pijani, czasem trzeźwi, młodzi, starzy, grubi i ładni, a i zagraniczna wycieczka się trafi… i tak to się jakoś kręci.
Podlaski Śledź: Koleś, co twierdzi, że jest z Podlasia, ale naciągane to jego zaciąganie. Nie ufam dla typa.
Tania: Nikt. Nie jestem muppetem.
Sz. C.: Gdzie planujecie robić karierę po zakończeniu tego, co robicie teraz?
Podlaski Śledź: Dla mnie najlepsza kariera w oceanie.
Prowincjonalny Aktor: Co za głupie pytanie... Hollywood!!! Miałem już spotkanie z Tarantino.
Tania: W Opolu albo Sopocie.
Syrenka: Marzy mi się Europarlament, taki przytulny mandacik.
Mariusz z Ożarowa: Wstyd się przyznać, ale ostatnimi czasy kręci mnie burleska… Grażynka próbuje wybić mi to z głowy, ale coś mnie łupie w kościach, że sekcja gimnastyczno-akrobatyczna jakiegoś zachodniego show po prostu mnie potrzebuje. I już.
Celebrytka: Warsaw vloger to never ending story!
Pałac Kultury: Kiedy tylko przestanę być Pałacem Kultury, założę fundację działającą na rzecz walki z hejtem w stosunku do Bogu ducha winnych budynków.
Sz. C.: Z jakimi nadziejami przybyliście do stolicy?
Syrenka: Oficjalnie? Za karierą. Prywatnie? Stabilizacja...
Pałac Kultury: Myślałem, że będę symbolem idei jedności państw. Ech…
Podlaski Śledź: Liczyłem, że uda mi się zrobić porządek w tym zgniłym od genderu mieście. Niestety spotkałem taką jedną....
Sz. C.: Co byście w swoich kreacjach zmienili?
Prowincjonalny Aktor: Nic? Jest zajebista?
Pan Prezydent: Kostium. Następnym razem wybiorę Żubra.
Syrenka: Popracowałabym nad wymową.
Podlaski Śledź: Więcej tarła.
Celebrytka: Ja know fashion.
Pałac Kultury: Elewację na wysokości 32. piętra, gdzieś w okolicy lewej łopatki… Ach, nic, kochani, nic bym nie zmieniał, za bardzo siebie… kocham. No i już.
Mariusz z Ożarowa: Wózek, do cholery, przecież na tym to się normalnie nie da. Bardzo mało zwrotny dziad. Bardzo.
Sz. C.: O jakich rolach marzycie?
Syrenka: Rolach społecznych i życiowych.
Celebrytka: Rollercoaster, you know?
Prowincjonalny Aktor: O wszystkich. Mam ogromny apetyt na reżyse... na role! Na role, oczywiście...
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
niedziela, 21 lipca 2019
Hendrik Groen: Żyj i pozwól żyć
Albatros, Warszawa 2019.
Sposób na problemy
Arthur nie ma nic do stracenia. Z żoną oddalili się od siebie, dawna kochanka nie ma zamiaru odgrzewać starej znajomości, w pracy – w dziale papieru toaletowego – mężczyzny też już nie chcą. Jedyną odskocznią od problemów mogą być partyjki golfa z przyjaciółmi, ale to można by robić w każdych warunkach i każdych okolicznościach, niekoniecznie tak bardzo przygnębiających. Arthur przechodzi kryzys – nieważne, związany z wiekiem czy okolicznościami, blisko mu do wpadnięcia w depresję, a na pewno – w przedłużający się stan melancholii. I wtedy, gdy jest u kresu wytrzymałości psychicznej, trafia na pomysł idealny. Gdyby tak wszyscy myśleli, że umarł – mógłby zacząć życie gdzie indziej. Na przykład w domu przyjaciela we Włoszech. I tak mężczyzna nabiera wigoru, snując wizje życia-po-życiu. Odzyskuje sens istnienia, a do tego – radość z posiadanego sekretu. Żona domyśla się, że dzieje się coś niezwykłego – ale nie zostanie wtajemniczona.
„Żyj i pozwól żyć” to powieść, która wykorzystuje mocno czarny humor oraz absurd. Tak mocno skupia się na tych dwóch elementach Hendrik Groen, że kompletnie nie zastanawia się nad psychologią postaci. Tu liczy się wyłącznie możliwość zrealizowania planu, który w zwyczajnych warunkach nie miałby szans powodzenia. Arthur nie obmyśla dokładnie każdego etapu przemiany, nie analizuje też swoich szans. Bez bilansu zysków i strat trudno mu otrzymać całościowy ogląd sytuacji, ale to niepotrzebne – bohater zamienia się niemal w dziecko na drodze do skarbu, rezygnuje z ocen innych i angażuje się bez reszty w organizowanie przyszłości. Powieść od razu nabiera tempa i lekkości, staje się zabawna – zwłaszcza że czytelnicy mają przez cały czas wrażenie nieprawdziwości akcji i mogą skupić się na czystej rozrywce. Oswaja też autor strach przed śmiercią, zwłaszcza kiedy sugeruje, że głupio byłoby zginąć naprawdę tuż przed realizacją genialnego planu. Arthur po metamorfozie daje się lubić – a to niezbędne, żeby zaakceptować jego oszustwo (i nielojalność wobec żony). Do narracji tego bohatera autor dodaje jeszcze obrazki z perspektywy małżonki: kobieta nie daje po sobie poznać, ile rzeczy widzi i odgaduje, zapewnia jednak postawę mądrej żony, której już absolutnie nic nie zaskoczy. W ten sposób Groen podbija jeszcze humor książki. Niewymuszone żarty sprawdzają się tutaj i pozwalają na dowolne konstruowanie fabuły – i tak liczy się pomysł (trochę szkoda, że autor nie wpada jeszcze na błyskotliwe podsumowanie, przydałoby się – jako ukoronowanie historii). Wiadomo, że ta książka ma potencjał i może podbić rynek, przede wszystkim dzięki odejściu od schematów. Nie nudzi, a cieszy – a to już sporo.
Zapewnia Hendrik Groen przyzwoitą rozrywkę, powieść „Żyj i pozwól żyć” całkiem się udała – a ponieważ ten autor ma już wypracowaną pozycję na rynku, może tylko zdobywać nowych czytelników. Nawiązuje swoją książką choćby do „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął”, ale nie w warstwie szkieletowej historii: upraszcza sporo, jednak za sprawą dobrego pomysłu i brawurowej momentami realizacji wiele się mu wybacza. „Żyj i pozwól żyć” to propozycja dla tych, którzy chcą wybić się z rutyny.
Sposób na problemy
Arthur nie ma nic do stracenia. Z żoną oddalili się od siebie, dawna kochanka nie ma zamiaru odgrzewać starej znajomości, w pracy – w dziale papieru toaletowego – mężczyzny też już nie chcą. Jedyną odskocznią od problemów mogą być partyjki golfa z przyjaciółmi, ale to można by robić w każdych warunkach i każdych okolicznościach, niekoniecznie tak bardzo przygnębiających. Arthur przechodzi kryzys – nieważne, związany z wiekiem czy okolicznościami, blisko mu do wpadnięcia w depresję, a na pewno – w przedłużający się stan melancholii. I wtedy, gdy jest u kresu wytrzymałości psychicznej, trafia na pomysł idealny. Gdyby tak wszyscy myśleli, że umarł – mógłby zacząć życie gdzie indziej. Na przykład w domu przyjaciela we Włoszech. I tak mężczyzna nabiera wigoru, snując wizje życia-po-życiu. Odzyskuje sens istnienia, a do tego – radość z posiadanego sekretu. Żona domyśla się, że dzieje się coś niezwykłego – ale nie zostanie wtajemniczona.
„Żyj i pozwól żyć” to powieść, która wykorzystuje mocno czarny humor oraz absurd. Tak mocno skupia się na tych dwóch elementach Hendrik Groen, że kompletnie nie zastanawia się nad psychologią postaci. Tu liczy się wyłącznie możliwość zrealizowania planu, który w zwyczajnych warunkach nie miałby szans powodzenia. Arthur nie obmyśla dokładnie każdego etapu przemiany, nie analizuje też swoich szans. Bez bilansu zysków i strat trudno mu otrzymać całościowy ogląd sytuacji, ale to niepotrzebne – bohater zamienia się niemal w dziecko na drodze do skarbu, rezygnuje z ocen innych i angażuje się bez reszty w organizowanie przyszłości. Powieść od razu nabiera tempa i lekkości, staje się zabawna – zwłaszcza że czytelnicy mają przez cały czas wrażenie nieprawdziwości akcji i mogą skupić się na czystej rozrywce. Oswaja też autor strach przed śmiercią, zwłaszcza kiedy sugeruje, że głupio byłoby zginąć naprawdę tuż przed realizacją genialnego planu. Arthur po metamorfozie daje się lubić – a to niezbędne, żeby zaakceptować jego oszustwo (i nielojalność wobec żony). Do narracji tego bohatera autor dodaje jeszcze obrazki z perspektywy małżonki: kobieta nie daje po sobie poznać, ile rzeczy widzi i odgaduje, zapewnia jednak postawę mądrej żony, której już absolutnie nic nie zaskoczy. W ten sposób Groen podbija jeszcze humor książki. Niewymuszone żarty sprawdzają się tutaj i pozwalają na dowolne konstruowanie fabuły – i tak liczy się pomysł (trochę szkoda, że autor nie wpada jeszcze na błyskotliwe podsumowanie, przydałoby się – jako ukoronowanie historii). Wiadomo, że ta książka ma potencjał i może podbić rynek, przede wszystkim dzięki odejściu od schematów. Nie nudzi, a cieszy – a to już sporo.
Zapewnia Hendrik Groen przyzwoitą rozrywkę, powieść „Żyj i pozwól żyć” całkiem się udała – a ponieważ ten autor ma już wypracowaną pozycję na rynku, może tylko zdobywać nowych czytelników. Nawiązuje swoją książką choćby do „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął”, ale nie w warstwie szkieletowej historii: upraszcza sporo, jednak za sprawą dobrego pomysłu i brawurowej momentami realizacji wiele się mu wybacza. „Żyj i pozwól żyć” to propozycja dla tych, którzy chcą wybić się z rutyny.
rozmowa z Rafałem Rutkowskim
Drink z Quo vadis
rozmowa z Rafałem Rutkowskim
Sztajgerowy Cajtung: Ludzie masowo wypożyczają Quo vadis, biedne dzieci nie mają co czytać, społeczeństwo upada moralnie i to wszystko jak zwykle przez Was. Co chcieliście przez Quo vadis osiągnąć?
Rafał Rutkowski: Na końcu Quo vadis mówimy głośno, żeby młodzież, broń Boże, nie czerpała wiedzy z naszego przedstawienia. Nasz spektakl nie jest tak zwanym brykiem lekturowym. Zdarza się, że na Quo vadis przychodzą do nas szkoły i nauczyciele są bardzo rozczarowani… a uczniowie wręcz przeciwnie. Chcieliśmy tak naprawdę zrobić to w stylu montypythonowskim, trochę inspirowałem się Świętym Graalem i trochę Żywotem Briana, bo Quo vadis to jest taki nasz polski Żywot Briana. Przeczytałem tę książkę drugi raz w życiu, gdy robiłem adaptację: powieść Sienkiewicza jest, moim zdaniem, bardzo słaba, wręcz nudna, natomiast spektakl to wyciśnięcie esencji. Na początku nasza adaptacja miała 72 strony, skończyło się na 12 czy na 13, więc jest to esencja. Esencja purenonsensowa, pikantna, taki dobry drink z Quo vadis.
Sz. C.: A czytałeś w szkole pilnie lektury?
R. R.: Nie, nie czytałem pilnie lektur, wręcz przeciwnie. Nie byłem zbyt pilnym uczniem, jeśli o to chodzi. Quo vadis przeczytałem w gorączce, w chorobie, chyba nawet pod koniec podstawówki. Pamiętam, że wtedy ta książka bardzo mi się podobała, pokazywała bohaterstwo chrześcijan, ich cierpienie, szlachetną Ligię i tyrana Nerona. Kiedy czytałem ją drugi raz, żeby zrobić adaptację, śmiałem się do rozpuku: ta książka jest tak śmieszna i tak strasznie naiwna. Gdybym miał wtedy wiedzę i doświadczenie życiowe, które mam dzisiaj, pewnie przy lekturze też bym się śmiał. Z innych lektur: bardzo lubiłem Krzyżaków, fascynowałem się tą książką, przeczytałem ją kilkakrotnie. Tak samo Chłopców z Placu Broni czytałem z wielką chęcią. Z resztą miałem problem.
Sz. C.: Przenieśliście na scenę coś, czego nie da się przenieść na scenę. Jak?
R. R.: To było nasze zadanie: żeby widzowie przyszli i zobaczyli te najważniejsze momenty Quo vadis, których nawet kino polskie nie dźwignęło, jak pamiętasz: bo film był słaby. U nas są wszystkie najważniejsze momenty Quo vadis i wszystko, z czego Quo vadis słynie, można zobaczyć na scenie, bo taka jest filozofia Montowni. Pokazujemy na scenie rzeczy, których bałyby się pokazać największe sceny świata. My używamy do tego poczucia humoru, wyobraźni i żartu.
Sz. C.: A walczycie między sobą o role, czy wiadomo od początku, kto co zrobi najlepiej, czyli, na przykład, że Ty będziesz Ligią?
R. R.: To, że ja jestem Ligią, to był wybór dość poważny. Ligia w powieści Sienkiewicza jest postacią idealną, skromną, szlachetną… takich kobiet nie ma na świecie, żadna aktorka by tego nie dźwignęła, nie ma szans. Poszliśmy więc w drugą stronę i uznaliśmy, idąc za teatrem greckim, że wszystkie postaci kobiece zagrają mężczyźni. Taki prosty myk pozwolił mi wcielić się w Ligię, szlachetną i wspaniałą chrześcijankę.
Sz. C.: A reszta nie zazdrościła?
R. R.: Nie, bo reszta też miała ciekawe role do zagrania. Wierzba zagrał Lwa, Szlachetnego i przystojnego Winnicjusza gra Adaś Krawczuk, a na przykład Ursusa, słynnego siłacza, gra Marcin Perchuć, który zresztą jest wyższy, mógł sobie zagrać nie chuchro, tylko hipermana. Myślę, że każdy dostał naprawdę fajną rolę.
Sz. C.: Czy Montownia jest w ogóle do wyreżyserowania, czy jakiś reżyser przy Was się poddał?
R. R.: Montownia jest do wyreżyserowania, ale musimy mieć reżysera-komandosa, który nas ogarnie. Reżyser o słabym charakterze może nie dźwignąć tego tematu i możemy go przekabacić na swoją stronę. Nie jesteśmy łatwym zespołem do wyreżyserowania, ale jeśli ktoś ma na nas patent, wie jak to zrobić, to na końcu może być bardzo zadowolony.
Sz. C.: Jaki macie sposób na wypalenie artystyczne? Istnieje coś takiego w Montowni?
R. R.: Tak! Wypalenie artystyczne to jest w ogóle cecha zawodu. Natomiast my w Montowni od początku szukaliśmy różnych dróg i różnych stylów, inspirowaliśmy się literaturą, dramatem, ludźmi, dobieraliśmy sobie gości, z którymi graliśmy, zmienialiśmy sceny… Każdy z nas robi różne rzeczy indywidualnie. Dużo robimy, dzięki czemu nie nudzimy się, bo, wiesz, wypalenie wynika też z nudy albo z rutyny czy powtarzalności, a my tego nie mamy, więc na razie nam to nie grozi, spoko.
Sz. C.: A jest jakiś aspekt aktorstwa, z którym sobie nie radzisz, albo który przewalczyłeś po trudach?
R. R.: Trudno powiedzieć… W Montowni robimy spektakle w swoim stylu: one są dostosowane do naszych osobowości i do naszego rozumienia świata, w nich jest dystans, humor, metafora i tak dalej. Nie lubię aktorstwa wprost, trudno mi się odnaleźć w aktorstwie, które jest obecne w polskich telenowelach. To aktorstwo, które jest wypowiadaniem kwestii bez emocji, wypowiadaniem tekstu prawie na biało. Jestem aktorem charakterystycznym, więc ciężko mi zaakceptować taką nijakość, która teraz jest chętnie eksponowana. Nie lubię jakości takiego grania-niegrania. Kiedy coś robię, staram się znaleźć znak, znaczenie, nie umiem zagrać bez tego. Tak zwane „czytanie na głos”? W tym bym się nie odnalazł.
Sz. C.: Widzowie nie mają szans dostrzec Waszych wpadek, skoro się ciągle na scenie bawicie. Pamiętasz jakieś spektakularne wpadki?
R. R.: Tak, było ich sporo! Ale są trzy rodzaje wpadek. Jedne wynikają z niespotykanych zdarzeń, kiedy coś stanie się ze scenografią czy rekwizytem, drugie, że się zapomina tekstu, ma się „dziurę w głowie” i trzeba improwizować, a trzecie, kiedy aktor zgotuje się na scenie, nagle go coś rozśmieszy, czasami coś zupełnie absurdalnego, o czym widz nie ma zielonego pojęcia. Z ciekawych wpadek… graliśmy kiedyś Szelmostwa Skapena, gramy tam w skrzyni, na skrzyni, obok skrzyni… i nagle urwało się wieko. Musieliśmy je przytrzymywać, otwierając i zamykając skrzynię. Wszystkie sceny przereżyserowaliśmy tak, żeby trzymać wieko. Z innych rzeczy… kiedyś Marcin dramatycznie skaleczył się w palec, lała mu się krew, grał więc tak, żeby widzowie nie zauważyli jego zakrwawionej ręki, owijał ją jakąś szmatą, która była rekwizytem, żeby tylko publiczność się nie przestraszyła. Graliśmy kiedyś Transatlantyk z opuszczaną sceną. Scena się opuściła, ale już nie podniosła z powrotem, więc pół spektaklu graliśmy z dziurą w scenie, musieliśmy ją omijać. I parę razy zgotowaliśmy się tak ze śmiechu, że widzowie się zarażali śmiechem i dostawaliśmy brawa, bo nie mogliśmy grać dalej.
Sz. C.: Wykorzystujecie w Quo vadis bardzo teatralne i „techniczne” rekwizyty…
R. R.: Zasadą scenografii do Quo vadis było to, że wykorzystujemy rzeczy typowo teatralne: podesty, jeżdżący case, taki kufer na rekwizyty. Drobne elementy, sugerujące, że akcja dzieje się w starożytnym Rzymie to jakaś styropianowa kolumna, hełm gladiatora, ale raczej stroje są bardzo umowne i typowo Montowniane, czyli jednym znakiem, na przykład zmianą czapki, pokazujemy, kim jesteśmy czy gdzie się akcja dzieje. To trochę powrót do naszych Szelmostw Skapena, dellartowski styl, w rekwizytach też to widać.
Sz. C.: Nie obrażacie przypadkiem czyichś uczuć, skoro to teraz takie modne?
R. R.: Czasami zdarza nam się tym spektaklem obrazić uczucia, nie ukrywam, ale powiem, że to już wina Sienkiewicza, a nie nasza. To on tak napisał książkę, a nie my, my tylko powtarzamy jego słowa. Oczywiście tam jest walka Nerona i pogańskich Rzymian z wczesnymi chrześcijanami, to był dla nas ważny aspekt. Pokazujemy i jednych, i drugich, ale obie strony w dość zabawny sposób, śmiejąc się z tego. Sienkiewicz napisał to bardzo pompatycznie, my robimy to popowo i komiksowo. Młodzieży się podoba, paru zakonnicom podobało się mniej.
Sz. C.: Jak wyglądało Quo vadis na tydzień przed premierą?
R. R.: Nie wyglądało w ogóle. Nie było tego spektaklu na tydzień przed premierą, on powstał na trzeciej generalnej. Ten spektakl nie miał sztywnego scenariusza, do ostatniej chwili szukaliśmy pomysłów, rozwiązań na scenę, mocowaliśmy się z nim do końca. Efekt był zresztą super, bo poza scenami mówionymi jest tam element musicalu, mamy piosenki… To wszystko montowało się do ostatniej chwili, ale tak to jest w Montowni, że walczymy o najlepszy efekt do końca i rzutem na taśmę ten spektakl stworzyliśmy. Potem okazało się, że to, że walczyliśmy do końca, wyszło nam na dobre, jesteśmy zadowoleni.
Sz. C.: Show-biznes nie narzuca Ci swoich reguł, raczej Ty jemu. Co w tej machinie Ci się podoba?
R. R.: Z show-biznesem jest tak, że jego reguły w Polsce są dość dziwne, wygląda to trochę inaczej niż sobie myślimy, jak wygląda. Są elementy show-biznesu, w których ja się dobrze czuję, które lubię i w których działam, ale są i takie, których nie tyle nie rozumiem, co nie są dla mnie. Show-biznes to nie tylko działalność artystyczna, ale też pewien sposób uprawiania polityki, bywania… Trzeba umieć czasami grać w różne gry w show-biznesie, mnie nie zawsze się chce, nie zawsze mi się to podoba. Z drugiej strony nie tęsknię do takiego show-biznesu typu celebryckiego. Ocieram się, oczywiście, ale mnie to nie kręci.
Sz. C.: O czym musiałby pamiętać autor, który pisze dla Ciebie?
R. R.: Powinien pamiętać o tym, że ja jestem aktorem charakterystycznym i że wyglądam jak wyglądam, a kiedy wychodzę na scenę i mówię, to to od razu nabiera pewnego znaczenia. Nie da się ze mnie zrobić teflonowego aktora, jestem znakiem. Musi pamiętać o tym, że ja na scenie od razu coś znaczę, jeszcze przy mojej vis comica i charakterystycznym sposobie poruszania się… Jeśli autor o tym wie, to może zrobić dużo rzeczy, jeśli nie wie, to może się pomylić, bo gdybym na przykład miał zagrać Marka Winnicjusza, to wyszłoby zabawnie. Ale jeśli tak akurat miałoby być, to proszę bardzo.
fragment do wywiadu z Papahemą:
Sz. C.: Jak Ci się gra w otoczeniu lalek?
R. R.: Super! Z lalkami gra się genialnie, a szczególnie z lalkami animowanymi przez świetnych lalkarzy, jakimi są Papahema. Z lalką gra się trudno, bo jest niebywale prawdziwa. Jeżeli lalka potrafi przekazać jakieś emocje, to aktor żywego planu jest od niej słabszy. Lalka może pobudzić wyobraźnię w taki sposób, w jaki aktor nie da rady, jest fantastycznym przekaźnikiem. To duży challenge i wyzwanie, ja to lubię, bardzo mi się to podoba, mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę mógł to zrobić. Ale to, co zrobiliśmy z Papahemą, to było spełnienie moich marzeń.
Sz. C.: Kto Cię animuje?
R. R.: Mnie animuje, jak jest dobry tekst, fajna ekipa… to wyzwala pokłady kreatywności. Poza tym staram się animować sam, zresztą Teatr Montownia na tym polega: sami się animujemy.
Sz. C.: Chcesz być dla młodszych kolegów guru?
R. R.: Absolutnie nie. Działamy po partnersku, oni czerpią z naszego doświadczenia, my z ich młodzieńczego poweru i rzucania się z apetytem na nowe rzeczy. To wymiana w obie strony.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
rozmowa z Rafałem Rutkowskim
Sztajgerowy Cajtung: Ludzie masowo wypożyczają Quo vadis, biedne dzieci nie mają co czytać, społeczeństwo upada moralnie i to wszystko jak zwykle przez Was. Co chcieliście przez Quo vadis osiągnąć?
Rafał Rutkowski: Na końcu Quo vadis mówimy głośno, żeby młodzież, broń Boże, nie czerpała wiedzy z naszego przedstawienia. Nasz spektakl nie jest tak zwanym brykiem lekturowym. Zdarza się, że na Quo vadis przychodzą do nas szkoły i nauczyciele są bardzo rozczarowani… a uczniowie wręcz przeciwnie. Chcieliśmy tak naprawdę zrobić to w stylu montypythonowskim, trochę inspirowałem się Świętym Graalem i trochę Żywotem Briana, bo Quo vadis to jest taki nasz polski Żywot Briana. Przeczytałem tę książkę drugi raz w życiu, gdy robiłem adaptację: powieść Sienkiewicza jest, moim zdaniem, bardzo słaba, wręcz nudna, natomiast spektakl to wyciśnięcie esencji. Na początku nasza adaptacja miała 72 strony, skończyło się na 12 czy na 13, więc jest to esencja. Esencja purenonsensowa, pikantna, taki dobry drink z Quo vadis.
Sz. C.: A czytałeś w szkole pilnie lektury?
R. R.: Nie, nie czytałem pilnie lektur, wręcz przeciwnie. Nie byłem zbyt pilnym uczniem, jeśli o to chodzi. Quo vadis przeczytałem w gorączce, w chorobie, chyba nawet pod koniec podstawówki. Pamiętam, że wtedy ta książka bardzo mi się podobała, pokazywała bohaterstwo chrześcijan, ich cierpienie, szlachetną Ligię i tyrana Nerona. Kiedy czytałem ją drugi raz, żeby zrobić adaptację, śmiałem się do rozpuku: ta książka jest tak śmieszna i tak strasznie naiwna. Gdybym miał wtedy wiedzę i doświadczenie życiowe, które mam dzisiaj, pewnie przy lekturze też bym się śmiał. Z innych lektur: bardzo lubiłem Krzyżaków, fascynowałem się tą książką, przeczytałem ją kilkakrotnie. Tak samo Chłopców z Placu Broni czytałem z wielką chęcią. Z resztą miałem problem.
Sz. C.: Przenieśliście na scenę coś, czego nie da się przenieść na scenę. Jak?
R. R.: To było nasze zadanie: żeby widzowie przyszli i zobaczyli te najważniejsze momenty Quo vadis, których nawet kino polskie nie dźwignęło, jak pamiętasz: bo film był słaby. U nas są wszystkie najważniejsze momenty Quo vadis i wszystko, z czego Quo vadis słynie, można zobaczyć na scenie, bo taka jest filozofia Montowni. Pokazujemy na scenie rzeczy, których bałyby się pokazać największe sceny świata. My używamy do tego poczucia humoru, wyobraźni i żartu.
Sz. C.: A walczycie między sobą o role, czy wiadomo od początku, kto co zrobi najlepiej, czyli, na przykład, że Ty będziesz Ligią?
R. R.: To, że ja jestem Ligią, to był wybór dość poważny. Ligia w powieści Sienkiewicza jest postacią idealną, skromną, szlachetną… takich kobiet nie ma na świecie, żadna aktorka by tego nie dźwignęła, nie ma szans. Poszliśmy więc w drugą stronę i uznaliśmy, idąc za teatrem greckim, że wszystkie postaci kobiece zagrają mężczyźni. Taki prosty myk pozwolił mi wcielić się w Ligię, szlachetną i wspaniałą chrześcijankę.
Sz. C.: A reszta nie zazdrościła?
R. R.: Nie, bo reszta też miała ciekawe role do zagrania. Wierzba zagrał Lwa, Szlachetnego i przystojnego Winnicjusza gra Adaś Krawczuk, a na przykład Ursusa, słynnego siłacza, gra Marcin Perchuć, który zresztą jest wyższy, mógł sobie zagrać nie chuchro, tylko hipermana. Myślę, że każdy dostał naprawdę fajną rolę.
Sz. C.: Czy Montownia jest w ogóle do wyreżyserowania, czy jakiś reżyser przy Was się poddał?
R. R.: Montownia jest do wyreżyserowania, ale musimy mieć reżysera-komandosa, który nas ogarnie. Reżyser o słabym charakterze może nie dźwignąć tego tematu i możemy go przekabacić na swoją stronę. Nie jesteśmy łatwym zespołem do wyreżyserowania, ale jeśli ktoś ma na nas patent, wie jak to zrobić, to na końcu może być bardzo zadowolony.
Sz. C.: Jaki macie sposób na wypalenie artystyczne? Istnieje coś takiego w Montowni?
R. R.: Tak! Wypalenie artystyczne to jest w ogóle cecha zawodu. Natomiast my w Montowni od początku szukaliśmy różnych dróg i różnych stylów, inspirowaliśmy się literaturą, dramatem, ludźmi, dobieraliśmy sobie gości, z którymi graliśmy, zmienialiśmy sceny… Każdy z nas robi różne rzeczy indywidualnie. Dużo robimy, dzięki czemu nie nudzimy się, bo, wiesz, wypalenie wynika też z nudy albo z rutyny czy powtarzalności, a my tego nie mamy, więc na razie nam to nie grozi, spoko.
Sz. C.: A jest jakiś aspekt aktorstwa, z którym sobie nie radzisz, albo który przewalczyłeś po trudach?
R. R.: Trudno powiedzieć… W Montowni robimy spektakle w swoim stylu: one są dostosowane do naszych osobowości i do naszego rozumienia świata, w nich jest dystans, humor, metafora i tak dalej. Nie lubię aktorstwa wprost, trudno mi się odnaleźć w aktorstwie, które jest obecne w polskich telenowelach. To aktorstwo, które jest wypowiadaniem kwestii bez emocji, wypowiadaniem tekstu prawie na biało. Jestem aktorem charakterystycznym, więc ciężko mi zaakceptować taką nijakość, która teraz jest chętnie eksponowana. Nie lubię jakości takiego grania-niegrania. Kiedy coś robię, staram się znaleźć znak, znaczenie, nie umiem zagrać bez tego. Tak zwane „czytanie na głos”? W tym bym się nie odnalazł.
Sz. C.: Widzowie nie mają szans dostrzec Waszych wpadek, skoro się ciągle na scenie bawicie. Pamiętasz jakieś spektakularne wpadki?
R. R.: Tak, było ich sporo! Ale są trzy rodzaje wpadek. Jedne wynikają z niespotykanych zdarzeń, kiedy coś stanie się ze scenografią czy rekwizytem, drugie, że się zapomina tekstu, ma się „dziurę w głowie” i trzeba improwizować, a trzecie, kiedy aktor zgotuje się na scenie, nagle go coś rozśmieszy, czasami coś zupełnie absurdalnego, o czym widz nie ma zielonego pojęcia. Z ciekawych wpadek… graliśmy kiedyś Szelmostwa Skapena, gramy tam w skrzyni, na skrzyni, obok skrzyni… i nagle urwało się wieko. Musieliśmy je przytrzymywać, otwierając i zamykając skrzynię. Wszystkie sceny przereżyserowaliśmy tak, żeby trzymać wieko. Z innych rzeczy… kiedyś Marcin dramatycznie skaleczył się w palec, lała mu się krew, grał więc tak, żeby widzowie nie zauważyli jego zakrwawionej ręki, owijał ją jakąś szmatą, która była rekwizytem, żeby tylko publiczność się nie przestraszyła. Graliśmy kiedyś Transatlantyk z opuszczaną sceną. Scena się opuściła, ale już nie podniosła z powrotem, więc pół spektaklu graliśmy z dziurą w scenie, musieliśmy ją omijać. I parę razy zgotowaliśmy się tak ze śmiechu, że widzowie się zarażali śmiechem i dostawaliśmy brawa, bo nie mogliśmy grać dalej.
Sz. C.: Wykorzystujecie w Quo vadis bardzo teatralne i „techniczne” rekwizyty…
R. R.: Zasadą scenografii do Quo vadis było to, że wykorzystujemy rzeczy typowo teatralne: podesty, jeżdżący case, taki kufer na rekwizyty. Drobne elementy, sugerujące, że akcja dzieje się w starożytnym Rzymie to jakaś styropianowa kolumna, hełm gladiatora, ale raczej stroje są bardzo umowne i typowo Montowniane, czyli jednym znakiem, na przykład zmianą czapki, pokazujemy, kim jesteśmy czy gdzie się akcja dzieje. To trochę powrót do naszych Szelmostw Skapena, dellartowski styl, w rekwizytach też to widać.
Sz. C.: Nie obrażacie przypadkiem czyichś uczuć, skoro to teraz takie modne?
R. R.: Czasami zdarza nam się tym spektaklem obrazić uczucia, nie ukrywam, ale powiem, że to już wina Sienkiewicza, a nie nasza. To on tak napisał książkę, a nie my, my tylko powtarzamy jego słowa. Oczywiście tam jest walka Nerona i pogańskich Rzymian z wczesnymi chrześcijanami, to był dla nas ważny aspekt. Pokazujemy i jednych, i drugich, ale obie strony w dość zabawny sposób, śmiejąc się z tego. Sienkiewicz napisał to bardzo pompatycznie, my robimy to popowo i komiksowo. Młodzieży się podoba, paru zakonnicom podobało się mniej.
Sz. C.: Jak wyglądało Quo vadis na tydzień przed premierą?
R. R.: Nie wyglądało w ogóle. Nie było tego spektaklu na tydzień przed premierą, on powstał na trzeciej generalnej. Ten spektakl nie miał sztywnego scenariusza, do ostatniej chwili szukaliśmy pomysłów, rozwiązań na scenę, mocowaliśmy się z nim do końca. Efekt był zresztą super, bo poza scenami mówionymi jest tam element musicalu, mamy piosenki… To wszystko montowało się do ostatniej chwili, ale tak to jest w Montowni, że walczymy o najlepszy efekt do końca i rzutem na taśmę ten spektakl stworzyliśmy. Potem okazało się, że to, że walczyliśmy do końca, wyszło nam na dobre, jesteśmy zadowoleni.
Sz. C.: Show-biznes nie narzuca Ci swoich reguł, raczej Ty jemu. Co w tej machinie Ci się podoba?
R. R.: Z show-biznesem jest tak, że jego reguły w Polsce są dość dziwne, wygląda to trochę inaczej niż sobie myślimy, jak wygląda. Są elementy show-biznesu, w których ja się dobrze czuję, które lubię i w których działam, ale są i takie, których nie tyle nie rozumiem, co nie są dla mnie. Show-biznes to nie tylko działalność artystyczna, ale też pewien sposób uprawiania polityki, bywania… Trzeba umieć czasami grać w różne gry w show-biznesie, mnie nie zawsze się chce, nie zawsze mi się to podoba. Z drugiej strony nie tęsknię do takiego show-biznesu typu celebryckiego. Ocieram się, oczywiście, ale mnie to nie kręci.
Sz. C.: O czym musiałby pamiętać autor, który pisze dla Ciebie?
R. R.: Powinien pamiętać o tym, że ja jestem aktorem charakterystycznym i że wyglądam jak wyglądam, a kiedy wychodzę na scenę i mówię, to to od razu nabiera pewnego znaczenia. Nie da się ze mnie zrobić teflonowego aktora, jestem znakiem. Musi pamiętać o tym, że ja na scenie od razu coś znaczę, jeszcze przy mojej vis comica i charakterystycznym sposobie poruszania się… Jeśli autor o tym wie, to może zrobić dużo rzeczy, jeśli nie wie, to może się pomylić, bo gdybym na przykład miał zagrać Marka Winnicjusza, to wyszłoby zabawnie. Ale jeśli tak akurat miałoby być, to proszę bardzo.
fragment do wywiadu z Papahemą:
Sz. C.: Jak Ci się gra w otoczeniu lalek?
R. R.: Super! Z lalkami gra się genialnie, a szczególnie z lalkami animowanymi przez świetnych lalkarzy, jakimi są Papahema. Z lalką gra się trudno, bo jest niebywale prawdziwa. Jeżeli lalka potrafi przekazać jakieś emocje, to aktor żywego planu jest od niej słabszy. Lalka może pobudzić wyobraźnię w taki sposób, w jaki aktor nie da rady, jest fantastycznym przekaźnikiem. To duży challenge i wyzwanie, ja to lubię, bardzo mi się to podoba, mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę mógł to zrobić. Ale to, co zrobiliśmy z Papahemą, to było spełnienie moich marzeń.
Sz. C.: Kto Cię animuje?
R. R.: Mnie animuje, jak jest dobry tekst, fajna ekipa… to wyzwala pokłady kreatywności. Poza tym staram się animować sam, zresztą Teatr Montownia na tym polega: sami się animujemy.
Sz. C.: Chcesz być dla młodszych kolegów guru?
R. R.: Absolutnie nie. Działamy po partnersku, oni czerpią z naszego doświadczenia, my z ich młodzieńczego poweru i rzucania się z apetytem na nowe rzeczy. To wymiana w obie strony.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Andy Seed: Dzikie sekrety przyrody
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.
Sposób na wiedzę
Andy Seed ucieka do bardzo charakterystycznego dla dzisiejszych czasów i cenionego przez najmłodszą publiczność popową rozwiązania w publikacjach edukacyjnych – a mianowicie do zbioru ciekawostek. Jego „Dzikie sekrety przyrody” to książka, która wizualnie imituje zestaw łamigłówek, jest jednak – pomijając końcowe quizy sprawdzające wiedzę – próbą zaintrygowania najmłodszych przez gromadzone dane i obrazowe porównania. Książka dotyczy wybranych aspektów świata zwierząt i roślin (choć te drugie są skromniej reprezentowane, nie zabraknie ich w tomie), ale nie tylko pod kątem biologii czy przyrody – pojawią się tu między innymi… nazwy danego zwierzęcia w piętnastu językach. I tu autor nie ukrywa, że będzie chodziło o możliwość zaimponowania znajomym. Na pewno takimi motywami przykuje uwagę dzieci, zwłaszcza tych, które lubią poznawać świat i są ciekawe otoczenia. „Dzikie sekrety przyrody” mają szansę się tu sprawdzić.
Rejestruje autor istnienie różnych gatunków zwierząt – i wylicza ich cechy charakterystyczne, podaje wypunktowane ciekawostki, skupia się na przedstawicielach jednego gatunku, albo na stworzeniach w jakiś sposób połączonych ze sobą (opisuje na przykład wybrane rodzaje małp). Nie zawsze jednak poświęca stronę czy rozkładówkę na opowiadanie o jednym gatunku – znacznie częściej próbuje odwoływać się do zwierzęcia w porównaniu do innych stworzeń. Buduje zestawy rekordów (to jeden z najpopularniejszych chwytów w zbiorach ciekawostek, tutaj jednak nie – najważniejszy), ale znacznie bardziej wpłynie na wyobraźnię maluchów za sprawą ciekawych porównań. Jeśli podaje wagę zwierzęcia – to nie w kilogramach, a w liczbie osobników innego gatunku, jeśli zastanawia się nad głośnością dźwięków wydawanych przez zwierzę – od razu podaje „próbkę” z ludzkiego świata. Przez takie pomysły łatwiej będzie można zorientować się w możliwościach zwierząt – ale też lepiej zapamiętać podane informacje. W końcu nie chodzi tu o to, żeby dziecku wprowadzać pełną definicję – lektura ma kojarzyć się z przyjemnością i dostarczać śmiechu. Andy Seed pamięta o tym i bardzo skrupulatnie tę misję wypełnia.
Ale zdarza się też autorowi, że przestaje zajmować się cechami charakterystycznymi dla danego gatunku i przechodzi do omawiania – jednozdaniowego, ale zawsze – wybranych osobników. To oznacza niekiedy sytuacje ekstremalne (przypadek węża, który zjadł dwie żarówki w wyliczeniu, czym częstowały się gady hodowane przez ludzi), jednak też rozbudza ciekawość tak, że chce się książkę dalej czytać. Pokazuje w ten sposób Seed, że świat zwierząt jest pełen zagadek i czeka na odkrywców.
Lekkości nadaje też kształt graficzny stron. Wyliczenia prezentowane są nie linearnie, a w formie komentarzy porozrzucanych po rozkładówkach, umieszczanych na przykład w komputerowych kształtach zwierząt. To sprawia, że można czytać książkę wybiórczo i celować w określone miejsca, a nie podążać za autorem – w pewnym stopniu jest to tomik interaktywny. Wprawdzie trochę szkoda, że mało w nim komiksowych rysunków – te na okładce zaostrzają apetyty – ale ich obecność mogłaby niepotrzebnie odwracać uwagę dzieci od treści. „Dzikie sekrety przyrody” to książka prosta i bazująca na ciekawostkach, zrealizowana tak, by trafić do jak najszerszego grona małych odbiorców.
Sposób na wiedzę
Andy Seed ucieka do bardzo charakterystycznego dla dzisiejszych czasów i cenionego przez najmłodszą publiczność popową rozwiązania w publikacjach edukacyjnych – a mianowicie do zbioru ciekawostek. Jego „Dzikie sekrety przyrody” to książka, która wizualnie imituje zestaw łamigłówek, jest jednak – pomijając końcowe quizy sprawdzające wiedzę – próbą zaintrygowania najmłodszych przez gromadzone dane i obrazowe porównania. Książka dotyczy wybranych aspektów świata zwierząt i roślin (choć te drugie są skromniej reprezentowane, nie zabraknie ich w tomie), ale nie tylko pod kątem biologii czy przyrody – pojawią się tu między innymi… nazwy danego zwierzęcia w piętnastu językach. I tu autor nie ukrywa, że będzie chodziło o możliwość zaimponowania znajomym. Na pewno takimi motywami przykuje uwagę dzieci, zwłaszcza tych, które lubią poznawać świat i są ciekawe otoczenia. „Dzikie sekrety przyrody” mają szansę się tu sprawdzić.
Rejestruje autor istnienie różnych gatunków zwierząt – i wylicza ich cechy charakterystyczne, podaje wypunktowane ciekawostki, skupia się na przedstawicielach jednego gatunku, albo na stworzeniach w jakiś sposób połączonych ze sobą (opisuje na przykład wybrane rodzaje małp). Nie zawsze jednak poświęca stronę czy rozkładówkę na opowiadanie o jednym gatunku – znacznie częściej próbuje odwoływać się do zwierzęcia w porównaniu do innych stworzeń. Buduje zestawy rekordów (to jeden z najpopularniejszych chwytów w zbiorach ciekawostek, tutaj jednak nie – najważniejszy), ale znacznie bardziej wpłynie na wyobraźnię maluchów za sprawą ciekawych porównań. Jeśli podaje wagę zwierzęcia – to nie w kilogramach, a w liczbie osobników innego gatunku, jeśli zastanawia się nad głośnością dźwięków wydawanych przez zwierzę – od razu podaje „próbkę” z ludzkiego świata. Przez takie pomysły łatwiej będzie można zorientować się w możliwościach zwierząt – ale też lepiej zapamiętać podane informacje. W końcu nie chodzi tu o to, żeby dziecku wprowadzać pełną definicję – lektura ma kojarzyć się z przyjemnością i dostarczać śmiechu. Andy Seed pamięta o tym i bardzo skrupulatnie tę misję wypełnia.
Ale zdarza się też autorowi, że przestaje zajmować się cechami charakterystycznymi dla danego gatunku i przechodzi do omawiania – jednozdaniowego, ale zawsze – wybranych osobników. To oznacza niekiedy sytuacje ekstremalne (przypadek węża, który zjadł dwie żarówki w wyliczeniu, czym częstowały się gady hodowane przez ludzi), jednak też rozbudza ciekawość tak, że chce się książkę dalej czytać. Pokazuje w ten sposób Seed, że świat zwierząt jest pełen zagadek i czeka na odkrywców.
Lekkości nadaje też kształt graficzny stron. Wyliczenia prezentowane są nie linearnie, a w formie komentarzy porozrzucanych po rozkładówkach, umieszczanych na przykład w komputerowych kształtach zwierząt. To sprawia, że można czytać książkę wybiórczo i celować w określone miejsca, a nie podążać za autorem – w pewnym stopniu jest to tomik interaktywny. Wprawdzie trochę szkoda, że mało w nim komiksowych rysunków – te na okładce zaostrzają apetyty – ale ich obecność mogłaby niepotrzebnie odwracać uwagę dzieci od treści. „Dzikie sekrety przyrody” to książka prosta i bazująca na ciekawostkach, zrealizowana tak, by trafić do jak najszerszego grona małych odbiorców.
sobota, 20 lipca 2019
Marta Matyszczak: Trup w sanatorium
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2019.
Kryminał na wakacje
To nie tak, że Szymon Solański i Róża Kwiatkowska, bohaterowie sześciotomowego już cyklu Kryminał pod Psem autorstwa Marty Matyszczak podążają śladami zbrodni. To raczej zbrodnie przypadkiem rozgrywają się tam, gdzie prywatny detektyw i dziennikarka akurat przebywają. W takiej sytuacji trudno o wypoczynek na pierwszych wspólnych wakacjach. W Świnoujściu w latach 70. ginie pewna kobieta. Teraz w kąpieli solankowej utopiona zostaje jej siostra. Chociaż Solański mógłby wreszcie zacząć budować swój związek z Różą, woli zbierać dowody i sprawdzać, co naprawdę mogło się stać. To nie sprzyja romantyzmowi. Tymczasem sprawy sercowe mają w książce „Trup w sanatorium” duże znaczenie, zarówno w teraźniejszości, jak i w przeszłości. Marta Matyszczak po raz pierwszy rozszerza narrację o kolejną postać, bezpośrednio zaangażowaną w wydarzenia. Młoda kobieta w lecie 1977 roku jest pracownikiem kulturalno-oświatowym i organizuje rozrywki wczasowiczom. W tle trwają przygotowania do festiwalu FAMA, co przypominają jeszcze raporty i polecenia bezpieki. Ta opowieść pozwala zorientować się w kwestiach sprzed lat, ale rozwiązanie znajdzie już w czasach aktualnych. Ze względu na obecność następnej narratorki odrobinę zmniejsza Marta Matyszczak monologi Gucia, ale nie oznacza to ograniczania ich intensywności i poziomu ironii.
Szymon Solański i Róża nie mogą przeżywać wspaniałego, idealnego uczucia. Ta para po prostu musi bez przerwy się kłócić i spierać o drobiazgi, które urastają do rangi problemu nie do pokonania. Inaczej byłoby nudno, zresztą czytelnicy kibicujący bohaterom doskonale wiedzą o rozmaitych słabostkach postaci, w końcu obserwują je od paru lat. Mocny charakter, zwłaszcza w przypadku rezolutnej dziennikarki, to coś, co gwarantuje dobrą zabawę. Róża może wydziwiać do woli, i tak da się lubić. Detektyw po raz pierwszy nie przeżywa traum związanych z utratą żony, temat został już wyjaśniony do końca, można zająć się budowaniem nowego szczęścia. Co nie oznacza zgody, nawet jeśli w intencjach bohaterowie się nie rozmijają. Marta Matyszczak bawi się kreowaniem sylwetek postaci dalszoplanowych (mistrzowsko zarysowana właścicielka pensjonatu!), bo na pierwszym planie ma tych, którzy mogą działać sami i bez jej ingerencji. Tu uwagę zwraca zwłaszcza Gucio: narracja z perspektywy psa nie jest zabiegiem często spotykanym w literaturze rozrywkowej dla dorosłych, tutaj sprawdza się znakomicie. A to dlatego, że Gucio posługuje się nieprzezroczystym do końca językiem, lubi dawać upust złośliwościom lub popisywać się lingwistycznie. Ponadto subtelnie (albo zupełnie wprost) daje do zrozumienia, że najchętniej posiliłby się kiełbasą śląską. To wszystko nie przeszkadza w prowadzeniu detektywistycznej pracy naświetlającej tragiczne wydarzenia.
Marta Matyszczak dba w powieści o koloryt lokalny, równie dobrze czuje się w Świnoujściu obecnym, jak i tym z czasów PRL-u, w tym drugim zresztą posiłkuje się jeszcze fragmentami piosenek (cytaty z evergreenów i tym razem zamieniają się w tytuły, wkraczają też do opisów). Pozwala uwierzyć w świat przedstawiony i dobrze się nim bawić. Stosuje rozwiązania, do których czytelnicy się już przyzwyczaili, i które stają się wyznacznikami serii. Dzieje się w tych książkach dużo i szybko, sprawy natury obyczajowej przeplatają się z kryminalno-sensacyjnymi, ale autorka nigdy nie psuje wrażenia prawdopodobieństwa, zawsze udaje jej się tak poprowadzić i intrygę, i opowieść, żeby odbiorcy odnaleźli się w rzeczywistości bohaterów i mogli im z bliska kibicować.
Marta Matyszczak pisze bardzo lekko, więc klimaty wakacyjne, nawet obarczone wizją zwielokrotnionej zbrodni, nie wypadają tu przygnębiająco. Można tej autorce zaufać i czerpać przyjemność z śledzenia prezentowanych przez nią historii. „Trup w sanatorium” to sporo śmiechu, trochę nostalgii, ale przede wszystkim – dalsze perypetie Szymona, Róży i Gucia, czyli coś, na co fani cyklu zawsze czekają. Można tę książkę czytać samodzielnie, bez świadomości tego, co już się zdążyło między bohaterami wydarzyć – w końcu dotyczy ona odrębnej sprawy – ale i tak każdy zechce się przekonać, jak wcześniej wyglądały relacje detektywa i dziennikarki – a także, jak skomentował to wszystko wyjątkowo inteligentny i ironicznie do świata nastawiony kundelek.
Kryminał na wakacje
To nie tak, że Szymon Solański i Róża Kwiatkowska, bohaterowie sześciotomowego już cyklu Kryminał pod Psem autorstwa Marty Matyszczak podążają śladami zbrodni. To raczej zbrodnie przypadkiem rozgrywają się tam, gdzie prywatny detektyw i dziennikarka akurat przebywają. W takiej sytuacji trudno o wypoczynek na pierwszych wspólnych wakacjach. W Świnoujściu w latach 70. ginie pewna kobieta. Teraz w kąpieli solankowej utopiona zostaje jej siostra. Chociaż Solański mógłby wreszcie zacząć budować swój związek z Różą, woli zbierać dowody i sprawdzać, co naprawdę mogło się stać. To nie sprzyja romantyzmowi. Tymczasem sprawy sercowe mają w książce „Trup w sanatorium” duże znaczenie, zarówno w teraźniejszości, jak i w przeszłości. Marta Matyszczak po raz pierwszy rozszerza narrację o kolejną postać, bezpośrednio zaangażowaną w wydarzenia. Młoda kobieta w lecie 1977 roku jest pracownikiem kulturalno-oświatowym i organizuje rozrywki wczasowiczom. W tle trwają przygotowania do festiwalu FAMA, co przypominają jeszcze raporty i polecenia bezpieki. Ta opowieść pozwala zorientować się w kwestiach sprzed lat, ale rozwiązanie znajdzie już w czasach aktualnych. Ze względu na obecność następnej narratorki odrobinę zmniejsza Marta Matyszczak monologi Gucia, ale nie oznacza to ograniczania ich intensywności i poziomu ironii.
Szymon Solański i Róża nie mogą przeżywać wspaniałego, idealnego uczucia. Ta para po prostu musi bez przerwy się kłócić i spierać o drobiazgi, które urastają do rangi problemu nie do pokonania. Inaczej byłoby nudno, zresztą czytelnicy kibicujący bohaterom doskonale wiedzą o rozmaitych słabostkach postaci, w końcu obserwują je od paru lat. Mocny charakter, zwłaszcza w przypadku rezolutnej dziennikarki, to coś, co gwarantuje dobrą zabawę. Róża może wydziwiać do woli, i tak da się lubić. Detektyw po raz pierwszy nie przeżywa traum związanych z utratą żony, temat został już wyjaśniony do końca, można zająć się budowaniem nowego szczęścia. Co nie oznacza zgody, nawet jeśli w intencjach bohaterowie się nie rozmijają. Marta Matyszczak bawi się kreowaniem sylwetek postaci dalszoplanowych (mistrzowsko zarysowana właścicielka pensjonatu!), bo na pierwszym planie ma tych, którzy mogą działać sami i bez jej ingerencji. Tu uwagę zwraca zwłaszcza Gucio: narracja z perspektywy psa nie jest zabiegiem często spotykanym w literaturze rozrywkowej dla dorosłych, tutaj sprawdza się znakomicie. A to dlatego, że Gucio posługuje się nieprzezroczystym do końca językiem, lubi dawać upust złośliwościom lub popisywać się lingwistycznie. Ponadto subtelnie (albo zupełnie wprost) daje do zrozumienia, że najchętniej posiliłby się kiełbasą śląską. To wszystko nie przeszkadza w prowadzeniu detektywistycznej pracy naświetlającej tragiczne wydarzenia.
Marta Matyszczak dba w powieści o koloryt lokalny, równie dobrze czuje się w Świnoujściu obecnym, jak i tym z czasów PRL-u, w tym drugim zresztą posiłkuje się jeszcze fragmentami piosenek (cytaty z evergreenów i tym razem zamieniają się w tytuły, wkraczają też do opisów). Pozwala uwierzyć w świat przedstawiony i dobrze się nim bawić. Stosuje rozwiązania, do których czytelnicy się już przyzwyczaili, i które stają się wyznacznikami serii. Dzieje się w tych książkach dużo i szybko, sprawy natury obyczajowej przeplatają się z kryminalno-sensacyjnymi, ale autorka nigdy nie psuje wrażenia prawdopodobieństwa, zawsze udaje jej się tak poprowadzić i intrygę, i opowieść, żeby odbiorcy odnaleźli się w rzeczywistości bohaterów i mogli im z bliska kibicować.
Marta Matyszczak pisze bardzo lekko, więc klimaty wakacyjne, nawet obarczone wizją zwielokrotnionej zbrodni, nie wypadają tu przygnębiająco. Można tej autorce zaufać i czerpać przyjemność z śledzenia prezentowanych przez nią historii. „Trup w sanatorium” to sporo śmiechu, trochę nostalgii, ale przede wszystkim – dalsze perypetie Szymona, Róży i Gucia, czyli coś, na co fani cyklu zawsze czekają. Można tę książkę czytać samodzielnie, bez świadomości tego, co już się zdążyło między bohaterami wydarzyć – w końcu dotyczy ona odrębnej sprawy – ale i tak każdy zechce się przekonać, jak wcześniej wyglądały relacje detektywa i dziennikarki – a także, jak skomentował to wszystko wyjątkowo inteligentny i ironicznie do świata nastawiony kundelek.
piątek, 19 lipca 2019
Grzegorz Polakiewicz: Żyje się tylko raz
Znak, Kraków 2019.
Radość istnienia
Chodzi sobie Grzegorz Polakiewicz, przemierza ogromne przestrzenie, udaje się na osobiste „pielgrzymki”, zaliczając dystanse, o których w pełni zdrowi ludzie nie chcą przeważnie nawet myśleć. Ale ten człowiek własnym zachowaniem i życiową postawą próbuje przekonać innych, że nie ma rzeczy niemożliwych, warto spełniać marzenia, a do tego – zaufać Bogu. Jeśli ktoś nie lubi kaznodziejskich tonów i ciągłego odwoływania się do roli modlitwy, do dawania świadectwa i do wyznań religijności – nie znajdzie w tej książce wiele dla siebie, bo Polakiewicz jako autor przede wszystkim ma do wypełnienia misję: dzielenie się swoim podejściem do wiary, namawianie innych, żeby zwrócili się do Boga. Owszem, bywa to irytujące, męczące i tendencyjne, ale przez lekturę warto przejść z innego powodu. Oto człowiek, który po amputacji części nogi, zdobywa świat i przyjaciół, urzeka serdecznością, otwartością i pełnym optymizmu podejściem. Oto człowiek, który w każdym napotkanym – czy to przechodniu, czy bezdomnym – widzi kogoś, z kim warto porozmawiać, komu warto pomóc lub przynajmniej przynieść ulgę w cierpieniu. Bezinteresownie pomaga, wydaje się aż nienaturalny w swoim dążeniu do bycia dobrym w chrześcijańskim rozumieniu. A przecież dzięki takiej postawie przeżywa wiele przygód.
Pisze Grzegorz Polakiewicz między innymi o tym, kogo do tej pory spotkał na swojej drodze – i nie ma w tym chwalenia się znajomościami ani budowania wizerunku celebryty: taki przegląd może za to funkcjonować jak potężna dawka motywacji dla czytelników. Nieszablonowym podejściem do codzienności da się wiele zdziałać, a skoro autor nie nastawia się na nagrody ani na korzyści dla siebie – każdy dzień przynosi mu miłe niespodzianki. Wziął się Polakiewicz za napisanie książki o własnych doświadczeniach za namową kolejnych rozmówców, którzy docenili obfitość ciekawych spotkań i anegdot, jakie autor ma w zanadrzu. Jednak z narracją książkową, z dużą formą niezbyt dobrze sobie radzi: miała to być autobiografia, może wyznanie – wyszło trochę chaotycznie, pobieżnie i bez pomysłu. Dominuje nastawienie na nawracanie czytelników – dużo lepiej wypadłaby ta lektura jako forma zwierzenia, pokazywania konsekwencji własnych postaw – a nie ciągłego namawiania do wiary. Wystarczy już, że autor rejestruje kolejne „cuda” w swoim życiu, że omawia efekty spotkań z duchownymi i relacje z najsławniejszymi kościelnymi hierarchami – nie musi dodatkowo wciąż powtarzać, że wszelkie szczęśliwe zbiegi okoliczności to efekt modlitw. I to nie ze względu na ograniczenie grona czytelników, a z uwagi na to, że mógłby bardziej skupić się na rejestrowaniu kolejnych ciekawych doświadczeń przemawiających do odbiorców znacznie lepiej niż same deklaracje.
Na szczęście są jeszcze sławy, które będą po swojemu portretować Grzegorza Polakiewicza. Oczywiście, tworzyć mu laurki do książki-wizytówki, ale też – wprowadzać trochę uśmiechu i odsuwać patos. Komentarze przyjaciół to zawsze sposób na uzyskanie innego punktu widzenia na już zaprezentowane sytuacje – ale też dowód na to, dlaczego warto otwierać się na innych i być życzliwym wobec wszystkich. Naiwna trochę jest ta opowieść, ale dla autora ważna – stanowi bowiem jego portret, wyjątkowy sposób na autoprezentację.
Radość istnienia
Chodzi sobie Grzegorz Polakiewicz, przemierza ogromne przestrzenie, udaje się na osobiste „pielgrzymki”, zaliczając dystanse, o których w pełni zdrowi ludzie nie chcą przeważnie nawet myśleć. Ale ten człowiek własnym zachowaniem i życiową postawą próbuje przekonać innych, że nie ma rzeczy niemożliwych, warto spełniać marzenia, a do tego – zaufać Bogu. Jeśli ktoś nie lubi kaznodziejskich tonów i ciągłego odwoływania się do roli modlitwy, do dawania świadectwa i do wyznań religijności – nie znajdzie w tej książce wiele dla siebie, bo Polakiewicz jako autor przede wszystkim ma do wypełnienia misję: dzielenie się swoim podejściem do wiary, namawianie innych, żeby zwrócili się do Boga. Owszem, bywa to irytujące, męczące i tendencyjne, ale przez lekturę warto przejść z innego powodu. Oto człowiek, który po amputacji części nogi, zdobywa świat i przyjaciół, urzeka serdecznością, otwartością i pełnym optymizmu podejściem. Oto człowiek, który w każdym napotkanym – czy to przechodniu, czy bezdomnym – widzi kogoś, z kim warto porozmawiać, komu warto pomóc lub przynajmniej przynieść ulgę w cierpieniu. Bezinteresownie pomaga, wydaje się aż nienaturalny w swoim dążeniu do bycia dobrym w chrześcijańskim rozumieniu. A przecież dzięki takiej postawie przeżywa wiele przygód.
Pisze Grzegorz Polakiewicz między innymi o tym, kogo do tej pory spotkał na swojej drodze – i nie ma w tym chwalenia się znajomościami ani budowania wizerunku celebryty: taki przegląd może za to funkcjonować jak potężna dawka motywacji dla czytelników. Nieszablonowym podejściem do codzienności da się wiele zdziałać, a skoro autor nie nastawia się na nagrody ani na korzyści dla siebie – każdy dzień przynosi mu miłe niespodzianki. Wziął się Polakiewicz za napisanie książki o własnych doświadczeniach za namową kolejnych rozmówców, którzy docenili obfitość ciekawych spotkań i anegdot, jakie autor ma w zanadrzu. Jednak z narracją książkową, z dużą formą niezbyt dobrze sobie radzi: miała to być autobiografia, może wyznanie – wyszło trochę chaotycznie, pobieżnie i bez pomysłu. Dominuje nastawienie na nawracanie czytelników – dużo lepiej wypadłaby ta lektura jako forma zwierzenia, pokazywania konsekwencji własnych postaw – a nie ciągłego namawiania do wiary. Wystarczy już, że autor rejestruje kolejne „cuda” w swoim życiu, że omawia efekty spotkań z duchownymi i relacje z najsławniejszymi kościelnymi hierarchami – nie musi dodatkowo wciąż powtarzać, że wszelkie szczęśliwe zbiegi okoliczności to efekt modlitw. I to nie ze względu na ograniczenie grona czytelników, a z uwagi na to, że mógłby bardziej skupić się na rejestrowaniu kolejnych ciekawych doświadczeń przemawiających do odbiorców znacznie lepiej niż same deklaracje.
Na szczęście są jeszcze sławy, które będą po swojemu portretować Grzegorza Polakiewicza. Oczywiście, tworzyć mu laurki do książki-wizytówki, ale też – wprowadzać trochę uśmiechu i odsuwać patos. Komentarze przyjaciół to zawsze sposób na uzyskanie innego punktu widzenia na już zaprezentowane sytuacje – ale też dowód na to, dlaczego warto otwierać się na innych i być życzliwym wobec wszystkich. Naiwna trochę jest ta opowieść, ale dla autora ważna – stanowi bowiem jego portret, wyjątkowy sposób na autoprezentację.
czwartek, 18 lipca 2019
Sun Heidi Sæbø: Kim Dzong Un. Szkic portretu dyktatora
Czarne, Wołowiec 2019.
Okrucieństwa
Nie jest to typowa biografia. Sun Heidi Sæbø bierze się za bardzo trudny temat i nie zależy jej wyłącznie na portretowaniu despotycznego władcy – próbuje przedstawiać sytuację w Korei Północnej oraz konteksty określonych wydarzeń, które kształtują wizerunek kraju (i rządzącego) w oczach zwykłych ludzi. Nie może też autorka bohaterowi swojej książki kibicować (i nikt tego od niej oczekiwać nie będzie), trudno byłoby znaleźć usprawiedliwienia zachowań wywołujących odruchowy sprzeciw czytelników. Ale ta lektura pomaga trochę zrozumieć funkcjonowanie reżimu i przybliża obraz dyktatora w odniesieniu do spraw, które wzburzały opinię publiczną i do tych, które się niespecjalnie do mediów przedostawały. Kim Dzong Un obserwowany z dystansu zachwytu nie budzi – ale budzi ciekawość, w pełni zresztą zrozumiałą. W końcu to postać „nierozczytana”, funkcjonująca w świadomości publicznej wyłącznie za sprawą wyrywkowych przekazów medialnych. Sun Heidi Sæbø stara się przedstawiać nie tylko spójny obraz dyktatora, ale też – całe jego otoczenie. Rzuca nowe światło na wydarzenia niewyjaśnione, analizuje stosy dokumentów i przeprowadza rozmowy z tymi, dzięki którym uda jej się dotrzeć bliżej prawdy.
To historia dobrze opowiedziana, chociaż z perspektywy przeciętnych czytelników pojawiają się w niej fragmenty „cięższe” – zwłaszcza wtedy, gdy autorka odnosi się do przeszłości historycznej i politycznej Korei Północnej, albo omawia zabiegi dyplomatyczne. Kiedy w centrum zainteresowania stawia fakty, którym trzeba nakreślić kontekst – bywa, że lektura traci tempo. Jednak Sun Heidi Sæbø bardzo pilnuje rzetelności, podaje zgromadzone informacje i nie stroni od detali. Zresztą cechą charakterystyczną tomu jest przytaczanie drobnych nieistotnych wiadomości uzupełniających relację. I tak do reportażu dołoży autorka wzmianki na temat życiorysów ich bohaterów, opowie dokładnie, w co byli ubrani w chwili, która zmieniła ich egzystencję – tak, jakby nie chciała przegapić czegoś, co może zdefiniować postać lub rzucić nowe światło na przedstawiane okoliczności. Drobiazgowość w tle odsuwa uwagę od Kim Dzong Una, zdarza się i tak, że dyktator znika na długi czas z pola widzenia – pozostaje jednak jako siła sprawcza wydarzeń. Wydaje się papierowy przez to, że nie ma jego emocjonalnych reakcji na różnorodne sytuacje – kiedy na przykład stoi za śmiercią przyrodniego brata, autorka będzie podążać nie za nim – a za sprawczyniami zamachu, żeby dowiedzieć się, co nimi kierowało i w jakim stopniu były świadome konsekwencji. Kim Dzong Un rzadko też bywa prezentowany z perspektywy prywatnej – chyba że chodzi o doskonale znane już zachowania, powtarzające się u innych członków rodziny. Dyktator musi kształtować konkretny wizerunek, stąd opowieści o sposobach na odżywianie się – ale wątków obyczajowych i plotkarskich sfer będzie tu niewiele. Przegrają zawsze z komplikacjami politycznymi, ale też autorka nie zamierza budować portretu „ludzkiego”, kojarzonego z doświadczeniami i przeżyciami zwykłych ludzi.
Okrucieństwa
Nie jest to typowa biografia. Sun Heidi Sæbø bierze się za bardzo trudny temat i nie zależy jej wyłącznie na portretowaniu despotycznego władcy – próbuje przedstawiać sytuację w Korei Północnej oraz konteksty określonych wydarzeń, które kształtują wizerunek kraju (i rządzącego) w oczach zwykłych ludzi. Nie może też autorka bohaterowi swojej książki kibicować (i nikt tego od niej oczekiwać nie będzie), trudno byłoby znaleźć usprawiedliwienia zachowań wywołujących odruchowy sprzeciw czytelników. Ale ta lektura pomaga trochę zrozumieć funkcjonowanie reżimu i przybliża obraz dyktatora w odniesieniu do spraw, które wzburzały opinię publiczną i do tych, które się niespecjalnie do mediów przedostawały. Kim Dzong Un obserwowany z dystansu zachwytu nie budzi – ale budzi ciekawość, w pełni zresztą zrozumiałą. W końcu to postać „nierozczytana”, funkcjonująca w świadomości publicznej wyłącznie za sprawą wyrywkowych przekazów medialnych. Sun Heidi Sæbø stara się przedstawiać nie tylko spójny obraz dyktatora, ale też – całe jego otoczenie. Rzuca nowe światło na wydarzenia niewyjaśnione, analizuje stosy dokumentów i przeprowadza rozmowy z tymi, dzięki którym uda jej się dotrzeć bliżej prawdy.
To historia dobrze opowiedziana, chociaż z perspektywy przeciętnych czytelników pojawiają się w niej fragmenty „cięższe” – zwłaszcza wtedy, gdy autorka odnosi się do przeszłości historycznej i politycznej Korei Północnej, albo omawia zabiegi dyplomatyczne. Kiedy w centrum zainteresowania stawia fakty, którym trzeba nakreślić kontekst – bywa, że lektura traci tempo. Jednak Sun Heidi Sæbø bardzo pilnuje rzetelności, podaje zgromadzone informacje i nie stroni od detali. Zresztą cechą charakterystyczną tomu jest przytaczanie drobnych nieistotnych wiadomości uzupełniających relację. I tak do reportażu dołoży autorka wzmianki na temat życiorysów ich bohaterów, opowie dokładnie, w co byli ubrani w chwili, która zmieniła ich egzystencję – tak, jakby nie chciała przegapić czegoś, co może zdefiniować postać lub rzucić nowe światło na przedstawiane okoliczności. Drobiazgowość w tle odsuwa uwagę od Kim Dzong Una, zdarza się i tak, że dyktator znika na długi czas z pola widzenia – pozostaje jednak jako siła sprawcza wydarzeń. Wydaje się papierowy przez to, że nie ma jego emocjonalnych reakcji na różnorodne sytuacje – kiedy na przykład stoi za śmiercią przyrodniego brata, autorka będzie podążać nie za nim – a za sprawczyniami zamachu, żeby dowiedzieć się, co nimi kierowało i w jakim stopniu były świadome konsekwencji. Kim Dzong Un rzadko też bywa prezentowany z perspektywy prywatnej – chyba że chodzi o doskonale znane już zachowania, powtarzające się u innych członków rodziny. Dyktator musi kształtować konkretny wizerunek, stąd opowieści o sposobach na odżywianie się – ale wątków obyczajowych i plotkarskich sfer będzie tu niewiele. Przegrają zawsze z komplikacjami politycznymi, ale też autorka nie zamierza budować portretu „ludzkiego”, kojarzonego z doświadczeniami i przeżyciami zwykłych ludzi.
środa, 17 lipca 2019
Jennifer L. Holm, Matthew Holm: Głowa do góry, Sunny!
Jaguar, Warszawa 2019.
Wyrzuty sumienia
Sunny wstydzi się starszego brata. Do tej pory bardzo go kochała i chciała przed wszystkim bronić, ale sytuacja zaczęła ją przerastać. Mała dziewczynka nie da rady tłumaczyć otoczeniu, dlaczego nastolatek zachowuje się dziwnie i nie można na nim polegać. Kiedyś porozmawiałaby o tym po prostu z nim, ale od pewnego czasu nie ma z nim kontaktu. Przy kolegach wyśmieje siostrę, a poza tym – skoro stale ją odrzuca, Sunny też przestała nalegać na porozumienie. Jest nieszczęśliwa, tęskni, a do tego wydaje jej się, że musiała gdzieś zawinić. Małe dziewczynki nie powinny mieć takich dylematów. Małe dziewczynki powinny być przez starszych braci chronione. Jednak ten konkretny egzemplarz nagle stał się wybrakowany, nie myśli o bliskich – w ogóle nie myśli. Wpadł w sidła uzależnienia. Sunny ma sporo czasu, żeby pomyśleć o ostatnich sytuacjach w domu, o tym wszystkim, co sprawiło, że została wysłana na wakacje do dziadka, na Florydę i nie może spędzać lata z rodziną. Stopniowo będzie odtwarzać sobie w głowie poszczególne scenki i wyciągać z nich wnioski, aż w końcu zrozumie, co się stało. I wtedy już potrzeba kogoś dorosłego, żeby wytłumaczył jej, że nie przysporzyła bratu problemów, a wręcz przeciwnie – pomogła go ratować. Rodzice muszą bowiem zająć się krnąbrnym nastolatkiem i zapewnić mu odwyk, a to nie do końca scenariusz, który powinny znać małe dziewczynki – nawet tak inteligentne, jak Sunny.
Motyw uzależnionego członka rodziny jest pretekstem do stworzenia tego komiksu i jednocześnie refrenem powracającym w książce „Głowa do góry, Sunny”. Ale wakacyjny kontekst też musi się pojawić, żeby odbiorcy w ogóle chcieli do tej historii zaglądać. Sunny zatem – niespodziewanie wysłana do dziadka – cieszy się z planowanych rozrywek. Tyle tylko, że na miejscu okazuje się, że nie ma szans na wymarzone atrakcje, choćby wizytę w Disneylandzie – dziadek mieszka w spokojnej dzielnicy, nie da się namówić na szalone eskapady. Na jego osiedlu są niemal wyłącznie starsi ludzie, panuje więc spokój, który energiczną dziewczynkę mógłby nudzić. Na szczęście w okolicy pojawia się chłopak – świetny materiał na przyjaciela – mały fan komiksów. Razem z nim Sunny będzie szukać zaginionych kotów emerytów (i zarabiać w ten sposób na kolejne komiksy) i miło spędzać czas. Przekomarzanki z rówieśnikiem są dobrym antidotum na codzienne zmartwienia. Zwłaszcza że Sunny gryzie coś jeszcze – świadomość, że brat wpadł w kłopoty przez nałóg, tymczasem dziadek w ukryciu popala papierosy i prawdopodobnie rujnuje sobie tym zdrowie.
Tematycznie – „Głowa do góry, Sunny” to komiks gęsty od wrażeń i ciężkich tematów, kto spodziewał się wygłupów na miarę serii dla dzieci i dorosłych, nie znajdzie tu zbyt wiele takich. Komiks składa się z krótkich opowiastek, czasem dobrze puentowanych, czasem niespecjalnie udanych w zakończeniach, jednak dla dzieci będzie atrakcyjny ze względu na niektóre fabuły. Dorosłym spodobać się mogą natomiast rozwiązania graficzne – te w paru przypadkach można naprawdę podziwiać. Istnieje w obrazkach wpisany ruch kamery, sterowanie uczuciami czytelników przez odpowiednie kadrowanie, istnieją niespodzianki rysunkowe, które sprawiają, że to komiks z charakterem, a nie prosta komputerowa historyjka.
Wyrzuty sumienia
Sunny wstydzi się starszego brata. Do tej pory bardzo go kochała i chciała przed wszystkim bronić, ale sytuacja zaczęła ją przerastać. Mała dziewczynka nie da rady tłumaczyć otoczeniu, dlaczego nastolatek zachowuje się dziwnie i nie można na nim polegać. Kiedyś porozmawiałaby o tym po prostu z nim, ale od pewnego czasu nie ma z nim kontaktu. Przy kolegach wyśmieje siostrę, a poza tym – skoro stale ją odrzuca, Sunny też przestała nalegać na porozumienie. Jest nieszczęśliwa, tęskni, a do tego wydaje jej się, że musiała gdzieś zawinić. Małe dziewczynki nie powinny mieć takich dylematów. Małe dziewczynki powinny być przez starszych braci chronione. Jednak ten konkretny egzemplarz nagle stał się wybrakowany, nie myśli o bliskich – w ogóle nie myśli. Wpadł w sidła uzależnienia. Sunny ma sporo czasu, żeby pomyśleć o ostatnich sytuacjach w domu, o tym wszystkim, co sprawiło, że została wysłana na wakacje do dziadka, na Florydę i nie może spędzać lata z rodziną. Stopniowo będzie odtwarzać sobie w głowie poszczególne scenki i wyciągać z nich wnioski, aż w końcu zrozumie, co się stało. I wtedy już potrzeba kogoś dorosłego, żeby wytłumaczył jej, że nie przysporzyła bratu problemów, a wręcz przeciwnie – pomogła go ratować. Rodzice muszą bowiem zająć się krnąbrnym nastolatkiem i zapewnić mu odwyk, a to nie do końca scenariusz, który powinny znać małe dziewczynki – nawet tak inteligentne, jak Sunny.
Motyw uzależnionego członka rodziny jest pretekstem do stworzenia tego komiksu i jednocześnie refrenem powracającym w książce „Głowa do góry, Sunny”. Ale wakacyjny kontekst też musi się pojawić, żeby odbiorcy w ogóle chcieli do tej historii zaglądać. Sunny zatem – niespodziewanie wysłana do dziadka – cieszy się z planowanych rozrywek. Tyle tylko, że na miejscu okazuje się, że nie ma szans na wymarzone atrakcje, choćby wizytę w Disneylandzie – dziadek mieszka w spokojnej dzielnicy, nie da się namówić na szalone eskapady. Na jego osiedlu są niemal wyłącznie starsi ludzie, panuje więc spokój, który energiczną dziewczynkę mógłby nudzić. Na szczęście w okolicy pojawia się chłopak – świetny materiał na przyjaciela – mały fan komiksów. Razem z nim Sunny będzie szukać zaginionych kotów emerytów (i zarabiać w ten sposób na kolejne komiksy) i miło spędzać czas. Przekomarzanki z rówieśnikiem są dobrym antidotum na codzienne zmartwienia. Zwłaszcza że Sunny gryzie coś jeszcze – świadomość, że brat wpadł w kłopoty przez nałóg, tymczasem dziadek w ukryciu popala papierosy i prawdopodobnie rujnuje sobie tym zdrowie.
Tematycznie – „Głowa do góry, Sunny” to komiks gęsty od wrażeń i ciężkich tematów, kto spodziewał się wygłupów na miarę serii dla dzieci i dorosłych, nie znajdzie tu zbyt wiele takich. Komiks składa się z krótkich opowiastek, czasem dobrze puentowanych, czasem niespecjalnie udanych w zakończeniach, jednak dla dzieci będzie atrakcyjny ze względu na niektóre fabuły. Dorosłym spodobać się mogą natomiast rozwiązania graficzne – te w paru przypadkach można naprawdę podziwiać. Istnieje w obrazkach wpisany ruch kamery, sterowanie uczuciami czytelników przez odpowiednie kadrowanie, istnieją niespodzianki rysunkowe, które sprawiają, że to komiks z charakterem, a nie prosta komputerowa historyjka.
wtorek, 16 lipca 2019
Dr Daphne de Marneffe: Sztuka życia razem
Marginesy, Warszawa 2019.
Interpretacje
Można żyć w związku i w pewnym momencie przestać o ten związek walczyć. Za sprawą kryzysu wieku średniego, nawarstwiających się problemów, nieumiejętności poprowadzenia z partnerem szczerej rozmowy… przyczyn kryzysu jest sporo, ale autorka, dr Daphne de Marneffe, wybiera te najbardziej popularne i najłatwiejsze do wskazania w najbliższym otoczeniu – a następnie przekuwa je na gęstą psychologiczną opowieść o tym, jak ludzie potrafią niszczyć się wzajemnie. Wychodzi ta autorka z założenia, że o każde małżeństwo warto zawalczyć – chyba że cena byłaby zbyt wysoka i nie ma już czego ratować. W większości przypadków jednak poddawanie się bez walki nie jest koniecznością, przydaje się jednak spojrzenie z dystansu i wskazanie błędów, jakie popełniają małżonkowie, szukając winy poza sobą.
„Sztuka życia razem” to książka, której nie da się traktować jak poradnika małżeńskich kryzysów. Nie jest to kioskowa ani popularna literatura, autorka unika wyliczeń, podsumowań i uproszczeń. Wybiera sobie rytm znany z publikacji popularnonaukowych (ze wskazaniem na naukowe) i podręczników do psychologii, a całość łączy jeszcze ze swoją praktyką terapeutyczną. Oczywiście unika podawania prawdziwych wydarzeń i personaliów pacjentów, raczej z typowych problemów, o jakich słucha w swoim gabinecie, tworzy pary „modelowe”, takie, w których doświadczeniach przejrzy się większa liczba czytelników. W ten sposób przygotowuje sobie grunt pod porozumienie z odbiorcami – chodzi o to, żeby w „Sztuce życia razem” mogli oni znaleźć ślady własnych uwag i przemyśleń. Pojawią się zatem w wyimaginowanym gabinecie sfrustrowane pary, które nie potrafią już ze sobą rozmawiać. Ktoś kogoś zdradził, ktoś komuś przestał ufać. Ktoś trwoni beztrosko pieniądze, które ktoś inny zarabia w pracy dostarczającej już wyłącznie zmartwień. Ktoś szuka ukojenia w używkach, ktoś inny dołącza lub bierze na siebie konieczność ukrywania słabości partnera przed światem. Dorosłe dzieci opuszczają dom, a czasami ktoś w wyniku choroby potrzebuje pomocy, więc musi przeorganizować życie swoje i bliskich. Wiele jest tu zjawisk, które odbiorcy znają z doświadczenia, albo – których się boją, nie wiedząc, czy uda im się sprostać wyzwaniu. Marneffe szuka takich przykładów – i na nich snuje całe rozbudowane rozdziały. Dba o to, żeby przeanalizować na oczach czytelników, jakie błędy w komunikacji popełniają rozżaleni małżonkowie, próbuje swoich „pacjentów” nauczyć, jak oddzielać emocje od treści i jak wyrażać faktyczne problemy, a nie problemy przysłonięte subiektywnymi (więc zawsze kogoś krzywdzącymi) interpretacjami. Sprawdza, gdzie najczęściej pojawiają się punkty zapalne i uświadamia czytelnikom, że nawet w sytuacji bez wyjścia można na chłodno znaleźć dobre rozwiązanie. Rozstanie to ostateczność – zanim podejmie się taką decyzję, warto spróbować coś zmienić.
Daphne de Marneffe ma sporo racji w swoim analitycznym podejściu i uzmysłowi odbiorcom, co w związku może być pułapką lub bombą z opóźnionym zapłonem, a nad czym nie warto się dłużej zatrzymywać. Jednak fakt, że wybiera bardziej dyskurs naukowy niż porady sprawia, że część z szerokiego grona publiczności nie zechce przedzierać się przez fachowe komentarze i poszuka czegoś bardziej przystępnego w narracji. To publikacja dla czytelników, którzy chcą nad sobą (i swoim związkiem) pracować i są zdeterminowani do tego, żeby zmiany przeprowadzać rzetelnie. Tom „Sztuka życia razem” funkcjonować może jednak nie tylko jako poradnik, ale też jako bardzo ciekawa lektura dotycząca ludzi w ogóle.
Interpretacje
Można żyć w związku i w pewnym momencie przestać o ten związek walczyć. Za sprawą kryzysu wieku średniego, nawarstwiających się problemów, nieumiejętności poprowadzenia z partnerem szczerej rozmowy… przyczyn kryzysu jest sporo, ale autorka, dr Daphne de Marneffe, wybiera te najbardziej popularne i najłatwiejsze do wskazania w najbliższym otoczeniu – a następnie przekuwa je na gęstą psychologiczną opowieść o tym, jak ludzie potrafią niszczyć się wzajemnie. Wychodzi ta autorka z założenia, że o każde małżeństwo warto zawalczyć – chyba że cena byłaby zbyt wysoka i nie ma już czego ratować. W większości przypadków jednak poddawanie się bez walki nie jest koniecznością, przydaje się jednak spojrzenie z dystansu i wskazanie błędów, jakie popełniają małżonkowie, szukając winy poza sobą.
„Sztuka życia razem” to książka, której nie da się traktować jak poradnika małżeńskich kryzysów. Nie jest to kioskowa ani popularna literatura, autorka unika wyliczeń, podsumowań i uproszczeń. Wybiera sobie rytm znany z publikacji popularnonaukowych (ze wskazaniem na naukowe) i podręczników do psychologii, a całość łączy jeszcze ze swoją praktyką terapeutyczną. Oczywiście unika podawania prawdziwych wydarzeń i personaliów pacjentów, raczej z typowych problemów, o jakich słucha w swoim gabinecie, tworzy pary „modelowe”, takie, w których doświadczeniach przejrzy się większa liczba czytelników. W ten sposób przygotowuje sobie grunt pod porozumienie z odbiorcami – chodzi o to, żeby w „Sztuce życia razem” mogli oni znaleźć ślady własnych uwag i przemyśleń. Pojawią się zatem w wyimaginowanym gabinecie sfrustrowane pary, które nie potrafią już ze sobą rozmawiać. Ktoś kogoś zdradził, ktoś komuś przestał ufać. Ktoś trwoni beztrosko pieniądze, które ktoś inny zarabia w pracy dostarczającej już wyłącznie zmartwień. Ktoś szuka ukojenia w używkach, ktoś inny dołącza lub bierze na siebie konieczność ukrywania słabości partnera przed światem. Dorosłe dzieci opuszczają dom, a czasami ktoś w wyniku choroby potrzebuje pomocy, więc musi przeorganizować życie swoje i bliskich. Wiele jest tu zjawisk, które odbiorcy znają z doświadczenia, albo – których się boją, nie wiedząc, czy uda im się sprostać wyzwaniu. Marneffe szuka takich przykładów – i na nich snuje całe rozbudowane rozdziały. Dba o to, żeby przeanalizować na oczach czytelników, jakie błędy w komunikacji popełniają rozżaleni małżonkowie, próbuje swoich „pacjentów” nauczyć, jak oddzielać emocje od treści i jak wyrażać faktyczne problemy, a nie problemy przysłonięte subiektywnymi (więc zawsze kogoś krzywdzącymi) interpretacjami. Sprawdza, gdzie najczęściej pojawiają się punkty zapalne i uświadamia czytelnikom, że nawet w sytuacji bez wyjścia można na chłodno znaleźć dobre rozwiązanie. Rozstanie to ostateczność – zanim podejmie się taką decyzję, warto spróbować coś zmienić.
Daphne de Marneffe ma sporo racji w swoim analitycznym podejściu i uzmysłowi odbiorcom, co w związku może być pułapką lub bombą z opóźnionym zapłonem, a nad czym nie warto się dłużej zatrzymywać. Jednak fakt, że wybiera bardziej dyskurs naukowy niż porady sprawia, że część z szerokiego grona publiczności nie zechce przedzierać się przez fachowe komentarze i poszuka czegoś bardziej przystępnego w narracji. To publikacja dla czytelników, którzy chcą nad sobą (i swoim związkiem) pracować i są zdeterminowani do tego, żeby zmiany przeprowadzać rzetelnie. Tom „Sztuka życia razem” funkcjonować może jednak nie tylko jako poradnik, ale też jako bardzo ciekawa lektura dotycząca ludzi w ogóle.
poniedziałek, 15 lipca 2019
Anna Kamińska: Halina. Opowieść o himalaistce Halinie Krüger-Syrokomskiej
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.
W góry
Nie będzie Anna Kamińska zadawać pytań, dlaczego. Nie będzie roztrząsać prawdopodobnych scenariuszy. Nie będzie porównywać życiorysów i budować laurek. Zresztą – umiejętność odnajdowania się w tematach z literatury górskiej udowodniła już w przypadku historii Wandy Rutkiewicz. Teraz powraca z relacją dotyczącą Haliny Krüger-Syrokomskiej, zresztą przez pewien czas partnerki wspinaczkowej Wandy Rutkiewicz. Jej tom „Halina” to znowu wyprawa w góry, ale i do charakteru bohaterki, nielukrowana a sympatyczna opowieść o ekstremalnych pomysłach na życie. Anna Kamińska zdaje sobie sprawę z istnienia całej półki pozycji literatury górskiej – ale dość skutecznie rezygnuje z powtarzania chwytów stylistycznych. Dzięki temu może tworzyć publikacje zajmujące szerokie grono czytelników, bez względu na zainteresowania. Zdarza się jednak, że takie odejście od schematu grozi wpadnięciem w schemat inny, na przykład – w namiętne sięganie po inspiracje do prasy codziennej. Kiedy autorka chce się dowiedzieć, jak wyglądało życie w określonym momencie, sięga do gazet i streszcza wydarzenia, które nie mają żadnego związku z jej historią. To rozwiązanie nadaje książce trochę objętości, ale jest zbędne, zwłaszcza kiedy ma się do dyspozycji barwne wspomnienia i opowieści.
W przypadku Haliny Krüger-Syrokomskiej ciekawostek i ważnych wiadomości nie zabraknie na żadnym etapie relacji. Najpierw – kwestia osierocenia niemowlęcia: w wyniku bombardowania giną rodzice Haliny, a ona sama trafia do krewnych. Wyprasza ją dla siebie Maria Krüger, pewna, że będzie kochać dziecko jak własną córkę – i rzeczywiście zapewnia jej wspaniały życiowy start. Górskie początki Haliny przedstawia autorce tomu ten, kto wprowadzał ją w tajniki wspinaczki: relacjonuje pierwsze wyprawy, podpierając opowieść zdjęciami (zresztą w analizie fotografii Anna Kamińska też stara się zwracać uwagę czytelników na fakty, które w normalnych warunkach by im umknęły). Dość szybko na pierwszy plan wysuwają się góry. Halina Krüger-Syrokomska próbuje swoich sił… w Tatrach, wytycza nowe trasy albo sprawdza, czy owiane złą sławą miejsca rzeczywiście są aż tak groźne. Wpisuje się w historię taternictwa. Kiedy jednak zasmakuje wyższych gór, zapisuje się w kronikach jako ta, która aranżowała kobiece wejścia i nie bała się wyzwań. Przy tych emocjach już portret tworzony przez męża nie ma aż tak wielkiego znaczenia.
W tomie Anny Kamińskiej Halina Krüger-Syrokomska jawi się jako kobieta pewna siebie, zdecydowana i… przeklinająca z wdziękiem. Kto tylko bierze się za wspomnienia, przywołuje od razu niewyparzony język i charakterystyczne przekleństwa bohaterki tomu. To jeden z powodów, dla których autorka próbuje odwoływać się do obyczajowości dawnych lat i proponuje czytelnikom przegląd zwyczajów panujących wśród wspinaczy (jednym z ciekawszych jest tu motyw swobody seksualnej i życia niczym w komunie, dzielenia się wszystkim, łącznie z partnerami). „Halina” to książka, w której góry są ważne – ale niekoniecznie najważniejsze. Poznawanie bohaterki tomu należy jednak do niezwykłych przygód lekturowych. Anna Kamińska nie zamyka się wyłącznie na środowiska związane ze wspinaczką wysokogórską, chce przedstawiać swoją bohaterkę szerokiej publiczności, utrwalić ją w świadomości społecznej nie tylko za osiągnięcia w dziedzinie himalaizmu.
W góry
Nie będzie Anna Kamińska zadawać pytań, dlaczego. Nie będzie roztrząsać prawdopodobnych scenariuszy. Nie będzie porównywać życiorysów i budować laurek. Zresztą – umiejętność odnajdowania się w tematach z literatury górskiej udowodniła już w przypadku historii Wandy Rutkiewicz. Teraz powraca z relacją dotyczącą Haliny Krüger-Syrokomskiej, zresztą przez pewien czas partnerki wspinaczkowej Wandy Rutkiewicz. Jej tom „Halina” to znowu wyprawa w góry, ale i do charakteru bohaterki, nielukrowana a sympatyczna opowieść o ekstremalnych pomysłach na życie. Anna Kamińska zdaje sobie sprawę z istnienia całej półki pozycji literatury górskiej – ale dość skutecznie rezygnuje z powtarzania chwytów stylistycznych. Dzięki temu może tworzyć publikacje zajmujące szerokie grono czytelników, bez względu na zainteresowania. Zdarza się jednak, że takie odejście od schematu grozi wpadnięciem w schemat inny, na przykład – w namiętne sięganie po inspiracje do prasy codziennej. Kiedy autorka chce się dowiedzieć, jak wyglądało życie w określonym momencie, sięga do gazet i streszcza wydarzenia, które nie mają żadnego związku z jej historią. To rozwiązanie nadaje książce trochę objętości, ale jest zbędne, zwłaszcza kiedy ma się do dyspozycji barwne wspomnienia i opowieści.
W przypadku Haliny Krüger-Syrokomskiej ciekawostek i ważnych wiadomości nie zabraknie na żadnym etapie relacji. Najpierw – kwestia osierocenia niemowlęcia: w wyniku bombardowania giną rodzice Haliny, a ona sama trafia do krewnych. Wyprasza ją dla siebie Maria Krüger, pewna, że będzie kochać dziecko jak własną córkę – i rzeczywiście zapewnia jej wspaniały życiowy start. Górskie początki Haliny przedstawia autorce tomu ten, kto wprowadzał ją w tajniki wspinaczki: relacjonuje pierwsze wyprawy, podpierając opowieść zdjęciami (zresztą w analizie fotografii Anna Kamińska też stara się zwracać uwagę czytelników na fakty, które w normalnych warunkach by im umknęły). Dość szybko na pierwszy plan wysuwają się góry. Halina Krüger-Syrokomska próbuje swoich sił… w Tatrach, wytycza nowe trasy albo sprawdza, czy owiane złą sławą miejsca rzeczywiście są aż tak groźne. Wpisuje się w historię taternictwa. Kiedy jednak zasmakuje wyższych gór, zapisuje się w kronikach jako ta, która aranżowała kobiece wejścia i nie bała się wyzwań. Przy tych emocjach już portret tworzony przez męża nie ma aż tak wielkiego znaczenia.
W tomie Anny Kamińskiej Halina Krüger-Syrokomska jawi się jako kobieta pewna siebie, zdecydowana i… przeklinająca z wdziękiem. Kto tylko bierze się za wspomnienia, przywołuje od razu niewyparzony język i charakterystyczne przekleństwa bohaterki tomu. To jeden z powodów, dla których autorka próbuje odwoływać się do obyczajowości dawnych lat i proponuje czytelnikom przegląd zwyczajów panujących wśród wspinaczy (jednym z ciekawszych jest tu motyw swobody seksualnej i życia niczym w komunie, dzielenia się wszystkim, łącznie z partnerami). „Halina” to książka, w której góry są ważne – ale niekoniecznie najważniejsze. Poznawanie bohaterki tomu należy jednak do niezwykłych przygód lekturowych. Anna Kamińska nie zamyka się wyłącznie na środowiska związane ze wspinaczką wysokogórską, chce przedstawiać swoją bohaterkę szerokiej publiczności, utrwalić ją w świadomości społecznej nie tylko za osiągnięcia w dziedzinie himalaizmu.
rozmowa z Adamem Nowakiem
Warto być opowiadaczem
rozmowa z Adamem Nowakiem
Sztajgerowy Cajtung: Wielu uważa Pana za „Pana Raz Dwa Trzy”, niewielu podchodzi i mówi po prostu „Cześć, Adam”. A jednak jawi się Pan publiczności jako zwykły facet, kumpel znany wszystkim. Jak to jest z Pana popularnością?
Adam Nowak: O! Tego właściwie nie wiem. Bliskie jest mi stwierdzenie, że jestem raczej popularny. Z naciskiem na „raczej”. Bywa, że ktoś mnie rozpozna na ulicy, w urzędach, czy w sklepie na zakupach. Bywa, że ktoś podejdzie i chwilę porozmawia. Moje imię i nazwisko nie jest specjalnie trudne do zapamiętania. Najczęściej jestem jednak zauważany jako „ten z Raz Dwa Trzy”. Niekiedy komuś w głowie przewija się taśma z pamięcią i próbuje sobie przypomnieć, skąd mnie zna. Dostrzegam wtedy grymas wysiłku i często erupcję radości z powodu odnalezienia kontekstu i sytuacji znajomości. Pada wielokrotnie: „Wiem, wiem! Z…telewizji!!! Pan gra w takim zespole… 2+1…” Sz. C.: Czy przez lata ewoluowało Pańskie myślenie o zespole, czy spodziewał się Pan kiedyś czegoś innego? A. N.: Po brzmieniu zespołu słychać, że wszyscy jakoś zmieniliśmy się. Zaczynaliśmy od bardzo kameralnego tercetu, przez kwartet, kwintet, aż po dzisiejszy sekstet. Od myślenia teatralno-ascetycznego po otwarte dynamiczne brzmienie zespołu używającego rockowych czy jazzowych stylizacji. W połowie lat 90-tych nagraliśmy trzecią płytę Cztery. Zaczęliśmy grać w dużych salach. Zaczęto nas zapraszać na koncerty plenerowe. Potrzeba było dynamiczniejszych środków i narzędzi, żeby sprostać zadaniu. Kiedy graliśmy na początku w tercecie, do głowy by nam nie przyszło użycie całej perkusji, czy napisanie piosenki z refrenem. Na każdej płycie próbowaliśmy innego podejścia do własnej twórczości Również innego do działalności równoległej. Czyli do płyt z piosenkami Agnieszki Osieckiej i Wojciecha Młynarskiego. Przed użyciem instrumentów toczyły się rozmowy, co, jak, dlaczego? Można się pokusić o podejrzenie ewolucji w naszej działalności.
Sz. C.: Jeszcze przed muzyczną karierą trafił Pan do środowiska kabaretowego w Zielonej Górze. Co z kabaretu przeniosło się później do zespołu?
A. N.: Systematyka pracy. Umawianie się na próby, Punktualność. Praca indywidualna. To był ruch amatorski funkcjonujący jak zawodowa jednostka kultury. Poświęcenie. Brak pytań „za ile?”, jeśli sprawy dotyczyły inwestycji w samych siebie. Także cierpliwość i wyrozumiałość. Umiejętność wspólnego rozładowywania napięć i chęć szczerego rozwiązywania problemów. I przekonanie, że jak się powiedziało „A” to trzeba powiedzieć „B”.
Sz. C.: Powiedział Pan w jednym z wywiadów, że wychodzenie na scenę jest jak wyjście na dach. Jakie ryzyko dzisiaj, po prawie trzech dekadach, podejmujecie? Jak Pan ocenia, że dany utwór „chwyci”?
A. N.: Dzisiaj? Że wchodząc na scenę możemy z niej nie zejść. Albo zejść na scenie. To żart, oczywiście. Każda piosenka jest inna. Każdą tworzy się bez doświadczenia. Gdyby się korzystało z doświadczenia i jakiejś metody tworzenia, wszystkie piosenki byłyby podobne do siebie, jednolite. A my, poruszając się w granicach tak zwanego charakterystycznego brzmienia naszego zespołu, jesteśmy zobowiązani do różnorodności dla dobra ciekawej opowieści. Słuchacza trzeba zaciekawiać, a nie liczyć na jego wyrozumiałość. Wprowadzanie nowych piosenek to ryzyko. Bywa, że się nic nie wie na temat przypuszczalnego odbioru. Pomocne jest przypuszczenie, że wszyscy muzycy czują, wiedzą i rozumieją, w czym grają i co grają. Czy zachodzą współbrzmienia, które dla nas samych są atrakcyjne. Czy udało nam się zbudować odpowiednie napięcia w utworze. A później trzeba wyjść na scenę i zagrać. Bywa nerwowo.
Sz. C.: Czy pod wpływem fanów zdarza się Panu zmieniać decyzje artystyczne (na przykład dotyczące nowych aranżacji?
A. N.: Nie. Nigdy. To, co robimy, to autorskie, autonomiczne wypowiedzi i tylko my decydujemy, co i jak zostanie zaśpiewane i zagrane. Wiem, że niektórzy wykonawcy boją się zmieniać raz ustalone aranżacje, tonacje, czy inne ważne elementy piosenki. To, co my robimy, bywa ryzykowne. Ponieważ się zmieniamy, zmieniają się z nami napisane kiedyś piosenki. Odbiorcy radzą sobie z tym od samego początku. Nie słyszałem zgłaszanych pretensji, wiec nasz proceder zmian trwa i będzie trwał.
Sz. C.: Gdyby Raz Dwa Trzy miało się na scenie muzycznej pojawić dzisiaj, w jakim kierunku by Pan poszedł?
A. N.: Nie mam pojęcia. Jestem tym, kim jestem, więc muzyka płynie ze mnie taka, a nie inna. Od początku chciałem, żebyśmy mówili wyłącznie naszymi głosami, słowami i dźwiękami. Uciekamy jak najdalej od tego, żeby to, co robimy, było do czegoś podobne, bo tak łatwiej sprzedać produkt. Przy takim myśleniu tak zwany produkt szybciej się zużywa. Jestem chyba trochę archaiczny. Lubię, jak coś się starzeje, a nie niszczeje. To, co się dzisiaj i od jakiegoś czasu wytwarza w wielu dziedzinach dóbr materialnych i niematerialnych, po prostu niszczeje, a nie starzeje. Niestety niszczeje za szybko.
Sz. C.: Na jaki gatunek muzyczny się zamykacie i nigdy go nie ruszycie, a jaki zawsze będzie Was jako zespół inspirował?
A. N.: W sztuce wszystko wolno. Powiedzenie, że się czegoś nie zrobi, bo coś się w danej chwili może nie podobać, nie jest chyba dobrą postawą. Istnieją estetyki i gatunki nie stanowiące dla mnie źródła inspiracji, czy zainteresowania. Kompetencje też są ważnym elementem dokonywania wyborów. Jest nam blisko do jazzu, rocka, folku, reggae, piosenki autorskiej, także do klasyki. Każdy z nas słucha czegoś innego. Słychać ten eklektyzm w aranżacjach. Kiedyś duża, muzyczna firma wydawnicza zaproponowała mi w 90-tych latach napisanie piosenek dla wykonawcy z estetyki disco-polo. Odmówiłem. Mój rozmówca twierdził wtedy, że niepotrzebnie się uchylam, bo nie tacy jak ja piszą całą jedną płytę przy flaszce przez jedną noc. To cóż? Pogratulowałem talentu i nie wydaliśmy wspólnego komunikatu.
Sz. C.: Jaki ma Pan sposób na to, żeby muzykowanie, jednak ciężka praca, ciągle dawało radość, żeby się nie wypalić?
A. N.: Samo muzykowanie nie jest chyba ciężką pracą. Trudne bywają okoliczności i to, co towarzyszy muzykowaniu. Podróże, odległości, hotele, choroby i wiele innych. Uważam, że jest to zajęcie dla ludzi, którzy z własnej i nieprzymuszonej woli podjęli taką, a nie inną decyzję dotyczącą wykonywanego zajęcia. Bynajmniej nie powinni narzekać, tylko nieustannie poszukiwać. Nieustanne poszukiwanie i indywidualna oraz wspólna praca może spowodować, że człowiek nie znudzi się tym, co robi. A jeśli się nudzi, to niech zmieni zajęcie na mniej nudne.
Sz. C.: Twierdzi Pan, że do chóru się nie nadaje, za to lubi działać w zespole. Co daje taki rodzaj współpracy?
A. N.: Lubię działalność grupową. Jest ciekawiej. Inni wnoszą do wspólnie wypracowywanej wartości swoje serce, talent, intelekt, wrażliwość. To rodzi ciekawe relacje. Podróże są atrakcyjniejsze. Jest do kogo gębę otworzyć. Każdy od każdego nieustannie się czegoś uczy.
Sz. C.: Co chciałby Pan zachować z piosenek, co powinno przetrwać?
A. N.: Ja tu chyba nie mam nic do chcenia. O tym decydują słuchający piosenek. Nie marzy mi się przechodzenie do historii. Nie odczuwam też potrzeby misji. Żyjemy w czasie teraźniejszym. I to w naszym życiu, i w tym czasie, dzieje się najważniejsze. Czy to przez tak zwane banalne codzienne czynności, czy przez jakąś podwyżkę od losu i ciekawe zdarzenie. Zajmuję się życiem. Jest tylko jedno, tu, na Ziemi. Zmaganie może polegać na tym, żeby było intensywne i ciekawe.
Sz. C.: Mówi Pan, że odbiorcy musi wystarczyć kontakt z dziełem, kontakt z artystą nie jest konieczny. Kto jest dla Pana publicznością pożądaną?
A. N.: Publiczność pożądana to ta, która przychodzi na koncert. To grupa przypadkowych ludzi. Planująca jakieś zdarzenie, w jakimś miejscu. Przygotowująca się do wyjścia na koncert. Oczekująca zdarzenia. Przeżywająca zdarzenie. Od dzieci po bardzo dojrzałych odbiorców. Nigdy nie tworzyliśmy piosenek dla jakiegoś przypuszczalnego targetu. Kieruję się zasadą, że każdy był kiedyś dzieckiem. Czyli najwrażliwszą, pełną ciekawości świata osobą. Chcącą poznać ten świat. To, co robię, kieruję w stronę tejże wrażliwości. W każdym z nas ta wrażliwość cały czas istnieje. Niektórym przychodzi ponownie ją odkrywać. To muszą być fascynujące chwile.
Sz. C.: Jak uczył się Pan pisania piosenek?
A. N.: Nie uczyłem się pisania piosenek. Chciałem po prostu zaśpiewać kiedyś pierwszą swoją piosenkę. Dużo słuchałem. Wychowywałem się w środowisku, w którym sześć na dziesięć osób grało na gitarach. Większość śpiewała. Gdy usłyszałem pierwszy raz Wysockiego czy Cohena, doznałem olśnienia. Żadna siła nie mogła mnie oderwać od magnetofonu. Chodziło o to, żeby wchłonąć każdy najdrobniejszy element piosenki i wykonania. Żeby pozostał we mnie na zawsze. W tym była jakaś magia. To powodowało też inne postrzeganie świata. Fascynujący byli Led Zeppelin. Ale też gitarzyści klasyczni, jak Alirio Diaz, czy Narciso Yepes. Granie w piłkę, łobuzowanie za garażami, przesiadywanie w piwnicach bloku. Wszystko działo się w każdej chwili. Bywało niebezpiecznie. Ale to było nasze intensywne życie.
Sz. C.: Uważa Pan się za poetę, tekściarza, showmana? Jaki aspekt tworzenia i występowania jest dla Pana najważniejszy?
A. N.: Najbliżej jest mi do tekściarza. Aspiracje poetyckie zamknąłem chyba dość dawno temu. Z ulgą. Showman ze mnie nie najlepszy. Po prostu coś niekiedy mówię między piosenkami. Być może dla niektórych odbiorców bywa to istotne. W tym, czego się podjęliśmy, jest bardziej aspekt spotkania, niż występu. Odgrywanie przygotowanych z góry aranżacji powoduje znużenie. Usiłujemy się zaskakiwać na scenie. Wtedy słuchacze czują, że dzieje się coś jedynego, niepowtarzalnego, przeznaczonego tylko do tego miejsca i czasu, który wspólnie przeżywamy. To się wydaje takie proste. Ktoś opowiada, a ktoś inny słucha i reaguje. Może właśnie dlatego warto być cały czas dzieckiem i słuchać z otwartymi szeroko ustami i oczami różnych opowieści. I warto być opowiadaczem, żeby się przekonać jaką można komuś sprawić frajdę.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
rozmowa z Adamem Nowakiem
Sztajgerowy Cajtung: Wielu uważa Pana za „Pana Raz Dwa Trzy”, niewielu podchodzi i mówi po prostu „Cześć, Adam”. A jednak jawi się Pan publiczności jako zwykły facet, kumpel znany wszystkim. Jak to jest z Pana popularnością?
Adam Nowak: O! Tego właściwie nie wiem. Bliskie jest mi stwierdzenie, że jestem raczej popularny. Z naciskiem na „raczej”. Bywa, że ktoś mnie rozpozna na ulicy, w urzędach, czy w sklepie na zakupach. Bywa, że ktoś podejdzie i chwilę porozmawia. Moje imię i nazwisko nie jest specjalnie trudne do zapamiętania. Najczęściej jestem jednak zauważany jako „ten z Raz Dwa Trzy”. Niekiedy komuś w głowie przewija się taśma z pamięcią i próbuje sobie przypomnieć, skąd mnie zna. Dostrzegam wtedy grymas wysiłku i często erupcję radości z powodu odnalezienia kontekstu i sytuacji znajomości. Pada wielokrotnie: „Wiem, wiem! Z…telewizji!!! Pan gra w takim zespole… 2+1…” Sz. C.: Czy przez lata ewoluowało Pańskie myślenie o zespole, czy spodziewał się Pan kiedyś czegoś innego? A. N.: Po brzmieniu zespołu słychać, że wszyscy jakoś zmieniliśmy się. Zaczynaliśmy od bardzo kameralnego tercetu, przez kwartet, kwintet, aż po dzisiejszy sekstet. Od myślenia teatralno-ascetycznego po otwarte dynamiczne brzmienie zespołu używającego rockowych czy jazzowych stylizacji. W połowie lat 90-tych nagraliśmy trzecią płytę Cztery. Zaczęliśmy grać w dużych salach. Zaczęto nas zapraszać na koncerty plenerowe. Potrzeba było dynamiczniejszych środków i narzędzi, żeby sprostać zadaniu. Kiedy graliśmy na początku w tercecie, do głowy by nam nie przyszło użycie całej perkusji, czy napisanie piosenki z refrenem. Na każdej płycie próbowaliśmy innego podejścia do własnej twórczości Również innego do działalności równoległej. Czyli do płyt z piosenkami Agnieszki Osieckiej i Wojciecha Młynarskiego. Przed użyciem instrumentów toczyły się rozmowy, co, jak, dlaczego? Można się pokusić o podejrzenie ewolucji w naszej działalności.
Sz. C.: Jeszcze przed muzyczną karierą trafił Pan do środowiska kabaretowego w Zielonej Górze. Co z kabaretu przeniosło się później do zespołu?
A. N.: Systematyka pracy. Umawianie się na próby, Punktualność. Praca indywidualna. To był ruch amatorski funkcjonujący jak zawodowa jednostka kultury. Poświęcenie. Brak pytań „za ile?”, jeśli sprawy dotyczyły inwestycji w samych siebie. Także cierpliwość i wyrozumiałość. Umiejętność wspólnego rozładowywania napięć i chęć szczerego rozwiązywania problemów. I przekonanie, że jak się powiedziało „A” to trzeba powiedzieć „B”.
Sz. C.: Powiedział Pan w jednym z wywiadów, że wychodzenie na scenę jest jak wyjście na dach. Jakie ryzyko dzisiaj, po prawie trzech dekadach, podejmujecie? Jak Pan ocenia, że dany utwór „chwyci”?
A. N.: Dzisiaj? Że wchodząc na scenę możemy z niej nie zejść. Albo zejść na scenie. To żart, oczywiście. Każda piosenka jest inna. Każdą tworzy się bez doświadczenia. Gdyby się korzystało z doświadczenia i jakiejś metody tworzenia, wszystkie piosenki byłyby podobne do siebie, jednolite. A my, poruszając się w granicach tak zwanego charakterystycznego brzmienia naszego zespołu, jesteśmy zobowiązani do różnorodności dla dobra ciekawej opowieści. Słuchacza trzeba zaciekawiać, a nie liczyć na jego wyrozumiałość. Wprowadzanie nowych piosenek to ryzyko. Bywa, że się nic nie wie na temat przypuszczalnego odbioru. Pomocne jest przypuszczenie, że wszyscy muzycy czują, wiedzą i rozumieją, w czym grają i co grają. Czy zachodzą współbrzmienia, które dla nas samych są atrakcyjne. Czy udało nam się zbudować odpowiednie napięcia w utworze. A później trzeba wyjść na scenę i zagrać. Bywa nerwowo.
Sz. C.: Czy pod wpływem fanów zdarza się Panu zmieniać decyzje artystyczne (na przykład dotyczące nowych aranżacji?
A. N.: Nie. Nigdy. To, co robimy, to autorskie, autonomiczne wypowiedzi i tylko my decydujemy, co i jak zostanie zaśpiewane i zagrane. Wiem, że niektórzy wykonawcy boją się zmieniać raz ustalone aranżacje, tonacje, czy inne ważne elementy piosenki. To, co my robimy, bywa ryzykowne. Ponieważ się zmieniamy, zmieniają się z nami napisane kiedyś piosenki. Odbiorcy radzą sobie z tym od samego początku. Nie słyszałem zgłaszanych pretensji, wiec nasz proceder zmian trwa i będzie trwał.
Sz. C.: Gdyby Raz Dwa Trzy miało się na scenie muzycznej pojawić dzisiaj, w jakim kierunku by Pan poszedł?
A. N.: Nie mam pojęcia. Jestem tym, kim jestem, więc muzyka płynie ze mnie taka, a nie inna. Od początku chciałem, żebyśmy mówili wyłącznie naszymi głosami, słowami i dźwiękami. Uciekamy jak najdalej od tego, żeby to, co robimy, było do czegoś podobne, bo tak łatwiej sprzedać produkt. Przy takim myśleniu tak zwany produkt szybciej się zużywa. Jestem chyba trochę archaiczny. Lubię, jak coś się starzeje, a nie niszczeje. To, co się dzisiaj i od jakiegoś czasu wytwarza w wielu dziedzinach dóbr materialnych i niematerialnych, po prostu niszczeje, a nie starzeje. Niestety niszczeje za szybko.
Sz. C.: Na jaki gatunek muzyczny się zamykacie i nigdy go nie ruszycie, a jaki zawsze będzie Was jako zespół inspirował?
A. N.: W sztuce wszystko wolno. Powiedzenie, że się czegoś nie zrobi, bo coś się w danej chwili może nie podobać, nie jest chyba dobrą postawą. Istnieją estetyki i gatunki nie stanowiące dla mnie źródła inspiracji, czy zainteresowania. Kompetencje też są ważnym elementem dokonywania wyborów. Jest nam blisko do jazzu, rocka, folku, reggae, piosenki autorskiej, także do klasyki. Każdy z nas słucha czegoś innego. Słychać ten eklektyzm w aranżacjach. Kiedyś duża, muzyczna firma wydawnicza zaproponowała mi w 90-tych latach napisanie piosenek dla wykonawcy z estetyki disco-polo. Odmówiłem. Mój rozmówca twierdził wtedy, że niepotrzebnie się uchylam, bo nie tacy jak ja piszą całą jedną płytę przy flaszce przez jedną noc. To cóż? Pogratulowałem talentu i nie wydaliśmy wspólnego komunikatu.
Sz. C.: Jaki ma Pan sposób na to, żeby muzykowanie, jednak ciężka praca, ciągle dawało radość, żeby się nie wypalić?
A. N.: Samo muzykowanie nie jest chyba ciężką pracą. Trudne bywają okoliczności i to, co towarzyszy muzykowaniu. Podróże, odległości, hotele, choroby i wiele innych. Uważam, że jest to zajęcie dla ludzi, którzy z własnej i nieprzymuszonej woli podjęli taką, a nie inną decyzję dotyczącą wykonywanego zajęcia. Bynajmniej nie powinni narzekać, tylko nieustannie poszukiwać. Nieustanne poszukiwanie i indywidualna oraz wspólna praca może spowodować, że człowiek nie znudzi się tym, co robi. A jeśli się nudzi, to niech zmieni zajęcie na mniej nudne.
Sz. C.: Twierdzi Pan, że do chóru się nie nadaje, za to lubi działać w zespole. Co daje taki rodzaj współpracy?
A. N.: Lubię działalność grupową. Jest ciekawiej. Inni wnoszą do wspólnie wypracowywanej wartości swoje serce, talent, intelekt, wrażliwość. To rodzi ciekawe relacje. Podróże są atrakcyjniejsze. Jest do kogo gębę otworzyć. Każdy od każdego nieustannie się czegoś uczy.
Sz. C.: Co chciałby Pan zachować z piosenek, co powinno przetrwać?
A. N.: Ja tu chyba nie mam nic do chcenia. O tym decydują słuchający piosenek. Nie marzy mi się przechodzenie do historii. Nie odczuwam też potrzeby misji. Żyjemy w czasie teraźniejszym. I to w naszym życiu, i w tym czasie, dzieje się najważniejsze. Czy to przez tak zwane banalne codzienne czynności, czy przez jakąś podwyżkę od losu i ciekawe zdarzenie. Zajmuję się życiem. Jest tylko jedno, tu, na Ziemi. Zmaganie może polegać na tym, żeby było intensywne i ciekawe.
Sz. C.: Mówi Pan, że odbiorcy musi wystarczyć kontakt z dziełem, kontakt z artystą nie jest konieczny. Kto jest dla Pana publicznością pożądaną?
A. N.: Publiczność pożądana to ta, która przychodzi na koncert. To grupa przypadkowych ludzi. Planująca jakieś zdarzenie, w jakimś miejscu. Przygotowująca się do wyjścia na koncert. Oczekująca zdarzenia. Przeżywająca zdarzenie. Od dzieci po bardzo dojrzałych odbiorców. Nigdy nie tworzyliśmy piosenek dla jakiegoś przypuszczalnego targetu. Kieruję się zasadą, że każdy był kiedyś dzieckiem. Czyli najwrażliwszą, pełną ciekawości świata osobą. Chcącą poznać ten świat. To, co robię, kieruję w stronę tejże wrażliwości. W każdym z nas ta wrażliwość cały czas istnieje. Niektórym przychodzi ponownie ją odkrywać. To muszą być fascynujące chwile.
Sz. C.: Jak uczył się Pan pisania piosenek?
A. N.: Nie uczyłem się pisania piosenek. Chciałem po prostu zaśpiewać kiedyś pierwszą swoją piosenkę. Dużo słuchałem. Wychowywałem się w środowisku, w którym sześć na dziesięć osób grało na gitarach. Większość śpiewała. Gdy usłyszałem pierwszy raz Wysockiego czy Cohena, doznałem olśnienia. Żadna siła nie mogła mnie oderwać od magnetofonu. Chodziło o to, żeby wchłonąć każdy najdrobniejszy element piosenki i wykonania. Żeby pozostał we mnie na zawsze. W tym była jakaś magia. To powodowało też inne postrzeganie świata. Fascynujący byli Led Zeppelin. Ale też gitarzyści klasyczni, jak Alirio Diaz, czy Narciso Yepes. Granie w piłkę, łobuzowanie za garażami, przesiadywanie w piwnicach bloku. Wszystko działo się w każdej chwili. Bywało niebezpiecznie. Ale to było nasze intensywne życie.
Sz. C.: Uważa Pan się za poetę, tekściarza, showmana? Jaki aspekt tworzenia i występowania jest dla Pana najważniejszy?
A. N.: Najbliżej jest mi do tekściarza. Aspiracje poetyckie zamknąłem chyba dość dawno temu. Z ulgą. Showman ze mnie nie najlepszy. Po prostu coś niekiedy mówię między piosenkami. Być może dla niektórych odbiorców bywa to istotne. W tym, czego się podjęliśmy, jest bardziej aspekt spotkania, niż występu. Odgrywanie przygotowanych z góry aranżacji powoduje znużenie. Usiłujemy się zaskakiwać na scenie. Wtedy słuchacze czują, że dzieje się coś jedynego, niepowtarzalnego, przeznaczonego tylko do tego miejsca i czasu, który wspólnie przeżywamy. To się wydaje takie proste. Ktoś opowiada, a ktoś inny słucha i reaguje. Może właśnie dlatego warto być cały czas dzieckiem i słuchać z otwartymi szeroko ustami i oczami różnych opowieści. I warto być opowiadaczem, żeby się przekonać jaką można komuś sprawić frajdę.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Subskrybuj:
Posty (Atom)