WAM, Kraków 2011.
Potęga przyjaźni
Kto powiedział, że detektywem musi być logicznie myślący i niezwykle spostrzegawczy bohater? Andrew Steinhöfel udowodnił, że i upośledzony umysłowo chłopiec przeprowadzić może prawdziwe śledztwo, jeśli tylko zostanie do tego odpowiednio zmotywowany. Rico woli mówić o sobie, że jest „głęboko utalentowany” – co oznacza, że myśli dużo, lecz wolniej niż inni. Lubi oglądać kryminały i kiedy tylko ma taką możliwość, sam zachowuje się jak bohater tego typu filmów – prowadzi śledztwa, których, rzecz jasna, nie rozumie żaden dorosły. Rico nie ma pojęcia o tym, że już wkrótce będzie musiał w praktyce zastosować metody dedukcji, a nawet – wyruszyć na ratunek przyjacielowi.
Rico nie rozróżnia kierunków i kolorów, a w stresujących sytuacjach nie potrafi podejmować żadnych sensownych decyzji, bo czuje, jakby w jego głowie zderzały się ze sobą kule bilardowe. Pewnego dnia spotyka Oskara – małego chłopca wiecznie chodzącego w kasku. Oskar to geniusz, jego umysł pracuje ze zdwojoną szybkością. A jednak chłopiec nagle znika: okazuje się, że padł ofiarą szalejącego w okolicy kidnapera. Rico nie może szukać pomocy u mamy – bo ta właśnie wyjechała do umierającego na raka brata. Sam zaczyna szukać Oskara – a zabiera się do tego nadzwyczaj sprawnie. Przyjaźń uruchamia w nim całe pokłady pomysłowości, energii i odwagi.
Steinhöfel swoją powieścią trafi do przekonania młodym odbiorcom, którzy bez trudu odnajdą się w uproszczonym świecie, oswajanym przez Rico: ale też podbije serca dorosłych, którzy gustują w pięknych, wzruszających i – co najważniejsze – oryginalnych powieściach o tym, co w życiu ważne. Prostota w konstruowaniu rzeczywistości upośledzonego chłopca ma w sobie coś z baśniowości i nieskrępowanej wyobraźni. Chociaż Rico szuka towarzystwa sąsiadów, jest bardzo osamotniony: w Oskarze odkrywa bratnią duszę – chociaż nie dorównuje mu wiedzą. Sam wreszcie staje się dla kogoś opoką: Oskar to również dziwak, który – jak przyznaje – bezpiecznie czuje się przy nowym koledze. Dwóch chłopców, z różnych względów odrzucanych przez środowisko, odnajduje sens istnienia. Autor, wykorzystując szkielet konstrukcji kryminału, pokazuje możliwość spełnienia nieujawnianych marzeń dzieci – które wcale nie afiszują się ze swoim dzieciństwem. W obrazie Rico i Oskara wielu odbiorców dostrzec będzie mogło ślady własnych tęsknot i przeżyć, co wpłynie na lekturę.
Opowieść prowadzona jest z perspektywy upośledzonego bohatera. Rico prezentuje zatem dziecięcą naiwność i nietypową logikę, wzbogaconą jeszcze o lęki płynące z choroby. Dzięki temu chłopiec może w prosty sposób przekazywać swoje obserwacje i tłumaczyć niezrozumiałe dla maluchów elementy świata dorosłych czy bardziej skomplikowane terminy. Bywa, że prawidłowo pracujący umysł podsuwa mu skojarzenia, których starsi by się nie spodziewali – na przykład motyw z sikaniem na rabaty rozbawi wszystkich – dociera do pierwotnych znaczeń i zyskuje nowe powody do zaskoczenia. Jest zatem ta książka pełna humoru i urzekającego piękna, czasem przybierającego kształt niespodziewanej poetyckości.
W literaturze czwartej tworzonej przez niemieckich autorów często pojawiają się tematy uznawane za trudne w książkach dla dzieci. I tu mamy do czynienia z chorobą i śmiercią, osieroceniem (Rico nie ma już taty), porwaniami dzieci, pijaństwem dorosłych. Mimo to pisze z optymizmem i radością. Przedstawia wszystkie trudne wątki subtelnie i bez przełamywania tabu. Tworzy ciepłą historię, o której chce się pamiętać. Inną niż wszystkie i atrakcyjną dla odbiorców niezależnie od wieku.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 31 października 2011
niedziela, 30 października 2011
Lucy Dillon: Spacer po szczęście
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Humor pod psem?
Te powieści obyczajowe, w których liczy się dążenie do osiągnięcia bajkowego czy baśniowego happy endu często rozpoczynają się od mniejszych lub większych dramatów bohaterów. I „Spacer po szczęście” nie wyłamuje się z tego schematu, choć przynosi ciepłą, krzepiącą historię: od smutku się zaczyna, więcej – dość długo o tym smutku przypomina. Tym razem chodzi o przepracowanie żałoby. Mąż Juliet, Ben, umiera krótko po ślubie. Kobieta zamyka się w niewykończonym domu, czas spędzając na oglądaniu telewizji i spaniu. Nie pomagają jej sesje terapeutyczne ani podpowiedzi lekarzy, nie pomaga troskliwość irytującej czasami matki. Juliet ucieka od życia, rozpaczając po stracie ukochanego – jej depresję pogłębia jeszcze świadomość, że w gniewie powiedziała mu kilka słów za dużo i teraz nie ma możliwości naprawienia błędów. Wreszcie otrzymuje od rodzicielki propozycję nie do odrzucenia: ma zająć się psem. Na spacerach Juliet poznaje kolejnych właścicieli czworonogów, którzy proponują jej pracę z ich pupilami. W domu obok pojawia się za to przystojny i taktowny sąsiad, który pomaga Juliet przy remoncie. Bohaterka powoli wraca do normalności, w czym spory udział mają miłe i mądre psy.
Żeby akcja nie toczyła się w jednym kierunku, Lucy Dillon wprowadza także motyw siostry Juliet, prawniczki Louise. Ta doskonale zorganizowana pracownica, żona i matka ma w życiu pewien mroczny sekret, a na koncie dość poważny konflikt z pogrążoną w żałobie siostrą. Mąż Louise chciałby mieć drugie dziecko – ale kobieta nie radzi sobie z sytuacjami, które stają się dla niej destrukcyjne i czuje się coraz bardziej zagubiona.
Dillon wie dobrze, jak zmieszać składniki powieści obyczajowej o posmaku romantycznym, żeby – po pierwsze – przyciągnąć spragnione sercowych dylematów czytelniczki, po drugie – obiecać książkę nienachalnie optymistyczną i doskonałą na długie wieczory. Udaje jej się zrealizować przepis na bestsellerowe czytadło, nie zmęczyć nadmierną radością czy ułatwianiem bohaterom życia. Świadomość konwencji wykluczy u odbiorczyń przygnębienie, ale i nie zepsuje smaku zakończenia. Krótko mówiąc, „Spacer po szczęście” spełnia wymagania, jakie stawia się dobrej rozrywkowej powieści o niezbyt skomplikowanej, więc i niemęczącej fabule.
„Spacer po szczęście” to jedna z tych publikacji, o których wielbicielki gatunku zwykły mówić, że są smaczne. Raczej nie będzie zbierać kurzu na bibliotecznych półkach: ta książka to typowy umilacz życia, sposób na przyjemne spędzenie czasu – co może zdziwić, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę przyczynę powracającej ciągle depresji bohaterki. Jednak Dillon dostarcza przede wszystkim emocji tego rodzaju, na jakie czekają czytelniczki. I nic nie pomoże oburzanie się, że gdy na scenę wkroczy przystojniak z sąsiedztwa, rozwiązanie problemów Juliet pojawi się wraz z łatwym do zwęszenia romansem: ta autorka potrafi uwodzić narracją – bez trudu można jej więc wybaczyć przewidywalność.
Dodatkowym atutem dla części czytelniczek będzie też fakt umieszczenia w centralnej części opowieści psów – katalizatorów rozmaitych uczuć. Nie pierwsza to (i z pewnością nie ostatnia) książka, w której czworonogi przyciągać mają konkretną grupę odbiorców. Niewymuszona obecność zwierząt nadaje fabule lekkości i sensu: Dillon może bez większego wysiłku uzasadnić dzięki temu poczynania swoich bohaterów, co na dobre wychodzi powieści. „Spacer po szczęście” to czytadło bardzo sympatyczne.
Humor pod psem?
Te powieści obyczajowe, w których liczy się dążenie do osiągnięcia bajkowego czy baśniowego happy endu często rozpoczynają się od mniejszych lub większych dramatów bohaterów. I „Spacer po szczęście” nie wyłamuje się z tego schematu, choć przynosi ciepłą, krzepiącą historię: od smutku się zaczyna, więcej – dość długo o tym smutku przypomina. Tym razem chodzi o przepracowanie żałoby. Mąż Juliet, Ben, umiera krótko po ślubie. Kobieta zamyka się w niewykończonym domu, czas spędzając na oglądaniu telewizji i spaniu. Nie pomagają jej sesje terapeutyczne ani podpowiedzi lekarzy, nie pomaga troskliwość irytującej czasami matki. Juliet ucieka od życia, rozpaczając po stracie ukochanego – jej depresję pogłębia jeszcze świadomość, że w gniewie powiedziała mu kilka słów za dużo i teraz nie ma możliwości naprawienia błędów. Wreszcie otrzymuje od rodzicielki propozycję nie do odrzucenia: ma zająć się psem. Na spacerach Juliet poznaje kolejnych właścicieli czworonogów, którzy proponują jej pracę z ich pupilami. W domu obok pojawia się za to przystojny i taktowny sąsiad, który pomaga Juliet przy remoncie. Bohaterka powoli wraca do normalności, w czym spory udział mają miłe i mądre psy.
Żeby akcja nie toczyła się w jednym kierunku, Lucy Dillon wprowadza także motyw siostry Juliet, prawniczki Louise. Ta doskonale zorganizowana pracownica, żona i matka ma w życiu pewien mroczny sekret, a na koncie dość poważny konflikt z pogrążoną w żałobie siostrą. Mąż Louise chciałby mieć drugie dziecko – ale kobieta nie radzi sobie z sytuacjami, które stają się dla niej destrukcyjne i czuje się coraz bardziej zagubiona.
Dillon wie dobrze, jak zmieszać składniki powieści obyczajowej o posmaku romantycznym, żeby – po pierwsze – przyciągnąć spragnione sercowych dylematów czytelniczki, po drugie – obiecać książkę nienachalnie optymistyczną i doskonałą na długie wieczory. Udaje jej się zrealizować przepis na bestsellerowe czytadło, nie zmęczyć nadmierną radością czy ułatwianiem bohaterom życia. Świadomość konwencji wykluczy u odbiorczyń przygnębienie, ale i nie zepsuje smaku zakończenia. Krótko mówiąc, „Spacer po szczęście” spełnia wymagania, jakie stawia się dobrej rozrywkowej powieści o niezbyt skomplikowanej, więc i niemęczącej fabule.
„Spacer po szczęście” to jedna z tych publikacji, o których wielbicielki gatunku zwykły mówić, że są smaczne. Raczej nie będzie zbierać kurzu na bibliotecznych półkach: ta książka to typowy umilacz życia, sposób na przyjemne spędzenie czasu – co może zdziwić, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę przyczynę powracającej ciągle depresji bohaterki. Jednak Dillon dostarcza przede wszystkim emocji tego rodzaju, na jakie czekają czytelniczki. I nic nie pomoże oburzanie się, że gdy na scenę wkroczy przystojniak z sąsiedztwa, rozwiązanie problemów Juliet pojawi się wraz z łatwym do zwęszenia romansem: ta autorka potrafi uwodzić narracją – bez trudu można jej więc wybaczyć przewidywalność.
Dodatkowym atutem dla części czytelniczek będzie też fakt umieszczenia w centralnej części opowieści psów – katalizatorów rozmaitych uczuć. Nie pierwsza to (i z pewnością nie ostatnia) książka, w której czworonogi przyciągać mają konkretną grupę odbiorców. Niewymuszona obecność zwierząt nadaje fabule lekkości i sensu: Dillon może bez większego wysiłku uzasadnić dzięki temu poczynania swoich bohaterów, co na dobre wychodzi powieści. „Spacer po szczęście” to czytadło bardzo sympatyczne.
sobota, 29 października 2011
Stefan Wiechecki (Wiech): Głowa spod łóżka
Etiuda, Kraków 2005.
Popis dowcipu
Chociaż nie istnieje już rzeczywistość, której dotyczyły, opowieści Wiecha pod względem zawartości humoru nie starzeją się i mogą bawić kolejne pokolenia – pod warunkiem oczywiście, że ktoś o nich przypomni. Nie ma w tym stwierdzeniu przesady, wystarczy zresztą raz sięgnąć do sądowych felietonów, by wszystkie inne pitavale straciły smak. Świat prezentowany przez obserwatora drobnych procesów składa się z szeregu stereotypowych niemal, obyczajowych i zwykle niegroźnych w skutkach wykroczeń, specyficznej logiki szmoncesów i kąśliwych lub prześmiewczych komentarzy autora, który dostrzega więcej niż inni. „Głowa spod łóżka” przynosi relacje z lat 1934–1936 i mimo że to drugi tom opowiadań sądowych o tematyce żydowskiej, dostarcza tyle samo rozrywki co „Mąż za tysiąc złotych”. O rutynie czy schematyczności mowy być nie może, lektura książki wiązać się będzie wyłącznie z przyjemnością i radykalną poprawą nastroju.
Przedstawiając środowisko drobnych cwaniaczków, budzących sympatię quasi-przestępców (zwykle zatruwających życie niewielkiej liczbie osób) i poszkodowanych, którzy próbują zawalczyć o swoje prawa, Wiech stawia tu na naiwność i niską szkodliwość społeczną popełnianych przez postacie uczynków. Pozwala swoim bohaterom na silne emocje, dokładnie jednak ukierunkowane: nie ma tu mowy o eskalacji zła, zemsta, jeśli się pojawi, wymierzona będzie w tego, który konflikt rozpoczął. Poczucie krzywdy nie wzbudza litości, wypływa bowiem często ze sprawiedliwości pojmowanej subiektywnie i dość specyficznie: zamiast współczucia może się dzięki temu rodzić w czytelnikach wesołość. Porywczy bohaterowie są w istocie marionetkami, nie potrafią nad sobą zapanować, lecz – na szczęście – nie doprowadzą też nigdy do prawdziwych tragedii. Takie obniżenie tonu pomaga Wiechowi w budowaniu żartów.
Postacie występujące na kartach „Głowy spod łóżka” cechują się niespotykaną wręcz na co dzień pomysłowością, doprowadzając do niezwykłych scen. Tu w godzinach szczytu w tramwaju pojawi się narciarz w pełnym rynsztunku, kochanek żony uda kuzyna ze Lwowa, a karawaniarz urządzi sobie wyścig z dorożkarzem. Wyobraźnia oskarżonych to podstawowy czynnik humorystyczny w książce. Niekonwencjonalne myślenie wzbogaca wydarzenia: jeden z bohaterów na przykład wielkiego i groźnego psa-przybłędę (który to czworonóg sterroryzował całą rodzinę) nazywa nie wiedzieć czemu – Mlimluś. Wiech doskonale wie, jak podsycać dowcip, doskonale panuje nad jego mechanizmami. Niemal wszyscy oskarżeni przekonani są o własnych racjach, a co za tym idzie – także o własnej niewinności, stąd bierze się komiczna naiwność i, przy okazji, pomysłowość w argumentacji przed sądem. Który to sąd czasem traci odrobinę powagi i zdradza bardziej ludzkie oblicze – przynajmniej w ujęciu Wiecha.
Sam autor także nie pozostaje obojętny i bezstronny w narracji. Relacjonując kolejne sprawy często ubarwia tekst – po pierwsze przez obrazowe metafory i eufemizmy (przyczynia się tym samym do podkreślania naiwności), po drugie – za sprawą odautorskich komentarzy, w których raz przychyla się do ocen sądu, to znowu przyznaje słuszność oskarżonym bądź poszkodowanym. Bywa, że drobne słówko podsumowania, westchnienie sprawiedliwego, staje się w utworku dodatkową puentą i przynosi nową porcję śmiechu.
Wiech sprawdza się w tym tomie idealnie jako satyryk świadomy warsztatu. Chętnie posługuje się absurdem, negatywne emocje zastępuje kreatywnym podejściem do rzeczywistości, operuje stereotypami (zyskującymi za każdym razem nową i ożywczą realizację) i sam dobrze bawi się pisaniem – dzięki temu z tekstów zgromadzonych w książce do dzisiaj cieszyć się mogą czytelnicy.
Popis dowcipu
Chociaż nie istnieje już rzeczywistość, której dotyczyły, opowieści Wiecha pod względem zawartości humoru nie starzeją się i mogą bawić kolejne pokolenia – pod warunkiem oczywiście, że ktoś o nich przypomni. Nie ma w tym stwierdzeniu przesady, wystarczy zresztą raz sięgnąć do sądowych felietonów, by wszystkie inne pitavale straciły smak. Świat prezentowany przez obserwatora drobnych procesów składa się z szeregu stereotypowych niemal, obyczajowych i zwykle niegroźnych w skutkach wykroczeń, specyficznej logiki szmoncesów i kąśliwych lub prześmiewczych komentarzy autora, który dostrzega więcej niż inni. „Głowa spod łóżka” przynosi relacje z lat 1934–1936 i mimo że to drugi tom opowiadań sądowych o tematyce żydowskiej, dostarcza tyle samo rozrywki co „Mąż za tysiąc złotych”. O rutynie czy schematyczności mowy być nie może, lektura książki wiązać się będzie wyłącznie z przyjemnością i radykalną poprawą nastroju.
Przedstawiając środowisko drobnych cwaniaczków, budzących sympatię quasi-przestępców (zwykle zatruwających życie niewielkiej liczbie osób) i poszkodowanych, którzy próbują zawalczyć o swoje prawa, Wiech stawia tu na naiwność i niską szkodliwość społeczną popełnianych przez postacie uczynków. Pozwala swoim bohaterom na silne emocje, dokładnie jednak ukierunkowane: nie ma tu mowy o eskalacji zła, zemsta, jeśli się pojawi, wymierzona będzie w tego, który konflikt rozpoczął. Poczucie krzywdy nie wzbudza litości, wypływa bowiem często ze sprawiedliwości pojmowanej subiektywnie i dość specyficznie: zamiast współczucia może się dzięki temu rodzić w czytelnikach wesołość. Porywczy bohaterowie są w istocie marionetkami, nie potrafią nad sobą zapanować, lecz – na szczęście – nie doprowadzą też nigdy do prawdziwych tragedii. Takie obniżenie tonu pomaga Wiechowi w budowaniu żartów.
Postacie występujące na kartach „Głowy spod łóżka” cechują się niespotykaną wręcz na co dzień pomysłowością, doprowadzając do niezwykłych scen. Tu w godzinach szczytu w tramwaju pojawi się narciarz w pełnym rynsztunku, kochanek żony uda kuzyna ze Lwowa, a karawaniarz urządzi sobie wyścig z dorożkarzem. Wyobraźnia oskarżonych to podstawowy czynnik humorystyczny w książce. Niekonwencjonalne myślenie wzbogaca wydarzenia: jeden z bohaterów na przykład wielkiego i groźnego psa-przybłędę (który to czworonóg sterroryzował całą rodzinę) nazywa nie wiedzieć czemu – Mlimluś. Wiech doskonale wie, jak podsycać dowcip, doskonale panuje nad jego mechanizmami. Niemal wszyscy oskarżeni przekonani są o własnych racjach, a co za tym idzie – także o własnej niewinności, stąd bierze się komiczna naiwność i, przy okazji, pomysłowość w argumentacji przed sądem. Który to sąd czasem traci odrobinę powagi i zdradza bardziej ludzkie oblicze – przynajmniej w ujęciu Wiecha.
Sam autor także nie pozostaje obojętny i bezstronny w narracji. Relacjonując kolejne sprawy często ubarwia tekst – po pierwsze przez obrazowe metafory i eufemizmy (przyczynia się tym samym do podkreślania naiwności), po drugie – za sprawą odautorskich komentarzy, w których raz przychyla się do ocen sądu, to znowu przyznaje słuszność oskarżonym bądź poszkodowanym. Bywa, że drobne słówko podsumowania, westchnienie sprawiedliwego, staje się w utworku dodatkową puentą i przynosi nową porcję śmiechu.
Wiech sprawdza się w tym tomie idealnie jako satyryk świadomy warsztatu. Chętnie posługuje się absurdem, negatywne emocje zastępuje kreatywnym podejściem do rzeczywistości, operuje stereotypami (zyskującymi za każdym razem nową i ożywczą realizację) i sam dobrze bawi się pisaniem – dzięki temu z tekstów zgromadzonych w książce do dzisiaj cieszyć się mogą czytelnicy.
piątek, 28 października 2011
Katarina Bader: Życie po ocaleniu. Testament Jurka
Świat Książki, Warszawa 2011.
Nienapisana książka
Są opowieści, które człowiek nosi w sobie, opowieści, od których uwolnienie przyjść może dopiero po spisaniu ich i zaprezentowaniu światu. Katarina Bader także od swojej opowieści musiała się uwolnić, choć opowieść to nietypowa, jakby na marginesie innej, nieistniejącej księgi-świadectwa. „Życie po ocaleniu. Testament Jurka” to bowiem publikacja pełna niepokoju, połączona z – może – wyrzutami sumienia, może z żalem, że nie udało się spełnić marzenia Jerzego Hronowskiego, może wreszcie z próbą wynagrodzenia bohaterowi długich lat samotności i opuszczenia. Katarina Bader nie mówi tego, co chciał przedstawić Jerzy Hronowski – mówi natomiast o nim samym, o jego walce o ocalenie pamięci. Rekonstruuje mniej chlubne karty z życiorysu Polaka (współpraca ze Służbą Bezpieczeństwa), przedstawia też gorszą stronę charakteru Jerzego (którego konsekwentnie przez całą książkę nazywa Jurkiem). Pisze o przyjaźni z osiemdziesięcioletnim Hronowskim, o zażyłości, w której różnica wieku wynosiła ponad sześćdziesiąt lat. Zwierza się z własnych obaw, przemyśleń i wniosków.
Jerzy Hronowski był więźniem obozu koncentracyjnego. Udało mu się przeżyć Auschwitz i po wojnie przez czterdzieści lat był przewodnikiem po tym miejscu: oprowadzał grupy z Niemiec. Bader przypomina niektóre jego opowieści, zaznaczając ich uporządkowanie i dopracowanie: według niej Hronowski zawsze powtarzał historie w ten sam sposób, identycznie rozkładając akcenty i emocje. Zaprzyjaźnił się z młodą Niemką i próbował przekonać ją do współpracy przy tworzeniu książki. U schyłku życia jednak nasiliły się u Hronowskiego objawy schizofrenii, która nakazywała odrzucanie wszelkiej pomocy. Także Katarina Bader nie napisała wymarzonej przez Jurka opowieści, zaproponowała za to relację na marginesie – o pracy z Hronowskim, o nim samym widzianym z zewnątrz i o sobie, momentami zagubionej wśród odkrywanych dokumentów. W „Życiu po ocaleniu” pojawiają się również co jakiś czas krótkie fragmenty z opowieści Hronowskiego: pełnią one funkcję ilustracji, wypływają z nagłych skojarzeń i wspomnień i mają za zadanie przybliżyć czytelnikom przeżycia Hronowskiego w obozie. Bader rzadko podejmuje się ich komentowania, wybiera raczej nawiązywanie do konkretnych sytuacji na zasadzie wspólnego z odbiorcami porozumienia: to, co było jej bliskie i znane, musi szybko stać się znane także publiczności literackiej: polskiej i niemieckiej. Autorka nie stroni od wyznań osobistych, wie, że pochodzi z „wrogiego” Hronowskiemu kraju i że w jej rodzinie temat nazizmu istniał – choć mogłaby to w zasadzie przemilczeć, nie pomija nawet zawstydzających ją faktów z życia członków rodziny: przez wierność Hronowskiemu, dla spokoju sumienia czy może z dziennikarskiej rzetelności. To nieistotne, ważne natomiast, że „Życie po ocaleniu” zyskuje dodatkowego bohatera.
Książka ta całkowicie różni się od polskich tomów poświęconych wspomnieniom z czasów wojny. Uderza w niej także warsztat pracy historyka, komplikacje, na jakie trafiała autorka przy zbieraniu materiałów, wielu prawdopodobnie zniechęciłyby do pisania. „Życie po ocaleniu” gęste jest od notatek, informacji, ale i subiektywnych odczuć.
Nienapisana książka
Są opowieści, które człowiek nosi w sobie, opowieści, od których uwolnienie przyjść może dopiero po spisaniu ich i zaprezentowaniu światu. Katarina Bader także od swojej opowieści musiała się uwolnić, choć opowieść to nietypowa, jakby na marginesie innej, nieistniejącej księgi-świadectwa. „Życie po ocaleniu. Testament Jurka” to bowiem publikacja pełna niepokoju, połączona z – może – wyrzutami sumienia, może z żalem, że nie udało się spełnić marzenia Jerzego Hronowskiego, może wreszcie z próbą wynagrodzenia bohaterowi długich lat samotności i opuszczenia. Katarina Bader nie mówi tego, co chciał przedstawić Jerzy Hronowski – mówi natomiast o nim samym, o jego walce o ocalenie pamięci. Rekonstruuje mniej chlubne karty z życiorysu Polaka (współpraca ze Służbą Bezpieczeństwa), przedstawia też gorszą stronę charakteru Jerzego (którego konsekwentnie przez całą książkę nazywa Jurkiem). Pisze o przyjaźni z osiemdziesięcioletnim Hronowskim, o zażyłości, w której różnica wieku wynosiła ponad sześćdziesiąt lat. Zwierza się z własnych obaw, przemyśleń i wniosków.
Jerzy Hronowski był więźniem obozu koncentracyjnego. Udało mu się przeżyć Auschwitz i po wojnie przez czterdzieści lat był przewodnikiem po tym miejscu: oprowadzał grupy z Niemiec. Bader przypomina niektóre jego opowieści, zaznaczając ich uporządkowanie i dopracowanie: według niej Hronowski zawsze powtarzał historie w ten sam sposób, identycznie rozkładając akcenty i emocje. Zaprzyjaźnił się z młodą Niemką i próbował przekonać ją do współpracy przy tworzeniu książki. U schyłku życia jednak nasiliły się u Hronowskiego objawy schizofrenii, która nakazywała odrzucanie wszelkiej pomocy. Także Katarina Bader nie napisała wymarzonej przez Jurka opowieści, zaproponowała za to relację na marginesie – o pracy z Hronowskim, o nim samym widzianym z zewnątrz i o sobie, momentami zagubionej wśród odkrywanych dokumentów. W „Życiu po ocaleniu” pojawiają się również co jakiś czas krótkie fragmenty z opowieści Hronowskiego: pełnią one funkcję ilustracji, wypływają z nagłych skojarzeń i wspomnień i mają za zadanie przybliżyć czytelnikom przeżycia Hronowskiego w obozie. Bader rzadko podejmuje się ich komentowania, wybiera raczej nawiązywanie do konkretnych sytuacji na zasadzie wspólnego z odbiorcami porozumienia: to, co było jej bliskie i znane, musi szybko stać się znane także publiczności literackiej: polskiej i niemieckiej. Autorka nie stroni od wyznań osobistych, wie, że pochodzi z „wrogiego” Hronowskiemu kraju i że w jej rodzinie temat nazizmu istniał – choć mogłaby to w zasadzie przemilczeć, nie pomija nawet zawstydzających ją faktów z życia członków rodziny: przez wierność Hronowskiemu, dla spokoju sumienia czy może z dziennikarskiej rzetelności. To nieistotne, ważne natomiast, że „Życie po ocaleniu” zyskuje dodatkowego bohatera.
Książka ta całkowicie różni się od polskich tomów poświęconych wspomnieniom z czasów wojny. Uderza w niej także warsztat pracy historyka, komplikacje, na jakie trafiała autorka przy zbieraniu materiałów, wielu prawdopodobnie zniechęciłyby do pisania. „Życie po ocaleniu” gęste jest od notatek, informacji, ale i subiektywnych odczuć.
czwartek, 27 października 2011
Teatr Korez (Katowice): Pojedynek
tekst: Anthony Shaffer
na scenie: Mirosław Neinert, Artur Święs,
reżyseria: Radek Dunaszewski,
opracowanie muzyczne: Regina Gowarzewska-Griessgraber,
scenografia: Anna Niemira,
reżyseria światła i dźwięku: Sergiusz Brożek,
realizacja światła: Sławomir Jastrzębski,
realizacja dźwięku: Sergiusz Brożek
Gra kryminalna
Nikt nie wie, dlaczego znany pisarz poczytnych kryminałów, Andrew Wyke, zaprosił do swojego domu ubogiego fryzjera, który bezskutecznie zabiega o bycie aktorem. Milo Tindle też nie ma pojęcia o przyczynach niespodziewanego zaproszenia, ale posłusznie stawia się w urządzonej z przepychem willi i próbuje udawać światowca. Spotkanie rozpoczęte szeregiem uprzejmości potoczy się jednak w nieprzewidzianym przez bohatera i widzów kierunku… Anthony Shaffer zapewnia tekst nasycony silnymi przeżyciami.
W repertuarze teatru Korez pojawił się kryminał utrzymany w stylu telewizyjnego Teatru Sensacji i pełen zaskakujących (a także mocno emocjonujących) zwrotów akcji. Misternie budowana intryga staje się w spektaklu tylko dodatkiem do prawdziwego pojedynku emocji, uzupełnieniem do bogatego zestawu silnie polaryzowanych zależności między dwoma mężczyznami, którzy zostać mogą wrogami, przyjaciółmi, bliskimi lub obojętnymi sobie nawzajem ludźmi. Wydarzenia w domu Wyke’a są prostą konsekwencją braku tajemnic: panowie, choć nie poznali się wcześniej, wiedzą o sobie wszystko, znają swoje słabości i sekrety – i w każdej chwili mogą tę wiedzę wykorzystać. Tak rozpoczyna się gra, którą na długo zapamiętają i postacie, i widzowie.
Scenografia do „Sztuki” Yasminy Rezy w Korezie była przedsmakiem tego, co czeka publiczność przy „Pojedynku”. Dobrze znana przestrzeń sceny zmienia się nie do poznania, przeistaczając się w ekskluzywne i wielopoziomowe wnętrze domu pisarza. Za sprawą Anny Niemiry na ścianach pojawiają się wzory, półki z książkami, zasłony i draperie, podłogę pokrywa droga wykładzina złożona z białych i czarnych kwadratów. Z boku sceny schody prowadzą do szafy i drugiej kondygnacji willi, designerskie stoliki i krzesła nadają całości wymiaru niewymuszonej elegancji, jedynie kanapa, która sceniczną karierę zaczynała w „Dietrich i Leander”, a obecnie staje się świadkiem nie tylko łóżkowych scen w „Kryzysach albo historii miłosnej” Młodej Sceny Teatru Korez (lub służy widzom w foyer teatru), przypomina o korezowym wyposażeniu. Jest kominek i dobrze zaopatrzony barek. W „Pojedynku” królują drobiazgi – pomniejszych rekwizytów, które mają uwiarygodnić odważną fabułę i nietypową przestrzeń jest tu mnóstwo – aż zaczyna się tęsknić do ascetycznych rozwiązań z „2” czy „Scenariusza dla 3 aktorów”. Ale w końcu Andrew Wyke nie mógłby żyć i przebywać w surowym, pozbawionym luksusów wnętrzu. Barokowy niemal przepych ułatwia też prowadzenie samej opowieści i ukrycie przed wzrokiem odbiorców detali istotnych dla przebiegu kryminalnej opowieści.
W tak przygotowanym wnętrzu dwóch aktorów nie musiałoby nawet zbytnio starać się o przyciągnięcie uwagi publiki. Mirosław Neinert w pierwszym akcie może sobie pozwolić na spokój, pewność siebie i zblazowanie. Ma w końcu w każdej dziedzinie przewagę nad swoim rywalem. Władza, pieniądze, kochanka, piękny dom, sława, talent i zamiłowanie do gier logicznych – to wszystko sprawia, że Wyke jawi się jako zwycięzca. Neinert w podomce i bamboszkach prezentuje się iście po królewsku. Z czasem metamorfoza jego bohatera pozwala mu na uruchamianie czy ujawnianie innych cech charakteru i uczuć: poczucia humoru, nienawiści, strachu czy osamotnienia. Dyrektor Korezu jak zwykle do postaci dokłada trochę dobrze znanych widzom zachowań, ale widać, że pewnie czuje się w swojej, niełatwej przecież, roli. „Pojedynek” to jednak przede wszystkim genialny popis Artura Święsa, przechodzącego w spektaklu przez trzy fazy rozwoju. Najpierw radosny, lekko naiwny, szczęśliwie zakochany i onieśmielony obecnością Wyke’a, Milo Tindle – wystawiany na pośmiewisko – doznaje prawdziwej przemiany. Bez zdradzania fabuły powiedzieć można, że ten aktor w pełni udowadnia swój kunszt i przedstawia trzy zupełnie różne role, a w każdej jest przekonujący tak bardzo, że łatwo zapomnieć o jego pozascenicznej tożsamości. Choć przez sporą część przedstawienia ma bawić, nie przerysowuje swoich bohaterów, a bazuje na realizmie i celnych obserwacjach. W kameralnej przestrzeni Korezu z przyjemnością śledzić można także jego mimikę, mikrogesty, które zakotwiczają go w konkretnej postaci. Neinert przyzwyczaił swoich widzów do charyzmatycznych postaci i quasi-prywatnych przemian. Święs ma szansę podbić serca odbiorców i stać się kolejnym ulubieńcem korezowej publiczności – mimo że niekoniecznie to uwielbienie płynąć będzie wprost z fabuły. Dokonuje na scenie cudów – w pełni więc zasłużył na najwyższe uznanie.
Chociaż w gąszczu rekwizytów i dekoracji łatwo się zagubić, warto zwrócić uwagę na świet(l)ne efekty specjalne pomysłu Sergiusza Brożka: w całej sztuce nie ma zbyt wiele miejsca na reflektorowe popisy (chociaż smugi światła, które pomagają uwypuklić najważniejsze momenty relacji Wyke’a w drugim akcie to dowód na świetną współpracę i porozumienie Neinerta i Brożka), ale scena z oknem czy eksplozja to rozwiązania godne podziwu. Równie ładnie atmosferę podkreśla opracowanie muzyczne sztuki, autorstwa Reginy Gowarzewskiej-Griessgraber. Reżyser, Radek Dunaszewski, wybrał lekko filmowy sposób opowiadania: czasem aż chciałoby się zastosować najazd kamery na konkretny punkt sceny, obfitej w dosłowne rekwizyty i ulotne emocje.
Korez lubi spektakle słodko-gorzkie. W „Pojedynku” miejsca na śmiech jest sporo, na strach – równie wiele. Tyle że emocje budowane w oparciu o kryminalną intrygę da się przeżyć tylko raz… Na szczęście przyjemność płynąca z gry Neinerta i Święsa nie ulegnie osłabieniu przy powtórnym oglądaniu sztuki.
na scenie: Mirosław Neinert, Artur Święs,
reżyseria: Radek Dunaszewski,
opracowanie muzyczne: Regina Gowarzewska-Griessgraber,
scenografia: Anna Niemira,
reżyseria światła i dźwięku: Sergiusz Brożek,
realizacja światła: Sławomir Jastrzębski,
realizacja dźwięku: Sergiusz Brożek
Gra kryminalna
Nikt nie wie, dlaczego znany pisarz poczytnych kryminałów, Andrew Wyke, zaprosił do swojego domu ubogiego fryzjera, który bezskutecznie zabiega o bycie aktorem. Milo Tindle też nie ma pojęcia o przyczynach niespodziewanego zaproszenia, ale posłusznie stawia się w urządzonej z przepychem willi i próbuje udawać światowca. Spotkanie rozpoczęte szeregiem uprzejmości potoczy się jednak w nieprzewidzianym przez bohatera i widzów kierunku… Anthony Shaffer zapewnia tekst nasycony silnymi przeżyciami.
W repertuarze teatru Korez pojawił się kryminał utrzymany w stylu telewizyjnego Teatru Sensacji i pełen zaskakujących (a także mocno emocjonujących) zwrotów akcji. Misternie budowana intryga staje się w spektaklu tylko dodatkiem do prawdziwego pojedynku emocji, uzupełnieniem do bogatego zestawu silnie polaryzowanych zależności między dwoma mężczyznami, którzy zostać mogą wrogami, przyjaciółmi, bliskimi lub obojętnymi sobie nawzajem ludźmi. Wydarzenia w domu Wyke’a są prostą konsekwencją braku tajemnic: panowie, choć nie poznali się wcześniej, wiedzą o sobie wszystko, znają swoje słabości i sekrety – i w każdej chwili mogą tę wiedzę wykorzystać. Tak rozpoczyna się gra, którą na długo zapamiętają i postacie, i widzowie.
Scenografia do „Sztuki” Yasminy Rezy w Korezie była przedsmakiem tego, co czeka publiczność przy „Pojedynku”. Dobrze znana przestrzeń sceny zmienia się nie do poznania, przeistaczając się w ekskluzywne i wielopoziomowe wnętrze domu pisarza. Za sprawą Anny Niemiry na ścianach pojawiają się wzory, półki z książkami, zasłony i draperie, podłogę pokrywa droga wykładzina złożona z białych i czarnych kwadratów. Z boku sceny schody prowadzą do szafy i drugiej kondygnacji willi, designerskie stoliki i krzesła nadają całości wymiaru niewymuszonej elegancji, jedynie kanapa, która sceniczną karierę zaczynała w „Dietrich i Leander”, a obecnie staje się świadkiem nie tylko łóżkowych scen w „Kryzysach albo historii miłosnej” Młodej Sceny Teatru Korez (lub służy widzom w foyer teatru), przypomina o korezowym wyposażeniu. Jest kominek i dobrze zaopatrzony barek. W „Pojedynku” królują drobiazgi – pomniejszych rekwizytów, które mają uwiarygodnić odważną fabułę i nietypową przestrzeń jest tu mnóstwo – aż zaczyna się tęsknić do ascetycznych rozwiązań z „2” czy „Scenariusza dla 3 aktorów”. Ale w końcu Andrew Wyke nie mógłby żyć i przebywać w surowym, pozbawionym luksusów wnętrzu. Barokowy niemal przepych ułatwia też prowadzenie samej opowieści i ukrycie przed wzrokiem odbiorców detali istotnych dla przebiegu kryminalnej opowieści.
W tak przygotowanym wnętrzu dwóch aktorów nie musiałoby nawet zbytnio starać się o przyciągnięcie uwagi publiki. Mirosław Neinert w pierwszym akcie może sobie pozwolić na spokój, pewność siebie i zblazowanie. Ma w końcu w każdej dziedzinie przewagę nad swoim rywalem. Władza, pieniądze, kochanka, piękny dom, sława, talent i zamiłowanie do gier logicznych – to wszystko sprawia, że Wyke jawi się jako zwycięzca. Neinert w podomce i bamboszkach prezentuje się iście po królewsku. Z czasem metamorfoza jego bohatera pozwala mu na uruchamianie czy ujawnianie innych cech charakteru i uczuć: poczucia humoru, nienawiści, strachu czy osamotnienia. Dyrektor Korezu jak zwykle do postaci dokłada trochę dobrze znanych widzom zachowań, ale widać, że pewnie czuje się w swojej, niełatwej przecież, roli. „Pojedynek” to jednak przede wszystkim genialny popis Artura Święsa, przechodzącego w spektaklu przez trzy fazy rozwoju. Najpierw radosny, lekko naiwny, szczęśliwie zakochany i onieśmielony obecnością Wyke’a, Milo Tindle – wystawiany na pośmiewisko – doznaje prawdziwej przemiany. Bez zdradzania fabuły powiedzieć można, że ten aktor w pełni udowadnia swój kunszt i przedstawia trzy zupełnie różne role, a w każdej jest przekonujący tak bardzo, że łatwo zapomnieć o jego pozascenicznej tożsamości. Choć przez sporą część przedstawienia ma bawić, nie przerysowuje swoich bohaterów, a bazuje na realizmie i celnych obserwacjach. W kameralnej przestrzeni Korezu z przyjemnością śledzić można także jego mimikę, mikrogesty, które zakotwiczają go w konkretnej postaci. Neinert przyzwyczaił swoich widzów do charyzmatycznych postaci i quasi-prywatnych przemian. Święs ma szansę podbić serca odbiorców i stać się kolejnym ulubieńcem korezowej publiczności – mimo że niekoniecznie to uwielbienie płynąć będzie wprost z fabuły. Dokonuje na scenie cudów – w pełni więc zasłużył na najwyższe uznanie.
Chociaż w gąszczu rekwizytów i dekoracji łatwo się zagubić, warto zwrócić uwagę na świet(l)ne efekty specjalne pomysłu Sergiusza Brożka: w całej sztuce nie ma zbyt wiele miejsca na reflektorowe popisy (chociaż smugi światła, które pomagają uwypuklić najważniejsze momenty relacji Wyke’a w drugim akcie to dowód na świetną współpracę i porozumienie Neinerta i Brożka), ale scena z oknem czy eksplozja to rozwiązania godne podziwu. Równie ładnie atmosferę podkreśla opracowanie muzyczne sztuki, autorstwa Reginy Gowarzewskiej-Griessgraber. Reżyser, Radek Dunaszewski, wybrał lekko filmowy sposób opowiadania: czasem aż chciałoby się zastosować najazd kamery na konkretny punkt sceny, obfitej w dosłowne rekwizyty i ulotne emocje.
Korez lubi spektakle słodko-gorzkie. W „Pojedynku” miejsca na śmiech jest sporo, na strach – równie wiele. Tyle że emocje budowane w oparciu o kryminalną intrygę da się przeżyć tylko raz… Na szczęście przyjemność płynąca z gry Neinerta i Święsa nie ulegnie osłabieniu przy powtórnym oglądaniu sztuki.
środa, 26 października 2011
Ralf Toyka, Ferenc B. Regös, Heike Ossenkop: Uwaga, budowa! Jak się projektuje i buduje dom
Media Rodzina, Poznań 2011.
Tajemnice budowy
Budowanie domu to nie taka prosta sprawa. Dzieciom, które są zainteresowane takim procesem (są świadkami powstawania domu rodzinnego, lubią oglądać sprzęt, który na budowach się pojawia, albo zwyczajnie chciałyby się dowiedzieć, jak powstaje budowla, która nie jest złożona z klocków), mogą teraz zapoznać się z kolejnymi etapami prac i zrozumieć zajęcia członków kolejnych ekip. Historyjka edukacyjna „Uwaga, budowa!” rozpoczyna się w chwili, gdy na miejscu przyszłego domu stoi jeszcze stara stacja benzynowa. Mały Marek może śledzić to, co dzieje się z terenem: to jego rodzice będą stawiać dom, a jego wujek – architekt – zaprojektuje budynek i będzie pilnował robotników. Dodatkowo wujek sam mianuje się przewodnikiem Marka i obiecuje, że wszystko mu wytłumaczy,
W każdym małym rozdziale mieści się krótki opis wykonywanych czynności, pełny wyjaśnień, ale też przefiltrowanym przez perspektywę małego podekscytowanego chłopca, który co jakiś czas zwraca się do słuchaczy-rówieśników, zadaje im pytania, sam ocenia rozmaite pomysły dorosłych i podsyca emocje czytelników. Rozdziały są dobrze przygotowane i rzeczowe, można się z nich dowiedzieć wiele – z pewnością wystarczająco dużo, by móc odpowiadać na rozmaite dziecięce pytania. Ta publikacja jest jak filmik edukacyjny, tyle że wzbogacona została o autentyczny zachwyt malucha, zachwyt płynący ze zdziwienia.
Warstwie tekstowej towarzyszą duże ilustracje, pomysłowo zaplanowane. Na każdej lewej stronie mieści się tekst, legenda (opis najważniejszych partii z obrazka), drobny rysunek i niespodzianka dla dziecka. Na prawej stronie widzimy fragmenty dwóch domów, które niedługo będą sąsiadować z domem Marka – i przestrzeni między nimi. Ta przestrzeń jest najciekawsza, bo z każdą kartką się zmienia. Możemy obserwować nie tylko jak dom rośnie i jak przybywa w nim ważnych elementów, ale też jak zmienia się jego wnętrze – dzięki rozwijającym wyobraźnię rysunkom przekrojowym. Na kolejnych ilustracjach pojawiają się poza tym robotnicy przy pracy, sąsiedzi (w oknach lub swoich pokojach) i maszyny pracujące na budowie, będzie to zatem raj dla dzieci, które lubią przyglądać się podobnym wydarzeniom. Obrazki są realistyczne a nie bajkowe, pełne szczegółów i drobiazgów, których nie da się wychwycić szybkim rzutem oka na stronę.
Jest jeszcze niespodzianka – wszystkie lewe strony mają dodatkową zakładkę. Po jej odgięciu uwidaczniają się kolejne sekrety pracy, tym razem związane z wyglądem domu i urządzaniem wnętrz: podane są na przykład różne drzwi i okna (które dziecko musi połączyć w pasujące do siebie zestawy), rodzaje podłóg (związane z zagadką – na co można wejść w kaloszach, a na co – boso), etapy tworzenia ekologicznego dachu – trawnika i wiele, wiele innych. W ten sposób bez rozbijania tekstu podstawowego dziecko może dowiedzieć się znacznie więcej, niż by wymyśliło w zwykłych pytaniach.
Tajemnice budowy
Budowanie domu to nie taka prosta sprawa. Dzieciom, które są zainteresowane takim procesem (są świadkami powstawania domu rodzinnego, lubią oglądać sprzęt, który na budowach się pojawia, albo zwyczajnie chciałyby się dowiedzieć, jak powstaje budowla, która nie jest złożona z klocków), mogą teraz zapoznać się z kolejnymi etapami prac i zrozumieć zajęcia członków kolejnych ekip. Historyjka edukacyjna „Uwaga, budowa!” rozpoczyna się w chwili, gdy na miejscu przyszłego domu stoi jeszcze stara stacja benzynowa. Mały Marek może śledzić to, co dzieje się z terenem: to jego rodzice będą stawiać dom, a jego wujek – architekt – zaprojektuje budynek i będzie pilnował robotników. Dodatkowo wujek sam mianuje się przewodnikiem Marka i obiecuje, że wszystko mu wytłumaczy,
W każdym małym rozdziale mieści się krótki opis wykonywanych czynności, pełny wyjaśnień, ale też przefiltrowanym przez perspektywę małego podekscytowanego chłopca, który co jakiś czas zwraca się do słuchaczy-rówieśników, zadaje im pytania, sam ocenia rozmaite pomysły dorosłych i podsyca emocje czytelników. Rozdziały są dobrze przygotowane i rzeczowe, można się z nich dowiedzieć wiele – z pewnością wystarczająco dużo, by móc odpowiadać na rozmaite dziecięce pytania. Ta publikacja jest jak filmik edukacyjny, tyle że wzbogacona została o autentyczny zachwyt malucha, zachwyt płynący ze zdziwienia.
Warstwie tekstowej towarzyszą duże ilustracje, pomysłowo zaplanowane. Na każdej lewej stronie mieści się tekst, legenda (opis najważniejszych partii z obrazka), drobny rysunek i niespodzianka dla dziecka. Na prawej stronie widzimy fragmenty dwóch domów, które niedługo będą sąsiadować z domem Marka – i przestrzeni między nimi. Ta przestrzeń jest najciekawsza, bo z każdą kartką się zmienia. Możemy obserwować nie tylko jak dom rośnie i jak przybywa w nim ważnych elementów, ale też jak zmienia się jego wnętrze – dzięki rozwijającym wyobraźnię rysunkom przekrojowym. Na kolejnych ilustracjach pojawiają się poza tym robotnicy przy pracy, sąsiedzi (w oknach lub swoich pokojach) i maszyny pracujące na budowie, będzie to zatem raj dla dzieci, które lubią przyglądać się podobnym wydarzeniom. Obrazki są realistyczne a nie bajkowe, pełne szczegółów i drobiazgów, których nie da się wychwycić szybkim rzutem oka na stronę.
Jest jeszcze niespodzianka – wszystkie lewe strony mają dodatkową zakładkę. Po jej odgięciu uwidaczniają się kolejne sekrety pracy, tym razem związane z wyglądem domu i urządzaniem wnętrz: podane są na przykład różne drzwi i okna (które dziecko musi połączyć w pasujące do siebie zestawy), rodzaje podłóg (związane z zagadką – na co można wejść w kaloszach, a na co – boso), etapy tworzenia ekologicznego dachu – trawnika i wiele, wiele innych. W ten sposób bez rozbijania tekstu podstawowego dziecko może dowiedzieć się znacznie więcej, niż by wymyśliło w zwykłych pytaniach.
wtorek, 25 października 2011
Paulina Sołowianiuk: Ta piękna mitomanka
Iskry, Warszawa 2011.
Legenda
Ta, o której (i do której) Franciszek Fiszer powiedział, że jest fenomenalnie głupią kobietą, doczekała się arcyciekawej biografii: barwnej jak jej egzystencja, lekkiej jak podejście do życia i miłości. „Ta piękna mitomanka” Pauliny Sołowianiuk poświęcona Izabeli Czajce-Stachowicz to książka wolna od banału i schematów typowych dla standardowych biografii. Autorka tomu próbuje nadążyć za opowieściami bohaterki i pokazać prawdę o niej, lecz zamiast brutalnie niszczyć niekonsekwentnie budowaną legendę, próbuje tworzyć przypisy na marginesie cudzych poczynań. Pozwala Czajce-Stachowicz na zachowanie urzekającego wielu sposobu bycia, przenosząc rejestr faktów na drugi plan. Szkielet z rzeczywistych wydarzeń zostaje tu sprytnie zamaskowany przez odważne poczynania niebanalnej postaci. Książka o Izabeli Czajce-Stachowicz zamienia się w rejestr postępowań na przekór konwenansom, zdrowemu rozsądkowi i konserwatywnej opinii społecznej, co u jednych czytelników budzić będzie grozę, u drugich – zachwyt i podziw.
Paulina Sołowianiuk już na początku styka się z wyzwaniem dość poważnym, bo zamiast jednej daty urodzin bohaterki otrzymuje potencjalnych terminów kilka, mniej lub bardziej prawdopodobnych. Radzi sobie z tym dość dobrze, prezentując kolejne hipotezy i próby ich ocenienia – tak naprawdę przecież nie chodzi o metrykę, a o system konstruowania alternatywnego życiorysu. To rzeczywiście udane wprowadzenie do biografii. Potem robi się coraz ciekawiej – Sołowianiuk śledzi losy Czajki-Stachowicz, często odwołując się do jej własnych zapisków i wspomnień. Jednak przystankami w opowieści stają się częściej anegdoty i oryginalne decyzje bohaterki niż punkty obowiązkowe w zwykłej biografii, przełomowe dla każdego człowieka. Życie Izabeli Czajki-Stachowicz, postrzegane przez Sołowianiuk, nie daje się podporządkować gnuśnej normalności.
Tuwim, Iwaszkiewicz, Gałczyński i… Teofil Ociepka – to tylko kilku bohaterów opowieści o Czajce. „Piękna mitomanka” zapisała się w pamięci potomnych nie tyle wierszami (co do których część odbiorców wciąż ma wątpliwości – czy to grafomania czy przejaw geniuszu) czy tekstami autobiograficznymi, a zachowaniem – frywolnym, dalekim od spokoju i skromności. Czajka czarowała tych, których poznała, pod jej urokiem pozostawało wielu – i tę niezwykłość kobiety Paulinie Sołowianiuk udało się oddać w nieskrępowanym wymogami gatunku biograficznym tomie: wielka to zasługa autorki, że tę książkę czyta się bardzo dobrze. Oddawanie głosu Beli i jej przyjaciołom jest tu zawsze trafne, sensownie umotywowane i wnosi sporo do lektury.
Szkoda tylko – ale na to akurat nie można nic poradzić – że zabrakło przedwojennych zdjęć Izabeli Czajki (zdjęcia z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych prezentują kobietę już dojrzałą, dalej wprawdzie gorszącą opinię publiczną, ale już nie za sprawą skandali i romansów). Zamiast portretów nietuzinkowej damy pojawiają się znacznie częściej wizerunki jej znajomych. Za to fotografia, która trafiła na okładkę tomu, idealnie ilustruje całą historię o życiu i twórczości Czajki.
Niebanalne postacie nieczęsto mają szansę być opisane przez sprawnych biografistów, zdolnych w zajmujący sposób opowiedzieć o ich pogmatwanych losach. Izabela Czajka-Stachowicz miała szczęście, że jej egzystencję prezentuje właśnie Paulina Sołowianiuk – dzięki zgrabnemu i pomysłowemu stylowi lektura spodoba się także osobom, którym opisywana postać jest obojętna…
Legenda
Ta, o której (i do której) Franciszek Fiszer powiedział, że jest fenomenalnie głupią kobietą, doczekała się arcyciekawej biografii: barwnej jak jej egzystencja, lekkiej jak podejście do życia i miłości. „Ta piękna mitomanka” Pauliny Sołowianiuk poświęcona Izabeli Czajce-Stachowicz to książka wolna od banału i schematów typowych dla standardowych biografii. Autorka tomu próbuje nadążyć za opowieściami bohaterki i pokazać prawdę o niej, lecz zamiast brutalnie niszczyć niekonsekwentnie budowaną legendę, próbuje tworzyć przypisy na marginesie cudzych poczynań. Pozwala Czajce-Stachowicz na zachowanie urzekającego wielu sposobu bycia, przenosząc rejestr faktów na drugi plan. Szkielet z rzeczywistych wydarzeń zostaje tu sprytnie zamaskowany przez odważne poczynania niebanalnej postaci. Książka o Izabeli Czajce-Stachowicz zamienia się w rejestr postępowań na przekór konwenansom, zdrowemu rozsądkowi i konserwatywnej opinii społecznej, co u jednych czytelników budzić będzie grozę, u drugich – zachwyt i podziw.
Paulina Sołowianiuk już na początku styka się z wyzwaniem dość poważnym, bo zamiast jednej daty urodzin bohaterki otrzymuje potencjalnych terminów kilka, mniej lub bardziej prawdopodobnych. Radzi sobie z tym dość dobrze, prezentując kolejne hipotezy i próby ich ocenienia – tak naprawdę przecież nie chodzi o metrykę, a o system konstruowania alternatywnego życiorysu. To rzeczywiście udane wprowadzenie do biografii. Potem robi się coraz ciekawiej – Sołowianiuk śledzi losy Czajki-Stachowicz, często odwołując się do jej własnych zapisków i wspomnień. Jednak przystankami w opowieści stają się częściej anegdoty i oryginalne decyzje bohaterki niż punkty obowiązkowe w zwykłej biografii, przełomowe dla każdego człowieka. Życie Izabeli Czajki-Stachowicz, postrzegane przez Sołowianiuk, nie daje się podporządkować gnuśnej normalności.
Tuwim, Iwaszkiewicz, Gałczyński i… Teofil Ociepka – to tylko kilku bohaterów opowieści o Czajce. „Piękna mitomanka” zapisała się w pamięci potomnych nie tyle wierszami (co do których część odbiorców wciąż ma wątpliwości – czy to grafomania czy przejaw geniuszu) czy tekstami autobiograficznymi, a zachowaniem – frywolnym, dalekim od spokoju i skromności. Czajka czarowała tych, których poznała, pod jej urokiem pozostawało wielu – i tę niezwykłość kobiety Paulinie Sołowianiuk udało się oddać w nieskrępowanym wymogami gatunku biograficznym tomie: wielka to zasługa autorki, że tę książkę czyta się bardzo dobrze. Oddawanie głosu Beli i jej przyjaciołom jest tu zawsze trafne, sensownie umotywowane i wnosi sporo do lektury.
Szkoda tylko – ale na to akurat nie można nic poradzić – że zabrakło przedwojennych zdjęć Izabeli Czajki (zdjęcia z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych prezentują kobietę już dojrzałą, dalej wprawdzie gorszącą opinię publiczną, ale już nie za sprawą skandali i romansów). Zamiast portretów nietuzinkowej damy pojawiają się znacznie częściej wizerunki jej znajomych. Za to fotografia, która trafiła na okładkę tomu, idealnie ilustruje całą historię o życiu i twórczości Czajki.
Niebanalne postacie nieczęsto mają szansę być opisane przez sprawnych biografistów, zdolnych w zajmujący sposób opowiedzieć o ich pogmatwanych losach. Izabela Czajka-Stachowicz miała szczęście, że jej egzystencję prezentuje właśnie Paulina Sołowianiuk – dzięki zgrabnemu i pomysłowemu stylowi lektura spodoba się także osobom, którym opisywana postać jest obojętna…
poniedziałek, 24 października 2011
Izabela Szolc: Strzeż się psa. Psi kryminał
Oficynka, Gdańsk 2011.
Pieskie życie
Nie przekonała mnie Izabela Szolc swoim „psim kryminałem”, krótką historią z dreszczykiem, opowiedzianą z perspektywy bloodhounda Ala. Nie przekonała za sprawą poszarpanej i niewygodnej w lekturze narracji oraz próby uratowania oklepanego pomysłu oddania głosu zwierzęciu przez nasycenie tekstu intertekstualnymi i erudycyjnymi popisami, od czasu do czasu przetykanymi jeszcze opowieścią o seksualnych podbojach właścicielki Ala. Niby jest tu wszystko, co pozwoli autorce zyskać rozgłos i uznanie czytelników – a jednak książka wydaje się słaba i nie wciąga. Nawet fakt, że tantiemy z niej przeznaczyła Szolc na fundację chroniącą prawa zwierząt nie ratuje całości.
Al, wyszczekany bohater-narrator, jest psim arystokratą. Szlachetnie urodzony, przewyższa okoliczne psy inteligencją i nie wiadomo skąd wziętym oczytaniem, lubi w rozmowy wtrącać łacińskie zwroty (które oczywiście natychmiast musi tłumaczyć – jednak o ile to rozwiązanie rodzinę Borejków w Jeżycjadzie wyróżniało pozytywnie, tu okazuje się raczej męczącym i nieuzasadnionym zabiegiem). Mający wysokie poczucie własnej wartości – czy po prostu zarozumiały – czworonóg komentuje zachowanie swojej pani i jej kolejnych kochanków, którzy zwykle spychają psa na niższą pozycję w domu. Nic dziwnego, że Al odnosi się do ich poczynań z rosnącą złośliwością. Tymczasem w psim świecie dzieje się coś niedobrego: kolejne zwierzęta są brutalnie zabijane. Nie wiadomo, kto i dlaczego wykazuje się taką agresją w stosunku do psów – te chcą jednak, dla własnego bezpieczeństwa, wykryć sprawcę zbrodni. Trudne to zadanie, skoro trop co chwilę się urywa, a uwagę bohaterów zaprzątają inne sprawy – aż do następnej zbrodni. Co zastanawiające: ludzie nie interesują się dziwnymi wypadkami, jakby żyli w innym świecie. Psy a to, a zwłaszcza wszechstronnie wykształcony Al, orientują się doskonale w związkach literatury, filmu i ogólnie – kultury właściwej ich panom.
„Książka ta jest hołdem złożonym przez nią [Izabelę Szolc] psiej inteligencji” – głosi informacja na okładce. Jednak zamiast literackiego obrazu psiej inteligencji uzyskujemy wizerunek ludzkiego mądrali o dość intrygującym sposobie bycia. Erudycyjne popisy psa rozbijają tok narracji: owszem, mogą stanowić intelektualne wyzwanie, ale jednocześnie sprawiają, że akcja nie jest relacjonowana płynnie, a – nieprzyjemnymi i niepożądanymi w literaturze rozrywkowej skokami. Przesada nigdy nie jest dobra, natomiast Szolc sprawia tu wrażenie, jakby nie znała umiaru: średnio co drugie zdanie pojawia się intertekstualny wtręt, który ma się nijak do fabuły i do sedna historii, gubionego w gąszczu skojarzeń. To może wielu odbiorców zniechęcić. Fakt, że Szolc tym samym odchodzi od roztkliwiania się, tak typowego w opowiadaniu o mądrości zwierząt – ale popada za to w drugą skrajność i wyposażając swojego psiego bohatera w nadludzką niemal wiedzę oraz inteligencję, zatraca pierwiastek zwierzęcy. Zamiast ciepłej i zabawnej powieści pojawia się książka przegadana, z zatraconym potencjałem rozrywkowym. Zresztą z nawiązaniami do literatury i filmu gryzą się złośliwe komentarze, ingerujące w sferę seksualności Laury – jakby Szolc nie wiedziała, na którą postawę ostatecznie się zdecydować.
Autorka uniknęła banału, lecz uciekając przed literackimi schematami, wpadła w pułapkę przerysowania.
Pieskie życie
Nie przekonała mnie Izabela Szolc swoim „psim kryminałem”, krótką historią z dreszczykiem, opowiedzianą z perspektywy bloodhounda Ala. Nie przekonała za sprawą poszarpanej i niewygodnej w lekturze narracji oraz próby uratowania oklepanego pomysłu oddania głosu zwierzęciu przez nasycenie tekstu intertekstualnymi i erudycyjnymi popisami, od czasu do czasu przetykanymi jeszcze opowieścią o seksualnych podbojach właścicielki Ala. Niby jest tu wszystko, co pozwoli autorce zyskać rozgłos i uznanie czytelników – a jednak książka wydaje się słaba i nie wciąga. Nawet fakt, że tantiemy z niej przeznaczyła Szolc na fundację chroniącą prawa zwierząt nie ratuje całości.
Al, wyszczekany bohater-narrator, jest psim arystokratą. Szlachetnie urodzony, przewyższa okoliczne psy inteligencją i nie wiadomo skąd wziętym oczytaniem, lubi w rozmowy wtrącać łacińskie zwroty (które oczywiście natychmiast musi tłumaczyć – jednak o ile to rozwiązanie rodzinę Borejków w Jeżycjadzie wyróżniało pozytywnie, tu okazuje się raczej męczącym i nieuzasadnionym zabiegiem). Mający wysokie poczucie własnej wartości – czy po prostu zarozumiały – czworonóg komentuje zachowanie swojej pani i jej kolejnych kochanków, którzy zwykle spychają psa na niższą pozycję w domu. Nic dziwnego, że Al odnosi się do ich poczynań z rosnącą złośliwością. Tymczasem w psim świecie dzieje się coś niedobrego: kolejne zwierzęta są brutalnie zabijane. Nie wiadomo, kto i dlaczego wykazuje się taką agresją w stosunku do psów – te chcą jednak, dla własnego bezpieczeństwa, wykryć sprawcę zbrodni. Trudne to zadanie, skoro trop co chwilę się urywa, a uwagę bohaterów zaprzątają inne sprawy – aż do następnej zbrodni. Co zastanawiające: ludzie nie interesują się dziwnymi wypadkami, jakby żyli w innym świecie. Psy a to, a zwłaszcza wszechstronnie wykształcony Al, orientują się doskonale w związkach literatury, filmu i ogólnie – kultury właściwej ich panom.
„Książka ta jest hołdem złożonym przez nią [Izabelę Szolc] psiej inteligencji” – głosi informacja na okładce. Jednak zamiast literackiego obrazu psiej inteligencji uzyskujemy wizerunek ludzkiego mądrali o dość intrygującym sposobie bycia. Erudycyjne popisy psa rozbijają tok narracji: owszem, mogą stanowić intelektualne wyzwanie, ale jednocześnie sprawiają, że akcja nie jest relacjonowana płynnie, a – nieprzyjemnymi i niepożądanymi w literaturze rozrywkowej skokami. Przesada nigdy nie jest dobra, natomiast Szolc sprawia tu wrażenie, jakby nie znała umiaru: średnio co drugie zdanie pojawia się intertekstualny wtręt, który ma się nijak do fabuły i do sedna historii, gubionego w gąszczu skojarzeń. To może wielu odbiorców zniechęcić. Fakt, że Szolc tym samym odchodzi od roztkliwiania się, tak typowego w opowiadaniu o mądrości zwierząt – ale popada za to w drugą skrajność i wyposażając swojego psiego bohatera w nadludzką niemal wiedzę oraz inteligencję, zatraca pierwiastek zwierzęcy. Zamiast ciepłej i zabawnej powieści pojawia się książka przegadana, z zatraconym potencjałem rozrywkowym. Zresztą z nawiązaniami do literatury i filmu gryzą się złośliwe komentarze, ingerujące w sferę seksualności Laury – jakby Szolc nie wiedziała, na którą postawę ostatecznie się zdecydować.
Autorka uniknęła banału, lecz uciekając przed literackimi schematami, wpadła w pułapkę przerysowania.
niedziela, 23 października 2011
Iwona Chmielewska: Pamiętnik Blumki
Media Rodzina, Poznań 2011.
Dla pamięci
W Domu Sierot prowadzonym przez doktora Korczaka mieszka dwieście dzieci, wśród nich Blumka, która opisuje w pamiętniku swoich kolegów i zasady, wpajane wychowankom przez niezwykłego opiekuna. Nie ma jeszcze widma drugiej wojny światowej, kolegów Blumki zaprzątają ich własne drobne dramaty i wyczyny – pięcioletni chłopiec pomaga nosić węgiel w nocniku, zawsze głodny Zygmuś za wypłatę kupuje rybę i wypuszcza ją na wolność. Niektóre dzieci są bardzo utalentowane – potrafią pięknie opowiadać historie, szyć czy robić szuflady z drewna – inne przysparzają trochę kłopotów, bywają kłótliwe i agresywne. Wszystkie są wyjątkowe, a właściwie to Blumka pokazuje ich najważniejsze, wyróżniające je cechy. Po tej prezentacji przechodzi do przytaczania najważniejszych poglądów, wpajanych dzieciom przez doktora Korczaka – prostych prawd, o których wciąż trzeba przypominać. Przywołuje też porządki zaprowadzane w Domu Sierot, by jak najpełniej opowiedzieć o niezwykłości doktora Korczaka.
Iwona Chmielewska w tej delikatnej materii, jaką jest opowiadanie dzieciom o sprawach niełatwych, porusza się z lekkością i wprawą. Buduje maleńkie, ale treściwe akapity o charakterze relacji a nie komentarza. W kilku zdaniach przedstawia najważniejsze fakty i celnie odmalowuje portrety Korczaka i dzieci. Jest precyzyjna, oszczędna w słowach i wykazuje się umiejętnością wyłuskiwania tego, co najistotniejsze, wzruszające lub wstrząsające – i to nie tylko dla małych czytelników, ale nawet dla dorosłych odbiorców. Przez ciągłe odwołania do autorytetu doktora Korczaka Bluma nie może być posądzona o zarozumialstwo czy wymądrzanie się – jest tylko medium, przekazującym informacje. Jej lekko naiwny, dziecięcy styl opowiadania (po raz kolejny brawa dla Iwony Chmielewskiej) doskonale uwypukla to, co trzeba podkreślić, nadaje emocji pozornie beznamiętnemu opisowi. Oczywiście dodatkowym elementem ubarwiającym książkę jest fakt, że dotyczy ona nieistniejącego już świata, prezentuje ludzi, którzy wkrótce zginą – tej świadomości przyszłego kresu w tomie nie ma, będzie za to naddany w lekturze.
Opracowanie graficzne autorki zwraca uwagę swoim kunsztem i pomysłowością. Twarze, dłonie i nogi bohaterów są rysowane na szarym tle. Do tego dochodzą kolorowe ubrania – wycinanki z wzorzystych płaszczyzn i rzecz najciekawsza – fragmenty liniowanego papieru, ważne w uwiarygodnieniu sytuacji na obrazkach. Papier w linie bywa oknami Domu Sierot, pościelą, garnkami, deskami, drabiną czy sznurkiem do wieszania bielizny, kaloryferem i wodą spod prysznica. Wygląda to tak, jakby świat zachowany w pamiętniku małej dziewczynki odżywał dzięki zapisanym stronom, jakby bez pamiętnika Blumki nie mogły ocaleć uchwycone przez dziewczynkę szczegóły. Nie ma wątpliwości, które kształty zostały wycięte z papieru w linie – a przecież przy oglądaniu rysunków nietrudno zapomnieć o tym nietypowym pomyśle, to chyba największy – obok chwytliwej metafory – sukces Chmielewskiej. Świetnie wstrzeliła się ona obrazkami w treść książki, w okrucieństwo historii (tom przywodzi na myśl karty poszarzałe ze starości, jest pozbawiony żywych i niezłamanych barw, samymi ilustracjami odnosi do przeszłości, niemożliwej do przywrócenia.
Dla pamięci
W Domu Sierot prowadzonym przez doktora Korczaka mieszka dwieście dzieci, wśród nich Blumka, która opisuje w pamiętniku swoich kolegów i zasady, wpajane wychowankom przez niezwykłego opiekuna. Nie ma jeszcze widma drugiej wojny światowej, kolegów Blumki zaprzątają ich własne drobne dramaty i wyczyny – pięcioletni chłopiec pomaga nosić węgiel w nocniku, zawsze głodny Zygmuś za wypłatę kupuje rybę i wypuszcza ją na wolność. Niektóre dzieci są bardzo utalentowane – potrafią pięknie opowiadać historie, szyć czy robić szuflady z drewna – inne przysparzają trochę kłopotów, bywają kłótliwe i agresywne. Wszystkie są wyjątkowe, a właściwie to Blumka pokazuje ich najważniejsze, wyróżniające je cechy. Po tej prezentacji przechodzi do przytaczania najważniejszych poglądów, wpajanych dzieciom przez doktora Korczaka – prostych prawd, o których wciąż trzeba przypominać. Przywołuje też porządki zaprowadzane w Domu Sierot, by jak najpełniej opowiedzieć o niezwykłości doktora Korczaka.
Iwona Chmielewska w tej delikatnej materii, jaką jest opowiadanie dzieciom o sprawach niełatwych, porusza się z lekkością i wprawą. Buduje maleńkie, ale treściwe akapity o charakterze relacji a nie komentarza. W kilku zdaniach przedstawia najważniejsze fakty i celnie odmalowuje portrety Korczaka i dzieci. Jest precyzyjna, oszczędna w słowach i wykazuje się umiejętnością wyłuskiwania tego, co najistotniejsze, wzruszające lub wstrząsające – i to nie tylko dla małych czytelników, ale nawet dla dorosłych odbiorców. Przez ciągłe odwołania do autorytetu doktora Korczaka Bluma nie może być posądzona o zarozumialstwo czy wymądrzanie się – jest tylko medium, przekazującym informacje. Jej lekko naiwny, dziecięcy styl opowiadania (po raz kolejny brawa dla Iwony Chmielewskiej) doskonale uwypukla to, co trzeba podkreślić, nadaje emocji pozornie beznamiętnemu opisowi. Oczywiście dodatkowym elementem ubarwiającym książkę jest fakt, że dotyczy ona nieistniejącego już świata, prezentuje ludzi, którzy wkrótce zginą – tej świadomości przyszłego kresu w tomie nie ma, będzie za to naddany w lekturze.
Opracowanie graficzne autorki zwraca uwagę swoim kunsztem i pomysłowością. Twarze, dłonie i nogi bohaterów są rysowane na szarym tle. Do tego dochodzą kolorowe ubrania – wycinanki z wzorzystych płaszczyzn i rzecz najciekawsza – fragmenty liniowanego papieru, ważne w uwiarygodnieniu sytuacji na obrazkach. Papier w linie bywa oknami Domu Sierot, pościelą, garnkami, deskami, drabiną czy sznurkiem do wieszania bielizny, kaloryferem i wodą spod prysznica. Wygląda to tak, jakby świat zachowany w pamiętniku małej dziewczynki odżywał dzięki zapisanym stronom, jakby bez pamiętnika Blumki nie mogły ocaleć uchwycone przez dziewczynkę szczegóły. Nie ma wątpliwości, które kształty zostały wycięte z papieru w linie – a przecież przy oglądaniu rysunków nietrudno zapomnieć o tym nietypowym pomyśle, to chyba największy – obok chwytliwej metafory – sukces Chmielewskiej. Świetnie wstrzeliła się ona obrazkami w treść książki, w okrucieństwo historii (tom przywodzi na myśl karty poszarzałe ze starości, jest pozbawiony żywych i niezłamanych barw, samymi ilustracjami odnosi do przeszłości, niemożliwej do przywrócenia.
sobota, 22 października 2011
Claudia Croos-Müller: Głowa do góry! Krótki podręcznik przetrwania. Natychmiastowa pomoc w stresie, złości i innych załamaniach nastroju
Media Rodzina, Poznań 2011.
Recepta na uśmiech
Co zrobić, żeby nie dać się przygnębieniu? Jak pokonać stres i odpędzić zły nastrój? Kto odkryje skuteczny i niezawodny środek na pokonanie niechcianych emocji, ten zapisze się na stałe we wdzięcznej pamięci potomnych. Na razie jednak trzeba się zadowalać drobiazgami, które wprawdzie nie sprawią cudownego zniknięcia wszelkich kłopotów i trosk, ale mogą przynieść chwilę odprężenia i dystansu do zatruwających życie wydarzeń. Kluczem do ich skuteczności będzie wiara w uzdrawiającą moc. Claudia Croos-Müller szuka najtańszych i ogólnodostępnych metod na zachowanie dobrego nastroju mimo wszystko i wychodzi od powiedzenia „głowa do góry”, które czyni jednym z zaleceń. W niewielkiej i pełnej zabawnych ilustracji książeczce przedstawia dwanaście ćwiczeń, które poprawiają humor, a nie wymagają czasu, sił i pieniędzy: wszystkie podpowiedzi są równie proste co tytułowe „głowa do góry” – i zadziwiająco skuteczne, pod warunkiem, że da się autorce szansę i spróbuje zastosować do jej wskazówek.
A autorka nie szczędzi starań, by uzmysłowić odbiorcom, jak ważne jest słuchanie i wcielanie w życie jej uwag. Poza siłą perswazji wykorzystuje też elementy nauki, tłumacząc, dlaczego dane zachowanie pomaga i na co najlepiej działa. Przywołuje antywzorce kolejnych postaw i związane z nimi uczucia (w to niektórym nawet łatwiej będzie uwierzyć niż w wersję optymistyczną). Opowiada, co daje stosowanie się do jej pomysłów, więc i – jakie korzyści można odnieść bez nakładu pracy. Przy czytaniu brzmi to raczej mało wiarygodnie (stąd też próby opisywania emocji i szukanie zalet kolejnych rozwiązań) – efekty odnosi się dopiero po wcieleniu w życie podpowiedzi z tej książeczki. Stąd też u autorki spory entuzjazm do opisywanych wydarzeń i próba zarażenia tym entuzjazmem czytelników – w tekście daje się bez trudu zauważyć optymizm i wiarę w tkwiące w ćwiczeniach pokłady energii.
W zachowaniu dobrego humoru pomoże odbiorcom również warstwa graficzna – zadowolona z siebie owca Wiktoria ochoczo prezentuje kolejne proste zachowania dla czytelników i doskonałe rezultaty działania: zabawna bohaterka idealnie pasuje do optymistycznych treści zawartych w tomiku. Z kolei kiedy Wiktoria przedstawia niewłaściwe postawy, jest pozbawiona kolorów, przygaszona i smutna. W narracji prezentującej porady pojawia się mnóstwo entuzjazmu i energii, podobnie jak w perswazyjnym wyjaśnieniu – trudno więc pozostać sceptykiem wobec poruszanych tu tematów. Wszystko zostało zatem w tym niewielkim tomiku zaplanowane tak, by wpływać na odbiorców i umożliwić im pokonanie stresu czy złego humoru. Nastrój poprawia w końcu nawet samo przyglądanie się bohaterce: Kai Pannen dobrze wyczuł, jak oddać emocje, by nie tylko owca Wiktoria wyglądała przekonująco, ale też by czytelnicy zarazili się uśmiechem od samego patrzenia na nią.
„Głowa do góry” to poradnik, który udaje książeczkę dla dzieci i encyklopedię zdrowia jednocześnie. Dowcipny, pomysłowo skonstruowany i, co najważniejsze, często skuteczny, przypomina o rzeczach, które każdy bez wysiłku może zrobić dla odpędzenia ponurych myśli.
Recepta na uśmiech
Co zrobić, żeby nie dać się przygnębieniu? Jak pokonać stres i odpędzić zły nastrój? Kto odkryje skuteczny i niezawodny środek na pokonanie niechcianych emocji, ten zapisze się na stałe we wdzięcznej pamięci potomnych. Na razie jednak trzeba się zadowalać drobiazgami, które wprawdzie nie sprawią cudownego zniknięcia wszelkich kłopotów i trosk, ale mogą przynieść chwilę odprężenia i dystansu do zatruwających życie wydarzeń. Kluczem do ich skuteczności będzie wiara w uzdrawiającą moc. Claudia Croos-Müller szuka najtańszych i ogólnodostępnych metod na zachowanie dobrego nastroju mimo wszystko i wychodzi od powiedzenia „głowa do góry”, które czyni jednym z zaleceń. W niewielkiej i pełnej zabawnych ilustracji książeczce przedstawia dwanaście ćwiczeń, które poprawiają humor, a nie wymagają czasu, sił i pieniędzy: wszystkie podpowiedzi są równie proste co tytułowe „głowa do góry” – i zadziwiająco skuteczne, pod warunkiem, że da się autorce szansę i spróbuje zastosować do jej wskazówek.
A autorka nie szczędzi starań, by uzmysłowić odbiorcom, jak ważne jest słuchanie i wcielanie w życie jej uwag. Poza siłą perswazji wykorzystuje też elementy nauki, tłumacząc, dlaczego dane zachowanie pomaga i na co najlepiej działa. Przywołuje antywzorce kolejnych postaw i związane z nimi uczucia (w to niektórym nawet łatwiej będzie uwierzyć niż w wersję optymistyczną). Opowiada, co daje stosowanie się do jej pomysłów, więc i – jakie korzyści można odnieść bez nakładu pracy. Przy czytaniu brzmi to raczej mało wiarygodnie (stąd też próby opisywania emocji i szukanie zalet kolejnych rozwiązań) – efekty odnosi się dopiero po wcieleniu w życie podpowiedzi z tej książeczki. Stąd też u autorki spory entuzjazm do opisywanych wydarzeń i próba zarażenia tym entuzjazmem czytelników – w tekście daje się bez trudu zauważyć optymizm i wiarę w tkwiące w ćwiczeniach pokłady energii.
W zachowaniu dobrego humoru pomoże odbiorcom również warstwa graficzna – zadowolona z siebie owca Wiktoria ochoczo prezentuje kolejne proste zachowania dla czytelników i doskonałe rezultaty działania: zabawna bohaterka idealnie pasuje do optymistycznych treści zawartych w tomiku. Z kolei kiedy Wiktoria przedstawia niewłaściwe postawy, jest pozbawiona kolorów, przygaszona i smutna. W narracji prezentującej porady pojawia się mnóstwo entuzjazmu i energii, podobnie jak w perswazyjnym wyjaśnieniu – trudno więc pozostać sceptykiem wobec poruszanych tu tematów. Wszystko zostało zatem w tym niewielkim tomiku zaplanowane tak, by wpływać na odbiorców i umożliwić im pokonanie stresu czy złego humoru. Nastrój poprawia w końcu nawet samo przyglądanie się bohaterce: Kai Pannen dobrze wyczuł, jak oddać emocje, by nie tylko owca Wiktoria wyglądała przekonująco, ale też by czytelnicy zarazili się uśmiechem od samego patrzenia na nią.
„Głowa do góry” to poradnik, który udaje książeczkę dla dzieci i encyklopedię zdrowia jednocześnie. Dowcipny, pomysłowo skonstruowany i, co najważniejsze, często skuteczny, przypomina o rzeczach, które każdy bez wysiłku może zrobić dla odpędzenia ponurych myśli.
piątek, 21 października 2011
Agnieszka Marciniuk: Sad
Zysk i S-ka, Poznań 2011
Rytm życia
W „Sadzie” Agnieszki Marciniuk czas się zatrzymuje, w dodatku na ponad czterysta stron. Przez długie rozdziały nie dzieje się właściwie nic, aż do chwili, w której czytelnik niepostrzeżenie daje się uwieść sennej opowieści – i znajduje w niej nieoczekiwanie spokój i ukojenie, tak odległe od codziennego pośpiechu. I wtedy zwykłe rozmowy członków rodziny i pracowników, którzy zrywają wiśnie w sadzie, zaczynają cieszyć i relaksować. A intryga? To można znaleźć gdzie indziej. Powieść Agnieszki Marciniuk jest specyficzna, trochę naiwna, miejscami przegadana. Wydaje się, że stanowi zapis rzeczywistych sytuacji pozbawionych literackiego opracowania: autorka opisuje sytuacje na wsi dzień po dniu, przytacza kolejne rozmowy i spojrzenia, dylematy i sympatie, nie zdradzając niczym finał€, który wprowadzi leciutkie ożywienie do idyllicznego miniświata.
Do Reginy i Mateusza przyjeżdżają na wakacje wnuczki – dorosłe kobiety, którym życie różnie się ułożyło. Wszystkie pomagają w sadzie i komentują zachowanie najbardziej kapryśnej z bohaterek, malarki Flory. Za wnuczkami przybywają mężczyźni. Powoli zaczynają się rysować skomplikowane relacje między przybyszami, nie każdy może dostać to, czego chce. Stary sad jest świadkiem wielu pięknych chwil, ale też i licznych rozterek. Nad wszystkim Regina czuwa dyskretnie i bez chęci wpływania na decyzje bliskich. Aż dziwne, że nie reaguje despotycznie – jest w końcu traktowana niemal jak bogini, postać, dzięki której rodzina może przezwyciężać kolejne trudności. Regina jest jednak zajęta przygotowywaniem jubileuszu. Na siedemdziesiąte urodziny zaplanowała sobie bowiem uroczyste przyjęci. I tak upływają kolejne dni: młodzi grawitują ku sobie, pracują w sadzie i rozmawiają, Regina przygląda się wszystkiemu z dystansu. Bardzo długo nic się nie zmienia, ale kiedy już drgnie, zniknie wrażenie sielanki.
Marciniuk pisała swoją książkę trochę wpatrzona w Elizę Orzeszkową, gloryfikując cykl przyrody, wyznaczany przez naturę rytm życia. Z dala od codziennego zabiegania, kłopotów z pracą czy studiami, bohaterowie mogą zażywać dawno niespotykanej wolności, bo nawet harówka przy wiśniach staje się dla nich miłym wytchnieniem. Liczą się tylko podstawowe potrzeby i ich zaspokajanie, a jedynym nałogiem przeniesionym z wielkiego świata okazuje się palenie papierosów. Autorka koncentruje się na związkach postaci i na sekrecie z przeszłości – bo każdy rozdział prowadzony konsekwentnie od świtu do nocy, kończy migawką z czasów młodości Reginy i Mateusza (dla niepoznaki przemianowanych na Ginę i Matiego): tu jedynie wprowadza element niepokoju, a nawet burzliwe wydarzenia. Ale i w tej kwestii jest autorka konsekwentna: cały czas spowalnia akcję.
W „Sadzie” jedynym – przez długie partie tomu – elementem, który ma zachęcić odbiorców do lektury, jest obraz uczuć bohaterek. Jednak monotonny rytm powieści w końcu zaczyna urzekać i mimo wszystko kusić – bo w końcu Agnieszka Marciniuk nie obiecuje książki dynamicznej i pełnej akcji, a swoim pomysłem wypełnia lukę w literaturze rozrywkowej. Po rezygnacji z oczekiwania na żywą fabułę „Sad” zaczyna się podobać – jako źródło świętego prawie spokoju.
Rytm życia
W „Sadzie” Agnieszki Marciniuk czas się zatrzymuje, w dodatku na ponad czterysta stron. Przez długie rozdziały nie dzieje się właściwie nic, aż do chwili, w której czytelnik niepostrzeżenie daje się uwieść sennej opowieści – i znajduje w niej nieoczekiwanie spokój i ukojenie, tak odległe od codziennego pośpiechu. I wtedy zwykłe rozmowy członków rodziny i pracowników, którzy zrywają wiśnie w sadzie, zaczynają cieszyć i relaksować. A intryga? To można znaleźć gdzie indziej. Powieść Agnieszki Marciniuk jest specyficzna, trochę naiwna, miejscami przegadana. Wydaje się, że stanowi zapis rzeczywistych sytuacji pozbawionych literackiego opracowania: autorka opisuje sytuacje na wsi dzień po dniu, przytacza kolejne rozmowy i spojrzenia, dylematy i sympatie, nie zdradzając niczym finał€, który wprowadzi leciutkie ożywienie do idyllicznego miniświata.
Do Reginy i Mateusza przyjeżdżają na wakacje wnuczki – dorosłe kobiety, którym życie różnie się ułożyło. Wszystkie pomagają w sadzie i komentują zachowanie najbardziej kapryśnej z bohaterek, malarki Flory. Za wnuczkami przybywają mężczyźni. Powoli zaczynają się rysować skomplikowane relacje między przybyszami, nie każdy może dostać to, czego chce. Stary sad jest świadkiem wielu pięknych chwil, ale też i licznych rozterek. Nad wszystkim Regina czuwa dyskretnie i bez chęci wpływania na decyzje bliskich. Aż dziwne, że nie reaguje despotycznie – jest w końcu traktowana niemal jak bogini, postać, dzięki której rodzina może przezwyciężać kolejne trudności. Regina jest jednak zajęta przygotowywaniem jubileuszu. Na siedemdziesiąte urodziny zaplanowała sobie bowiem uroczyste przyjęci. I tak upływają kolejne dni: młodzi grawitują ku sobie, pracują w sadzie i rozmawiają, Regina przygląda się wszystkiemu z dystansu. Bardzo długo nic się nie zmienia, ale kiedy już drgnie, zniknie wrażenie sielanki.
Marciniuk pisała swoją książkę trochę wpatrzona w Elizę Orzeszkową, gloryfikując cykl przyrody, wyznaczany przez naturę rytm życia. Z dala od codziennego zabiegania, kłopotów z pracą czy studiami, bohaterowie mogą zażywać dawno niespotykanej wolności, bo nawet harówka przy wiśniach staje się dla nich miłym wytchnieniem. Liczą się tylko podstawowe potrzeby i ich zaspokajanie, a jedynym nałogiem przeniesionym z wielkiego świata okazuje się palenie papierosów. Autorka koncentruje się na związkach postaci i na sekrecie z przeszłości – bo każdy rozdział prowadzony konsekwentnie od świtu do nocy, kończy migawką z czasów młodości Reginy i Mateusza (dla niepoznaki przemianowanych na Ginę i Matiego): tu jedynie wprowadza element niepokoju, a nawet burzliwe wydarzenia. Ale i w tej kwestii jest autorka konsekwentna: cały czas spowalnia akcję.
W „Sadzie” jedynym – przez długie partie tomu – elementem, który ma zachęcić odbiorców do lektury, jest obraz uczuć bohaterek. Jednak monotonny rytm powieści w końcu zaczyna urzekać i mimo wszystko kusić – bo w końcu Agnieszka Marciniuk nie obiecuje książki dynamicznej i pełnej akcji, a swoim pomysłem wypełnia lukę w literaturze rozrywkowej. Po rezygnacji z oczekiwania na żywą fabułę „Sad” zaczyna się podobać – jako źródło świętego prawie spokoju.
czwartek, 20 października 2011
Nicholas Sparks: Prawdziwy cud
Albatros, Warszawa 2011.
Happy end obowiązkowo
W komediach romantycznych – jednym z rozrywkowych wytworów literatury dla masowej publiczności, przewidywalne zakończenie jest elementem niemożliwym do pominięcia i między innymi dlatego cieszącym czytelników. Nicholas Sparks, świadomy konwencji, nawet nie próbuje zwodzić odbiorców i zapowiedź przyszłych wydarzeń przenosi nawet do tytułu – a kolejne przystanki w jego powieści sugerują, co stanie się w nieuniknionym happy endzie. Nie będize tu raczej zaskoczenia, bo fabułę autor buduje według zaleceń scenariuszowych: dwoje ludzi (po przejściach) spotyka się przypadkiem. Niespodziewanie dla siebie samych bohaterowie zakochują się w sobie, przeżywają chwile szczęścia, które szybko burzy konflikt – potem jeszcze muszą zawalczyć o siebie. Przyzwyczajonych do tego rodzaju czytadeł rozwój akcji „Prawdziwego cudu” nie zdziwi, na tej książce można by uczyć chętnych pisania romantycznych poppowieści obyczajowych, tak wyraźne są kolejne schematy: punkty kulminacyjne i przejścia między nimi.
Po co zatem „Prawdziwy cud” czytać? Przede wszystkim dla rozrywki, bo w końcu temu ta książka ma służyć. Poza tym Sparks szablony wypełnia całkiem sprawną narracją – więc jednokierunkowość wysiłków nie męczy ani nie przeszkadza w czytaniu. W odróżnieniu od sporej ilości historii masowych, autor nie stawia na dialogi, nie wymusza na bohaterach rozmów, które miałyby przejąć rolę opisów, zachowuje dobrą równowagę i nie musi uciekać się do tanich sztuczek, by przykuć uwagę odbiorców. Pisze tak, by móc zaspokoić gusta masowych czytelników, ale nie zniechęcić co bardziej ambitnych jednostek z tego grona. Chce zaproponować lekturę niewymagającą wysiłku, dostarczającą przyjemności, a przy tym lekko dystansującą się od harlequinowych produkcji – to całkiem przyzwoita propozycja z dziedziny literatury rozrywkowej.
Jeremy, bohater książki, jest dziennikarzem, który szuka tematów sensacyjnych. Specjalizuje się w ujawnianiu tanich tricków jasnowidzów, w demaskowaniu oszustw i w odkrywaniu tajemnic. Pewnego dnia zostaje zaproszony do małego miasteczka, w którym miejscową atrakcją są dziwne światła na cmentarzu. To właściwie jedyne, co mieszkańcy mogliby zaoferować turystom – i Jeremy może pomóc w rozreklamowaniu tego miejsca. Na razie jednak musi poczuć się jak prawdziwy detektyw i rozwiązać tajemnicę świateł, bo trudno uwierzyć, że to nadprzyrodzone zjawisko. Jeremy odpowiedzi na swoje pytania szuka w bibliotece, pomaga mu w tym Lexie – piękna młoda kobieta. Ciąg dalszy jest już wiadomy. Ciekawe, że tajemnica świateł wcale nie będzie wywoływać u czytających takiego dreszczu emocji, o jaki, być może, przyprawi ich wizja damsko-męskich relacji – w pewnym momencie tę opinię zacznie podzielać także sam autor, przerzucając się na pospieszne i pozbawione sensacyjności rozwiązanie, by móc bez przeszkód zająć się swoimi bohaterami, komplikowaniem im życia i dostarczaniem pracy starszej kobiecie, która zainicjowała pierwsze spotkanie.
Jeśli więc ktoś ma ochotę na nieskomplikowaną powieść, która zapewni chwilę wytchnienia – i nie denerwują go przewidywalne zabiegi pisarskie – z lektury „Prawdziwego cudu” będzie czerpać satysfakcję.
Happy end obowiązkowo
W komediach romantycznych – jednym z rozrywkowych wytworów literatury dla masowej publiczności, przewidywalne zakończenie jest elementem niemożliwym do pominięcia i między innymi dlatego cieszącym czytelników. Nicholas Sparks, świadomy konwencji, nawet nie próbuje zwodzić odbiorców i zapowiedź przyszłych wydarzeń przenosi nawet do tytułu – a kolejne przystanki w jego powieści sugerują, co stanie się w nieuniknionym happy endzie. Nie będize tu raczej zaskoczenia, bo fabułę autor buduje według zaleceń scenariuszowych: dwoje ludzi (po przejściach) spotyka się przypadkiem. Niespodziewanie dla siebie samych bohaterowie zakochują się w sobie, przeżywają chwile szczęścia, które szybko burzy konflikt – potem jeszcze muszą zawalczyć o siebie. Przyzwyczajonych do tego rodzaju czytadeł rozwój akcji „Prawdziwego cudu” nie zdziwi, na tej książce można by uczyć chętnych pisania romantycznych poppowieści obyczajowych, tak wyraźne są kolejne schematy: punkty kulminacyjne i przejścia między nimi.
Po co zatem „Prawdziwy cud” czytać? Przede wszystkim dla rozrywki, bo w końcu temu ta książka ma służyć. Poza tym Sparks szablony wypełnia całkiem sprawną narracją – więc jednokierunkowość wysiłków nie męczy ani nie przeszkadza w czytaniu. W odróżnieniu od sporej ilości historii masowych, autor nie stawia na dialogi, nie wymusza na bohaterach rozmów, które miałyby przejąć rolę opisów, zachowuje dobrą równowagę i nie musi uciekać się do tanich sztuczek, by przykuć uwagę odbiorców. Pisze tak, by móc zaspokoić gusta masowych czytelników, ale nie zniechęcić co bardziej ambitnych jednostek z tego grona. Chce zaproponować lekturę niewymagającą wysiłku, dostarczającą przyjemności, a przy tym lekko dystansującą się od harlequinowych produkcji – to całkiem przyzwoita propozycja z dziedziny literatury rozrywkowej.
Jeremy, bohater książki, jest dziennikarzem, który szuka tematów sensacyjnych. Specjalizuje się w ujawnianiu tanich tricków jasnowidzów, w demaskowaniu oszustw i w odkrywaniu tajemnic. Pewnego dnia zostaje zaproszony do małego miasteczka, w którym miejscową atrakcją są dziwne światła na cmentarzu. To właściwie jedyne, co mieszkańcy mogliby zaoferować turystom – i Jeremy może pomóc w rozreklamowaniu tego miejsca. Na razie jednak musi poczuć się jak prawdziwy detektyw i rozwiązać tajemnicę świateł, bo trudno uwierzyć, że to nadprzyrodzone zjawisko. Jeremy odpowiedzi na swoje pytania szuka w bibliotece, pomaga mu w tym Lexie – piękna młoda kobieta. Ciąg dalszy jest już wiadomy. Ciekawe, że tajemnica świateł wcale nie będzie wywoływać u czytających takiego dreszczu emocji, o jaki, być może, przyprawi ich wizja damsko-męskich relacji – w pewnym momencie tę opinię zacznie podzielać także sam autor, przerzucając się na pospieszne i pozbawione sensacyjności rozwiązanie, by móc bez przeszkód zająć się swoimi bohaterami, komplikowaniem im życia i dostarczaniem pracy starszej kobiecie, która zainicjowała pierwsze spotkanie.
Jeśli więc ktoś ma ochotę na nieskomplikowaną powieść, która zapewni chwilę wytchnienia – i nie denerwują go przewidywalne zabiegi pisarskie – z lektury „Prawdziwego cudu” będzie czerpać satysfakcję.
środa, 19 października 2011
H. Jackson Brown, Jr.: Mały poradnik życia. 366 rad, spostrzeżeń i przypomnień pomagających przeżyć szczęśliwe i owocne życie. Kalendarz 2012
Media Rodzina, Poznań 2011.
Jak żyć
Połączenie kalendarzy i terminarzy ze zbiorkami aforyzmów, złotych myśli na każdy dzień, nie jest zjawiskiem nowym ani odkrywczym – cieszy się natomiast niesłabnącą popularnością. Żeby zatem przekonać do siebie odbiorców, wydawnictwa sięgają po coraz to inne pomysły na urozmaicenie motywu. Media Rodzina proponują na przykład kalendarz na rok 2012, zestawiony z „Małym poradnikiem życia”, czyli, jak głosi podtytuł, „366 radami, spostrzeżeniami i przypomnieniami pomagającymi przeżyć szczęśliwe i owocne życie”. I bez względu na zawarty w tych słowach patos czy znienawidzoną przez wielu retorykę sukcesu, kalendarz ten znajdzie spore grono użytkowników.
To klasyczny kalendarz do zdzierania kolejnych kartek – dla stęsknionych za tradycyjnymi formami i lubiących klasykę. Uatrakcyjnić ma go przede wszystkim jakość wydania: dobry gatunkowo papier, podstawka do zaczepienia kalendarza, opakowanie, które sugeruje, że kalendarz jest udanym pomysłem na upominek – dzięki temu pozornie zwykły kalendarz okazuje się ekskluzywnym przedmiotem, sympatycznym i przydatnym prezentem-gadżetem. Przygotowany do powieszenia na ścianie lub postawienia, ma duże, wyraźne cyfry, miejsce na codzienne notatki – oraz porady, prezentowane w dodatku po polsku i po angielsku (to z kolei rozwiązanie dla leniwych, którzy chcieliby podszkolić się trochę z języka).
Porady są reklamowane jako zestaw wskazówek od ojca dla syna, co ma podkreślić ich życiową przydatność i praktyczność: nie mamy zatem do czynienia z przypadkowymi cytatami, które przypadły komuś do gustu, wypisami ze zbiorów aforyzmów czy skrzydlatych słów. Uwagi ojca, pełne mądrości życiowej, czasem skłaniające do refleksji, innym razem zwyczajnie przypominające o tym, co istotne i czym powinien się w życiu kierować każdy człowiek. Odwołują się do sumienia, moralności, ale i do praktycyzmu, nawiązują do zwykłych codziennych potrzeb i do wyższych wartości. Dotyczą pieniędzy, przyjaciół czy zasad zachowania. Przeważnie jednozdaniowe i utrzymane w formie poleceń rady raz mają charakter złotych myśli, raz zwyczajnych i życzliwych podpowiedzi. Z tego kalendarza odbiorcy dowiedzą się, jak poznać drugiego człowieka, jakie podejmować decyzje w sprawie pracy i… co jeść. Wśród logicznych i przekonujących spostrzeżeń znalazło się też miejsce dla kilku uprzyjemniających życie – autor proponuje szereg drobnych przyjemności, których zrealizowanie nie wymaga wielkich nakładów siły czy finansów, a o których niewielu dorosłych by pomyślało. Jednym słowem, obok rozmaitych napomnień i pouczeń znajdują się też na pierwszy rzut oka absurdalne pomysły, uruchamiające niemal dziecięcą fantazję. H. Jackson Brown, Jr. uczy, jak budować dobre relacje z innymi ludźmi i przypomina o rzeczach, które zwykle umykają, a mogłyby pomóc w uszczęśliwieniu kogoś. Wszystko sprowadza się do prostych zasad, wolnych od odniesień do wielkich słów: drobiazgi w poprawionej egzystencji mają odmienić na lepsze człowieka, który się do nich zastosuje. Mogą wywoływać refleksję nad sensem zalecanych działań i ta refleksja powinna doprowadzić odbiorców do myśli o kodeksie wartości – ale z reguły to praktyczne wskazówki i da się je stosować nawet bez głębszego zastanowienia – i tak będzie widać poprawę. Bardziej filozoficznie nastawieni odbiorcy zyskają za to każdego dnia motyw do rozważań.
Jak żyć
Połączenie kalendarzy i terminarzy ze zbiorkami aforyzmów, złotych myśli na każdy dzień, nie jest zjawiskiem nowym ani odkrywczym – cieszy się natomiast niesłabnącą popularnością. Żeby zatem przekonać do siebie odbiorców, wydawnictwa sięgają po coraz to inne pomysły na urozmaicenie motywu. Media Rodzina proponują na przykład kalendarz na rok 2012, zestawiony z „Małym poradnikiem życia”, czyli, jak głosi podtytuł, „366 radami, spostrzeżeniami i przypomnieniami pomagającymi przeżyć szczęśliwe i owocne życie”. I bez względu na zawarty w tych słowach patos czy znienawidzoną przez wielu retorykę sukcesu, kalendarz ten znajdzie spore grono użytkowników.
To klasyczny kalendarz do zdzierania kolejnych kartek – dla stęsknionych za tradycyjnymi formami i lubiących klasykę. Uatrakcyjnić ma go przede wszystkim jakość wydania: dobry gatunkowo papier, podstawka do zaczepienia kalendarza, opakowanie, które sugeruje, że kalendarz jest udanym pomysłem na upominek – dzięki temu pozornie zwykły kalendarz okazuje się ekskluzywnym przedmiotem, sympatycznym i przydatnym prezentem-gadżetem. Przygotowany do powieszenia na ścianie lub postawienia, ma duże, wyraźne cyfry, miejsce na codzienne notatki – oraz porady, prezentowane w dodatku po polsku i po angielsku (to z kolei rozwiązanie dla leniwych, którzy chcieliby podszkolić się trochę z języka).
Porady są reklamowane jako zestaw wskazówek od ojca dla syna, co ma podkreślić ich życiową przydatność i praktyczność: nie mamy zatem do czynienia z przypadkowymi cytatami, które przypadły komuś do gustu, wypisami ze zbiorów aforyzmów czy skrzydlatych słów. Uwagi ojca, pełne mądrości życiowej, czasem skłaniające do refleksji, innym razem zwyczajnie przypominające o tym, co istotne i czym powinien się w życiu kierować każdy człowiek. Odwołują się do sumienia, moralności, ale i do praktycyzmu, nawiązują do zwykłych codziennych potrzeb i do wyższych wartości. Dotyczą pieniędzy, przyjaciół czy zasad zachowania. Przeważnie jednozdaniowe i utrzymane w formie poleceń rady raz mają charakter złotych myśli, raz zwyczajnych i życzliwych podpowiedzi. Z tego kalendarza odbiorcy dowiedzą się, jak poznać drugiego człowieka, jakie podejmować decyzje w sprawie pracy i… co jeść. Wśród logicznych i przekonujących spostrzeżeń znalazło się też miejsce dla kilku uprzyjemniających życie – autor proponuje szereg drobnych przyjemności, których zrealizowanie nie wymaga wielkich nakładów siły czy finansów, a o których niewielu dorosłych by pomyślało. Jednym słowem, obok rozmaitych napomnień i pouczeń znajdują się też na pierwszy rzut oka absurdalne pomysły, uruchamiające niemal dziecięcą fantazję. H. Jackson Brown, Jr. uczy, jak budować dobre relacje z innymi ludźmi i przypomina o rzeczach, które zwykle umykają, a mogłyby pomóc w uszczęśliwieniu kogoś. Wszystko sprowadza się do prostych zasad, wolnych od odniesień do wielkich słów: drobiazgi w poprawionej egzystencji mają odmienić na lepsze człowieka, który się do nich zastosuje. Mogą wywoływać refleksję nad sensem zalecanych działań i ta refleksja powinna doprowadzić odbiorców do myśli o kodeksie wartości – ale z reguły to praktyczne wskazówki i da się je stosować nawet bez głębszego zastanowienia – i tak będzie widać poprawę. Bardziej filozoficznie nastawieni odbiorcy zyskają za to każdego dnia motyw do rozważań.
wtorek, 18 października 2011
Laurel Corona: Wenecja Vivaldiego
WNK, Warszawa 2011.
Zakazane uczucie
W serii, w której ukazał się m.in. „Hiszpański smyczek”, WNK proponuje teraz kolejną klasyczną i muzyczną powieść, tym razem wolną od polityki, za to kipiącą od uczuć i sięgającą po tajemnice z biografii Vivaldiego. Laurel Corona buduje historię dwutorową, za tło wydarzeń wybierając osiemnastowieczną Wenecję, a za bohaterki – dwie siostry, oddane przez matkę-prostytutkę do sierocińca. Maddalena i Chiaretta wychowywane są surowo, ale mają szansę rozwijać muzyczne talenty, a właściwie – kształcenie się w tym kierunku to ich obowiązek. Maddalena odkrywa w sobie pasję do skrzypiec, gry uczy się od samego Rudego Księdza. Vivaldi pokazuje jej, jak czuć muzykę, staje się nie tylko mistrzem, ale i przyjacielem. Z czasem odkrywa też, że łączy go z dziewczyną zakazane uczucie. Chiaretta z kolei zyskuje szansę, by przez małżeństwo opuścić Pietę – musi jednak wyrzec się śpiewu, który był dla niej całym życiem. Surowe reguły, obowiązujące w sierocińcu, nie przystają do zasad panujących poza murami Piety i chociaż szkoła pomaga w szlifowaniu umiejętności, nie przygotowuje dziewcząt na wejście w dorosły świat.
Obie siostry zostają zmuszone do rezygnacji z realizowania marzeń. Maddalena nie ma szans na romans z Vivaldim, mimo że oboje się pragną. Chiaretcie nie wolno śpiewać, a ponadto wymaga się od niej akceptowania rozwiązłości męża. Jedna z sióstr poświęca się w imię wyższych wartości, druga próbuje znaleźć obejście zasad. W walce o szczęście wygrana nie będzie łatwa. Laurel Corona opowiada dwie równoległe historie, a jej sympatia zwraca się raz ku jednej, raz ku drugiej kobiecie. Korzystając z dystansu czasowego i fikcji literackiej, nie szczędzi bohaterko przykrości i zmartwień, bez przerwy też zwodzi czytelników.
Ciekawy jest rejestr tematów „Wenecji Vivaldiego”. Podstawowe tworzywo stanowi tu muzyka, autorka w dołączonym do tomu wywiadzie przyznaje, że zależało jej na poetyckim oddaniu tego motywu, bliższym wrażliwości przeciętnych odbiorców niż specjalistów. Sporo miejsca zajmują opisy przeżyć Maddaleny, która za sprawą swojego nauczyciela może odkryć istotę tworzenia – ale i relacje z występów czy ćwiczeń postaci. Miłość w książce przybiera dwa oblicza – po pierwsze to miłość siostrzana, wzruszające sceny oddania i… pomysłowości, jaka budzi się w bohaterkach, pozwalając im na omijanie rygorystycznych przepisów. Po drugie to oczywiście obraz pożądania, jakie łączy najpierw Maddalenę i Vivaldiego, potem Chiarettę i jej męża. W obliczu przeszkód, stawianych przed bohaterkami, ironicznie wybrzmiewa próba scharakteryzowania rozwiązłych wenecjan, zwyczaju przymykania oczu na romanse współmałżonków i powszechności szukania szczęścia poza własnym domem. W tym wszystkim powraca co pewien czas geniusz Vivaldiego i sposób bycia wielkiego artysty.
Laurel Corona wyszła od motywu rudowłosej Maddaleny, której Vivaldi miał kupić smyczek – w jej książce to wydarzenie się pojawia, zresztą kilka faktów z historii powraca tutaj i pomaga w budowaniu klimatu książki. Dzięki stałemu nawiązywaniu do autentycznych wątków, udaje się autorce napisać historię przekonującą i wiarygodną. Jest to też opowieść uniwersalna, bo chociaż problemy bohaterek biorą się bezpośrednio z osiemnastowiecznej obyczajowości, ich emocje wybrzmiewają szczerze. I to właśnie one nadają całości charakterystycznego posmaku historycznego romansu.
Zwraca uwagę delikatność narracji i dopasowanie jej do świata przedstawionego w powieści (bardziej do przeżyć postaci niż do archaicznych poglądów i zwyczajów społeczeństwa). Corona rzeczywiście czuje muzykę i potrafi jej nadać poetyckie brzmienie, poza tym angażuje się w odmalowywanie uczuć dwóch kobiet (i tylko w nieco mniejszym stopniu – Vivaldiego) – „Wenecja Vivaldiego” zasługuje na uwagę.
Zakazane uczucie
W serii, w której ukazał się m.in. „Hiszpański smyczek”, WNK proponuje teraz kolejną klasyczną i muzyczną powieść, tym razem wolną od polityki, za to kipiącą od uczuć i sięgającą po tajemnice z biografii Vivaldiego. Laurel Corona buduje historię dwutorową, za tło wydarzeń wybierając osiemnastowieczną Wenecję, a za bohaterki – dwie siostry, oddane przez matkę-prostytutkę do sierocińca. Maddalena i Chiaretta wychowywane są surowo, ale mają szansę rozwijać muzyczne talenty, a właściwie – kształcenie się w tym kierunku to ich obowiązek. Maddalena odkrywa w sobie pasję do skrzypiec, gry uczy się od samego Rudego Księdza. Vivaldi pokazuje jej, jak czuć muzykę, staje się nie tylko mistrzem, ale i przyjacielem. Z czasem odkrywa też, że łączy go z dziewczyną zakazane uczucie. Chiaretta z kolei zyskuje szansę, by przez małżeństwo opuścić Pietę – musi jednak wyrzec się śpiewu, który był dla niej całym życiem. Surowe reguły, obowiązujące w sierocińcu, nie przystają do zasad panujących poza murami Piety i chociaż szkoła pomaga w szlifowaniu umiejętności, nie przygotowuje dziewcząt na wejście w dorosły świat.
Obie siostry zostają zmuszone do rezygnacji z realizowania marzeń. Maddalena nie ma szans na romans z Vivaldim, mimo że oboje się pragną. Chiaretcie nie wolno śpiewać, a ponadto wymaga się od niej akceptowania rozwiązłości męża. Jedna z sióstr poświęca się w imię wyższych wartości, druga próbuje znaleźć obejście zasad. W walce o szczęście wygrana nie będzie łatwa. Laurel Corona opowiada dwie równoległe historie, a jej sympatia zwraca się raz ku jednej, raz ku drugiej kobiecie. Korzystając z dystansu czasowego i fikcji literackiej, nie szczędzi bohaterko przykrości i zmartwień, bez przerwy też zwodzi czytelników.
Ciekawy jest rejestr tematów „Wenecji Vivaldiego”. Podstawowe tworzywo stanowi tu muzyka, autorka w dołączonym do tomu wywiadzie przyznaje, że zależało jej na poetyckim oddaniu tego motywu, bliższym wrażliwości przeciętnych odbiorców niż specjalistów. Sporo miejsca zajmują opisy przeżyć Maddaleny, która za sprawą swojego nauczyciela może odkryć istotę tworzenia – ale i relacje z występów czy ćwiczeń postaci. Miłość w książce przybiera dwa oblicza – po pierwsze to miłość siostrzana, wzruszające sceny oddania i… pomysłowości, jaka budzi się w bohaterkach, pozwalając im na omijanie rygorystycznych przepisów. Po drugie to oczywiście obraz pożądania, jakie łączy najpierw Maddalenę i Vivaldiego, potem Chiarettę i jej męża. W obliczu przeszkód, stawianych przed bohaterkami, ironicznie wybrzmiewa próba scharakteryzowania rozwiązłych wenecjan, zwyczaju przymykania oczu na romanse współmałżonków i powszechności szukania szczęścia poza własnym domem. W tym wszystkim powraca co pewien czas geniusz Vivaldiego i sposób bycia wielkiego artysty.
Laurel Corona wyszła od motywu rudowłosej Maddaleny, której Vivaldi miał kupić smyczek – w jej książce to wydarzenie się pojawia, zresztą kilka faktów z historii powraca tutaj i pomaga w budowaniu klimatu książki. Dzięki stałemu nawiązywaniu do autentycznych wątków, udaje się autorce napisać historię przekonującą i wiarygodną. Jest to też opowieść uniwersalna, bo chociaż problemy bohaterek biorą się bezpośrednio z osiemnastowiecznej obyczajowości, ich emocje wybrzmiewają szczerze. I to właśnie one nadają całości charakterystycznego posmaku historycznego romansu.
Zwraca uwagę delikatność narracji i dopasowanie jej do świata przedstawionego w powieści (bardziej do przeżyć postaci niż do archaicznych poglądów i zwyczajów społeczeństwa). Corona rzeczywiście czuje muzykę i potrafi jej nadać poetyckie brzmienie, poza tym angażuje się w odmalowywanie uczuć dwóch kobiet (i tylko w nieco mniejszym stopniu – Vivaldiego) – „Wenecja Vivaldiego” zasługuje na uwagę.
poniedziałek, 17 października 2011
Jan Mostowik: Amatorka
Bliskie, Warszawa 2011.
Profesjonalnie
Jan Mostowik najwyraźniej lubi opowieści sensacyjne dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, bo fabułę swojej książki „Amatorka” konstruuje tak, by trudno było znaleźć w niej i w rozumowaniu autora słabe punkty. Można za to przyczepić się do niemal nadprzyrodzonych umiejętności bohaterki, która z amatorką niewiele ma wspólnego – tylko po co? Gdyby Maria reagowała na kolejne wstrząsające wydarzenia jak przeciętny człowiek, nie byłoby dynamicznego i mrożącego krew w żyłach kryminału – więc nie warto narzekać. Zamiłowanie Mostowika do detali w konstruowaniu intryg dziwi tym bardziej, że autor mierzy wysoko – w skandal na skalę kraju, angażując w akcję mafię, prokuratorów, znanych i cenionych lekarzy i docierając nawet do samego prezydenta. A to wszystko w przededniu wejścia Polski do Unii Europejskiej.
Maria ma wszelkie powody ku temu, żeby mówić, że ma w życiu szczęście. Po obronie doktoratu otrzymuje propozycję pracy w klinice specjalizującej się w chirurgii plastycznej (a doktorat ma opublikować w prestiżowym zachodnim piśmie naukowym). Jej mąż, Marek, dostał lukratywną posadę w Sztabie Generalnym. Oboje są młodzi, zakochani i mają przed sobą całe życie. Przypadkiem jednak Maria odkrywa, że uwielbiany przez nią profesor pracuje dla mafii, a z operacji plastycznych w klinice korzystają poszukiwani listami gończymi przestępcy. Szef Marka chce wykorzystać Marię jako szpiega. Kobieta nie spodziewa się nawet, że to on będzie najgroźniejszym przeciwnikiem. Wypowiadając wojnę mafii, będzie musiała stawić czoła nawet własnemu mężowi. Sama przeciw wszystkim, ścigana przez bezwzględnych bandytów, Maria odkryje w sobie jednak talenty, o które nikt by jej – młodej lekarki – nie podejrzewał. W tej nierównej walce niewielu osobom będzie mogła naprawdę zaufać.
Mostowik proponuje odbiorcom kryminał i powieść sensacyjną w jednym, nie stroni od scen walk i tragicznych śmierci, brutalnych przesłuchań i pułapek. Stawia przed swoimi bohaterami przeszkody nie do pokonania, ale przedtem wyposaża ich w takie pokłady inteligencji, sprytu i odwagi, by postacie nie musiały miotać się bezradnie czy poddawać prześladowcom. Pomoc z zewnątrz przychodzi bardzo rzadko, większość wydarzeń katalizowana jest właśnie dzięki pomysłowi na charakter Marii. Trzeba przyznać, że autor nie gubi się w wymyślanej przez siebie intrydze, choć bardzo odważnie prowadzi akcję. O politykę zahacza – zresztą inaczej by się nie dało, skoro walka toczy się także o władzę w państwie – ale do polskich realiów odnosi się nieczęsto, wybiera tony bardziej uniwersalne.
Na początku przeplatają się tu dwie wyraźnie od siebie oddzielone narracje: jest świat uczonych, kulturalnych ludzi w klinice – tu kurtuazja i grzeczność dominują, a nawet przyćmiewają zwykłe możliwości prowadzenia rozmowy, jest i świat mafiozów, w którym na porządku dziennym objawia się agresja ilustrowana mało wymyślnymi przekleństwami. Przyznaję, miałam wrażenie, że Mostowik opisuje spotkanie nastoletnich podenerwowanych złodziejaszków, nie szefów magii, która trzęsie krajem – ale w ogóle pod względem dialogów początek „Amatorki” pobrzmiewa trochę amatorsko. Autor szybko się na szczęście rozkręca i potem o amatorce mowy być nie może – zarówno w planie treści jak i w formie.
„Amatorka” to kryminał przede wszystkim dobrze wymyślony, dopracowany w szczegółach, nie ma tu mowy o miejscu na improwizację cz o uleganiu zachciankom bohaterów, Mostowik dobrze wie, do czego dąży i nigdy nie musi naginać powieściowych faktów do swoich intencji. Najlepszy dowód – przez ponad 400 stron napięcie nie spada nawet na moment.
Profesjonalnie
Jan Mostowik najwyraźniej lubi opowieści sensacyjne dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, bo fabułę swojej książki „Amatorka” konstruuje tak, by trudno było znaleźć w niej i w rozumowaniu autora słabe punkty. Można za to przyczepić się do niemal nadprzyrodzonych umiejętności bohaterki, która z amatorką niewiele ma wspólnego – tylko po co? Gdyby Maria reagowała na kolejne wstrząsające wydarzenia jak przeciętny człowiek, nie byłoby dynamicznego i mrożącego krew w żyłach kryminału – więc nie warto narzekać. Zamiłowanie Mostowika do detali w konstruowaniu intryg dziwi tym bardziej, że autor mierzy wysoko – w skandal na skalę kraju, angażując w akcję mafię, prokuratorów, znanych i cenionych lekarzy i docierając nawet do samego prezydenta. A to wszystko w przededniu wejścia Polski do Unii Europejskiej.
Maria ma wszelkie powody ku temu, żeby mówić, że ma w życiu szczęście. Po obronie doktoratu otrzymuje propozycję pracy w klinice specjalizującej się w chirurgii plastycznej (a doktorat ma opublikować w prestiżowym zachodnim piśmie naukowym). Jej mąż, Marek, dostał lukratywną posadę w Sztabie Generalnym. Oboje są młodzi, zakochani i mają przed sobą całe życie. Przypadkiem jednak Maria odkrywa, że uwielbiany przez nią profesor pracuje dla mafii, a z operacji plastycznych w klinice korzystają poszukiwani listami gończymi przestępcy. Szef Marka chce wykorzystać Marię jako szpiega. Kobieta nie spodziewa się nawet, że to on będzie najgroźniejszym przeciwnikiem. Wypowiadając wojnę mafii, będzie musiała stawić czoła nawet własnemu mężowi. Sama przeciw wszystkim, ścigana przez bezwzględnych bandytów, Maria odkryje w sobie jednak talenty, o które nikt by jej – młodej lekarki – nie podejrzewał. W tej nierównej walce niewielu osobom będzie mogła naprawdę zaufać.
Mostowik proponuje odbiorcom kryminał i powieść sensacyjną w jednym, nie stroni od scen walk i tragicznych śmierci, brutalnych przesłuchań i pułapek. Stawia przed swoimi bohaterami przeszkody nie do pokonania, ale przedtem wyposaża ich w takie pokłady inteligencji, sprytu i odwagi, by postacie nie musiały miotać się bezradnie czy poddawać prześladowcom. Pomoc z zewnątrz przychodzi bardzo rzadko, większość wydarzeń katalizowana jest właśnie dzięki pomysłowi na charakter Marii. Trzeba przyznać, że autor nie gubi się w wymyślanej przez siebie intrydze, choć bardzo odważnie prowadzi akcję. O politykę zahacza – zresztą inaczej by się nie dało, skoro walka toczy się także o władzę w państwie – ale do polskich realiów odnosi się nieczęsto, wybiera tony bardziej uniwersalne.
Na początku przeplatają się tu dwie wyraźnie od siebie oddzielone narracje: jest świat uczonych, kulturalnych ludzi w klinice – tu kurtuazja i grzeczność dominują, a nawet przyćmiewają zwykłe możliwości prowadzenia rozmowy, jest i świat mafiozów, w którym na porządku dziennym objawia się agresja ilustrowana mało wymyślnymi przekleństwami. Przyznaję, miałam wrażenie, że Mostowik opisuje spotkanie nastoletnich podenerwowanych złodziejaszków, nie szefów magii, która trzęsie krajem – ale w ogóle pod względem dialogów początek „Amatorki” pobrzmiewa trochę amatorsko. Autor szybko się na szczęście rozkręca i potem o amatorce mowy być nie może – zarówno w planie treści jak i w formie.
„Amatorka” to kryminał przede wszystkim dobrze wymyślony, dopracowany w szczegółach, nie ma tu mowy o miejscu na improwizację cz o uleganiu zachciankom bohaterów, Mostowik dobrze wie, do czego dąży i nigdy nie musi naginać powieściowych faktów do swoich intencji. Najlepszy dowód – przez ponad 400 stron napięcie nie spada nawet na moment.
niedziela, 16 października 2011
Aleksandra Woldańska-Płocińska: Marchewka z Groszkiem
Czerwony Konik, Kraków 2011.
Problem z importu
Warzywa są równie dobrymi bohaterami bajek jak zwierzęta, przekonuje o tym Aleksandra Woldańska-Płocińska w bajce, która bajką mimo wszystko nie do końca jest. „Marchewka z Groszkiem” to jednowątkowa opowieść o dziwnej przygodzie, w której udział biorą polskie i sprowadzane z zagranicy warzywa. Samochód, wiozący te ostatnie do sklepu, przewraca się na drodze. Marchewka, Groszek i ich przyjaciele próbują pomóc przybyszom – ci jednak, mimo dobrej i troskliwej opieki, nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości, wolnej od środków chemicznych i plastikowych toreb. Szybko tracą świeżość i uratować ich może jedynie szybka reakcja dostawców.
Mam wrażenie, że autorka tej książki spóźniła się z nią o dobre kilkadziesiąt lat (chociaż problem głośny jest dopiero dzisiaj) – i że chce dotrzeć nie tylko do dzieci, ale i przede wszystkim do dorosłych, którzy więcej niewyjaśnionych w opowiastce zjawisk pojmą. Może to być reklama polskich warzyw i oskarżenie kierowane w stronę tych, którzy zbyt zawierzają chemicznym środkom. Jakie są warzywa zagraniczne? Boją się ziemi, potrzebują szklarni, by się rozwijać. Świecą w ciemności (to jeden z tych niepokojących i niewytłumaczonych widoków bardziej dla dorosłych), kochają pestycydy i plastikowe reklamówki, a pozostawione przez chwilę na powietrzu natychmiast tracą świeżość. To bez wątpienia głos w sprawie zdrowej żywności – tyle że przecież maluchy nie mają wpływu na to, co kupują ich rodzice – mogą jedynie zniechęcić się do warzyw jako takich. Poza tym często dzieci pozostają poza dyskusjami o jakości pożywienia i zwyczajnie mogą nie zrozumieć, jakie były intencje autorki. I jeszcze fakt, że dziś i polskie uprawy nie są wolne od nawozów sztucznych… zbyt wiele tu wątpliwości i pomysłów, które wydają się nie do końca dopracowane. Inna rzecz, że mamom będzie łatwiej przekonać dzieci do zjedzenia nielubianej przeważnie marchewki z groszkiem… Chwalebny cel i nieprzekonująca do końca realizacja spotykają się w tym tomiku. Nie można natomiast odmówić książce wartości edukacyjnych: autorka objaśnia parę terminów, których dzieci mogą jeszcze nie znać – to z pewnością atut historyjki.
Woldańska-Płocińska chce stworzyć fabułę pełną emocji i to jej się w zasadzie udaje. Jest tu straszny czterokołowy potwór, groźny królik (który jednak nie ma zamiaru tknąć importowanych i nafaszerowanych chemią warzyw), niespodziewana kąpiel w strumyku czy tragedia gości. Autorka robi wszystko, by w pozornie nieciekawą egzystencję warzyw wprowadzić pierwiastek niepokoju, a nawet widmo grozy. Zatem obok przesłania pojawia się zgrabna fabułka, pełna niespodziewanych zwrotów akcji i dla maluchów atrakcyjna.
Poza tym w książce wyraźnie odczuwalny jest humor. Objawia się on przede wszystkim w nazwach egzotycznych przybyszy (Elpomidor czy Mr Chevka) oraz w modyfikowaniu związków frazeologicznych dotyczących świata ludzi w taki sposób, by elementy anatomii zastępować częściami warzyw. Do tego dochodzą jeszcze owe trudne do wychwycenia przez dzieci związku przyczynowo-skutkowe, zachowania importowanych warzyw, które zdradzają ich nieprzystosowanie do życia w naturalnych warunkach.
Woldańska-Płocińska sama tworzy grafiki do swojej opowiastki. Pozbawia postacie konturów, stawia na duże kształty o gładkich, komputerowo stworzonych krawędziach, niespecjalnie też przejmuje się detalami – ale do tego zdążyła już czytelników przyzwyczaić. Te pomysły ilustracyjne sprawdzają się w książeczce o warzywach.
Problem z importu
Warzywa są równie dobrymi bohaterami bajek jak zwierzęta, przekonuje o tym Aleksandra Woldańska-Płocińska w bajce, która bajką mimo wszystko nie do końca jest. „Marchewka z Groszkiem” to jednowątkowa opowieść o dziwnej przygodzie, w której udział biorą polskie i sprowadzane z zagranicy warzywa. Samochód, wiozący te ostatnie do sklepu, przewraca się na drodze. Marchewka, Groszek i ich przyjaciele próbują pomóc przybyszom – ci jednak, mimo dobrej i troskliwej opieki, nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości, wolnej od środków chemicznych i plastikowych toreb. Szybko tracą świeżość i uratować ich może jedynie szybka reakcja dostawców.
Mam wrażenie, że autorka tej książki spóźniła się z nią o dobre kilkadziesiąt lat (chociaż problem głośny jest dopiero dzisiaj) – i że chce dotrzeć nie tylko do dzieci, ale i przede wszystkim do dorosłych, którzy więcej niewyjaśnionych w opowiastce zjawisk pojmą. Może to być reklama polskich warzyw i oskarżenie kierowane w stronę tych, którzy zbyt zawierzają chemicznym środkom. Jakie są warzywa zagraniczne? Boją się ziemi, potrzebują szklarni, by się rozwijać. Świecą w ciemności (to jeden z tych niepokojących i niewytłumaczonych widoków bardziej dla dorosłych), kochają pestycydy i plastikowe reklamówki, a pozostawione przez chwilę na powietrzu natychmiast tracą świeżość. To bez wątpienia głos w sprawie zdrowej żywności – tyle że przecież maluchy nie mają wpływu na to, co kupują ich rodzice – mogą jedynie zniechęcić się do warzyw jako takich. Poza tym często dzieci pozostają poza dyskusjami o jakości pożywienia i zwyczajnie mogą nie zrozumieć, jakie były intencje autorki. I jeszcze fakt, że dziś i polskie uprawy nie są wolne od nawozów sztucznych… zbyt wiele tu wątpliwości i pomysłów, które wydają się nie do końca dopracowane. Inna rzecz, że mamom będzie łatwiej przekonać dzieci do zjedzenia nielubianej przeważnie marchewki z groszkiem… Chwalebny cel i nieprzekonująca do końca realizacja spotykają się w tym tomiku. Nie można natomiast odmówić książce wartości edukacyjnych: autorka objaśnia parę terminów, których dzieci mogą jeszcze nie znać – to z pewnością atut historyjki.
Woldańska-Płocińska chce stworzyć fabułę pełną emocji i to jej się w zasadzie udaje. Jest tu straszny czterokołowy potwór, groźny królik (który jednak nie ma zamiaru tknąć importowanych i nafaszerowanych chemią warzyw), niespodziewana kąpiel w strumyku czy tragedia gości. Autorka robi wszystko, by w pozornie nieciekawą egzystencję warzyw wprowadzić pierwiastek niepokoju, a nawet widmo grozy. Zatem obok przesłania pojawia się zgrabna fabułka, pełna niespodziewanych zwrotów akcji i dla maluchów atrakcyjna.
Poza tym w książce wyraźnie odczuwalny jest humor. Objawia się on przede wszystkim w nazwach egzotycznych przybyszy (Elpomidor czy Mr Chevka) oraz w modyfikowaniu związków frazeologicznych dotyczących świata ludzi w taki sposób, by elementy anatomii zastępować częściami warzyw. Do tego dochodzą jeszcze owe trudne do wychwycenia przez dzieci związku przyczynowo-skutkowe, zachowania importowanych warzyw, które zdradzają ich nieprzystosowanie do życia w naturalnych warunkach.
Woldańska-Płocińska sama tworzy grafiki do swojej opowiastki. Pozbawia postacie konturów, stawia na duże kształty o gładkich, komputerowo stworzonych krawędziach, niespecjalnie też przejmuje się detalami – ale do tego zdążyła już czytelników przyzwyczaić. Te pomysły ilustracyjne sprawdzają się w książeczce o warzywach.
sobota, 15 października 2011
Jean d'Ormesson: Traktat o szczęściu
Znak, Kraków 2011.
Przepis na zadowolenie
Czym jest „Traktat o szczęściu”? Łatwiej byłoby powiedzieć, czym nie jest. Nie jest kolejnym tomem o próbie dążenia do osiągnięcia szczęścia, nie jest świadectwem osoby, której udało się zmienić swoje życie na lepsze i nie jest także zbiorem wskazówek, jak żyć. Jean d’Ormesson rozczłonkowuje filozoficzną opowieść o rozwoju ludzkości na maleńkie, za to dające sporo do myślenia fragmenty, z których można wysnuć budujące wnioski. Można – ale wcale nie trzeba, równie dobrze da się „Traktat o szczęściu” czytać jako zestaw krzepiących osiągnięć i trudności, jakie wielcy tego świata musieli przemóc. Albo jako podstawę do poszukiwań egzystencjalnych. Albo jako przyspieszony i wybiórczy kurs filozofii oraz osiągnięć naukowych.
W „Traktacie o szczęściu” mieszczą się tak naprawdę dwie opowieści. Pierwsza daje się czytać przez pryzmat religii i nauki. W „marzeniach Starca” widać ludzi okiem pesymistycznie do nich nastawionego Boga – sarkastycznego i niezadowolonego. W „nici Ariadny” z kolei liczą się osiągnięcia ludzi, teorie, które zrewolucjonizowały myślenie, odkrycia i zaskoczenia, niosące z sobą wiarę w możliwości i siłę człowieka. Rozdziały z tymi dwiema narracjami przeplatają się i czasem wzajemnie, jakby niechcący, komentują. Nikt jednak nie może wygrać tych potyczek – czy raczej: to, kto zwycięży, pozostawia autor do rozstrzygnięcia czytelnikom. Bóg-malkontent i człowiek-cudotwórca czasami zamieniają się rolami, więc rozwikłanie zagadki, kto jest silniejszy, pod koniec zaczyna przypominać odpowiedź na pytanie, czy pierwsze było jajko czy kura.
Druga część tomu przynosi zestaw luźnych i już nieuporządkowanych chronologicznie refleksji nad kondycją człowieka i świata. Punktem wyjścia stają się tu odwieczne pytania o przyczyny rozmaitych zjawisk, istotę życia i śmierci, sens myślenia i snucia filozoficznych rozważań. Niekiedy, trochę nieśmiało, wkracza do tekstu sam autor, ujawniając się w krótkich autotematycznych wyjaśnieniach, zupełnie jakby nie do końca ufał intuicji czytelników i pozostawił na wszelki wypadek wskazać im tropy lekturowe. Sam siebie kreuje na wiecznie zdziwionego prostaczka (znany przecież gest ironiczny), który przygląda się światu, cieszy się nim i boi go jednocześnie. Próbuje zrozumieć historię ludzkości i motywy kierujące ludźmi, a także znaleźć powiązania między wykluczającymi się zbiorami.
„Traktat o szczęściu” w wymiarze jednostkowym da się czytać jako zestaw inspiracji, prywatnych zachwyceń, olśnień i wzruszeń. W wymiarze uniwersalnym przybiera jednak ta książka kształt skarbnicy mądrości, zbiór wartych zachowania uwag i komentarzy. To tom paradoksów – wykazuje na przemian wielkość człowieka i jego słabości.
Szczęście można rozumieć na wiele sposobów – dlatego też autor nie pokusił się o konkretną na nie receptę i uciekł od wyrazistych rozwiązań w stronę luźnych i pozornie niepowiązanych ze sobą refleksji. W tej książce każdy znajdzie coś dla siebie – jeśli nie warte zapamiętania cytaty i celne wskazówki, to przynajmniej pytania, które wymagają dłuższego zastanowienia.
Przepis na zadowolenie
Czym jest „Traktat o szczęściu”? Łatwiej byłoby powiedzieć, czym nie jest. Nie jest kolejnym tomem o próbie dążenia do osiągnięcia szczęścia, nie jest świadectwem osoby, której udało się zmienić swoje życie na lepsze i nie jest także zbiorem wskazówek, jak żyć. Jean d’Ormesson rozczłonkowuje filozoficzną opowieść o rozwoju ludzkości na maleńkie, za to dające sporo do myślenia fragmenty, z których można wysnuć budujące wnioski. Można – ale wcale nie trzeba, równie dobrze da się „Traktat o szczęściu” czytać jako zestaw krzepiących osiągnięć i trudności, jakie wielcy tego świata musieli przemóc. Albo jako podstawę do poszukiwań egzystencjalnych. Albo jako przyspieszony i wybiórczy kurs filozofii oraz osiągnięć naukowych.
W „Traktacie o szczęściu” mieszczą się tak naprawdę dwie opowieści. Pierwsza daje się czytać przez pryzmat religii i nauki. W „marzeniach Starca” widać ludzi okiem pesymistycznie do nich nastawionego Boga – sarkastycznego i niezadowolonego. W „nici Ariadny” z kolei liczą się osiągnięcia ludzi, teorie, które zrewolucjonizowały myślenie, odkrycia i zaskoczenia, niosące z sobą wiarę w możliwości i siłę człowieka. Rozdziały z tymi dwiema narracjami przeplatają się i czasem wzajemnie, jakby niechcący, komentują. Nikt jednak nie może wygrać tych potyczek – czy raczej: to, kto zwycięży, pozostawia autor do rozstrzygnięcia czytelnikom. Bóg-malkontent i człowiek-cudotwórca czasami zamieniają się rolami, więc rozwikłanie zagadki, kto jest silniejszy, pod koniec zaczyna przypominać odpowiedź na pytanie, czy pierwsze było jajko czy kura.
Druga część tomu przynosi zestaw luźnych i już nieuporządkowanych chronologicznie refleksji nad kondycją człowieka i świata. Punktem wyjścia stają się tu odwieczne pytania o przyczyny rozmaitych zjawisk, istotę życia i śmierci, sens myślenia i snucia filozoficznych rozważań. Niekiedy, trochę nieśmiało, wkracza do tekstu sam autor, ujawniając się w krótkich autotematycznych wyjaśnieniach, zupełnie jakby nie do końca ufał intuicji czytelników i pozostawił na wszelki wypadek wskazać im tropy lekturowe. Sam siebie kreuje na wiecznie zdziwionego prostaczka (znany przecież gest ironiczny), który przygląda się światu, cieszy się nim i boi go jednocześnie. Próbuje zrozumieć historię ludzkości i motywy kierujące ludźmi, a także znaleźć powiązania między wykluczającymi się zbiorami.
„Traktat o szczęściu” w wymiarze jednostkowym da się czytać jako zestaw inspiracji, prywatnych zachwyceń, olśnień i wzruszeń. W wymiarze uniwersalnym przybiera jednak ta książka kształt skarbnicy mądrości, zbiór wartych zachowania uwag i komentarzy. To tom paradoksów – wykazuje na przemian wielkość człowieka i jego słabości.
Szczęście można rozumieć na wiele sposobów – dlatego też autor nie pokusił się o konkretną na nie receptę i uciekł od wyrazistych rozwiązań w stronę luźnych i pozornie niepowiązanych ze sobą refleksji. W tej książce każdy znajdzie coś dla siebie – jeśli nie warte zapamiętania cytaty i celne wskazówki, to przynajmniej pytania, które wymagają dłuższego zastanowienia.
piątek, 14 października 2011
Andrzej Żak: Gwiazda Zero
Akapit Press, Łódź 2011.
Życie w nauce
To ciekawe, jak Andrzej Żak podchodzi do wymyślania swoich powieści fantasy, których bohaterem jest Olivier First, młody uczeń szkoły dla magów i wnuczek utalentowanej od strony czarów babci Amelii. Żak bowiem, chociaż tworzy książki dla dzieci i młodzieży (bardziej w konwencji literatury czwartej niż dla starszych nastolatków) zupełnie nie przejmuje się wiekiem odbiorców i proponuje narrację mocno komplikowaną – trudną i pełną technicznych szczegółów. W dodatku konstruuje wielopoziomową fabułę, która zarzuca klasyczne stopniowanie napięcia, rozbija się za to na kolejne wątki i drobne wydarzenia.
W „Gwieździe Zero” lekturowe utrudnienia pojawiają się od pierwszych stron: szkoła magii traktowana jest bardzo poważnie, ma solidną konstrukcję i stwarza pozory naukowości, co służy uwiarygodnieniu świata przedstawionego. Jednak to, co dorosłym wydać się może oczywiste lub w miarę zrozumiałe, dzieci wcale nie musi przekonać, Andrzej Żak powinien trochę ostrożniej komponować opisy lub zmienić target swoich powieści. Żeby odciążyć mądrą relację, kieruje potem ciężar akcji na dialogi. Bardzo dużo sytuacji rozgrywa się w rozmowach, dyskusjach i kłótniach. Istotne jest to, że dialogi autor nasyca emocjami – nie może wyeliminować z nich trudnych dla czytelników obserwacji czy skomplikowanej terminologii, bo to oznaczałoby zanegowanie prawideł lokalnej rzeczywistości. Natomiast fakt przenoszenia emocji do zamienników opisów bardzo historii pomaga – pozwala młodym odbiorcom zaangażować się w tok opowieści i – zbliżyć do bohaterów, których problemy i troski są przecież mocno oddalane od przeżyć zwykłych czytelników. To, co martwi Oliviera – kłopoty z podróżami do innych wymiarów, ataki hakerów i wrogów, którzy potrafią podsłuchiwać myślomowę, wymaga w końcu silnego opracowania uczuciowego, w przeciwnym wypadku doświadczenia postaci nie skuszą młodych odbiorców.
Nie ulega wątpliwości, że „Gwiazda Zero” to tom dla wielbicieli fantasy i klimatów s-f. Liczy się tu inżynieria magiczna i coraz bardziej wymyślne odkrycia – na dobrą sprawę wystarczyłyby wzmianki o nich, ale Andrzej Żak decyduje się na prezentowanie całej historii od strony przygotowań do wypraw. Bardziej koncentruje się na pracy w Instytucie Magii Stosowanej niż na jej konsekwencjach – to z pozoru odwrócenie najbardziej typowych rozwiązań w powieściach o świecie magów. Żak do tego stopnia próbuje uwiarygodnić wymyślone przez siebie struktury, że zabudowuje wszystkie miejsca, które mogłyby budzić wątpliwości czy podważać autorskie decyzje. Jest precyzyjny i do końca wie, na czym polega sens eksperymentów, które przeprowadzają bohaterowie. Za to trudno doszukiwać się w książce tradycyjnych międzyludzkich relacji, pomysłów, które bez względu na kontekst dawałyby się łatwo przełożyć na spostrzeżenia odbiorców. Żak unika wzruszeń i sentymentów, całość opowieści filtruje przez naukowe (oczywiście w wymiarze tej książki) podejście. Nie można dzięki temu autorowi zarzucić naiwności – chociaż i tak najlepiej czyta się te fragmenty, w których zdecydował się on na odciążenie treści i lekko pobawił się ze swoimi postaciami – aż szkoda, że humorystycznych partii jest w „Gwieździe Zero” tak mało. Żak proponuje tekstowy i wyobraźniowy niemal inżynieryjny popis, co sprawi, że dotrze przede wszystkim do miłośników gatunku.
Życie w nauce
To ciekawe, jak Andrzej Żak podchodzi do wymyślania swoich powieści fantasy, których bohaterem jest Olivier First, młody uczeń szkoły dla magów i wnuczek utalentowanej od strony czarów babci Amelii. Żak bowiem, chociaż tworzy książki dla dzieci i młodzieży (bardziej w konwencji literatury czwartej niż dla starszych nastolatków) zupełnie nie przejmuje się wiekiem odbiorców i proponuje narrację mocno komplikowaną – trudną i pełną technicznych szczegółów. W dodatku konstruuje wielopoziomową fabułę, która zarzuca klasyczne stopniowanie napięcia, rozbija się za to na kolejne wątki i drobne wydarzenia.
W „Gwieździe Zero” lekturowe utrudnienia pojawiają się od pierwszych stron: szkoła magii traktowana jest bardzo poważnie, ma solidną konstrukcję i stwarza pozory naukowości, co służy uwiarygodnieniu świata przedstawionego. Jednak to, co dorosłym wydać się może oczywiste lub w miarę zrozumiałe, dzieci wcale nie musi przekonać, Andrzej Żak powinien trochę ostrożniej komponować opisy lub zmienić target swoich powieści. Żeby odciążyć mądrą relację, kieruje potem ciężar akcji na dialogi. Bardzo dużo sytuacji rozgrywa się w rozmowach, dyskusjach i kłótniach. Istotne jest to, że dialogi autor nasyca emocjami – nie może wyeliminować z nich trudnych dla czytelników obserwacji czy skomplikowanej terminologii, bo to oznaczałoby zanegowanie prawideł lokalnej rzeczywistości. Natomiast fakt przenoszenia emocji do zamienników opisów bardzo historii pomaga – pozwala młodym odbiorcom zaangażować się w tok opowieści i – zbliżyć do bohaterów, których problemy i troski są przecież mocno oddalane od przeżyć zwykłych czytelników. To, co martwi Oliviera – kłopoty z podróżami do innych wymiarów, ataki hakerów i wrogów, którzy potrafią podsłuchiwać myślomowę, wymaga w końcu silnego opracowania uczuciowego, w przeciwnym wypadku doświadczenia postaci nie skuszą młodych odbiorców.
Nie ulega wątpliwości, że „Gwiazda Zero” to tom dla wielbicieli fantasy i klimatów s-f. Liczy się tu inżynieria magiczna i coraz bardziej wymyślne odkrycia – na dobrą sprawę wystarczyłyby wzmianki o nich, ale Andrzej Żak decyduje się na prezentowanie całej historii od strony przygotowań do wypraw. Bardziej koncentruje się na pracy w Instytucie Magii Stosowanej niż na jej konsekwencjach – to z pozoru odwrócenie najbardziej typowych rozwiązań w powieściach o świecie magów. Żak do tego stopnia próbuje uwiarygodnić wymyślone przez siebie struktury, że zabudowuje wszystkie miejsca, które mogłyby budzić wątpliwości czy podważać autorskie decyzje. Jest precyzyjny i do końca wie, na czym polega sens eksperymentów, które przeprowadzają bohaterowie. Za to trudno doszukiwać się w książce tradycyjnych międzyludzkich relacji, pomysłów, które bez względu na kontekst dawałyby się łatwo przełożyć na spostrzeżenia odbiorców. Żak unika wzruszeń i sentymentów, całość opowieści filtruje przez naukowe (oczywiście w wymiarze tej książki) podejście. Nie można dzięki temu autorowi zarzucić naiwności – chociaż i tak najlepiej czyta się te fragmenty, w których zdecydował się on na odciążenie treści i lekko pobawił się ze swoimi postaciami – aż szkoda, że humorystycznych partii jest w „Gwieździe Zero” tak mało. Żak proponuje tekstowy i wyobraźniowy niemal inżynieryjny popis, co sprawi, że dotrze przede wszystkim do miłośników gatunku.
czwartek, 13 października 2011
Barbara L. Fredrickson: Pozytywność
Zysk i S-ka, Poznań 2011.
Szczęście naukowo
Podczas gdy rynek wydawniczy zalewany jest przez poradniki zalecające pozytywne myślenie, Barbara L. Fredrickson proponuje czytelnikom coś innego – opracowanie naukowe wolne od retoryki sukcesu i upraszczanego do bólu języka, książkę „Pozytywność”. Tom ze względu na sposób wydania rzuca się w oczy i przypomina liczne poppublikacje uczące optymizmu i szczęścia – ale to tylko pozory i dobry wabik na spragnionych zmiany odbiorców. Zresztą Barbara L. Fredrickson także nie pozostaje przy suchej teorii: podpowiada, jak zmienić swoje życie na lepsze – podchodząc do tematu od strony psychologii oraz badań, jakie przeprowadzała.
W „Pozytywności” nie będzie więc systemu łatwych i banalnych porad, które uczyniłyby świat lepszym. Autorka skupia się na wyjaśnianiu znaczenia tego zjawiska i wymienia pułapki, jakie na każdym kroku czyhają na każdego człowieka. Pozytywność ma być według niej sposobem na osiągnięcie szczęścia i zminimalizowanie (ale nie całkowite wykluczenie) konsekwencji przykrych doświadczeń. Na początku odwołuje się wprawdzie do stereotypowych, więc i mocno upraszczanych scenariuszy poranka, ale czyni to tylko ze względów marketingowych: w końcu musi atrakcyjnym otwarciem przyciągnąć odbiorców do lektury. Fredrickson udowadnia, jaka ilość emocji pozytywnych w stosunku do negatywnych przyczyni się do poprawienia jakości życia i przytacza mnóstwo przykładów na potwierdzenie swoich tez. W przekonywaniu do własnych rozstrzygnięć posuwa się nawet do analizowania przykładów z jej egzystencji – zaznaczając jednak asekuracyjnie, że nie mają one wartości naukowej. Jednak ubarwiają bez wątpienia całość i nie zakłócają rytmu książki. Autorka do tematu pozytywności podchodzi bardzo poważnie i do tego rzeczowo. Wylicza dziesięć form pozytywności (bardziej konkretnych niż nieuchwytne szczęście) i próbuje nauczyć czytelników, jak każdą z tych form z osobna pielęgnować i rozwijać. Dopiero w tym niewielkim fragmencie porad i komentarzy pozwala sobie na zestawy pytań, pomagające odbiorcom: to specyficzne rachunki sumienia, które prowadzą do poprawy. Uczy wyliczania wskaźnika pozytywności i redukowania agresji, wszystko to cały czas mocno zakotwicza w osiągnięciach psychologii.
Być może kilka wskazówek kogoś nie przekona („otwartość serca” może brzmieć zbyt patetycznie) – ale są i podpowiedzi, obok których nie sposób przejść obojętnie, bo zastosowanie się do nich nie wymaga wielkiego wysiłku, a korzyści płynące ze zmiany postawy są spore. Co ważne – autorka odcina się od Pollyanny i jej gry w radość, tak często powracającej w poradnikach o podobnej tematyce – to daje odbiorcom nadzieję, że wskazówki zawarte w tomie wolne będą od natrętnego optymizmu, odległego od codziennego życia. Ponieważ nie perswazja jest tu stawiana na pierwszym miejscu, książkę czyta się dobrze i bez znużenia.
Szczęście naukowo
Podczas gdy rynek wydawniczy zalewany jest przez poradniki zalecające pozytywne myślenie, Barbara L. Fredrickson proponuje czytelnikom coś innego – opracowanie naukowe wolne od retoryki sukcesu i upraszczanego do bólu języka, książkę „Pozytywność”. Tom ze względu na sposób wydania rzuca się w oczy i przypomina liczne poppublikacje uczące optymizmu i szczęścia – ale to tylko pozory i dobry wabik na spragnionych zmiany odbiorców. Zresztą Barbara L. Fredrickson także nie pozostaje przy suchej teorii: podpowiada, jak zmienić swoje życie na lepsze – podchodząc do tematu od strony psychologii oraz badań, jakie przeprowadzała.
W „Pozytywności” nie będzie więc systemu łatwych i banalnych porad, które uczyniłyby świat lepszym. Autorka skupia się na wyjaśnianiu znaczenia tego zjawiska i wymienia pułapki, jakie na każdym kroku czyhają na każdego człowieka. Pozytywność ma być według niej sposobem na osiągnięcie szczęścia i zminimalizowanie (ale nie całkowite wykluczenie) konsekwencji przykrych doświadczeń. Na początku odwołuje się wprawdzie do stereotypowych, więc i mocno upraszczanych scenariuszy poranka, ale czyni to tylko ze względów marketingowych: w końcu musi atrakcyjnym otwarciem przyciągnąć odbiorców do lektury. Fredrickson udowadnia, jaka ilość emocji pozytywnych w stosunku do negatywnych przyczyni się do poprawienia jakości życia i przytacza mnóstwo przykładów na potwierdzenie swoich tez. W przekonywaniu do własnych rozstrzygnięć posuwa się nawet do analizowania przykładów z jej egzystencji – zaznaczając jednak asekuracyjnie, że nie mają one wartości naukowej. Jednak ubarwiają bez wątpienia całość i nie zakłócają rytmu książki. Autorka do tematu pozytywności podchodzi bardzo poważnie i do tego rzeczowo. Wylicza dziesięć form pozytywności (bardziej konkretnych niż nieuchwytne szczęście) i próbuje nauczyć czytelników, jak każdą z tych form z osobna pielęgnować i rozwijać. Dopiero w tym niewielkim fragmencie porad i komentarzy pozwala sobie na zestawy pytań, pomagające odbiorcom: to specyficzne rachunki sumienia, które prowadzą do poprawy. Uczy wyliczania wskaźnika pozytywności i redukowania agresji, wszystko to cały czas mocno zakotwicza w osiągnięciach psychologii.
Być może kilka wskazówek kogoś nie przekona („otwartość serca” może brzmieć zbyt patetycznie) – ale są i podpowiedzi, obok których nie sposób przejść obojętnie, bo zastosowanie się do nich nie wymaga wielkiego wysiłku, a korzyści płynące ze zmiany postawy są spore. Co ważne – autorka odcina się od Pollyanny i jej gry w radość, tak często powracającej w poradnikach o podobnej tematyce – to daje odbiorcom nadzieję, że wskazówki zawarte w tomie wolne będą od natrętnego optymizmu, odległego od codziennego życia. Ponieważ nie perswazja jest tu stawiana na pierwszym miejscu, książkę czyta się dobrze i bez znużenia.
środa, 12 października 2011
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Cukiernia pod Amorem. Hryciowie
WNK, Warszawa 2011.
Miłość w historii
Tomem „Hryciowie” Małgorzata Gutowska-Adamczyk żegna się z czytelnikami „Cukierni pod Amorem” i przynosi przynajmniej częściowe rozwiązania tajemnic sygnalizowanych w pierwszym tomie. Odwołuje się do wątków, które posłużyły do nabudowywania napięcia i przez długi czas stanowiły katalizator akcji, a teraz muszą powrócić. Ale koniec nie ma tu charakteru definitywnego, autorka zostawia sobie furtkę, którą mogłaby kiedyś – jeśli zechce – powrócić do Gutowa i jego bardzo rozwiniętej historii.
W tej części cyklu daje się zauważyć przede wszystkim spokój w opisie – chociaż burzliwych momentów i komplikacji w międzyludzkich relacjach tu niemało, Gutowska-Adamczyk wyrównała narrację z przeszłości i teraźniejszości powieściowej, a to oznacza, że przeskokom czasowym nie będzie towarzyszyć stylistyczna rozbieżność. Tym razem więc wydarzenia z historii XX wieku, a konkretnie – z czasów drugiej wojny światowej – prezentowane są językiem współczesnym czytelnikom, nie – bohaterom. Co więcej, Gutowska-Adamczyk decyduje się na tłumaczenie pojęć, które w języku opisu drugiej wojny światowej wydają się być zakorzenione na tyle, by nie stanowiły utrudnienia w lekturze. To prawdopodobnie ukłon w stronę najmłodszych odbiorczyń, widocznie według autorki wyjaśnienia są niezbędne – niemniej jednak odbiorcy mogą zdziwić się, kiedy trafią, chociażby, na definicję szabru.
Gutowska-Adamczyk koncentruje się tym razem na dwóch płaszczyznach czasowych – ukazuje lata drugiej wojny światowej i losy przedstawicieli rodów z Gutowa, poświęcając również nieco uwagi dalszoplanowym postaciom – powraca także do roku 1995, powieściowego tu i teraz, w którym młoda dziewczyna, Iga, odkrywa tajemnicę przeszłości swojej babki a także tożsamości kobiety, której ciało odnaleziono podczas prac archeologicznych. Autorka wybiera tematy uniwersalne i budzące emocje w każdej sytuacji – podczas wojny towarzyszy utalentowanej śpiewaczce Ginie, więzionej przez Niemców i nakłanianej do współpracy przez obie strony. Gina wikła się między innymi w romans ze swoim nadzorcą. W latach dziewięćdziesiątych z kolei do wyobraźni czytelników przemawiać ma Helena – kobieta fatalna, której nieślubnego dziecka nie chce apodyktyczny kochanek. Gutowska-Adamczyk zręcznie przeplata losy bohaterów, tworząc wielopłaszczyznową sagę, w której gra na emocjach odbiorców za sprawą manipulowania uczuciami postaci przynosi najlepsze efekty. Część historii pozostanie w sferze niedomówień, część dokona się nad przysmakami niezwykłej cukierni o bogatej tradycji.
Dla tej autorki fabuła staje się ważniejsza niż język: nie ma tu stylizacji, obrazy przenoszone z lektur i świadectw ludzi zostają przełożone na neutralny opis, Gutowska-Adamczyk pozbyła się też tej naiwności, którą cechowała się współczesność w pierwszym tomie. Chociaż posługuje się kliszami, udanie włącza je w tok opowieści, potrafi przekonać do swoich bohaterów za sprawą ich dynamicznych posunięć i doświadczeń, na które nie mają wpływów. Tym, którzy pogubili się w powiązaniach między postaciami, przyda się zamieszczony na końcu tomu ich spis oraz drzewa genealogiczne rodów.
Miłość w historii
Tomem „Hryciowie” Małgorzata Gutowska-Adamczyk żegna się z czytelnikami „Cukierni pod Amorem” i przynosi przynajmniej częściowe rozwiązania tajemnic sygnalizowanych w pierwszym tomie. Odwołuje się do wątków, które posłużyły do nabudowywania napięcia i przez długi czas stanowiły katalizator akcji, a teraz muszą powrócić. Ale koniec nie ma tu charakteru definitywnego, autorka zostawia sobie furtkę, którą mogłaby kiedyś – jeśli zechce – powrócić do Gutowa i jego bardzo rozwiniętej historii.
W tej części cyklu daje się zauważyć przede wszystkim spokój w opisie – chociaż burzliwych momentów i komplikacji w międzyludzkich relacjach tu niemało, Gutowska-Adamczyk wyrównała narrację z przeszłości i teraźniejszości powieściowej, a to oznacza, że przeskokom czasowym nie będzie towarzyszyć stylistyczna rozbieżność. Tym razem więc wydarzenia z historii XX wieku, a konkretnie – z czasów drugiej wojny światowej – prezentowane są językiem współczesnym czytelnikom, nie – bohaterom. Co więcej, Gutowska-Adamczyk decyduje się na tłumaczenie pojęć, które w języku opisu drugiej wojny światowej wydają się być zakorzenione na tyle, by nie stanowiły utrudnienia w lekturze. To prawdopodobnie ukłon w stronę najmłodszych odbiorczyń, widocznie według autorki wyjaśnienia są niezbędne – niemniej jednak odbiorcy mogą zdziwić się, kiedy trafią, chociażby, na definicję szabru.
Gutowska-Adamczyk koncentruje się tym razem na dwóch płaszczyznach czasowych – ukazuje lata drugiej wojny światowej i losy przedstawicieli rodów z Gutowa, poświęcając również nieco uwagi dalszoplanowym postaciom – powraca także do roku 1995, powieściowego tu i teraz, w którym młoda dziewczyna, Iga, odkrywa tajemnicę przeszłości swojej babki a także tożsamości kobiety, której ciało odnaleziono podczas prac archeologicznych. Autorka wybiera tematy uniwersalne i budzące emocje w każdej sytuacji – podczas wojny towarzyszy utalentowanej śpiewaczce Ginie, więzionej przez Niemców i nakłanianej do współpracy przez obie strony. Gina wikła się między innymi w romans ze swoim nadzorcą. W latach dziewięćdziesiątych z kolei do wyobraźni czytelników przemawiać ma Helena – kobieta fatalna, której nieślubnego dziecka nie chce apodyktyczny kochanek. Gutowska-Adamczyk zręcznie przeplata losy bohaterów, tworząc wielopłaszczyznową sagę, w której gra na emocjach odbiorców za sprawą manipulowania uczuciami postaci przynosi najlepsze efekty. Część historii pozostanie w sferze niedomówień, część dokona się nad przysmakami niezwykłej cukierni o bogatej tradycji.
Dla tej autorki fabuła staje się ważniejsza niż język: nie ma tu stylizacji, obrazy przenoszone z lektur i świadectw ludzi zostają przełożone na neutralny opis, Gutowska-Adamczyk pozbyła się też tej naiwności, którą cechowała się współczesność w pierwszym tomie. Chociaż posługuje się kliszami, udanie włącza je w tok opowieści, potrafi przekonać do swoich bohaterów za sprawą ich dynamicznych posunięć i doświadczeń, na które nie mają wpływów. Tym, którzy pogubili się w powiązaniach między postaciami, przyda się zamieszczony na końcu tomu ich spis oraz drzewa genealogiczne rodów.
wtorek, 11 października 2011
Vladimír Hulpach: Dar totemów. Baśnie indiańskie
Media Rodzina, Poznań 2011.
Sens świata
Media Rodzina to wydawnictwo, które proponuje małym odbiorcom bardzo ciekawą i jednocześnie atrakcyjnie wydaną serię z baśniami różnych kultur. Tom „Dar totemów”, kolejna (piąta) pozycja w cyklu przedstawia baśnie indiańskie… przekładane z czeskiego (autor, Vladimír Hulpach, korzystał natomiast przede wszystkim z anglojęzycznych źródeł). To nie ma większego znaczenia podczas lektury, bo historiom opowiadanym w książkach nadaje się wymiar uniwersalny, przynajmniej w płaszczyźnie języka. Egzotyka uwidacznia się w planie treści, ten z kolei nie stracił w podwojonym przekładzie – w efekcie dzieci otrzymują zestaw opowiastek barwnych i nietypowych, kuszących z racji inności i motywów zapomnianych lub nieistniejących w naszej kulturze.
„Dar totemów” porządkuje rzeczywistość, nie pozostawiając miejsca na żadne wątpliwości. Uszeregowane chronologicznie historie tłumaczą najpierw stworzenie świata, słońca i Indian, potem – zjawisk pogodowych, przyrodniczych i kwestii związanych z przemijaniem oraz życiem po śmierci. Druga część tomu dotyczy baśni o zwierzętach – w tych opowieściach mieszczą się próby wyjaśnienia, dlaczego węże są jadowite i dlaczego żurawie nie mają piór złotego koloru. W miniaturach zwraca uwagę przede wszystkim pozbawiona ograniczeń wyobraźnia, która pozwala budować najbardziej niewiarygodne, a przez to i fascynujące fabuły. Wreszcie trzecia część książki zawiera historie o indiańskich bohaterach, którzy muszą wykazać się męstwem i sprytem, by przetrwać w nieprzyjaznym świecie. Ostatnia baśń odnosi się do motywu zakopania topora wojennego, powraca więc do tematu, który pojawia się w utworach o indiańskiej tematyce.
Baśnie indiańskie to historie, których podstawowym celem okazuje się objaśnianie codziennych zjawisk przyrodniczych: przypominają odpowiedzi na dziecięce pytania i zdziwienia. Uruchamiają fantazję, bo nie odwołują się do logiki czy faktów, ale do oryginalnych i atrakcyjnych (z punktu widzenia malucha minifabułek). To rozwija swobodę twórczą i ułatwia snucie własnych podobnych historii, a przy tym zapewnia kontakt z odmienną i ciekawą kulturą. Baśnie zebrane w tym tomie są bardzo krótkie i liczy się w nich tempo akcji a nie kunsztowność opisów – dzięki temu czyta się je bardzo szybko. Inna sprawa, że starsi odbiorcy mogliby zatęsknić za międzywierszowym klimatem tych opowieści, zatracanym niestety w pospiesznej narracji. Dla dzieci przyjęty sposób prowadzenia historii okazuje się najzupełniej odpowiedni. Co ważne, nie ma tu elementów znanych z zachodnich przekazów, powtarzalnych i przewidywalnych wątków, przerabianych w popkulturowych produkcjach. W książce liczy się świat podporządkowany całkowicie egzystencji Indian, odległy od naukowych teorii, za to pełny życiowej mądrości ludzi i… zwierząt.
Przy każdej baśni zaznaczone zostało jej pochodzenie (nazwa plemienia nie będzie pustym hasłem dzięki mapce na wyklejce z tyłu książki). Do tego autor pokusił się o interesujące (tym razem dla dorosłych) posłowie, bogate w informacje i fakty, które pomogą rodzicom rozwikłać ewentualne wątpliwości dzieci. Cały tom jest oczywiście bogato ilustrowany.
Sens świata
Media Rodzina to wydawnictwo, które proponuje małym odbiorcom bardzo ciekawą i jednocześnie atrakcyjnie wydaną serię z baśniami różnych kultur. Tom „Dar totemów”, kolejna (piąta) pozycja w cyklu przedstawia baśnie indiańskie… przekładane z czeskiego (autor, Vladimír Hulpach, korzystał natomiast przede wszystkim z anglojęzycznych źródeł). To nie ma większego znaczenia podczas lektury, bo historiom opowiadanym w książkach nadaje się wymiar uniwersalny, przynajmniej w płaszczyźnie języka. Egzotyka uwidacznia się w planie treści, ten z kolei nie stracił w podwojonym przekładzie – w efekcie dzieci otrzymują zestaw opowiastek barwnych i nietypowych, kuszących z racji inności i motywów zapomnianych lub nieistniejących w naszej kulturze.
„Dar totemów” porządkuje rzeczywistość, nie pozostawiając miejsca na żadne wątpliwości. Uszeregowane chronologicznie historie tłumaczą najpierw stworzenie świata, słońca i Indian, potem – zjawisk pogodowych, przyrodniczych i kwestii związanych z przemijaniem oraz życiem po śmierci. Druga część tomu dotyczy baśni o zwierzętach – w tych opowieściach mieszczą się próby wyjaśnienia, dlaczego węże są jadowite i dlaczego żurawie nie mają piór złotego koloru. W miniaturach zwraca uwagę przede wszystkim pozbawiona ograniczeń wyobraźnia, która pozwala budować najbardziej niewiarygodne, a przez to i fascynujące fabuły. Wreszcie trzecia część książki zawiera historie o indiańskich bohaterach, którzy muszą wykazać się męstwem i sprytem, by przetrwać w nieprzyjaznym świecie. Ostatnia baśń odnosi się do motywu zakopania topora wojennego, powraca więc do tematu, który pojawia się w utworach o indiańskiej tematyce.
Baśnie indiańskie to historie, których podstawowym celem okazuje się objaśnianie codziennych zjawisk przyrodniczych: przypominają odpowiedzi na dziecięce pytania i zdziwienia. Uruchamiają fantazję, bo nie odwołują się do logiki czy faktów, ale do oryginalnych i atrakcyjnych (z punktu widzenia malucha minifabułek). To rozwija swobodę twórczą i ułatwia snucie własnych podobnych historii, a przy tym zapewnia kontakt z odmienną i ciekawą kulturą. Baśnie zebrane w tym tomie są bardzo krótkie i liczy się w nich tempo akcji a nie kunsztowność opisów – dzięki temu czyta się je bardzo szybko. Inna sprawa, że starsi odbiorcy mogliby zatęsknić za międzywierszowym klimatem tych opowieści, zatracanym niestety w pospiesznej narracji. Dla dzieci przyjęty sposób prowadzenia historii okazuje się najzupełniej odpowiedni. Co ważne, nie ma tu elementów znanych z zachodnich przekazów, powtarzalnych i przewidywalnych wątków, przerabianych w popkulturowych produkcjach. W książce liczy się świat podporządkowany całkowicie egzystencji Indian, odległy od naukowych teorii, za to pełny życiowej mądrości ludzi i… zwierząt.
Przy każdej baśni zaznaczone zostało jej pochodzenie (nazwa plemienia nie będzie pustym hasłem dzięki mapce na wyklejce z tyłu książki). Do tego autor pokusił się o interesujące (tym razem dla dorosłych) posłowie, bogate w informacje i fakty, które pomogą rodzicom rozwikłać ewentualne wątpliwości dzieci. Cały tom jest oczywiście bogato ilustrowany.
poniedziałek, 10 października 2011
Małgorzata Szejnert: Dom żółwia. Zanzibar
Znak, Kraków 2011.
Podróż niezwykła
Miłośników stylu pisania Małgorzaty Szejnert do lektury „Domu żółwia”, czyli reportersko-historycznej opowieści o Zanzibarze nie trzeba będzie długo zachęcać. Wystarczy powiedzieć, że autorka utrzymuje tu lekką narrację, pełną anegdot i ożywia informacje znalezione w starych dokumentach. Podąża tropem swoich bohaterów i odkrywa przed czytelnikami mniej znane uroki wyspy. Nawet ci, którym Zanzibar w gruncie rzeczy jest obojętny, nie oprą się sposobowi opowiadania Szejnert: a kiedy dadzą się poprowadzić przez książkę, poczują się jak odkrywcy. Może tu właśnie zawiera się źródło popularności tej autorki? Pewne jest jedno: „Dom żółwia. Zanzibar” to tom, który zamienia się w podróż i przenosi odbiorców do innego świata.
W odróżnieniu od wielu autorów o dziennikarskich korzeniach, Szejnert wie doskonale, co robić z dokumentami, z których korzysta. Zamiast serii cytatów, które nie wzbudzałyby żadnych emocji u czytających, proponuje zapośredniczone uczestnictwo w wydarzeniach na przestrzeni półtora wieku – i nieważne, czy chodzi o wyprawy Livingstone’a czy Stanleya, czy o podróże księżniczki Salme, czy o zwyczaje żółwi. Przy każdej relacji czytelnicy będą mieli wrażenie, że stają się nieoczekiwanie świadkami czegoś niezwykłego. Znikają odległości przestrzenne, czasowe tracą na znaczeniu. Bo Szejnert opowiada o wszystkim tak, jakby rozgrywało się tu i teraz. Nie ma wyjścia: bohaterowie tej nietypowej historii jawią się odbiorcom jako bliscy, zaangażowanie emocjonalne z kolei mocno zachęca do kontynuowania lektury. Małgorzata Szejnert wybiera dosłowne cytaty ostrożnie i na prawach ilustracji, uzupełnienia do własnych odkryć, jakby sama przeżywała to wszystko, co na kartach „Domu żółwia” istnieje. Przy tej pisarskiej strategii trudno pozostać obojętnym.
Poszczególne motywy co jakiś czas wracają w nowych odsłonach. Tak jest z żółwiami, których zwyczaje służą jako symbol w opowiadaniu o Zanzibarze, ale i w szerszej perspektywie – do przemycania uczuć. Pojawianie się starych znajomych cieszy tak samo jak śledzenie powiązań z Polską: te elementy niespodziewanej swojskości przy wielkiej ilości egzotyki bardzo pomagają narracji. Warto też zauważyć, że Małgorzata Szejnert wie, co z ogromu informacji zaintryguje odbiorców, co warto zaakcentować, co opowiedzieć – i w jaki sposób. Odrzuca klasyczne schematy biograficzne czy dziejopisarskie, nie jest jej celem żmudne odtwarzanie całości wydarzeń, podporządkowane określonym szablonom. Woli fragmentaryczność, ale wolną od chaosu, lekkość i przykuwanie uwagi czytelników kolejnymi odkryciami.
Chociaż „Dom żółwia” zaczyna się od obrazu domów i dom ma podkreślony w tytule, dla mnie opowieść ta jest przede wszystkim opowieścią o ludziach, w mniejszym stopniu o związanych z nimi miejscach. Szejnert nie pozostawia nikogo niewrażliwym na lekturę, bo przez niemal cały czas bazuje na silnych emocjach. To przybliża jej tom do reportażu, a oddala od publikacji historycznonaukowej. Bohaterowie „Domu żółwia” (nie tylko ludzie – żółwie również) zaskarbiają sobie sympatię czytelników. Jest w tym tomie coś osobistego, nuta przychylności wobec postaci i miejsca, jest chęć opowiedzenia historii nieznanej a frapującej – tylko dlatego, że wydarzyła się komuś. Odbiorcy mogą w dodatku uczestniczyć w niej także za sprawą licznych fotografii wplecionych zgrabnie w narrację. Dla Szejnert cały świat wydaje się być gotową do spisania książką.
Podróż niezwykła
Miłośników stylu pisania Małgorzaty Szejnert do lektury „Domu żółwia”, czyli reportersko-historycznej opowieści o Zanzibarze nie trzeba będzie długo zachęcać. Wystarczy powiedzieć, że autorka utrzymuje tu lekką narrację, pełną anegdot i ożywia informacje znalezione w starych dokumentach. Podąża tropem swoich bohaterów i odkrywa przed czytelnikami mniej znane uroki wyspy. Nawet ci, którym Zanzibar w gruncie rzeczy jest obojętny, nie oprą się sposobowi opowiadania Szejnert: a kiedy dadzą się poprowadzić przez książkę, poczują się jak odkrywcy. Może tu właśnie zawiera się źródło popularności tej autorki? Pewne jest jedno: „Dom żółwia. Zanzibar” to tom, który zamienia się w podróż i przenosi odbiorców do innego świata.
W odróżnieniu od wielu autorów o dziennikarskich korzeniach, Szejnert wie doskonale, co robić z dokumentami, z których korzysta. Zamiast serii cytatów, które nie wzbudzałyby żadnych emocji u czytających, proponuje zapośredniczone uczestnictwo w wydarzeniach na przestrzeni półtora wieku – i nieważne, czy chodzi o wyprawy Livingstone’a czy Stanleya, czy o podróże księżniczki Salme, czy o zwyczaje żółwi. Przy każdej relacji czytelnicy będą mieli wrażenie, że stają się nieoczekiwanie świadkami czegoś niezwykłego. Znikają odległości przestrzenne, czasowe tracą na znaczeniu. Bo Szejnert opowiada o wszystkim tak, jakby rozgrywało się tu i teraz. Nie ma wyjścia: bohaterowie tej nietypowej historii jawią się odbiorcom jako bliscy, zaangażowanie emocjonalne z kolei mocno zachęca do kontynuowania lektury. Małgorzata Szejnert wybiera dosłowne cytaty ostrożnie i na prawach ilustracji, uzupełnienia do własnych odkryć, jakby sama przeżywała to wszystko, co na kartach „Domu żółwia” istnieje. Przy tej pisarskiej strategii trudno pozostać obojętnym.
Poszczególne motywy co jakiś czas wracają w nowych odsłonach. Tak jest z żółwiami, których zwyczaje służą jako symbol w opowiadaniu o Zanzibarze, ale i w szerszej perspektywie – do przemycania uczuć. Pojawianie się starych znajomych cieszy tak samo jak śledzenie powiązań z Polską: te elementy niespodziewanej swojskości przy wielkiej ilości egzotyki bardzo pomagają narracji. Warto też zauważyć, że Małgorzata Szejnert wie, co z ogromu informacji zaintryguje odbiorców, co warto zaakcentować, co opowiedzieć – i w jaki sposób. Odrzuca klasyczne schematy biograficzne czy dziejopisarskie, nie jest jej celem żmudne odtwarzanie całości wydarzeń, podporządkowane określonym szablonom. Woli fragmentaryczność, ale wolną od chaosu, lekkość i przykuwanie uwagi czytelników kolejnymi odkryciami.
Chociaż „Dom żółwia” zaczyna się od obrazu domów i dom ma podkreślony w tytule, dla mnie opowieść ta jest przede wszystkim opowieścią o ludziach, w mniejszym stopniu o związanych z nimi miejscach. Szejnert nie pozostawia nikogo niewrażliwym na lekturę, bo przez niemal cały czas bazuje na silnych emocjach. To przybliża jej tom do reportażu, a oddala od publikacji historycznonaukowej. Bohaterowie „Domu żółwia” (nie tylko ludzie – żółwie również) zaskarbiają sobie sympatię czytelników. Jest w tym tomie coś osobistego, nuta przychylności wobec postaci i miejsca, jest chęć opowiedzenia historii nieznanej a frapującej – tylko dlatego, że wydarzyła się komuś. Odbiorcy mogą w dodatku uczestniczyć w niej także za sprawą licznych fotografii wplecionych zgrabnie w narrację. Dla Szejnert cały świat wydaje się być gotową do spisania książką.
niedziela, 9 października 2011
Wojciech Widłak: Samotny Jędruś
Czerwony Konik, Kraków 2011.
Bajka na ulicy
Czerwony Konik za cel stawia sobie publikowanie książek dla dzieci – ale wybiera projekty niebanalne i graficznie atrakcyjne także dla dorosłych odbiorców, a czasem nawet tych dorosłych urzekające od strony treści. Po raz kolejny swoje siły połączyli Wojciech Widłak i Joanna Rusinek, tworząc opowieść o dość prostym pomyśle tekstowym i niezwykłej stronie rysunkowej – książkę „Samotny Jędruś”.
Samotny Jędruś pewnego dnia wyrusza na poszukiwania nieokreślonego „czegoś”, czego mu brakuje. W swojej wędrówce kieruje nim przypadek – bohater wciąż na coś wpada (włączając w to wpadanie w złość czy zachwyt) – lub też coś wpada na niego. Nieświadomy lingwistycznych zabaw autora bohater przez dość długi czas nie czuje się szczęśliwy. Wojciech Widłak rejestruje cały zestaw minorowych nastrojów – katalizatora, zmuszającego Samotnego Jędrusia do ruszenia naprzód, aż do kojącego finału. Zbyt okrutne byłoby przecież zsyłanie cierpienia na niewinną postać. Ale Widłak, który do tej pory dawał się poznać raczej jako autor dowcipnych tekstów, tym razem wyraźnie zmienia ton historii. Kolejne niepowodzenia Samotnego Jędrusia pogłębiają frustrację (oby tylko bohatera), a jedyne ożywienie wnosi hiperaktywny gołąb. Nie oznacza to, że książka przygnębia – jedynie nie rozwesela, przynajmniej w pierwszej fazie. Za to mówi o tym, co w życiu jest ważne, a Widłak zamiast prawienia morałów pozostawia ostatnie dopowiedzenie swoim czytelnikom.
Historia drogi, mimo że osnuta na niepowodzeniach, cechuje się dość żywym rytmem i zmiennym tempem. Widłak nie planuje długości rozdziałów i rozdziałków, cały czas towarzyszy swojemu bohaterowi i rejestruje jego obserwacje czy rozmowy, co sprawia, że wydarzenia raz występują błyskawicznie po sobie, raz są pooddzielane dłuższymi opisami czy fragmentami, które ilustrują samotność postaci. Zresztą ten ponurawy miejscami świat podkreśla też sam sposób prezentowania tekstu: na większości stron tło jest ciemnoszare. I tu właśnie pojawia się kwestia opracowania graficznego.
Samotnego Jędrusia bowiem można spotkać na ulicy. Jego twarz stanowi… studzienka kanalizacyjna (reszta Jędrusia dorysowana jest jaskrawokolorową kredą). Joanna Rusinek wykorzystała różne studzienki (a mapka trasy spaceru Jędrusia znajduje się na końcu książki). To, co brzydkie, szpecące i irytujące dorosłych, ma się tu zamienić w bajkowy świat dla dzieci: popękany asfalt posłuży na zdjęciu za roślinę, połamane płytki chodnikowe ułożą się w intrygujący wzór. Plama po deszczu może przypominać smoka, a nieudolnie załatana dziura – fokę. Czasem wystarczy coś dorysować, coś zaznaczyć, coś przestawić, żeby dostrzec w pozornie zwykłym fragmencie uliczki tło rozgrywających się w alternatywnym świecie bajkowych wydarzeń. A jak bardzo prawdziwa wydaje się przygoda Jędrusia, kiedy na zdjęciu koło niego stoi gołąb… Kolejny raz wydawnictwo Czerwony Konik udowodniło, że nie boi się przełamywania schematów i potrafi zaproponować publikację niezwykłą.
Bajka na ulicy
Czerwony Konik za cel stawia sobie publikowanie książek dla dzieci – ale wybiera projekty niebanalne i graficznie atrakcyjne także dla dorosłych odbiorców, a czasem nawet tych dorosłych urzekające od strony treści. Po raz kolejny swoje siły połączyli Wojciech Widłak i Joanna Rusinek, tworząc opowieść o dość prostym pomyśle tekstowym i niezwykłej stronie rysunkowej – książkę „Samotny Jędruś”.
Samotny Jędruś pewnego dnia wyrusza na poszukiwania nieokreślonego „czegoś”, czego mu brakuje. W swojej wędrówce kieruje nim przypadek – bohater wciąż na coś wpada (włączając w to wpadanie w złość czy zachwyt) – lub też coś wpada na niego. Nieświadomy lingwistycznych zabaw autora bohater przez dość długi czas nie czuje się szczęśliwy. Wojciech Widłak rejestruje cały zestaw minorowych nastrojów – katalizatora, zmuszającego Samotnego Jędrusia do ruszenia naprzód, aż do kojącego finału. Zbyt okrutne byłoby przecież zsyłanie cierpienia na niewinną postać. Ale Widłak, który do tej pory dawał się poznać raczej jako autor dowcipnych tekstów, tym razem wyraźnie zmienia ton historii. Kolejne niepowodzenia Samotnego Jędrusia pogłębiają frustrację (oby tylko bohatera), a jedyne ożywienie wnosi hiperaktywny gołąb. Nie oznacza to, że książka przygnębia – jedynie nie rozwesela, przynajmniej w pierwszej fazie. Za to mówi o tym, co w życiu jest ważne, a Widłak zamiast prawienia morałów pozostawia ostatnie dopowiedzenie swoim czytelnikom.
Historia drogi, mimo że osnuta na niepowodzeniach, cechuje się dość żywym rytmem i zmiennym tempem. Widłak nie planuje długości rozdziałów i rozdziałków, cały czas towarzyszy swojemu bohaterowi i rejestruje jego obserwacje czy rozmowy, co sprawia, że wydarzenia raz występują błyskawicznie po sobie, raz są pooddzielane dłuższymi opisami czy fragmentami, które ilustrują samotność postaci. Zresztą ten ponurawy miejscami świat podkreśla też sam sposób prezentowania tekstu: na większości stron tło jest ciemnoszare. I tu właśnie pojawia się kwestia opracowania graficznego.
Samotnego Jędrusia bowiem można spotkać na ulicy. Jego twarz stanowi… studzienka kanalizacyjna (reszta Jędrusia dorysowana jest jaskrawokolorową kredą). Joanna Rusinek wykorzystała różne studzienki (a mapka trasy spaceru Jędrusia znajduje się na końcu książki). To, co brzydkie, szpecące i irytujące dorosłych, ma się tu zamienić w bajkowy świat dla dzieci: popękany asfalt posłuży na zdjęciu za roślinę, połamane płytki chodnikowe ułożą się w intrygujący wzór. Plama po deszczu może przypominać smoka, a nieudolnie załatana dziura – fokę. Czasem wystarczy coś dorysować, coś zaznaczyć, coś przestawić, żeby dostrzec w pozornie zwykłym fragmencie uliczki tło rozgrywających się w alternatywnym świecie bajkowych wydarzeń. A jak bardzo prawdziwa wydaje się przygoda Jędrusia, kiedy na zdjęciu koło niego stoi gołąb… Kolejny raz wydawnictwo Czerwony Konik udowodniło, że nie boi się przełamywania schematów i potrafi zaproponować publikację niezwykłą.
sobota, 8 października 2011
Wtedy. Rozmowy z Jackiem Bocheńskim
Świat Książki, Warszawa 2011.
Przemiany
„Rozmawia się, rozmawia, ale wszystkie wnioski są nieostateczne. Zawsze jest powód, by rozmawiać dalej” – spostrzega Anna Nasiłowska w wywiadzie przeprowadzonym w tym roku z Jackiem Bocheńskim – i, próbując wypełnić lukę tematyczną, jaką dostrzegła w dotychczas opublikowanych dyskusjach, kieruje rozważania rozmówcy na zaskakująco rozbieżne tory. Czyni to jednak z prawdziwą wirtuozerią, tak, że rozmowa zamykająca tom staje się jednocześnie ładnym podsumowaniem i uzupełnieniem, a Jacek Bocheński zyskuje szansę, by jeszcze dopowiedzieć co nieco na temat własnej twórczości, spraw osobistych, przyszłości książki i zmian, jakie w myślenie wprowadziły nowe technologie… A to zaledwie garstka wątków. Nasiłowska rozmawia konkretnie, uzyskuje rzeczowe odpowiedzi i dzięki temu może sobie pozwolić na żonglowanie zagadnieniami bez wrażenia poszatkowania tekstu czy – braku szacunku do rozmówcy. Zresztą to cecha charakterystyczna dla tomu „Wtedy”: każdy z dziennikarzy interesuje się innym obszarem twórczości Bocheńskiego, każdy ma ściśle określony styl pytania i zakres tematyczny, każdy też w wywiadach w inny sposób przedstawia siebie, więc książka zyskuje dynamikę nieczęstą w przypadku polityczno-literackich rozważań.
Bo są dwa podstawowe kręgi tematyczne rządzące zgromadzonymi w tej publikacji rozmowami – literatura oraz polityka. Ta druga najczęściej w kontekście przełomów, dziejowych przemian i rozliczeń z przeszłością: opinia Bocheńskiego nie służy jednak reinterpretowaniu książek. Autor ma raczej za zadanie przedstawić pozycję inteligenta w obliczu zmian, zaproponować wybór drogi, podpierając się własnymi decyzjami. Dziennikarze zainteresowani polityką szukają też publicystyki, sfery rozłącznej z literaturą (lub bardzo rzadko z czystą literaturą stycznej). Do pierwszej grupy należą natomiast refleksje autotematyczne i tu daje się zauważyć kolejne rozwarstwienie. Jedni skłaniają się ku ogólnoliterackim uwagom i wnioskom, drudzy próbują analizować pisarskie decyzje i konkretne rozwiązania w książkach Bocheńskiego, starają się znaleźć klucz interpretacyjny, odkryć tajniki warsztatu, poznać przekonania autora, a niezbyt często chcą dziennikarze uzyskać odpowiedzi na pytania o przyczyny niektórych pomysłów. Życie prywatne pisarza niemal w ogóle się tu nie liczy: ważne są za to sądy Bocheńskiego, jego przemyślenia i stawiane tezy. Teoretyzowanie na temat literatury w ogólności sprawiać może przyjemność między innymi ze względu na talent autora do aforystycznych i celnych podsumowań – wiele uwag funkcjonować by mogło na prawach złotych myśli.
Gromadząc w tej książce wywiady, Bocheński nie zdecydował się na ich poprawianie czy uzupełnianie: pisze o tym we wstępie. Jedynie w dwóch momentach zdecydował się na dodanie przypisu do fragmentów, które mogłyby wzbudzić kontrowersje czy krytyczne komentarze. Dzięki tej nieokaleczonej wersji rozmów ułożonych chronologicznie i opatrzonych datami oraz miejscami publikacji, czytelnicy śledzić mogą nie tylko ewolucję świadomości pisarskiej autora, ale także – zmieniające się orbity zainteresowań dziennikarzy. Uzyskany w ten sposób wywiad-rzekę może Bocheński traktować albo jako punkt wyjścia do dalszych dyskusji i uzupełnień, albo jako prezentację własnej filozofii twórczej – i w jednym, i w drugim przypadku dostarczy odbiorcom ambitnej lektury.
Przemiany
„Rozmawia się, rozmawia, ale wszystkie wnioski są nieostateczne. Zawsze jest powód, by rozmawiać dalej” – spostrzega Anna Nasiłowska w wywiadzie przeprowadzonym w tym roku z Jackiem Bocheńskim – i, próbując wypełnić lukę tematyczną, jaką dostrzegła w dotychczas opublikowanych dyskusjach, kieruje rozważania rozmówcy na zaskakująco rozbieżne tory. Czyni to jednak z prawdziwą wirtuozerią, tak, że rozmowa zamykająca tom staje się jednocześnie ładnym podsumowaniem i uzupełnieniem, a Jacek Bocheński zyskuje szansę, by jeszcze dopowiedzieć co nieco na temat własnej twórczości, spraw osobistych, przyszłości książki i zmian, jakie w myślenie wprowadziły nowe technologie… A to zaledwie garstka wątków. Nasiłowska rozmawia konkretnie, uzyskuje rzeczowe odpowiedzi i dzięki temu może sobie pozwolić na żonglowanie zagadnieniami bez wrażenia poszatkowania tekstu czy – braku szacunku do rozmówcy. Zresztą to cecha charakterystyczna dla tomu „Wtedy”: każdy z dziennikarzy interesuje się innym obszarem twórczości Bocheńskiego, każdy ma ściśle określony styl pytania i zakres tematyczny, każdy też w wywiadach w inny sposób przedstawia siebie, więc książka zyskuje dynamikę nieczęstą w przypadku polityczno-literackich rozważań.
Bo są dwa podstawowe kręgi tematyczne rządzące zgromadzonymi w tej publikacji rozmowami – literatura oraz polityka. Ta druga najczęściej w kontekście przełomów, dziejowych przemian i rozliczeń z przeszłością: opinia Bocheńskiego nie służy jednak reinterpretowaniu książek. Autor ma raczej za zadanie przedstawić pozycję inteligenta w obliczu zmian, zaproponować wybór drogi, podpierając się własnymi decyzjami. Dziennikarze zainteresowani polityką szukają też publicystyki, sfery rozłącznej z literaturą (lub bardzo rzadko z czystą literaturą stycznej). Do pierwszej grupy należą natomiast refleksje autotematyczne i tu daje się zauważyć kolejne rozwarstwienie. Jedni skłaniają się ku ogólnoliterackim uwagom i wnioskom, drudzy próbują analizować pisarskie decyzje i konkretne rozwiązania w książkach Bocheńskiego, starają się znaleźć klucz interpretacyjny, odkryć tajniki warsztatu, poznać przekonania autora, a niezbyt często chcą dziennikarze uzyskać odpowiedzi na pytania o przyczyny niektórych pomysłów. Życie prywatne pisarza niemal w ogóle się tu nie liczy: ważne są za to sądy Bocheńskiego, jego przemyślenia i stawiane tezy. Teoretyzowanie na temat literatury w ogólności sprawiać może przyjemność między innymi ze względu na talent autora do aforystycznych i celnych podsumowań – wiele uwag funkcjonować by mogło na prawach złotych myśli.
Gromadząc w tej książce wywiady, Bocheński nie zdecydował się na ich poprawianie czy uzupełnianie: pisze o tym we wstępie. Jedynie w dwóch momentach zdecydował się na dodanie przypisu do fragmentów, które mogłyby wzbudzić kontrowersje czy krytyczne komentarze. Dzięki tej nieokaleczonej wersji rozmów ułożonych chronologicznie i opatrzonych datami oraz miejscami publikacji, czytelnicy śledzić mogą nie tylko ewolucję świadomości pisarskiej autora, ale także – zmieniające się orbity zainteresowań dziennikarzy. Uzyskany w ten sposób wywiad-rzekę może Bocheński traktować albo jako punkt wyjścia do dalszych dyskusji i uzupełnień, albo jako prezentację własnej filozofii twórczej – i w jednym, i w drugim przypadku dostarczy odbiorcom ambitnej lektury.
piątek, 7 października 2011
Kristin Cashore: Iskra
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Walka o wszystko
Kristin Cashore lubi hipnotyzować opowiadanymi historiami i chociaż nie stroni od tematów ciężkich i mrocznych, od przelewania krwi i od polityki, wciąga czytelników w prezentowaną fabułę. W „Iskrze” szuka idealnych proporcji na opowieść fantasy: partie wyraźnie kobiece próbuje zrównoważyć licznymi scenami walk, pojedynków i potyczek oraz ilością wyrzeczeń, jakie czekają tytułową bohaterkę, od początku skazaną na niepowodzenia. Ta książka przypomina też grę strategiczną: bez przerwy planuje się tu, rozważa kolejne posunięcia i liczy straty po minionych bojach. A z drugiej strony pojawia się i motyw zauroczenia, i braterskiej miłości, oddania i zaufania.
Iskra znajduje się ciągle w niebezpieczeństwie. Jako człekokształtna potworzyca o niebywałej urodzie ma dar wnikania do umysłów i kierowania nimi – ale nie może zdradzać swojej tożsamości, a każde, nawet najmniejsze zranienie grozi zmasowanym atakiem pragnących jej śmierci potworów. Tymczasem w ogarniętym bezprawiem państwie rozpoczynają się bunty, spiski i knowania, walka o władzę przybiera najbardziej brutalną formę.
Kristin Cashore robi wszystko, by nie zostać posądzoną o sentymentalny stosunek do wykreowanych przez siebie postaci: stawia przed nimi coraz większe i trudniejsze wyzwania, z których nie wszyscy wyjdą cało. I na płaszczyźnie uczuciowej stroni od banału i jednowymiarowości: Iskra nie unika mężczyzn, ale odrzuca jednak tego, który najbardziej jej pragnie – z uwagi na jego niewierność. Nie zmienia to faktu, że seksualne podboje owego człowieka ranią bohaterkę. Iskra musi mimo to zachowywać się odpowiedzialnie. Poza zagrożeniami płynącymi z magicznych relacji pozostają jeszcze zwykli ludzie – ich emocje, chęć zemsty za doznane krzywdy, żądza władzy. Kristin Cashore podjęła się niełatwego zadania, odrzucając z góry dobre intencje postaci: te złe musi bowiem dawkować ostrożnie – jeśli przesadzi, zniszczy budowaną przez siebie rzeczywistość, jeśli je zminimalizuje, straci siłę napędową fabuły. I tak w „Iskrze” elementem stałym okazuje się ruch, ciągłe zmiany tematów, klimatu i miejsca akcji.
Cashore wykorzystuje motywy stałe w powieściach fantasy, układa własną historię ze schematów, które w tym gatunku zaskakiwać nie mogą – ale czyni to brawurowo, bez kompromisów i wahań. Wprowadza tematy, które do niedawna w literaturze czwartej funkcjonować nie mogły: na przykład niechciane ciąże kochanek wielbiciela Iskry, stałe przypominanie o menstruacji bohaterki, wreszcie – okrucieństwo i śmierć. Autorka musiała bardzo się starać, żeby mnogością dramatów nie zachwiać kompozycją książki – ale z tym zadaniem bardzo dobrze sobie poradziła.
Co ciekawe, do koncepcji Cashore bardzo pasowałaby rozbudowana narracja, moc opisów przy ograniczonej warstwie rozmów – tymczasem jest odwrotnie, to na dialogach opiera się ciężar opowieści. W całych seriach wyjaśnień, dyskusji i porad zawiera się obraz świata przedstawionego – dobrze oddaje to charakter tomu i jego dynamikę, a jednocześnie także znów kieruje powieść w stronę „męskich” historii, pozbawionych ozdobników (w rzeczywistości przecież wyłącznie na tym zbudowanych). Cashore chce do siebie przekonać czytelników płci obojga, wielbicieli fantastyki połączonej z powieścią drogi.
Walka o wszystko
Kristin Cashore lubi hipnotyzować opowiadanymi historiami i chociaż nie stroni od tematów ciężkich i mrocznych, od przelewania krwi i od polityki, wciąga czytelników w prezentowaną fabułę. W „Iskrze” szuka idealnych proporcji na opowieść fantasy: partie wyraźnie kobiece próbuje zrównoważyć licznymi scenami walk, pojedynków i potyczek oraz ilością wyrzeczeń, jakie czekają tytułową bohaterkę, od początku skazaną na niepowodzenia. Ta książka przypomina też grę strategiczną: bez przerwy planuje się tu, rozważa kolejne posunięcia i liczy straty po minionych bojach. A z drugiej strony pojawia się i motyw zauroczenia, i braterskiej miłości, oddania i zaufania.
Iskra znajduje się ciągle w niebezpieczeństwie. Jako człekokształtna potworzyca o niebywałej urodzie ma dar wnikania do umysłów i kierowania nimi – ale nie może zdradzać swojej tożsamości, a każde, nawet najmniejsze zranienie grozi zmasowanym atakiem pragnących jej śmierci potworów. Tymczasem w ogarniętym bezprawiem państwie rozpoczynają się bunty, spiski i knowania, walka o władzę przybiera najbardziej brutalną formę.
Kristin Cashore robi wszystko, by nie zostać posądzoną o sentymentalny stosunek do wykreowanych przez siebie postaci: stawia przed nimi coraz większe i trudniejsze wyzwania, z których nie wszyscy wyjdą cało. I na płaszczyźnie uczuciowej stroni od banału i jednowymiarowości: Iskra nie unika mężczyzn, ale odrzuca jednak tego, który najbardziej jej pragnie – z uwagi na jego niewierność. Nie zmienia to faktu, że seksualne podboje owego człowieka ranią bohaterkę. Iskra musi mimo to zachowywać się odpowiedzialnie. Poza zagrożeniami płynącymi z magicznych relacji pozostają jeszcze zwykli ludzie – ich emocje, chęć zemsty za doznane krzywdy, żądza władzy. Kristin Cashore podjęła się niełatwego zadania, odrzucając z góry dobre intencje postaci: te złe musi bowiem dawkować ostrożnie – jeśli przesadzi, zniszczy budowaną przez siebie rzeczywistość, jeśli je zminimalizuje, straci siłę napędową fabuły. I tak w „Iskrze” elementem stałym okazuje się ruch, ciągłe zmiany tematów, klimatu i miejsca akcji.
Cashore wykorzystuje motywy stałe w powieściach fantasy, układa własną historię ze schematów, które w tym gatunku zaskakiwać nie mogą – ale czyni to brawurowo, bez kompromisów i wahań. Wprowadza tematy, które do niedawna w literaturze czwartej funkcjonować nie mogły: na przykład niechciane ciąże kochanek wielbiciela Iskry, stałe przypominanie o menstruacji bohaterki, wreszcie – okrucieństwo i śmierć. Autorka musiała bardzo się starać, żeby mnogością dramatów nie zachwiać kompozycją książki – ale z tym zadaniem bardzo dobrze sobie poradziła.
Co ciekawe, do koncepcji Cashore bardzo pasowałaby rozbudowana narracja, moc opisów przy ograniczonej warstwie rozmów – tymczasem jest odwrotnie, to na dialogach opiera się ciężar opowieści. W całych seriach wyjaśnień, dyskusji i porad zawiera się obraz świata przedstawionego – dobrze oddaje to charakter tomu i jego dynamikę, a jednocześnie także znów kieruje powieść w stronę „męskich” historii, pozbawionych ozdobników (w rzeczywistości przecież wyłącznie na tym zbudowanych). Cashore chce do siebie przekonać czytelników płci obojga, wielbicieli fantastyki połączonej z powieścią drogi.
czwartek, 6 października 2011
Carmine Gallo: Steve Jobs - sztuka prezentacji
Znak, Kraków 2011.
Geniusz prezentacji
Dawniej tę funkcję pełniły podręczniki do retoryki, dziś – zalewające rynek poradniki autoprezentacji. Cel jest jeden: nauczyć odbiorców wystąpień przed dowolnym audytorium. Coraz mniej chętni do podjęcia większego wysiłku konsumenci wybierają te publikacje, które utrzymane są w tonie nastawienia na sukces i kompleksowo przygotowują do prezentowania innym dowolnych treści. Z rzadka jednak autorzy tego typu pozycji podają obrazowe przykłady, nieczęsto odwołują się do postaci, którym udało się, dzięki odpowiednio wymyślonym prezentacjom i technikom prezentacyjnym, przekonać do siebie publiczność. Carmine Gallo znalazł przekonujący ideał mówcy, człowieka o niezwykłej charyzmie i takim talencie do przekazywania ludziom wiadomości o nowych produktach – i całą książkę oparł na analizie jego wystąpień. „Steve Jobs – sztuka prezentacji” to pozycja, która przybliża warsztat współzałożyciela firmy Apple i opisuje jego pomysły, by raz na zawsze skończyć z nudnymi wystąpieniami marnej jakości, mowami, których nikt nie chce słuchać – i które nie zaangażują odbiorców emocjonalnie.
Carmine Gallo podchwytuje entuzjazm Jobsa w komunikowaniu znanych od starożytności, a teraz sprowadzonych do prostych schematów prawd, co objawia się między innymi w bezkrytycznym podejściu do bohatera książki – oraz w gloryfikowaniu jego postaw. Tłumaczy, w jaki sposób Jobs buduje swoje wystąpienia i jak przekłada wiadomości z branży komputerowej (dla szerszego grona odbiorców, zwykle niewtajemniczonych w temat, niezrozumiałe i mało istotne) na język uczuć, który zapada w pamięć. Koncentruje się nie tylko na kształcie genialnych jego zdaniem przemówień: wskazuje błędy, najczęściej popełniane przy przygotowywaniu slajdów, błędy, które zmieniają pokaz w niestrawną pogadankę. Mocno skupia się także na przywoływaniu teatru jednego aktora: pokazuje interakcje z publicznością, przesadzone często reakcje zafascynowanych jednym człowiekiem widzów. To, co może funkcjonować w bezpośrednim kontakcie, przefiltrowane prze opis i rozłożone na czynniki pierwsze traci przecież swój pierwotny magnetyzm: trudno czasem zrozumieć szalejących ze szczęścia widzów, którzy ekstatycznie odpowiadają na stosunkowo proste zagrania Jobsa. Ale właśnie dlatego Carmine Gallo decyduje się na budowanie schematu idealnego wystąpienia. Jego książka przyda się nie tylko tym, którzy mają za zadanie sprzedać coś czy zareklamować produkt (do tego sprowadzają się współczesne prezentacje), ale i ludziom, którzy muszą przekonać do siebie innych. Tom „Steve Jobs – sztuka prezentacji” pozwoli im skonstruować udane wystąpienie, a poza tym – wyeliminować rozmaite niedociągnięcia i czynniki odwracające uwagę od istoty przekazu.
Poza wydobytą z prezentacji Jobsa teorią, Gallo przedstawia w książce mnóstwo przykładów przemawiających do wyobraźni. Opisuje charakterystyczne zachowania swojego bohatera, nie rezygnując z przytaczania anegdot i odpowiednio zaaranżowanych dowcipów, proponuje nawet korzystanie z programu, który sprawdza gęstość tekstu. Cały czas sprawia wrażenie, jakby towarzyszył Jobsowi, podpatrywał jego warsztat mówcy i wybierał najbardziej skuteczne pomysły. Jobs staje się autorytetem oratorskim na miarę naszych czasów, mistrzem prezentacji – czy może raczej technik wywierania wpływu na ludzi. Jednak nie trzeba naśladować go bezkrytycznie ani kopiować wszystkich rad zawartych w tomie: do odniesienia sukcesu wystarczy zastosowanie się do kilku podpowiedzi zamieszczonych w książce. Proste. A geniusz tkwi w prostocie.
Geniusz prezentacji
Dawniej tę funkcję pełniły podręczniki do retoryki, dziś – zalewające rynek poradniki autoprezentacji. Cel jest jeden: nauczyć odbiorców wystąpień przed dowolnym audytorium. Coraz mniej chętni do podjęcia większego wysiłku konsumenci wybierają te publikacje, które utrzymane są w tonie nastawienia na sukces i kompleksowo przygotowują do prezentowania innym dowolnych treści. Z rzadka jednak autorzy tego typu pozycji podają obrazowe przykłady, nieczęsto odwołują się do postaci, którym udało się, dzięki odpowiednio wymyślonym prezentacjom i technikom prezentacyjnym, przekonać do siebie publiczność. Carmine Gallo znalazł przekonujący ideał mówcy, człowieka o niezwykłej charyzmie i takim talencie do przekazywania ludziom wiadomości o nowych produktach – i całą książkę oparł na analizie jego wystąpień. „Steve Jobs – sztuka prezentacji” to pozycja, która przybliża warsztat współzałożyciela firmy Apple i opisuje jego pomysły, by raz na zawsze skończyć z nudnymi wystąpieniami marnej jakości, mowami, których nikt nie chce słuchać – i które nie zaangażują odbiorców emocjonalnie.
Carmine Gallo podchwytuje entuzjazm Jobsa w komunikowaniu znanych od starożytności, a teraz sprowadzonych do prostych schematów prawd, co objawia się między innymi w bezkrytycznym podejściu do bohatera książki – oraz w gloryfikowaniu jego postaw. Tłumaczy, w jaki sposób Jobs buduje swoje wystąpienia i jak przekłada wiadomości z branży komputerowej (dla szerszego grona odbiorców, zwykle niewtajemniczonych w temat, niezrozumiałe i mało istotne) na język uczuć, który zapada w pamięć. Koncentruje się nie tylko na kształcie genialnych jego zdaniem przemówień: wskazuje błędy, najczęściej popełniane przy przygotowywaniu slajdów, błędy, które zmieniają pokaz w niestrawną pogadankę. Mocno skupia się także na przywoływaniu teatru jednego aktora: pokazuje interakcje z publicznością, przesadzone często reakcje zafascynowanych jednym człowiekiem widzów. To, co może funkcjonować w bezpośrednim kontakcie, przefiltrowane prze opis i rozłożone na czynniki pierwsze traci przecież swój pierwotny magnetyzm: trudno czasem zrozumieć szalejących ze szczęścia widzów, którzy ekstatycznie odpowiadają na stosunkowo proste zagrania Jobsa. Ale właśnie dlatego Carmine Gallo decyduje się na budowanie schematu idealnego wystąpienia. Jego książka przyda się nie tylko tym, którzy mają za zadanie sprzedać coś czy zareklamować produkt (do tego sprowadzają się współczesne prezentacje), ale i ludziom, którzy muszą przekonać do siebie innych. Tom „Steve Jobs – sztuka prezentacji” pozwoli im skonstruować udane wystąpienie, a poza tym – wyeliminować rozmaite niedociągnięcia i czynniki odwracające uwagę od istoty przekazu.
Poza wydobytą z prezentacji Jobsa teorią, Gallo przedstawia w książce mnóstwo przykładów przemawiających do wyobraźni. Opisuje charakterystyczne zachowania swojego bohatera, nie rezygnując z przytaczania anegdot i odpowiednio zaaranżowanych dowcipów, proponuje nawet korzystanie z programu, który sprawdza gęstość tekstu. Cały czas sprawia wrażenie, jakby towarzyszył Jobsowi, podpatrywał jego warsztat mówcy i wybierał najbardziej skuteczne pomysły. Jobs staje się autorytetem oratorskim na miarę naszych czasów, mistrzem prezentacji – czy może raczej technik wywierania wpływu na ludzi. Jednak nie trzeba naśladować go bezkrytycznie ani kopiować wszystkich rad zawartych w tomie: do odniesienia sukcesu wystarczy zastosowanie się do kilku podpowiedzi zamieszczonych w książce. Proste. A geniusz tkwi w prostocie.
środa, 5 października 2011
Grażyna Trela: Obrazki z Nebraski
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Obrazki z PRL-u
Ponieważ peerelowskie klimaty w dalszym ciągu należą do modnych, do sentymentalnych i rozrachunkowych podróży w przeszłość czytelnicy sięgają chętnie. Ci, którzy dorastali w drugiej połowie XX wieku – żeby powrócić myślami do dobrze znanej szarej rzeczywistości. Ci, którzy nie pamiętają tamtych czasów – by zweryfikować opowieści bliskich, sprawdzić przyczyny ich nostalgii lub po prostu zanurzyć się w relacjach o świecie tak innym, że właściwie nierealnym, a przynajmniej trudnym do wyobrażenia. I „Obrazki z Nebraski” Grażyny Treli idealnie wpisują się w zapotrzebowanie odbiorców na kolejne świadectwo o tym, co wciąż znane i – co funkcjonuje w społecznej świadomości.
Akcja rozgrywa się w 1969 roku i jest prowadzona z perspektywy jedenastolatki, która zwraca uwagę na najbliższe otoczenie oraz drobne radości (i stresy) oraz czeka na pierwsze seksualne wtajemniczenia. Nie zabraknie w książce zachwytów nad wyjadaną na sucho oranżadą w proszku, niezwykłymi dżinsami z zagranicy, nad syfonem i stertami węgla na ulicach. Stałe elementy peerelowskiej codzienności w oczach dziecka często istniały na zupełnie innych prawach niż w opinii dorosłych. Trela pisze z lekką tęsknotą, jakby z żalem czy nutką melancholii, udaje jej się oddać postawę dziecka-odkrywcy, nieświadomego nostalgii towarzyszącej wspomnieniom. A jednocześnie narracja jest pełna ciepła i wpisuje się w charakterystyczną dla dzisiejszych czasów swoistą modę na PRL. Autorka proponuje obraz przefiltrowany przez lekko naiwne spojrzenie malucha – co bez trudu tłumaczy przyjęty styl opowiadania i pozwala cieszyć się historią o tym, co doskonale znane.
Drugą – obok obyczajów i zwyczajów – warstwę stanowią portrety koleżanek i kolegów oraz galeria rozmaitych indywiduów, zaskakujących dzieci. Jest tu Paweł, który chce, by potrącił go samochód – żeby naprawić w ten sposób uszkodzony w wypadku mózg. Jest Julka, molestowana przez wujka. Zafascynowana seksualnością Kaśka, bliźniacy z nadopiekuńczą matką, która przeżuwa im porcje jedzenia i Rysio z tatuażem na penisie. Bogata galeria ludzi z najbliższego otoczenia, nie zawsze ważnych, lecz zawsze barwnych i ciekawych, indywidualizuje te wspomnienia, do części wspólnej wielu odbiorcom dokłada jeszcze fragmenty nieznane szerzej i mające siłę przyciągania – bo naprawdę bez pomysłów innych, zarejestrowanych przez bohaterkę, „Obrazki z Nebraski” zamieniłyby się w standardowy spis zapamiętanych przeżyć, wspólnych pokoleniu. To wstrząsające często zalążki obcych prywatnych historii, które przez przypadek trafiły do świadomości bohaterki, nadają prawdziwej wartości tej książce.
Są jeszcze wtajemniczenia seksualne – zabawa dzieci w lekarza, pierwszy pocałunek wzbogacony o efekty specjalne, oglądanie pornograficznych zdjęć – sfotografowanego niemieckiego pisma, podglądanie starszych par w drewnianej szopie – bez tego nie obyłaby się opowieść o dojrzewaniu. Co ciekawe, Grażyna Trela, podejmując ten sam temat co Hanna Bakuła w serii o Hani Bani, podchodzi do niego zupełnie inaczej, bardziej klasycznie: tu w narracji nie ma podniecenia owocem zakazanym, nie ma głupoty płynącej z niewiedzy i niewinności – o ile peerelowskie symbole zostały przedstawione z punktu widzenia dziecka-uczestnika, o tyle już pierwsze quasi-erotyczne doznania zaprezentowała Trela z delikatnością i dojrzałością.
„Obrazki z Nebraski” to bardziej zbiór powiązanych ze sobą felietono-wspomnień, zapisków z przeszłości, niż powieść. I jako taki wzbudzi zainteresowanie czytelników.
Obrazki z PRL-u
Ponieważ peerelowskie klimaty w dalszym ciągu należą do modnych, do sentymentalnych i rozrachunkowych podróży w przeszłość czytelnicy sięgają chętnie. Ci, którzy dorastali w drugiej połowie XX wieku – żeby powrócić myślami do dobrze znanej szarej rzeczywistości. Ci, którzy nie pamiętają tamtych czasów – by zweryfikować opowieści bliskich, sprawdzić przyczyny ich nostalgii lub po prostu zanurzyć się w relacjach o świecie tak innym, że właściwie nierealnym, a przynajmniej trudnym do wyobrażenia. I „Obrazki z Nebraski” Grażyny Treli idealnie wpisują się w zapotrzebowanie odbiorców na kolejne świadectwo o tym, co wciąż znane i – co funkcjonuje w społecznej świadomości.
Akcja rozgrywa się w 1969 roku i jest prowadzona z perspektywy jedenastolatki, która zwraca uwagę na najbliższe otoczenie oraz drobne radości (i stresy) oraz czeka na pierwsze seksualne wtajemniczenia. Nie zabraknie w książce zachwytów nad wyjadaną na sucho oranżadą w proszku, niezwykłymi dżinsami z zagranicy, nad syfonem i stertami węgla na ulicach. Stałe elementy peerelowskiej codzienności w oczach dziecka często istniały na zupełnie innych prawach niż w opinii dorosłych. Trela pisze z lekką tęsknotą, jakby z żalem czy nutką melancholii, udaje jej się oddać postawę dziecka-odkrywcy, nieświadomego nostalgii towarzyszącej wspomnieniom. A jednocześnie narracja jest pełna ciepła i wpisuje się w charakterystyczną dla dzisiejszych czasów swoistą modę na PRL. Autorka proponuje obraz przefiltrowany przez lekko naiwne spojrzenie malucha – co bez trudu tłumaczy przyjęty styl opowiadania i pozwala cieszyć się historią o tym, co doskonale znane.
Drugą – obok obyczajów i zwyczajów – warstwę stanowią portrety koleżanek i kolegów oraz galeria rozmaitych indywiduów, zaskakujących dzieci. Jest tu Paweł, który chce, by potrącił go samochód – żeby naprawić w ten sposób uszkodzony w wypadku mózg. Jest Julka, molestowana przez wujka. Zafascynowana seksualnością Kaśka, bliźniacy z nadopiekuńczą matką, która przeżuwa im porcje jedzenia i Rysio z tatuażem na penisie. Bogata galeria ludzi z najbliższego otoczenia, nie zawsze ważnych, lecz zawsze barwnych i ciekawych, indywidualizuje te wspomnienia, do części wspólnej wielu odbiorcom dokłada jeszcze fragmenty nieznane szerzej i mające siłę przyciągania – bo naprawdę bez pomysłów innych, zarejestrowanych przez bohaterkę, „Obrazki z Nebraski” zamieniłyby się w standardowy spis zapamiętanych przeżyć, wspólnych pokoleniu. To wstrząsające często zalążki obcych prywatnych historii, które przez przypadek trafiły do świadomości bohaterki, nadają prawdziwej wartości tej książce.
Są jeszcze wtajemniczenia seksualne – zabawa dzieci w lekarza, pierwszy pocałunek wzbogacony o efekty specjalne, oglądanie pornograficznych zdjęć – sfotografowanego niemieckiego pisma, podglądanie starszych par w drewnianej szopie – bez tego nie obyłaby się opowieść o dojrzewaniu. Co ciekawe, Grażyna Trela, podejmując ten sam temat co Hanna Bakuła w serii o Hani Bani, podchodzi do niego zupełnie inaczej, bardziej klasycznie: tu w narracji nie ma podniecenia owocem zakazanym, nie ma głupoty płynącej z niewiedzy i niewinności – o ile peerelowskie symbole zostały przedstawione z punktu widzenia dziecka-uczestnika, o tyle już pierwsze quasi-erotyczne doznania zaprezentowała Trela z delikatnością i dojrzałością.
„Obrazki z Nebraski” to bardziej zbiór powiązanych ze sobą felietono-wspomnień, zapisków z przeszłości, niż powieść. I jako taki wzbudzi zainteresowanie czytelników.
wtorek, 4 października 2011
Moni Nilsson: Tylko Tsatsiki
Zakamarki, Poznań 2011.
Dojrzewanie
Chociaż seria o Tsatsikim budowana jest na obrazkach kontrowersyjnych, nie da się zaprzeczyć, że Moni Nilsson próbuje dobrej metody na wytłumaczenie młodym ludziom trudnych do pojęcia zjawisk, charakterystycznych dla współczesnego świata. W życiu Tsatsikiego dzieje się mnóstwo – na szczęście zwariowana (ale nie głupia) Mamuśka jest w stanie rozwiać wątpliwości syna i pomóc mu, kiedy zajdzie taka potrzeba. Tsatsiki zaczyna odkrywać własną cielesność i bezsensowność stereotypów przy okazji. Nie umie grać w piłkę nożną, za to bardzo chce uczyć się tańca, który wybierają prawie same dziewczynki (co skłania chłopca do zastanawiania się nad tym, czy musi zostać gejem). Długo męczą go wyrzuty sumienia po głupiej zabawie, w wyniku której ukradł obcej kobiecie parasol. Musi – przy pomocy starszego kolegi – stawić czoła szkolnym prześladowcom, którzy już stali się rasistami. Do tego dochodzi ciąża Mamuśki, odwieczne problemy z dziewczynkami, wizyta Taty Poławiacza Ośmiornic oraz nieuleczalna choroba, a w perspektywie i śmierć dziadka. Koledzy Tsatsikiego trenują pierwsze pocałunki z języczkiem na domowych dyskotekach, a chłopiec trochę wstydzi się tańczyć wolny taniec z dziewczynką, której wpadł w oko. Komplikuje się życie Tsatsikiego – od zawsze niełatwe – ale na szczęście Mamuśka jest prawdziwą opoką i zawsze można na nią liczyć.
Moni Nilsson nadaje kolejnym wydarzeniom poważną rangę: konflikty w szkole nie polegają na „zwykłym” dręczeniu słabszych przez silniejszych – ale przechodzą w poważny problem, który nie kończy się w podstawówce. Tsatsiki przekonuje się, czym różni się randka z wyrachowania od spotkania dwóch zauroczonych sobą z wzajemnością osób i dowiaduje się, dlaczego śmierć jest w życiu bardzo ważna. Z rzadka dylematy trzecioklasisty przerywają scenki beztroskie: próby zespołu, który ma wystartować w szkolnym konkursie talentów czy bitwa na śnieżki z zafascynowanym śniegiem greckim Tatą. Tsatsiki doskonale wie, że ma nietypową rodzinę – ale nie czuje się przez to gorszy niż jego rówieśnicy, wręcz przeciwnie, uważa, że jest bogatszy. Zwłaszcza że Mamuśka i Jens mądrze pomagają rozwiązać problemy bohatera i dyskretnie nad nim czuwają. Wrażliwy i dobry Tsatsiki nie ulegnie złym wpływom kolegów, ale też nie pominie milczeniem ich postaw. Bo Moni Nilsson nie tworzy ugładzonego i przyjaznego dziecku świata, wrzuca je w rzeczywistość dorosłych i tylko rozsądek Mamuśki pozwala Tsatsikiemu przetrwać.
Książka porusza tematy niełatwe i skomplikowane nie tylko dla młodych czytelników. Nilsson ratuje się poza krzepiącą obecnością gotowej nieść pomoc rodziny – także tempem akcji oraz ilością wątków. Każdy rozdział dotyczy tu innego problemu, w każdym dzieje się coś innego. Tsatsiki wciąż zdobywa nowe doświadczenia, raz uczy się na własnych błędach, raz zwraca się z własnymi troskami do dorosłych. Odkrywa zasady rządzące światem i nie pozwala sobie na myślenie stereotypami czy na uczestnictwo w owczym pędzie. Kiedy koledzy Tsatsikiego kombinują, jak przekonać dziewczynę do pocałunku, Tsatsiki cierpliwie czeka na moment, w którym nie będzie się czuł przy koleżance skrępowany – to, co przeżywa, wynagradza mu trudy czekania. Nilsson odnosi się do zjawisk i zagadnień często w literaturze czwartej pomijanych i realizuje je brawurowo.
Dojrzewanie
Chociaż seria o Tsatsikim budowana jest na obrazkach kontrowersyjnych, nie da się zaprzeczyć, że Moni Nilsson próbuje dobrej metody na wytłumaczenie młodym ludziom trudnych do pojęcia zjawisk, charakterystycznych dla współczesnego świata. W życiu Tsatsikiego dzieje się mnóstwo – na szczęście zwariowana (ale nie głupia) Mamuśka jest w stanie rozwiać wątpliwości syna i pomóc mu, kiedy zajdzie taka potrzeba. Tsatsiki zaczyna odkrywać własną cielesność i bezsensowność stereotypów przy okazji. Nie umie grać w piłkę nożną, za to bardzo chce uczyć się tańca, który wybierają prawie same dziewczynki (co skłania chłopca do zastanawiania się nad tym, czy musi zostać gejem). Długo męczą go wyrzuty sumienia po głupiej zabawie, w wyniku której ukradł obcej kobiecie parasol. Musi – przy pomocy starszego kolegi – stawić czoła szkolnym prześladowcom, którzy już stali się rasistami. Do tego dochodzi ciąża Mamuśki, odwieczne problemy z dziewczynkami, wizyta Taty Poławiacza Ośmiornic oraz nieuleczalna choroba, a w perspektywie i śmierć dziadka. Koledzy Tsatsikiego trenują pierwsze pocałunki z języczkiem na domowych dyskotekach, a chłopiec trochę wstydzi się tańczyć wolny taniec z dziewczynką, której wpadł w oko. Komplikuje się życie Tsatsikiego – od zawsze niełatwe – ale na szczęście Mamuśka jest prawdziwą opoką i zawsze można na nią liczyć.
Moni Nilsson nadaje kolejnym wydarzeniom poważną rangę: konflikty w szkole nie polegają na „zwykłym” dręczeniu słabszych przez silniejszych – ale przechodzą w poważny problem, który nie kończy się w podstawówce. Tsatsiki przekonuje się, czym różni się randka z wyrachowania od spotkania dwóch zauroczonych sobą z wzajemnością osób i dowiaduje się, dlaczego śmierć jest w życiu bardzo ważna. Z rzadka dylematy trzecioklasisty przerywają scenki beztroskie: próby zespołu, który ma wystartować w szkolnym konkursie talentów czy bitwa na śnieżki z zafascynowanym śniegiem greckim Tatą. Tsatsiki doskonale wie, że ma nietypową rodzinę – ale nie czuje się przez to gorszy niż jego rówieśnicy, wręcz przeciwnie, uważa, że jest bogatszy. Zwłaszcza że Mamuśka i Jens mądrze pomagają rozwiązać problemy bohatera i dyskretnie nad nim czuwają. Wrażliwy i dobry Tsatsiki nie ulegnie złym wpływom kolegów, ale też nie pominie milczeniem ich postaw. Bo Moni Nilsson nie tworzy ugładzonego i przyjaznego dziecku świata, wrzuca je w rzeczywistość dorosłych i tylko rozsądek Mamuśki pozwala Tsatsikiemu przetrwać.
Książka porusza tematy niełatwe i skomplikowane nie tylko dla młodych czytelników. Nilsson ratuje się poza krzepiącą obecnością gotowej nieść pomoc rodziny – także tempem akcji oraz ilością wątków. Każdy rozdział dotyczy tu innego problemu, w każdym dzieje się coś innego. Tsatsiki wciąż zdobywa nowe doświadczenia, raz uczy się na własnych błędach, raz zwraca się z własnymi troskami do dorosłych. Odkrywa zasady rządzące światem i nie pozwala sobie na myślenie stereotypami czy na uczestnictwo w owczym pędzie. Kiedy koledzy Tsatsikiego kombinują, jak przekonać dziewczynę do pocałunku, Tsatsiki cierpliwie czeka na moment, w którym nie będzie się czuł przy koleżance skrępowany – to, co przeżywa, wynagradza mu trudy czekania. Nilsson odnosi się do zjawisk i zagadnień często w literaturze czwartej pomijanych i realizuje je brawurowo.
poniedziałek, 3 października 2011
Bruce D. Perry, Maia Szalavitz: O chłopcu wychowywanym jak pies i inne historie z notatnika dziecięcego psychiatry
Media Rodzina, Poznań 2011.
Tajniki umysłu
Dzisiaj już chyba nikt nie ma wątpliwości, że traumy przeżyte w dzieciństwie wpływają na późniejsze zachowania człowieka i nawet gdy wydaje się, że nie mają większego znaczenia, powodują czasem trwałe uszkodzenia psychiki. Bruce D. Perry, dziecięcy psychiatra, rozpoczynał pracę w zawodzie w czasach, gdy panował pogląd, że dzieci są odporne i mogą znieść wiele drastycznych sytuacji bez pomocy z zewnątrz. Udało mu się wykazać, że to mylne twierdzenie – a czasem uratować małych pacjentów przed kolejnymi tragediami. W tomie „O chłopcu wychowywanym jak pies” opowiada o wybranych przypadkach spotkanych w zawodowej karierze – tych najbardziej szokujących, trudnych lub pouczających, a z punktu widzenia czytelników i wstrząsających.
Dzieci wykorzystywane seksualnie, świadkowie morderstw (i niedoszłe ofiary), dzieci, którym rodzice poskąpili uwagi i czułości, maluchy wychowujące się w sektach, manipulowane przez dorosłych i usiłujące znaleźć sobie w umyśle bezpieczną kryjówkę. Perry prezentuje kilka ekstremalnych przypadków, które nie tylko działają silnie na wyobraźnię i emocje odbiorców, ale również jego samego – jako lekarza psychiatry – nie mogły pozostawić obojętnym. Ciekawy jest sposób prezentowania poszczególnych historii: autor skupia się na indywidualnych próbach dotarcia do skrzywdzonych i nieufnych pacjentów, odrzuca z góry przykładane teorie, do każdego dziecka chce znaleźć inny klucz. Postępuje delikatnie, czasem intuicyjnie i z ogromnym wyczuciem. Kiedy trzeba, siada na podłodze i koloruje obrazki, lub pozwala się kłaść i unieruchamiać kilkulatkom podczas sesji. Jego metody przypominają próby dotarcia do dzieci autystycznych, ale i tu nie ma schematu, który pozwoliłby na odniesienie sukcesu. Co ważne, Perry także uczy się wiele od dzieci: każde uświadamia mu coś ważnego, czego nie uwzględniały podręczniki psychiatrii. Pacjenci wymagają często – poza leczeniem – zrozumienia i mądrej współpracy. Perry wycisza ich traumy i uczy nowego życia – ale żeby do tego doszło, musi odkryć źródło aktualnego zachowania.
Poza tym, że opisuje przypadki kolejnych dzieci, stara się wytłumaczyć odbiorcom zjawiska zachodzące w mózgu. W prosty i przystępny sposób, daleki od akademickiego stylu, wyjaśnia kolejne teorie i odkrycia, opowiada, w jaki sposób funkcjonuje ludzki umysł i zgłębia tajniki zachowań. Owe teoretyczne wywody pomagają potem w zrozumieniu wybranych rodzajów terapii – a są równie interesujące jak zwierzenia lekarza. Spora w tym zasługa ghostwriterki: Maia Szalavitz potrafiła przełożyć uwagi i spostrzeżenia Perry’ego na zwykłą, podbarwioną emocjami i mocno osobistą narrację.
Sukcesem tej książki jest – poza oczywistymi wartościami płynącymi z poznania tajników psychiatrii dziecięcej – właśnie ten subiektywny rys. Perry wydaje się być rzeczywiście przejęty losami leczonych przez siebie dzieci, nieformalnie dowiaduje się, jak potoczyło się ich życie, cały czas czuje się za nie odpowiedzialny. Być może to podejście stanowi o przyjemnej – mimo ciężkich i okrutnych tematów – lekturze – od tego tomu naprawdę trudno się oderwać. Fakt, że większość opowieści brzmi jak wyjęta z mrocznych kryminałów, ułatwia nieco dystans do tomu.
Poza patologicznymi schematami, Perry koncentruje się też na działaniach, które mają zapewnić dzieciom prawidłowy rozwój. Tu nie liczy się sensacyjność (chociaż takie można by odnieść wrażenie przy pobieżnym przeglądaniu zagadnień z książki). Wielu odbiorcom wskazówki w tym tomie zawarte mogą się przydać.
Tajniki umysłu
Dzisiaj już chyba nikt nie ma wątpliwości, że traumy przeżyte w dzieciństwie wpływają na późniejsze zachowania człowieka i nawet gdy wydaje się, że nie mają większego znaczenia, powodują czasem trwałe uszkodzenia psychiki. Bruce D. Perry, dziecięcy psychiatra, rozpoczynał pracę w zawodzie w czasach, gdy panował pogląd, że dzieci są odporne i mogą znieść wiele drastycznych sytuacji bez pomocy z zewnątrz. Udało mu się wykazać, że to mylne twierdzenie – a czasem uratować małych pacjentów przed kolejnymi tragediami. W tomie „O chłopcu wychowywanym jak pies” opowiada o wybranych przypadkach spotkanych w zawodowej karierze – tych najbardziej szokujących, trudnych lub pouczających, a z punktu widzenia czytelników i wstrząsających.
Dzieci wykorzystywane seksualnie, świadkowie morderstw (i niedoszłe ofiary), dzieci, którym rodzice poskąpili uwagi i czułości, maluchy wychowujące się w sektach, manipulowane przez dorosłych i usiłujące znaleźć sobie w umyśle bezpieczną kryjówkę. Perry prezentuje kilka ekstremalnych przypadków, które nie tylko działają silnie na wyobraźnię i emocje odbiorców, ale również jego samego – jako lekarza psychiatry – nie mogły pozostawić obojętnym. Ciekawy jest sposób prezentowania poszczególnych historii: autor skupia się na indywidualnych próbach dotarcia do skrzywdzonych i nieufnych pacjentów, odrzuca z góry przykładane teorie, do każdego dziecka chce znaleźć inny klucz. Postępuje delikatnie, czasem intuicyjnie i z ogromnym wyczuciem. Kiedy trzeba, siada na podłodze i koloruje obrazki, lub pozwala się kłaść i unieruchamiać kilkulatkom podczas sesji. Jego metody przypominają próby dotarcia do dzieci autystycznych, ale i tu nie ma schematu, który pozwoliłby na odniesienie sukcesu. Co ważne, Perry także uczy się wiele od dzieci: każde uświadamia mu coś ważnego, czego nie uwzględniały podręczniki psychiatrii. Pacjenci wymagają często – poza leczeniem – zrozumienia i mądrej współpracy. Perry wycisza ich traumy i uczy nowego życia – ale żeby do tego doszło, musi odkryć źródło aktualnego zachowania.
Poza tym, że opisuje przypadki kolejnych dzieci, stara się wytłumaczyć odbiorcom zjawiska zachodzące w mózgu. W prosty i przystępny sposób, daleki od akademickiego stylu, wyjaśnia kolejne teorie i odkrycia, opowiada, w jaki sposób funkcjonuje ludzki umysł i zgłębia tajniki zachowań. Owe teoretyczne wywody pomagają potem w zrozumieniu wybranych rodzajów terapii – a są równie interesujące jak zwierzenia lekarza. Spora w tym zasługa ghostwriterki: Maia Szalavitz potrafiła przełożyć uwagi i spostrzeżenia Perry’ego na zwykłą, podbarwioną emocjami i mocno osobistą narrację.
Sukcesem tej książki jest – poza oczywistymi wartościami płynącymi z poznania tajników psychiatrii dziecięcej – właśnie ten subiektywny rys. Perry wydaje się być rzeczywiście przejęty losami leczonych przez siebie dzieci, nieformalnie dowiaduje się, jak potoczyło się ich życie, cały czas czuje się za nie odpowiedzialny. Być może to podejście stanowi o przyjemnej – mimo ciężkich i okrutnych tematów – lekturze – od tego tomu naprawdę trudno się oderwać. Fakt, że większość opowieści brzmi jak wyjęta z mrocznych kryminałów, ułatwia nieco dystans do tomu.
Poza patologicznymi schematami, Perry koncentruje się też na działaniach, które mają zapewnić dzieciom prawidłowy rozwój. Tu nie liczy się sensacyjność (chociaż takie można by odnieść wrażenie przy pobieżnym przeglądaniu zagadnień z książki). Wielu odbiorcom wskazówki w tym tomie zawarte mogą się przydać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)