W.A.B., Warszawa 2014.
Anegdoty z planu
„Seksmisja” mimo upływu czasu pozostaje komedią kultową, wydanie związanej z nią książki było tylko kwestią czasu. Dla fanów to szansa na porównanie ulubionych scen z pomysłami scenariuszowymi – oraz na poznanie kilku anegdot z planu. Tom „Naga prawda o Seksmisji” pozostawia ogromny niedosyt. Składa się z dwóch części – pierwszą stanowi niezbyt długi wywiad z Juliuszem Machulskim. Drugą – pełna wersja scenariusza. Ciekawym uzupełnieniem są jeszcze zagraniczne recenzje – próba pokazania, jak film odbierali widzowie spoza polskiego kręgu kulturowego (i politycznego).
Scenariusz przedstawiony został bez dodatkowych komentarzy – to po prostu autorska wizja scen i dialogów, bez zaznaczania, co i dlaczego w filmie zostało zmienione. Nie ma w tym nic dziwnego – wielbiciele tej produkcji bez trudu wyłapią wszelkie odstępstwa od pierwowzoru, a i sam tekst pozbawiony wtrąceń po latach wygodniej się czyta. Zestawienie scenariusza z gotowym dziełem może stać się także ciekawą szkołą dla reżyserów czy scenopisarzy. Scenariusz „Seksmisji” funkcjonuje zatem jako ciekawostka, materiał źródłowy i dodatek do filmu. Wypełnia większą część tomu i może ponownie rozbudzać zainteresowanie komedią, która przecież właściwie dalej reklamy nie potrzebuje.
Odbiorców jednak najbardziej przyciągnie rozmowa z Juliuszem Machulskim. W dobie mody na wywiady-rzeki ten dialog okazuje się boleśnie krótki i nie wiadomo, czy cieszyć się, że nie został niepotrzebnie rozdmuchany do rozmiarów tomu, czy też martwić, że opowieści z planu zostały przesiane i nie ma ich dość wiele. Lepiej docenić tę część za konkret służący dowcipowi. Jacek Szczerba zadaje pytania rzeczowe i bywa że niewymyślne, lecz chodzi o to, by pozwolić reżyserowi na przedstawienie własnych historii, a nie o popisywanie się wiedzą. Szczerba odnosi się do oczywistych pytań rodzących się w głowach fanów – interesuje go źródło pomysłu, tytuł, role męskie oraz pracownicy zespołu. Tak naprawdę mało kreatywne pytania stają się jedynie pretekstem do rozbudowanych i ciekawych opowieści z planu. Szczerba nie zamierza wysuwać się przed reżysera, daje rozmówcy okazję do zaprezentowania własnych wspomnień, bez dodatkowych komentarzy. Forma wywiadu ma służyć uporządkowaniu anegdot, których mnóstwo zmieściło się w niedługim tekście. Uprawomocnia też wszelkie skróty i brak chronologii, pozwala skupić się na tym, co dla odbiorców ciekawe – i co pozwala odkryć nieznane płaszczyzny humoru. Wywiad bardzo zaostrza apetyty, chciałoby się, żeby zawierał jeszcze więcej dowcipnych wspomnień. Juliusz Machulski nie chce bowiem tworzyć filmowi pomnika, woli jeszcze bardziej zachęcać do oglądania go. Trudno wyobrazić sobie lepszą zachętę niż dawka zakulisowych anegdot – to skusi nawet tych odbiorców, którzy należą do młodszego pokolenia.
Juliusz Machulski z jednej strony dostarcza widzom poszukiwanych przez nich materiałów (pełna wersja scenariusza), z drugiej – dość oszczędnie wydziela zabawne ciekawostki. Potrafi zaintrygować, podsycić zainteresowanie kwestiami produkcji, a przy okazji opowiada o warunkach, w jakich powstał film wciąż ceniony przez odbiorców. Budzi w ten sposób tęsknotę za dawnymi komediowymi produkcjami – wolnymi od mód i tanich chwytów. „Naga prawda o Seksmisji” to znakomity dodatek do filmu – dla fanów, rodzaj dopowiedzenia wpisującego się w szereg poppublikacji, ale ważnego również z uwagi na kolejne pokolenia miłośników kultowych polskich komedii. To szybka opowieść o tym, jak tworzyła się przyszła legenda.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
środa, 30 kwietnia 2014
wtorek, 29 kwietnia 2014
Jeff Kinney: Dziennik cwaniaczka. Zezowate szczęście
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Przypadki i pech
Greg nie ma ostatnio powodów do zadowolenia. Jego najlepszy przyjaciel zaczął się spotykać z dziewczyną, która absorbuje całą jego uwagę i odciąga od Grega (za którym nie przepada),rodzinny zjazd jak zwykle jawi się koszmarnie, chociaż tym razem krewni mają nowe powody do kłótni, w szkole Grega czekają same niepowodzenia, a w dodatku magiczna kula nie zawsze pomaga mu rozwiać wątpliwości. Greg czuje się przy tym bardzo samotny, co sprawia, że wszelkie przykrości przeżywa dużo silniej.
Ale to nie oznacza, że „Zezowate szczęście”, kolejny tom z serii Dziennik cwaniaczka, utrzymany jest w minorowym tonie. Jeff Kinney sięga po serię niepowodzeń po to, by rozbawić odbiorców – jego bohater nie budzi litości, a śmiech, zwłaszcza że sam nie prezentuje katastroficznych myśli, a wydarzenia następują po sobie w tak szybkim tempie, że nie ma czasu na rozpamiętywanie niedawnych problemów. Greg prowadzi dziennik, w którym dzieli się z odbiorcami swoim burzliwym szkolno-domowym życiem. Nie przeżywa przygód niezwykłych, lecz – bardzo intensywne. Jego doświadczenia części odbiorców będą dobrze znane, a drugą część przekonają co do prawdziwości akcji. Oczywiście Jeff Kinney korzysta z karykaturalizacji, żeby wzbudzić zainteresowanie książką i podsycać śmiech – bo „Zezowate szczęście” to wymarzona lektura dla dzieci, które nie lubią czytać. Zwłaszcza im przypadnie do gustu wyobraźnia autora – „Zezowate szczęście” przynosi świetną rozrywkę. Lekki styl łączy się tu z licznymi dowcipami sytuacyjnymi, a całość, choć nieprzewidywalna, brzmi na tyle prawdziwie, by wciągnąć nawet sceptyków.
Humor na wysokim poziomie (bez tanich chwytów ludycznych, a przy tym nie przeintelektualizowany a dopasowany do wielu odbiorców) to jeden z wabików, drugim są komiksy. Greg prowadzi dziennik, ale zwykle po nasyconym treścią i emocjami akapicie pojawia się humorystyczny obrazek, który wprowadza nowe komiczne uzupełnienia, ironiczne komentarze do opisywanych sytuacji, lub po prostu puenty. Taki rytm sprawia, że lektura mija niepostrzeżenie i odbiorcy z przyjemnością śledzą perypetie bohatera. Komiks połączony z tekstem przejmuje część narracji, wymaga skrótowości, więc sprawia też, że żarty nie rozmywają się w opisach. To rozwiązanie na pewno nie odstraszy dzieci, a być może zaintryguje je dodatkowo.
Greg posługuje się potocznym językiem, jest naturalny i nie stroni od kolokwializmów, czym na pewno zaskarbi sobie uznanie czytelników. Ale język Dziennika cwaniaczka nie jest prostacki, pod względem stylu, za co można go docenić. W tłumaczeniu udało się połączyć kulturę językową z dynamiką opowieści młodych ludzi. Narracja nie odciąga uwagi od fabuły, mimo że nie stanowi kopii jednego ze stylów opowiadania – to bardzo ciekawy efekt, zwłaszcza że w tomie pojawiają się przecież liczne żarty, które wymagają przede wszystkim precyzji językowej i dyscypliny myślowej.
„Zezowate szczęście” to sympatyczna opowieść o chwilowych niepowodzeniach towarzyskich zwykłego chłopaka. Z każdą stroną przynosi mnóstwo śmiechu i daje się traktować jako wspaniała lektura – nie oprą się jej nawet przeciwnicy czytania. Jeff Kinney dobrze wie, co zrobić by zdobyć uwagę i uznanie młodych odbiorców – wobec tej serii nie da się pozostać obojętnym.
Przypadki i pech
Greg nie ma ostatnio powodów do zadowolenia. Jego najlepszy przyjaciel zaczął się spotykać z dziewczyną, która absorbuje całą jego uwagę i odciąga od Grega (za którym nie przepada),rodzinny zjazd jak zwykle jawi się koszmarnie, chociaż tym razem krewni mają nowe powody do kłótni, w szkole Grega czekają same niepowodzenia, a w dodatku magiczna kula nie zawsze pomaga mu rozwiać wątpliwości. Greg czuje się przy tym bardzo samotny, co sprawia, że wszelkie przykrości przeżywa dużo silniej.
Ale to nie oznacza, że „Zezowate szczęście”, kolejny tom z serii Dziennik cwaniaczka, utrzymany jest w minorowym tonie. Jeff Kinney sięga po serię niepowodzeń po to, by rozbawić odbiorców – jego bohater nie budzi litości, a śmiech, zwłaszcza że sam nie prezentuje katastroficznych myśli, a wydarzenia następują po sobie w tak szybkim tempie, że nie ma czasu na rozpamiętywanie niedawnych problemów. Greg prowadzi dziennik, w którym dzieli się z odbiorcami swoim burzliwym szkolno-domowym życiem. Nie przeżywa przygód niezwykłych, lecz – bardzo intensywne. Jego doświadczenia części odbiorców będą dobrze znane, a drugą część przekonają co do prawdziwości akcji. Oczywiście Jeff Kinney korzysta z karykaturalizacji, żeby wzbudzić zainteresowanie książką i podsycać śmiech – bo „Zezowate szczęście” to wymarzona lektura dla dzieci, które nie lubią czytać. Zwłaszcza im przypadnie do gustu wyobraźnia autora – „Zezowate szczęście” przynosi świetną rozrywkę. Lekki styl łączy się tu z licznymi dowcipami sytuacyjnymi, a całość, choć nieprzewidywalna, brzmi na tyle prawdziwie, by wciągnąć nawet sceptyków.
Humor na wysokim poziomie (bez tanich chwytów ludycznych, a przy tym nie przeintelektualizowany a dopasowany do wielu odbiorców) to jeden z wabików, drugim są komiksy. Greg prowadzi dziennik, ale zwykle po nasyconym treścią i emocjami akapicie pojawia się humorystyczny obrazek, który wprowadza nowe komiczne uzupełnienia, ironiczne komentarze do opisywanych sytuacji, lub po prostu puenty. Taki rytm sprawia, że lektura mija niepostrzeżenie i odbiorcy z przyjemnością śledzą perypetie bohatera. Komiks połączony z tekstem przejmuje część narracji, wymaga skrótowości, więc sprawia też, że żarty nie rozmywają się w opisach. To rozwiązanie na pewno nie odstraszy dzieci, a być może zaintryguje je dodatkowo.
Greg posługuje się potocznym językiem, jest naturalny i nie stroni od kolokwializmów, czym na pewno zaskarbi sobie uznanie czytelników. Ale język Dziennika cwaniaczka nie jest prostacki, pod względem stylu, za co można go docenić. W tłumaczeniu udało się połączyć kulturę językową z dynamiką opowieści młodych ludzi. Narracja nie odciąga uwagi od fabuły, mimo że nie stanowi kopii jednego ze stylów opowiadania – to bardzo ciekawy efekt, zwłaszcza że w tomie pojawiają się przecież liczne żarty, które wymagają przede wszystkim precyzji językowej i dyscypliny myślowej.
„Zezowate szczęście” to sympatyczna opowieść o chwilowych niepowodzeniach towarzyskich zwykłego chłopaka. Z każdą stroną przynosi mnóstwo śmiechu i daje się traktować jako wspaniała lektura – nie oprą się jej nawet przeciwnicy czytania. Jeff Kinney dobrze wie, co zrobić by zdobyć uwagę i uznanie młodych odbiorców – wobec tej serii nie da się pozostać obojętnym.
poniedziałek, 28 kwietnia 2014
Maciej Wojtyszko: Bromba i psychologia
Czarna Owca, Warszawa 2014.
Rozmowy o ludziach
Lektura przygód Bromby i jej przyjaciół wymaga zanurzenia się w nietypowym świecie i przejęcia filozoficzno-refleksyjnych tonów. Książka „Bromba i psychologia” ma uświadomić młodym odbiorcom istnienie pewnych schematów zachowań – oraz kluczy do ich odczytania. Maciej Wojtyszko inspiruje się pewnymi psychologicznymi teoriami, by skomentować relacje między bohaterami, ich problemy czy pomysły społeczne. Bromba funkcjonuje tu na marginesie opowieści – ale to samo można by powiedzieć o większości postaci. Przybywają one z literackiego niebytu i w niebyt odchodzą, bo Wojtyszko nie chce proponować bajkowych fabuł, zupełnie niepotrzebna mu akcja. Po tonie kojarzy się z przygodami Pana Kuleczki w wersji jeszcze mniej skonkretyzowanej. Wszystko rozgrywa się tu na planie rozważań, które wcale nie muszą zakończyć się sukcesem.
„Bromba i psychologia” to zbiór dialogów. Każde opowiadanie z tomu opiera się na rozmowie między dowolnie wybranymi bohaterami. Autor na początku w kilku zdaniach zarysowuje ważny przez odwołanie do zasad życia społecznego temat, po czym proponowaną sytuację (ilustrację zagadnienia) przenosi do bardziej teoretycznej dyskusji. Postacie wymieniają się poglądami, a czasem po prostu przerzucają interpretacjami podanych chwilę wcześniej definicji. Wojtyszko nawiązania do psychologicznych teorii włącza też do wniosków z rozmów – w ten sposób upewnia się, że czytelnicy zrozumieli jego intencje i dostrzegli praktyczne zastosowanie psychologii w analizach codziennych zachowań.
Wśród pojęć istotnych w tomie znajdują się te potrzebne na co dzień (stereotyp, przyjaźń, stres czy odrzucenie) oraz te bardziej fachowe (efekt nadmiernego uzasadnienia, samourzeczywistnienie). Pojawiają się i zagadnienia bardziej filozoficzne (Bromba traci poczucie tożsamości po rozmowie z innymi brombami). Wojtyszko nie skupia się na tematach najprostszych i najbardziej potrzebnych, nie chce powtarzać rozwiązań znanych z książek edukacyjnych, w zamian za to zamierza swoim czytelnikom zaproponować kilka motywów czy odkryć wartych przemyśleń. Zdarza się, że tłumaczy mechanizmy kierujące ludźmi (co przyda się zwłaszcza w budowaniu relacji z innymi), ale prowadzi też do lepszego zrozumienia siebie. Nie próbuje za to przedstawiać wszystkich możliwych postaw i ich psychologicznych przyczyn – młodym czytelnikom wystarczy ułamek odkryć do zasugerowania, jak bogaty i ciekawy jest świat psychologii.
Wojtyszko w tomie „Bromba i psychologia” wcale nie dba o skonkretyzowanie świata przedstawionego. W większości przypadków wystarcza mu zaznaczanie gatunkowej różnorodności bohaterów przez onomastykę. Czasem tylko przypomina o ich umiejętnościach czy planach. Jednak postacie służą mu tutaj niemal wyłącznie do rozmawiania o psychologicznych koncepcjach – o wiele mniejsze znaczenie ma tożsamość dyskutujących. To specyfika tomu, a przy tym też odejście od klasycznych bajkowych motywów. Tu nawet jeśli ktoś zażartuje lub przeżywa silny niepokój – czyni to w duchu naukowości, nie ma w tym rzeczywistego i przekonującego przeżywania. Ale Wojtyszko sprawia, że z czasem odbiorcy dadzą się pochłonąć temu akurat sposobowi postrzegania rzeczywistości – nieco onirycznej, nieco nieprawdziwej, a rządzącej się regułami międzyludzkich kontaktów. Ta złożona z dialogów książka ni ma dostarczać rozrywki, a materiału do refleksji – warto o tym pamiętać, podsuwając ją młodym czytelnikom.
Rozmowy o ludziach
Lektura przygód Bromby i jej przyjaciół wymaga zanurzenia się w nietypowym świecie i przejęcia filozoficzno-refleksyjnych tonów. Książka „Bromba i psychologia” ma uświadomić młodym odbiorcom istnienie pewnych schematów zachowań – oraz kluczy do ich odczytania. Maciej Wojtyszko inspiruje się pewnymi psychologicznymi teoriami, by skomentować relacje między bohaterami, ich problemy czy pomysły społeczne. Bromba funkcjonuje tu na marginesie opowieści – ale to samo można by powiedzieć o większości postaci. Przybywają one z literackiego niebytu i w niebyt odchodzą, bo Wojtyszko nie chce proponować bajkowych fabuł, zupełnie niepotrzebna mu akcja. Po tonie kojarzy się z przygodami Pana Kuleczki w wersji jeszcze mniej skonkretyzowanej. Wszystko rozgrywa się tu na planie rozważań, które wcale nie muszą zakończyć się sukcesem.
„Bromba i psychologia” to zbiór dialogów. Każde opowiadanie z tomu opiera się na rozmowie między dowolnie wybranymi bohaterami. Autor na początku w kilku zdaniach zarysowuje ważny przez odwołanie do zasad życia społecznego temat, po czym proponowaną sytuację (ilustrację zagadnienia) przenosi do bardziej teoretycznej dyskusji. Postacie wymieniają się poglądami, a czasem po prostu przerzucają interpretacjami podanych chwilę wcześniej definicji. Wojtyszko nawiązania do psychologicznych teorii włącza też do wniosków z rozmów – w ten sposób upewnia się, że czytelnicy zrozumieli jego intencje i dostrzegli praktyczne zastosowanie psychologii w analizach codziennych zachowań.
Wśród pojęć istotnych w tomie znajdują się te potrzebne na co dzień (stereotyp, przyjaźń, stres czy odrzucenie) oraz te bardziej fachowe (efekt nadmiernego uzasadnienia, samourzeczywistnienie). Pojawiają się i zagadnienia bardziej filozoficzne (Bromba traci poczucie tożsamości po rozmowie z innymi brombami). Wojtyszko nie skupia się na tematach najprostszych i najbardziej potrzebnych, nie chce powtarzać rozwiązań znanych z książek edukacyjnych, w zamian za to zamierza swoim czytelnikom zaproponować kilka motywów czy odkryć wartych przemyśleń. Zdarza się, że tłumaczy mechanizmy kierujące ludźmi (co przyda się zwłaszcza w budowaniu relacji z innymi), ale prowadzi też do lepszego zrozumienia siebie. Nie próbuje za to przedstawiać wszystkich możliwych postaw i ich psychologicznych przyczyn – młodym czytelnikom wystarczy ułamek odkryć do zasugerowania, jak bogaty i ciekawy jest świat psychologii.
Wojtyszko w tomie „Bromba i psychologia” wcale nie dba o skonkretyzowanie świata przedstawionego. W większości przypadków wystarcza mu zaznaczanie gatunkowej różnorodności bohaterów przez onomastykę. Czasem tylko przypomina o ich umiejętnościach czy planach. Jednak postacie służą mu tutaj niemal wyłącznie do rozmawiania o psychologicznych koncepcjach – o wiele mniejsze znaczenie ma tożsamość dyskutujących. To specyfika tomu, a przy tym też odejście od klasycznych bajkowych motywów. Tu nawet jeśli ktoś zażartuje lub przeżywa silny niepokój – czyni to w duchu naukowości, nie ma w tym rzeczywistego i przekonującego przeżywania. Ale Wojtyszko sprawia, że z czasem odbiorcy dadzą się pochłonąć temu akurat sposobowi postrzegania rzeczywistości – nieco onirycznej, nieco nieprawdziwej, a rządzącej się regułami międzyludzkich kontaktów. Ta złożona z dialogów książka ni ma dostarczać rozrywki, a materiału do refleksji – warto o tym pamiętać, podsuwając ją młodym czytelnikom.
niedziela, 27 kwietnia 2014
Iwona Chmielewska: Dwoje ludzi
Media Rodzina, Poznań 2014.
Bliskość
W swoich picturebookach Iwona Chmielewska łączy formę zaczerpniętą z literatury czwartej i treść złożoną z rozmaitych poetyckich metafor. Tym samym otwiera różne poziomy interpretacji tekstu i znacznie poszerza krąg odbiorców swoich książeczek – każdy wydobędzie z nich inne znaczenia i przesłania, a do tego zwróci uwagę na inne pomysły. Tu nie da się wskazać najlepszych i najmniej celnych skojarzeń, bo wszystko uruchamiać się będzie dopiero w procesie odbioru, w zestawieniu z doświadczeniami i wrażliwością czytelników. A Iwona Chmielewska dzięki poetyckiej wyobraźni zaistnieć może również za granicą – ta autorka często zresztą przedstawia na polskim rynku wydawniczym tytuły sprawdzone najpierw w innych krajach. Jej pomysły są ponadczasowe, a i ponadkulturowe, więc lektura staje się jeszcze bardziej atrakcyjna.
„Dwoje ludzi” to książka o miłości, o byciu razem i potrzebie bliskości drugiego człowieka – ale nie zawiera konwencjonalnej historii utrzymanej w rytmie bajki. To zestaw spostrzeżeń, które mogą pomóc w odpowiedzi na pytanie, dlaczego dwoje ludzi nie zawsze potrafi być razem, choć tego chce – i na czym właściwie polega miłość. U Iwony Chmielewskiej kolejne wskazówki odczytuje się tym razem z obrazowych porównań. Dwoje ludzi może być jak dwa koła w rowerze, dwie okładki książki, dwa kolory, jak kwiat i łodyga, dwa zegary lub dwie ściany w jednym domu. Każda rozkładówka przynosi tu nowe porównanie i krótkie, z reguły jedno- lub dwuzdaniowe rozwinięcie myśli, które sprawia, że dla czytelników staje się jasny sens zestawienia miłości i przedmiotów codziennego użytku. Autorka nie ujednolica związków – wszystkie przykłady mają tylko jedną cechę wspólną: mówią o dwojgu ludzi i relacjach między nimi. A te relacje są bardzo różne – czasem polegają na współistnieniu, czasem na wsparciu i pomocy, bywa, że ludzie utrudniają sobie wzajemnie egzystencję, doprowadzają do cierpień lub tak uzależniają się od siebie, że nie mogą bez siebie żyć. Razem dokonują rzeczy niemożliwych, lub istnieją obok siebie i nie potrafią być razem. Chmielewska z każdą stroną przynosi nowe powody do zastanowienia nad istotą interpersonalnych kontaktów w prawdziwym związku. Dlatego też jej książka ma wiele zastosowań, a i wiele grup czytelników.
Dzieciom „Dwoje ludzi” pokaże w obrazowy sposób, jak skomplikowane mogą być uczucia. Dla dorosłych będzie to poetycka podróż w głąb siebie i próba odnalezienia sensu w budowaniu trwałych związków. W bezimiennych postaciach każdy znajdzie echa innych przeżyć – nawet jeśli nie własnych, to bliskich przez intensywność zamkniętych w metaforach emocji. Iwona Chmielewska stawia na prosty język i zdania pozbawione nienaturalności. Abstrakcje – to jest ludzkie uczucia – stara się przybliżyć dzięki konkretom, celowo odwołuje się do znanych wszystkim elementów, nadając im symboliczne wartości. Dzięki temu również najmłodsi nie będą mieć problemu z rozszyfrowaniem przesłań. Ale proste rozwiązania mają też spore znaczenie dla dorosłych odbiorców – ci z pewnością docenią liryzm opowieści i trafność poszczególnych obserwacji. „Dwoje ludzi” to nietypowe studium miłości oraz portrety bliskości – wzbogacone jeszcze o oryginalne grafiki Iwony Chmielewskiej. Również w ilustracjach autorka chętnie sięga po symbole, pojedyncze motywy i kształty, które dopowiadają znaczenia tekstu, a to będzie przydatne zwłaszcza dla najmłodszych. „Dwoje ludzi” to popis poezji i grafiki, połączenie ważnego tematu z liryczną realizacją i przemawiającymi do wyobraźni rysunkami.
Bliskość
W swoich picturebookach Iwona Chmielewska łączy formę zaczerpniętą z literatury czwartej i treść złożoną z rozmaitych poetyckich metafor. Tym samym otwiera różne poziomy interpretacji tekstu i znacznie poszerza krąg odbiorców swoich książeczek – każdy wydobędzie z nich inne znaczenia i przesłania, a do tego zwróci uwagę na inne pomysły. Tu nie da się wskazać najlepszych i najmniej celnych skojarzeń, bo wszystko uruchamiać się będzie dopiero w procesie odbioru, w zestawieniu z doświadczeniami i wrażliwością czytelników. A Iwona Chmielewska dzięki poetyckiej wyobraźni zaistnieć może również za granicą – ta autorka często zresztą przedstawia na polskim rynku wydawniczym tytuły sprawdzone najpierw w innych krajach. Jej pomysły są ponadczasowe, a i ponadkulturowe, więc lektura staje się jeszcze bardziej atrakcyjna.
„Dwoje ludzi” to książka o miłości, o byciu razem i potrzebie bliskości drugiego człowieka – ale nie zawiera konwencjonalnej historii utrzymanej w rytmie bajki. To zestaw spostrzeżeń, które mogą pomóc w odpowiedzi na pytanie, dlaczego dwoje ludzi nie zawsze potrafi być razem, choć tego chce – i na czym właściwie polega miłość. U Iwony Chmielewskiej kolejne wskazówki odczytuje się tym razem z obrazowych porównań. Dwoje ludzi może być jak dwa koła w rowerze, dwie okładki książki, dwa kolory, jak kwiat i łodyga, dwa zegary lub dwie ściany w jednym domu. Każda rozkładówka przynosi tu nowe porównanie i krótkie, z reguły jedno- lub dwuzdaniowe rozwinięcie myśli, które sprawia, że dla czytelników staje się jasny sens zestawienia miłości i przedmiotów codziennego użytku. Autorka nie ujednolica związków – wszystkie przykłady mają tylko jedną cechę wspólną: mówią o dwojgu ludzi i relacjach między nimi. A te relacje są bardzo różne – czasem polegają na współistnieniu, czasem na wsparciu i pomocy, bywa, że ludzie utrudniają sobie wzajemnie egzystencję, doprowadzają do cierpień lub tak uzależniają się od siebie, że nie mogą bez siebie żyć. Razem dokonują rzeczy niemożliwych, lub istnieją obok siebie i nie potrafią być razem. Chmielewska z każdą stroną przynosi nowe powody do zastanowienia nad istotą interpersonalnych kontaktów w prawdziwym związku. Dlatego też jej książka ma wiele zastosowań, a i wiele grup czytelników.
Dzieciom „Dwoje ludzi” pokaże w obrazowy sposób, jak skomplikowane mogą być uczucia. Dla dorosłych będzie to poetycka podróż w głąb siebie i próba odnalezienia sensu w budowaniu trwałych związków. W bezimiennych postaciach każdy znajdzie echa innych przeżyć – nawet jeśli nie własnych, to bliskich przez intensywność zamkniętych w metaforach emocji. Iwona Chmielewska stawia na prosty język i zdania pozbawione nienaturalności. Abstrakcje – to jest ludzkie uczucia – stara się przybliżyć dzięki konkretom, celowo odwołuje się do znanych wszystkim elementów, nadając im symboliczne wartości. Dzięki temu również najmłodsi nie będą mieć problemu z rozszyfrowaniem przesłań. Ale proste rozwiązania mają też spore znaczenie dla dorosłych odbiorców – ci z pewnością docenią liryzm opowieści i trafność poszczególnych obserwacji. „Dwoje ludzi” to nietypowe studium miłości oraz portrety bliskości – wzbogacone jeszcze o oryginalne grafiki Iwony Chmielewskiej. Również w ilustracjach autorka chętnie sięga po symbole, pojedyncze motywy i kształty, które dopowiadają znaczenia tekstu, a to będzie przydatne zwłaszcza dla najmłodszych. „Dwoje ludzi” to popis poezji i grafiki, połączenie ważnego tematu z liryczną realizacją i przemawiającymi do wyobraźni rysunkami.
sobota, 26 kwietnia 2014
Irena Koźmińska, Elżbieta Olszewska: Wychowanie przez czytanie
Świat Książki, Warszawa 2014.
Wspólne lektury
W dzisiejszym świecie trzeba przypominać zabieganym rodzicom o tym, co dawniej było oczywiste. Dorośli obecnie wykorzystują komputery, telewizory, a także audiobooki, by zająć nagranymi bajkami swoje pociechy i zyskać czas dla siebie. Nie zdają sobie sprawy z zalet regularnego czytania dziecku. Dlatego Irena Koźmińska i Elżbieta Olszewska raz jeszcze podejmują się uświadomienia społeczeństwu, jak wielkie znaczenie w procesie wychowywania dzieci ma wspólna lektura. Tom „Wychowanie przez czytanie ma przekonać nieprzekonanych i przypomnieć wiedzącym, że czytanie dziecku to doskonały sposób nie tylko na wypracowanie z nim świetnych relacji, ale też na ułatwienie maluchowi nauki czy odnajdowania się wśród innych. Autorki zachęcają do poświęcenia dwudziestu minut dziennie na czytanie dziecku, nawet nastolatkowi, choć to raczej postulat nie do zrealizowania ze względu na zmieniające się upodobania lekturowe dorastającego człowieka. Dwadzieścia minut to wabik – nie zabierze rodzicom szansy zrobienia czegoś dla siebie i nie zmęczy malucha, pozwoli za to wychować przyszłego czytelnika.
Autorki podkreślają zalety wspólnego czytania i chociaż przytaczane przez nie przykłady czasami bywają zbyt optymistyczne, by funkcjonowały jako argument, wiele razy odwołują się do rzeczywistych wymiernych korzyści spędzania czasu z dzieckiem nad książką. Piszą o tym, co dla wielu pozostaje jeszcze oczywistością – że czytanie rozwija słownictwo i umiejętności interpersonalne, zapewnia dziecku bliskość rodzica i rozrywkę, wyzwala kreatywność i pomaga w procesie wychowawczym. Dzieci, którym czyta się codziennie, lepiej radzą sobie w szkole, a upodobanie do lektury ograniczy w przyszłości problemy wychowawcze. Zachęt jest sporo – na szczęście Koźmińska i Olszewska starają się za każdym razem odwoływać do innych sytuacji, by pokazać wpływ czytania na różne sfery wychowania dziecka.
Poza oczywistym przesłaniem, że należy czytać, autorki zastanawiają się również, jak powinien wyglądać ów proces. Zestawiają rozrywki zapewniane przez media – agresywne, atakujące zmysły i utrudniające koncentrację z lekturą zamieniającą się w zabawę, teatrzyk lub zgadywanki czy rozmowy. Podpowiadają, jak przy czytaniu bawić się tekstem (modulowanie głosu, mimika i gestykulacja), jak przyzwyczajać dziecko do liter czy jak pokazywać mu obrazki. To dobra wskazówka dla rodziców, którzy nie zastanawiali się nigdy nad znaczeniem procesu czytania dla najmłodszych, a i zachęta do pomysłowych popisów. W wersji proponowanej przez autorki czytanie zamienia się w przygodę, a dziecku zapewnia też potrzebną obecność rodzica.
Koźmińska i Olszewska piszą poradnik, który można też czytać jako zbiór ciekawych uwag i spostrzeżeń. To nie jest książka naukowa, nudna i nieprzystępna – to żywe spotkanie z tekstem. Autorki potrafią ciekawie przedstawiać obserwacje, angażować czytelników w kolejne doświadczenia, a kiedy trzeba – proponować im też skrótowe wyliczenia najważniejszych informacji. Rzadko spotyka się publikacje łączące zalety książki popularnonaukowej, skryptu i życiowych porad napisane niemal stylem beletrystyki. „Wychowanie przez czytanie” nie jest tomem przeznaczonym wyłącznie dla pedagogów i fachowców od rozwoju dzieci. To pozycja, po którą sięgnąć powinni przede wszystkim rodzice chcący zapewnić pociechom jak najlepszy start w życiu. I dlatego też forma została dostosowana do szerokiego grona odbiorców. Po tę książkę każdy rodzic powinien sięgnąć obowiązkowo – by przekonać się, jak ważne jest wspólne czytanie w procesie wychowywania dzieci. „Wychowanie przez czytanie” łączy się z kampanią „Cała Polska czyta dzieciom” – i wyjaśnia, dlaczego ma to tak wielkie znaczenie.
Wspólne lektury
W dzisiejszym świecie trzeba przypominać zabieganym rodzicom o tym, co dawniej było oczywiste. Dorośli obecnie wykorzystują komputery, telewizory, a także audiobooki, by zająć nagranymi bajkami swoje pociechy i zyskać czas dla siebie. Nie zdają sobie sprawy z zalet regularnego czytania dziecku. Dlatego Irena Koźmińska i Elżbieta Olszewska raz jeszcze podejmują się uświadomienia społeczeństwu, jak wielkie znaczenie w procesie wychowywania dzieci ma wspólna lektura. Tom „Wychowanie przez czytanie ma przekonać nieprzekonanych i przypomnieć wiedzącym, że czytanie dziecku to doskonały sposób nie tylko na wypracowanie z nim świetnych relacji, ale też na ułatwienie maluchowi nauki czy odnajdowania się wśród innych. Autorki zachęcają do poświęcenia dwudziestu minut dziennie na czytanie dziecku, nawet nastolatkowi, choć to raczej postulat nie do zrealizowania ze względu na zmieniające się upodobania lekturowe dorastającego człowieka. Dwadzieścia minut to wabik – nie zabierze rodzicom szansy zrobienia czegoś dla siebie i nie zmęczy malucha, pozwoli za to wychować przyszłego czytelnika.
Autorki podkreślają zalety wspólnego czytania i chociaż przytaczane przez nie przykłady czasami bywają zbyt optymistyczne, by funkcjonowały jako argument, wiele razy odwołują się do rzeczywistych wymiernych korzyści spędzania czasu z dzieckiem nad książką. Piszą o tym, co dla wielu pozostaje jeszcze oczywistością – że czytanie rozwija słownictwo i umiejętności interpersonalne, zapewnia dziecku bliskość rodzica i rozrywkę, wyzwala kreatywność i pomaga w procesie wychowawczym. Dzieci, którym czyta się codziennie, lepiej radzą sobie w szkole, a upodobanie do lektury ograniczy w przyszłości problemy wychowawcze. Zachęt jest sporo – na szczęście Koźmińska i Olszewska starają się za każdym razem odwoływać do innych sytuacji, by pokazać wpływ czytania na różne sfery wychowania dziecka.
Poza oczywistym przesłaniem, że należy czytać, autorki zastanawiają się również, jak powinien wyglądać ów proces. Zestawiają rozrywki zapewniane przez media – agresywne, atakujące zmysły i utrudniające koncentrację z lekturą zamieniającą się w zabawę, teatrzyk lub zgadywanki czy rozmowy. Podpowiadają, jak przy czytaniu bawić się tekstem (modulowanie głosu, mimika i gestykulacja), jak przyzwyczajać dziecko do liter czy jak pokazywać mu obrazki. To dobra wskazówka dla rodziców, którzy nie zastanawiali się nigdy nad znaczeniem procesu czytania dla najmłodszych, a i zachęta do pomysłowych popisów. W wersji proponowanej przez autorki czytanie zamienia się w przygodę, a dziecku zapewnia też potrzebną obecność rodzica.
Koźmińska i Olszewska piszą poradnik, który można też czytać jako zbiór ciekawych uwag i spostrzeżeń. To nie jest książka naukowa, nudna i nieprzystępna – to żywe spotkanie z tekstem. Autorki potrafią ciekawie przedstawiać obserwacje, angażować czytelników w kolejne doświadczenia, a kiedy trzeba – proponować im też skrótowe wyliczenia najważniejszych informacji. Rzadko spotyka się publikacje łączące zalety książki popularnonaukowej, skryptu i życiowych porad napisane niemal stylem beletrystyki. „Wychowanie przez czytanie” nie jest tomem przeznaczonym wyłącznie dla pedagogów i fachowców od rozwoju dzieci. To pozycja, po którą sięgnąć powinni przede wszystkim rodzice chcący zapewnić pociechom jak najlepszy start w życiu. I dlatego też forma została dostosowana do szerokiego grona odbiorców. Po tę książkę każdy rodzic powinien sięgnąć obowiązkowo – by przekonać się, jak ważne jest wspólne czytanie w procesie wychowywania dzieci. „Wychowanie przez czytanie” łączy się z kampanią „Cała Polska czyta dzieciom” – i wyjaśnia, dlaczego ma to tak wielkie znaczenie.
piątek, 25 kwietnia 2014
Nele Neuhaus: Elena. Burzliwe lato
Media Rodzina, Poznań 2014.
Rozterki nastolatki
W drugim tomie przygód Eleny Nele Neuhaus zwalnia tempo, a dokładniej – nieco ogranicza poboczne wątki i liczbę punktów kulminacyjnych w tekście. Opowieść toczy się łagodniej, jest mniej szarpana w samej narracji – a to za sprawą mniejszego nacisku na sylwetki bohaterów dalszoplanowych. W dodatku Neuhaus idzie w stronę bardziej typowych problemów nastolatek, chociaż dylematy dorosłych nie zniknęły, Elena ma więcej czasu, by zająć się własnym życiem uczuciowym.
Bohaterka odnosi sukcesy w zawodach jeździeckich – chociaż jej opieka nad zwierzętami nie wypada już tak spektakularnie jak wtedy, gdy dziewczyna odkryła moc uzdrawiania. Teraz Elena skupia się na osiąganiu coraz lepszych rezultatów w jeździectwie, ku frustracji mniej zdolnego brata. Rywalizacja między rodzeństwem zaostrza się, a chociaż Neuhaus jej nie definiuje, chodzi zwłaszcza o względy surowego ojca. Brat Eleny złość wyładować może jedynie na Timie, chłopaku bohaterki. Tymczasem zakazana miłość natrafia na niespodziewane przeszkody, Elena zmierzy się z silną zazdrością oraz brakiem czasu u ukochanego – jej wyobraźnia przy takiej mieszance będzie mieć ułatwione zadanie. W „Burzliwym lecie” nie znika też temat samych koni: w okolicy grasują złodzieje tych zwierząt, co nie pomoże rodzicom Eleny w wychodzeniu z długów.
Nele Neuhaus odrzuciła w tej książce kłopoty starszego pokolenia. Dzięki szczegółowemu streszczeniu na początku tomu wszyscy odbiorcy zyskają pojęcie na temat trudności w życiu codziennym rodziny Eleny, ale autorka nie będzie się już tym zajmować. Teraz przywraca bohaterce grono rówieśników – Tima, najlepszą przyjaciółkę Melike, wrogo nastawionego brata czy rywalkę z zawodów. W pierwszym tomie Elena zajmowała się sprawami, które nie powinny jej dotyczyć, teraz z kolei powraca do zmartwień młodości. Przestaje też być rozsądna – wybiera działanie zamiast myślenia, przez co czasem wpada w kłopoty, a czasem tylko cudem ich unika. Na brak adrenaliny nie będzie można w tej powieści narzekać. Neuhaus znów różnicuje skalę zmartwień – Elena raz próbuje wykryć ewentualną zdradę chłopaka, raz angażuje się w pomoc w walce ze złodziejami koni. Działa impulsywnie, ale to także cecha wszystkich młodych postaci z tej części serii.
„Elena. Burzliwe lato” to całkiem udana próba przyjrzenia się psychice nastolatki. Neuhaus tematyzuje książkę, kontekst stadniny jest tu na tyle silny, by wciągnąć w lekturę miłośników koni – tym razem jednak odbiorczynie skupią się na sercowych doświadczeniach dziewczyny. Elena staje się zwyczajną nastolatką, która przez nieprzemyślane zachowania może narobić sobie sporo kłopotów. Daje się w narracji wyczuć pewne pogodzenie z tą postacią, Neuhaus nie jest już tak surowa w stylu, zaczyna się opiekować Eleną, a najpierw jeszcze dostrzega, że bohaterka tej opieki potrzebuje. Autorka lubi włączać do fabuły motywy kryminalne i ekstremalne rozwiązania – czasem, żeby przełamać czyjś upór, potrzebny jest silny wstrząs i szok – tego Neuhaus się nie boi, chociaż w dorosłej literaturze brzmiałoby to raczej stereotypowo i zbyt banalnie: w „Burzliwym lecie” broni się z uwagi na pomysł na całą serię. Przygody Eleny są z jednej strony nieco egzotyczne – bo czytelniczki otrzymają obraz codzienności w stadninie, a z drugiej bardzo typowe dla nastoletnich lektur i przeżyć, więc autorka trafi do młodych odbiorczyń.
Rozterki nastolatki
W drugim tomie przygód Eleny Nele Neuhaus zwalnia tempo, a dokładniej – nieco ogranicza poboczne wątki i liczbę punktów kulminacyjnych w tekście. Opowieść toczy się łagodniej, jest mniej szarpana w samej narracji – a to za sprawą mniejszego nacisku na sylwetki bohaterów dalszoplanowych. W dodatku Neuhaus idzie w stronę bardziej typowych problemów nastolatek, chociaż dylematy dorosłych nie zniknęły, Elena ma więcej czasu, by zająć się własnym życiem uczuciowym.
Bohaterka odnosi sukcesy w zawodach jeździeckich – chociaż jej opieka nad zwierzętami nie wypada już tak spektakularnie jak wtedy, gdy dziewczyna odkryła moc uzdrawiania. Teraz Elena skupia się na osiąganiu coraz lepszych rezultatów w jeździectwie, ku frustracji mniej zdolnego brata. Rywalizacja między rodzeństwem zaostrza się, a chociaż Neuhaus jej nie definiuje, chodzi zwłaszcza o względy surowego ojca. Brat Eleny złość wyładować może jedynie na Timie, chłopaku bohaterki. Tymczasem zakazana miłość natrafia na niespodziewane przeszkody, Elena zmierzy się z silną zazdrością oraz brakiem czasu u ukochanego – jej wyobraźnia przy takiej mieszance będzie mieć ułatwione zadanie. W „Burzliwym lecie” nie znika też temat samych koni: w okolicy grasują złodzieje tych zwierząt, co nie pomoże rodzicom Eleny w wychodzeniu z długów.
Nele Neuhaus odrzuciła w tej książce kłopoty starszego pokolenia. Dzięki szczegółowemu streszczeniu na początku tomu wszyscy odbiorcy zyskają pojęcie na temat trudności w życiu codziennym rodziny Eleny, ale autorka nie będzie się już tym zajmować. Teraz przywraca bohaterce grono rówieśników – Tima, najlepszą przyjaciółkę Melike, wrogo nastawionego brata czy rywalkę z zawodów. W pierwszym tomie Elena zajmowała się sprawami, które nie powinny jej dotyczyć, teraz z kolei powraca do zmartwień młodości. Przestaje też być rozsądna – wybiera działanie zamiast myślenia, przez co czasem wpada w kłopoty, a czasem tylko cudem ich unika. Na brak adrenaliny nie będzie można w tej powieści narzekać. Neuhaus znów różnicuje skalę zmartwień – Elena raz próbuje wykryć ewentualną zdradę chłopaka, raz angażuje się w pomoc w walce ze złodziejami koni. Działa impulsywnie, ale to także cecha wszystkich młodych postaci z tej części serii.
„Elena. Burzliwe lato” to całkiem udana próba przyjrzenia się psychice nastolatki. Neuhaus tematyzuje książkę, kontekst stadniny jest tu na tyle silny, by wciągnąć w lekturę miłośników koni – tym razem jednak odbiorczynie skupią się na sercowych doświadczeniach dziewczyny. Elena staje się zwyczajną nastolatką, która przez nieprzemyślane zachowania może narobić sobie sporo kłopotów. Daje się w narracji wyczuć pewne pogodzenie z tą postacią, Neuhaus nie jest już tak surowa w stylu, zaczyna się opiekować Eleną, a najpierw jeszcze dostrzega, że bohaterka tej opieki potrzebuje. Autorka lubi włączać do fabuły motywy kryminalne i ekstremalne rozwiązania – czasem, żeby przełamać czyjś upór, potrzebny jest silny wstrząs i szok – tego Neuhaus się nie boi, chociaż w dorosłej literaturze brzmiałoby to raczej stereotypowo i zbyt banalnie: w „Burzliwym lecie” broni się z uwagi na pomysł na całą serię. Przygody Eleny są z jednej strony nieco egzotyczne – bo czytelniczki otrzymają obraz codzienności w stadninie, a z drugiej bardzo typowe dla nastoletnich lektur i przeżyć, więc autorka trafi do młodych odbiorczyń.
czwartek, 24 kwietnia 2014
Anne Tyler: Pożegnanie dla początkujących
Świat Książki, Warszawa 2014.
Po rozstaniu
Anne Tyler o miłości, tęsknocie i żałobie opowiada w sposób, jakiego nikt by się nie spodziewał. W powieści „Pożegnanie dla początkujących” mierzy się z tematem śmierci, ale celowo przez cały czas ucieka od schematów. Aaron to niepełnosprawny wydawca poradników, daleki od ideału mężczyzny wymarzonego. Dorothy z kolei obce są romantyczne porywy i jakiekolwiek uzależnienia od drugiej osoby. Każde z bohaterów potrzebuje niezależności i gardzi współczuciem, o wielkich uczuciach i niezapomnianych wyznaniach mowy być nie może. Małżeństwo Aarona i Dorothy opiera się na wygodzie, na znajomościach i poszanowaniu dla potrzeb drugiej strony. Nie jest to z pewnością związek w stylu tych rozkwitających w wielkich powieściach, a Tyler woli suchą ironię niż pokaz namiętności.
Od początku wiadomo, że Dorothy zginie w kwiecie wieku, pozostawiając po sobie pustkę niemożliwą do zapełnienia – także za sprawą własnej oryginalności. Aaron po czasie odkrywa, jak bardzo brakuje mu przyzwyczajeń żony, choćby te wcześniej wydawały się irytujące i konfliktogenne. Z pomocą apodyktycznej siostry próbuje wrócić do codziennego życia, ale wspomnienia budzą się na każdym kroku. W końcu Aaron dostrzega Dorothy.
„Pożegnanie dla początkujących” jest wolne od sentymentów. Autorka nie oszczędza swoich bohaterów, ale też próbuje ich ciekawie zindywidualizować. Już sam pomysł wtrącenia do fabuły perypetii wydawniczych zapewnia lekturze świeżość – a to dopiero początek odkryć Tyler. W całej książce chodzi o ukazanie procesu żałoby – ale waga tematu zostaje zmniejszona dzięki nieco zgryźliwym spojrzeniom na egzystencję bohatera. Aaron zalicza się raczej do niegroźnych dziwaków niż do stereotypowych postaci, chociaż przeżył tragedię, nie budzi litości. W jego postawie jest coś, co nakazuje nie traktować serio przeżyć i samych uczuć. Dystans pozwala autorce na eksperymentowanie z rozwojem fabuły – i przy okazji z charakterami ludzi.
Aaron rejestruje także zachowania innych, wymuszane okolicznościami. Nie tylko irytuje go pomoc ze strony znajomych: dostrzega on sztuczność gestów i działań podejmowanych ze względu na konwencję. Próbuje rozsadzić ten system od środka, wprawiając w zakłopotanie przyjaciół – ale naprawdę wciąż szuka sposobu na to, by pogodzić się ze śmiercią Dorothy. Po fakcie nadrabia wcześniejszy brak żarliwości i zaangażowania.
Anne Tyler po pierwsze czerpie z nietypowych pomysłów, scenek i charakterów, stawiając na rozwój fabuły niezgodny wręcz z oczekiwaniami odbiorców, a po drugie proponuje czytelnikom styl, który uzależnia. Zdarza się, że nie same wydarzenia przeszkadzają w odłożeniu książki, a język, jakimi są opisane. W „Pożegnaniu dla początkujących” rytm historii staje się istotny, widać go w lekturze – i można go docenić. Nie bez wpływu pozostaje również temat zrealizowany w oderwaniu od sztampowych rozwiązań – Anne Tyler zabiera odbiorców do świata niezbyt odległego, a przecież niewyobrażalnego, skomplikowanego w swojej prostocie. Odzwierciedla realia zwykłego życia, ale włącza do powieści też rzeczy niewytłumaczalne. O sprawach trudnych potrafi pisać z lekkością, a bez lekceważenia. W efekcie „Pożegnanie dla początkujących” nie przemienia się w studium utraty, zapewnia za to obraz skomplikowanego związku. Zamiast ckliwej miłości i sentymentów jest tu tu rejestr nieporozumień i drobnych sprzeczek – dopiero z tego wyłania się obraz prawdziwego uczucia pokonującego wszelkie przeszkody.
Po rozstaniu
Anne Tyler o miłości, tęsknocie i żałobie opowiada w sposób, jakiego nikt by się nie spodziewał. W powieści „Pożegnanie dla początkujących” mierzy się z tematem śmierci, ale celowo przez cały czas ucieka od schematów. Aaron to niepełnosprawny wydawca poradników, daleki od ideału mężczyzny wymarzonego. Dorothy z kolei obce są romantyczne porywy i jakiekolwiek uzależnienia od drugiej osoby. Każde z bohaterów potrzebuje niezależności i gardzi współczuciem, o wielkich uczuciach i niezapomnianych wyznaniach mowy być nie może. Małżeństwo Aarona i Dorothy opiera się na wygodzie, na znajomościach i poszanowaniu dla potrzeb drugiej strony. Nie jest to z pewnością związek w stylu tych rozkwitających w wielkich powieściach, a Tyler woli suchą ironię niż pokaz namiętności.
Od początku wiadomo, że Dorothy zginie w kwiecie wieku, pozostawiając po sobie pustkę niemożliwą do zapełnienia – także za sprawą własnej oryginalności. Aaron po czasie odkrywa, jak bardzo brakuje mu przyzwyczajeń żony, choćby te wcześniej wydawały się irytujące i konfliktogenne. Z pomocą apodyktycznej siostry próbuje wrócić do codziennego życia, ale wspomnienia budzą się na każdym kroku. W końcu Aaron dostrzega Dorothy.
„Pożegnanie dla początkujących” jest wolne od sentymentów. Autorka nie oszczędza swoich bohaterów, ale też próbuje ich ciekawie zindywidualizować. Już sam pomysł wtrącenia do fabuły perypetii wydawniczych zapewnia lekturze świeżość – a to dopiero początek odkryć Tyler. W całej książce chodzi o ukazanie procesu żałoby – ale waga tematu zostaje zmniejszona dzięki nieco zgryźliwym spojrzeniom na egzystencję bohatera. Aaron zalicza się raczej do niegroźnych dziwaków niż do stereotypowych postaci, chociaż przeżył tragedię, nie budzi litości. W jego postawie jest coś, co nakazuje nie traktować serio przeżyć i samych uczuć. Dystans pozwala autorce na eksperymentowanie z rozwojem fabuły – i przy okazji z charakterami ludzi.
Aaron rejestruje także zachowania innych, wymuszane okolicznościami. Nie tylko irytuje go pomoc ze strony znajomych: dostrzega on sztuczność gestów i działań podejmowanych ze względu na konwencję. Próbuje rozsadzić ten system od środka, wprawiając w zakłopotanie przyjaciół – ale naprawdę wciąż szuka sposobu na to, by pogodzić się ze śmiercią Dorothy. Po fakcie nadrabia wcześniejszy brak żarliwości i zaangażowania.
Anne Tyler po pierwsze czerpie z nietypowych pomysłów, scenek i charakterów, stawiając na rozwój fabuły niezgodny wręcz z oczekiwaniami odbiorców, a po drugie proponuje czytelnikom styl, który uzależnia. Zdarza się, że nie same wydarzenia przeszkadzają w odłożeniu książki, a język, jakimi są opisane. W „Pożegnaniu dla początkujących” rytm historii staje się istotny, widać go w lekturze – i można go docenić. Nie bez wpływu pozostaje również temat zrealizowany w oderwaniu od sztampowych rozwiązań – Anne Tyler zabiera odbiorców do świata niezbyt odległego, a przecież niewyobrażalnego, skomplikowanego w swojej prostocie. Odzwierciedla realia zwykłego życia, ale włącza do powieści też rzeczy niewytłumaczalne. O sprawach trudnych potrafi pisać z lekkością, a bez lekceważenia. W efekcie „Pożegnanie dla początkujących” nie przemienia się w studium utraty, zapewnia za to obraz skomplikowanego związku. Zamiast ckliwej miłości i sentymentów jest tu tu rejestr nieporozumień i drobnych sprzeczek – dopiero z tego wyłania się obraz prawdziwego uczucia pokonującego wszelkie przeszkody.
środa, 23 kwietnia 2014
Roberto Innocenti, Aaron Frisch: Czerwony Kapturek w wielkim mieście
Media Rodzina, Poznań 2014.
Groza rzeczywistości
Jeżeli ktoś jeszcze twierdzi, że baśnie bywają straszne, po lekturze i obejrzeniu tomu „Czerwony Kapturek w wielkim mieście” dowie się, że naprawdę straszne stają się baśnie przełożone na rzeczywistość i dostosowane do dzisiejszych realiów. Ta publikacja nie jest dla dzieci – to ilustracyjno-intertekstualny popis dla dorosłych oraz młodzieży, w formie mrocznego picture booka. „Czerwony Kapturek w wielkim mieście” zachowuje fabułę pierwowzoru – przynajmniej do czasu. Tyle że zamiast lasu jest tu pełne ludzi zatłoczone miasto, a liczba niebezpieczeństw zostaje zwielokrotniona. Czerwony Kapturek to Sophia, cicha dziewczynka mieszkająca z mamą i siostrą w bloku. Jej babia z kolei mieszka w starym kontenerze z przyczepy campingowej i dobudówki na przedmieściach.
Już od pierwszych stron i pierwszych obrazów historia budzi grozę. Bajkę opowiada zgromadzonym przy stole dzieciom w ponury dzień elektroniczny gadżet w kształcie babci robiącej na drutach. Sceneria przypomina horror – wśród pozornie niewinnych zabawek dają się dostrzec elementy, których w pokoju dziecinnym być nie powinno, bardziej pasujące do sennego koszmaru. I same dzieci nie sprawiają wrażenia sympatycznych – obgryzają paznokcie, siedzą w czapkach i opychają się popcornem, a ubrane są według najnowszej mody. Innocenti wprowadza odbiorców do miasta jak ze złego snu, a przecież jak najbardziej prawdziwego. To nic, że w bloku część sąsiadów wgapia się w telewizor, pali papierosy lub grilluje – nawet oprychy w jednym z pustostanów jeszcze wyglądają w miarę sympatycznie. Ale kiedy Sophia wyrusza w drogę do babci, robi się coraz straszniej. Na ulicach walają się śmieci, ściany są pobazgrane. Pod ścianami koczują bezdomni, a w zaułkach grasują gangi. Policjanci sprawdzają ślady na miejscu zbrodni lub wypadku i bardzo łatwo wpaść pod samochód. Nawet w galerii handlowej nie da się znaleźć spokoju – tu przytłaczają agresywne reklamy i tłumy ludzi. Nie ma w tej opowieści ani jednego punktu, który dawałby ukojenie i pozwalał się schronić przed narastającym strachem – bo nawet rodzinną sielankę w domu bohaterki zakłóca fakt, że mała siostrzyczka bawi się laptopem, a w telewizji leci idiotyczna kreskówka. Nie pomaga i pogoda: cały czas zbiera się na burzę, co dobrze potęguje lęk. W tym świecie trudno przetrwać. Zwłaszcza gdy jest się dzieckiem. Sophia w swojej wyprawie popełnia kilka błędów, które mogą skończyć się dla niej tragicznie, ale się nie kończą, bo autor szykuje dziewczynce jeszcze inny los.
Nie ulega wątpliwości, że nie o grę z klasyką literatury czwartej chodzi autorowi, a o ilustracyjny popis. Mimo minorowego nastroju jego obrazy zachwycają – ma się wrażenie rzeczywistego wejścia do groźnego i mrocznego świata dostępnego na wyciągnięcie ręki. Z każdym napisem na murze i każdym śmieciem Innocenti przekonuje odbiorców do swojego wyjątkowego talentu. Już sam fakt, jak silnie działa na wyobraźnię dorosłym czytelnikom świadczy, że zasługuje Innocenti na uznanie. Udało mu się idealnie oddać chaos wielkiego miasta, jego szpetotę i odpychający wygląd różnych miejsc: od najważniejszych ulic przez centra handlowe po koczowiska bezdomnych czy bloki. Wielkie miasto nie jest przyjazne, nie zachęca do egzystowania. W samej opowieści staje się wrogiem, atakuje czytelników i karmi się ich lękiem. W wielkim mieście dramaty Czerwonych Kapturków rozgrywają się co chwilę, ukrywane, mimo że wśród tłumów obojętnych ludzi. Las z baśni wydaje się przy centrum miasta oazą spokoju i prawdziwym azylem, a przygoda Czerwonego Kapturka zupełnie niewinną zabawą. Dopiero reinterpretacja baśni wyzwoli silny lęk. A najbardziej przerażające jest to, że Roberto Innocenti wcale nie koloryzuje przesadnie swojej opowieści…
Groza rzeczywistości
Jeżeli ktoś jeszcze twierdzi, że baśnie bywają straszne, po lekturze i obejrzeniu tomu „Czerwony Kapturek w wielkim mieście” dowie się, że naprawdę straszne stają się baśnie przełożone na rzeczywistość i dostosowane do dzisiejszych realiów. Ta publikacja nie jest dla dzieci – to ilustracyjno-intertekstualny popis dla dorosłych oraz młodzieży, w formie mrocznego picture booka. „Czerwony Kapturek w wielkim mieście” zachowuje fabułę pierwowzoru – przynajmniej do czasu. Tyle że zamiast lasu jest tu pełne ludzi zatłoczone miasto, a liczba niebezpieczeństw zostaje zwielokrotniona. Czerwony Kapturek to Sophia, cicha dziewczynka mieszkająca z mamą i siostrą w bloku. Jej babia z kolei mieszka w starym kontenerze z przyczepy campingowej i dobudówki na przedmieściach.
Już od pierwszych stron i pierwszych obrazów historia budzi grozę. Bajkę opowiada zgromadzonym przy stole dzieciom w ponury dzień elektroniczny gadżet w kształcie babci robiącej na drutach. Sceneria przypomina horror – wśród pozornie niewinnych zabawek dają się dostrzec elementy, których w pokoju dziecinnym być nie powinno, bardziej pasujące do sennego koszmaru. I same dzieci nie sprawiają wrażenia sympatycznych – obgryzają paznokcie, siedzą w czapkach i opychają się popcornem, a ubrane są według najnowszej mody. Innocenti wprowadza odbiorców do miasta jak ze złego snu, a przecież jak najbardziej prawdziwego. To nic, że w bloku część sąsiadów wgapia się w telewizor, pali papierosy lub grilluje – nawet oprychy w jednym z pustostanów jeszcze wyglądają w miarę sympatycznie. Ale kiedy Sophia wyrusza w drogę do babci, robi się coraz straszniej. Na ulicach walają się śmieci, ściany są pobazgrane. Pod ścianami koczują bezdomni, a w zaułkach grasują gangi. Policjanci sprawdzają ślady na miejscu zbrodni lub wypadku i bardzo łatwo wpaść pod samochód. Nawet w galerii handlowej nie da się znaleźć spokoju – tu przytłaczają agresywne reklamy i tłumy ludzi. Nie ma w tej opowieści ani jednego punktu, który dawałby ukojenie i pozwalał się schronić przed narastającym strachem – bo nawet rodzinną sielankę w domu bohaterki zakłóca fakt, że mała siostrzyczka bawi się laptopem, a w telewizji leci idiotyczna kreskówka. Nie pomaga i pogoda: cały czas zbiera się na burzę, co dobrze potęguje lęk. W tym świecie trudno przetrwać. Zwłaszcza gdy jest się dzieckiem. Sophia w swojej wyprawie popełnia kilka błędów, które mogą skończyć się dla niej tragicznie, ale się nie kończą, bo autor szykuje dziewczynce jeszcze inny los.
Nie ulega wątpliwości, że nie o grę z klasyką literatury czwartej chodzi autorowi, a o ilustracyjny popis. Mimo minorowego nastroju jego obrazy zachwycają – ma się wrażenie rzeczywistego wejścia do groźnego i mrocznego świata dostępnego na wyciągnięcie ręki. Z każdym napisem na murze i każdym śmieciem Innocenti przekonuje odbiorców do swojego wyjątkowego talentu. Już sam fakt, jak silnie działa na wyobraźnię dorosłym czytelnikom świadczy, że zasługuje Innocenti na uznanie. Udało mu się idealnie oddać chaos wielkiego miasta, jego szpetotę i odpychający wygląd różnych miejsc: od najważniejszych ulic przez centra handlowe po koczowiska bezdomnych czy bloki. Wielkie miasto nie jest przyjazne, nie zachęca do egzystowania. W samej opowieści staje się wrogiem, atakuje czytelników i karmi się ich lękiem. W wielkim mieście dramaty Czerwonych Kapturków rozgrywają się co chwilę, ukrywane, mimo że wśród tłumów obojętnych ludzi. Las z baśni wydaje się przy centrum miasta oazą spokoju i prawdziwym azylem, a przygoda Czerwonego Kapturka zupełnie niewinną zabawą. Dopiero reinterpretacja baśni wyzwoli silny lęk. A najbardziej przerażające jest to, że Roberto Innocenti wcale nie koloryzuje przesadnie swojej opowieści…
Ewa Nowak: Noga w szufladzie, czyli domowa historia szpiegowska
Czarna Owieczka, Warszawa 2014.
Zabawy rodzinne
Pytanie, czy chłopcy mogą bawić się lalkami, powraca niezależnie od mody na dyskusje o gender. Odnosi się do niego też Ewa Nowak w tomie „Noga w szufladzie, czyli domowa historia szpiegowska” – i zapewnia mądrą odpowiedź, która nie wzbudzi niezdrowej sensacji. Chłopcy mogą bawić się lalkami a dziewczynki samochodzikami: ich zabawy nie muszą być stereotypowe ani powtarzalne. Kiedy Mieszko sięga po lalki, nie zamierza naśladować dziewczyńskich i monotonnych zabaw w dom. On ma do wypełnienia ważną misję. Temat zabaw i zabawek ważnych dla obu płci to jedna z kwestii, które Ewa Nowak rozpracowuje. Do innych należy przekonanie malucha, by bez narzekania wypełniał polecenia rodziców. I tu na genialny pomysł wpada tata Mieszka: uczy syna, jak zachowują się szpiedzy. wspólnie z dzieckiem podejmuje zabawę trzymaną w sekrecie nawet przed mamą i zyskuje w oczach chłopca autorytet. Kończą się problemy z nieporządkiem i niewłaściwym zachowaniem wobec gości. Nielubiane zadania okazują się całkiem interesujące, gdy stają się częścią wspólnej z ojcem tajemnicy. Trzeci jest tu aspekt edukacyjny – autorka podsuwa dzieciom w książce zabawy, które wymagają wiedzy, dzięki czemu mogą być bardziej satysfakcjonujące. Mali odbiorcy zyskają nieco wiadomości z geografii, dowiedzą się również czegoś o kobiecie-szpiegu. Grunt to przemycić informacje tak, by dzieci myślały, że ani na moment nie rezygnują z rozrywki – i Ewie Nowak się to udało całkiem dobrze.
W ogóle autorka sugeruje czytelnikom, że zna ich rzeczywistość i zwykłe zabawy – pisze na przykład o wymianach kart z piłkarzami, ale też o „Gwiezdnych Wojnach” obok gier, które proponuje sama. Nie wysyła bohatera na bajkową wycieczkę, przygody rozgrywają się w jego wyobraźni, a tę zasadę zabaw znają przecież wszystkie maluchy. Ewa Nowak pozwala sprawdzić, jak zabawę w szpiegów wyobraża sobie mały chłopiec – jego pomysły uprzyjemnia jeszcze fakt, że tata podejmuje grę i doskonale wszystko rozumie. W odróżnieniu od kolegów, którym nie zawsze da się wszystko powiedzieć. „Noga w szufladzie” to w ogromnej części zapis scenek z fantazji Mieszka – tu lalki ożywają, by przejść kurs na Matę Hari, a potem brać udział w brawurowych akcjach. Kariera szpiegowska bez wychodzenia z pokoju – nie jest to motyw zbyt popularny w literaturze czwartej, Ewa Nowak proponuje więc ciekawe spojrzenie na dzieciństwo z dala od komputerów.
Nie ma w tekście wyraźnie zaznaczanych granic między zwyczajnością a światem zabawy, odbiorcy uczestniczą po prostu w rzeczywistości bohatera, która różni się czasem od wyobrażeń jego rodziców. Zabawa lalkami wcale nie uwłacza godności chłopca – w wersji szpiegowskiej może być nawet bardziej atrakcyjna niż dotychczasowe zabawy z kolegami – i spodobać się także dziewczynkom. Ewa Nowak pokazuje dzieciom, jak dużo mogą stracić przez niepotrzebne uprzedzenia, a i znieczula na kolegów, którzy hołdują – wzorem rodziców – zabawom stereotypowo przypisanym do płci. Każdy czasem potrzebuje odmiany, a ta odmiana może okazać się świetną pożywką dla wyobraźni. Nie warto przejmować się szydercami, bo i oni mają swoje wstydliwe sekrety. „Noga w szufladzie” na tyle odbiega tematycznie od mód w literaturze czwartej i na tyle odzwierciedla pomysły najmłodszych na rozrywkę, że zasługuje na uwagę dzieci i rodziców. Przydaje się do zasypywania przepaści między płciami i zachęca do eksperymentowania w doborze zabawek. Rodzicom natomiast pokazuje, jak mądrze pokierować dzieckiem i jak nakłonić je do posłuszeństwa.
Zabawy rodzinne
Pytanie, czy chłopcy mogą bawić się lalkami, powraca niezależnie od mody na dyskusje o gender. Odnosi się do niego też Ewa Nowak w tomie „Noga w szufladzie, czyli domowa historia szpiegowska” – i zapewnia mądrą odpowiedź, która nie wzbudzi niezdrowej sensacji. Chłopcy mogą bawić się lalkami a dziewczynki samochodzikami: ich zabawy nie muszą być stereotypowe ani powtarzalne. Kiedy Mieszko sięga po lalki, nie zamierza naśladować dziewczyńskich i monotonnych zabaw w dom. On ma do wypełnienia ważną misję. Temat zabaw i zabawek ważnych dla obu płci to jedna z kwestii, które Ewa Nowak rozpracowuje. Do innych należy przekonanie malucha, by bez narzekania wypełniał polecenia rodziców. I tu na genialny pomysł wpada tata Mieszka: uczy syna, jak zachowują się szpiedzy. wspólnie z dzieckiem podejmuje zabawę trzymaną w sekrecie nawet przed mamą i zyskuje w oczach chłopca autorytet. Kończą się problemy z nieporządkiem i niewłaściwym zachowaniem wobec gości. Nielubiane zadania okazują się całkiem interesujące, gdy stają się częścią wspólnej z ojcem tajemnicy. Trzeci jest tu aspekt edukacyjny – autorka podsuwa dzieciom w książce zabawy, które wymagają wiedzy, dzięki czemu mogą być bardziej satysfakcjonujące. Mali odbiorcy zyskają nieco wiadomości z geografii, dowiedzą się również czegoś o kobiecie-szpiegu. Grunt to przemycić informacje tak, by dzieci myślały, że ani na moment nie rezygnują z rozrywki – i Ewie Nowak się to udało całkiem dobrze.
W ogóle autorka sugeruje czytelnikom, że zna ich rzeczywistość i zwykłe zabawy – pisze na przykład o wymianach kart z piłkarzami, ale też o „Gwiezdnych Wojnach” obok gier, które proponuje sama. Nie wysyła bohatera na bajkową wycieczkę, przygody rozgrywają się w jego wyobraźni, a tę zasadę zabaw znają przecież wszystkie maluchy. Ewa Nowak pozwala sprawdzić, jak zabawę w szpiegów wyobraża sobie mały chłopiec – jego pomysły uprzyjemnia jeszcze fakt, że tata podejmuje grę i doskonale wszystko rozumie. W odróżnieniu od kolegów, którym nie zawsze da się wszystko powiedzieć. „Noga w szufladzie” to w ogromnej części zapis scenek z fantazji Mieszka – tu lalki ożywają, by przejść kurs na Matę Hari, a potem brać udział w brawurowych akcjach. Kariera szpiegowska bez wychodzenia z pokoju – nie jest to motyw zbyt popularny w literaturze czwartej, Ewa Nowak proponuje więc ciekawe spojrzenie na dzieciństwo z dala od komputerów.
Nie ma w tekście wyraźnie zaznaczanych granic między zwyczajnością a światem zabawy, odbiorcy uczestniczą po prostu w rzeczywistości bohatera, która różni się czasem od wyobrażeń jego rodziców. Zabawa lalkami wcale nie uwłacza godności chłopca – w wersji szpiegowskiej może być nawet bardziej atrakcyjna niż dotychczasowe zabawy z kolegami – i spodobać się także dziewczynkom. Ewa Nowak pokazuje dzieciom, jak dużo mogą stracić przez niepotrzebne uprzedzenia, a i znieczula na kolegów, którzy hołdują – wzorem rodziców – zabawom stereotypowo przypisanym do płci. Każdy czasem potrzebuje odmiany, a ta odmiana może okazać się świetną pożywką dla wyobraźni. Nie warto przejmować się szydercami, bo i oni mają swoje wstydliwe sekrety. „Noga w szufladzie” na tyle odbiega tematycznie od mód w literaturze czwartej i na tyle odzwierciedla pomysły najmłodszych na rozrywkę, że zasługuje na uwagę dzieci i rodziców. Przydaje się do zasypywania przepaści między płciami i zachęca do eksperymentowania w doborze zabawek. Rodzicom natomiast pokazuje, jak mądrze pokierować dzieckiem i jak nakłonić je do posłuszeństwa.
wtorek, 22 kwietnia 2014
Ewa Nowak: Dwie Marysie
Egmont, Warszawa 2014.
Niedojrzałość dojrzewania
Piekło dojrzewania Ewa Nowak postrzega dość katastroficznie i ujmuje w przerysowany sposób, mimo że – paradoksalnie – wcale tak bardzo w obrazku nie przesadza. Fakt przeintelektualizowania postaci sprawia, że i pozostałe składniki opowieści mogą być odbierane jako niezbyt naturalne – ale trudno odmówić autorce racji. Jej „Dwie Marysie” to powieść, która powinna być lekturą obowiązkową dojrzewających dziewczyn (a właściwie wszystkich dojrzewających i przechodzących okres buntu wobec rodziców nastolatków). Zmianę w postawie Marysi, dotąd sympatycznej i miłej, najbliżsi zauważają aż za dobrze. Sama bohaterka jednak nie przyjmuje do wiadomości własnej agresywnej postawy. Wszyscy wiedzą, że ten okres należy po prostu przeczekać i próbują nie poddawać się atmosferze gniewu. Tyle że to nie jest proste.
Dwie Marysie to dwa wcielenia Marysi – przemiany dokonują się nieregularnie i bez wyraźnych przesłanej, co oznacza, że rodzina narażona jest na bezustanne przykrości, mimo świadomości źródeł zachowania. I rodzice, i młodsza siostra bez skutku próbują uzmysłowić Marysi jej stan (wraz z przyczynami, więc bez zrzucania winy na humory nastolatki). W klimacie wyrozumiałości dziewczyna i tak pozostaje agresywna i niemiła bez powodu, a każdy przejaw troski czy próbę rozmowy odbiera jak atak na siebie. Ewa Nowak podsuwa nastolatkom lusterko, w którym mogą i powinny się przejrzeć. Jest do bólu szczera – postawami Marysi chce pokazać odbiorcom, gdzie leży przyczyna większości konfliktów. Celnie wskazuje również fakt, że bohaterka nie docenia (a nawet nie zauważa) starań bliskich w kierunku naprawy stosunków w domu. Na każdą propozycję rodziców reaguje gniewem – mimo że potrzebuje rad i wsparcia.
Ewa Nowak szuka rzeczywistych przyczyn kłótni. Magiczne hasło „dojrzewanie” wystarcza jako usprawiedliwienie wszelkich wyskoków. Inteligentna nad wiek dziewczyna musi to po prostu przeżyć – aktualnie nie jest zdolna do autorefleksji czy do pochylenia się nad zachowaniami rodziny (Nowak robi to więc za nią, sugerując odbiorczyniom pewne prawdy). „Dwie Marysie” nie mają pochwalać buntowniczych postaw młodych ludzi, próbują je natomiast wskazać i pomagają zrozumieć. Nowak przypomina też, że najczęściej nie docenia się tego, co się ma – a to zjawisko nasila się u nastolatków.
Rodzina wzorowana jest tu na Borejkach w wersji mocno postępowej. Matka-feministka chce, by Marysia jak najszybciej się zakochała (nie myśląc o tym, że wówczas zmartwienia wywołane konfliktami zastąpią inne…), jedenastoletnia siostra jest w udanym związku. Dziewczyny uwielbiają grę w inteligencję (państwa-miasta), opracowują do niej nowe kategorie i wypisują kolejne oryginalne nazwy w specjalnym zeszycie. Są dojrzałe nad wiek, co zwłaszcza u starszej owocuje społecznym wykluczeniem. Mądrość w tomie jest bardzo specyficzna, objawia się także w starannym wysłowieniu i wysokiej samoświadomości u nawet najmłodszych postaci. To zabija realistyczny charakter historii, ale Ewa Nowak woli się skoncentrować na aspektach psychologicznych. W Miętowej serii wydawnictwa Egmont może poruszać tematy ważne dla nastoletnich odbiorców w atrakcyjny dla nich sposób. Ta powieść ma dodatkowo skłaniać do refleksji i zapewniać czytelnikom szerszą perspektywę w postrzeganiu bliskich. Nie zawsze w sporze rodzice-dzieci wina leży po stronie tych pierwszych, chociaż to najwygodniejsze stwierdzenie i Ewa Nowak o tym wie – ale znalazła sposób, by je obalić.
Niedojrzałość dojrzewania
Piekło dojrzewania Ewa Nowak postrzega dość katastroficznie i ujmuje w przerysowany sposób, mimo że – paradoksalnie – wcale tak bardzo w obrazku nie przesadza. Fakt przeintelektualizowania postaci sprawia, że i pozostałe składniki opowieści mogą być odbierane jako niezbyt naturalne – ale trudno odmówić autorce racji. Jej „Dwie Marysie” to powieść, która powinna być lekturą obowiązkową dojrzewających dziewczyn (a właściwie wszystkich dojrzewających i przechodzących okres buntu wobec rodziców nastolatków). Zmianę w postawie Marysi, dotąd sympatycznej i miłej, najbliżsi zauważają aż za dobrze. Sama bohaterka jednak nie przyjmuje do wiadomości własnej agresywnej postawy. Wszyscy wiedzą, że ten okres należy po prostu przeczekać i próbują nie poddawać się atmosferze gniewu. Tyle że to nie jest proste.
Dwie Marysie to dwa wcielenia Marysi – przemiany dokonują się nieregularnie i bez wyraźnych przesłanej, co oznacza, że rodzina narażona jest na bezustanne przykrości, mimo świadomości źródeł zachowania. I rodzice, i młodsza siostra bez skutku próbują uzmysłowić Marysi jej stan (wraz z przyczynami, więc bez zrzucania winy na humory nastolatki). W klimacie wyrozumiałości dziewczyna i tak pozostaje agresywna i niemiła bez powodu, a każdy przejaw troski czy próbę rozmowy odbiera jak atak na siebie. Ewa Nowak podsuwa nastolatkom lusterko, w którym mogą i powinny się przejrzeć. Jest do bólu szczera – postawami Marysi chce pokazać odbiorcom, gdzie leży przyczyna większości konfliktów. Celnie wskazuje również fakt, że bohaterka nie docenia (a nawet nie zauważa) starań bliskich w kierunku naprawy stosunków w domu. Na każdą propozycję rodziców reaguje gniewem – mimo że potrzebuje rad i wsparcia.
Ewa Nowak szuka rzeczywistych przyczyn kłótni. Magiczne hasło „dojrzewanie” wystarcza jako usprawiedliwienie wszelkich wyskoków. Inteligentna nad wiek dziewczyna musi to po prostu przeżyć – aktualnie nie jest zdolna do autorefleksji czy do pochylenia się nad zachowaniami rodziny (Nowak robi to więc za nią, sugerując odbiorczyniom pewne prawdy). „Dwie Marysie” nie mają pochwalać buntowniczych postaw młodych ludzi, próbują je natomiast wskazać i pomagają zrozumieć. Nowak przypomina też, że najczęściej nie docenia się tego, co się ma – a to zjawisko nasila się u nastolatków.
Rodzina wzorowana jest tu na Borejkach w wersji mocno postępowej. Matka-feministka chce, by Marysia jak najszybciej się zakochała (nie myśląc o tym, że wówczas zmartwienia wywołane konfliktami zastąpią inne…), jedenastoletnia siostra jest w udanym związku. Dziewczyny uwielbiają grę w inteligencję (państwa-miasta), opracowują do niej nowe kategorie i wypisują kolejne oryginalne nazwy w specjalnym zeszycie. Są dojrzałe nad wiek, co zwłaszcza u starszej owocuje społecznym wykluczeniem. Mądrość w tomie jest bardzo specyficzna, objawia się także w starannym wysłowieniu i wysokiej samoświadomości u nawet najmłodszych postaci. To zabija realistyczny charakter historii, ale Ewa Nowak woli się skoncentrować na aspektach psychologicznych. W Miętowej serii wydawnictwa Egmont może poruszać tematy ważne dla nastoletnich odbiorców w atrakcyjny dla nich sposób. Ta powieść ma dodatkowo skłaniać do refleksji i zapewniać czytelnikom szerszą perspektywę w postrzeganiu bliskich. Nie zawsze w sporze rodzice-dzieci wina leży po stronie tych pierwszych, chociaż to najwygodniejsze stwierdzenie i Ewa Nowak o tym wie – ale znalazła sposób, by je obalić.
Rafał Witek: Wyprawa na biegun. O ekspedycji Amundsena
Egmont, Warszawa 2014.
Czytanie z przygodami
Dokładny opis trzypoziomowego programu wspierania nauki czytania znajduje się na czwartej stronie okładki i w samym tomiku. Czytam sobie to pomysłowa seria dostosowana do wieku i poziomu edukacji kilkulatków. Ma umożliwiać samodzielne czytanie, wręcz zachęcać dzieci do ćwiczenia tej umiejętności. Pierwszy poziom zapewnia krótką historyjkę (do 200 wyrazów), krótkie zdania i podstawowe głoski w tekście. Dramaturgię budują zakodowane w zdaniach emocje, więc mały odbiorca będzie chciał się dowiedzieć, co było dalej. Tekst wypisany dużą czcionką zajmuje po dwa wersy na dole każdej strony – nie jest to długość zniechęcająca do lektury. Pierwszy poziom programu zakłada również naukę głoskowania, co oznacza, że zawsze jeden wybrany wyraz zostaje na marginesie rozbity na głoski (w tym wypadku tożsame z literami, autor zręcznie unika fonetycznych pułapek). Ten zabieg pokazuje dzieciom, jak rozbijać wyrazy na głoski, a czasem też pomaga uporać się z trudnymi słowami („ekspedycja”). To powinno zachęcić do samodzielnej lektury.
Rafał Witek tworzy mikroopowieść „Wyprawa na biegun. O ekspedycji Amundsena”. W bardzo dużym skrócie, za to z zamiłowaniem do smaku przygody, prezentuje drogę na biegun: obok statku przepływa wieloryb, a sam odkrywca kłania się pingwinom. W końcu zdobycie bieguna musi być atrakcyjne także dla najmłodszych. Radość z udanej wyprawy oraz ekscytację poszczególnymi jej elementami Witek akcentuje za sprawą znaków przestankowych odzwierciedlających silne emocje bohaterów. Krótki opis prowadzi dzieci do zadowalającego finału – dla tych, którzy skończą książeczkę przewidziany jest dyplom na okładce. Do tego czeka też seria naklejek-nagród, więc warto się postarać, by na takie wyróżnienie zasłużyć.
Tekst to nie wszystko. „Wyprawa na biegun” jest książeczką obrazkową – za szatę graficzną odpowiada tutaj Ewa Poklewska-Koziełło. Stawia ona na ilustracje w dawnym stylu ozdabiania historii dla dzieci – w jej rysunkach pojawia się prostota z tendencjami do realizmu, a także umiłowanie dla symboliki dziecięcych obrazków (co widać na przykład w zaznaczaniu wód oceanu). Kiedy trzeba, ilustratorka koncentruje się na precyzyjnym wyrysowywaniu szczegółów, innym razem woli posługiwać się prostymi kształtami. Może wykazać się dobrym wyczuciem rysunkowej elegancji, zwłaszcza że Antarktyda w uproszczonym wydaniu nie obfituje w detale odwracające uwagę od atmosfery miejsca oraz od przygody. Ilustratorka wprawnie pokazuje surowe warunki panujące podczas wyprawy i za każdym razem usiłuje zainteresować dzieci historią. Jednocześnie zaszczepia im estetyczną wrażliwość – warto dokładnie przeanalizować środki, jakie Poklewska-Koziełło wykorzystuje w tej akurat książeczce.
„Wyprawa na biegun” pozwala zaznajomić małych odbiorców z innymi warunkami życia i zasugerować tu namiastkę wielkiej przygody, a także zaimponować historią odkryć geograficznych. W odróżnieniu od szkolnych lektur nie jest to książeczka męcząca – nie może przecież zniechęcać najmłodszych do czytania. Nie przyniesie zbyt dużo wiadomości, ale przyczyni się do rozwijania ciekawości malucha i dostarczy mu przeżyć innych niż typowe fabułki z książeczek obrazkowych. To dobry pomysł na pierwsze lekcje czytania – taka publikacja z pewnością znajdzie wielu zwolenników, bo oprócz aspektów edukacyjnych zawiera też dość istotną warstwę rozrywkową.
Czytanie z przygodami
Dokładny opis trzypoziomowego programu wspierania nauki czytania znajduje się na czwartej stronie okładki i w samym tomiku. Czytam sobie to pomysłowa seria dostosowana do wieku i poziomu edukacji kilkulatków. Ma umożliwiać samodzielne czytanie, wręcz zachęcać dzieci do ćwiczenia tej umiejętności. Pierwszy poziom zapewnia krótką historyjkę (do 200 wyrazów), krótkie zdania i podstawowe głoski w tekście. Dramaturgię budują zakodowane w zdaniach emocje, więc mały odbiorca będzie chciał się dowiedzieć, co było dalej. Tekst wypisany dużą czcionką zajmuje po dwa wersy na dole każdej strony – nie jest to długość zniechęcająca do lektury. Pierwszy poziom programu zakłada również naukę głoskowania, co oznacza, że zawsze jeden wybrany wyraz zostaje na marginesie rozbity na głoski (w tym wypadku tożsame z literami, autor zręcznie unika fonetycznych pułapek). Ten zabieg pokazuje dzieciom, jak rozbijać wyrazy na głoski, a czasem też pomaga uporać się z trudnymi słowami („ekspedycja”). To powinno zachęcić do samodzielnej lektury.
Rafał Witek tworzy mikroopowieść „Wyprawa na biegun. O ekspedycji Amundsena”. W bardzo dużym skrócie, za to z zamiłowaniem do smaku przygody, prezentuje drogę na biegun: obok statku przepływa wieloryb, a sam odkrywca kłania się pingwinom. W końcu zdobycie bieguna musi być atrakcyjne także dla najmłodszych. Radość z udanej wyprawy oraz ekscytację poszczególnymi jej elementami Witek akcentuje za sprawą znaków przestankowych odzwierciedlających silne emocje bohaterów. Krótki opis prowadzi dzieci do zadowalającego finału – dla tych, którzy skończą książeczkę przewidziany jest dyplom na okładce. Do tego czeka też seria naklejek-nagród, więc warto się postarać, by na takie wyróżnienie zasłużyć.
Tekst to nie wszystko. „Wyprawa na biegun” jest książeczką obrazkową – za szatę graficzną odpowiada tutaj Ewa Poklewska-Koziełło. Stawia ona na ilustracje w dawnym stylu ozdabiania historii dla dzieci – w jej rysunkach pojawia się prostota z tendencjami do realizmu, a także umiłowanie dla symboliki dziecięcych obrazków (co widać na przykład w zaznaczaniu wód oceanu). Kiedy trzeba, ilustratorka koncentruje się na precyzyjnym wyrysowywaniu szczegółów, innym razem woli posługiwać się prostymi kształtami. Może wykazać się dobrym wyczuciem rysunkowej elegancji, zwłaszcza że Antarktyda w uproszczonym wydaniu nie obfituje w detale odwracające uwagę od atmosfery miejsca oraz od przygody. Ilustratorka wprawnie pokazuje surowe warunki panujące podczas wyprawy i za każdym razem usiłuje zainteresować dzieci historią. Jednocześnie zaszczepia im estetyczną wrażliwość – warto dokładnie przeanalizować środki, jakie Poklewska-Koziełło wykorzystuje w tej akurat książeczce.
„Wyprawa na biegun” pozwala zaznajomić małych odbiorców z innymi warunkami życia i zasugerować tu namiastkę wielkiej przygody, a także zaimponować historią odkryć geograficznych. W odróżnieniu od szkolnych lektur nie jest to książeczka męcząca – nie może przecież zniechęcać najmłodszych do czytania. Nie przyniesie zbyt dużo wiadomości, ale przyczyni się do rozwijania ciekawości malucha i dostarczy mu przeżyć innych niż typowe fabułki z książeczek obrazkowych. To dobry pomysł na pierwsze lekcje czytania – taka publikacja z pewnością znajdzie wielu zwolenników, bo oprócz aspektów edukacyjnych zawiera też dość istotną warstwę rozrywkową.
poniedziałek, 21 kwietnia 2014
Nadia Szagdaj: Kroniki Klary Schulz. Zniknięcie Sary
Bukowy Las, Wrocław 2014.
Klucz do zbrodni
Kiedy bohaterowie powieści funkcjonują w realnych miejscach, autorzy zyskują dodatkową płaszczyznę promowania książek – w oparciu o patriotyzm lokalny. Nadia Szagdaj to kolejna autorka, która tłem kryminalnych zagadek czyni Wrocław, teraz –z początku XX wieku. W Breslau młoda pani detektyw, Klara Schulz, prowadzi razem z ojcem biuro detektywistyczne. Klara posiada wszystkie cechy, które powinny charakteryzować dobrych śledczych. Zdarza jej się jednak popełniać błędy i niechcący wpadać w pułapki zastawiane przez o wiele sprytniejszych przestępców.
W „Zniknięciu Sary” Nadia Szagdaj udowadnia, że dobrze czuje się zarówno w rodzinnym mieście sprzed stu lat, jak i w „niedzisiejszych” kręgach obyczajowo-kulturowych – a przecież wcale nie archaizuje akcji i gdyby nie niemieckie nazwy ulic i brak nowinek technicznych, można by część wydarzeń przenieść do współczesnego kryminału. Jak to często w powieściach tego typu bywa, o atmosferze książki decydują sprawy uniwersalne – uczucia i przeżycia. A Szagdaj nie chce prowadzić papierowego śledztwa, w działaniu towarzyszy pani detektyw, jak i jednej z przyszłych ofiar.
W Breslau giną młode dziewczyny, a zabójstwa da się ze sobą łatwo powiązać, mimo że brakuje reguły, według której postępuje zbrodniarz. Klara – idealna do rozwiązania sprawy – nie może się w nią jednak w pełni zaangażować. Otrzymuje zaproszenie na sesję fotograficzną, która okazuje się pułapką zastawioną przez przestępcę. Teraz o Klarę będą musieli zawalczyć jej najbliżsi, mimo że kobieta postąpiła według najbardziej sensownych zasad. Od początku Nadia Szagdaj utrzymuje czytelników w przekonaniu, że wróg wyprzedza „dobrych” bohaterów i potrafi przewidzieć każdy ich ruch, przez co staje się jeszcze bardziej niebezpieczny. Ale i tak do budzenia grozy wystarczyłyby turpistyczne obrazy, od których Szagdaj wcale nie stroni.
Ciekawie łączą się w tej powieści pierwiastki męski i żeński. Szagdaj ceni sobie męski styl pisania, szorstki i konkretny (ale i niepozbawiony literackości), dość stanowczy – a jednocześnie w akcji często wykorzystuje elementy psychologii i uczuć. Nie rozwodzi się nad sercowymi sprawami bohaterki, ale ma swoje sposoby, by zaangażować odbiorców w jej prywatne doświadczenia. Epatuje koszmarnymi scenami po to, by za moment powrócić do portretowania scenek rodzinnych. Wyraźnie nie lubi stereotypów i literackich schematów – czy to fabularnych, czy konstrukcyjnych.
A „Zniknięcie Sary” zawiera też swoistą literacką mapkę Wrocławia. Lubiących wycieczki szlakami bohaterów dodatkowo zachęca się tu do działania… serią zdjęć, które ilustrują kryminał. To niecodzienne rozwiązanie pewnie przeszkadzałoby przy rozmytej i niedopracowanej narracji – ale Nadia Szagdaj pisze z ogromną pewnością siebie, prezentuje narracyjny tupet, dzięki czemu może przekonać odbiorców do nawet najbardziej oderwanych od codzienności pomysłów. „Zniknięcie Sary” to kryminał, w którym ważne stają się odczucia bohaterów – strach czy niepewność dominują nawet nad szczegółami śledztwa prowadzonego przez Klarę. Nadia Szagdaj chce w świecie kryminału zaistnieć brawurowo i bez kompleksów – w „Kronikach Klary Schulz” zestawia inteligentny styl z treścią zapewniającą dreszczyk emocji.
Klucz do zbrodni
Kiedy bohaterowie powieści funkcjonują w realnych miejscach, autorzy zyskują dodatkową płaszczyznę promowania książek – w oparciu o patriotyzm lokalny. Nadia Szagdaj to kolejna autorka, która tłem kryminalnych zagadek czyni Wrocław, teraz –z początku XX wieku. W Breslau młoda pani detektyw, Klara Schulz, prowadzi razem z ojcem biuro detektywistyczne. Klara posiada wszystkie cechy, które powinny charakteryzować dobrych śledczych. Zdarza jej się jednak popełniać błędy i niechcący wpadać w pułapki zastawiane przez o wiele sprytniejszych przestępców.
W „Zniknięciu Sary” Nadia Szagdaj udowadnia, że dobrze czuje się zarówno w rodzinnym mieście sprzed stu lat, jak i w „niedzisiejszych” kręgach obyczajowo-kulturowych – a przecież wcale nie archaizuje akcji i gdyby nie niemieckie nazwy ulic i brak nowinek technicznych, można by część wydarzeń przenieść do współczesnego kryminału. Jak to często w powieściach tego typu bywa, o atmosferze książki decydują sprawy uniwersalne – uczucia i przeżycia. A Szagdaj nie chce prowadzić papierowego śledztwa, w działaniu towarzyszy pani detektyw, jak i jednej z przyszłych ofiar.
W Breslau giną młode dziewczyny, a zabójstwa da się ze sobą łatwo powiązać, mimo że brakuje reguły, według której postępuje zbrodniarz. Klara – idealna do rozwiązania sprawy – nie może się w nią jednak w pełni zaangażować. Otrzymuje zaproszenie na sesję fotograficzną, która okazuje się pułapką zastawioną przez przestępcę. Teraz o Klarę będą musieli zawalczyć jej najbliżsi, mimo że kobieta postąpiła według najbardziej sensownych zasad. Od początku Nadia Szagdaj utrzymuje czytelników w przekonaniu, że wróg wyprzedza „dobrych” bohaterów i potrafi przewidzieć każdy ich ruch, przez co staje się jeszcze bardziej niebezpieczny. Ale i tak do budzenia grozy wystarczyłyby turpistyczne obrazy, od których Szagdaj wcale nie stroni.
Ciekawie łączą się w tej powieści pierwiastki męski i żeński. Szagdaj ceni sobie męski styl pisania, szorstki i konkretny (ale i niepozbawiony literackości), dość stanowczy – a jednocześnie w akcji często wykorzystuje elementy psychologii i uczuć. Nie rozwodzi się nad sercowymi sprawami bohaterki, ale ma swoje sposoby, by zaangażować odbiorców w jej prywatne doświadczenia. Epatuje koszmarnymi scenami po to, by za moment powrócić do portretowania scenek rodzinnych. Wyraźnie nie lubi stereotypów i literackich schematów – czy to fabularnych, czy konstrukcyjnych.
A „Zniknięcie Sary” zawiera też swoistą literacką mapkę Wrocławia. Lubiących wycieczki szlakami bohaterów dodatkowo zachęca się tu do działania… serią zdjęć, które ilustrują kryminał. To niecodzienne rozwiązanie pewnie przeszkadzałoby przy rozmytej i niedopracowanej narracji – ale Nadia Szagdaj pisze z ogromną pewnością siebie, prezentuje narracyjny tupet, dzięki czemu może przekonać odbiorców do nawet najbardziej oderwanych od codzienności pomysłów. „Zniknięcie Sary” to kryminał, w którym ważne stają się odczucia bohaterów – strach czy niepewność dominują nawet nad szczegółami śledztwa prowadzonego przez Klarę. Nadia Szagdaj chce w świecie kryminału zaistnieć brawurowo i bez kompleksów – w „Kronikach Klary Schulz” zestawia inteligentny styl z treścią zapewniającą dreszczyk emocji.
Marcin Brykczyński: Chodzi o to, czy wiesz co to. Zwierzęta
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Zgadywanki
Kolejna duża kartonowa obrazkowa książeczka Marcina Brykczyńskiego pojawiła się w Naszej Księgarni i będzie pozycją ulubioną zwłaszcza przez rodziców najmłodszych dzieci. Po pierwsze dlatego, że sprzyja temu format i sposób wydania tomu – kartonowe strony nie ulegną szybko zniszczeniu i pozbawione są ostrych rogów, by maluch nie zrobił sobie przypadkiem krzywdy. Po drugie ze względu na pomysł – Marcin Brykczyński stworzył serię bardzo prostych i krótkich zagadek o zwierzętach znanych dzieciom z domu i podwórka. Dwuwersowe zagadki są nieskomplikowane, ale gdyby ktoś miał z nimi problemy, autor po każdej parze zgadywanek proponuje jeszcze bardzo krótką bajkę z bohaterami wcześniej ukrytymi w rymowankach. Ta bajka (pierwsza w tomie jest bez wątpienia najlepsza) może zamienić się w nagrodę dla dziecka, które poprawnie rozszyfrowało zadanie.
Na rymowanych zagadkach się nie kończy – każdą sekwencję dwie zgadywanki – bajka zamyka zagadka rysunkowa o znacznie większym poziomie trudności. Na dużej ilustracji zajmującej dwie strony pojawia się kilka zwierząt z poprzednich zagadek. Poukrywane są wśród roślin i grządek, a czarno-białe szkice nie ułatwiają zadania. W poleceniu z podpisu widnieje informacja, ile zwierząt – i jakiego gatunku – należy odnaleźć. To zadanie ćwiczy spostrzegawczość i uczy koncentracji, a do tego jeszcze można je wykorzystać jako wstęp do nauki liczenia. Agnieszka Antoniewicz zadbała o to, by śledzenie rysunków-zadań było dla dziecka również dobrą zabawą: każde zwierzę zajmuje się czymś innym, co stanowi dość miłe urozmaicenie – ponadto rodzice mogą porozmawiać z maluchem o tym, co widać na ilustracji. Takie wspólne ćwiczenie będzie rozwijało słownictwo najmłodszych.
Antoniewicz dba o to, żeby rysunkami zamieszczanymi przy rymowankach nie podpowiadać dzieciom za bardzo rozwiązań. Co więcej, celowo próbuje wprowadzić je w błąd: nad zagadką o kocie narysowany jest pies, nakręcana mysz i dwa króliki – to fragment obrazka, bo obok, nad rymowanką o psie, jest kot wpatrzony w złote rybki, mysz i papuga. W ten sposób ilustratorka buduje humor, a także zmusza dzieci do zastanowienia nad zgadywanką, a przy okazji też pokazuje im wiele ciekawostek - i nakłania do opisywania obrazkowych scenek. Dba nie tylko o bohaterów rymowanek, ale i o kształty roślin, które dzieci zaleźć mogą na spacerze – dzięki temu jeszcze przyjemniej oglądać rysunki.
Książka „Chodzi o to, czy wiesz co to” została przygotowana z myślą o najmłodszych, ale może przez pewien czas przyciągnąć uwagę także starszych kilkulatków – ze względu na zróżnicowanie stopnia trudności zadań zajmie dzieciom pewien czas. Marcin Brykczyński postarał się o to, by rymowane zagadki nie należały do skomplikowanych i wpadały w ucho za sprawą rytmów, Agnieszka Antoniewicz zadbała z kolei o wysiłek poznawczy maluchów przy sporych rozmiarowo „wyszukiwankach”. Tak przygotowany tom może stanowić lekturę przed snem dla dzieci, ale równie dobrze sprawdzi się w twórczej pracy – dostarczy najmłodszym rozrywki i zmusi ich do pewnego trudu. Tom Brykczyńskiego ucieszy też dzieci dzięki tematowi – w końcu każdy maluch lubi zwierzęta, a teraz ma szansę jeszcze nauczyć się krótkich zagadek dotyczących swoich pupili. Kartonowa publikacja stanie się zatem źródłem zabawy o walorach edukacyjnych.
Zgadywanki
Kolejna duża kartonowa obrazkowa książeczka Marcina Brykczyńskiego pojawiła się w Naszej Księgarni i będzie pozycją ulubioną zwłaszcza przez rodziców najmłodszych dzieci. Po pierwsze dlatego, że sprzyja temu format i sposób wydania tomu – kartonowe strony nie ulegną szybko zniszczeniu i pozbawione są ostrych rogów, by maluch nie zrobił sobie przypadkiem krzywdy. Po drugie ze względu na pomysł – Marcin Brykczyński stworzył serię bardzo prostych i krótkich zagadek o zwierzętach znanych dzieciom z domu i podwórka. Dwuwersowe zagadki są nieskomplikowane, ale gdyby ktoś miał z nimi problemy, autor po każdej parze zgadywanek proponuje jeszcze bardzo krótką bajkę z bohaterami wcześniej ukrytymi w rymowankach. Ta bajka (pierwsza w tomie jest bez wątpienia najlepsza) może zamienić się w nagrodę dla dziecka, które poprawnie rozszyfrowało zadanie.
Na rymowanych zagadkach się nie kończy – każdą sekwencję dwie zgadywanki – bajka zamyka zagadka rysunkowa o znacznie większym poziomie trudności. Na dużej ilustracji zajmującej dwie strony pojawia się kilka zwierząt z poprzednich zagadek. Poukrywane są wśród roślin i grządek, a czarno-białe szkice nie ułatwiają zadania. W poleceniu z podpisu widnieje informacja, ile zwierząt – i jakiego gatunku – należy odnaleźć. To zadanie ćwiczy spostrzegawczość i uczy koncentracji, a do tego jeszcze można je wykorzystać jako wstęp do nauki liczenia. Agnieszka Antoniewicz zadbała o to, by śledzenie rysunków-zadań było dla dziecka również dobrą zabawą: każde zwierzę zajmuje się czymś innym, co stanowi dość miłe urozmaicenie – ponadto rodzice mogą porozmawiać z maluchem o tym, co widać na ilustracji. Takie wspólne ćwiczenie będzie rozwijało słownictwo najmłodszych.
Antoniewicz dba o to, żeby rysunkami zamieszczanymi przy rymowankach nie podpowiadać dzieciom za bardzo rozwiązań. Co więcej, celowo próbuje wprowadzić je w błąd: nad zagadką o kocie narysowany jest pies, nakręcana mysz i dwa króliki – to fragment obrazka, bo obok, nad rymowanką o psie, jest kot wpatrzony w złote rybki, mysz i papuga. W ten sposób ilustratorka buduje humor, a także zmusza dzieci do zastanowienia nad zgadywanką, a przy okazji też pokazuje im wiele ciekawostek - i nakłania do opisywania obrazkowych scenek. Dba nie tylko o bohaterów rymowanek, ale i o kształty roślin, które dzieci zaleźć mogą na spacerze – dzięki temu jeszcze przyjemniej oglądać rysunki.
Książka „Chodzi o to, czy wiesz co to” została przygotowana z myślą o najmłodszych, ale może przez pewien czas przyciągnąć uwagę także starszych kilkulatków – ze względu na zróżnicowanie stopnia trudności zadań zajmie dzieciom pewien czas. Marcin Brykczyński postarał się o to, by rymowane zagadki nie należały do skomplikowanych i wpadały w ucho za sprawą rytmów, Agnieszka Antoniewicz zadbała z kolei o wysiłek poznawczy maluchów przy sporych rozmiarowo „wyszukiwankach”. Tak przygotowany tom może stanowić lekturę przed snem dla dzieci, ale równie dobrze sprawdzi się w twórczej pracy – dostarczy najmłodszym rozrywki i zmusi ich do pewnego trudu. Tom Brykczyńskiego ucieszy też dzieci dzięki tematowi – w końcu każdy maluch lubi zwierzęta, a teraz ma szansę jeszcze nauczyć się krótkich zagadek dotyczących swoich pupili. Kartonowa publikacja stanie się zatem źródłem zabawy o walorach edukacyjnych.
niedziela, 20 kwietnia 2014
Reed Timmer: Łowca burz
Znak, Kraków 2014.
Pościg
Przywykło się sądzić, że najbardziej niebezpieczne, więc i dla przeciętnych – egzotyczne – zawody wybierają outsiderzy i buntownicy, ludzie, którzy nie potrafią wytrzymać monotonii, rutyny i zestawu powtarzanych codziennie obowiązków. Tymczasem łowca burz, Reed Timmer nie pasuje do tego stereotypu: na studiach chłonął wiedzę i korzystał z każdej okazji, żeby naukowo podbudować własną pasję, a do tego – stale przebywa w ciekawym towarzystwie. Bo nie da się łapać burz i tornad w pojedynkę. „Łowca burz” to zwierzenia telewizyjnej gwiazdy spisane przez Andrew Tilina. Nad opowieściami o sportach ekstremalnych mają przewagę konstrukcyjnej nieprzewidywalności. Do tego Timmer chce się podzielić z odbiorcami sporą dawką fachowej wiedzy na temat burz i tornad charakterystycznych dla pogody w Ameryce.
„Łowca burz” powiada na niezadane pytania o cel podejmowania ryzyka. Reed Timmer przedstawia swoją fascynację ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi – chociaż zna też ich straszne konsekwencje dla wielu mieszkańców dotkniętych kataklizmem rejonów. Sam wiele razy uchodzi cało ze śmiertelnie niebezpiecznych spotkań z tornadami – o kilku takich przypadkach opowiada czytelnikom, przy okazji przypominając im o zasadach bezpieczeństwa. W tomie przede wszystkim akcentuje piękno żywiołu, zaraża wręcz entuzjazmem i zapewnia inne spojrzenie na pogodę. Prezentuje też kulisy swojej telewizyjnej kariery – odrobinę doradza odbiorcom, jak funkcjonuje środowisko łowców burz i jakie panują w nim zasady.
Ale najważniejsze są nie perypetie Timmera, a same tornada. Autor zachwyca się nimi niemal bez przerwy, a przejawia się tu w bardzo szczegółowym opisywaniu tornad od strony naukowej. Timmer skupia się i na rodzajach chmur, i na opadach, na rodzajach wiatru i na tym wszystkim, co możliwe do zbadania, opisania i zaklasyfikowania. Zdaje sobie sprawę – i to próbuje czytelnikom uświadomić – że żywioł jest nieprzewidywalny i nie wszystko da się w nim usystematyzować, a to w pracy łowcy burz najpiękniejsze. Badacz uzależniony od adrenaliny nie pomija ceny, jaką przychodzi mu płacić za swoją pasję – ale z lektury „Łowcy burz” widać wyraźnie, że jest bardzo szczęśliwy ze swoimi wyborami.
Timmer przyjmuje tu trzy role. Raz jest prezenterem, showmanem, człowiekiem, który musi zawalczyć o uwagę widzów (odbiorców) i o własną popularność- do tego wykorzystuje liczne anegdoty i opowieści mrożące krew w żyłach, atrakcje niedostępne przeciętnemu człowiekowi. Raz jest badaczem, który popularyzuje własną dziedzinę nauki, dba o to, by nie pozostawiać czytelników bez rzeczowych wyjaśnień i opisów, które zaspokoją ciekawość, a do tego jeszcze wykroczą daleko poza obiegową wiedzę Wreszcie jest sobą, mężczyzną, który ma niecodzienną pasję i który zdaje relację z łączenia pracy i zabawy. W ten sposób „Łowca burz” będzie atrakcyjny dla różnych grup czytelników.
Andrew Tilin ma niełatwe zadanie – przedstawiać wrażenia i przeżycia z gatunku nieopisywalnych oraz znaleźć uśrednienie między ekstremalnymi doświadczeniami i rzeczowością wywodów badacza. „Łowca burz” na szczęście nie został sprowadzony do wygodnych literackich schematów i klisz – różne momenty z życia Timmera przynoszą tu różne rodzaje narracji – i to wystarczy, by książka przyciągnęła zainteresowanych tematem.
Pościg
Przywykło się sądzić, że najbardziej niebezpieczne, więc i dla przeciętnych – egzotyczne – zawody wybierają outsiderzy i buntownicy, ludzie, którzy nie potrafią wytrzymać monotonii, rutyny i zestawu powtarzanych codziennie obowiązków. Tymczasem łowca burz, Reed Timmer nie pasuje do tego stereotypu: na studiach chłonął wiedzę i korzystał z każdej okazji, żeby naukowo podbudować własną pasję, a do tego – stale przebywa w ciekawym towarzystwie. Bo nie da się łapać burz i tornad w pojedynkę. „Łowca burz” to zwierzenia telewizyjnej gwiazdy spisane przez Andrew Tilina. Nad opowieściami o sportach ekstremalnych mają przewagę konstrukcyjnej nieprzewidywalności. Do tego Timmer chce się podzielić z odbiorcami sporą dawką fachowej wiedzy na temat burz i tornad charakterystycznych dla pogody w Ameryce.
„Łowca burz” powiada na niezadane pytania o cel podejmowania ryzyka. Reed Timmer przedstawia swoją fascynację ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi – chociaż zna też ich straszne konsekwencje dla wielu mieszkańców dotkniętych kataklizmem rejonów. Sam wiele razy uchodzi cało ze śmiertelnie niebezpiecznych spotkań z tornadami – o kilku takich przypadkach opowiada czytelnikom, przy okazji przypominając im o zasadach bezpieczeństwa. W tomie przede wszystkim akcentuje piękno żywiołu, zaraża wręcz entuzjazmem i zapewnia inne spojrzenie na pogodę. Prezentuje też kulisy swojej telewizyjnej kariery – odrobinę doradza odbiorcom, jak funkcjonuje środowisko łowców burz i jakie panują w nim zasady.
Ale najważniejsze są nie perypetie Timmera, a same tornada. Autor zachwyca się nimi niemal bez przerwy, a przejawia się tu w bardzo szczegółowym opisywaniu tornad od strony naukowej. Timmer skupia się i na rodzajach chmur, i na opadach, na rodzajach wiatru i na tym wszystkim, co możliwe do zbadania, opisania i zaklasyfikowania. Zdaje sobie sprawę – i to próbuje czytelnikom uświadomić – że żywioł jest nieprzewidywalny i nie wszystko da się w nim usystematyzować, a to w pracy łowcy burz najpiękniejsze. Badacz uzależniony od adrenaliny nie pomija ceny, jaką przychodzi mu płacić za swoją pasję – ale z lektury „Łowcy burz” widać wyraźnie, że jest bardzo szczęśliwy ze swoimi wyborami.
Timmer przyjmuje tu trzy role. Raz jest prezenterem, showmanem, człowiekiem, który musi zawalczyć o uwagę widzów (odbiorców) i o własną popularność- do tego wykorzystuje liczne anegdoty i opowieści mrożące krew w żyłach, atrakcje niedostępne przeciętnemu człowiekowi. Raz jest badaczem, który popularyzuje własną dziedzinę nauki, dba o to, by nie pozostawiać czytelników bez rzeczowych wyjaśnień i opisów, które zaspokoją ciekawość, a do tego jeszcze wykroczą daleko poza obiegową wiedzę Wreszcie jest sobą, mężczyzną, który ma niecodzienną pasję i który zdaje relację z łączenia pracy i zabawy. W ten sposób „Łowca burz” będzie atrakcyjny dla różnych grup czytelników.
Andrew Tilin ma niełatwe zadanie – przedstawiać wrażenia i przeżycia z gatunku nieopisywalnych oraz znaleźć uśrednienie między ekstremalnymi doświadczeniami i rzeczowością wywodów badacza. „Łowca burz” na szczęście nie został sprowadzony do wygodnych literackich schematów i klisz – różne momenty z życia Timmera przynoszą tu różne rodzaje narracji – i to wystarczy, by książka przyciągnęła zainteresowanych tematem.
Joanna Nadin: Penny z Piekła Rodem. Wybuchowe wybryki
Akapit Press, Łódź 2014.
Szaleństwa wyobraźni
Penny z Piekła Rodem nie może usiedzieć spokojnie przez kilka chwil. Bierność oznacza nudę, a na to mała bohaterka serii Joanny Nadin pozwolić sobie nie może. Za nic ma rozsądne rady i nigdy nie zastanawia się nad szalonymi pomysłami – a te zamieniają się przeważnie w spore katastrofy. Każde opowiadanie jest właściwie przeglądem wybryku Penny od przyczyn pomysłu po jego destrukcyjny efekt. Nikomu na szczęście nie dzieje się nic złego (to w końcu podstawowy warunek rozrywki), a szkody, do jakich doprowadza Penny, należą raczej do odwracalnych.
Tomik „Wybuchowe wybryki” przynosi trzy nowe historyjki, w których Penny daje upust swojej energii i kreatywności we wpadaniu w kolejne tarapaty. W pierwszej bajce Penny razem ze swoim najlepszym przyjacielem chce „dać z siebie wszystko” – nieważne w jakiej dziedzinie, byle tylko nieść pomoc dorosłym. Jednocześnie nie zauważa, że rzucanie po domu czekoladową owsianką nie przyczyni się do uporządkowania pomieszczeń. W dziecięcej naiwności Penny próbuje zrobić pranie i poodkurzać – a że nie ma pojęcia, jak się do tego prawidłowo zabrać, skutki są do przewidzenia. Joanna Nadin pokazuje również konsekwencje domysłów na temat nowej szkolnej koleżanki oraz miłosne czary. Bo Penny bardzo chce pomóc swojej starszej i nieznośnej siostrze Stokrocie w zdobyciu chłopaka, dlatego ukradkiem przyrządza „hormony” i dodaje je do napoju gościa.
Penny nie można nawet na chwilę spuścić z oka. Mało tego – trzeba przy niej bardzo uważać na wszystko, co się mówi, bo dziewczynka błyskawicznie podłapuje hasła używane przez dorosłych i bez przerwy wplata je do swojej narracji. Żeby odbiorcy mieli pewność, że często powtarzane frazy są cytatami, a nie należą do sformułowań Penny, w tomiku zyskują one wyróżnienie w druku. To z kolei bardzo dynamizuje optycznie tekst, a oprócz tego podsyca ironię zapożyczeń. Penny celowo i dla zabawy nadużywa zwrotów usłyszanych w rozmowach dorosłych, co prowadzi do komicznych zapętleń – zwłaszcza że poszczególne frazy mają dla fabuły niemal magiczną wartość i napędzają akcję.
Penny to przede wszystkim dziecko szczęśliwe mimo ciągłych porażek i kłopotów. Ma wytyczane zasady postępowania (Co zmusza ją do większej kreatywności w omijaniu zaleceń dorosłych), nie interesuje się komputerami ani telewizją, czas spędza bardzo aktywnie na szaleństwach z przyjacielem. Joanna Nadin przypomina w ten sposób, co z beztroskiego dzieciństwa warto ocalać. Nie bez znaczenia jest też komizm sytuacyjny. Energia Penny i wpadanie w kłopoty to czynnik, który przekona dzieci do czytania – nawet jeśli dorosłym przygody wydadzą się dość przewidywalne, dla maluchów będzie to festiwal pomysłowości i nieskrępowanej wyobraźni. Penny angażuje maluchy, jest dla nich uosobieniem wolności. Przypomina Koszmarnego Karolka – tyle że jej niegrzeczność jest efektem ubocznym zwariowanych zabaw. Historyjki o tej bohaterce są krótkie, ale bardzo żywiołowe, wydarzenia następują tu lawinowo, bez chwili przerwy.
Wreszcie „Wybuchowe wybryki” to też dowcipne ilustracje. Jess Mikhail proponuje lekkie i niemal młodzieżowe komiksowe rysunki podsycające ciekawość akcji. Podkreśla dynamikę opowiadań, a i pełen emocji świat małej bohaterki. Tu nie sprawdziłyby się ugrzecznione i słodkie ilustracje – w końcu Penny to prawdziwy urwis.
Szaleństwa wyobraźni
Penny z Piekła Rodem nie może usiedzieć spokojnie przez kilka chwil. Bierność oznacza nudę, a na to mała bohaterka serii Joanny Nadin pozwolić sobie nie może. Za nic ma rozsądne rady i nigdy nie zastanawia się nad szalonymi pomysłami – a te zamieniają się przeważnie w spore katastrofy. Każde opowiadanie jest właściwie przeglądem wybryku Penny od przyczyn pomysłu po jego destrukcyjny efekt. Nikomu na szczęście nie dzieje się nic złego (to w końcu podstawowy warunek rozrywki), a szkody, do jakich doprowadza Penny, należą raczej do odwracalnych.
Tomik „Wybuchowe wybryki” przynosi trzy nowe historyjki, w których Penny daje upust swojej energii i kreatywności we wpadaniu w kolejne tarapaty. W pierwszej bajce Penny razem ze swoim najlepszym przyjacielem chce „dać z siebie wszystko” – nieważne w jakiej dziedzinie, byle tylko nieść pomoc dorosłym. Jednocześnie nie zauważa, że rzucanie po domu czekoladową owsianką nie przyczyni się do uporządkowania pomieszczeń. W dziecięcej naiwności Penny próbuje zrobić pranie i poodkurzać – a że nie ma pojęcia, jak się do tego prawidłowo zabrać, skutki są do przewidzenia. Joanna Nadin pokazuje również konsekwencje domysłów na temat nowej szkolnej koleżanki oraz miłosne czary. Bo Penny bardzo chce pomóc swojej starszej i nieznośnej siostrze Stokrocie w zdobyciu chłopaka, dlatego ukradkiem przyrządza „hormony” i dodaje je do napoju gościa.
Penny nie można nawet na chwilę spuścić z oka. Mało tego – trzeba przy niej bardzo uważać na wszystko, co się mówi, bo dziewczynka błyskawicznie podłapuje hasła używane przez dorosłych i bez przerwy wplata je do swojej narracji. Żeby odbiorcy mieli pewność, że często powtarzane frazy są cytatami, a nie należą do sformułowań Penny, w tomiku zyskują one wyróżnienie w druku. To z kolei bardzo dynamizuje optycznie tekst, a oprócz tego podsyca ironię zapożyczeń. Penny celowo i dla zabawy nadużywa zwrotów usłyszanych w rozmowach dorosłych, co prowadzi do komicznych zapętleń – zwłaszcza że poszczególne frazy mają dla fabuły niemal magiczną wartość i napędzają akcję.
Penny to przede wszystkim dziecko szczęśliwe mimo ciągłych porażek i kłopotów. Ma wytyczane zasady postępowania (Co zmusza ją do większej kreatywności w omijaniu zaleceń dorosłych), nie interesuje się komputerami ani telewizją, czas spędza bardzo aktywnie na szaleństwach z przyjacielem. Joanna Nadin przypomina w ten sposób, co z beztroskiego dzieciństwa warto ocalać. Nie bez znaczenia jest też komizm sytuacyjny. Energia Penny i wpadanie w kłopoty to czynnik, który przekona dzieci do czytania – nawet jeśli dorosłym przygody wydadzą się dość przewidywalne, dla maluchów będzie to festiwal pomysłowości i nieskrępowanej wyobraźni. Penny angażuje maluchy, jest dla nich uosobieniem wolności. Przypomina Koszmarnego Karolka – tyle że jej niegrzeczność jest efektem ubocznym zwariowanych zabaw. Historyjki o tej bohaterce są krótkie, ale bardzo żywiołowe, wydarzenia następują tu lawinowo, bez chwili przerwy.
Wreszcie „Wybuchowe wybryki” to też dowcipne ilustracje. Jess Mikhail proponuje lekkie i niemal młodzieżowe komiksowe rysunki podsycające ciekawość akcji. Podkreśla dynamikę opowiadań, a i pełen emocji świat małej bohaterki. Tu nie sprawdziłyby się ugrzecznione i słodkie ilustracje – w końcu Penny to prawdziwy urwis.
sobota, 19 kwietnia 2014
Jill Mansell: Nie traćmy ani chwili
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014.
Pomoc
Można ograne romansowe chwyty i zbanalizowane tematy jeszcze raz zaserwować czytelniczkom w taki sposób, by mimo świadomości finału przywiązały się do bohaterów i kibicowały im przez długą i apetyczną powieść. Kto ma wątpliwości, powinien sprawdzić, jak z takim zadaniem radzi sobie Jill Mansell. Jej „Nie traćmy ani chwili” opiera się w końcu na zabiegu tak wyeksploatowanym, że aż wręcz niemożliwym już do użycia. A jednak autorka wciąga w tendencyjną historię i przedstawia ją z ogromnym wyczuciem – przyjemność czerpie się nie tylko – mimo wszystko – z relacji między postaciami, ale też z samej narracji, co nie zawsze w romansowych obyczajówkach jest oczywiste.
Dex to lekkoduch, który lubi imprezowe życie i luksusy. Nie zamierza się ustatkować, odpowiedzialność to ostatnia z cech, jakie mógłby prezentować. Jednak kiedy nagle umiera jego ukochana siostra, Dex zaczyna opiekować się jej ośmiomiesięczną córeczką i przeprowadza się na wieś. W sprawach związanych z małą Delphi i z prowadzeniem domu pomaga mu Molly, życzliwa sąsiadka. W okolicy nie brakuje pięknych kobiet, które chciałyby uwieść przystojnego singla. Wokół tego motywu Mansell buduje akcję. Ale przygląda się też mieszkańcom wsi i ich sercowym lub rodzinnym troskom. Nie tylko Dex zadomawia się w nowym miejscu – i odbiorczynie szybko poczują się tu jak u siebie, a dalszoplanowe problemy odciągną ich uwagę od podstawowego tematu i znanej konwencji. Jill Mansell potrafi splatać losy postaci mniej ważnych – sprawia, że cała powieść tętni życiem i pełna jest bardzo silnych wrażeń. Kolejne bohaterki stają się bliskie czytelniczkom, a za sprawą intensywności i różnorodności uczuć bardzo ubarwiają książkę. Mansell nie pozostawia odbiorczyń z jednym tendencyjnym pytaniem o finał motywu Dextera. Angażuje wszystkich w losy różnych postaci ze wsi – a że życie jest tu bardziej prawdziwe i głębsze niż na snobistycznych londyńskich imprezach, łatwiej zaprzyjaźnić się z postaciami, czasem dość oryginalnymi.
Tu każdy budzi sympatię lub antypatię na swój indywidualny sposób. Warto zwrócić uwagę na genialną kreację kilkumiesięcznego dziecka – Mansell wprowadza dziewczynkę, którą pokochają nawet czytelniczki nieprzepadające za dziećmi w czytadłach. Ta autorka po prostu nie popełnia błędów tak typowych u mniej wprawnych pisarek obyczajówek – unika pułapek słabej literatury, dzięki czemu łatwiej jej sugerować prawdziwość przedstawionego świata. To ważne, skoro posługuje się znanymi i rozpoznawalnymi przez czytelniczki schematami, które w zasadzie wykluczają wiarę w szczerość fabularnych sytuacji.
Jill Mansell tworzy powieść romansową w stylu, od którego łatwo się uzależnić. Są tu wszystkie składniki dobrej literatury kobiecej, ciekawe charaktery, liczne problemy o szczęśliwych zakończeniach, silne emocje oraz wiele wątków budzących ciekawość. Autorka nie eksperymentuje z gatunkiem, zapewnia odbiorczyniom dokładnie to, czego oczekują – a przy tym unika tonów tendencyjnych. Rozrywka polega w tym wypadku nie na ciekawości zakończenia (które musi być od początku jasne dla wszystkich), a na przyjemności śledzenia drogi do owego zakończenia. Zresztą Mansell dobrze zdaje sobie sprawę z pułapek konwencji – i sama je czasem wyśmiewa w tekście, przez co nie pozwala sobie na nadmierną tkliwość czy niepotrzebne sentymenty. Pisze kolejną powieść, którą chce się czytać do ostatniej strony – lekką, niegłupią, przyjemną i pełną atrakcyjnych pomysłów. „Nie traćmy ani chwili” to literatura rozrywkowa na dobrym poziomie – Mansell należy do autorek, którym w kwestii opowiadania i wymyślania ciekawych historii można zaufać.
Pomoc
Można ograne romansowe chwyty i zbanalizowane tematy jeszcze raz zaserwować czytelniczkom w taki sposób, by mimo świadomości finału przywiązały się do bohaterów i kibicowały im przez długą i apetyczną powieść. Kto ma wątpliwości, powinien sprawdzić, jak z takim zadaniem radzi sobie Jill Mansell. Jej „Nie traćmy ani chwili” opiera się w końcu na zabiegu tak wyeksploatowanym, że aż wręcz niemożliwym już do użycia. A jednak autorka wciąga w tendencyjną historię i przedstawia ją z ogromnym wyczuciem – przyjemność czerpie się nie tylko – mimo wszystko – z relacji między postaciami, ale też z samej narracji, co nie zawsze w romansowych obyczajówkach jest oczywiste.
Dex to lekkoduch, który lubi imprezowe życie i luksusy. Nie zamierza się ustatkować, odpowiedzialność to ostatnia z cech, jakie mógłby prezentować. Jednak kiedy nagle umiera jego ukochana siostra, Dex zaczyna opiekować się jej ośmiomiesięczną córeczką i przeprowadza się na wieś. W sprawach związanych z małą Delphi i z prowadzeniem domu pomaga mu Molly, życzliwa sąsiadka. W okolicy nie brakuje pięknych kobiet, które chciałyby uwieść przystojnego singla. Wokół tego motywu Mansell buduje akcję. Ale przygląda się też mieszkańcom wsi i ich sercowym lub rodzinnym troskom. Nie tylko Dex zadomawia się w nowym miejscu – i odbiorczynie szybko poczują się tu jak u siebie, a dalszoplanowe problemy odciągną ich uwagę od podstawowego tematu i znanej konwencji. Jill Mansell potrafi splatać losy postaci mniej ważnych – sprawia, że cała powieść tętni życiem i pełna jest bardzo silnych wrażeń. Kolejne bohaterki stają się bliskie czytelniczkom, a za sprawą intensywności i różnorodności uczuć bardzo ubarwiają książkę. Mansell nie pozostawia odbiorczyń z jednym tendencyjnym pytaniem o finał motywu Dextera. Angażuje wszystkich w losy różnych postaci ze wsi – a że życie jest tu bardziej prawdziwe i głębsze niż na snobistycznych londyńskich imprezach, łatwiej zaprzyjaźnić się z postaciami, czasem dość oryginalnymi.
Tu każdy budzi sympatię lub antypatię na swój indywidualny sposób. Warto zwrócić uwagę na genialną kreację kilkumiesięcznego dziecka – Mansell wprowadza dziewczynkę, którą pokochają nawet czytelniczki nieprzepadające za dziećmi w czytadłach. Ta autorka po prostu nie popełnia błędów tak typowych u mniej wprawnych pisarek obyczajówek – unika pułapek słabej literatury, dzięki czemu łatwiej jej sugerować prawdziwość przedstawionego świata. To ważne, skoro posługuje się znanymi i rozpoznawalnymi przez czytelniczki schematami, które w zasadzie wykluczają wiarę w szczerość fabularnych sytuacji.
Jill Mansell tworzy powieść romansową w stylu, od którego łatwo się uzależnić. Są tu wszystkie składniki dobrej literatury kobiecej, ciekawe charaktery, liczne problemy o szczęśliwych zakończeniach, silne emocje oraz wiele wątków budzących ciekawość. Autorka nie eksperymentuje z gatunkiem, zapewnia odbiorczyniom dokładnie to, czego oczekują – a przy tym unika tonów tendencyjnych. Rozrywka polega w tym wypadku nie na ciekawości zakończenia (które musi być od początku jasne dla wszystkich), a na przyjemności śledzenia drogi do owego zakończenia. Zresztą Mansell dobrze zdaje sobie sprawę z pułapek konwencji – i sama je czasem wyśmiewa w tekście, przez co nie pozwala sobie na nadmierną tkliwość czy niepotrzebne sentymenty. Pisze kolejną powieść, którą chce się czytać do ostatniej strony – lekką, niegłupią, przyjemną i pełną atrakcyjnych pomysłów. „Nie traćmy ani chwili” to literatura rozrywkowa na dobrym poziomie – Mansell należy do autorek, którym w kwestii opowiadania i wymyślania ciekawych historii można zaufać.
Alexander Steffensmeier: Krowa Matylda bawi się w chowanego
Media Rodzina, Poznań 2014.
Świetna kryjówka
Alexander Steffensmeier swoje publikacje przygotowuje przede wszystkim dla rozrywki najmłodszych – oraz ćwiczenia spostrzegawczości. Wielkoformatowe książeczki obrazkowe niby przeznaczone są dla dzieci, ale rozśmieszą wszystkich śledzących historyjki z pogranicza realizmu i bajki. Krowa Matylda jest literacką krewną Mamy Mu, wpada na równie zwariowane pomysły. Porozumiewa się z innymi zwierzętami z gospodarstwa, chociaż nigdy się nie odzywa. Ale odbiorcy mogą śledzić jej pomysły, co okazuje się lepszym rozwiązaniem dla wyzwalania komizmu.
Tym razem Steffensmeier najchętniej operuje absurdem. Wyzwala go dzięki zderzeniu rzeczywistości z wyobraźnią bajkową. Nie przekracza pewnych granic realizmu (krowa nie mówi ludzkim językiem i nie zachowuje się jak człowiek), ale też nie powiela rzeczywistości, która sama w sobie jest zbyt mało atrakcyjna. Przygody bohaterki to wypadkowa życia w zagrodzie oraz zabaw dzieci – a efektów takiego połączenia maluchy by się nie domyśliły. Autor lubi posługiwać się żartem, sprawdzać, co wyniknie z oryginalnych pomysłów jego postaci. Czerpie radość z kreowania pozornie zwyczajnych gospodarskich zwierząt, które mają swoje tajemnice.
„Krowa Matylda bawi się w chowanego” jest kolejnym tomem przygód sympatycznej postaci – i humorystyczną książeczką obrazkową. Narracją celowo ogranicza autor zresztą dowcip, który stosuje – lub skrótowość i zyskuje czystsze brzmienie przy redukowaniu warstwy tekstowej. Styl jest dostosowany do zdolności poznawczych dzieci – to prosty język, pełen emocji i dodatkowych komentarzy do sytuacji. Taki zabieg jest możliwy dzięki komiksowo-bajkowym grafikom. Tekst pełni w tej publikacji drugorzędną rolę, trafia jedynie w miejsca niezapełnione rysunkami lub stanowiące tło dla druku (na przykład dach wiejskiego domu). Ilustracje z kolei przedstawiają to wszystko, co nie zmieściło się w narracji.
A że Steffensmeier wprost uwielbia rysunkowe żarty, dzieci i dorośli chętnie będą spędzać czas nad książką. Autor podąża bowiem za swoją bohaterką i podwórko obserwuje z bardzo różnych perspektyw. Uwielbia bawić się minami zwierząt i przedstawiać wariacje ich ruchu, co oznacza, chociażby, że podczas szukania krowy stadko kur nie tylko rozgląda się po obejściu, ale też wchodzi w dziwne miejsca. Każdy z anonimowych bohaterów może zrobić coś, co będzie wyglądało komicznie – Steffensmeier sam najwyraźniej lubi odkrywać możliwości tkwiące w dowcipie rysunkowym. Tym cenniejsze są jego zabawy, że miny zwierząt tworzy za pomocą kilku precyzyjnych kresek. I tak każdy dostrzeżony rysunkowy absurd zachęcać będzie do dalszych poszukiwań. Dzieci i dorośli zaczną dzielić się obserwacjami, a lektura zamieni się w długą zabawę.
Steffensmeier wie, jak rozbawiać odbiorców. Proponuje bajkę rozrywkową (to jest pozbawioną moralizatorskich tonów) i śmieszną, dopracowaną w każdym szczególe i dobrze przemyślaną. Swoim poczuciem humoru ten autor na pewno trafi do dzieci i będzie mógł zatrzymać je nad lekturą na długo. Bo krowa Matylda nie znudzi się nikomu – i ma szansę stać się ulubioną bohaterką najmłodszych.
Świetna kryjówka
Alexander Steffensmeier swoje publikacje przygotowuje przede wszystkim dla rozrywki najmłodszych – oraz ćwiczenia spostrzegawczości. Wielkoformatowe książeczki obrazkowe niby przeznaczone są dla dzieci, ale rozśmieszą wszystkich śledzących historyjki z pogranicza realizmu i bajki. Krowa Matylda jest literacką krewną Mamy Mu, wpada na równie zwariowane pomysły. Porozumiewa się z innymi zwierzętami z gospodarstwa, chociaż nigdy się nie odzywa. Ale odbiorcy mogą śledzić jej pomysły, co okazuje się lepszym rozwiązaniem dla wyzwalania komizmu.
Tym razem Steffensmeier najchętniej operuje absurdem. Wyzwala go dzięki zderzeniu rzeczywistości z wyobraźnią bajkową. Nie przekracza pewnych granic realizmu (krowa nie mówi ludzkim językiem i nie zachowuje się jak człowiek), ale też nie powiela rzeczywistości, która sama w sobie jest zbyt mało atrakcyjna. Przygody bohaterki to wypadkowa życia w zagrodzie oraz zabaw dzieci – a efektów takiego połączenia maluchy by się nie domyśliły. Autor lubi posługiwać się żartem, sprawdzać, co wyniknie z oryginalnych pomysłów jego postaci. Czerpie radość z kreowania pozornie zwyczajnych gospodarskich zwierząt, które mają swoje tajemnice.
„Krowa Matylda bawi się w chowanego” jest kolejnym tomem przygód sympatycznej postaci – i humorystyczną książeczką obrazkową. Narracją celowo ogranicza autor zresztą dowcip, który stosuje – lub skrótowość i zyskuje czystsze brzmienie przy redukowaniu warstwy tekstowej. Styl jest dostosowany do zdolności poznawczych dzieci – to prosty język, pełen emocji i dodatkowych komentarzy do sytuacji. Taki zabieg jest możliwy dzięki komiksowo-bajkowym grafikom. Tekst pełni w tej publikacji drugorzędną rolę, trafia jedynie w miejsca niezapełnione rysunkami lub stanowiące tło dla druku (na przykład dach wiejskiego domu). Ilustracje z kolei przedstawiają to wszystko, co nie zmieściło się w narracji.
A że Steffensmeier wprost uwielbia rysunkowe żarty, dzieci i dorośli chętnie będą spędzać czas nad książką. Autor podąża bowiem za swoją bohaterką i podwórko obserwuje z bardzo różnych perspektyw. Uwielbia bawić się minami zwierząt i przedstawiać wariacje ich ruchu, co oznacza, chociażby, że podczas szukania krowy stadko kur nie tylko rozgląda się po obejściu, ale też wchodzi w dziwne miejsca. Każdy z anonimowych bohaterów może zrobić coś, co będzie wyglądało komicznie – Steffensmeier sam najwyraźniej lubi odkrywać możliwości tkwiące w dowcipie rysunkowym. Tym cenniejsze są jego zabawy, że miny zwierząt tworzy za pomocą kilku precyzyjnych kresek. I tak każdy dostrzeżony rysunkowy absurd zachęcać będzie do dalszych poszukiwań. Dzieci i dorośli zaczną dzielić się obserwacjami, a lektura zamieni się w długą zabawę.
Steffensmeier wie, jak rozbawiać odbiorców. Proponuje bajkę rozrywkową (to jest pozbawioną moralizatorskich tonów) i śmieszną, dopracowaną w każdym szczególe i dobrze przemyślaną. Swoim poczuciem humoru ten autor na pewno trafi do dzieci i będzie mógł zatrzymać je nad lekturą na długo. Bo krowa Matylda nie znudzi się nikomu – i ma szansę stać się ulubioną bohaterką najmłodszych.
piątek, 18 kwietnia 2014
Radek Rak: Kocham cię, Lilith
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Wiara, nadzieja i…
O czym może pisać młody autor, który nie zamierza być kojarzony z nurtem powieści obyczajowych dla pań, a chciałby zaistnieć jako przedstawiciel młodej prozy? Oczywiście o tym samym, co autorki poczytnych obyczajówek – o miłości. Tyle że w zupełnie inny sposób. Radek Rak nie zamierza tego ukrywać – sens swojej historii wyciąga do tytułu: „Kocham cię, Lilith” ma być świadectwem dojrzewania do najbardziej żarliwego uczucia. To pogoń za spełnieniem, żądza przekuta na słowa. Ze względu na popularność literatury erotycznej zwykłe łóżkowe sceny nie wystarczą już jako uzasadnienie potrzeby pisania – również na sceny miłosnych uniesień trzeba znaleźć nową-starą formę wyrazu, by nie przepaść w zalewie powtarzalnych wynurzeń. Rak próbuje niemal przemocą wedrzeć się do wyobraźni odbiorców, rzuca się na temat bez kompleksów, a w powieści o ponadczasowym (i stałym) temacie miłości wykorzystuje zagadnienia, które nie pozostawią czytelników obojętnymi: seks i nostalgię.
„Kocham cię, Lilith” to książka, która ciągle próbuje znaleźć tkankę łączną dla fizycznej strony miłości – oraz uduchowienia. Dla autora biblijne aluzje, symbole i nawiązania, czy to bezpośrednie i nazywane, czy ukryte w konstrukcji stanowią pierwsze uzasadnienie najskrytszych wyznań bohatera. Boskość musi połączyć się z wulgarnością, pragnienie znajduje swoje ujście tylko w wywyższeniu obiektu żądz. Rak może umieszczać kobietę na piedestale – umożliwia mu to stałe odnoszenie się do Biblii. Autor bardzo dba o to, by nie wulgaryzować tematu – celowo uwzniośla „zwykłą” fabułę przez odejście w stronę oniryczności i braku rozeznania między rzeczywistością, fikcją i powieściowymi wyobrażeniami. Wychodzi od banału, który w obyczajówkach byłby zbyt egzotyczny – młody bohater, Robert, trafia do sanatorium. Mimo stanu zdrowia pozwala sobie na miłosne podboje – jego uwagę przykuwa kobieta-wamp, Iwona, a także lekarka Małgorzata. Jednak gdy po wspaniałej nocy Iwona znika, okazuje się, że nikt w sanatorium jej nie zna. Dalszy ciąg śledztwa wykazuje jeszcze więcej tajemnic. Robert spotyka mężczyzn, którzy cenią sobie dobre opowieści i tanie wino – w ich relacjach powraca pewna boska istota ułatwiająca chłopcom inicjację seksualną.
Do warstwy onirycznej dochodzi jeszcze druga płaszczyzna fikcji: lektura. Robert zanurza się w świat literatury, przejmuje emocje bohaterów i wkrótce dostrzega dziwne przenikanie się realiów i fabuł. Nie pomaga mu w trzeźwej ocenie sytuacji ani silne zafascynowanie kobietami (czy raczej po prostu kobiecością), ani zły stan zdrowia. Robert przeżywa coś, na co nie miałby szans w normalności. Sam nie potrafi zmienić swojego postrzegania otoczenia, co wprowadza go w stan podobny do transu. „Kocham cię, Lilith” to zwielokrotnione wyznanie tak charakterystyczne dla wolnych od romantyzmu czasów. Zachłanne, pełne wiary i niecierpliwe. To nie idealizm a niemożność zaspokojenia nadaje ton relacji.
A Radek Rak przede wszystkim rozkoszuje się brzmieniem własnej prozy. Temat jest dla niego tylko pretekstem do opowiadania, mnożenia słów, tworzenia melodyjnych fraz. Czasem sięga po gwary i koloryt lokalny, ale przede wszystkim polega na barwnych charakterach z pogranicza jawy i snu. W „Kocham cię, Lilith” ograny temat musi zyskać oryginalną oprawę – Rak swojej szansy upatruje w stylizacjach językowych. Nie będzie trudno wskazywać zapożyczenia formy – ale bardziej przykuwa uwagę nasycenie emocjonalne samych fraz – to przez eksperymenty formalne Rak może pozwolić sobie na łączenie skrajności i unikanie banalnych rozwiązań – sposób prowadzenia opowiadania zastępuje momentami brak spójności fabularnej. Rak popisuje się formą – i na te popisy przede wszystkim będzie się zwracać uwagę.
Wiara, nadzieja i…
O czym może pisać młody autor, który nie zamierza być kojarzony z nurtem powieści obyczajowych dla pań, a chciałby zaistnieć jako przedstawiciel młodej prozy? Oczywiście o tym samym, co autorki poczytnych obyczajówek – o miłości. Tyle że w zupełnie inny sposób. Radek Rak nie zamierza tego ukrywać – sens swojej historii wyciąga do tytułu: „Kocham cię, Lilith” ma być świadectwem dojrzewania do najbardziej żarliwego uczucia. To pogoń za spełnieniem, żądza przekuta na słowa. Ze względu na popularność literatury erotycznej zwykłe łóżkowe sceny nie wystarczą już jako uzasadnienie potrzeby pisania – również na sceny miłosnych uniesień trzeba znaleźć nową-starą formę wyrazu, by nie przepaść w zalewie powtarzalnych wynurzeń. Rak próbuje niemal przemocą wedrzeć się do wyobraźni odbiorców, rzuca się na temat bez kompleksów, a w powieści o ponadczasowym (i stałym) temacie miłości wykorzystuje zagadnienia, które nie pozostawią czytelników obojętnymi: seks i nostalgię.
„Kocham cię, Lilith” to książka, która ciągle próbuje znaleźć tkankę łączną dla fizycznej strony miłości – oraz uduchowienia. Dla autora biblijne aluzje, symbole i nawiązania, czy to bezpośrednie i nazywane, czy ukryte w konstrukcji stanowią pierwsze uzasadnienie najskrytszych wyznań bohatera. Boskość musi połączyć się z wulgarnością, pragnienie znajduje swoje ujście tylko w wywyższeniu obiektu żądz. Rak może umieszczać kobietę na piedestale – umożliwia mu to stałe odnoszenie się do Biblii. Autor bardzo dba o to, by nie wulgaryzować tematu – celowo uwzniośla „zwykłą” fabułę przez odejście w stronę oniryczności i braku rozeznania między rzeczywistością, fikcją i powieściowymi wyobrażeniami. Wychodzi od banału, który w obyczajówkach byłby zbyt egzotyczny – młody bohater, Robert, trafia do sanatorium. Mimo stanu zdrowia pozwala sobie na miłosne podboje – jego uwagę przykuwa kobieta-wamp, Iwona, a także lekarka Małgorzata. Jednak gdy po wspaniałej nocy Iwona znika, okazuje się, że nikt w sanatorium jej nie zna. Dalszy ciąg śledztwa wykazuje jeszcze więcej tajemnic. Robert spotyka mężczyzn, którzy cenią sobie dobre opowieści i tanie wino – w ich relacjach powraca pewna boska istota ułatwiająca chłopcom inicjację seksualną.
Do warstwy onirycznej dochodzi jeszcze druga płaszczyzna fikcji: lektura. Robert zanurza się w świat literatury, przejmuje emocje bohaterów i wkrótce dostrzega dziwne przenikanie się realiów i fabuł. Nie pomaga mu w trzeźwej ocenie sytuacji ani silne zafascynowanie kobietami (czy raczej po prostu kobiecością), ani zły stan zdrowia. Robert przeżywa coś, na co nie miałby szans w normalności. Sam nie potrafi zmienić swojego postrzegania otoczenia, co wprowadza go w stan podobny do transu. „Kocham cię, Lilith” to zwielokrotnione wyznanie tak charakterystyczne dla wolnych od romantyzmu czasów. Zachłanne, pełne wiary i niecierpliwe. To nie idealizm a niemożność zaspokojenia nadaje ton relacji.
A Radek Rak przede wszystkim rozkoszuje się brzmieniem własnej prozy. Temat jest dla niego tylko pretekstem do opowiadania, mnożenia słów, tworzenia melodyjnych fraz. Czasem sięga po gwary i koloryt lokalny, ale przede wszystkim polega na barwnych charakterach z pogranicza jawy i snu. W „Kocham cię, Lilith” ograny temat musi zyskać oryginalną oprawę – Rak swojej szansy upatruje w stylizacjach językowych. Nie będzie trudno wskazywać zapożyczenia formy – ale bardziej przykuwa uwagę nasycenie emocjonalne samych fraz – to przez eksperymenty formalne Rak może pozwolić sobie na łączenie skrajności i unikanie banalnych rozwiązań – sposób prowadzenia opowiadania zastępuje momentami brak spójności fabularnej. Rak popisuje się formą – i na te popisy przede wszystkim będzie się zwracać uwagę.
Angelika Throll: 650 roślin pokojowych. Praktyczne porady na temat pielęgnacji
Świat Książki, Warszawa 2014.
Piękno w doniczkach
Ta mała książeczka przyda się wszystkim, którzy chcą ozdabiać parapety roślinami doniczkowymi, ale nie mają pojęcia o ich pielęgnacji. „650 roślin pokojowych” to albumowa i kieszonkowa jednocześnie publikacja dla ludzi, którzy nie chcą poświęcać zbyt dużo czasu na zagłębianie się w tajniki dbania o kwiaty, ale potrzebują praktycznych wskazówek dotyczących samych podstaw. Angelika Throll przedstawia krótkie podpowiedzi w zakresie podlewania, nawożenia, rozsadzania i przesadzania roślin, prezentuje też najczęściej spotykane na nich szkodniki. Przypomina o najlepszym miejscu dla danej rośliny i opisuje jej wygląd, by nawet początkujący mogli zaplanować rodzaj ozdoby w każdym pomieszczeniu.
Wśród tych, którzy zachwycają się roślinami doniczkowymi, jest wielu amatorów, którym nazwy – a zwłaszcza łacińskie nazwy gatunkowe – niewiele by powiedziały, dlatego w tomiku został przyjęty przejrzysty układ. Przede wszystkim książka dzieli się na części związane z określonymi grupami kwiatów. Są tu rośliny kwitnące, storczyki, palmy, rośliny o ozdobnych liściach, paprocie, sukulenty i kaktusy, ananasowate i rośliny mięsożerne. Opisy konkretnych gatunków poprzedza jeszcze dość długi (jak na fotoporadnik) wstęp dotyczący podstaw pielęgnowania roślin – tutaj znajdują się także rysunki poglądowe. Bardziej zaawansowani mogą tę część spokojnie pominąć, ale ci, którzy zaczynają dbać o rośliny na parapecie, z paru wskazówek na pewno skorzystają. We właściwej partii tomu każda roślina przedstawiana jest najpierw na fotografii (lub kilku fotografiach). To najłatwiejszy sposób, by niewtajemniczeni mogli odnaleźć interesujący ich kwiatek (i porównać z własnym okazem), żeby dowiedzieć się, jak się o niego troszczyć. Seria prostych symboli informuje odbiorców o warunkach nasłonecznienia, średniej i maksymalnej wysokości rośliny, o kolorach kwiatów i czasie kwitnienia, stopniu trudności uprawy a także o tym, czy w lecie można roślinę wystawić na balkon, taras lub do ogrodu. W krótkiej notce poniżej znajduje się charakterystyka kwiatka i szczegóły dotyczące opieki nad nim. Warto zwrócić uwagę na fakt, że bywają rośliny silnie toksyczne (chociaż, jak zaznacza autorka we wstępie, zaszkodzić mogą niemal wszystkie). To zostaje w notce zaakcentowane, ale nie wyeksponowane – zwykle ostrzeżenia znajdują się w „dziale” (akapicie) z poradami. Biorąc pod uwagę sposób korzystania z tomu (nie nadaje się on do linearnej lektury, a jedynie do śledzenia interesujących odbiorców informacji o konkretnej roślinie) nie jest to wielką przeszkodą, na przestrogi i tak każdy trafi – chociaż stylistycznie niekoniecznie jest to najlepszy wybór.
„650 roślin pokojowych” to mały lecz nabity wiadomościami poradnik. Czasami trzeba się będzie sporo natrudzić, żeby odnaleźć w nim nieznaną sobie z nazwy roślinę, w dodatku bez gwarancji powodzenia, bo przecież książka nie gromadzi wszystkich gatunków spotykanych w domach – ale wysiłek się opłaci. Być może też na widok pięknych roślin część odbiorców zechce poszerzyć zakres swoich umiejętności o uprawę kwiatków – wówczas też publikacja przyda im się jako źródło niezbędnej wiedzy i pierwsza pomoc w razie pytań. Korzystanie z tomu nie należy do skomplikowanych. Widać, że Angelika Throll nie zamierza zniechęcać do rozwijania „roślinnej” pasji, stara się, by uświadomić odbiorcom satysfakcję z udanej uprawy i pielęgnacji roślin. Niepozorny tomik będzie ważną pomocą przy upiększaniu domu i przekona czytelników, dlaczego warto zająć się uprawą roślin pokojowych.
Piękno w doniczkach
Ta mała książeczka przyda się wszystkim, którzy chcą ozdabiać parapety roślinami doniczkowymi, ale nie mają pojęcia o ich pielęgnacji. „650 roślin pokojowych” to albumowa i kieszonkowa jednocześnie publikacja dla ludzi, którzy nie chcą poświęcać zbyt dużo czasu na zagłębianie się w tajniki dbania o kwiaty, ale potrzebują praktycznych wskazówek dotyczących samych podstaw. Angelika Throll przedstawia krótkie podpowiedzi w zakresie podlewania, nawożenia, rozsadzania i przesadzania roślin, prezentuje też najczęściej spotykane na nich szkodniki. Przypomina o najlepszym miejscu dla danej rośliny i opisuje jej wygląd, by nawet początkujący mogli zaplanować rodzaj ozdoby w każdym pomieszczeniu.
Wśród tych, którzy zachwycają się roślinami doniczkowymi, jest wielu amatorów, którym nazwy – a zwłaszcza łacińskie nazwy gatunkowe – niewiele by powiedziały, dlatego w tomiku został przyjęty przejrzysty układ. Przede wszystkim książka dzieli się na części związane z określonymi grupami kwiatów. Są tu rośliny kwitnące, storczyki, palmy, rośliny o ozdobnych liściach, paprocie, sukulenty i kaktusy, ananasowate i rośliny mięsożerne. Opisy konkretnych gatunków poprzedza jeszcze dość długi (jak na fotoporadnik) wstęp dotyczący podstaw pielęgnowania roślin – tutaj znajdują się także rysunki poglądowe. Bardziej zaawansowani mogą tę część spokojnie pominąć, ale ci, którzy zaczynają dbać o rośliny na parapecie, z paru wskazówek na pewno skorzystają. We właściwej partii tomu każda roślina przedstawiana jest najpierw na fotografii (lub kilku fotografiach). To najłatwiejszy sposób, by niewtajemniczeni mogli odnaleźć interesujący ich kwiatek (i porównać z własnym okazem), żeby dowiedzieć się, jak się o niego troszczyć. Seria prostych symboli informuje odbiorców o warunkach nasłonecznienia, średniej i maksymalnej wysokości rośliny, o kolorach kwiatów i czasie kwitnienia, stopniu trudności uprawy a także o tym, czy w lecie można roślinę wystawić na balkon, taras lub do ogrodu. W krótkiej notce poniżej znajduje się charakterystyka kwiatka i szczegóły dotyczące opieki nad nim. Warto zwrócić uwagę na fakt, że bywają rośliny silnie toksyczne (chociaż, jak zaznacza autorka we wstępie, zaszkodzić mogą niemal wszystkie). To zostaje w notce zaakcentowane, ale nie wyeksponowane – zwykle ostrzeżenia znajdują się w „dziale” (akapicie) z poradami. Biorąc pod uwagę sposób korzystania z tomu (nie nadaje się on do linearnej lektury, a jedynie do śledzenia interesujących odbiorców informacji o konkretnej roślinie) nie jest to wielką przeszkodą, na przestrogi i tak każdy trafi – chociaż stylistycznie niekoniecznie jest to najlepszy wybór.
„650 roślin pokojowych” to mały lecz nabity wiadomościami poradnik. Czasami trzeba się będzie sporo natrudzić, żeby odnaleźć w nim nieznaną sobie z nazwy roślinę, w dodatku bez gwarancji powodzenia, bo przecież książka nie gromadzi wszystkich gatunków spotykanych w domach – ale wysiłek się opłaci. Być może też na widok pięknych roślin część odbiorców zechce poszerzyć zakres swoich umiejętności o uprawę kwiatków – wówczas też publikacja przyda im się jako źródło niezbędnej wiedzy i pierwsza pomoc w razie pytań. Korzystanie z tomu nie należy do skomplikowanych. Widać, że Angelika Throll nie zamierza zniechęcać do rozwijania „roślinnej” pasji, stara się, by uświadomić odbiorcom satysfakcję z udanej uprawy i pielęgnacji roślin. Niepozorny tomik będzie ważną pomocą przy upiększaniu domu i przekona czytelników, dlaczego warto zająć się uprawą roślin pokojowych.
czwartek, 17 kwietnia 2014
Walter R. Brooks: Prosiaczek Fryderyk. Wielka wojna o imbryk, czyli Fryderyk broni dobytku
Jaguar, Warszawa 2014.
Maniery zwierząt
W klasyce literatury czwartej ton fabule nadaje zawsze ponadwydarzeniowa elegancja. Można się o tym przekonać także śledząc przygody Prosiaczka Fryderyka, bohatera nieco zapomnianego przez popkulturę, za to nietuzinkowego. Prosiaczek Fryderyk to bardzo mądre stworzenie – na farmie państwa Beanów liczą się z nim wszystkie zwierzęta. Jest poetą i ma nienaganne maniery, potrafi zaradzić wszelkim konfliktom, a do tego budzi sympatię. Nawet kiedy na horyzoncie pojawiają się wrogowie.
„Prosiaczek Fryderyk. Wielka wojna o imbryk” to historia, w której zwierzęta muszą zewrzeć szyki, żeby nie dopuścić do zuchwałej kradzieży. Na farmę przyjeżdża ciotka Effie i jej mąż, wuj Snedeker. Chcą oni wykorzystać nieobecność gospodarzy i wywieźć z ich domu stary srebrny imbryk – a do tego nie mogą dopuścić dzielne zwierzęta. Fryderyk obmyśla całą intrygę, by pokrzyżować plany przybyszom. Przy okazji też przekonuje ich, że zwierzęta z farmy są dobrze wychowane i prezentują się znacznie lepiej od wielu znajomych ciotki Effie – a nawet od samych intruzów. Chociaż i we własnym gronie mają pewien problem: muszą oduczyć nieśmiałości małego prosiaczka, Waltera. A kiedy Walter przekona się, że zabawnie jest straszyć innych, trzeba będzie dać mu nauczkę, by zrozumiał, jak niewłaściwie zaczął postępować.
Walter R. Brooks buduje swoją historię w oparciu o antropomorfizację. Zwierzętom gospodarskim przypisuje szereg postaw właściwych wyłącznie dżentelmenom i damom – niemal wszyscy dojrzali bohaterowie „Prosiaczka Fryderyka” mogą być wzorami do naśladowania – a nie znużą dydaktyzmem, bo nie ma tu mowy o moralizatorskim usztywnieniu. Maniery zwierząt to jedno ze źródeł komizmu dla młodszych i starszych odbiorców, zwłaszcza że Brooks przepada za wyostrzaniem ich aż do granic absurdu. Dzisiaj szczególnie ciekawy wyda się odbiorcom motyw uprzejmości wobec wroga. Prosiaczek Fryderyk wie, że można nie zgadzać się w wielu sprawach, a mimo to zachowywać się wobec siebie uprzejmie. Ta niedzisiejsza postawa definiuje również samą akcję, pełną ciekawych wydarzeń.
W „Wielkiej wojnie o imbryk” równocześnie rozgrywa się kilka wątków, a każdy wydaje się równie cenny. Autor chętnie korzysta ze zdobyczy absurdu, dzięki czemu może rozśmieszać czytelników wciąż nowymi pomysłami – bardzo często żarty kryją się w drobiazgach mało ważnych dla fabuły. Kiedy Brooks znajduje okazję do dowcipu, natychmiast ją wykorzystuje, nie ma tu humoru wymuszonego, jest za to zabawa wymyślonym światem. Autor wkracza na farmę pełną oryginałów i oddaje inicjatywę zwierzętom, wiedząc, że z bohaterami, których stworzył, nudno być nie może.
„Wielka wojna o imbryk” ma mnóstwo wyrazistych scenek i sytuacji, które maluchy zapamiętają. Kurt Wiese część z nich podkreśla jeszcze ilustracjami w duchu wiktoriańskim – szczegółowymi szkicami tuszem. Również nie boi się absurdu, czasem nawet go podsyca przez odpowiednie ujęcia, tak, że „Wielka wojna o imbryk” przykuwa uwagę. To powieść uniwersalna i nie zestarzała się od czasu powstania (1940 rok). Wciąż może być ciekawa i oryginalna – zwłaszcza jako lektura dla najmłodszych spragnionych historii spod znaku niezwykłych przygód zwyczajnych zwierząt. Prosiaczek Fryderyk i jego przyjaciele nie przypominają naiwnych stworzeń z podrzędnych kreskówek – tym przyjemniej będzie się dzieciom i rodzicom śledzić ich przygody i tym więcej korzyści przyniesie lektura.
Maniery zwierząt
W klasyce literatury czwartej ton fabule nadaje zawsze ponadwydarzeniowa elegancja. Można się o tym przekonać także śledząc przygody Prosiaczka Fryderyka, bohatera nieco zapomnianego przez popkulturę, za to nietuzinkowego. Prosiaczek Fryderyk to bardzo mądre stworzenie – na farmie państwa Beanów liczą się z nim wszystkie zwierzęta. Jest poetą i ma nienaganne maniery, potrafi zaradzić wszelkim konfliktom, a do tego budzi sympatię. Nawet kiedy na horyzoncie pojawiają się wrogowie.
„Prosiaczek Fryderyk. Wielka wojna o imbryk” to historia, w której zwierzęta muszą zewrzeć szyki, żeby nie dopuścić do zuchwałej kradzieży. Na farmę przyjeżdża ciotka Effie i jej mąż, wuj Snedeker. Chcą oni wykorzystać nieobecność gospodarzy i wywieźć z ich domu stary srebrny imbryk – a do tego nie mogą dopuścić dzielne zwierzęta. Fryderyk obmyśla całą intrygę, by pokrzyżować plany przybyszom. Przy okazji też przekonuje ich, że zwierzęta z farmy są dobrze wychowane i prezentują się znacznie lepiej od wielu znajomych ciotki Effie – a nawet od samych intruzów. Chociaż i we własnym gronie mają pewien problem: muszą oduczyć nieśmiałości małego prosiaczka, Waltera. A kiedy Walter przekona się, że zabawnie jest straszyć innych, trzeba będzie dać mu nauczkę, by zrozumiał, jak niewłaściwie zaczął postępować.
Walter R. Brooks buduje swoją historię w oparciu o antropomorfizację. Zwierzętom gospodarskim przypisuje szereg postaw właściwych wyłącznie dżentelmenom i damom – niemal wszyscy dojrzali bohaterowie „Prosiaczka Fryderyka” mogą być wzorami do naśladowania – a nie znużą dydaktyzmem, bo nie ma tu mowy o moralizatorskim usztywnieniu. Maniery zwierząt to jedno ze źródeł komizmu dla młodszych i starszych odbiorców, zwłaszcza że Brooks przepada za wyostrzaniem ich aż do granic absurdu. Dzisiaj szczególnie ciekawy wyda się odbiorcom motyw uprzejmości wobec wroga. Prosiaczek Fryderyk wie, że można nie zgadzać się w wielu sprawach, a mimo to zachowywać się wobec siebie uprzejmie. Ta niedzisiejsza postawa definiuje również samą akcję, pełną ciekawych wydarzeń.
W „Wielkiej wojnie o imbryk” równocześnie rozgrywa się kilka wątków, a każdy wydaje się równie cenny. Autor chętnie korzysta ze zdobyczy absurdu, dzięki czemu może rozśmieszać czytelników wciąż nowymi pomysłami – bardzo często żarty kryją się w drobiazgach mało ważnych dla fabuły. Kiedy Brooks znajduje okazję do dowcipu, natychmiast ją wykorzystuje, nie ma tu humoru wymuszonego, jest za to zabawa wymyślonym światem. Autor wkracza na farmę pełną oryginałów i oddaje inicjatywę zwierzętom, wiedząc, że z bohaterami, których stworzył, nudno być nie może.
„Wielka wojna o imbryk” ma mnóstwo wyrazistych scenek i sytuacji, które maluchy zapamiętają. Kurt Wiese część z nich podkreśla jeszcze ilustracjami w duchu wiktoriańskim – szczegółowymi szkicami tuszem. Również nie boi się absurdu, czasem nawet go podsyca przez odpowiednie ujęcia, tak, że „Wielka wojna o imbryk” przykuwa uwagę. To powieść uniwersalna i nie zestarzała się od czasu powstania (1940 rok). Wciąż może być ciekawa i oryginalna – zwłaszcza jako lektura dla najmłodszych spragnionych historii spod znaku niezwykłych przygód zwyczajnych zwierząt. Prosiaczek Fryderyk i jego przyjaciele nie przypominają naiwnych stworzeń z podrzędnych kreskówek – tym przyjemniej będzie się dzieciom i rodzicom śledzić ich przygody i tym więcej korzyści przyniesie lektura.
Oscar Brenifier: Ja, co to takiego?
Zakamarki, Poznań 2014.
Wątpliwości
Pytanie o tożsamość i relacje z najbliższymi dorosłym nie sprawia przeważnie kłopotu. Dzieci jednak dopiero uczą się definiować uczucia i czasem w uporządkowaniu przemyśleń trzeba im pomóc. Nie zawsze można dotrzeć do źródeł ich przekonań – a tym samym doprowadzić do szczerej i wartościowej rozmowy. Pomóc w tym może seria Zakamarków – Dzieci Filozofują – zestaw książeczek, w których jedno pytanie rodzi kilka kolejnych. Tom „Ja, co to takiego” dotyczy miejsca i roli każdego człowieka w społeczeństwie i rodzinie.
Istnieje tu, jak zwykle, sześć motywów, które pomogą w uchwyceniu istoty własnego ja – ich uszeregowanie prowadzi czytelników ku coraz bardziej skomplikowanym kwestiom. Najpierw dzieci spróbują zastanowić się, czym człowiek różni się od zwierząt, zaraz potem przyjrzą się procesowi dojrzewania (pod kątem filozoficznym – specyficznego starzenia się i dorastania do pewnych prawd lub zadań). Następny krok to rozważania na temat podobieństw i różnic między ludźmi – skrócona lekcja tolerancji. Dalej Oscar Brenifier szuka odkryć sensu relacji z rodzicami, sprawdza, jak maluchy postrzegają swój wygląd, aż dochodzi do zagadnienia wolności i decydowania o sobie.
Konstrukcja książeczek jest prosta, w odróżnieniu od poruszanych w nich tematów. Na początku każdego działu pojawia się jedno dość ogólne pytanie (na przykład „czy cieszysz się, że rośniesz”). Odpowiedź na nie zawsze wymaga sprecyzowania własnego stanowiska – i wywołuje dalsze pytania. Bo za każdym z podawanych wyjaśnień kryją się kolejne wątpliwości – autor na pewno nie ułatwia dzieciom rozważań. Jedno satysfakcjonujące je wytłumaczenie wyzwala natychmiast szereg kontrargumentów podawanych w formie pytań. Chodzi nie tylko o to, by dziecko zastanowiło się nad swoją sytuacją, ale też aby dostrzegło problemy i pozycję innych, niekiedy nawet nieznanych ludzi, by nauczyło się sympatii i zrozumienia potrzeb innych. Wprawdzie tomik kierowany jest do najmłodszych, ale „dziecko” oznacza tu „człowieka” (bywa, że Brenifier zagalopowuje się nieco w tym przeniesieniu – i opowiada, że dziecko może się rozmnażać – to uogólnienie niezbyt pasuje do pierwszoosobowych odpowiedzi rzekomego malucha-narratora).
Krótkie pytania-komentarze do prawdopodobnych wyjaśnień rzucają nowe światło na przekonania dziecka, zachęcają do polemiki i do dokładnego przemyślania wyrażanych opinii. Sprawiają, że dziecko przestaje bezkrytycznie przejmować postawy i poglądy dorosłych, uważniej przygląda się światu i wypracowuje sobie umiejętności refleksyjnego wydawania sądów. Uczą malucha sztuki dyskutowania i przedstawiają możliwe racje różnych stron. Wyjściowe pytania zresztą nie należą do najbardziej oczywistych – Brenifier próbuje dotrzeć głębiej w poszukiwaniu prawd oraz definicji absolutnie podstawowych.
W zastanawianiu się nad odpowiedziami i kolejnymi pytaniami pomagają i przeszkadzają proste ilustracje. Drobne rysuneczki (ludzie przedstawiani są tu jak parówki z twarzami) sugerują część możliwych kierunków przemyśleń. Dostarczają nowych rozwiązań i odkryć, na które dziecko samodzielnie by nie wpadło. Te bezsłowne dopowiedzenia są niekiedy wyostrzane aż do absurdu, ale tylko tak najmłodsi odkryją drugie dno pytań i zostaną wybici z własnych przekonań.
Tomik „Ja, co to takiego” przydaje się w trudnych rozmowach z pociechą, pomoże też małym odbiorcom w odkrywaniu zawiłości świata. Jego forma wymusza na dzieciach aktywny udział w lekturze – książka nadaje się przede wszystkim dla myślących kilkulatków i będzie pozycją wybieraną przez takich rodziców – tu bowiem czytanie nie skończy się z chwilą odłożenia tomiku na półkę.
Wątpliwości
Pytanie o tożsamość i relacje z najbliższymi dorosłym nie sprawia przeważnie kłopotu. Dzieci jednak dopiero uczą się definiować uczucia i czasem w uporządkowaniu przemyśleń trzeba im pomóc. Nie zawsze można dotrzeć do źródeł ich przekonań – a tym samym doprowadzić do szczerej i wartościowej rozmowy. Pomóc w tym może seria Zakamarków – Dzieci Filozofują – zestaw książeczek, w których jedno pytanie rodzi kilka kolejnych. Tom „Ja, co to takiego” dotyczy miejsca i roli każdego człowieka w społeczeństwie i rodzinie.
Istnieje tu, jak zwykle, sześć motywów, które pomogą w uchwyceniu istoty własnego ja – ich uszeregowanie prowadzi czytelników ku coraz bardziej skomplikowanym kwestiom. Najpierw dzieci spróbują zastanowić się, czym człowiek różni się od zwierząt, zaraz potem przyjrzą się procesowi dojrzewania (pod kątem filozoficznym – specyficznego starzenia się i dorastania do pewnych prawd lub zadań). Następny krok to rozważania na temat podobieństw i różnic między ludźmi – skrócona lekcja tolerancji. Dalej Oscar Brenifier szuka odkryć sensu relacji z rodzicami, sprawdza, jak maluchy postrzegają swój wygląd, aż dochodzi do zagadnienia wolności i decydowania o sobie.
Konstrukcja książeczek jest prosta, w odróżnieniu od poruszanych w nich tematów. Na początku każdego działu pojawia się jedno dość ogólne pytanie (na przykład „czy cieszysz się, że rośniesz”). Odpowiedź na nie zawsze wymaga sprecyzowania własnego stanowiska – i wywołuje dalsze pytania. Bo za każdym z podawanych wyjaśnień kryją się kolejne wątpliwości – autor na pewno nie ułatwia dzieciom rozważań. Jedno satysfakcjonujące je wytłumaczenie wyzwala natychmiast szereg kontrargumentów podawanych w formie pytań. Chodzi nie tylko o to, by dziecko zastanowiło się nad swoją sytuacją, ale też aby dostrzegło problemy i pozycję innych, niekiedy nawet nieznanych ludzi, by nauczyło się sympatii i zrozumienia potrzeb innych. Wprawdzie tomik kierowany jest do najmłodszych, ale „dziecko” oznacza tu „człowieka” (bywa, że Brenifier zagalopowuje się nieco w tym przeniesieniu – i opowiada, że dziecko może się rozmnażać – to uogólnienie niezbyt pasuje do pierwszoosobowych odpowiedzi rzekomego malucha-narratora).
Krótkie pytania-komentarze do prawdopodobnych wyjaśnień rzucają nowe światło na przekonania dziecka, zachęcają do polemiki i do dokładnego przemyślania wyrażanych opinii. Sprawiają, że dziecko przestaje bezkrytycznie przejmować postawy i poglądy dorosłych, uważniej przygląda się światu i wypracowuje sobie umiejętności refleksyjnego wydawania sądów. Uczą malucha sztuki dyskutowania i przedstawiają możliwe racje różnych stron. Wyjściowe pytania zresztą nie należą do najbardziej oczywistych – Brenifier próbuje dotrzeć głębiej w poszukiwaniu prawd oraz definicji absolutnie podstawowych.
W zastanawianiu się nad odpowiedziami i kolejnymi pytaniami pomagają i przeszkadzają proste ilustracje. Drobne rysuneczki (ludzie przedstawiani są tu jak parówki z twarzami) sugerują część możliwych kierunków przemyśleń. Dostarczają nowych rozwiązań i odkryć, na które dziecko samodzielnie by nie wpadło. Te bezsłowne dopowiedzenia są niekiedy wyostrzane aż do absurdu, ale tylko tak najmłodsi odkryją drugie dno pytań i zostaną wybici z własnych przekonań.
Tomik „Ja, co to takiego” przydaje się w trudnych rozmowach z pociechą, pomoże też małym odbiorcom w odkrywaniu zawiłości świata. Jego forma wymusza na dzieciach aktywny udział w lekturze – książka nadaje się przede wszystkim dla myślących kilkulatków i będzie pozycją wybieraną przez takich rodziców – tu bowiem czytanie nie skończy się z chwilą odłożenia tomiku na półkę.
środa, 16 kwietnia 2014
Małgorzata Thiele: Trzy panie w samochodzie, czyli sekta olimpijska
WNK, Warszawa 2014.
Radość życia
Dość wolno rozkręca się opowieść Małgorzaty Thiele „Trzy panie w samochodzie, czyli sekta olimpijska”, zupełnie jakby autorka nie wierzyła na początku w kreacyjną moc prozy. Wybór pozycji startowej też nieco ją ogranicza. Ale kiedy wreszcie historia się rozwinie, nie chce się jej do samego końca opuścić: i bohaterkom – oraz pomysłom – wiele można wybaczyć. Małgorzata Thiele nie ogląda się na schematy w literaturze obyczajowej, chociaż jej tom przesycony jest (włącznie z tytułem) erudycyjnymi literackimi nawiązaniami. Pretekst do takich zabaw zapewnia Marta, bibliotekarka rozmiłowana w książkach. Marta spotyka się z koleżankami ze szkoły i przystaje na szaloną ideę wyprawy do Portugalii. Samochodowa eskapada ma być dowodem odwagi i otwartości na przygody – i powinna uświetnić pięćdziesiąte urodziny bohaterek. Do tak wielkiego przedsięwzięcia trzeba się jednak przygotować – więc Marta, Bożena i Jolka trenują przed wyprawą do Olimpii. Wybierają się na kilka samochodowych wycieczek, żeby dowiedzieć się, jakie przygody mogą je spotkać w drodze. Spontanicznie pozwalają sobie na wszelkie zmiany planów, co zapewnia im nie tylko świetną zabawę.
Małgorzata Thiele na początku stawia niemal wyłącznie na językową kreację świata: sporo czasu zajmuje jej przekonanie bohaterek, że nie powinny stosować zdrobnień ani określać się mianem „dziewczynek”, dość szczegółowo przedstawia też relacje Marty z byłym mężem. Bardzo ostrożnie podchodzi do ewentualnych zmian w egzystencji postaci – zresztą Bożena i Jolka poza drobiazgami ingerencji nie potrzebują, a Marta z gotowości na nowe nie zdaje sobie sprawy. Narratorka poświęca sobie samej najwięcej uwagi, ale też w jej życiu musi wydarzyć się najwięcej.
I wydarza się w sposób niekonwencjonalny. Bohaterki przypadkiem odkrywają receptę na młodość – wcielają w życie każdy szalony impuls. Dzięki temu zyskają nowych znajomych, uporają się ze swoimi problemami i nieźle się zabawią. Małgorzata Thiele też może się cieszyć – ma szanse ukryć się za fasadą niepowieściowych konwencji i odnaleźć bardziej oryginalną metodę opowiedzenia o perypetiach (także sercowych) wreszcie szczęśliwych kobiet. „Trzy panie w samochodzie” mają fragmenty słabsze – ale te warto przeczekać dla fabularnych przyjemności, które autorka szykuje.
Zgnuśniała i rozwiedziona bibliotekarka dziwiąca się obyczajowemu rozpasaniu niespodziewanie dla siebie samej odnajduje szczęście. Thiele omija literackie koleiny i usuwa tworzącą podziały przeszkodę w postaci wieku bohaterki. Czasami wpada w pułapki naiwności, ale kreacja Marty zmienia się na lepsze. Cała książka utrzymana jest w krzepiąco-optymistycznym tonie, autorka sięga po rozmaite żarty, buduje ciepłą narrację, przy której przymyka się oko na irytujące przyzwyczajenia pań. Tom dobrze wpisuje się w serię Babie lato – dla odbiorczyń będzie to kolejne rozrywkowe czytadło, bogate w literackie nawiązania i odkrywcze możliwości opowiadania o drodze do szczęścia. Marta i jej koleżanki na początku raczej nie wzbudzą zainteresowania. Jednak chociaż na starcie przegrywają z bardziej przebojowymi bohaterkami, z czasem wciągną odbiorczynie do swojego świata i udowodnią, że zawsze warto walczyć o realizację marzeń. Thiele rozprawia się z mitem niezaradnych i mało ambitnych kur domowych, jednocześnie otwierając przed bohaterkami szansę na młodzieńczą beztroskę i radość życia.
Radość życia
Dość wolno rozkręca się opowieść Małgorzaty Thiele „Trzy panie w samochodzie, czyli sekta olimpijska”, zupełnie jakby autorka nie wierzyła na początku w kreacyjną moc prozy. Wybór pozycji startowej też nieco ją ogranicza. Ale kiedy wreszcie historia się rozwinie, nie chce się jej do samego końca opuścić: i bohaterkom – oraz pomysłom – wiele można wybaczyć. Małgorzata Thiele nie ogląda się na schematy w literaturze obyczajowej, chociaż jej tom przesycony jest (włącznie z tytułem) erudycyjnymi literackimi nawiązaniami. Pretekst do takich zabaw zapewnia Marta, bibliotekarka rozmiłowana w książkach. Marta spotyka się z koleżankami ze szkoły i przystaje na szaloną ideę wyprawy do Portugalii. Samochodowa eskapada ma być dowodem odwagi i otwartości na przygody – i powinna uświetnić pięćdziesiąte urodziny bohaterek. Do tak wielkiego przedsięwzięcia trzeba się jednak przygotować – więc Marta, Bożena i Jolka trenują przed wyprawą do Olimpii. Wybierają się na kilka samochodowych wycieczek, żeby dowiedzieć się, jakie przygody mogą je spotkać w drodze. Spontanicznie pozwalają sobie na wszelkie zmiany planów, co zapewnia im nie tylko świetną zabawę.
Małgorzata Thiele na początku stawia niemal wyłącznie na językową kreację świata: sporo czasu zajmuje jej przekonanie bohaterek, że nie powinny stosować zdrobnień ani określać się mianem „dziewczynek”, dość szczegółowo przedstawia też relacje Marty z byłym mężem. Bardzo ostrożnie podchodzi do ewentualnych zmian w egzystencji postaci – zresztą Bożena i Jolka poza drobiazgami ingerencji nie potrzebują, a Marta z gotowości na nowe nie zdaje sobie sprawy. Narratorka poświęca sobie samej najwięcej uwagi, ale też w jej życiu musi wydarzyć się najwięcej.
I wydarza się w sposób niekonwencjonalny. Bohaterki przypadkiem odkrywają receptę na młodość – wcielają w życie każdy szalony impuls. Dzięki temu zyskają nowych znajomych, uporają się ze swoimi problemami i nieźle się zabawią. Małgorzata Thiele też może się cieszyć – ma szanse ukryć się za fasadą niepowieściowych konwencji i odnaleźć bardziej oryginalną metodę opowiedzenia o perypetiach (także sercowych) wreszcie szczęśliwych kobiet. „Trzy panie w samochodzie” mają fragmenty słabsze – ale te warto przeczekać dla fabularnych przyjemności, które autorka szykuje.
Zgnuśniała i rozwiedziona bibliotekarka dziwiąca się obyczajowemu rozpasaniu niespodziewanie dla siebie samej odnajduje szczęście. Thiele omija literackie koleiny i usuwa tworzącą podziały przeszkodę w postaci wieku bohaterki. Czasami wpada w pułapki naiwności, ale kreacja Marty zmienia się na lepsze. Cała książka utrzymana jest w krzepiąco-optymistycznym tonie, autorka sięga po rozmaite żarty, buduje ciepłą narrację, przy której przymyka się oko na irytujące przyzwyczajenia pań. Tom dobrze wpisuje się w serię Babie lato – dla odbiorczyń będzie to kolejne rozrywkowe czytadło, bogate w literackie nawiązania i odkrywcze możliwości opowiadania o drodze do szczęścia. Marta i jej koleżanki na początku raczej nie wzbudzą zainteresowania. Jednak chociaż na starcie przegrywają z bardziej przebojowymi bohaterkami, z czasem wciągną odbiorczynie do swojego świata i udowodnią, że zawsze warto walczyć o realizację marzeń. Thiele rozprawia się z mitem niezaradnych i mało ambitnych kur domowych, jednocześnie otwierając przed bohaterkami szansę na młodzieńczą beztroskę i radość życia.
Sherri Duskey Rinker: Snów kolorowych, placu budowy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Do usypiania
W tej publikacji Naszej Księgarni spotykają się dwa idealne pomysły. Pierwszy to temat bliski chłopcom zafascynowanym wszelkiego rodzaju pojazdami, zwłaszcza „dziwnymi” sprzętami spotykanymi na budowie. Drugi – to przeznaczenie, tomik może pełnić rolę usypianki, wieczornej kojącej lektury. „Snów kolorowych, placu budowy” to książka, która wyciszy dziecko, ale na pewno nie znudzi i właściwie można trochę współczuć rodzicom, którzy zostaną zmuszeni do powtarzania lektury co wieczór przez wiele, wiele dni.
Plac budowy z końcem dnia układa się do snu. Część maszyn jeszcze pracuje, ale już coraz wolniej. Każda wie, że od rana znów wróci do swojego ulubionego zajęcia, więc musi wykorzystać noc na regenerację sił. Czytelnicy przechodzą od pojazdu do pojazdu, sprawdzając, jak wygląda zasypianie betoniarki, koparki, dźwigu, wywrotki, spychacza. Każdego z bohaterów wieczór zastał przy innym zajęciu – pora je teraz odłożyć i iść spać. Tu nikt nie narzeka na nadejście nocy, wszystkie urządzenia są zmęczone i ochoczo korzystają z szansy na wypoczynek. A odbiorcy, którzy przyglądają się maszynom, mogą im powtarzać szeptane kołysanki, dwuwersowe zachęty do spania (w tekście zaznaczane kursywą). Nawet najbardziej opornych do snu przekona dobry przykład urządzeń z placu budowy. A że urządzeń tych jest sporo, dzieci pokochają książeczkę.
Sherri Duskey Rinker tworzy opowiastkę konsekwentną w konstrukcji, za każdym razem sytuacja wygląda podobnie: dziecko obserwuje moment pracy urządzenia, stopniowe wyciszanie silników, ułożenie do snu – i może powtórzyć senne zaklęcie przeznaczone dla konkretnego pojazdu. Dzięki temu upewni się, że śpią wszyscy – i ze wszystkimi odpowiednio się pożegna. Polskim przekładem zajęła się Joanna Wajs – i całkiem nieźle poradziła sobie z formą. Zdecydowała się na różne rytmy w obrębie jednego wierszyka (ale w poszczególnych sekwencjach dba o sylabotonikę), wybiera też rozmaite opcje rymowe – zdarza jej się używać rymów niedokładnych obok banalnych. Wiele razy zaskakuje dobrymi decyzjami w parach współbrzmieniowych, udowadniając, że zna rymotwórczy warsztat. Na pewno nie proponuje wierszyka do końca wygładzonego, ale też nie męczy poszukiwaniami sensu. W krótkich fragmentach tekstu precyzyjnie oddaje sytuacje z placu budowy pogrążającego się we śnie, co będzie też ważne dla maluchów.
Tom Lichtenheld, autor ilustracji, zadbał o bajkowy realizm placu budowy, to jest nasycił wieczorny krajobraz ciekawymi dla każdego dziecka szczegółami. W wieczornym świetle ciekawie prezentują się sylwetki dźwigów i rusztowania. Pojazd w pracy oświetlony jest dobrze, pojazd śpiący – zaprezentowany został o zmierzchu, w lekkim półmroku. Ta konsekwencja przypomina dzieciom o nieuchronności snu – i wyklucza protesty. Lichtenheld dba też o bajkowy wygląd bohaterów – maszyny wyposaża w twarze i bawi się dodatkowymi żartami (dźwig we śnie tuli maskotkę, a betoniarka przykrywa się kocem). Przy refrenowej konstrukcji bajki w ilustracjach panuje spore urozmaicenie – kolorowe strony mali odbiorcy będą oglądać z niesłabnącym zainteresowaniem, nie tylko ze względu na obecność na nich ciekawych maszyn, ale także za sprawą wszechobecnego na obrazkach dobrodusznego humoru. „Snów kolorowych, placu budowy” to książka znakomita do usypiania maluchów – a i przekonująca je, że spać musi każdy, bez wyjątku. Przyda się zatem rodzicom.
Do usypiania
W tej publikacji Naszej Księgarni spotykają się dwa idealne pomysły. Pierwszy to temat bliski chłopcom zafascynowanym wszelkiego rodzaju pojazdami, zwłaszcza „dziwnymi” sprzętami spotykanymi na budowie. Drugi – to przeznaczenie, tomik może pełnić rolę usypianki, wieczornej kojącej lektury. „Snów kolorowych, placu budowy” to książka, która wyciszy dziecko, ale na pewno nie znudzi i właściwie można trochę współczuć rodzicom, którzy zostaną zmuszeni do powtarzania lektury co wieczór przez wiele, wiele dni.
Plac budowy z końcem dnia układa się do snu. Część maszyn jeszcze pracuje, ale już coraz wolniej. Każda wie, że od rana znów wróci do swojego ulubionego zajęcia, więc musi wykorzystać noc na regenerację sił. Czytelnicy przechodzą od pojazdu do pojazdu, sprawdzając, jak wygląda zasypianie betoniarki, koparki, dźwigu, wywrotki, spychacza. Każdego z bohaterów wieczór zastał przy innym zajęciu – pora je teraz odłożyć i iść spać. Tu nikt nie narzeka na nadejście nocy, wszystkie urządzenia są zmęczone i ochoczo korzystają z szansy na wypoczynek. A odbiorcy, którzy przyglądają się maszynom, mogą im powtarzać szeptane kołysanki, dwuwersowe zachęty do spania (w tekście zaznaczane kursywą). Nawet najbardziej opornych do snu przekona dobry przykład urządzeń z placu budowy. A że urządzeń tych jest sporo, dzieci pokochają książeczkę.
Sherri Duskey Rinker tworzy opowiastkę konsekwentną w konstrukcji, za każdym razem sytuacja wygląda podobnie: dziecko obserwuje moment pracy urządzenia, stopniowe wyciszanie silników, ułożenie do snu – i może powtórzyć senne zaklęcie przeznaczone dla konkretnego pojazdu. Dzięki temu upewni się, że śpią wszyscy – i ze wszystkimi odpowiednio się pożegna. Polskim przekładem zajęła się Joanna Wajs – i całkiem nieźle poradziła sobie z formą. Zdecydowała się na różne rytmy w obrębie jednego wierszyka (ale w poszczególnych sekwencjach dba o sylabotonikę), wybiera też rozmaite opcje rymowe – zdarza jej się używać rymów niedokładnych obok banalnych. Wiele razy zaskakuje dobrymi decyzjami w parach współbrzmieniowych, udowadniając, że zna rymotwórczy warsztat. Na pewno nie proponuje wierszyka do końca wygładzonego, ale też nie męczy poszukiwaniami sensu. W krótkich fragmentach tekstu precyzyjnie oddaje sytuacje z placu budowy pogrążającego się we śnie, co będzie też ważne dla maluchów.
Tom Lichtenheld, autor ilustracji, zadbał o bajkowy realizm placu budowy, to jest nasycił wieczorny krajobraz ciekawymi dla każdego dziecka szczegółami. W wieczornym świetle ciekawie prezentują się sylwetki dźwigów i rusztowania. Pojazd w pracy oświetlony jest dobrze, pojazd śpiący – zaprezentowany został o zmierzchu, w lekkim półmroku. Ta konsekwencja przypomina dzieciom o nieuchronności snu – i wyklucza protesty. Lichtenheld dba też o bajkowy wygląd bohaterów – maszyny wyposaża w twarze i bawi się dodatkowymi żartami (dźwig we śnie tuli maskotkę, a betoniarka przykrywa się kocem). Przy refrenowej konstrukcji bajki w ilustracjach panuje spore urozmaicenie – kolorowe strony mali odbiorcy będą oglądać z niesłabnącym zainteresowaniem, nie tylko ze względu na obecność na nich ciekawych maszyn, ale także za sprawą wszechobecnego na obrazkach dobrodusznego humoru. „Snów kolorowych, placu budowy” to książka znakomita do usypiania maluchów – a i przekonująca je, że spać musi każdy, bez wyjątku. Przyda się zatem rodzicom.
wtorek, 15 kwietnia 2014
Daniel Chamovitz: Zmysłowe życie roślin. Co wiedzą rośliny?
W.A.B., Warszawa 2014.
Porównanie
Antropomorfizowanie zwierząt to zjawisko widoczne nie tylko w kreskówkach – ludzie często oceniają odczucia domowych pupili przez pryzmat własnych wrażeń i spostrzeżeń. Tymczasem niemal nikt nie zastanawia się nad tym, co czują rośliny. Daniel Chamovitz postanowił w ciekawy dla odbiorców sposób przyjrzeć się „pomysłom” i możliwościom roślin. Jego tom „Zmysłowe życie roślin” to wypadkowa naukowego eseju i intrygującego, oryginalnego ujęcia tematu. Chamovitz bowiem stara się odpowiedzieć na pytanie, czy rośliny mogą zdobywać wiedzę o otoczeniu zmysłami znanymi człowiekowi. Zamierza przełożyć postrzeganie roślin na świat dostępny ludziom, przez proste analogie wyjaśnia badania naukowe.
Obrazowe skojarzenia przydają się do nawiązania kontaktu z czytelnikiem. Chamovitz pyta między innymi, co widzi roślina – to pytanie prowadzi do opowieści o „widzeniu” świata. Autor przedstawia rozmaite doświadczenia, które pozwoliły lepiej poznać życie roślin, dzięki temu odbiorcy dowiedzą się nie tylko, jak widzi roślina, ale także – jakie ma to konsekwencje dla jej rozwoju. Autor podpowiada też, jak oszukiwać roślinę, by przekonać się o prawdziwości naukowych wniosków – czyli daje możliwość przeprowadzenia własnego prywatnego doświadczenia. Okazuje się, że zmysł wzroku może być u roślin bardziej rozwinięty niż u człowieka – o takich przypadkach Chamovitz chętnie pisze, za każdym bowiem razem ma szansę wzbudzić zainteresowanie botaniką.
Rozdział o widzeniu otwiera całą serię. Chamovitz zajmuje się węchem, dotykiem, słuchem, zmysłem orientacji, pamięcią, a nawet świadomością roślin. Wykorzystuje zatem cały szereg skojarzeń z ludzkimi zdolnościami, żeby wykazać mądrość przedstawicieli flory. Żeby udowodnić talenty roślin, odwołuje się do wybranych gatunków i konkretnych doświadczeń – ale jego książka przyniesie też trochę odpowiedzi na często powracające pytania osób uprawiających rośliny: między innymi odwołuje się autor do twierdzeń, że muzyka lub mówienie do kwiatów doniczkowych wpływa na ich rozwój. Po lekturze „Zmysłowego życia roślin” czytelnicy prawdopodobnie zaczną się zastanawiać nad podobieństwem do przedstawicieli roślin. Tom dostarczy wielu ciekawostek i da też wgląd w badania botaniczne. Nie dla każdego jest to wiedza niezbędna i ważna – ale tom można traktować jako oryginalną lekturę.
„Zmysłowe życie roślin” to sprytny sposób na przegląd naukowych badań. Informacje zawarte w tomie nie znalazłyby drogi do zwykłych czytelników – Chamovitz znajduje jednak dobry sposób na sprzedanie tych wiadomości – upodobnienia roślin do człowieka muszą wywołać ciekawość. Reklama w stylu pop nie wiąże się jednak z obniżeniem jakości stylu – autor zachowuje się jak badacz zafascynowany zjawiskami, które opracowali inni. Próbuje doprowadzić do przełożenia odkryć na zwykły język, ale nie upraszcza nadmiernie tekstu, zapewnia wrażenie obcowania z lekturą ambitną. „Zmysłowe życie roślin” nie jest bezpośrednią odpowiedzią na zainteresowania ludzi – ale umiejętnie to zainteresowanie wywołują, wystarczy zresztą choćby odrobinę poznać proponowane przez autora zagadnienia, by dać się całkowicie pochłonąć lekturze. Rośliny – dalekie zwykle od statusu domowych pupili – odkrywają swój nietypowy świat. Tom – jak wszystkie w cyklu – warty jest uwagi.
Porównanie
Antropomorfizowanie zwierząt to zjawisko widoczne nie tylko w kreskówkach – ludzie często oceniają odczucia domowych pupili przez pryzmat własnych wrażeń i spostrzeżeń. Tymczasem niemal nikt nie zastanawia się nad tym, co czują rośliny. Daniel Chamovitz postanowił w ciekawy dla odbiorców sposób przyjrzeć się „pomysłom” i możliwościom roślin. Jego tom „Zmysłowe życie roślin” to wypadkowa naukowego eseju i intrygującego, oryginalnego ujęcia tematu. Chamovitz bowiem stara się odpowiedzieć na pytanie, czy rośliny mogą zdobywać wiedzę o otoczeniu zmysłami znanymi człowiekowi. Zamierza przełożyć postrzeganie roślin na świat dostępny ludziom, przez proste analogie wyjaśnia badania naukowe.
Obrazowe skojarzenia przydają się do nawiązania kontaktu z czytelnikiem. Chamovitz pyta między innymi, co widzi roślina – to pytanie prowadzi do opowieści o „widzeniu” świata. Autor przedstawia rozmaite doświadczenia, które pozwoliły lepiej poznać życie roślin, dzięki temu odbiorcy dowiedzą się nie tylko, jak widzi roślina, ale także – jakie ma to konsekwencje dla jej rozwoju. Autor podpowiada też, jak oszukiwać roślinę, by przekonać się o prawdziwości naukowych wniosków – czyli daje możliwość przeprowadzenia własnego prywatnego doświadczenia. Okazuje się, że zmysł wzroku może być u roślin bardziej rozwinięty niż u człowieka – o takich przypadkach Chamovitz chętnie pisze, za każdym bowiem razem ma szansę wzbudzić zainteresowanie botaniką.
Rozdział o widzeniu otwiera całą serię. Chamovitz zajmuje się węchem, dotykiem, słuchem, zmysłem orientacji, pamięcią, a nawet świadomością roślin. Wykorzystuje zatem cały szereg skojarzeń z ludzkimi zdolnościami, żeby wykazać mądrość przedstawicieli flory. Żeby udowodnić talenty roślin, odwołuje się do wybranych gatunków i konkretnych doświadczeń – ale jego książka przyniesie też trochę odpowiedzi na często powracające pytania osób uprawiających rośliny: między innymi odwołuje się autor do twierdzeń, że muzyka lub mówienie do kwiatów doniczkowych wpływa na ich rozwój. Po lekturze „Zmysłowego życia roślin” czytelnicy prawdopodobnie zaczną się zastanawiać nad podobieństwem do przedstawicieli roślin. Tom dostarczy wielu ciekawostek i da też wgląd w badania botaniczne. Nie dla każdego jest to wiedza niezbędna i ważna – ale tom można traktować jako oryginalną lekturę.
„Zmysłowe życie roślin” to sprytny sposób na przegląd naukowych badań. Informacje zawarte w tomie nie znalazłyby drogi do zwykłych czytelników – Chamovitz znajduje jednak dobry sposób na sprzedanie tych wiadomości – upodobnienia roślin do człowieka muszą wywołać ciekawość. Reklama w stylu pop nie wiąże się jednak z obniżeniem jakości stylu – autor zachowuje się jak badacz zafascynowany zjawiskami, które opracowali inni. Próbuje doprowadzić do przełożenia odkryć na zwykły język, ale nie upraszcza nadmiernie tekstu, zapewnia wrażenie obcowania z lekturą ambitną. „Zmysłowe życie roślin” nie jest bezpośrednią odpowiedzią na zainteresowania ludzi – ale umiejętnie to zainteresowanie wywołują, wystarczy zresztą choćby odrobinę poznać proponowane przez autora zagadnienia, by dać się całkowicie pochłonąć lekturze. Rośliny – dalekie zwykle od statusu domowych pupili – odkrywają swój nietypowy świat. Tom – jak wszystkie w cyklu – warty jest uwagi.
poniedziałek, 14 kwietnia 2014
Kerstin Gier: Czerwień rubinu
Egmont, Warszawa 2014.
Podróże w czasie
„Czerwień rubinu” otwiera Trylogię czasu, serię fantasy dla nastolatek – i jak w wielu „pierwszych tomach”, tak i tutaj autorka musi uporać się z przedstawieniem bohaterów oraz… zasad nowego świata. Kerstin Gier dodaje do tego jeszcze spokojną narrację, która przekona do cyklu odbiorczynie. Te bowiem nie zostają od początku wrzucone w niegościnne progi, a stopniowo przeprowadzane od zwykłej (i kuszącej) codzienności młodej bohaterki do rzeczywistości podróżników w czasie. „Czerwieni rubinu” nie brakuje pomysłowości i umiejętnego podsycania ciekawości nastolatek – w końcu na horyzoncie pojawia się interesujący chłopak, niezwykle przystojny Gideon, zbyt pewny siebie i pełen poczucia wyższości w stosunku do Gwendolyn – ale niepozbawiony uroku i tak samo jak dziewczyna – skazany na wypełnienie niebezpiecznej misji.
Misji, która właściwie powinna się już zakończyć, bo dwanaście kamieni szlachetnych prawie trafiło na swoje miejsca. Tyle że ktoś ukradł chronograf i wybrał życie w odległej przeszłości, a zbieranie przedmiotów o magicznych właściwościach musi się zacząć na nowo. Gwendolyn utrzymywana jest w przekonaniu, że to jej nieznośną kuzynkę czeka los podróżniczki w czasie. Sama nie poświęca więc zjawisku zbyt wiele uwagi i nawet fakt, że widuje ducha, nikomu nie daje do myślenia. Dlatego pierwsza podróż w czasie będzie dla dziewczyny prawdziwym zaskoczeniem – i przyniesie szereg problemów. Skoro Gwendolyn będzie musiała poznać wszystko, co wiąże się z podróżami w czasie, trudami, niewygodami i celami misji, czytelniczki zyskają szansę, by razem z nią przejść kolejne etapy wtajemniczenia.
A że tłem dla fantastyki Gier tworzy zwyczajne środowisko nastolatek, błyskawicznie podbije serca czytelniczek. Gwendolyn może liczyć na swoją najlepszą przyjaciółkę (ta potrafi, kiedy trzeba, podjąć radykalne działania, jest więc prawdziwą opoką w odróżnieniu od zwykłych rozhisteryzowanych nastolatek), jej matka również wie, gdzie szukać pomocy. Ale z najtrudniejszymi sytuacjami bohaterka będzie musiała zmierzyć się sama, a obecność Gideona wcale w tym nie pomoże. Gier odnosi sukces między innymi za sprawą precyzyjnie tworzonych powieściowych realiów – zachowania postaci również są przekonujące. Sprawdziło się tutaj łagodne włączanie fantastyki w zwyczajność, kiedy już sama bohaterka zyskała uznanie i zaufanie odbiorczyń. „Czerwień rubinu” spokojnie może przekonać także nieprzekonanych do fantastyki.
Narrację prowadzi w książce sama Gwendolyn – to w pełni zrozumiałe, skoro Gier zamierza też zasugerować wyobcowanie nastolatki obdarzonej nietypowymi umiejętnościami. To również jeden ze sposobów na wkradanie się do łask odbiorczyń – bohaterka nie stroni od ironicznych komentarzy, a czasem zwierza się w duchu z własnych przeżyć, co oznacza, że może wytwarzać wrażenie silnej relacji z nastoletnimi czytelniczkami. Gier bardzo dokładnie odtwarza motywy działania postaci oraz jej reakcje na nieprzewidywalne wydarzenia – tym samym proponuje realistyczną opowieść zanurzoną w świecie wyobraźni. Łączy tu elementy powieści historycznej, literatury fantasy oraz typowej młodzieżowej obyczajówki, w takim zestawie ma spore szanse wskazać motywy, które spodobają się wielu czytelniczkom. „Czerwień rubinu” rządzi się własnymi prawami w konstruowaniu literackiej przestrzeni – a zasady gry są dobrze wyłożone. Cała powieść okazuje się zatem dość smakowitą lekturą dla spragnionych oryginalnych fabuł.
Podróże w czasie
„Czerwień rubinu” otwiera Trylogię czasu, serię fantasy dla nastolatek – i jak w wielu „pierwszych tomach”, tak i tutaj autorka musi uporać się z przedstawieniem bohaterów oraz… zasad nowego świata. Kerstin Gier dodaje do tego jeszcze spokojną narrację, która przekona do cyklu odbiorczynie. Te bowiem nie zostają od początku wrzucone w niegościnne progi, a stopniowo przeprowadzane od zwykłej (i kuszącej) codzienności młodej bohaterki do rzeczywistości podróżników w czasie. „Czerwieni rubinu” nie brakuje pomysłowości i umiejętnego podsycania ciekawości nastolatek – w końcu na horyzoncie pojawia się interesujący chłopak, niezwykle przystojny Gideon, zbyt pewny siebie i pełen poczucia wyższości w stosunku do Gwendolyn – ale niepozbawiony uroku i tak samo jak dziewczyna – skazany na wypełnienie niebezpiecznej misji.
Misji, która właściwie powinna się już zakończyć, bo dwanaście kamieni szlachetnych prawie trafiło na swoje miejsca. Tyle że ktoś ukradł chronograf i wybrał życie w odległej przeszłości, a zbieranie przedmiotów o magicznych właściwościach musi się zacząć na nowo. Gwendolyn utrzymywana jest w przekonaniu, że to jej nieznośną kuzynkę czeka los podróżniczki w czasie. Sama nie poświęca więc zjawisku zbyt wiele uwagi i nawet fakt, że widuje ducha, nikomu nie daje do myślenia. Dlatego pierwsza podróż w czasie będzie dla dziewczyny prawdziwym zaskoczeniem – i przyniesie szereg problemów. Skoro Gwendolyn będzie musiała poznać wszystko, co wiąże się z podróżami w czasie, trudami, niewygodami i celami misji, czytelniczki zyskają szansę, by razem z nią przejść kolejne etapy wtajemniczenia.
A że tłem dla fantastyki Gier tworzy zwyczajne środowisko nastolatek, błyskawicznie podbije serca czytelniczek. Gwendolyn może liczyć na swoją najlepszą przyjaciółkę (ta potrafi, kiedy trzeba, podjąć radykalne działania, jest więc prawdziwą opoką w odróżnieniu od zwykłych rozhisteryzowanych nastolatek), jej matka również wie, gdzie szukać pomocy. Ale z najtrudniejszymi sytuacjami bohaterka będzie musiała zmierzyć się sama, a obecność Gideona wcale w tym nie pomoże. Gier odnosi sukces między innymi za sprawą precyzyjnie tworzonych powieściowych realiów – zachowania postaci również są przekonujące. Sprawdziło się tutaj łagodne włączanie fantastyki w zwyczajność, kiedy już sama bohaterka zyskała uznanie i zaufanie odbiorczyń. „Czerwień rubinu” spokojnie może przekonać także nieprzekonanych do fantastyki.
Narrację prowadzi w książce sama Gwendolyn – to w pełni zrozumiałe, skoro Gier zamierza też zasugerować wyobcowanie nastolatki obdarzonej nietypowymi umiejętnościami. To również jeden ze sposobów na wkradanie się do łask odbiorczyń – bohaterka nie stroni od ironicznych komentarzy, a czasem zwierza się w duchu z własnych przeżyć, co oznacza, że może wytwarzać wrażenie silnej relacji z nastoletnimi czytelniczkami. Gier bardzo dokładnie odtwarza motywy działania postaci oraz jej reakcje na nieprzewidywalne wydarzenia – tym samym proponuje realistyczną opowieść zanurzoną w świecie wyobraźni. Łączy tu elementy powieści historycznej, literatury fantasy oraz typowej młodzieżowej obyczajówki, w takim zestawie ma spore szanse wskazać motywy, które spodobają się wielu czytelniczkom. „Czerwień rubinu” rządzi się własnymi prawami w konstruowaniu literackiej przestrzeni – a zasady gry są dobrze wyłożone. Cała powieść okazuje się zatem dość smakowitą lekturą dla spragnionych oryginalnych fabuł.
Zofia Stanecka: Basia i urodziny w muzeum
Egmont, Warszawa 2014.
Alternatywne kinderparty
Zofia Stanecka coraz bardziej się rozkręca, tworząc przygody małej Basi, idolki kilkulatków. Tom „Basia i urodziny w muzeum” pokazuje, jak daleko autorka odeszła już od pierwszych historyjek edukacyjnych o tendencyjnym z konieczności kształcie. Teraz już Stanecka nie musi przekazywać czytelnikom oczywistości, może zapuścić się w rejony mniej odkryte, a co za tym idzie – także ciekawe dla najmłodszych. „Basia i urodziny w muzeum” to historia, która jest doskonałym przykładem fabularnej odwagi w tomiku o charakterze edukacyjnym.
Basia i jej brat wybierają się na imprezę urodzinową koleżanki – impreza ta jednak odbywać się będzie nie w fastfoodzie czy klubie malucha, do czego wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić, a w prawdziwym muzeum, w Muzeum Narodowym w Warszawie – w miejscu, które z zabawą urodzinową grona kilkulatków kojarzy się najmniej ze wszystkich możliwych. Zamiast baloników, niezdrowych przekąsek i głośnej muzyki dzieci zostaną zaproszone do obcowania z kulturą i chłonięcia wiedzy. Owszem, brzmi odstraszająco i mało atrakcyjnie, przynajmniej z punktu widzenia kilkulatka. Ale rodzice Anielki zadbali o prawdziwe atrakcje dla maluchów. Dzieci w muzeum uczestniczą w specjalnych zajęciach dla rycerzy i księżniczek – przygotowują sobie nakrycia głowy wzorowane na średniowiecznych, a przy okazji słuchają ciekawostek opiekunki, która cierpliwie odpowiada na wszystkie pytania i szybko staje się prawdziwym autorytetem. Zwiedzanie muzeum nawet dla dzieci nie będzie trudne – zwłaszcza że kilkulatki mają szansę przetestowania kilku starych obyczajów w salach z eksponatami. Pomysłowo poprowadzone zajęcia nastawiają przychylnie do przybytku kojarzonego stereotypowo z nudą, powagą i brakiem możliwości zabawy.
Anielka to w serii o Basi bohaterka, której rodzice prezentują mało popularne poglądy na rozrywki czy sposób żywienia. Dzięki temu Zofia Stanecka może pokazać odbiorcom (oraz towarzyszącym im w lekturze rodzicom) alternatywne metody spędzania czasu z najmłodszymi. Organizacja edukacyjnych zabaw w muzeum może wydać się bardziej atrakcyjna niż kolejne hałaśliwe kinderparty – bez wątpienia po lekturze tomu „Basia i urodziny w muzeum” wielu małych odbiorców zechce takiej rozrywki spróbować. Stanecka nawet nie musi już zniechęcać do zwyczajnych i prostych, a niewiele wnoszących w rozwój dziecka imprez, powtarzalnych – bo modnych. Ona wykorzystuje kreatywne podejście do tematu, by zareklamować najmłodszemu pokoleniu coś nowego. A ponieważ Basia dobrze się przy tym bawi, maluchy bez trudu uwierzą w jakość nowej przygody. Rodzicom pozostanie natomiast odrzucenie wygodnych schematów.
Marianna Oklejak lubi ilustracje dziecięce w stylu: wykorzystuje różne techniki do wypełniania kolorem poszczególnych kształtów, stawia na proste postacie i wyraziste miny. Tym razem może się popisać w zakresie wymyślnych strojów, które rodzice uznają za śmieci a maluchy – za wspaniałą zabawę z użyciem wyobraźni. Pomysły Basi zyskują tu kształt, który być może rozbawi samych odbiorców. Cały tomik, przygotowany zresztą we współpracy z Muzeum Narodowym w Warszawie, zachęca do twórczego spędzania wolnego czasu i oddala stereotypowe, krzywdzące myślenie o przybytkach kultury przeznaczonych rzekomo wyłącznie dla zainteresowanych, nielicznych dorosłych.
Alternatywne kinderparty
Zofia Stanecka coraz bardziej się rozkręca, tworząc przygody małej Basi, idolki kilkulatków. Tom „Basia i urodziny w muzeum” pokazuje, jak daleko autorka odeszła już od pierwszych historyjek edukacyjnych o tendencyjnym z konieczności kształcie. Teraz już Stanecka nie musi przekazywać czytelnikom oczywistości, może zapuścić się w rejony mniej odkryte, a co za tym idzie – także ciekawe dla najmłodszych. „Basia i urodziny w muzeum” to historia, która jest doskonałym przykładem fabularnej odwagi w tomiku o charakterze edukacyjnym.
Basia i jej brat wybierają się na imprezę urodzinową koleżanki – impreza ta jednak odbywać się będzie nie w fastfoodzie czy klubie malucha, do czego wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić, a w prawdziwym muzeum, w Muzeum Narodowym w Warszawie – w miejscu, które z zabawą urodzinową grona kilkulatków kojarzy się najmniej ze wszystkich możliwych. Zamiast baloników, niezdrowych przekąsek i głośnej muzyki dzieci zostaną zaproszone do obcowania z kulturą i chłonięcia wiedzy. Owszem, brzmi odstraszająco i mało atrakcyjnie, przynajmniej z punktu widzenia kilkulatka. Ale rodzice Anielki zadbali o prawdziwe atrakcje dla maluchów. Dzieci w muzeum uczestniczą w specjalnych zajęciach dla rycerzy i księżniczek – przygotowują sobie nakrycia głowy wzorowane na średniowiecznych, a przy okazji słuchają ciekawostek opiekunki, która cierpliwie odpowiada na wszystkie pytania i szybko staje się prawdziwym autorytetem. Zwiedzanie muzeum nawet dla dzieci nie będzie trudne – zwłaszcza że kilkulatki mają szansę przetestowania kilku starych obyczajów w salach z eksponatami. Pomysłowo poprowadzone zajęcia nastawiają przychylnie do przybytku kojarzonego stereotypowo z nudą, powagą i brakiem możliwości zabawy.
Anielka to w serii o Basi bohaterka, której rodzice prezentują mało popularne poglądy na rozrywki czy sposób żywienia. Dzięki temu Zofia Stanecka może pokazać odbiorcom (oraz towarzyszącym im w lekturze rodzicom) alternatywne metody spędzania czasu z najmłodszymi. Organizacja edukacyjnych zabaw w muzeum może wydać się bardziej atrakcyjna niż kolejne hałaśliwe kinderparty – bez wątpienia po lekturze tomu „Basia i urodziny w muzeum” wielu małych odbiorców zechce takiej rozrywki spróbować. Stanecka nawet nie musi już zniechęcać do zwyczajnych i prostych, a niewiele wnoszących w rozwój dziecka imprez, powtarzalnych – bo modnych. Ona wykorzystuje kreatywne podejście do tematu, by zareklamować najmłodszemu pokoleniu coś nowego. A ponieważ Basia dobrze się przy tym bawi, maluchy bez trudu uwierzą w jakość nowej przygody. Rodzicom pozostanie natomiast odrzucenie wygodnych schematów.
Marianna Oklejak lubi ilustracje dziecięce w stylu: wykorzystuje różne techniki do wypełniania kolorem poszczególnych kształtów, stawia na proste postacie i wyraziste miny. Tym razem może się popisać w zakresie wymyślnych strojów, które rodzice uznają za śmieci a maluchy – za wspaniałą zabawę z użyciem wyobraźni. Pomysły Basi zyskują tu kształt, który być może rozbawi samych odbiorców. Cały tomik, przygotowany zresztą we współpracy z Muzeum Narodowym w Warszawie, zachęca do twórczego spędzania wolnego czasu i oddala stereotypowe, krzywdzące myślenie o przybytkach kultury przeznaczonych rzekomo wyłącznie dla zainteresowanych, nielicznych dorosłych.
niedziela, 13 kwietnia 2014
Eileen Goudge: Zastępcza żona
Świat Książki, Warszawa 2014.
Błędy
Temat raka w powieściach obyczajowych przewija się ostatnimi czasy tak często, że już spowszedniał i nie pochłania całej uwagi autorów ani czytelników. Nie zmienia to jednak faktu, że stanowi całkiem wygodny fabularny bodziec: pozawala twórcom na wszystko, w dodatku w stosunkowo krótkich czasowych ramach. Rak to impuls do zmian, szansa na porzucenie zachowawczego trybu życia i zrealizowanie swoich marzeń, zanim będzie za późno; lub też przeciwnie – możliwość spokojnego pożegnania się z bliskimi i załatwienia wszystkich spraw.
Ale Camille, właścicielka świetnie prosperującej agencji matrymonialnej nie ma już siły ani ochoty na kolejną walkę z chorobą. Zamierza doprowadzić do końca tylko jedną sprawę – chce znaleźć swoją następczynię, która pomoże mężowi i dzieciom pogodzić się ze stratą. Edward nie jest zachwycony taką perspektywą, ale zgadza się, by Camille nie musiała się denerwować. Zamierza zresztą udowodnić żonie, że jej pomysł pozbawiony jest sensu. Camille wie, że niedługo umrze, tymczasem wokół toczy się piękne życie: zwariowana siostra Holly zachodzi w nieplanowaną ciążę i wreszcie odnajduje prawdziwą miłość, zawsze odległy ojciec próbuje naprawić błędy z przeszłości, a Edward szuka informacji o leku na raka.
U Eileen Goudge nie ma miejsca na historie niedopowiedziane. Kiedy autorka wprowadza do akcji jakiegoś bohatera, co pewien czas będzie do niego powracać, żeby dobrze przyjrzeć się jego losom. W ten sposób zapewnia czytelniczkom zaangażowanie w przygody dalszoplanowych postaci – i zwiększony ładunek emocjonalny. Widać jednak, że w „Zastępczej żonie” sytuacje zazębiają się ze sobą, by z czasem dokładnie się wymieszać. Obserwuje się w tomie efekt motyla – decyzja jednej postaci w końcu znajdzie odzwierciedlenie w życiowym wstrząsie innej. W konstrukcji fabuły autorka nie wypada zbyt naturalnie – odbiorczynie zorientują się wkrótce, do czego potrzebne są jej poszczególne wątki – i gdzie znajdą finał. Oczywiście to rozwiązanie wprost wymarzone do ukazywania pełni doświadczeń bliskich czytelniczkom osób – ale nigdy nie może zostać odpowiednio uzasadnione w samym tekście.
Goudge koncentruje się na przeżyciach postaci – i to na bardzo silnych przeżyciach. Sporo miejsca poświęca miłości w różnych wydaniach, odbiorczynie będą świadkami narodzin rozmaitych związków, prześledzą małżeńską miłość i romanse oraz możliwość znalezienia szczęścia w podeszłym wieku. Ważna jest tu również miłość matczyna, czy, ogólniej, relacje między rodzicami i dziećmi. Autorka chce wszystko przeżywać intensywnie – i dlatego decyduje się na uproszczenie, w wyniku którego rozmaite zbiegi okoliczności pojawiają się wtedy, gdy są potrzebne w akcji. I to chyba największa słabość lektury.
Bo „Zastępcza żona” to czytadło sycące i rozbudowane – jedna z tych powieści, w których finał jest odwlekany dla samej przyjemności pobycia z bohaterami. Wpasowuje się stylem (i gronem odbiorczyń) w większość pozycji z serii Leniwa Niedziela, a nawet, jak w innych publikacjach z cyklu, oddala gotowe i pewne rozwiązania. Eileen Goudge igra z uczuciami postaci, chociaż nie traci nad nimi kontroli, czerpie przyjemność ze snucia swojej historii. Tu nawet bliskość śmierci i utraty wszystkiego, co ważne, nie przynosi przygnębienia w odbiorze – Goudge zapewnia czytelniczkom opowieść krzepiącą. Jest spokojną i cierpliwą narratorką, bo wie, że rządzi światem przedstawionym. Ma oryginalny pomysł na wydarzenia, które uruchomią całą lawinę i nakażą zweryfikować życiowe przekonania. „Zastępcza żona” sprawdza się jako powieść czytana dla wytchnienia, a przemyca też ostrzeżenie, że szczęście można łatwo zburzyć w imię źle pojętych powinności.
Błędy
Temat raka w powieściach obyczajowych przewija się ostatnimi czasy tak często, że już spowszedniał i nie pochłania całej uwagi autorów ani czytelników. Nie zmienia to jednak faktu, że stanowi całkiem wygodny fabularny bodziec: pozawala twórcom na wszystko, w dodatku w stosunkowo krótkich czasowych ramach. Rak to impuls do zmian, szansa na porzucenie zachowawczego trybu życia i zrealizowanie swoich marzeń, zanim będzie za późno; lub też przeciwnie – możliwość spokojnego pożegnania się z bliskimi i załatwienia wszystkich spraw.
Ale Camille, właścicielka świetnie prosperującej agencji matrymonialnej nie ma już siły ani ochoty na kolejną walkę z chorobą. Zamierza doprowadzić do końca tylko jedną sprawę – chce znaleźć swoją następczynię, która pomoże mężowi i dzieciom pogodzić się ze stratą. Edward nie jest zachwycony taką perspektywą, ale zgadza się, by Camille nie musiała się denerwować. Zamierza zresztą udowodnić żonie, że jej pomysł pozbawiony jest sensu. Camille wie, że niedługo umrze, tymczasem wokół toczy się piękne życie: zwariowana siostra Holly zachodzi w nieplanowaną ciążę i wreszcie odnajduje prawdziwą miłość, zawsze odległy ojciec próbuje naprawić błędy z przeszłości, a Edward szuka informacji o leku na raka.
U Eileen Goudge nie ma miejsca na historie niedopowiedziane. Kiedy autorka wprowadza do akcji jakiegoś bohatera, co pewien czas będzie do niego powracać, żeby dobrze przyjrzeć się jego losom. W ten sposób zapewnia czytelniczkom zaangażowanie w przygody dalszoplanowych postaci – i zwiększony ładunek emocjonalny. Widać jednak, że w „Zastępczej żonie” sytuacje zazębiają się ze sobą, by z czasem dokładnie się wymieszać. Obserwuje się w tomie efekt motyla – decyzja jednej postaci w końcu znajdzie odzwierciedlenie w życiowym wstrząsie innej. W konstrukcji fabuły autorka nie wypada zbyt naturalnie – odbiorczynie zorientują się wkrótce, do czego potrzebne są jej poszczególne wątki – i gdzie znajdą finał. Oczywiście to rozwiązanie wprost wymarzone do ukazywania pełni doświadczeń bliskich czytelniczkom osób – ale nigdy nie może zostać odpowiednio uzasadnione w samym tekście.
Goudge koncentruje się na przeżyciach postaci – i to na bardzo silnych przeżyciach. Sporo miejsca poświęca miłości w różnych wydaniach, odbiorczynie będą świadkami narodzin rozmaitych związków, prześledzą małżeńską miłość i romanse oraz możliwość znalezienia szczęścia w podeszłym wieku. Ważna jest tu również miłość matczyna, czy, ogólniej, relacje między rodzicami i dziećmi. Autorka chce wszystko przeżywać intensywnie – i dlatego decyduje się na uproszczenie, w wyniku którego rozmaite zbiegi okoliczności pojawiają się wtedy, gdy są potrzebne w akcji. I to chyba największa słabość lektury.
Bo „Zastępcza żona” to czytadło sycące i rozbudowane – jedna z tych powieści, w których finał jest odwlekany dla samej przyjemności pobycia z bohaterami. Wpasowuje się stylem (i gronem odbiorczyń) w większość pozycji z serii Leniwa Niedziela, a nawet, jak w innych publikacjach z cyklu, oddala gotowe i pewne rozwiązania. Eileen Goudge igra z uczuciami postaci, chociaż nie traci nad nimi kontroli, czerpie przyjemność ze snucia swojej historii. Tu nawet bliskość śmierci i utraty wszystkiego, co ważne, nie przynosi przygnębienia w odbiorze – Goudge zapewnia czytelniczkom opowieść krzepiącą. Jest spokojną i cierpliwą narratorką, bo wie, że rządzi światem przedstawionym. Ma oryginalny pomysł na wydarzenia, które uruchomią całą lawinę i nakażą zweryfikować życiowe przekonania. „Zastępcza żona” sprawdza się jako powieść czytana dla wytchnienia, a przemyca też ostrzeżenie, że szczęście można łatwo zburzyć w imię źle pojętych powinności.
U studni
Muzyczna wizytówka
Jak jest z utworami na tej płycie? Trochę kałużowo, trochę przesiadkowo, cyrklowo i linijkowo, a czasami i listownie. A do tego bardzo, bardzo nastrojowo, refleksyjnie i pięknie. Tak po prostu. Debiutancki krążek grupy U Studni nie może zyskać medialnego rozgłosu – to płyta, która nie zaistnieje w świadomości masowego odbiorcy, nie narobi zamieszania na rynku fonograficznym i nie zdobędzie szturmem popularnych (wyłączając tematyczne) radiowych list przebojów. Zresztą nie takie jest jej zadanie. „U studni” to zestaw utworów niemodnych i paradoksalnie przez to właśnie ponadczasowych. Muzycy doskonale znani z poprzedniego, legendarnego i „kultowego” zespołu łączą tu nurty krainy łagodności z delikatnym, poetyckim żartem, refleksję i wyciszenie z harmonią i zgodą na świat, optymizm i nadzieję z dodającą sił miłością. Zabierają słuchaczy na muzyczną wędrówkę nie tylko po górskich szlakach (choć i tego motywu nie zabraknie).
Tekstowo w „U studni” spotykają się liryki Adama Ziemianina, celne emocjonalne spostrzeżenia i wyznania Dariusza Czarnego, a także krajobrazowe „Zaproszenie na wędrówkę” Ryszarda Żarowskiego (które jednocześnie wyróżnia się spośród propozycji na płycie – i bardzo się w nie wpisuje). Warto wsłuchać się i wczytać w treść kolejnych piosenek, by odkryć liczne zabawy frazami, językową elegancję i umiejętność eksponowania drobiazgów składających się na codzienne szczęście. Poetyckie poszukiwania autorstwa Ziemianina przeplatane naprawdę dobrymi tekstami Czarnego ładnie zmieniają rytm całej płyty i muszą trafiać do odbiorców. Opowiada się tu o sprawach pozornie nieistotnych, prywatnych (a dostępnych prawie każdemu), o rzeczach nieważnych w kontekście codziennych medialnych doniesień. Szczęście, miłość, radość, spokój czy nostalgię można opowiedzieć na bardzo wiele sposobów – i to bez odwoływania się do konwencjonalnych obrazków czy szlagwortów działających przez powtarzanie. U Studni przypomina o tym, co zasługuje na uwagę, a nie ma szans przebić się przez zdobycze popkultury. Tu nawet śpiewanie o rzeczach błahych jest zapowiedzią głębszych i ciekawych dla odbiorców przemyśleń. Stopniowo kolejne piosenki z płyty odkrywają swoje przesłania, bez nachalnych morałów i prawienia oczywistości. To płyta do odczuwania. Scenki z wyciszonego życia wzięte prezentowane są subtelnie i z klasą, a na krążku nie ma tekstów słabych – czy to od strony przekazu, czy – ze względu na poszukiwania formalne. Najlepsze jest to, że U Studni wcale nie narzuca głoszonych prawd odbiorcom: prezentuje jedynie spojrzenie na człowieka przefiltrowane przez wrażliwość i pogodę ducha. Nawet o przemijaniu można mówić krzepiąco.
Muzycznie „U studni” to przede wszystkim przepiękne brzmienia gitar i skrzypiec. Wokale Czarnego i Żarowskiego oraz Aleksandry Kiełb-Szawuły w zasadzie uzależniają od płyty. Na tym krążku każdy dźwięk jest dopracowany i dokładnie przemyślany – ale w przypadku U Studni to akurat nie dziwi, w końcu na koncertach członkowie zespołu także nie pozwalają sobie na aranżacyjno-akompaniatorskie niedociągnięcia. Pojawiają się tu nawiązania do różnych muzycznych gatunków. Nie funkcjonują one jako próby znalezienia własnego stylu, bo ten styl U Studni ma – to po prostu świetnie dobierane do opowieści i nastrojów muzyczne ilustracje składające się na ogólny portret zespołu. Dzięki temu płyta nie jest monotonna czy nudna, słucha się jej z przyjemnością bardzo długo. Muzykę do szesnastu piosenek napisał Dariusz Czarny – wykazując się znakomitym wyczuleniem na treści tekstów oraz na uczuciowe przesłania. Udało mu się połączyć wpadające w ucho ale nie tandetne czy płaskie melodie z sensem i nastrojem poszczególnych opowieści. To sprawia, że każda piosenka z płyty jest miniaturową całością, dopracowaną i cenną w oderwaniu od kontekstu. To również – może i niestety – przyczynia się do niemożliwości wskazania jednego lub dwóch „przebojów”, które wypromowałyby krążek/ Tu każda piosenka zasługuje na uznanie i każda może stać się tą „ulubioną” dla słuchaczy. „Zaproszenie na wędrówkę” również wpisuje się w te uwagi – Żarowski proponuje piosenkę nieco trudną, a przez to szalenie intrygującą – zapamiętuje się niemal sama i nie daje od siebie odpocząć.
Na płycie brakuje jednego: przedłużenia koncertowego spotkania z grupą. U Studni nie bazuje na charyzmie jednego muzyka, jako zespół nawiązuje błyskawiczny kontakt z publicznością – i tylko tego nie udało się w studyjnych nagraniach zawrzeć. „U studni” jest wizytówką muzyczną grupy, sugeruje, do jakich korzeni odwołują się muzycy – ale nie daje pojęcia o przeżyciach koncertowych. A jednak fanów i tak nie trzeba będzie do U Studni przekonywać. „U studni” to propozycja dla wszystkich, którzy kochają niebanalną piosenkę poetycką, gitarowo-skrzypcowe dopracowane w każdym detalu brzmienia, mądre przesłania i krzepiące treści. Oraz dla tych, którzy chcieliby sprawdzić, co Dariusz Czarny, Wojciech Czemplik, Ryszard Żarowski, Andrzej Stagraczyński i Aleksandra Kiełb-Szawuła mają do zaoferowania odbiorcom.
Jak jest z utworami na tej płycie? Trochę kałużowo, trochę przesiadkowo, cyrklowo i linijkowo, a czasami i listownie. A do tego bardzo, bardzo nastrojowo, refleksyjnie i pięknie. Tak po prostu. Debiutancki krążek grupy U Studni nie może zyskać medialnego rozgłosu – to płyta, która nie zaistnieje w świadomości masowego odbiorcy, nie narobi zamieszania na rynku fonograficznym i nie zdobędzie szturmem popularnych (wyłączając tematyczne) radiowych list przebojów. Zresztą nie takie jest jej zadanie. „U studni” to zestaw utworów niemodnych i paradoksalnie przez to właśnie ponadczasowych. Muzycy doskonale znani z poprzedniego, legendarnego i „kultowego” zespołu łączą tu nurty krainy łagodności z delikatnym, poetyckim żartem, refleksję i wyciszenie z harmonią i zgodą na świat, optymizm i nadzieję z dodającą sił miłością. Zabierają słuchaczy na muzyczną wędrówkę nie tylko po górskich szlakach (choć i tego motywu nie zabraknie).
Tekstowo w „U studni” spotykają się liryki Adama Ziemianina, celne emocjonalne spostrzeżenia i wyznania Dariusza Czarnego, a także krajobrazowe „Zaproszenie na wędrówkę” Ryszarda Żarowskiego (które jednocześnie wyróżnia się spośród propozycji na płycie – i bardzo się w nie wpisuje). Warto wsłuchać się i wczytać w treść kolejnych piosenek, by odkryć liczne zabawy frazami, językową elegancję i umiejętność eksponowania drobiazgów składających się na codzienne szczęście. Poetyckie poszukiwania autorstwa Ziemianina przeplatane naprawdę dobrymi tekstami Czarnego ładnie zmieniają rytm całej płyty i muszą trafiać do odbiorców. Opowiada się tu o sprawach pozornie nieistotnych, prywatnych (a dostępnych prawie każdemu), o rzeczach nieważnych w kontekście codziennych medialnych doniesień. Szczęście, miłość, radość, spokój czy nostalgię można opowiedzieć na bardzo wiele sposobów – i to bez odwoływania się do konwencjonalnych obrazków czy szlagwortów działających przez powtarzanie. U Studni przypomina o tym, co zasługuje na uwagę, a nie ma szans przebić się przez zdobycze popkultury. Tu nawet śpiewanie o rzeczach błahych jest zapowiedzią głębszych i ciekawych dla odbiorców przemyśleń. Stopniowo kolejne piosenki z płyty odkrywają swoje przesłania, bez nachalnych morałów i prawienia oczywistości. To płyta do odczuwania. Scenki z wyciszonego życia wzięte prezentowane są subtelnie i z klasą, a na krążku nie ma tekstów słabych – czy to od strony przekazu, czy – ze względu na poszukiwania formalne. Najlepsze jest to, że U Studni wcale nie narzuca głoszonych prawd odbiorcom: prezentuje jedynie spojrzenie na człowieka przefiltrowane przez wrażliwość i pogodę ducha. Nawet o przemijaniu można mówić krzepiąco.
Muzycznie „U studni” to przede wszystkim przepiękne brzmienia gitar i skrzypiec. Wokale Czarnego i Żarowskiego oraz Aleksandry Kiełb-Szawuły w zasadzie uzależniają od płyty. Na tym krążku każdy dźwięk jest dopracowany i dokładnie przemyślany – ale w przypadku U Studni to akurat nie dziwi, w końcu na koncertach członkowie zespołu także nie pozwalają sobie na aranżacyjno-akompaniatorskie niedociągnięcia. Pojawiają się tu nawiązania do różnych muzycznych gatunków. Nie funkcjonują one jako próby znalezienia własnego stylu, bo ten styl U Studni ma – to po prostu świetnie dobierane do opowieści i nastrojów muzyczne ilustracje składające się na ogólny portret zespołu. Dzięki temu płyta nie jest monotonna czy nudna, słucha się jej z przyjemnością bardzo długo. Muzykę do szesnastu piosenek napisał Dariusz Czarny – wykazując się znakomitym wyczuleniem na treści tekstów oraz na uczuciowe przesłania. Udało mu się połączyć wpadające w ucho ale nie tandetne czy płaskie melodie z sensem i nastrojem poszczególnych opowieści. To sprawia, że każda piosenka z płyty jest miniaturową całością, dopracowaną i cenną w oderwaniu od kontekstu. To również – może i niestety – przyczynia się do niemożliwości wskazania jednego lub dwóch „przebojów”, które wypromowałyby krążek/ Tu każda piosenka zasługuje na uznanie i każda może stać się tą „ulubioną” dla słuchaczy. „Zaproszenie na wędrówkę” również wpisuje się w te uwagi – Żarowski proponuje piosenkę nieco trudną, a przez to szalenie intrygującą – zapamiętuje się niemal sama i nie daje od siebie odpocząć.
Na płycie brakuje jednego: przedłużenia koncertowego spotkania z grupą. U Studni nie bazuje na charyzmie jednego muzyka, jako zespół nawiązuje błyskawiczny kontakt z publicznością – i tylko tego nie udało się w studyjnych nagraniach zawrzeć. „U studni” jest wizytówką muzyczną grupy, sugeruje, do jakich korzeni odwołują się muzycy – ale nie daje pojęcia o przeżyciach koncertowych. A jednak fanów i tak nie trzeba będzie do U Studni przekonywać. „U studni” to propozycja dla wszystkich, którzy kochają niebanalną piosenkę poetycką, gitarowo-skrzypcowe dopracowane w każdym detalu brzmienia, mądre przesłania i krzepiące treści. Oraz dla tych, którzy chcieliby sprawdzić, co Dariusz Czarny, Wojciech Czemplik, Ryszard Żarowski, Andrzej Stagraczyński i Aleksandra Kiełb-Szawuła mają do zaoferowania odbiorcom.
Subskrybuj:
Posty (Atom)