* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

czwartek, 28 lutego 2019

Stanisław Grzesiuk: Klawo, jadziem!

Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

Dodatek

W pełni zrozumiała jest powracająca po latach moda na Grzesiuka, bo ten autor urzeka szczerością i precyzją w opisywaniu wydarzeń, ale i humorem, który pomaga przetrwać najtrudniejsze chwile. “Klawo, jadziem” to dodatek do autobiograficznej trylogii, sprawdzenie, co też Stanisław Grzesiuk miał do przekazania w małych formach. Na ten zbiorek składają się (nie licząc wystąpienia o alkoholizmie) trzy niezależne części tekstowe. Najpierw zestaw opowiadań. Tutaj autor próbuje swoich sił w literaturze, chce rozprawiać się z wojennymi traumami w oderwaniu od życiorysu (nie zawsze się to zresztą udaje). Dominuje w tych malutkich utworach motyw śmierci - Grzesiuk śmieje się przez łzy, ironią walczy ze strachem. Proponuje czytelnikom lekkie podejście do spraw ostatecznych – jakby groza wojny zmieniała zasady postrzegania rzeczywistości. W tych opowiadaniach rozprawia się autor również z osobistymi bolączkami, nie udaje mu się - wbrew zapowiedziom - zrezygnować z mroków psychiki. Obarcza bohaterów swoimi troskami i pokazuje szereg nieszczęść mających źródło w nieodległych doświadczeniach. Drugą część stanowią teksty felietonowe. Tutaj Stanisław Grzesiuk – na zamówienie redakcji – pisze o przedwojennej Warszawie. Sięga do lepszych wspomnień, ocala miasto, jakiego po wojnie już nie ma. Teraz może otwarcie pisać o sobie, czerpać z własnej biografii i charakterystycznych skojarzeń. Raz zajmie się topografią, to znowu - ferajną, która śpiewa podwórzowe ballady. Ożywa tu świat, za jakim część czytelników w latach 60. XX wieku zwyczajnie tęskniła. Grzesiuk staje się kronikarzem Warszawy – z jej ulicznym folklorem i specyfiką “cwaniaczków”. Wreszcie trzecią część tomu zapełniają teksty piosenek i ballad - często anonimowe, często krwawe do przesady, pełne wielkich uczuć, miłości, zazdrości i brodni. Niektóre z tych piosenek są znane odbiorcom do dzisiaj (i łatwo nucić je przy lekturze), inne pokażą zakres twórczych poszukiwań. Wykonywał je Grzesiuk, dzisiaj – w hołdzie temu artyście - Jan Młynarski.

Jednak tekstów pozostawionych przez Stanisława Grzesiuka jest niewiele i jeśli chce się uzupełnić jego “dzieło życia” małymi formami, należy liczyć się z tym, że nie będzie to imponująca objętościowo publikacja. W “Klawo, jadziem!” wydawnictwo postawiło na bogaty materiał graficzny. Opowiadania przedstawiane są na rozkładówkach równolegle z reprintami rękopisów (w kolorze i z poprawkami do druku), co nie tylko jest ozdobnikiem, czasami pozwala sprawdzić choćby usuniętą literę. Przy felietonach pojawiają się wielkoformatowe zdjęcia z archiwum autora - powiększane i łączone z wybranymi wersami z piosenek. Wreszcie zestaw dokumentów - nawet tych luźno związanych z Grzesiukiem (program spektaklu na podstawie jego utworów) albo dosyć zabawnych (oficjalne gratulacje z wydawnictwa). W tym miejscu widać już zapychanie objętości, rozdmuchiwanie materiałów: nie mają większego sensu cytaty powiększane i wrzucane w charakterze ozdobnika na rozkładówki. Być może lepsze wrażenie zrobiłoby ograniczenie objętości tomu niż podrzucanie odbiorcom każdego skrawka nieistotnych wiadomości kojarzonych z Grzesiukiem. Z drugiej strony skoro to uzupełnienie autobiograficznej trylogii – przynosi materiały, na które wcześniej nie było miejsca. “Klawo, jadziem” to przypis do cyklu, ładnie go zamykający.

środa, 27 lutego 2019

Thiago de Moraes: Atlas mitów. Potwory, herosi i bogowie oraz mapy dwunastu mitologicznych krain

Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.

Świat w wielu wersjach

Wielkoformatowy picture book Naszej Księgarni przyciąga uwagę i zaintrygować może nawet dorosłych, którzy będą dzieciom towarzyszyć w lekturze. Jest to bowiem skrótowy i rozrywkowy – ale nie nadmiernie upraszczany - przegląd wierzeń z dwunastu różnych kultur, z wielu części świata. To odpowiedź dla tych kilkulatków, które po szkolnym poznawaniu fragmentów mitologii greckiej i rzymskiej zechcą się dowiedzieć czegoś o innych bogach i herosach. Thiago de Moraes proponuje tu przegląd mitologii Azteków, Greków, Słowian, Egipcjan czy Indian Ameryki Północnej. Dodaje mity irlandzkie, nordyckie, hinduistyczne, japońskie i polinezyjskie, a do tego jeszcze – wierzenia Jorubów i Janomamów, żeby już całkiem porwać odbiorców w egzotyczny świat opowieści. Wyboru początku lektury można dokonać na mapce świata: tu zaznaczone są miejsca pochodzenia mitów, ale i... wybrane z nich stwory albo bogowie. Każdy rozdział budowany jest według jednego przejrzystego klucza: krótki wstęp wyjaśnia, jakie były ogólne założenia mitologii i jak miał według wierzeń wyglądać świat - podawane są również zakresy oddziaływania mitów. Wielka rozkładówka przynosi następną “mapkę”: tym razem już wizję przestrzeni według konkretnych relacji. To mapka miejsc i krain, przedmiotów oraz istot. Gęsto zaludniona (mniej przypomina mapę, bardziej – przekrojowe ukształtowanie przestrzeni). Na ilustracji znajduje się mnóstwo postaci zajętych swoimi sprawami (rzadko po prostu pozujących), jeśli ktoś akurat nie zmieścił się w kadrze – powraca w drobnym rysunkowym uzupełnieniu. Każda postać - czy konkretna, obdarzona imieniem, czy przedstawiciel mitycznego gatunku – oznaczana jest numerem, który zyska przypis na marginesie. W przypisach mieszczą się drobne wyjaśnienia na temat sylwetki, jednoakapitowe, czasami – z jednego rozbudowanego zdania. To rodzaj skryptu, tak, żeby szybko zorientować się w temacie, a nie męczyć z przedzieraniem przez całe, często krwawe historie. Wybrane wątki zostają następnie rozwinięte w krótkich opowiastkach (tu powracają znowu numery jako odnośnik do pierwszej mapki w rozdziale), autor przytacza też ciekawostki związane ze światem bogów. Znajduje również moment na opowiedzenie o wyjątkowych stworzeniach albo przedmiotach. Niektóre światy rozbudowują się w pionie i wtedy trzeba książkę odwrócić przy oglądaniu, żeby nie było monotonnie. Zawsze jest tu kolorowo, a strony zaludnia mnóstwo postaci o mocno egzotycznym wyglądzie czy dziwnych przebraniach. Obrazki stają się tu zachętą do czytania – szukania wiadomości. Thiago de Moraes część wyjaśnień wprowadza, ale niewykluczone, że nakłoni odbiorców do dalszych i już samodzielnych poszukiwań. Do dziecięcych lektur poza najbardziej znanymi mitami greckimi dzisiaj trafiają też już nordyckie – inne jednak przypominać będą nowe, atrakcyjne baśnie: to rozwiązanie dla dzieci, którym przejadły się już rutynowe bajeczki.

Autor dostosowuje język tej opowieści do wieku odbiorców, nie będzie nikogo straszyć, próbuje za to rozbudzać ciekawość i wydobywać jak najbardziej interesujące pomysły na temat świata. Proponuje dzieciom podróż przez wyobraźnię różnych narodów i ludów, informuje, jak ludzie dawniej próbowali wytłumaczyć sobie otoczenie i w ogóle istnienie. Może też zasygnalizować związki mitów z codziennym życiem społeczeństw. “Atlas mitów” to publikacja, która zaspokaja ciekawość dzieci i otwiera umysły na nieznane dotąd a fascynujące opowieści. Jest to książka imponująca nie tylko rozmiarami, może się spodobać z uwagi na opracowanie graficzne, ale też pomysł, dzięki któremu bez przytłaczającej ilości tekstu da się poznawać różne mitologie – i to w całkiem sporej liczbie szczegółów.

wtorek, 26 lutego 2019

Jessica Bennett: Feminist Fight Club

Buchmann, Warszawa 2019.

Krzyk niezgody

Jessica Bennett krzyczy i wydaje jej się, że śmiechem (pozornym, bo mocno agresywnym) ten krzyk zamaskuje. Krzyczy i tym krzykiem potwierdza najgorsze stereotypy na temat wojujących feministek. Co jeszcze trudniejsze do zniesienia – sama zastawia na siebie pułapki, wpada w nie non stop i udaje, że tego nie widzi (albo faktycznie nie widzi, ale wtedy oznaczać to będzie poważny problem). „Feminist Fight Club” to w założeniu żartobliwy i antymaskulinistyczny poradnik dla tych pań, które czują się dyskryminowane w miejscu pracy lub dowolnej grupie społecznej – i dla tych, które czują się urażone rozmaitymi zachowaniami. Pewnie w wielu wypadkach wystarczyłoby po prostu poinformować otoczenie o własnych preferencjach i zażyczyć sobie zaprzestania irytujących praktyk – ale zwykłe zwrócenie uwagi czy przedstawienie argumentów nie jest przecież czymś, co przystoi radykalnej feministce. Taka musi walczyć, spełnia się wyłącznie w agonie, zwłaszcza wtedy, gdy za wszystkie zawinione lub niezawinione krzywdy może odpłacić pierwszemu lepszemu mężczyźnie. Nawet jeśli jest to ten sympatyczny kolega z pracy – niech cierpi za całą płeć. Absurdy się mnożą, a specjaliści od kreowania wizerunku albo od kursów asertywności załamują ręce. Bo chociaż kobiety z tej narracji nie chcą być postrzegane jako agresywne, histeryczne lub rozchwiane emocjonalnie, jeśli zastosują się do wskazówek z tomu, na takie właśnie wyjdą. Chyba że akurat posłuchają rad, jak udawać miłą – ale to raczej doprowadzi je do frustracji i rozłamu osobowości niż do celu.

Jessica Bennett chce, żeby kobiety walczyły o swoje prawa w detalach. Nawet jeśli to konieczność zwracania uwagi na żeńskie końcówki w języku. Albo odmowa matkowania innym. Co ciekawe, w wizji równouprawnienia pokazywanej przez tę autorkę nie ma mowy o dzieleniu się pobocznymi zadaniami – parzeniem kawy czy przygotowywaniem dokumentów. Według Bennett wyznaczane do tego są wyłącznie kobiety, więc mogą one wskazać mężczyznę, który je w tym zastąpi. Dziwaczne przy tym wydają się strategie postępowania: trzeba udawać niedorajdę, która zawsze psuje ekspres (jak wizja słodkiej idiotki ma wpłynąć na poprawę wizerunku kobiety wśród panów – tego autorka nie określa). Straszne są również zawoalowane złośliwości, które należy stosować wyłącznie wobec panów. I nie pomaga nawet lekcja unikania modulacji głosu czy nadmiaru emotek w wiadomościach. Panie są idealne. Panowie to ch… (czasami nawet takie wykropkowane określenia się pojawiają, jakby autorka musiała dać upust własnej frustracji i odegrać się za rzesze poszkodowanych kobiet, nawet jeśli owe kobiety nie zdają sobie sprawy ze swojej tragicznej rzekomo pozycji). Jessica Bennett przypomina, że dla siebie wzajemnie panie (bez wad) mają być zawsze wsparciem. Jej idea „sióstr” zniszczy się bardzo szybko – w końcu chyba żadna z odbiorczyń nie wierzy w stałą i bezinteresowną pomoc przedstawicielek swojej płci w absolutnie każdych okolicznościach, a już zwłaszcza w rywalizacji w miejscu pracy. A ponieważ wątpliwości budzi i jadowity styl, i dobór pseudoargumentów – sam śmiech nie wystarczy, żeby przyciągnąć czytelniczki i przekonać je do prezentowanych treści. Nawet komiczne naświetlenie problemu i dróg jego rozwiązania nie przyniesie efektów w postaci zadowolonych odbiorczyń – jednokierunkowość wysiłków bowiem zaślepia autorkę i psuje jej wywody.

poniedziałek, 25 lutego 2019

Ian McEwan: W imię dziecka

Albatros, Warszawa 2019 (wydanie II).

Trudne decyzje

Ian McEwan przyzwyczaił się do tego, że grą na emocjach czytelników trafia w konsekwencji na listy bestsellerów. A skoro tak – zaczął pisać schematycznie. „W imię dziecka” to powieść krótka, ale zbyt wyraźnie widać w niej szwy, te miejsca, które obliczane są na wstrząsy i mają prowokować odbiorców do myślenia, do stawiania się w sytuacji bohaterów albo proponowania własnych ocen. Takie sytuacje w tomie „W imię dziecka” są trzy, z czego dwie stanowią oś fabularną, a jedna – wzmiankę. Obliczone to jest raczej na tanie wzruszenia i proste skandale – zbyt proste, żeby satysfakcjonowały. Niby autor kieruje się do masowej publiczności, ale mógłby mieć na uwadze to, że podobne sztuczki łatwo rozszyfrować. Tutaj sam sobie szkodzi jednokierunkowością wysiłków, przynajmniej jeśli chodzi o zabawy w Pana Boga właściwe lekarzom.

Krzywda dziecka to samograj uczuciowy. Fiona to sędzia – wzywana czasem do rozstrzygania sporów, których rozstrzygnąć nie sposób. Takim dylematem staje się kwestia rozdzielenia braci syjamskich. Jeden nie przeżyje bez drugiego, pierwszy nie przeżyje, jeśli będzie musiał pracować za dwa organizmy. Tylko czy za naturę mogą decydować ludzie? Jak wybrać mniejsze zło, jeśli ceną jest śmierć co najmniej jednego z niewinnych dzieci? W przypadku nastolatka, którego sprawą zajmuje się również Fiona – chodzi o coś innego. Tutaj transfuzja krwi uratowałaby zdrowie i życie chłopaka, ale to syn świadków Jehowy i religia zabrania jemu oraz jego rodzicom takich ingerencji w organizm. Można wybrać wiarę w godzinie próby i pozostać przy wyznawanych wartościach, przetestować ich sens (lub bezsens), albo odrzucić nakazy „boskie” i postąpić zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Decyzję trzeba jednak podjąć jak najszybciej, bo choroba nie zaczeka. Nastolatek, chociaż jeszcze nie może sam o sobie decydować, potrafi przecież włączyć się w dyskusję dorosłych i sprawdzić, jakie argumenty padają ze strony rodziców, a jakie – ze strony lekarzy. Fiona z kolei wysłuchuje logicznych lub emocjonalnych wywodów i zestawia je ze sobą. W literaturze to publicystyka, bardzo nużący – mimo ogromu uczuć – fragment powieści. O wiele bardziej próbuje autor skusić czytelników wstępnym życiowym dylematem kobiety. Oto Jack, mąż Fiony, oznajmia, że nie jest szczęśliwy, ale nie zamierza odchodzić od żony. Pragnie za to ożywczego romansu, po którym grzecznie wróci do domu. Ale i ten wątek – dość niezwykły, będący przełamaniem schematu – traktuje autor jak okazję do żonglowania stanowiskami. Jack nie próbuje zrozumieć emocjonalnych reakcji Fiony, Fiona nie stara się pojąć motywacji Jacka. Sam autor przypomina sobie o tym problemie po długim czasie – ale wtedy już nie nabuduje takiego nastroju jak na wejściu w historię. Staje się jasne, że sam pomysł na wzburzenie czytelników nie wystarczy, trzeba jeszcze realizacji, a w ramach tej realizacji – również pewnej wrażliwości. Autor zachowuje się tak, jakby od czytelników oczekiwał empatii w stosunku do bohaterów, ale jednocześnie chciał, żeby taki efekt zrobił się sam, bez jego starań. Podsuwa powody reakcji pożądanych – ale do nich nie przekonuje i to okazuje się mankamentem nie do przejścia w lekturze. Powieść staje się po prostu schematyczna i beznamiętna, wbrew wyjściowym założeniom.

niedziela, 24 lutego 2019

Ursula K. LeGuin: Wracać wciąż do domu

Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

Proza pełna

Ursula LeGuin dokonuje niemożliwego. W czasach, gdy w literaturze rozrywkowej króluje pośpiech i schematyczność, ona buduje rozległe krainy z bardzo precyzyjnie nakreślanymi charakterami i imponuje nieskrępowaną wyobraźnią. Tom „Wracać wciąż do domu” zwraca na siebie uwagę objętością, to klasyczna cegła, która ucieszy nie tylko fanów LeGuin – ale w ogóle miłośników dobrej literatury. Wprawdzie nie da się tej książki w papierowym wydaniu zabrać na przykład do autobusu – ale i tak zapewni całe godziny wyjątkowo przyjemnej lektury. Są tu rozłożyste relacje, lecz i drobne opowiadania – i w jednych, i w drugich autorka czuje się znakomicie, potwierdzając swoją pozycję na rynku literatury pięknej i udowadnia czytelnikom, że można tworzyć rozrywkę bez uproszczeń i stereotypowych rozwiązań. Ogromną siłą opowieści staje się samoświadomość postaci. Bohaterowie, którzy relacjonują własne przeżycia nawet z wczesnego dzieciństwa, wykazują się olbrzymią dojrzałością w ocenach. Nie wykorzystują do tego celu ani dystansu, ani zabaw w indywidualizowaniu języka: LeGuin jest świadomą autorką, nie potrzebuje efektowych rozwiązań. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli będzie od podstaw przekonująco kreować pełną magii krainę, urzeknie odbiorców bez tanich chwytów. I „Wracać wciąż do domu” bazuje na rzetelnych scenach, na odwołaniach do uczuć zrozumiałych pod każdą szerokością geograficzną i w każdych czasach. Prawdziwość postaw bohaterów sprawia, że chce się zanurzać w ten świat i śledzić kolejne przygody. Jednocześnie upajać się samą narracją, niezależnie od tego, czego ona dotyczy.

„Wracać wciąż do domu” to zbiór, w którym znalazły się również teksty do tej pory po polsku niepublikowane, nie będzie zatem wyłącznie prezentem dla kolekcjonerów. Piękne wydanie uzupełnia biblioteczkę klasyki fantasy, ale świadczy też o kunszcie pisarskim LeGuin. Ani na moment autorka nie zwalnia tempa, ani na chwilę nie pozwala się oderwać od świata przedstawionego. Ten jest wyjątkowo synestezyjny, pochłania odbiorców od pierwszych słów – malowniczość przestrzeni błyskawicznie wciąga, a przecież to dopiero wprowadzenie do skomplikowanych historii postaci. Do tego dochodzi też fakt, że jest LeGuin bardzo drobiazgowa, każdy detal może długo i starannie opisywać- cały czas będąc przy tym zajmującą. Lawiruje między odległą przeszłością i codziennością bohaterów. Ten świat ma swoją wewnętrzną logikę, nie skruszy się przypadkiem – i okazuje się dokładnie przemyślany. Ursula LeGuin nie boi się narracyjnego rozmachu, a to dlatego, że potrafi inteligentnie pisać. Żadne pochwały jednak nie oddadzą magii samego języka mającego moc sprawczą – tutaj liczą się przeżycia, doświadczenie wiążące się z magiczną praktyką, ale też talent do obserwacji ludzkich charakterów. Potęgą tych historii staje się nie tylko talent do analizowania fantastycznych sytuacji, zabawa motywami charakterystycznymi dla gatunku, ale w pierwszej kolejności siła przekonywania w ramach motywacji bohaterów. Ursula LeGuin wie, jak poruszać się w światach, które wymyśla. Za każdym razem omija mielizny naiwności, proponuje prozę kompletną, bogatą w wątki i przemyślenia oraz… zabawy literackie. Bo przecież powaga w tonie nie wyklucza subtelnego dowcipu albo ironii. To gęste opowieści, w każdym szczególe przemyślane i również dzięki temu tak mocno działające na czytelników.

Liane Schneider: Alarm w przedszkolu Zuzi

Media Rodzina, Poznań 2018.

Przez aptekę

Wieloznaczny jest tytuł tej publikacji, która – jako jedna z wielu w bardzo rozbudowanej już serii – przybliża kilkulatkom świat. „Alarm w przedszkolu Zuzi” może kierować wyobraźnię odbiorców na różne obszary skojarzeń. Chodzi natomiast o to najmniej chyba oczywiste. Alarm dotyczy wszy u dzieci. Niemedialność tego zagadnienia wyklucza jego obecność w tytule – a przecież należy dzieciom przedstawić i ten aspekt codzienności, skoro bardzo prawdopodobne jest, że się z nim zetkną. Wszystko zaczyna się od tego, że maluchy bardzo się drapią. Już pobieżna obserwacja wskazuje na poważny problem – na szczęście do szybkiego pokonania. Tyle że rodzicom nie wolno zignorować wiadomości od wychowawczyni. „Alarm wszowy” to informacja, że wszyscy mają zaopatrzyć się w lekarstwo oraz gęsty grzebień, wytruć wszy i wyczesać je z włosów. Cała ta operacja nie należy ani do przesadnie skomplikowanych, ani budzących lęk. Dzieci mogą w dzielności naśladować bohaterkę – wystarczy, że będą posłuszne i nie spróbują uciekać przed bezbolesnymi zabiegami. Żeby pozbyć się wszy, kurację należy powtórzyć po dziesięciu dniach – i na to też się tu odbiorców przygotowuje. Osobnym zagadnieniem staje się sprzątanie: odkurzanie, pranie pościeli, pranie albo zamrażanie ukochanych pluszaków dzieci – tak, żeby i w tej kwestii nie było małych dramatów. Właściwie można się zastanowić, czy historyjka o Zuzi jest potrzebna w zwykłych wieczornych lekturach – czy lepie sięgnąć po nią, kiedy problem zaistnieje, żeby najmłodsi nie czuli lęku przed tym, co ich czeka. Przy okazji autorka rozwiewa wątpliwości: wszy mogą mieć nawet najczystsze dzieci, nie pojawiają się te insekty w wyniku braku higieny. Łatwo się rozprzestrzeniają, dlatego ważne, żeby wszyscy wzięli udział w akcji ich tępienia. A kiedy już dzieci pozbędą się wszy, przedszkolne życie wróci do naturalnego rytmu. Zuzia – nie po raz pierwszy – dowiaduje się, że nie czeka jej nic strasznego ani nieprzyjemnego, że nie ma się czego bać i że nie będzie bolało.

Z taką lekturą nie tylko można przekonać małych odbiorców do użycia lekarstwa i wyczesywania wszy – łatwiej będzie namówić dzieci też na kwarantannę maskotek, bo i one powinny zostać oczyszczone z pasożytów. Bohaterka nie ma co do zasadności tego pomysłu żadnych wątpliwości, więc jej postawa udzieli się także kilkulatkom – i być może będzie to jeden z ważniejszych punktów historyjki. Ta drobna obrazkowa przygoda odnosi się do problemu obecnego wśród najmłodszych, a później coraz rzadziej spotykanego. Uświadamia czytelnikom, że czasami trzeba podjąć konkretne działania, żeby poradzić sobie z kłopotem – ale też że wszystko da się zamienić w miłą zabawę i wspólne spędzanie czasu. W tym kontekście alarm oznaczać będzie wyłącznie błyskawiczną reakcję, brak wątpliwości i wahań. Zuzia, bogatsza o kolejne doświadczenie, sprawi, że mali odbiorcy zapamiętają nawet rodzaje działań do wprowadzenia w życie na wypadek wszowego alarmu.

sobota, 23 lutego 2019

Graham Bowley: Bez powrotu. Życie i śmierć na K2

Czarne, Wołowiec 2019.

Inaczej o górze

Tu nie liczą się ludzie, tylko dni. Ludzi jest mnóstwo, zresztą na początku tomu autor rejestruje członków wypraw, które w interesującym go okresie próbowały zdobyć K2. Lista nazwisk zdaje się nie mieć końca – ale mimo pozornego tłoku, w tragediach każdy pozostaje sam. A K2 nie ma litości. W feralnym czasie odbiera życie jedenastu osobom – to jednak nie powstrzymuje kolejnych wspinaczy. Graham Bowley nie należy ani do środowiska alpinistów, ani nawet do czytelników zafascynowanych literaturą górską. Chce natomiast zrozumieć – a do tego widzi w wydarzeniach z przeszłości materiał na ciekawy książkowy reportaż. Realizuje go według własnego wyczucia sytuacji, to jest – bez wpadania w schematy znane z gatunku. I chociaż o akcjach na K2 pisali już ich uczestnicy, jest to więc temat znany odbiorcom – Bowley uznaje, że dzięki dystansowi staje się właściwą osobą do przeanalizowania sytuacji raz jeszcze. „Bez powrotu” to naprawdę udany tom, nie tylko ze względu na oryginalność w podejściu do górskich motywów.

Nie zawsze może Graham Bowley odnotowywać, co dzieje się w bazach i w myślach wspinaczy, choć przeprowadza z nimi mnóstwo rozmów i prosi o autoryzację wypowiedzi. Koncentruje się na faktach, udokumentowanych reakcjach. Nie pisze o tym, co ulotne, ale czasami może na przykład zasugerować – przez odnotowanie zestawu leków podawanych przez medyków – że pewne zachowania płynęły na przykład wprost z choroby wysokościowej. W ten sposób wyjaśnia sytuacje kontrowersyjne bez podawania swoich wniosków. Unika ocen, wie, że nie jest do tego odpowiednią osobą. Pomaga jednak zrozumieć, co mogło być przyczyną tragedii. Przejmująco opowiada o dramatach, wypadkach, nieszczęściach, a w konsekwencji też i o śmierciach. Sprawdza reakcje towarzyszy wyprawy (albo członków innych wypraw, a także tych, którzy według zawodowych wspinaczy nie liczą się w wyprawie na szczyt). Przeskakuje między różnymi grupami i różnymi tematami, pozostając w jednym dniu, a czasami też i w tym samym czasie, prowadzi niemal symultaniczne opowieści.

Nie zarzuca Graham Bowley terminologią wspinaczy – czasami w ogóle objaśnia terminy, które są miłośnikom literatury górskiej doskonale znane (na przykład opowiada, czym są seraki). Żeby dobrze zrozumieć, jak wygląda proces wspinania się na szczyt, autor prosi czasami o zademonstrowanie mu technik lub wypytuje o szczegóły (dlaczego zabiera się na szczyt dwa czekany a nie jeden). To sprawia, że jego książka będzie zrozumiała dla szerokiego grona odbiorców, nie tylko fanów literatury górskiej. Rozprowadzenie uczuć na wiele postaci bardzo tej narracji pomaga, pozwala uniknąć rutyny i powtarzania tych samych scenek – może Bowley przenosić się tam, gdzie coś się dzieje, nigdy nie zabraknie mu silnych wrażeń. „Bez powrotu” to książka starannie przygotowana – nie tylko ze względu na dobór komentarzy i analizę wydarzeń, ale też – samą narrację. Bowley nie powtarza standardowych pytań pojawiających się w prezentowaniu himalaizmu. Nie dziwią go zagadnienia, które normalnie wywołałyby zdumienie bądź ożywione reakcje u zaangażowanych w temat. Inne spojrzenie na K2 może się czytelnikom spodobać, bo autor rezygnuje z motywów charakterystycznych i do znudzenia powtarzanych w zwierzeniach alpinistów i przez ich biografów. Dostarcza czytelnikom waży reportaż, zrealizowany z wyczuciem.

Laura Ellen Anderson: Amelka Kieł i władcy jednorożców

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.

Inne oblicze wampirów

W świecie literatury dziecięcej potwory i strachy mają specjalne miejsce. Po wywodach Bettelheima nikt już raczej nie kwestionuje ich znaczenia (ani, tym bardziej, racji bytu w dziecięcych historyjkach), ale autorzy, którzy czują ogromną presję ze strony wydawców, więc i pośrednio też rodziców kupujących lektury swoim dzieciom, muszą jakoś łagodzić obecność sił zła w swoich historiach. Najprostszym chwytem, mocno spopularyzowanym przez powieści pop, staje się oswojenie strachu przed śmiercią za pomocą śmiechu. Niektórzy twórcy seryjnych produkcji ograniczają wymyślanie fabuł na rzecz dosyć prostych popisów nieskomplikowanych dowcipów. „Amelka Kieł i władcy jednorożców” to tomik, który Laura Ellen Anderson proponuje kilkulatkom; tym, które za czytaniem nie przepadają – w szczególności. Bo przywabi maluchy „potworną” niegrzecznością. Amelka jako przedstawicielka rodu wampirów sypia w trumnie. Jej ukochane zwierzątko domowe (a może ożywiona maskotka) to dynia, rekwizyt rodem z Halloween. Amelka przyjaźni się między innymi z przedstawicielką rzadkiej odmiany yeti (jakby yeti w ogóle miało popularne odmiany…) oraz z Kostkiem, małą śmiercią (mama Kostka zajmuje się uśmiercaniem na dużą skalę, sam Kostek na razie wprawia się na małych żyjątkach). I taka gromadka, która już w zwykłym świecie ludzi wyróżniałaby się, nomen omen, strasznie, trafia tym razem do… Brokatowic. Brokatowice, jak łatwo się domyślić, pokryte są brokatem, tęczą i wypełnione jednorożcami. To kraina światła, zupełnie inna niż ta, w jakiej na co dzień przebywają bohaterowie. Tutaj wszyscy nurzają się w wielkiej szczęśliwości czy radości. Przy dwóch skrajnościach, dwóch przeciwieństwach bardzo łatwo jest o śmiech. Autorka wyostrza różnice między bohaterami, sprawdza, czy da się być jednoznacznie dobrym (albo czy ci uznawani za złych rzeczywiście zasługują wyłącznie na potępienie). W ramach dynamicznej, ale jednowątkowej – zresztą po tak drobnej książeczce i części serii nie można się więcej spodziewać – akcji Laura Ellen Anderson proponuje szereg gagów, bawi się bardziej pomysłem na postacie niż fabułą jako taką. Amelka Kieł przeżywa zestaw przygód i o samą jej zabawę chodzi. Czytelnicy otrzymują powieść błyskawiczną, historię, która nie zaangażuje na dłużej, ale dostarczy jednorazowej rozrywki. Może przy okazji i to rodzaj ubocznego efektu – oswajać maluchy ze strachami albo przekonać do czytania dzieci, które uwielbiają halloweenowe motywy i stylistykę pop. Kusi Anderson odejściem od normalności, ale też satyrą na świat jednorożców i księżniczek. Tutaj brokatowe miasteczko wcale nie jest spełnieniem marzeń i miejscem do samorealizacji. Żeby jeszcze bardziej obalić „dziewczyńskie” tematy stereotypowe (a przy tym nie odstraszyć dziewczynek jako odbiorczyń, w końcu dziewczynka spaja całą serię), wprowadza się cały zestaw komiksowych czarno-białych szkiców utrzymanych w duchu karykatury. I to może się dzieciom bardzo spodobać, jako ucieczka od literackiej rutyny. Skoro Koszmarny Karolek zdobył całe tłumy małych fanów, to Amelka Kieł też ma szansę podbijać rynek wydawniczy.

piątek, 22 lutego 2019

Elisa Puricelli Guera: Ucieczka z Krainy Czarów. Prawdziwa historia Królowej Kier

Akapit Press, Łódź 2018.

Przed ścinaniem głów

Przyszła Królowa ma dosyć. Jedynym jej obowiązkiem wprawdzie jest przygotowywanie się do objęcia rządów w Krainie Czarów, tyle tylko, że to strasznie nudne. Bohaterka odrzuciła już pół setki kandydatów na męża (według lokalnego prawa kolejnego będzie musiała przyjąć, jaki by nie był). Pewien rycerz na białym rumaku – który źle czuje się w roli rycerza – nawet już trafia przed oblicze Przyszłej Królowej. Ona jednak nie zamierza spełniać oczekiwań despotycznej matki. Dowiaduje się, że zaradzić jej problemom może Czas – spersonifikowany i władny, by zmieniać ludzkie losy. Trzeba go wprawdzie odnaleźć, ale jeśli ta sztuka się uda – a w Krainie Czarów wszystko jest możliwe – skończą się jej troski. Przyszła Królowa decyduje się zatem na ucieczkę – jak każda bohaterka powieści dla nastolatek, źle czująca się we własnym otoczeniu. Nie byłoby zmian, gdyby nie takie decyzje, wiadomo, że Przyszła Królowa dzięki temu ruchowi ma szansę wywalczyć sobie coś, na czym jej bardzo zależy. I również jak w typowych fabułach – postać nie może działać samotnie. Już za progiem trafia na zgraną paczkę młodych ludzi, którzy chcą jej pomóc w zrealizowaniu śmiałego marzenia. Od tej pory cała ekipa działać będzie razem. Nawet nie po to, żeby zwiększyć siły i prawdopodobieństwo sukcesu (chociaż też), ale również po to, żeby bohaterka odebrała cenną lekcję. W grupie rówieśników w obliczu rozmaitych niebezpieczeństw znacznie łatwiej o rozwijanie relacji interpersonalnych i odkrywanie zachowań, które nie zawsze można do końca w skutkach przewidzieć. Dowie się Przyszła Królowa, czym jest przyjaźń, zaufanie i oddanie, ale również – jak boli zdrada. Nie zawsze uczucia są tutaj oczywiste, zdarzają się starcia i napięcia zupełnie naturalne w konfrontacjach indywidualności. Paczka, do której bohaterka dołącza, składa się z niezależnych jednostek. Sama Przyszła Królowa już wcześniej udowodniła, że jest samodzielnie myślącą istotą i nie zechce zawsze potulnie się dostosowywać do wymogów innych.

Droga do celu – jak łatwo się domyślić – najeżona jest pułapkami i wyzwaniami, a autorka zapowiada je jeszcze w „ramówce”, dialogu opowiadacza z słuchaczami. Dzieci muszą współpracować, ale jeszcze mierzyć się z problemami wielkiej wagi – które samodzielnie stwarzają. Chociaż mają różne cele i różne charaktery, mogą coś osiągnąć. Lekcją będzie ta droga, którą razem przemierzają. Elisa Puricelli Guera nie sili się na wyjścia poza konwencję, realizuje wytyczne przygodówki czy powieści fantasy, po prostu wypełnia schemat, jaki jest stale obecny w gatunku. Nie męczy tym może, ale też nie imponuje specjalnie pomysłowością czy odwagą, bardziej produkuje powieść niż ją tworzy. Sporą część narracji przerzuca na dialogi, pisze bez prób zaimponowania odbiorcom – chce im tylko dostarczyć historię, nic poza tym. A że do tego podpiera się światem już wymyślnym – wydaje się dość zachowawcza. Nie odda klimatu Krainy Czarów z przygód Alicji, mimo że pożycza sobie stamtąd bohaterów – ale też nie o to jej chodzi, stawia na fabułę, na budowanie akcji z kolejnych etapów drogi. I w ten sposób zamierza przekonać do siebie młodych odbiorców, tych, dla których wysiłek intelektualny przy czytaniu nie może być źródłem satysfakcji. Dość prosta fabuła i bardzo uproszczony język – to pomysł autorki na tę relację.

czwartek, 21 lutego 2019

Marta Matyszczak: Morderstwo w Hotelu Kattowitz

Dolnośląskie, Wrocław 2019.

Tajemnica hotelu

Po raz pierwszy Marta Matyszczak w tytule swojej piątek powieści komediowo-kryminalnej umieszcza nawiązanie do Katowic – do tej pory lokalność traktowała jako dodatek do śledztw agencji detektywistycznej Solan. Teraz jednak najwyraźniej próbuje dać czytelnikom do zrozumienia, że może być przewodniczką po stolicy Górnego Śląska, a do tego ma silnie ugruntowane poglądy na to, co się w okolicy dzieje. Swoje opinie, czy to na temat toalet na środku rynku, czy życia rozrywkowego na Mariackiej – wplata w wypowiedzi bohaterów tomu (zwłaszcza Gucia). Tym razem za postaciami biega po centrum Katowic bez opamiętania, a wszystko po to, żeby wykryć mordercę DJ Dzidzi. Infantylna piosenkarka – bożyszcze nastolatek – trafiła do Hotelu Kattowitz i tam zginęła. Samozwańczy dziennikarze obywatelscy próbują nadać rozgłos temu wydarzeniu, ktoś niszczy plakaty z artystką, a otaczające ją wcześniej postacie zaczynają się zachowywać co najmniej podejrzanie. Szymon Solański dostaje tę sprawę i musi odkryć tajemnicę siódmego, nieczynnego piętra w hotelu. Dj Dzidzia miała wielu wrogów – ale jak odróżnić ich od pospolitych hejterów? Zjawisko internetowej emocjonalnej krytyki rozpracowują na własny użytek dwaj pracownicy Teatru Ateneum – i to bardzo atrakcyjny wątek z tła. Solański, Róża Kwiatkowska i Gucio szukają jakichkolwiek przesłanek, które podprowadziłyby ich do rozwiązania zagadki. Tymczasem nowych tajemnic dostarcza… Barbara, matka Róży. Zakrada się w przebraniu do cudzych domów, wynosi kosztowności, ma szemranych znajomych… Jest tu sporo wątków, ale na kwestiach kryminalnych i topograficznych Marta Matyszczak się nie zatrzymuje. Bardzo rozwija tematy obyczajowe. Ostatnio Szymon Solański przekreślił szanse Róży na małżeństwo z Łukaszem Bólem, teraz znowu może więc przewijać się w tle uczucie tych dwojga. Szymon musi rozwiązać swoje relacje z sierżant Kamieńską. Najwięcej zdrowego rozsądku zachowuje, jak zwykle, Gucio – katalizator akcji i narrator części książki.

Bardzo dużo lokalnych smaczków tym razem wplata autorka w opowieść. Rozdziały tytułuje fragmentami piosenek Miuosha, opowiada ze szczegółami, gdzie akurat znajdują się bohaterowie, do jakich sklepów wchodzą i co się z tym wiąże. Więcej też niż zwykle tu zwrotów po śląsku. Koloryt lokalny sprawia, że z tomem można wybrać się na spacer śladami bohaterów – i wszystko będzie się zgadzało. Ale Marta Matyszczak ma do zaoferowania dużo więcej niż proste obserwacje z ulic katowickich i porównywanie obecnych elementów codzienności miasta z tym, co dało się zauważyć jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu. Wprowadza własne oceny i zachęca do sprawdzania oferty kulturalnej Katowic.

Jak zwykle w serii, i w tej powieści jest mnóstwo śmiechu. Marta Matyszczak świetnie czuje się w prowokowaniu komicznych sytuacji. Umiejętnie miesza sceny poruszające (choćby problemy z przeszłości Solańskiego), zmartwienia i smutki, komplikacje sercowe i relacje międzyludzkie – z żartami. Przerysowuje charaktery (zwłaszcza Róży, która mimo licznych wad daje się lubić), a z perspektywy psa w ogóle zwykłe i naturalne reakcje wydają się dziwaczne. Znakomicie się autorka bawi rejestrowaniem kolejnych barwnych przygód – i tak samo będą się bawić odbiorcy przy lekturze. Nie ma tu uproszczeń tak charakterystycznych dla dzisiejszych powieści pop – wręcz przeciwnie, autorka mnoży ciekawe wątki i wplata je w gęstą narrację.

środa, 20 lutego 2019

Łukasz Pilip: Podwórko bez trzepaka. Reportaże z dzieciństwa

Agora, Warszawa 2019.

Zmiana pokoleniowa

Tu chyba nie ma normalnego dzieciństwa. No, może we wspomnieniach cytowanych jako krótkie przerywniki między reportażami. Łukasz Pilip skupia się na tym, co inne, czasami atrakcyjne z perspektywy zwykłego odbiorcy, a czasami – niemal niewiarygodne, trudne do wyobrażenia. Odnosi się do obrazków krzepiących, ale i do tych, które budzą sprzeciw. Bya, że dzieci są podporą dla rodziców – syn pary niepełnosprawnych uczy się błyskawicznie odpowiedzialności, ale zdarza się też, że rodzice rujnują dzieciństwo – synowie alkoholików zamierzają jak najszybciej opuścić rodzinne domy. Podstawowe domowe relacje bywają ekstremalne: matka z dorosłym synem cierpiącym na autyzm chodzi na studia – pomaga chłopakowi o ponadprzeciętnej inteligencji w zwykłych codziennych czynnościach. Nel ma jeszcze inne dzieciństwo – podróżuje z ojcem na jachcie, w kilka lat opływa świat dookoła, zdobywając wiedzę, jakiej nie miałaby, gdyby siedziała w szkolnej ławce. I ona przeżywa swoje dramaty związane z rozstaniem rodziców. Z kolei Nela mała reporterka to produkt marketingowy – także w jej przypadku dzieciństwo znacznie odbiega od standardowego. Autor dociera do chłopca cierpiącego na poważną chorobę jelit, ale grającego dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy – i on swoją wyjątkowością zasługuje na miejsce w tomie. Naturalnym elementem w opowieściach o niekoniecznie beztroskim dzieciństwie staje się temat seksualności. Łukasz Pilip wymyśla sobie trzynastolatkę, żeby sprawdzić, jakich metod w sieci używają pedofile, kiedy chcą zwabić swoje ofiary. Wypytuje też bohaterów (przy pomocy Bożeny Aksamit) o ich pierwszy raz i uczucia z tym związane.

Każdy temat jest tu strzałem w dziesiątkę, każdy zapewni zainteresowanie czytelników. Do tego każdy jest świetnie zrealizowany, Łukasz Pilip pisze z wyczuciem, wie, co przyciągnie odbiorców. Nie szuka skandali i nie ocenia bohaterów, za to pozwala się zastanowić, jak każdy zachowałby się w podobnej sytuacji – zupełnie niestereotypowej, a przecież prawdopodobnej. Zaspokaja ciekawość, tworzy jednak teksty dojrzałe. Najważniejsze są dla niego rozmowy z ludźmi, nie poszukiwanie naukowych opracowań. Nie będzie więc zarzucać czytelników liczbami i danymi, zajmie się tym, co zawiera się w wyobrażeniu człowieczeństwa. Reportaże Pilipa polegają na głębokim zrozumieniu postaci. Trzeba przyznać, że ma ten autor wyczucie, jeśli chodzi o dobór zagadnień i ich realizację. Każdy tekst przynosi cały wachlarz silnych emocji. Nie ma tu partii obojętnych – a przecież stylistycznie to reportaże bez zarzutu. Jest ta książka znakomitym przewodnikiem po alternatywach wobec sielskiego dzieciństwa. Bohaterowie są naprawdę wyjątkowi, po swojemu radzą sobie z nieoczekiwanymi wyzwaniami – tych im nie zabraknie. „Podwórko bez trzepaka” pozwala wyobrazić sobie mało popularne pomysły na życie (albo próby dostosowania się do scenariusza, który to życie przyniosło). Pilip ucieka od cukierkowości i schematów, zagląda do domów, żeby uświadomić czytelnikom, że czasami nawet ich sąsiedzi mogą przeżywać osobiste komplikacje. Ma ten tom coś z podglądania za zgodą samych zainteresowanych – ale może się podobać za sprawą dobrego warsztatu. To naprawdę udane realizacje gatunku, Łukasz Pilip pokazuje się z jak najlepszej strony. „Podwórko bez trzepaka” to książka, która długo na rynku może przetrwać.

wtorek, 19 lutego 2019

Renata Frydrych: Niespodziewanie jasna noc

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.

Wolność

Przydałby się każdemu czasami taki Harmoń, ziemski anioł stróż, który nic nikomu nie musi udowadniać i o nic nie walczy. Po chorobie, w wyniku której stracił niemal wszystko, Harmoń zrozumiał, co w życiu jest naprawdę ważne. Teraz uświadamia prawie każdemu, kogo spotka na swojej drodze, czego mu brakuje, albo jakim emocjom niepotrzebnie się poddaje. Harmoń chciałby, żeby wszyscy doznali podobnego co on objawienia. Na razie jednak przydaje się, żeby uratować Kubę Sokołowskiego, chłopaka pobitego i pozostawionego na ulicy. Harmoń jest niezwykły i uniezwykla też książkę, bo inaczej Renata Frydrych opowiadałaby przeciętną historię z nie zawsze spójnymi wątkami. Dla tej autorki liczą się bowiem sprawy prywatne Kuby. Bohater – nie przez cały czas nieprzytomny – stoi u progu dorosłości, układa już plany na przyszłość. Chciałby zacząć życie na własny rachunek, ze swoją dziewczyną – Weroniką. Tyle że Weronika liczy na pracę w firmie ojca Kuby i na to, że chłopak również zdobędzie poważany zawód. Ale Kuba, zamiast być prawnikiem, zamierza zostać aktorem i coraz odważniej do tego dąży. Miłość do Szekspira nie wystarcza, żeby utrzymać rodzinę. U ukochanej Kuba zrozumienia nie znajdzie, zresztą tak samo jak u rodziców. Jakby tego było mało, chłopak czuje się odpowiedzialny i za swojego młodszego brata. Nie chce skazywać go na wieczne kłótnie rodziców. Ze względu na brata nie może się wyprowadzić. A wtedy w jego życiu pojawia się Alice, dziewczyna, która po przeszczepie uczy się na nowo cieszyć codziennością. Dla Alice to naturalne, że walczy się o spełnianie marzeń – ona rozumie Kubę i kibicuje mu.

U Renaty Frydrych nie ma jednak prostych rozwiązań. Stopniowo zaciera się granica między jawą i majakami. Może Kuba faktycznie stawił czoła swoim problemom – a może obserwuje już świat z dystansu i dzięki temu zdobywa się na gesty, na które nie było go stać wcześniej. Wernika powoli odsłania swoją prawdziwą twarz, Alice wypada w tym wszystkim jak naiwne dziecko, które nagle poczuło wolność. Sceny ze zmagań Kuby z rzeczywistością przetyka autorka doświadczeniami Harmonia. „Niespodziewanie jasna noc” to powieść, przy której nie ma pewności – czy jej szkielet konstrukcyjny to doskonale przemyślana budowla, czy efekt przypadkowości i przypominania sobie, że niektóre motywy przydałoby się pozamykać. Niby odwołuje się Frydrych do trudnych spraw i uświadamia czytelnikom, na co w swoim życiu powinni zwrócić baczną uwagę. A jednocześnie koncentruje się na infantylnych w istocie kłopotach, na idealizowaniu życia i odpowiedzialności. Skręca tu w stronę banalizowanej młodzieżowej historii. Ma przebłyski genialne w paru scenkach, ale często też budzi wątpliwości – i to przy ważnych dla opowieści momentach. Nierówności w narracji stanowią pewną wadę, nie pozwalają do końca cieszyć się lekturą. Z drugiej jednak strony autorka odrzuca popularne schematy z obyczajówek, nie podsuwa czytelnikom gotowych rozwiązań, nie rozstrzyga wszystkiego, co chcieliby wiedzieć odbiorcy. Pokazuje, że warto walczyć o spełnienie marzeń, nawet jeśli oznaczać to będzie wiele kłopotów.

poniedziałek, 18 lutego 2019

Anna Mieszkowska: Hanka Ordonówna. Miłość jej wszystko wybaczy

Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

Artystka i życie

Anna Mieszkowska jawi się jako ekspertka od gwiazd estrady dwudziestolecia międzywojennego - i nic dziwnego. Kto zagłębi się w lekturę wspomnień ówczesnych artystów - w połączeniu z zestawem często osobistych opracowań - ten poczuje się w realiach dwudziestolecia swobodnie i stopniowo zacznie wyciągać kolejne smaczki i ciekawostki na temat wybranego estradowca. Jeśli ma się ponadto dostęp do archiwum gwiazdy - można zbudować całą autobiograficzną opowieść bez trudu. O Ordonce Mieszkowska pisze ze zrozumieniem i delikatnością, chce pozwolić czytelnikom zrozumieć jej fenomen, a do tego też zaangażować się w relację. Najpierw Ordonka jest zjawiskiem, kimś, kto rozpala wyobraźnię i pozostaje na świeczniku. Nie śpiewa idealnie, ale potrafi przejmująco interpretować teksty. Na scenie zmienia się nie do poznania, wprawia w histerię słuchaczy. Anna Mieszkowska sprawdza, dlaczego to właśnie Ordonka przeszła do historii jako wybitna pieśniarka, na czym polegała tajemnica jej scenicznych metamorfoz. Tutaj pokazuje odbiorcom artystkę w pełni możliwości twórczych, kobietę świadomie kreującą siebie i oddziałującą na rzesze fanów. W karierę Ordonki jednak brutalnie wdziera się wielka historia – druga wojna światowa sprawia, że artystka musi pogodzić się z tułaczką i cierpieniem. To jednocześnie próba sił, walka o istnienie i godność - zupełnie poza scenicznymi szansami. To też moment, w którym Anna Mieszkowska przechodzi od analizowania kariery w stronę życia osobistego. Wcześniej związek Ordonki z Jarosym był pretekstem do szybkiego nakreślenia sylwetki konferansjera. Przy Michale Tyszkiewiczu sytuacja jest inna – autorka zajmuje się biografią, także ze względu na przerwę od występów. Ordonka budzi zainteresowanie nie tylko za sprawą scenicznych wcieleń - to Mieszkowska dość mocno podkreśla.

Zwykle sięga autorka tomu po dokumenty, które same w sobie są przyjemne w lekturze – sprawdza, jak Ordonka przewijała się prze zapiski Stefanii Grodzieńskiej, Jerzego Jurandota, Hanki Bielickiej czy Kazimierza Krukowskeigo – wie, że sceniczni partnerzy, koledzy z garderoby (albo konkurentki) mają do opowiedzenia smakowite historie – i chętnie z tego korzysta, budując zgrabną i szybką relację. Co ciekawe, chociaż ma do dyspozycji również wspomnienia samej Ordonki, sięga po nie bardzo oszczędnie, raz tylko przytacza dłuższy wybór. Z jednej strony to chęć obiektywnego przedstawienia bohaterki, a z drugiej... efekt chaosu, jaki wyłania się z tych notatek przygotowywanych przez Ordonkę. Bohaterka tomu pisze o wszystkim, co ma dla niej choćby minimalne znaczenie, czy utrwala życiowe doświadczenia, czy akurat notuje, co jej się śniło. Jest w tym naiwna i faktycznie znacznie lepiej śledzi się uporządkowane i “przetrawione” informacje niż wiadomości z pierwszej ręki. Zwłaszcza że Anna Mieszkowska jest specjalistką od ciekawych narracji. W tomie nie spotka się też mozaiki cytatów - a to dzięki przedstawianiu recenzji w formie reprintów. Kto jest zainteresowany, może sobie przeczytać całe artykuły na temat Ordonki – Mieszkowska dostarcza wycinki prasowe, przedruki plakatów czy programów, fragmenty zapisów nutowych, fotosy... materiału graficznego jest tu aż a duo, ale nie będzie to przeszkoda w lekturze (co najwyżej dla tych, którym domowe biblioteki pękają już w szwach). Opowieść o Ordonce wybrzmiewa atrakcyjnie dla czytelników, chociaż nie zamyka się na obrazie scenicznych dokonań.

niedziela, 17 lutego 2019

Sonya Renee Taylor: Ciało - śmiało! Przewodnik po dojrzewaniu

Znak, Kraków 2019.

Tylko dla dziewczynek

Jeszcze do niedawna takie publikacje na rynku w ogóle nie istniały, pozostałością po edukacji z PRL-u były ewentualnie naukowe opracowania, których nikt nie chciał czytać - bo nie dawały się dostosować stylem do możliwości poznawczych dzieci. Wiedzę o dojrzewaniu najmłodsi stopniowo nabywali od rodziców (a starsi koledzy i “podwórko” mogli ją wyprzedzić albo modyfikować). Dzisiaj nie trzeba prawie przeprowadzać międzypokoleniowych krępujących rozmów, bo na wszystko znajdzie się rozwiązanie na rynku wydawniczym. Sonya Renee Taylor kieruje się do dziewczynek wkraczających w etap dojrzewania. Tomem “Ciało - śmiało! Przewodnik po dojrzewaniu” chce przybliżyć zjawiska, które bez odpowiedniej wiedzy mogą niepokoić. Ale zamierza też zerwać z medialnymi obrazami kobiet i dziewczyn, przekonać odbiorczynie do samoakceptacji i do mądrego podejścia do własnego ciała. Ten tom przepełniony jest afirmacjami, na każdym kroku mówi autorka odbiorczyniom, że są fantastyczne, wspaniałe, wyjątkowe i mądre (chociaż “piękna” też się pojawi, od tej kategorii Taylor się odżegnuje). W zachwyt niemal niekontrolowany i ekstatyczny wprawia ją praktycznie wszystko: piersi (bo to nowy organ pozwalający na posiadanie dzieci), miesiączka (bo to sygnał, że organizm przygotowuje się do rozrodu), tłuszcz (bo pozwala prawidłowo funkcjonować). Każdy kształt, każdy rozmiar, każda cecha są tu godne najwyższych pochwał, nie warto porównywać się do innych, bo na świecie jest miejsce dla wszystkich. Entuzjazm autorki ma być zaraźliwy, ale momentami męczy - zwłaszcza gdy nie da się podać żadnych konkretów (na przykład co do terminu pierwszej miesiączki), ale i tak to, co nadejdzie w swoim czasie, ma być wspaniałe. W tym festiwalu wspaniałości bardzo rzadko przewijają się informacje o dyskomforcie, bólu czy ograniczeniach związanych z dojrzewaniem – i spadają raczej na margines feerii radości. Może odbiorczynie czekające na wejście w proces dojrzewania dadzą się tym emocjom ponieść. Do nich kieruje się autorka (inaczej trudno byłoby wyjaśnić obecność osiemnastoletnich “dziewczynek” w narracji). Jeśli pominąć ekstazę w opisach – tom zawiera sporo przydatnych wskazówek (i trochę takich, które dziwią). Do przydatnych należy opis stosowania podpasek czy schemat aplikowania tamponów - to zwłaszcza wstydliwym odbiorczyniom albo tym, które nie mają z kim porozmawiać, się przyda. Dziwić natomiast może kwestia owłosienia. Decyzję, czy usuwać zbędne włoski, czy nie pozostawia Taylor samym zainteresowanym (bo przecież to indywidualny wybór i nie trzeba poddawać się wymogom mediów ani koncernów kosmetycznych). Tylko napomyka, że łatwiej o higienę bez owłosienia w niektórych miejscach, jednak na ten temat się nie rozwodzi. Tym bardziej zaskakuje, że doradza odbiorczyniom, żeby w przypadku noszenia stroju kąpielowego... wystające włoski przycinały nożyczkami do paznokci. Trudno powiedzieć, skąd tak głupi pomysł, być może chodzi o względy bezpieczeństwa (ale nożyczkami dzieci skaleczyć się mogą tak samo jak maszynką do golenia...).

Trzeba by zatem w lekturze przymknąć oko na kilka niedoskonałości albo zbyt wielkie starania, żeby zaakceptować książkę. Nie ulega jednak wątpliwości, że sprawdzi się ona jako poradnik dla dziewczynek i pomoże w wychowywaniu pewnych siebie, zadowolonych ze swoich ciał kobiet. Ta publikacja w niczym nie przypomina dawnych siermiężnych poradników po zdrowiu – jest energetyczna, kolorowa, pełna emocji (co z tego, że czasem sztucznie rozdmuchiwanych, odbiorczynie nie muszą tego wiedzieć). Do praktycznego zastosowania natychmiast – zawiera odpowiedzi na wiele pytań, które dziewczynki chciałyby zadać komuś bardziej doświadczonemu.

Natalia Usenko: Kopnięte królestwo

Nowa Era, Warszawa 2018.

Łamigłówki

Jednym ze sposobów zachęcania najmłodszych do podjęcia wysiłku intelektualnego jest humor. Wie o tym doskonale Natalia Usenko, która nie pierwszy raz proponuje maluchom zestaw zagadek matematycznych i językowych. „Kopnięte królestwo” tej autorki to zamieszanie w bajkowym świecie. Najpierw jednak Usenko zaprezentuje cały zestaw postaci biorących udział w opowiastkach. Każdą cechuje wymyślne (i czasem przesadnie rozbudowane) miano, a poza tym – oryginalne lub dziwne z perspektywy dziecka hobby. Krótka charakterystyka właściwie nie pomaga w zapamiętaniu wyjątkowych cech, za to sugeruje jedno: autorka uwielbia bawić się żartami i specjalnie sięga po liczne absurdy, żeby rozśmieszać kilkulatki. Proponuje różne wydarzenia i okoliczności atrakcyjne z perspektywy odbiorców. Wszystko po to, żeby zamaskować matematyczne zadania. To będzie bowiem właściwa warstwa książki. „Kopnięte królestwo” wydane w serii książkogra – staje się też propozycją dla fanów serii ze „Świerszczyka”. Składa się z szeregu jedno-lub dwuakapitowych „historyjek” oraz rymowanek. Każda historyjka prozą przedstawia wybraną scenkę z królestwa: albo działania króla, albo wybryki synów sprzątaczki, albo figle czworonogów. Nie ma dzielenia bohaterów na lepszych i gorszych, nie ma też podkreślania powagi urzędów: jeśli ktoś znajduje się w centrum uwagi, automatycznie nie ma sobie równych. Sama historyjka śmieszy i wyzwala absurd albo abstrakcyjne skojarzenia, pokazuje normalność w królestwie, lub właśnie akcje, które nijak do królewskiego majestatu nie przystają. Fabularnego znaczenia te scenki raczej nie mają, ale stanowią punkt wyjścia do podliczeń. Do historyjki autorka dodaje zawsze zadanie dla czytelników. To jak zadania tekstowe ze szkolnych zajęć – ale znacznie ciekawsze. Choćby dlatego, że wolne od tendencyjności, za to przepojone śmiechem. Autorka nie poprzestaje na zmuszaniu dzieci do dodawania, odejmowania czy podliczania: wprowadza kwestie podchwytliwe i wymuszające logiczne myślenie (pary butów jeśli w zadaniu trzeba podać liczbę butów), niespodzianki albo pułapki. Tu trzeba przez cały czas zachowywać czujność, nie dać się podejść. Rozwiązania nie polegają na dopasowywaniu się do szablonów, wypełnianiu prostych poleceń. Dzieci zyskują natomiast sporo zabawy już na etapie wymyślania sposobu na rozwiązanie zadania. Śmiech jest znakomitą zachętą do podjęcia wysiłku, Natalia Usenko wie o tym bardzo dobrze, zwłaszcza że nie od dziś oferuje najmłodszym dowcipne spotkania z matematyką. Rymowanki, całkiem udane, częściej odnoszą się do charakterów lub odczuć postaci. Stanowią odskocznię od matematycznych łamigłówek, to znaczy: czasami trzeba tu połączyć kropki, czasami wskazać na rysunku określone przedmioty. Tu zatem pojawia się rodzaj tradycyjnych zabaw dla najmłodszych. Jeśli dzieciom mało będzie rozrywek umysłowych, czeka je jeszcze gra planszowa – kolejne urozmaicenie tradycyjnej lektury.

sobota, 16 lutego 2019

Joelle Charbonneau: Bomba

Ya!, Warszawa 2019.

Stres

Takie publikacje co pewien czas na rynku literatury czwartej się pojawiają - i nic dziwnego, skoro stanowią odpowiedź na medialne doniesienia. Autorzy chcieliby pisać o tym, co dla młodzieży ważne - jeśli zatem zdarzają się szaleńcy, którzy w szkołach urządzają masakry – nadaje się to na fabułę. Joelle Charbonneau w ogóle nie udaje, że zainteresuje ją cokolwiek innego poza atakiem terrorystycznym. Tytuł “Bomba” i czerwona okładka już wystarczająco sugerują kierunek tej historii. Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości - kolejne rozdziały sygnalizowane są dokładnym podawaniem czasu: minuty mogą rozciągać się w nieskończoność, a sytuacja robi się coraz bardziej dramatyczna. A ponadto wprowadzające w temat pół strony tekstu przedstawia grono bohaterów uwięzionych w szkolnych murach i podczas poważnego niebezpieczeństwa.

Zanim jednak bomby wybuchną - o czym wszyscy doskonale wiedzą - autorka chce trochę przedstawić bohaterów - których zaraz sprawdzać będzie w bardzo dramatycznych okolicznościach. Tu wprowadza przegląd problemów młodzieży - mniej lub bardziej powszechnych trosk. Córka polityka musi być idealna, sprawiać wrażenie sympatycznej i popularnej – nie ma jednak przyjaciół. Szkolny casanova w pewnym momencie przeżył krótki romans z kolegą z drużyny piłkarskiej i teraz go unika. Z kolei wzgardzony partner dokonał coming otu, wie, że odsłonił swoją słabą stronę. Jest tu również muzułmanin, chłopak, który zawsze będzie czuł się inny ze względu na wyznanie, kolor skóry ale i różnice kulturowe. Przez rówieśników bywa stale wyśmiewany i prześladowany. Zdaje sobie sprawę z tego, że w przypadku zamachów terrorystycznych to muzułmanie są najbardziej podejrzani. Ale w drobnych migawkach autorka przedstawia sytuację tak, żeby każdy wyzwalał u czytelników niepewność. Każdy też z bohaterów zachowuje się tak, by wyglądał w oczach postronnych jak terrorysta. Mnoży Charbonneau fałszywe przesłanki, zaciera ślady i daje odbiorcom zestaw “dowodów”, które dowodami nie są, za to wzmagają podejrzenia wobec kolejnych nastolatków. W związku z tym sama akcja trochę przestaje mieć znaczenie. A przecież dramat dopiero się zaczyna. Na zewnątrz strażacy czekają z interwencją, żeby zminimalizować własne straty i nie dać się wciągnąć w pułapkę. Nastolatki powoli odnajdują się w różnych miejscach (i z różnymi ranami) - muszą działać razem, jeśli chcą przetrwać w szkole. Nawet jeśli się nie lubią, wybuch bomby likwiduje wszelkie podziały między nimi, przynajmniej na czas ucieczki. Niektórzy jednak czują do siebie coś więcej niż zwykłą solidarność w niełatwej sytuacji.

Pisze Charbonneau językiem prostym, proponuje przecież czytelnikom powieść pop. Krótkie obserwacje dotyczą pojedynczych wydarzeń, bohaterowie są szkicowani grubą kreską - to uruchamiane stereotypy, w których nie ma miejsca na subtelności. Tu liczy się przede wszystkim napięcie, autorka młodych odbiorców do siebie przekona bez większego trudu – a ponieważ porusza temat bardzo aktualny, również dzięki temu zapewni sobie uwagę. Dla dorosłych to rodzaj alarmu – bagatelizowane problemy nastolatków mogą prowadzić do wielkich problemów.

Tomasz Samojlik: Żubr Pompik. Wyprawy. Zwinna wydra

Media Rodzina, Poznań 2018.

Zabawa

Do Drawieńskiego Parku Narodowego rodzina żubrów wybiera się nie tylko po to, żeby dowiedzieć się czegoś nowego. Tym razem Polinka po prostu chciałaby się pobawić – i w kolejne wybryki wciąga brata oraz mamę. Taty nie interesują ani słowne przekomarzanki, ani zaplatanie ogonów. Z poważną miną informuje potomstwo, że dorośli się nie bawią, nie mają na to czasu. To raczej zła wiadomość dla małych urwisów. Pompik i Polinka markotnieją, bo trudno im nawet wyobrażać sobie, że w przyszłości nie będą mogli się bawić. I wtedy z pomocą przychodzi im mieszkanka Drawieńskiego Parku Narodowego, czyli wydra. Wydra nie przejmuje się powinnościami dorosłych (według Pomruka). Raźno nurkuje, kręci się w wodzie, a potem zjeżdża do niej z górki na brzuchu. Nie da się ukryć, dorosła wydra bawi się jak maluchy. Pompik i Polinka chcą więc jak najwięcej się na ten temat dowiedzieć. Chociaż Pomruk próbuje znaleźć logiczne wyjaśnienie działań wydry, musi w końcu uznać zdanie żony i dzieci – poparte jeszcze oświadczeniem samej wydry: nawet dorosłe zwierzęta lubią się czasem pobawić i nie ma w tym nic złego. Zabawa poprawia humor i pozwala uniknąć nudy. A że przy okazji radosnych harców ma się również lepszą kondycję oraz można wyćwiczyć odruchy przydatne podczas zdobywania pożywienia – tym lepiej.

Małe żubry z historyjek Tomasza Samojlika poznają tajniki przyrody. W „zeszytowej” serii (Żubr Pompik. Wyprawy) każdy tomik staje się prezentacją jednego z polskich parków narodowych – a to oznacza, że bohaterowie przemierzają cały kraj, żeby spotkać się z różnymi zwierzętami i dowiedzieć się czegoś o wybranych gatunkach roślin. Autor pamięta przy tym, że tworzy bajki dla maluchów. Nie zarzuca dzieci nudnymi danymi – z każdej opowiastki zapamiętać trzeba tylko kilka faktów, wyszczególnionych zresztą na okładce. Same wiadomości zostają wtopione w naiwny tekst. Samojlik dba o to, żeby poza informacjami z parku narodowego wpleść do fabułki element dziecięcego świata. To dlatego żubry często albo się bawią, albo dowcipkują, albo w ogóle zastanawiają się nad więziami rodzinnymi. Pompik, który sam potrafi i lubi szaleć, czasami przyjmuje rolę starszego brata – cierpliwego w obliczu wybryków małej Polinki. Oba żuberki z kolei bywają uciążliwe zwłaszcza dla taty, Pomruka, bo mama traktuje je zwykle z serdecznością i wyrozumiałością. Zresztą to mama najlepiej łagodzi spory i przyczynia się do tego, by w rodzinie było naprawdę miło.

Tomasz Samojlik na rodzinę żubrów przenosi dziecięce pomysły, więc odbiorcom łatwo będzie wstrzelić się w historyjki. Aspekty edukacyjne poza wzmiankami o cechach charakterystycznych danej puszczy albo parku narodowego uzupełnia o ciekawostki związane z lokalnym przewodnikiem. Na środkowych, wyłączonych z opowieści dwóch rozkładówkach prezentuje mapkę (do zaznaczania trasy żubrów, więc też i do sprawdzania, jakich tomików brakuje do kolekcji), a poza tym – zestaw danych o zwierzęciu, które przedstawia się żubrom. To strony do ewentualnego wyrwania i stworzenia małego edukacyjnego zbiorku. Pozwalają zapamiętać wiadomości. Żubr Pompik i jego rodzina uczą miłości do zwierząt z polskich lasów. To bohaterowie zabawni i infantylni, ale dopasowani do dziecięcych bajkowych motywów.

Eliza Piotrowska: Ciocia Jadzia w Transylwanii

Media Rodzina, Poznań 2018.

Zabawa w wampira

Z ciocią Jadzią nudzić się nie można. Tym razem zabiera swoją bratanicę w podróż skuterem (z przyczepką!) aż do Transylwanii. Mama nie ma o celu wyprawy pojęcia, tata został wtajemniczony, ale nie zdradził się ani słowem. Narratorka serii przeżyje kolejną przygodę – ciekawą, barwną i połączoną z poznawaniem świata. Przy okazji zamku i Transylwanii pojawi się wręcz klasyczny motyw wampirów. Vlad, który mieszka w zamku, opiekuje się kilkoma chłopcami (z kolejnymi, ponumerowanymi Vladami) i samą posiadłością. Ciocia Jadzia ma pewne plany związane z zamkiem, który powinien w zasadzie trafić w ręce jej brata. Ale na miejscu przekonuje się, że lepiej będzie zostawić wszystko swojemu losowi i… Vladom. Na razie traktowana jest jak Baba-Jaga, a w zamku… straszy. Ktoś ewidentnie chciałby wypłoszyć nową osobę (oraz jej bratanicę) i nie przebiera w środkach. W Transylwanii ciocia Jadzia i jej bratanica-narratorka prowadzą całe śledztwo z odczytywaniem pozostawionych wskazówek, analizowaniem śladów i wyciąganiem wniosków ze strzępków danych. Eliza Piotrowska wymyśla tę historię jako bardzo zabawny kryminał połączony z przygodówką i nasycony kulturowymi zagadnieniami. Podróż do Transylwanii tutaj nie łączy się z wskrzeszeniem wampirów jako takich, ale z grą motywami z wierzeń. Strach jest na niby: wiadomo, że kolejne niespodzianki wymyślane są przez mieszkańców zamku, pytanie tylko, jaki oni mają cel w przestraszeniu życzliwej im (jak i całemu światu) cioci Jadzi. A ponieważ ciocia Jadzia nie boi się niczego i odbiorcom zapewni rozrywkę bez koszmarów. Rozbudzi za to ciekawość. Po raz kolejny zatem autorka stawia na „kulturoznawcze” komentarze. Wykorzystuje przy tym naturalne zainteresowanie najmłodszych stworami z krainy strachów – zamiast jednak grać intertekstualiami, odwołuje się do źródeł – teraz już, po lekturze, dzieci będą wiedziały, że wampiry swoje twórcze korzenie mają w Transylwanii.

W tej historyjce tempo pojawia się za sprawą psikusów. Ciocia Jadzia nigdy nie czuje strachu, ale też nie przesadza z ostrożnością właściwą rodzicom. Jest opiekunką idealną i zapewnia poczucie bezpieczeństwa, a poza tym uczestniczy w kolejnych wybrykach bez oporów. Pokazuje, jak podchodzić do wyzwań – to ona jest obiektem licznych „żartów”, to ją ktoś najwyraźniej chce wypłoszyć z zamku. Złośliwości i szykan bohaterka nie odbiera jednak osobiście, traktuje jak zaproszenie do gry i włącza się w zabawowe śledztwo. To automatycznie oddali złe emocje, a w efekcie może też przyczynić się do zmian w ocenie postaci przez miejscowych. Vladowie, którzy boją się o swój dom, nie przebierają w środkach. Dla cioci Jadzi jednak ich wybryki stają się okazją do zabawy w detektywa. Z jednej strony Eliza Piotrowska pokazuje tutaj, jak mierzyć się z przeciwnościami losu i humorem pokonywać zło czy agresję. Z drugiej – wpisuje się w poczytne opowieści dla najmłodszych, nie rezygnując z konwencji serii, proponuje historyjkę o posmaku detektywistycznym. Humor wyróżnia ten cykl od dawna, więc nie będzie dla dzieci zaskoczeniem. Eliza Piotrowska zabawnie też ilustruje przygody cioci Jadzi, tak, żeby dostarczyć odbiorcom rozrywki na różnych poziomach lektury. Nie zamęczy nikogo ilością tekstu czy natłokiem „edukacyjnych” wstawek.

piątek, 15 lutego 2019

Luis Sepùlveda:Niemy Uzbek i inne opowieści z podziemia

Noir sur Blanc, Warszawa 2019.

Nonsensy przeszłości

To historia rodem nie z tego świata, Luis Sepùlveda odwołuje się do swojej przeszłości w Chile – i jednocześnie do komunizmu, ale nie tego widocznego w sferze polityki, a – w relacjach międzyludzkich. Ustrój staje się tu tłem, nadaje krótkim opowiadaniom specyficzny koloryt i wywołuje - pośrednio - cały szereg dziwnych sytuacji. Pojedyncze wątki na prawach anegdoty stają się bazą kolejnych historii z tego tomu. “Niemy Uzbek” to zestaw obrazków - często zabawnych lub absurdalnych (nawet jeśli gorzkich), pokazujących egzotykę funkcjonowania w komunistycznym kraju kogoś oddanego takiej ideologii. Luis Sepùlveda utrzymuje rytm własnych wspomnień, mimo że te historie są mocno fabularyzowane i na dobrą sprawę mogłyby być po prostu wytworem wyobraźni autora. A przecież dar obserwacji i, co ważniejsze, wyczucia na stosunki międzyludzkie nadaje ton całej tej publikacji. “Niemy Uzbek” to książka bardzo zwięzła i nie chodzi tu tylko o objętość. Kolejne rozdziały są mocno skondensowane, akcja w nich kończy się czasem w momencie, w którym z powodzeniem mogłaby się na dobre rozkręcić. Za każdym jednak razem jest tu mocny punkt wyjścia, sytuacja sama w sobie fabułogenna, albo uczucie uniwersalne, przenoszące opowieść z realiów chilijskich w doświadczenia każdego z odbiorców. Związki bohaterów z polityką przewijają się w różnych aspektach i momentach, czasami to przygody wojskowych albo ludzi z bliskiego otoczenia prezydenta, innym razem dyplomatyczne gesty, którym nowe znaczenie nadaje kontekst. Zawsze jednak ucieka autor od tonów martyrologicznych lub patriotycznych w stronę zabawy. “Niemy Uzbek” to popis w odnotowywaniu absurdów - nieraz zdarzy się czytelnikom parsknąć śmiechem przy niespodziewanym zwrocie akcji (kondor w finałowym tekście to mistrzostwo, chociaż budzi też szereg innych uczuć). W prezentowaniu przeszłości Sepùlveda mimo wszystko bywa sentymentalny i pełen czułości dla postaci – jednak tego typu emocje w żaden sposób nie wpływają na odbiór. Pozostaje ta pozycja zestawem pomysłów z górnej półki, opracowanych w dodatku znakomicie literacko. W końcu o ludzi chodzi tu najbardziej, nie o poglądy, jakie głoszą. A owi ludzie miewają marzenia z gatunku prostych i zrozumiałych dla każdego – albo rodem z filmów sensacyjnych. Właściwie każdy motyw nadawałby się tutaj na pełnowymiarową historię, autor jednak wybiera zwięzłość, która sprzyja eksponowaniu dowcipu.

“Niemy Uzbek” prowadzi czytelników przez szereg spotkań: to na iskrzeniu między postaciami, często spotykającymi się przypadkowo, trafiającymi na siebie bez takiego planu, rozpina się relacja. Sepùlveda zmusza bohaterów do udziału w wydarzeniach oryginalnych już w punkcie wyjścia, sprawia, że nikt nie może przewidzieć, jak zakończy się dany wątek. Jest tu – mimo ograniczonej objętości tekstów - cała paleta odczuć, nie mówiąc już o różnych rodzajach żartu. Wszystko imituje zwierzenia po latach. Ale fani opowieści retro nie spotkają zbyt wielu relacji podobnych do tej. Sepùlveda uwodzi zamaskowaną literackością, wprowadzeniem wyczulenia na słowo do imitacji gatunku, który z takimi wyznacznikami nie jest kojarzony.

czwartek, 14 lutego 2019

Dan Pearson: Rok w ogrodzie

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.

Zielone palce

To książka dla tych czytelników, którzy mają “zielone palce”, jak autor. Dan Pearson tej metafory używa, żeby określić ludzi kochających nade wszystko pracę w ogrodzie. Dzieli się swoją pasją, ale też obserwacjami czynionymi przez lata podczas uprawiania roślin dla przyjemności i zawodowo. Gromadzi notatki na temat wybranych gatunków, a dodatkowo przedstawia ludzi, których na swojej ogrodniczej drodze spotkał. “Rok w ogrodzie” to swoisty pamiętnik, próba uporządkowania informacji i ciekawostek – ale w pierwszej kolejności liczą się tu wskazówki dotyczące siania, plewienia czy wybierania roślin nadających się do upiększenia najbliższego otoczenia. Znajduje autor trochę miejsca na opowieści o tym, jakie prace trzeba wykonać podczas konkretnych pór roku, dzieli się też swoimi doświadczeniami, a nawet rozczarowaniami. Nie zawsze przecież musi być wesoło i serdecznie. Ogród to czasami pożegnania - bolesne zwłaszcza wtedy, gdy inni amatorzy sadzenia roślin, zaprzyjaźnieni, przegrywali swoje walki o zdrowie. Sporo tu pojedynków z rakiem – ale przecież obcowanie z przyrodą daje ukojenie, ucieczkę od problemów, nic więc dziwnego, że wielu chorych tak właśnie chce spędzać czas.

Dan Pearson przygnębiać nie będze, a jego kalendarz ucieszy podobnych amatorów grządek. Tom ma układ dziennika – podzielony jest na miesiące - w ramach każdego wprowadza autor kilka lub kilkanaście felietonowych tekstów o wysokim stopniu specjalizacji, ale bardzo przystępnym dla czytelników stylu. Wybiera konkretne dni i pod datami dziennymi proponuje swoje ogrodowe i ogrodnicze wyjaśnienia. Tu będzie między innymi mowa o tym, co kiedy sadzić, kiedy przycinać, rozsadzać lub szczepić, jak rozwiązywać problemy spędzające sen z powiek ogrodnikom, jakie rośliny się nie lubią, a jakie można z powodzeniem sadzić obok siebie. Ale to także opowieść o tym, co daje ogród, na czym polegają małe radości - jak czerpać satysfakcję z dobrze rozplanowanych grządek, jakie owady można obserwować. Opowiada autor nie tylko o sukcesach, ale i o rozczarowaniach, sprawdza, jakie rośliny są “przereklamowane”, jakie nie dały mu satysfakcji, kiedy już rozkwitły. To uwagi, które wszyscy właściciele ogródków mogą przenieść na własną praktykę. Dan Pearson daje szansę podglądania swojego warsztatu i fachu, który stał się też sposobem na życie: czasami opowiada o relacjach z klientami, odpowiedzi na konkretne wymagania i oczekiwania. Ogród staje się więc źródłem kreatywności, pozwala na poszukiwanie niezwykłych rozwiązań, daje sporo radości i wytchnienia. Wszystko to staje się oczywiste podczas lektury.

Felietony z kolejnych dni dają się czytać przez zwykłych czytelników, bo nie ma w nich hermetycznego języka - ale jakość uwag sprawia, że najwięcej wyniosą z lektury ci odbiorcy, którzy sami zajmują się pielęgnowaniem roślin, szukają wskazówek fachowca albo chcieliby porównać swoje doświadczenia z odkryciami kogoś, kto w branży istnieje od wielu lat. Dan Pearson jest przewodnikiem dla tych, którzy chcą za nim podążyć - i dla tych, którzy zrozumieją jego pasję. Książka “Rok w ogrodzie” właśnie z pasji powstała i widać to bardzo dobrze w stylu oraz w doborze tematów.

środa, 13 lutego 2019

Marta Kisiel: Nomen omen

Uroboros (Foksal), Warszawa 2019. (wznowienie)

Biegający trup

Marta Kisiel rozbawi największych ponuraków. W powieści “Nomen omen” wykorzystuje do tego celu mocno przechodzonego nieboszczyka, kilka czarownic, trochę sekretów z czasów wojny, ale też pewną lekko zwariowaną rodzinę i jedną papugę, miłośnika wafelków i herbatników. Kady śmieszyć będzie inaczej, a komizm zapewni płaszczyznę porozumienia z czytelnikami. Można nie lubić horrorów (z którego to gatunku wyłania się żywy trup), można nie lubić fantastyki i nawet gardzić mitologią, która owej fantastyce nadaje ton. Ale tu najbardziej liczy się płaszczyzna obyczajowa: do tego stopnia, że nikogo nie obejdą paranormalne wybryki, choćby i napędzały fabułę. Bo to jest tak: najpierw uwagę przyciąga Salka, dziewczyna zbyt wysoka, zbyt pulchna i zbyt trzeźwo myśląca, żeby zaintrygować jakiegoś ciekawego chłopaka. To znowu podkręca jej sarkazm. Salka doskonale radzi sobie w życiu, chociaż ma wyjątkowy talent do popełniania gaf i robienia sobie krzywdy, ewentualnie – stawania się pośmiewiskiem dla innych. Salka ma brata: Niedaś wprawdzie wydaje się obibokiem pierwszej klasy, a do tego niczym się nie przejmuje. Z każdych tarapatów wychodzi cało, ze względu na ogromny urok osobisty i dystans. Aż trudno uwierzyć, żeby ten sympatyczny i wesoły młodzieniec zaczął napadać na przypadkowe kobiety nocami. A takie atrakcje Marta Kisiel funduje bohaterom. W tej książce pojawia się zestaw indywidualności - i nawet staruszki-trojaczki (“siostry ksero”) stanowią tu silne charaktery. Matka Salki promuje rozbuchany erotyzm, dzielna Basia wzorowo realizuje porady z kursów samoobrony dla pań, a pewien Bartek klucza do pokonywania upiorów szuka w tekstach romantyków, jak na filologa przystało (jego profesor z kolei ma wyjątkowo skuteczną metodę poskramiania niesfornych studentów za pomocą poezji grafomańskiej). Jest jeszcze absolutny mistrz drugiego planu, Roy Keane, gadająca papuga. Marta Kisiel wprowadza tu całą gromadę bohaterów o wyrazistych osobowościach - każdy rozśmiesza czym innym, każdy budzi całą gamę uczuć w odbiorcach i naprawdę trudno jest wskazać jedna postać, która wypadałaby najlepiej (Roy Keane jest poza konkurencją). Akcja toczy się wartko i na początku wygląda jak zapożyczona z kryminału lub thrillera: w mieście grasuje ktoś, kto morduje dziewczyny z blond warkoczami. Salka ma poważny powód, żeby zaangażować się w wykrycie sprawcy. Ten kryminałothriller w pewnym momencie przechodzi przez powieść historyczną (rzecz dotyczy przodków Salki i Niedasia, ale też trupa, który zaczął znienacka biegać po mieście), aż po fantasy. Całe tło wypełnia z kolei obyczajowość - i to obyczajowość, która od pierwszego momentu wciąga. Kibicuje się Salce, Niedasiowi, starszym paniom... Rytm opowieści ani na chwilę nie słabnie. A przecież to wszystko w ramach akcji – Marta Kisiel ma w odwodzie również pełen dowcipów język narracji. Nawet nieistotne dla rozwoju tej historii sceny ozdabia szeregiem puent wysokiej klasy, sprawia, że czytelnicy mają więcej powodów do lektury niż tylko ciekawość dalszego ciągu wydarzeń. Autorka rozśmiesza niemal bez przerwy – jeden wyjątek robi dla zaprezentowania losów przesiedleńców. W wyjaśnieniach kierowanych do młodszego pokolenia odbiorców pojawia się sensowny - chociaż niepasujący do całości - wywód na temat związku człowieka z miejscem i wielkiej historii, która niszczy marzenia jednostek. Marta Kisiel chce, żeby czytelnicy pojęli los lwowiaków, wrocławian czy gdańszczan, żeby nie uogólniali w ocenach przeszłości. Dydaktyczny fragment, choć bardzo sugestywny, nie przekreśla doskonałej zabawy przy całej książce. Świetny jest “Nomen omen: i każdy, kto do tej publikacji dotrze, będzie chciał już zawsze sprawdzać, co Marta Kisiel ma do zaoferowania.

wtorek, 12 lutego 2019

Brian Conaghan: Kiedy Pan Piecho gryzie

Ya!, Warszawa 2018.

Przekleństwa

W świecie nastolatków to wydaje się normalne: wulgaryzmy stanowią sposób na zamanifestowanie odejścia od dzieciństwa, testowanie możliwości języka i sposób na wyrażanie ekspresji, jeszcze trochę owoc zakazany, a już – przejaw źle pojmowanej dorosłości. Ale dla chorych na zespół Tourette’a wulgaryzmy to koszmar: najpewniejsza metoda na tracenie znajomych i społeczny ostracyzm. Dylan Mint świetnie o tym wie, bo kiedy tylko znajdzie się w sytuacji stresowej (gdy na przykład chciałby zaprosić na dyskotekę dziewczynę, w której skrycie się podkochuje), wyrzuca z siebie niekontrolowane obelgi. Na co dzień próbuje poskramiać Pana Piecha, ćwiczyć umysłowe zagadki i szukać odejścia od lęków – ale choroba na razie jest nieuleczalna. Nastolatek właściwie nie robiłby wiele ze swoim życiem: chodzi do szkoły specjalnej, w której jego przypadłość nie wywoła sensacji, szybciej znudzenie. Tu każdy dzieciak ma inne problemy i każdy jest na swój sposób normalny (albo nienormalny). Tyle że pewnego dnia Dylan podsłuchuje słowa lekarza – ma czas do marca. Podejrzewa, że umrze (chociaż niby wiadomo, że na zespół Tourette’a się nie umiera…) i nikt nie chce mu o tym powiedzieć – dlatego też zamierza stworzyć listę życzeń do zrealizowania przed tym smutnym momentem – i zaczyna działać.

Dylan przyjaźni się z Amirem, chłopakiem, który jest prześladowany za inny kolor skóry – bohater przerabia zatem cały zestaw różnych powodów odrzucania w grupie rówieśników. Styka się z nastolatkami okrutnymi i bezwzględnymi, doświadcza rozmaitych klęsk i porażek ze strony bardziej „wtajemniczonych” w życie. Rówieśnicy nie przebierają w środkach, jeśli ktoś do nich nie pasuje, dadzą mu to odczuć. A do tego Dylan przeżywa problemy w domu: czeka na tatę (który rzekomo spędza czas na supertajnej wojskowej misji), próbuje wypłoszyć taksówkarza, który najwyraźniej zaleca się do jego matki i uczy się kłamać, żeby osiągnąć to, na czym bardzo mu zależy. Zespół Tourette’a sprawia jednak, że można w nim czytać jak w otwartej książce: każda silniejsza emocja wpływa na zachowanie i zestaw tików. Powstaje więc pytanie, czy chłopak z taką przypadłością będzie mógł zrealizować swoje marzenie o zaciągnięciu do łóżka jednej z koleżanek.

Brian Conaghan pisze książkę z perspektywy nastolatka i przedziwnym slangiem, który może z mową młodzieży nie ma wiele wspólnego (szybko by się ta pozycja zdezaktualizowała), ale na pewno nie jest przezroczysty. W tłumaczeniu wychodzi z tego intrygujący wolapik, czasami nie do przebrnięcia, a czasami – całkiem zabawny, a że autor bez przerwy przełamuje tematy tabu, zachwyci zwłaszcza męskie grono czytelników „niegrzecznością” tekstu. W końcu myśli dojrzewającego chłopaka mogą być nieco monotonne – koncentrują się na seksie i cielesnych doświadczeniach, nie ma mowy o platonicznych uczuciach, chyba że przedstawia akurat Conaghan przyjaźń. Przełamuje patos dowcipem (rubasznym, ale wciąż dowcipem, który spodoba się nastolatkom), ma pomysł na akcję (pomysł, trzeba zaznaczyć, wtórny, jednak lista życzeń do zrobienia przed śmiercią nie wybija się tu na pierwszy plan). Może tajemnice, które wprowadza, są nieco zbyt przewidywalne, ale przecież nie chodzi o to, żeby odbiorcy bawili się w detektywów i zastanawiali, jak potoczy opowieść. Conaghan przyciągnie śmiałością w pisaniu o sprawach trudnych – i w sugerowaniu czytelnikom, że doskonale wie, co czują. Nie zamierza udawać, upiększać rzeczywistości czy kłamać – za odwagę młodzi ludzie mogą go polubić.

poniedziałek, 11 lutego 2019

Fern Green: Naturalne środki czyszczące. Ekologiczne sposoby na sprzątanie domu

Foksal, Warszawa 2019.

Czystość i piękno

Nie da się ukryć: kto chce zrezygnować z chemii w domu, będzie musiał poświęcić trochę czasu na zgłębianie tajników domowych sposobów mycia, prania i czyszczenia różnych powierzchni. Ale efekt może być wart tych wysiłków: kolejne blogerki, żeby zachęcić odbiorczynie do pójścia w swoje ślady, podkreślają dobroczynny wpływ „naturalnych detergentów” na środowisko i… kieszeń. Czasami wypływa jeszcze temat zdrowia: coraz częściej mówi się o tym, że chemiczne środki czyszczące mogą wywoływać choroby układu oddechowego czy rozmaite alergie. Nie ma co ukrywać: przejście do naturalnych składników oznacza wpisanie się w modę na pewien odłam slow-life. Na rynku pojawia się coraz więcej książek z „babcinymi” przepisami na czystość – każda z odbiorczyń gotowa na wprowadzanie w swoim domu zmian bez trudu znajdzie najlepszą propozycję dla siebie.

Fern Green tomem „Naturalne środki czyszczące. Ekologiczne sposoby na sprzątanie domu” próbuje zwrócić uwagę tych pań, które chcą nadążać za trendami. Nie dla niej tradycjonalizm i babcine skojarzenia – tutaj przygotowywanie własnych płynów do płukania, mydeł, preparatów niezbędnych do wysprzątania na błysk kuchni, sypialni, łazienki i salonu, a nawet garażu czy ogrodowej altany to powód do dumy i samozadowolenia, realizacja wskazówek od najlepszych. Nieprzypadkowo na książkę składa się zestaw artystycznych i ascetycznych fotografii: stanowią one większą część każdej rozkładówki, spychają tekst na górny i dolny margines. „Naturalne środki czyszczące” to właściwie album pełen oryginalnych ujęć samych składników lub gotowych produktów w odpowiednich opakowaniach. Oglądanie go sprawia przyjemność i pokazuje, jak wiele satysfakcji może dostarczyć praca nad środkami czyszczącymi. Tutaj nikt nie ma wątpliwości, że warto działać: wszystko jest tak przejrzyste jak na ilustracjach – to zachęta do sprawdzania kolejnych przepisów.

Bardzo precyzyjnie został ten tom podzielony, a spis treści to jednocześnie niemal indeks dla czytelniczek. Autorka wprowadza jako odrębne tematy działów odpowiednie części domu, w ramach każdej przedstawia całkiem sporo różnych przepisów. Zdarza się, że jeden składnik będzie używany jako wyłączny element kilku różnych środków czyszczących – ale o tym dowiedzą się odbiorczynie dopiero z lektury odpowiedniego działu. Króluje prostota. Chociaż nie mówi się tu o kosztach, wysiłek i pieniądze sprowadzają się do absolutnego minimum. Tu liczy się wiedza na temat właściwości konkretnych produktów i sposobu ich używania czy przechowywania. Autorka za każdym razem podaje zestaw potrzebnych składników i sposób przyrządzania, do tego w osobnej „ramce” przedstawia też między innymi czas trwałości danego produktu oraz rodzaj pojemnika, w którym należy gotowy środek przechowywać. Nie zamierza dzielić się własnymi doświadczeniami, nie buduje sztucznie więzi z czytelniczkami przez zagadywanie ich i wprowadzanie opisów familiarnych. Tylko zdjęcie, hasłowy tekst i przeznaczenie produktu – w związku z tym ma szansę Fern Green dotrzeć do tych odbiorczyń, którym zwyczajnie szkoda czasu na przedzieranie się przez wyznania i opowieści o cudzych domach. Ważne, że przepisy zostały przetestowane i doprowadzone do najlepszego kształtu przez autorkę – teraz wystarczy tylko zaufanie do niej. Fern Green stara się ułatwiać korzystanie z tomu na wszelkie możliwe sposoby, podaje nawet tabelkę z informacjami, jak przed praniem potraktować konkretne rodzaje brudu i plam. Ta wiedza kiedyś była dostępna i przekazywana z pokolenia na pokolenie, teraz trzeba ją przypominać i uczyć jej na nowo – ale być może przyczyni się to do poprawy jakości życia.

niedziela, 10 lutego 2019

Hans Rosling, Ola Rosling, Anna Rosling Rönnlund: Factfulness. Dlaczego świat jest lepszy niż myślimy, czyli jak stereotypy zastąpić realną wiedzą

Media Rodzina, Poznań 2018.

Statystyki

Zapowiadała się ta książka lepiej i być może zabrakło ostatnich szlifów (autor zmarł, a jego dzieło kończyli żona i syn zaangażowani w cały projekt) – a może naleciałości z wystąpień motywacyjnych tak wpłynęły na styl pisania Hansa Roslinga, że nie dało się uratować lektury. Tom „Factfulness. Dlaczego świat jest lepszy niż myślimy, czyli jak stereotypy zastąpić realną wiedzą” to niekończący się ciąg pytań opartych na statystykach – i odpowiedzi, które mają zaskakiwać z racji tego, że ankietowani odbiorcy wskazują zwykle błędne opinie. Pokazuje Rosling, jak rzeczywistość różni się od stereotypów i jak zburzyć pesymistyczne podejście do codzienności – na podstawie faktów. Ale te fakty musi najpierw odbiorcom przytoczyć, a to oznacza, że będzie się zanurzał non stop w danych liczbowych i analizach wyników badań. To z kolei mimo ogromnego wysiłku autora – odwołań do życia prywatnego i doświadczeń branżowych – nie daje się przenieść na fascynującą lekturę. Owszem, chwilami autor intryguje, bywa, że uda mu się pociągnąć za sobą czytelników – kiedy pokaże im mechanizmy uogólniania i ich kontrast z faktami. Ale ponieważ nie ma pomysłów na odejście od tego schematu, dość szybko może zmęczyć monotonią wysiłków. I wtedy nie pomogą odwołania do kolejnych wystąpień, konferencji i dyskusji z wysoko postawionymi klientami. „Factfulness” zwyczajnie traci impet.

Zależy Roslingowi na tym, żeby pokazać, jak dobrze się ludziom dzisiaj żyje. Odwołuje się stale do wykresów (jego ulubione to te bąbelkowe, przygotowywane z całą rodziną i według kreatora udostępnianego w internecie, czasami wydaje się, że nie do końca przekonująco wybiera kategorie dla poszczególnych osi, ale to już niewielki problem), odczytuje dane, sprawdza konkrety – żeby przekonać nieprzekonanych. Nie powie o tym, że każdą tezę da się udowodnić przy odpowiednim punkcie odniesienia – ale szybko stanie się to jasne. Tak dobiera informacje, żeby wszelkiego rodzaju grafiki wykazywały imponujący spadek problemowych kwestii i szybki wzrost danych krzepiących na przestrzeni kilku ostatnich lat. Uczy podchodzenia do danych – sprawdzania, zadawania odpowiednich pytań i szukania właściwego kontekstu do porównań – zachęca do podejrzliwości w obliczu zbyt minorowych stwierdzeń i podważania usłyszanych rewelacji, jeśli te brzmią krytycznie. Przekonuje, że złe wiadomości rozchodzą się szybciej, są znacznie bardziej medialne niż te dobre – więc w zalewie codziennych informacji dominują – ale warto zyskać narzędzia do poznawania prawdy, żeby nie dać się zmanipulować.

Tyle że zamiast do rozsądnego podejścia, Hans Rosling namawia do optymizmu i zadowolenia – więc w dalszym ciągu będzie budzić wątpliwości. Tego typu emocjonalne analizy dobre są w wystąpieniach publicznych i kiedy trzeba trudne audytorium nakłonić do potakiwania i potwierdzania w ten sposób swoich racji. W książce widać ich słabości – już sam rytm narracji pokazuje, że autor lubi skupiać się na efektownej formie, cieszy się z imponujących wykresów i anegdot z pracy (jeśli potwierdzają skuteczność jego daru przekonywania). Ale wszystko razem wypada raczej blado, daje się dostrzec słabe punkty wnioskowania i obszary budzących wątpliwości uogólnień. Inna rzecz, że autor zwraca się raczej do masowego odbiorcy, który krytycznie do lektury nie podejdzie.

Ewa Karwan-Jastrzębska: Misja Xibalba

Akapit Press, Łódź 2018.

Detektywi gdzie indziej

Ewa Karwan-Jastrzębska wysyła na niemal magiczne misje bliźniaki, Julię i Julka. We dwoje młodzi ludzie mają większe szanse na rozwiązywanie zagadek detektywistycznych. To jednak tylko pretekst dla przekazywania odbiorcom zestawu wiadomości na temat różnych kultur i wierzeń czy zwyczajów. Motyw edukacyjny wybija się na pierwszy plan, autorka bardzo dba o intertekstualne zabawy, mniej o wygodę czytania. Nie pierwszy raz tworzy narrację dość zaciemniającą gęstą fabułę. Zresztą u tej autorki praktycznie nie istnieją transparentne relacje. I tym razem książka robi się szybko przeintelektualizowana – może przypadnie jednak do gustu odbiorcom bardziej ambitnym, tym, którzy nie przepadają za naiwnością oraz przewidywalnością. Ale jednak – oddala się prosta rozrywka.

Ewa Karwan-Jastrzębska nie pilnuje wieku bohaterów, wydaje się, jakby próbowała pokazać proces dojrzewania w czasie rzeczywistym – w poprzedniej powieści dzieci były małe, teraz to już nawet nie nastolatki a dorośli. Jeżeli autorka oblicza im lata w odniesieniu do doświadczeń odbiorców – to zabieg, którego czytelnicy może nie zrozumieją i nie docenią, już wkrótce też bohaterowie wypadną z orbity zainteresowań publiczności literackiej. Ale chociaż metrykalnie Julek i Julka są dorośli, dalej zachowują się trochę jak dzieci. Może tylko miewają nieco inne wyzwania (wizyta w salonie tatuażu nie byłaby możliwa w przypadku niepełnoletnich – a staje się dość ważnym punktem w śledztwie). „Misja Xibalba” polegać ma między innymi na ocaleniu posągu Świetlistego Quetzala, według podań z problemem poradzą sobie wyłącznie bliźniacy, tym większą nadzieję pokładają w bohaterach postronni obserwatorzy znający przekazy. Co dość dziwne, oczytani i inteligentni rodzice, którzy kiedyś mocno wspierali pociechy, teraz usuwają się na daleki plan, co pewien czas tylko przypominają o swoim istnieniu, podczas niezobowiązujących spotkań towarzyskich. Wprawdzie katalizują akcję – wycieczkę życia bohaterowie odbyć mogą dzięki ojcu – ale nie mogą w żaden sposób wtrącać się do tej historii. Julia i Julek poradzić sobie mają sami. Wyzwań czeka ich naprawdę sporo. Powieść zamienia się w historię detektywistyczną z posmakiem kryminalnym. W akcji liczy się zdobywanie kolejnych informacji – ale i groza, śmiertelne niebezpieczeństwo, jakie dosięgnąć może postacie. Julek i Julka muszą wykazać się umiejętnością wspólnego działania, pomysłowością, oczytaniem (w końcu część wskazówek znajduje się w dokumentach i pismach, tu trzeba się sporo natrudzić, żeby zdobyć potrzebne podpowiedzi), ale też talentami w zakresie perswazji – będą spotykać się z ludźmi o rozmaitych intencjach, doświadczonymi w robieniu (często nieczystych) interesów: niekoniecznie skłonnych do współpracy. Przeplata się tu fikcja i rzeczywistość, a pierwsza likwiduje efekt uzyskiwany przez drugą. Autorka nie chce infantylizować i w efekcie przesadza w drugą stronę. Proponuje młodym odbiorcom bardzo wymagającą prozę, nasyconą wiadomościami z zakresu kulturoznawstwa, ale nie płynną. „Misja Xibalba” może jednak posłużyć jako trampolina do odkrywania mitologii – wprowadzi trochę egzotyki do lektur.

sobota, 9 lutego 2019

Katja Pantzar: Odnaleźć sisu. Fiński sposób na szczęście przez hartowanie ciała i ducha

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019.

Przetestowane porady

Sisu to nie to samo co hygge, chociaż idea jest podobna – chodzi o sposób na mierzenie się z wyzwaniami, metodę radzenia sobie ze stresem, polepszenia jakości życia również przez harmonię z naturą. Sisu to fińskie pojęcie, które da się bez trudu podpiąć pod ideę slow-life – zakorzenione w kulturze Finów, ale w pewnym zakresie możliwe do przeszczepienia na inny grunt. Przeważnie autorzy stawiają w podobnych przypadkach na poradniki, zestawy prostych do wcielenia w życie zaleceń, co oznacza rozszerzenie kręgu odbiorców (o tych okazjonalnych czytelników, którzy wpadają w wir mód bez refleksji), ale też ograniczenie przyjemności lekturowej. Tymczasem Katja Pantzar postanawia rozpisać sisu na szereg własnych doświadczeń oraz na wywiady z zaangażowanymi w poszczególne elementy zjawiska czy ekspertami, którzy tutaj pełnią rolę zaprzyjaźnionych autorytetów. Autorka jest doskonałą osobą do przedstawiania dobroczynnego wpływu sisu na zdrowie, sama cierpi na depresję i udaje jej się dzięki prostym wskazówkom i wprowadzeniu w życie kilku zmian ograniczać przykre dolegliwości. Sisu obejmuje między innymi morsowanie (lodowata woda nie tylko wzmacnia odporność, wyzwala też hormony szczęścia), jazdę na rowerze: tu istotny jest również argument dbania o środowisko – a Finowie nie chcą przekonywać systemem kar czy ograniczeń w korzystaniu z samochodów. Wolą przygotować idealne warunki do używania w przestrzeni miejskiej rowerów, by ludzie mieli wrażenie, że sami dokonali najlepszego wyboru. Sauny to jeden z bardziej charakterystycznych kulturowych składników sisu. Do takiego zestawu autorka dokłada jeszcze argumenty o opiece państwa: przedstawia wyprawkę dla noworodków czy system szkolnictwa, dzięki któremu dzieci mogą rozwijać swoje pasje. Sisu wiąże się z ograniczaniem stresogennych czynników i z rozsądnym wykorzystywaniem tego, co oferuje otoczenie. Niezależnie od tego, które czynniki okażą się dla odbiorców godne uwagi i możliwe do wypróbowania w praktyce, „Odnaleźć sisu” to ciekawa lektura. Między innymi za sprawą autobiograficznych wyznań Pantzar – nie waha się ona przed analizowaniem własnych doświadczeń. Zaprasza odbiorców do swojego życia, żeby wypaść bardziej przekonująco. Automatycznie wpływa to też na kształt narracji: Katja Pantzar pisze bardziej swobodnie, nie tworzy naukowego opracowania ani zestawu porad (te zamieszcza na końcu każdego rozdziału, w swoistym podsumowaniu obserwacji). Przez strategię pisarską jednak zdobywa czytelników nie tylko wśród zainteresowanych modami – rozpropaguje sisu i wśród poszukiwaczy sensownych autobiograficznych lektur.

Katja Pantzar przedstawia zdobycze i osiągnięcia fińskiej kultury i (i w pewnym zakresie też polityki), bo zdaje sobie sprawę z tego, że ludzie czasami potrzebują przypomnienia, co może dać im szczęście. Podejrzewa też, całkiem słusznie, że podsunięcie zestawu wskazówek jako systemowego sposobu na poprawę warunków życia przekona część czytelników. „Odnaleźć sisu” to jednak książka, która dostarcza też rozrywki. Jest to jedna z tych publikacji, które powinny trafić do szerokiego grona czytelników – sprawdza się jako ciekawostka. Umiejętne połączenie rozmów ze specjalistami w danej dziedzinie – z codziennością człowieka, który świadomie odrzuca stres i niezdrowy tryb życia – zyskuje tu formę zwierzenia. Katja Pantzar ma po prostu dobry pomysł na publikację, która wykorzystuje mechanizmy rynkowe. Jest „Odnaleźć sisu” pozycją, która przetrwa dłużej niż trend na fiński styl życia.

Liane Schneider, Anette Steinhauer: Zuzia pokłóciła się z Julią

Media Rodzina, Poznań 2018.

Przyjaciółki

Tytuł tej malutkiej książeczki - jednej z wielu w znakomitej serii edukacyjnej Mądra Mysz – zdradza wszystko. “Zuzia pokłóciła się z Julią” jednoznacznie informuje o przebiegu fabuły i o problemie, jaki zostanie przez Liane Schneider przeanalizowany dogłębnie. Nie dlatego, żeby kłótnie kilkulatków miały wielkie znaczenie, a by uświadomić dzieciom, że czasami nawet najlepszy przyjaciel może wprawić w gniew i wywołać negatywne emocje. Z czasem nie pamięta się nawet, o co mogło pójść - a spór coraz bardziej się zaostrza. To właśnie przechodzi Zuzia. Podczas wspólnej zabawy dziewczynka przekonuje się, że Julia staje się despotyczna i nieprzyjemna. Rządzi się, kompletnie nie bierze pod uwagę zdania Zuzi, a nawet wyśmiewa ją. To wystarcza, żeby rozpocząć kłótnię. Chociaż Zuzia próbuje wytłumaczyć, co wyprowadza ją z równowagi, Julia nie chce słuchać - ani rezygnować ze swojej pozycji w zabawie w szkołę. Próbuje natomiast uzasadnić własne zdanie i przekonać Zuzię, że nie ma racji i nie powinna w ogóle się wtrącać. Tak nie postępują przyjaciele, nic dziwnego, że dziewczynka czuje się urażona i nawet pokrzywdzona. Konflikt narasta i żadna strona nie chce już słuchać argumentów tej drugiej. To przepychanka i próba sił, kompletnie niepotrzebna, bo dzieciom o władzę w ogóle nie chodzi.

Liane Schneider wykazuje się tu dużą spostrzegawczością i umiejętnością precyzyjnego oceniania sytuacji. Charakteryzuje dwie dziewczynki tak, że nie pozostawia wątpliwości odbiorcom – co do specyfiki relacji, ale i do typów osobowości. Jednocześnie pokazuje scenkę uniwersalną, znaną z autopsji wszystkim maluchom. Chociaż z perspektywy dorosłych sprawa jest błaha i w ogóle niewarta uwagi, dla dzieci symbolizuje klęskę, upadek wszelkich wartości. Pierwszy poważny konflikt z przyjacielem to źródło wielkich stresów - ważne zatem, żeby pokazać odbiorcom, że to nie koniec świata i że zawsze można się dogadać. Zuzia i Julia przeżywają trudne chwile i tu żadne słowa pocieszenia nie pomogą. Dzieci muszą między sobą rozwiązać problem. Jeśli będą potrzebowały interwencji dorosłych - rodziców albo pani w szkole – nic nie stoi na przeszkodzie, by o nią poprosiły. Ale znacznie lepiej będzie, jeśli wyjaśnią sobie wszystko same. Zuzia i Julia sprawdzają na własnej skórze, po co nam przyjaciele. Lektura to zatem drobna, ale ważna w procesie budowania więzi społecznych. Sporo z niej maluchy wyniosą. Jak zwykle w przypadku komiksów z serii Mądra Mysz w małej historyjce wszystko jest dopracowane w każdym szczególe. Nie ma w fabule abstrakcji, wyłącznie konkrety – i skupienie na uczuciach bohaterek. Liane Schneider rozumie dzieci i pokazuje to w życiowej scence. Zaskoczenia nie będzie również w warstwie ilustracji – przygody Zuzi tym razem ozdabia komiksowymi w kresce rysunkami Anette Steinhauer: maluchy zresztą nie zauważą zmian ilustratorów, wszyscy stawiają na humor i kreskówkowość, a jednocześnie na pewną transparentność obrazków. Subtelne kolory sprawiają, że warstwa graficzna nie może odwracać uwagi od treści.

Zuzia dostarcza silnych przeżyć zrozumiałych zwłaszcza przez trafność obserwacji i “życiowość” fabuły. Tu nie ma miejsca na opowiadanie bajek albo na tanie pocieszenia – chodzi o to, żeby maluchy pojęły, że kłótnie się zdarzają - i nie oznaczają końca przyjaźni, jeśli obie strony chcą w końcu się dogadać. Dobrze się czyta zgrabną historyjkę - a ma ona dodatkowe znaczenia.

piątek, 8 lutego 2019

Gillian McAllister: Wszystko oprócz prawdy

Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.

Śledztwo prywatne

Rachel jest w ciąży i może się cieszyć szczęściem. Przy sobie ma Jacka, na którym zawsze może polegać, czuje się kochana i sama kocha. Wprawdzie nie zajmuje się już leczeniem dzieci – a to zajęcie dawało jej olbrzymią zawodową satysfakcję – ale i tak nie ma na co narzekać. Przynajmniej – dopóki nie dopadną jej demony przeszłości. Jednak kiedy jest zbyt sielankowo, coś musi zacząć się psuć – nie inaczej dzieje się tym razem. Pojawiają się rozmaite niepokojące drobiazgi dotyczące dawnego życia Jacka. Wiele wskazuje na to, że mężczyzna dopuścił się poważnego przestępstwa. Nie powiedział o tym Rachel, a zapytany wymiguje się od odpowiedzi. Zaczyna się przypadkiem – od niechcący podejrzanego fragmentu maila, przez strzępki informacji rzucane przez kolegów mężczyzny. Jack uparcie nie zamierza opowiadać o tym, co zostawił za sobą, a przez to Rachel czuje się zagrożona: przestaje ufać ukochanemu i próbuje go śledzić. Tylko tak dojdzie do upragnionej prawdy. Nie zastanawia się, czy ją udźwignie – na razie zajmuje się akcją pseudodetektywistyczną.

Fabuła zawęża się do światów Rachel i Jacka – rozszerzanych stopniowo o wydarzenia z dawnych lat. Retrospekcje pomagają pojąć uczucia bohaterów. Rachel boryka się z trudną sytuacją nastolatka, którego zżera rak – jest jej tym gorzej, że niedawno z podobnego powodu straciła matkę. Jack miał jednak ważniejsze problemy, skoro zmienił nazwisko i postarał się o zatarcie losów siebie sprzed metamorfozy. „Wszystko oprócz prawdy” to publikacja gorzka, ale pokazująca walkę o związek i o szczerość. Nawet jeśli rzeczywistość wydaje się nie do przejścia, ważne jest wsparcie innych, bliskich. Gillian McAllister wymyśla tu powieść psychologiczną o posmaku kryminału, najbardziej zależy jej na zobrazowaniu uczuć kobiety w obliczu wielkiego wyzwania – a w drugiej kolejności, już dla dobra akcji – na działaniach szpiegowskich, jakie podejmuje Rachel. Najpierw zresztą bohaterka posługuje się metodami typowymi dla zazdrosnych żon i partnerek: podgląda PIN do komórki, czyta maile – jednak stopniowo dochodzi do bardziej wyrafinowanych i bardziej skomplikowanych sposobów gromadzenia wiedzy. Dociera nawet do treści stron usuniętych już z internetu. Im bardziej drąży, tym gorszych rzeczy się dowiaduje. A przecież sama łamie zasady bycia w związku, dopuszcza się swoistej zdrady, kiedy śledzi ukochanego. Gillian McAllister pokazuje coraz bardziej poranioną parę, sytuację doprowadzoną do ekstremum i ogrom cierpienia. Szczęście zastępowane jest przez strach i niepewność, a na tym nie da się już budować stabilnej relacji. Dla wszystkich będzie natomiast jasne, że Rachel nie może już zejść ze ścieżki, na którą wkroczyła. Autorka manipuluje bohaterami, zmusza ich do weryfikowania ocen i spojrzenia na wspólne życie. Chociaż temat tej powieści zawęża optykę do dwóch postaci, McAllister całkiem nieźle angażuje odbiorców w historię. Stawia na silne emocje i gwałtowne reakcje, nie boi się śmierci ani ostatecznych rozstrzygnięć. Tym rozbudza ciekawość. Książka pojawia się jako lektura w klubie Kobiety to czytają, będzie w niej zatem zestaw tematów do przedyskutowania. I bez tych wskazówek warto po lekturze zastanowić się nad lojalnością czy zaufaniem do partnera – a i nad bazą relacji. To atrakcyjne (zwłaszcza dla kobiet) czytadło, w którym kwestie romansowe schodzą na dalszy plan, wyparte przez niepewność.

czwartek, 7 lutego 2019

Olga Hund: Psy ras drobnych

Korporacja Ha!art, Kraków 2019.

Szpital

Pobyt w szpitalu psychiatrycznym może być niezłą literacką przygodą, jeśli ma się dobre wyczucie anegdoty i puent. Olga Hunt tym właśnie może zaintrygować odbiorców. W swojej mikropowieści „Psy ras drobnych” autorka przedstawia rzeczywistość z perspektywy cierpiącej na depresję dwudziestoośmiolatki, która trafia do psychiatryka. Żeby zabić nudę i zająć czymś myśli, obserwuje inne pacjentki, ocenia ich stan i relacjonuje zwykłe sytuacje. Tyle tylko, że w jej ujęciu te „zwykłe” sytuacje i rozmowy ujawniają szereg absurdów i sposobów radzenia sobie z traumami. Szpital psychiatryczny – mimo dostępu do leków tonujących nastroje – wcale nie rozwiązuje codziennych problemów, dokłada nowe w wersji ekstremalnej. Olga Hund przytacza scenki z udziałem pielęgniarek albo odwiedzających, wprowadza portrety kolejnych chorych kobiet, którym kłopoty z psychiką pomagają w odkrywaniu dziwnych prawd na temat życia w ogóle. I – jak łatwo się domyślić – celność tych uwag przewyższa jakość komentarzy zdrowych. Chore psychicznie kobiety – wyrzutki społeczeństwa – postępując całkiem logicznie. Owszem, czasami przechodzą drobne kryzysy, ale któż ich nie ma. Olga Hund celuje w krótkich i znakomicie puentowanych wizerunkach. Jej obrazki czasami zajmują mniej niż pół strony, czasami rzecz wyjaśnia się już w kilku zdaniach. Wszystko dzięki precyzji – autorka dokładnie wie, jakie wrażenie chce robić na odbiorcach – i jakimi środkami. Tę świadomość przekuwa na literacką niezwykłość, szereg trafnych migawek. Bez przegadania, bez szlifowania warsztatu i bez rozbiegówek – tu liczą się konkrety, nawet jeśli tworzone są przez chory lub otępiony lekami umysł. Z jednej strony są tu ujawniane w relacjach międzyludzkich meandry psychiki, z drugiej – przytłaczająca szpitalna codzienność, kłopoty ze snem lub wypróżnianiem się, zaduch na salach i nieuważni lekarze. Między tymi światami – jednym tajemniczym i drugim niemal namacalnym – rozpina Olga Hund swoje dzieło. Mimo małych rozmiarów ta proza robić będzie duże wrażenie. Roi się tu od ciekawych pomysłów, chociaż trudno mówić o klasycznej fabule, to raczej zbiór anegdot sensownie połączonych w jedną całość. A przecież ta autorka unika banałów, jeśli wprowadza nowy wątek – to nie bez powodu, dla zagadania sytuacji. Esencjonalna jest ta historia. Spora część efektu mieści się w umiejętnym operowaniu ironią. Autorka bardzo dobrze zdaje sobie sprawę i z potęgi czarnego humoru, i z komizmu absurdu. Wprowadza drobne dowcipy na poziomie oceny zwykłych wydarzeń, ale też… w podejściu do umierania. Za murami szpitala nie ma miejsca na sentymenty, tutaj zresztą nikt ich nie oczekuje. Kontakt ze zdrowymi jest ograniczony do minimum, a przez to normalności zaczyna się szukać w najbliższym otoczeniu. Tę powieść czyta się z niesłabnącym zachwytem do autorki – ze względu na bezkompromisowość stylu, niebanalne żarty, odejście od schematów. Przedstawia Olga Hund coś niepowtarzalnego. Nie zamierza proponować pomysłów na życie, tak samo jak wprowadzać norm czy kodeksów wartości. Bywa ta historia mocno gorzka, ale równie często – prześmiewcza, cieszy, a nie zmęczy – jednak daleka jest od bezrefleksyjnych i prostych czytadeł obyczajowych. Wśród pacjentek psychiatryka łatwiej znaleźć osobę normalną niż w zwykłym otoczeniu. „Psy ras drobnych” to w pierwszej kolejności literacki popis Olgi Hund, książka, którą warto polecać i omawiać – a ponadto wciąż na nowo odkrywać. Szybko się bowiem odbiorcom nie znudzi. To proza ożywcza, przynosząca szereg ocen sytuacji, które wymykają się codziennemu poznaniu. A najlepsze, że nie ma tu obrazków, z których chciałoby się zrezygnować, które zniechęcają do śledzenia opowieści.

środa, 6 lutego 2019

Anna Karpińska: Szukając przystani. Rodzinne roszady, tom 1

Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

Mały kłopot

U Anny Karpińskiej stała jest tęsknota za klimatami śródziemnomorskimi. I w “Szukając przystani” zbliżająca się do emerytury Wanda z utęsknieniem czeka na moment, w którym będzie mogła poopalać się na jednej z wymarzonych plaż. Ludwik, mąż Wandy, byłby nawet gotowy spełniać te życzenia - gdyby nie zmiana, która wpływa na egzystencję kilku pokoleń. Wanda ma troje dzieci, ale o zmartwienia przyprawia ją tylko najmłodsza córka, Kaśka. Kaśka nie umie się ustatkować. Wprawdzie spotyka się z pewnym mężczyzną, ale w ciążę zachodzi z innym. Za namową matki decyduje się urodzić. Na świat przychodzi Pola – a dalej łatwo przewidzieć: Pola do babci będzie mówić “mamo”, a matkę traktować jak obcą osobę. Zamiast realizować śmiałe plany, Wanda na nowo grzęźnie w pieluchach – musi w końcu zaopiekować się porzuconą wnuczką. Dobrze, że ma wsparcie w swoich bliskich. Źle, e ciągle wierzy w poprawę charakteru Kaśki. Liczy na to, że dziewczyna się opamięta, wróci do domu lub weźmie Polę do siebie, zapewni dom maluchom. Problem w tym, że kieruje się w życiu innymi wartościami niż Kaśka i to się nie zmieni. Czytelniczki zrozumieją to od samego początku, ale bohaterowie nie mogą.

Anna Karpińska wyposaża Wandę w zestaw klasycznych - żeby nie powiedzieć, że konserwatywnych - poglądów. Pozwala odbiorczyniom dogłębnie poznać jej oceny rzeczywistości i postawy, za to uniemożliwia jakąkolwiek ewolucję w zachowaniach czy przekonaniach. Wanda reprezentuje – bardzo trafnie – pokolenie dzisiejszych babć, a nawet prababek: w jej mniemaniu kobieta ma zajmować się domem i dziećmi, może pracować, ale to wychowanie tych dzieci ma być jej podstawowym zadaniem. Jeśli tylko ktoś wybiera inną drogę - automatycznie staje się tym złym, zasługującym wyłącznie na potępienie. Fakt, że Kaśka łamie wszelkie zasady życia rodzinnego: porzuca córkę, nie przyjeżdża na pogrzeb ojca, nie interesuje się zdrowiem matki, a z czasem zamiast pomagać Wandzie finansowo – prosi o kolejne “pożyczki”. Nigdy jednak Wanda nie zastanawia się nad przyczynami takiej postawy: łatwo jej oceniać, trudniej – poszukać powodów. Czytelniczki otrzymują wyłącznie wydarzenia z perspektywy Wandy, bez szansy na szerszą refleksję. Wanda tymczasem rozpływa się nad wnuczką. Anna Karpińska robi coś, co było już wielokrotnie wyśmiewane w literaturze obyczajowej – jako autorka nie potrafi się powstrzymać przed zdrabnianiem niemal wszystkiego, co dotyczy dziecka. Z czasem robi się to męczące, bo Pola nie jest ósmym cudem świata - jest zupełnie przeciętnym maluchem. Karpińska popełnia jeszcze drugi błąd w narracji. Przez całą książkę Wanda do Poli mówi w trzeciej osobie, opisując własne działania. Uzasadnienie znajduje to wyłącznie w procesie obrony przed córką: to Pola wymyśla, żeby mimo wszystko mówić “mamo” do babci, Wanda konsekwentnie powtarza, że jest babcią - szybko jednak ta jej maniera staje się bardzo męcząca, a w tej relacji więcej do zaoferowania autorka nie ma. “Szukając przystani” to przecież rozliczenie z Kaśką - córką, która uciekła od domu, obowiązków, rodziców i własnego dziecka.

Próbuje Anna Karpińska zaprezentować czytelniczkom siłę bohaterki: Wanda mimo kolejnych ciosów szybko się podnosi. Najpierw wsparcie zapewnia jej mąż, potem jedna z przyjaciółek, zawsze też bohaterka może liczyć na pozostałe dzieci. Nawet kiedy w grę wchodzi przejęcie firmy - całkiem nieźle prosperującej restauracji – Wanda się nie poddaje. Los rozwiązuje za nią wszelkie problemy – poza tym z córką. Zresztą autorka próbuje zmusić czytelniczki do powrotu – na finał otwiera kilka szarpiących nerwy spraw. Warto jednak przed kolejną historią trochę zmienić niepotrzebne przyzwyczajenia w narracji.