Egmont, Warszawa 2016.
Złamane serce
Historia z filmu Disneya jest cukierkowo uproszczona i przeniesiona do nowego medium. „Moje nowe życie” to książka w sam raz dla młodszych nastolatek, uwielbiających seriale z romantycznymi wątkami, a i gadżet dla fanów telewizji. Przedstawia kulisy snu o sławie. Oto Violetta, młoda gwiazda pop, która robi błyskawiczną i oszałamiającą karierę, po ciężkiej pracy wraca do domu do Buenos Aires. Witana przez rozentuzjazmowany tłum nie wie jeszcze, że za moment artykuł z brukowca złamie jej serce. Leon tez jest piosenkarzem z pierwszych stron gazet i Violetta wie, że chciałaby z nim spędzić resztę życia – nawet jeśli trudno im znaleźć czas na spotkania czy choćby rozmowy. Ale w kolorowym magazynie pojawiają się plotki na temat nowej miłości Leona i bogaty materiał zdjęciowy. Violetta musi nabrać dystansu do nieoczekiwanej sytuacji i odpocząć od wszędobylskich mediów. Ratunek przychodzi z Włoch: Izabella, kiedyś przyjaciółka matki Violetty, zaprasza dziewczynę do swojej willi dla artystów. Tu bohaterka może zrelaksować się i poświęcić tworzeniu w otoczeniu życzliwych ludzi (i innych rozmiłowanych w sztuce). Może tu znaleźć przyjaciół gotowych realizować najśmielsze artystyczne wizje, nie boi się posądzeń o kicz czy melodramat. A co najważniejsze – nie ma też czasu na jałową tęsknotę za Leonem czy szukanie kolejnych rozdzierających serce prasowych doniesień. Omija ją celebrycka wrzawa i negatywne skutki popularności. Jest jeszcze coś – Izabella może przekazać Violetcie cenne informacje o jej zmarłej matce. Dziewczyna ma nawet szansę dowiedzieć się czegoś o sobie i swojej rodzinie, jeśli tylko będzie na to gotowa. Przy okazji Violetta zachowuje się jak prawdziwa mentorka, gdy pomaga przyjacielowi odkryć jego talent i pchnąć go na właściwą drogę do kariery. Nawet osoby będące u szczytu sławy mają prawo do prywatności i odpoczynku na uboczu. Violetta darowany jej czas naprawdę dobrze wykorzystuje.
Ta książka, choć przeznaczona dla młodszych nastolatek, napisana jest bardzo prosto. Narrację prowadzi sama bohaterka, niespecjalnie rozmiłowana w opisach czy głębszych analizach. Szybko dochodzi do konkretów, szkoda jej czasu na szczegóły. To tom przygotowany dla odbiorczyń, które chętniej sięgają po serial niż książkę – dodatek do filmowej historii, a nie jej zamiennik. Życie Violetty składa się w związku z tym z samych silnych wzruszeń, normalność jest w tym wypadku przereklamowana. Bohaterka znajduje się na karuzeli emocji i nigdy nie tonuje swoich przeżyć. Jest impulsywna, chociaż uczy się panowania nad sobą, łatwo popada w skrajności. To element niezbędny w kreowaniu filmowej postaci, w książce widać zatem przerysowania. Ale – jak to częste w produkcjach Disneya dla nastolatek – sporo tu obrazków kiczowatych: obraz „księcia” na białym koniu na plaży, fortepian wywożony przez grupę zapaleńców na łono natury, by tam szukać natchnienia, spotkanie przy świetle księżyca czy oczywisty happy end – to wszystko chwyty, które tylko w filmowym scenariuszu dla młodej publiczności mają rację bytu, poza targetem nie spotkają się ze zrozumieniem i uznaniem.
Jednak żeby uratować „prawdopodobieństwo” w tomiku pojawiają się w ramach ilustracji, ozdobników oraz dopowiedzeń kadry z filmu. To przeważnie efektowne ujęcia, o których mowa i w tekście, ziszczone senne wizje i romantyczne spotkania, robiące wrażenie koncertowe kreacje czy aura intymności podczas wieczornych wycieczek. Nie zabraknie nawet tłumu fanów witających gwiazdę. Narracja nie wychodzi poza film – ale zdjęcia pomagają w budowaniu nastroju. O ile sama relacja ma charakter dziennikowych zwierzeń bohaterki, o tyle już na zdjęciach Violettę przedstawia ktoś z zewnątrz, ktoś, kto wprawdzie nie ma dostępu do jej najskrytszych myśli i uczuć, ale widzi całkiem sporo i może o tym informować odbiorców. „Moje nowe życie” to książka, która furory na rynku wydawniczym samodzielnie na pewno by nie zrobiła – ale działa w zestawieniu z obrazem filmowym i to już dla dzisiejszych młodszych nastolatek całkiem poważny akcent oraz zachęta do poznania prostej sercowej historii.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
niedziela, 31 lipca 2016
Jory John, Mac Barnett: Coraz koszmarniejsza dwójka
Egmont, Warszawa 2016.
Naddyrektor
Koszmarna Dwójka, czyli Miles i Niles, staje się jeszcze bardziej koszmarna. Garderoba w pokoju Nilesa zamieniona została w laboratorium dowcipu. Na pomalowanych na czarno ścianach można kredą wypisywać pomysły na kawały. Tych przyjaciołom nie brakuje. W miejscu, którego jedyną atrakcją są zielone wzgórza oraz niezliczone krowy, szkolni dowcipnisie mają sporo pracy. Czerpią radość z udanych kawałów i mają nawet specjalny kodeks kawalarza – zestaw moralnych zasad i praw. Chociaż chłopcy bez wątpienia ubarwiają szkolnej społeczności egzystencję, ćwiczą refleks i kreatywność, stają się wrogami dla dyrektora Barkina. Nie dają się przyłapać: rozróżniają już nawet kawały dla śmiechu od kawałów przynoszących satysfakcję wyłącznie wtajemniczonym. Zresztą Miles i Niles nawet sobie nawzajem robią kawały podczas robienia kawałów dyrektorowi Barkinowi. Dyrektor Barkin jest świetny jako ofiara żartów, w pełni zasługuje na liczne złośliwości i pułapki. Miles i Niles wciąż dają mu kolejne nauczki. To jednak nie podoba się Barkinowi seniorowi, ojcu dyrektora i byłemu dyrektorowi (bo Barkinowie dyrektorami są od pokoleń). Ojciec dyrektora Barkina sam chce przerwać łańcuch dowcipów. Zwalnia syna i zostaje – ponownie – dyrektorem szkoły. Chlubi się liczbą dni bez dowcipu. To oczywiście wielkie wyzwanie dla Milesa i Nilesa. Ale chłopcy sami nie dadzą rady, będą potrzebowali wsparcia kogoś, kto słabości Barkina seniora zna doskonale.
„Coraz koszmarniejsza dwójka” to długo wyczekiwany drugi tom serii o szkolnych dowcipnisiach. Autorzy tym razem postawili na jeden cel – pokonanie groźnego Barkina seniora, wroga nie tylko dowcipnych uczniów, ale i samego dyrektora. Dlatego też niespodzianka, jaką szykują Miles i Niles, odbije się szerokim echem wśród dzieciaków i utrwali pozycję kawalarzy w towarzystwie. Co ważne, bohaterowie coraz rzadziej posługują się żartami obliczonymi na prosty rechot. Owszem, wykorzystują ser śmierdzący jak niemyte stopy, zapewniając silne przeżycia upatrzonym ofiarom, ale z reguły wybierają już bardziej wyrafinowane rodzaje dowcipu. Autorzy, Jory John i Mac Barnett odwołują się do tradycji – w końcu szkolni żartownisie to zjawisko nieobce ani dzisiejszym młodym odbiorcom, ani poprzednim pokoleniom.
A skoro w „Coraz koszmarniejszej dwójce” chodzi o przechytrzenie wroga żartów, poprzeczka zostaje podniesiona naprawdę wysoko. Miles i Niles wciąż walczą o pozycję w szkole, jednak tytuł kawalarzy jest im potrzebny z kilku powodów. Chłopcy traktują utrudnienia jako wyzwania, zmuszają się przez to do większego wysiłku i rozwiązywania problemów, których w innym wypadku by nie mieli. Autorzy już dawno zrezygnowali z pouczeń (pozostawili tylko to, że nie warto być nadętym bufonem stroniącym od śmiechu), z rozrywki czynią nie tylko temat, ale i cel książki (i serii). Jest w tym ryzyko wiążące się z byciem śmiesznym na siłę, ale dla Johna i Barnetta ważniejsze niż skutki żartów są drobne dowcipy po drodze, jakby obok fabuły.
Kevin Cornell zilustrował tę książkę – oczywiście zgodnie z dowcipami rysunkowymi (ilustracje przejmują nawet część wyjaśnień, tak jest w przypadku nowych zajęć dyrektora Barkina). Grafiki przyspieszają akcję i sugerują komiksowość przygód, korespondują z tekstem – widać, że cykl jest wzorowany na powieściach komiksowych z olbrzymią dawką rysunków. To rozwiązanie sprawdzi się bez zarzutu w cyklu dla młodych odbiorców – a czasami rysunki dodadzą jeszcze komizmu samej opowieści. „Coraz koszmarniejsza dwójka” to ponowne spotkanie z ludźmi, dla których żartowanie jest jak sport.
Naddyrektor
Koszmarna Dwójka, czyli Miles i Niles, staje się jeszcze bardziej koszmarna. Garderoba w pokoju Nilesa zamieniona została w laboratorium dowcipu. Na pomalowanych na czarno ścianach można kredą wypisywać pomysły na kawały. Tych przyjaciołom nie brakuje. W miejscu, którego jedyną atrakcją są zielone wzgórza oraz niezliczone krowy, szkolni dowcipnisie mają sporo pracy. Czerpią radość z udanych kawałów i mają nawet specjalny kodeks kawalarza – zestaw moralnych zasad i praw. Chociaż chłopcy bez wątpienia ubarwiają szkolnej społeczności egzystencję, ćwiczą refleks i kreatywność, stają się wrogami dla dyrektora Barkina. Nie dają się przyłapać: rozróżniają już nawet kawały dla śmiechu od kawałów przynoszących satysfakcję wyłącznie wtajemniczonym. Zresztą Miles i Niles nawet sobie nawzajem robią kawały podczas robienia kawałów dyrektorowi Barkinowi. Dyrektor Barkin jest świetny jako ofiara żartów, w pełni zasługuje na liczne złośliwości i pułapki. Miles i Niles wciąż dają mu kolejne nauczki. To jednak nie podoba się Barkinowi seniorowi, ojcu dyrektora i byłemu dyrektorowi (bo Barkinowie dyrektorami są od pokoleń). Ojciec dyrektora Barkina sam chce przerwać łańcuch dowcipów. Zwalnia syna i zostaje – ponownie – dyrektorem szkoły. Chlubi się liczbą dni bez dowcipu. To oczywiście wielkie wyzwanie dla Milesa i Nilesa. Ale chłopcy sami nie dadzą rady, będą potrzebowali wsparcia kogoś, kto słabości Barkina seniora zna doskonale.
„Coraz koszmarniejsza dwójka” to długo wyczekiwany drugi tom serii o szkolnych dowcipnisiach. Autorzy tym razem postawili na jeden cel – pokonanie groźnego Barkina seniora, wroga nie tylko dowcipnych uczniów, ale i samego dyrektora. Dlatego też niespodzianka, jaką szykują Miles i Niles, odbije się szerokim echem wśród dzieciaków i utrwali pozycję kawalarzy w towarzystwie. Co ważne, bohaterowie coraz rzadziej posługują się żartami obliczonymi na prosty rechot. Owszem, wykorzystują ser śmierdzący jak niemyte stopy, zapewniając silne przeżycia upatrzonym ofiarom, ale z reguły wybierają już bardziej wyrafinowane rodzaje dowcipu. Autorzy, Jory John i Mac Barnett odwołują się do tradycji – w końcu szkolni żartownisie to zjawisko nieobce ani dzisiejszym młodym odbiorcom, ani poprzednim pokoleniom.
A skoro w „Coraz koszmarniejszej dwójce” chodzi o przechytrzenie wroga żartów, poprzeczka zostaje podniesiona naprawdę wysoko. Miles i Niles wciąż walczą o pozycję w szkole, jednak tytuł kawalarzy jest im potrzebny z kilku powodów. Chłopcy traktują utrudnienia jako wyzwania, zmuszają się przez to do większego wysiłku i rozwiązywania problemów, których w innym wypadku by nie mieli. Autorzy już dawno zrezygnowali z pouczeń (pozostawili tylko to, że nie warto być nadętym bufonem stroniącym od śmiechu), z rozrywki czynią nie tylko temat, ale i cel książki (i serii). Jest w tym ryzyko wiążące się z byciem śmiesznym na siłę, ale dla Johna i Barnetta ważniejsze niż skutki żartów są drobne dowcipy po drodze, jakby obok fabuły.
Kevin Cornell zilustrował tę książkę – oczywiście zgodnie z dowcipami rysunkowymi (ilustracje przejmują nawet część wyjaśnień, tak jest w przypadku nowych zajęć dyrektora Barkina). Grafiki przyspieszają akcję i sugerują komiksowość przygód, korespondują z tekstem – widać, że cykl jest wzorowany na powieściach komiksowych z olbrzymią dawką rysunków. To rozwiązanie sprawdzi się bez zarzutu w cyklu dla młodych odbiorców – a czasami rysunki dodadzą jeszcze komizmu samej opowieści. „Coraz koszmarniejsza dwójka” to ponowne spotkanie z ludźmi, dla których żartowanie jest jak sport.
sobota, 30 lipca 2016
Paweł Wilkowicz: Nienasycony. Robert Lewandowski
Agora, Warszawa 2016.
Z boiska
Bardzo wyważona jest ta historia, jakby Paweł Wilkowicz z góry założył, że tylko piłkarskie emocje mogą poruszyć jego czytelników. Z drugiej strony – kwestii prywatnych nie pomija, tyle tylko, że nie obudowuje ich narracją przenoszącą silniejsze przeżycia. Ot, po prostu relacjonuje codzienność, o której i tak wszyscy wiedzą. W końcu Robert Lewandowski budzi zainteresowanie mediów sportowych oraz lifestyle’owych. Tak prezentuje się „Nienasycony”, autoryzowana biografia sportowa.
Paweł Wilkowicz nie zamierza podpierać się kalendarium życia Lewandowskiego, a przynajmniej – nie analizować po kolei życiowych wyborów swojego bohatera. Zachowuje chronologię wydarzeń, ale bardziej pasuje mu luźne operowanie faktami i opiniami innych. Piłkarza przedstawia w sposób reportażowy, bez próby budowania pełnego wizerunku. Skoro i tak wszyscy wiedzą, kim jest Robert Lewandowski, można skupić się na wybranych tematach, bez przesadnego zagłębiania się w typowe dla zwykłych biografii punkty. O domu rodzinnym sportowca pisze autor dość skąpo, chociaż czasem podpiera się opiniami matki bohatera, o małżeństwie – przez pryzmat pomysłów Anny. Nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku, nie zamierza szukać skandali. Podpiera się komentarzami życzliwych Robertowi Lewandowskiemu osób – przyjaciela Tomka Zawiślaka czy menadżera Cezarego Kucharskiego. Od czasu do czasu sięga po jednostkowe wypowiedzi innych sportowców czy trenerów. Na Lewandowskiego patrzy z dystansu, wyraźnie unika pozycji fana, chyba że akurat wybiera opisywanie momentów, które z meczu przeszły do sportowej historii. To jedyne wątki, w których Wilkowicz pozwala sobie na radość czy satysfakcję.
Na pierwszym planie jest tu Robert Lewandowski jako piłkarz. Dalej plasują się kwestie diety, trybu życia, domu-twierdzy, charakteru, radzenia sobie ze stresem i popularnością, czy… życiowych lekcji. Wilkowicz wiele miejsca poświęca na ukazanie drogi do wielkiej kariery. Prezentuje relacje z trenerami i przyswajane od nich wskazówki, poszukiwania klubów i późniejsze transfery, sytuacje na boisku i w szatni. Przedstawia Lewego jako kapitana drużyny – zaprowadzane przez niego porządki czy sytuacje na boisku. Dba o to, by książka była zrozumiała nie tylko dla zagorzałych fanów piłki nożnej, chociaż bez wątpienia sprawdzi się jako dodatek kibica. W tomie „Nienasycony” jest wiele sytuacji, które wstrząsnęły piłkarskim światem, zapadły w pamięć kibicom lub po prostu złożyły się na legendę Lewandowskiego – ale Paweł Wilkowicz nie podchodzi do nich z entuzjazmem komentatora sportowego. Uczy się profesjonalizmu w wyważonych wiadomościach, nie infantylizuje wizerunku piłkarza. Ten chłodny styl ociepla wypowiedziami znajomych Lewego – ale to i tak niewielki procent stonowanej charakterystyki. Spory jest kontrast między postawą fanów a językiem tej książki. „Nienasycony” to odejście od typowych sportowych biografii, rezygnacja z przynajmniej części emocji.
Tom jest bogato ilustrowany zdjęciami z meczy rozgrywanych w różnych klubach – oraz z archiwum piłkarza. To również miły prezent dla fanów, przypominający rubryki sportowe w prasie. Wilkowicz unika w tej opowieści kultu Roberta Lewandowskiego, chce ukazywać piłkarza jako człowieka zwyczajnego, pracowitego i nastawionego na sukcesy, ale nie za wszelką cenę. Nie zamierza przy tym prawić morałów czytelnikom. Ładnie wydana jest ta książka, a jakość w tym zakresie dorównuje poziomem zawartości. Wilkowicz udowadnia, że w biografiach sportowych można unikać schematów.
Z boiska
Bardzo wyważona jest ta historia, jakby Paweł Wilkowicz z góry założył, że tylko piłkarskie emocje mogą poruszyć jego czytelników. Z drugiej strony – kwestii prywatnych nie pomija, tyle tylko, że nie obudowuje ich narracją przenoszącą silniejsze przeżycia. Ot, po prostu relacjonuje codzienność, o której i tak wszyscy wiedzą. W końcu Robert Lewandowski budzi zainteresowanie mediów sportowych oraz lifestyle’owych. Tak prezentuje się „Nienasycony”, autoryzowana biografia sportowa.
Paweł Wilkowicz nie zamierza podpierać się kalendarium życia Lewandowskiego, a przynajmniej – nie analizować po kolei życiowych wyborów swojego bohatera. Zachowuje chronologię wydarzeń, ale bardziej pasuje mu luźne operowanie faktami i opiniami innych. Piłkarza przedstawia w sposób reportażowy, bez próby budowania pełnego wizerunku. Skoro i tak wszyscy wiedzą, kim jest Robert Lewandowski, można skupić się na wybranych tematach, bez przesadnego zagłębiania się w typowe dla zwykłych biografii punkty. O domu rodzinnym sportowca pisze autor dość skąpo, chociaż czasem podpiera się opiniami matki bohatera, o małżeństwie – przez pryzmat pomysłów Anny. Nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku, nie zamierza szukać skandali. Podpiera się komentarzami życzliwych Robertowi Lewandowskiemu osób – przyjaciela Tomka Zawiślaka czy menadżera Cezarego Kucharskiego. Od czasu do czasu sięga po jednostkowe wypowiedzi innych sportowców czy trenerów. Na Lewandowskiego patrzy z dystansu, wyraźnie unika pozycji fana, chyba że akurat wybiera opisywanie momentów, które z meczu przeszły do sportowej historii. To jedyne wątki, w których Wilkowicz pozwala sobie na radość czy satysfakcję.
Na pierwszym planie jest tu Robert Lewandowski jako piłkarz. Dalej plasują się kwestie diety, trybu życia, domu-twierdzy, charakteru, radzenia sobie ze stresem i popularnością, czy… życiowych lekcji. Wilkowicz wiele miejsca poświęca na ukazanie drogi do wielkiej kariery. Prezentuje relacje z trenerami i przyswajane od nich wskazówki, poszukiwania klubów i późniejsze transfery, sytuacje na boisku i w szatni. Przedstawia Lewego jako kapitana drużyny – zaprowadzane przez niego porządki czy sytuacje na boisku. Dba o to, by książka była zrozumiała nie tylko dla zagorzałych fanów piłki nożnej, chociaż bez wątpienia sprawdzi się jako dodatek kibica. W tomie „Nienasycony” jest wiele sytuacji, które wstrząsnęły piłkarskim światem, zapadły w pamięć kibicom lub po prostu złożyły się na legendę Lewandowskiego – ale Paweł Wilkowicz nie podchodzi do nich z entuzjazmem komentatora sportowego. Uczy się profesjonalizmu w wyważonych wiadomościach, nie infantylizuje wizerunku piłkarza. Ten chłodny styl ociepla wypowiedziami znajomych Lewego – ale to i tak niewielki procent stonowanej charakterystyki. Spory jest kontrast między postawą fanów a językiem tej książki. „Nienasycony” to odejście od typowych sportowych biografii, rezygnacja z przynajmniej części emocji.
Tom jest bogato ilustrowany zdjęciami z meczy rozgrywanych w różnych klubach – oraz z archiwum piłkarza. To również miły prezent dla fanów, przypominający rubryki sportowe w prasie. Wilkowicz unika w tej opowieści kultu Roberta Lewandowskiego, chce ukazywać piłkarza jako człowieka zwyczajnego, pracowitego i nastawionego na sukcesy, ale nie za wszelką cenę. Nie zamierza przy tym prawić morałów czytelnikom. Ładnie wydana jest ta książka, a jakość w tym zakresie dorównuje poziomem zawartości. Wilkowicz udowadnia, że w biografiach sportowych można unikać schematów.
Meg Rosoff: Moje nowe życie
Ya!, Warszawa 2016.
Katastrofa
Elizabeth nikt nie nazywa Elizabeth, bo do tej nastolatki bardziej pasuje imię Daisy. Ale już wkrótce będzie to miało minimalne znaczenie, bo zbliża się wojna. Bohaterka na razie nie przejmuje się potencjalnymi zagrożeniami, liczy się dla niej to, że nowa partnerka ojca spodziewa się dziecka i nie chce zajmować się zbuntowaną pasierbicą. Daisy z Nowego Jorku zostaje wysłana pod Londyn. Tam, wśród swoich kuzynów, ma zbudować sobie nową przyszłość. Nikt nie spodziewa się zakazanej miłości, a jednak pożądanie jest silniejsze niż rozsądek. Tyle że wojna staje się faktem i w jej kontekście – przy szeregu nowych okrucieństw – traci na znaczeniu miłość do zbyt bliskiego krewnego.
Wojna daje o sobie znać. Początkowo to tylko niepokojące sygnały, zbyt odległe, żeby skupiała się na nich młodzież, zapowiedź zmian. Nawet inicjujący ją atak terrorystyczny nie budzi grozy, choć media robią wszystko, żeby podgrzewać atmosferę. Dla Daisy liczy się jednak tylko Edmond. Meg Rosoff stopniowo wprowadza antyutopię. Już nie ma szans na ucieczkę, rzeczywistość wojenna jest coraz bardziej straszna. Może gdyby nastolatki mogły pozostać razem, wiele rzeczy by ich nie przerażało. Ale autorka je rozdziela: Daisy staje się mimowolnie opiekunką małej Piper, chłopcy zostają na miejscu. Dziewczyny czeka długa tułaczka i prawdziwa walka o przetrwanie w najbardziej niesprzyjających warunkach. Bohaterów nie ominą wojenne koszmary. Rosoff w pewnym momencie rezygnuje z parasola ochronnego: każe postaciom być świadkami scen, które nie dadzą się wyrzucić z pamięci – i równie mocno będą działać na odbiorców. To książka dla czytelników o mocnych nerwach, a do tego – nastawionych na wstrząsy i turpistyczne obrazy. Kiedy raz pojawia się śmierć, zostaje uruchomiona cała lawina tragedii. Na wojnie to jak najbardziej normalne, w powieściach dla młodzieży – rzadkie i mało akceptowane. Można zadawać sobie pytanie, czy większym przewinieniem staje się zakazana miłość i seks spokrewnionych nastolatków, czy armagedon w wykonaniu dorosłych. Dla Meg Rosoff to już nieistotne – w „Moim nowym życiu” chce tylko doprowadzić do zrealizowania celu, ponownego spotkania Daisy i Edmonda. Pamięta przy tym, że po latach okrutnej wojny młodzi ludzie nie będą już tacy jak wcześniej.
Wydaje się ta powieść – mimo tematycznego ciężaru – skrótowa i niewyważona. Najpierw długo się rozkręca, gdy Daisy usiłuje znaleźć dla siebie miejsce w nowym domu i przekonuje się o wzajemności uczucia Edmonda. Przyspiesza w momencie opuszczenia domu z Piper, za to bez chłopców. Później zamienia się w historię rodem z powieści drogi lub przeciętnej fantastyki – w wersji postapokaliptycznej, pełną wstrząsających obrazów podporządkowanych jednak tylko jednemu celowi. I to trochę za mało, żeby przeżywać tę lekturę tak, jakby na to zasługiwała. Autorka szuka tragedii, ale zbyt usilnie, za bardzo wierzy, że same sceny okrucieństwa czytelnikom wystarczą i uzasadnią akcję. Tyle że czekanie na jedyny możliwy finał to wszystko, co Rosoff oferuje.
Ta specyficzna powieść stała się już kanwą scenariusza filmowego i po latach powraca na rynek wydawniczy – ale na zupełnie inny grunt niż na początku XXI wieku. Warto sprawdzić, jak „Moje nowe życie” zadziała dzisiaj – i czy w ogóle, skoro zabiegi autorki trochę już są przebrzmiałe. Z pewnością nie jest to lektura dla nastolatków lubujących się w spokojnych i prawdopodobnych obyczajówkach. Meg Rosoff funduje czytelnikom mocne wrażenia, ale nie uzasadnia ich do końca, jakby w trakcie przeprawy straciła impet, jakby wystraszyła się dużej narracji i komplikowania wątków. Jeśli chce zaistnieć na rynku wydawniczym – to próbuje zrobić to tylko przez obecność drastycznych scen, a przecież to żadna nowość, nawet przy takim stężeniu zła. „Moje nowe życie” to proza surowa i nie dla wszystkich – jeśli jednak ktoś rozsmakuje się w tego typu fabułach, będzie kibicować Daisy.
Katastrofa
Elizabeth nikt nie nazywa Elizabeth, bo do tej nastolatki bardziej pasuje imię Daisy. Ale już wkrótce będzie to miało minimalne znaczenie, bo zbliża się wojna. Bohaterka na razie nie przejmuje się potencjalnymi zagrożeniami, liczy się dla niej to, że nowa partnerka ojca spodziewa się dziecka i nie chce zajmować się zbuntowaną pasierbicą. Daisy z Nowego Jorku zostaje wysłana pod Londyn. Tam, wśród swoich kuzynów, ma zbudować sobie nową przyszłość. Nikt nie spodziewa się zakazanej miłości, a jednak pożądanie jest silniejsze niż rozsądek. Tyle że wojna staje się faktem i w jej kontekście – przy szeregu nowych okrucieństw – traci na znaczeniu miłość do zbyt bliskiego krewnego.
Wojna daje o sobie znać. Początkowo to tylko niepokojące sygnały, zbyt odległe, żeby skupiała się na nich młodzież, zapowiedź zmian. Nawet inicjujący ją atak terrorystyczny nie budzi grozy, choć media robią wszystko, żeby podgrzewać atmosferę. Dla Daisy liczy się jednak tylko Edmond. Meg Rosoff stopniowo wprowadza antyutopię. Już nie ma szans na ucieczkę, rzeczywistość wojenna jest coraz bardziej straszna. Może gdyby nastolatki mogły pozostać razem, wiele rzeczy by ich nie przerażało. Ale autorka je rozdziela: Daisy staje się mimowolnie opiekunką małej Piper, chłopcy zostają na miejscu. Dziewczyny czeka długa tułaczka i prawdziwa walka o przetrwanie w najbardziej niesprzyjających warunkach. Bohaterów nie ominą wojenne koszmary. Rosoff w pewnym momencie rezygnuje z parasola ochronnego: każe postaciom być świadkami scen, które nie dadzą się wyrzucić z pamięci – i równie mocno będą działać na odbiorców. To książka dla czytelników o mocnych nerwach, a do tego – nastawionych na wstrząsy i turpistyczne obrazy. Kiedy raz pojawia się śmierć, zostaje uruchomiona cała lawina tragedii. Na wojnie to jak najbardziej normalne, w powieściach dla młodzieży – rzadkie i mało akceptowane. Można zadawać sobie pytanie, czy większym przewinieniem staje się zakazana miłość i seks spokrewnionych nastolatków, czy armagedon w wykonaniu dorosłych. Dla Meg Rosoff to już nieistotne – w „Moim nowym życiu” chce tylko doprowadzić do zrealizowania celu, ponownego spotkania Daisy i Edmonda. Pamięta przy tym, że po latach okrutnej wojny młodzi ludzie nie będą już tacy jak wcześniej.
Wydaje się ta powieść – mimo tematycznego ciężaru – skrótowa i niewyważona. Najpierw długo się rozkręca, gdy Daisy usiłuje znaleźć dla siebie miejsce w nowym domu i przekonuje się o wzajemności uczucia Edmonda. Przyspiesza w momencie opuszczenia domu z Piper, za to bez chłopców. Później zamienia się w historię rodem z powieści drogi lub przeciętnej fantastyki – w wersji postapokaliptycznej, pełną wstrząsających obrazów podporządkowanych jednak tylko jednemu celowi. I to trochę za mało, żeby przeżywać tę lekturę tak, jakby na to zasługiwała. Autorka szuka tragedii, ale zbyt usilnie, za bardzo wierzy, że same sceny okrucieństwa czytelnikom wystarczą i uzasadnią akcję. Tyle że czekanie na jedyny możliwy finał to wszystko, co Rosoff oferuje.
Ta specyficzna powieść stała się już kanwą scenariusza filmowego i po latach powraca na rynek wydawniczy – ale na zupełnie inny grunt niż na początku XXI wieku. Warto sprawdzić, jak „Moje nowe życie” zadziała dzisiaj – i czy w ogóle, skoro zabiegi autorki trochę już są przebrzmiałe. Z pewnością nie jest to lektura dla nastolatków lubujących się w spokojnych i prawdopodobnych obyczajówkach. Meg Rosoff funduje czytelnikom mocne wrażenia, ale nie uzasadnia ich do końca, jakby w trakcie przeprawy straciła impet, jakby wystraszyła się dużej narracji i komplikowania wątków. Jeśli chce zaistnieć na rynku wydawniczym – to próbuje zrobić to tylko przez obecność drastycznych scen, a przecież to żadna nowość, nawet przy takim stężeniu zła. „Moje nowe życie” to proza surowa i nie dla wszystkich – jeśli jednak ktoś rozsmakuje się w tego typu fabułach, będzie kibicować Daisy.
piątek, 29 lipca 2016
Zofia Stanecka: Rycerzem być. Jak ubrać się i zachować w różnych sytuacjach
Egmont, Warszawa 2016.
Wychowanie
Wychowawcze lektury bardzo się przydają, kiedy rodzice muszą podeprzeć swój autorytet książkowym przykładem. Bardzo pomaga im Zofia Stanecka, która podstawowe zasady zachowania wprowadza w krótkich opowiadaniach. Była już mowa o tym, jak być damą. Teraz na rynku ukazuje się tomik „Rycerzem być. Jak ubrać się i zachować w różnych sytuacjach” – krótki poradnik dla małych chłopców. W tym świecie przewodnikiem jest Marcel, który marzy o byciu rycerzem, ale nie przekonują go zbytnio codzienne zasady. Jednak mama wie, jak połączyć kodeks rycerza z rutyną. Wstawanie rano do szkoły, pobyt w kinie i na meczu, wycieczki rowerowe czy… strach przed pływaniem na basenie – to tematy, które porusza autorka. Dokłada jeszcze motyw ślubu i wesela (na które Marcel nie ma ochoty iść) czy narodzin siostrzyczki, zdarzenia, które zapoczątkuje nową rycerską przygodę. Marcel to kolega Poli, więc Stanecka sprytnie powiązuje ze sobą oba tomiki. Jest przekonująca w rodzinnych i towarzyskich scenkach, zwłaszcza że nie idealizuje dzieci. Wie, na co mają ochotę i czego nie rozumieją. Wybiera zagadnienia ważne w procesie wychowania.
Mały rycerz nie może uchylać się od obowiązków. Musi walczyć z lenistwem i pokusą kłamstw (zamiast szukać wykrętów). Powinien pomagać innym, nie narzekać i nie bić się z dziećmi. Ma wiedzieć, jak zachowywać się przy stole i na przyjęciach. Jego zbroją jest dziś schludne i odpowiednie do okoliczności ubranie. Sporo uwagi Zofia Stanecka przemyca, ale nie przeciąża nimi opowiadań. We właściwych tekstach prezentuje raczej scenki rodzajowe kreślone z humorem i bez moralizatorskich akcentów przy każdej przygodzie. Po opowiadaniu pojawia się za to rozkładówka z ilustracjami Marty Ruszkowskiej. Tu wypunktowane są kolejne zasady bycia rycerzem w dzisiejszym świecie. Stanecka zgrabnie omija rodzicielskie pogadanki, nie narzuca niczego swoim odbiorcom, za to wyjaśnia skrótowo i dowcipnie, na czym polega bycie rycerzem. Rozwiewa w ten sposób wątpliwości, od których mały bohater nie jest wolny – tak samo jak odbiorcy. Dorośli wiedzą, że przyswojenie sobie zasad dobrego zachowania to konieczność, Stanecka sugeruje, że pozostawia wybór, nie narzuca się z poradami, ale… nikt nie chciałby zostać przeciwieństwem rycerza, tym anonimowym antywzorem, który wszystkich poszturchuje, śmieci, pisze smsy w kinie, a na uroczystość rodzinną wybiera się w dresach. „Rycerzem być” to humorystyczne ujęcie tematu, w sam raz dla maluchów.
Autorka zapewnia szereg cennych wskazówek, do których przekonać się łatwiej niż do pouczeń rodziców. Ta autorka zamienia lekcję wychowawczą w zabawę: przyjemnie jest spędzać czas z Marcelem i śledzić jego kolejne doświadczenia, znane wszystkim kilkulatkom. Do tego Stanecka wie, jak rozśmieszać dzieci, małe scenki z życia przesycone są humorem. Nie tracą na prawdziwości: w narracji daje się odnaleźć znane każdemu maluchowi prawdy. Dzięki temu bez dyskusji przyjmuje się kolejne polecenia dla „rycerzy”, Stanecka podsuwa nowy rodzaj zabawy, rozrywkę, która trwać będzie także wtedy, gdy na zwykłe wygłupy nie ma czasu. Na pewno cała seria uprzyjemni wychowawcze rozmowy, uświadomi dzieciom kilka oczywistych prawd. Zofia Stanecka wie, jak pisać dla kilkulatków, udowodniła to przecież bestsellerowym cyklem o Basi – teraz z powodzeniem wypuszcza na rynek kolejne minicykle. Udowadnia, że można uczyć bez rezygnowania z rozrywki i znajduje sposób na dotarcie do trudnych czytelników. „Rycerzem być” to savoir-vivre w dziecięcym wydaniu, zestaw informacji niezbędnych.
Wychowanie
Wychowawcze lektury bardzo się przydają, kiedy rodzice muszą podeprzeć swój autorytet książkowym przykładem. Bardzo pomaga im Zofia Stanecka, która podstawowe zasady zachowania wprowadza w krótkich opowiadaniach. Była już mowa o tym, jak być damą. Teraz na rynku ukazuje się tomik „Rycerzem być. Jak ubrać się i zachować w różnych sytuacjach” – krótki poradnik dla małych chłopców. W tym świecie przewodnikiem jest Marcel, który marzy o byciu rycerzem, ale nie przekonują go zbytnio codzienne zasady. Jednak mama wie, jak połączyć kodeks rycerza z rutyną. Wstawanie rano do szkoły, pobyt w kinie i na meczu, wycieczki rowerowe czy… strach przed pływaniem na basenie – to tematy, które porusza autorka. Dokłada jeszcze motyw ślubu i wesela (na które Marcel nie ma ochoty iść) czy narodzin siostrzyczki, zdarzenia, które zapoczątkuje nową rycerską przygodę. Marcel to kolega Poli, więc Stanecka sprytnie powiązuje ze sobą oba tomiki. Jest przekonująca w rodzinnych i towarzyskich scenkach, zwłaszcza że nie idealizuje dzieci. Wie, na co mają ochotę i czego nie rozumieją. Wybiera zagadnienia ważne w procesie wychowania.
Mały rycerz nie może uchylać się od obowiązków. Musi walczyć z lenistwem i pokusą kłamstw (zamiast szukać wykrętów). Powinien pomagać innym, nie narzekać i nie bić się z dziećmi. Ma wiedzieć, jak zachowywać się przy stole i na przyjęciach. Jego zbroją jest dziś schludne i odpowiednie do okoliczności ubranie. Sporo uwagi Zofia Stanecka przemyca, ale nie przeciąża nimi opowiadań. We właściwych tekstach prezentuje raczej scenki rodzajowe kreślone z humorem i bez moralizatorskich akcentów przy każdej przygodzie. Po opowiadaniu pojawia się za to rozkładówka z ilustracjami Marty Ruszkowskiej. Tu wypunktowane są kolejne zasady bycia rycerzem w dzisiejszym świecie. Stanecka zgrabnie omija rodzicielskie pogadanki, nie narzuca niczego swoim odbiorcom, za to wyjaśnia skrótowo i dowcipnie, na czym polega bycie rycerzem. Rozwiewa w ten sposób wątpliwości, od których mały bohater nie jest wolny – tak samo jak odbiorcy. Dorośli wiedzą, że przyswojenie sobie zasad dobrego zachowania to konieczność, Stanecka sugeruje, że pozostawia wybór, nie narzuca się z poradami, ale… nikt nie chciałby zostać przeciwieństwem rycerza, tym anonimowym antywzorem, który wszystkich poszturchuje, śmieci, pisze smsy w kinie, a na uroczystość rodzinną wybiera się w dresach. „Rycerzem być” to humorystyczne ujęcie tematu, w sam raz dla maluchów.
Autorka zapewnia szereg cennych wskazówek, do których przekonać się łatwiej niż do pouczeń rodziców. Ta autorka zamienia lekcję wychowawczą w zabawę: przyjemnie jest spędzać czas z Marcelem i śledzić jego kolejne doświadczenia, znane wszystkim kilkulatkom. Do tego Stanecka wie, jak rozśmieszać dzieci, małe scenki z życia przesycone są humorem. Nie tracą na prawdziwości: w narracji daje się odnaleźć znane każdemu maluchowi prawdy. Dzięki temu bez dyskusji przyjmuje się kolejne polecenia dla „rycerzy”, Stanecka podsuwa nowy rodzaj zabawy, rozrywkę, która trwać będzie także wtedy, gdy na zwykłe wygłupy nie ma czasu. Na pewno cała seria uprzyjemni wychowawcze rozmowy, uświadomi dzieciom kilka oczywistych prawd. Zofia Stanecka wie, jak pisać dla kilkulatków, udowodniła to przecież bestsellerowym cyklem o Basi – teraz z powodzeniem wypuszcza na rynek kolejne minicykle. Udowadnia, że można uczyć bez rezygnowania z rozrywki i znajduje sposób na dotarcie do trudnych czytelników. „Rycerzem być” to savoir-vivre w dziecięcym wydaniu, zestaw informacji niezbędnych.
Astrid Lindgren, Ingrid Vang Nyman: Pippi zawsze sobie poradzi i inne komiksy
Zakamarki, Poznań 2016.
Niespodzianki
Pippi stała się gadżetem jeszcze zanim na rynku zrobiło się modne powielanie bestsellerowych bytów w coraz to nowych formach. Była bohaterką powieści i książeczek obrazkowych, trafiła również do serii komiksów idealnych dla najmłodszych dzieci. Tu sprawdziła się pomysłowość Astrid Lindgren jako autorki bardzo krótkich scenariuszy na podstawie kolejnych rozpoznawalnych motywów z Pippi. Zakamarki przypominają teraz serię kilkudziesięciu dawnych historyjek komiksowych w książeczkach gromadzących po dwanaście opowiastek. To Pippi doskonale wszystkim znana z fabuł (czy to książkowych, czy filmowych) – ale w nieco mniej kojarzonej wersji. Sedno przygód się nie zmienia, zmienia się za to ich nośnik. W komiksie jest mniej czasu na budowanie opisów czy wątków, całość opiera się na rozmowach oraz reakcjach, a przecież mimo to Pippi wypada i dzisiaj o wiele barwniej niż współcześni bohaterowie komiksów. „Pippi zawsze sobie poradzi i inne komiksy” to świetny sposób na przyzwyczajanie dzieci do samodzielnego czytania (pomagają w tym drukowane litery), a i na oswajanie z inną metodą prowadzenia historii. Dorośli mogą mieć pewność, że sięganie po przygody Pippi to dostarczanie maluchom nie tylko rozrywki, ale i wyobraźniowych popisów. Bo chociaż Astrid Lindgren świadomie rezygnowała z morałów i kazań, do dzisiaj przekazuje odbiorcom ważne wartości – uczy, czym jest przyjaźń, jak pokonywać strach czy jak pomagać innym. Pippi to najsilniejsza dziewczynka świata, bez trudu radzi sobie i ze złodziejami, i z przenoszeniem swojego konia. Zawsze wie, jak urozmaicić zabawy o drobne upominki, słodycze i zabawki dla przyjaciół, mimo że nie potrafi odpowiednio się zachowywać na proszonych przyjęciach. Jest naiwna, rozbrykana i nierozsądna, wszystko robi na opak i łamie reguły wprowadzane przez dorosłych – a przecież jest także bardzo odpowiedzialna, dba, by nikomu w jej otoczeniu nie stała się krzywda i by każdy mógł spełniać marzenia. Potrafi uratować dzieci z pożaru czy zorganizować zimowe zabawy, szuka spunka i rozprawia się z duchami. Każdy motyw to zaledwie kilka stron komiksu, z niezbyt rozbudowaną warstwą tekstową. Lindgren wydobywa z opowieści ich esencję, tworząc krótkie historyjki ze skondensowaną treścią. Ingrid Vang Nyman dodaje ilustracje – bardzo naiwne w porównaniu z dzisiejszymi komiksami czy nawet tomikami obrazkowymi, ale niemal magnetyczne. Tu wszystko wydaje się bardzo naturalne – dziewczynka ze sterczącymi warkoczykami i w za dużych butach może robić wszystko: wygrać w siłowaniu się na rękę z tatusiem, królem piratów, wyłowić walizkę pełną złotych monet z morza i bawić się w skakanie po meblach. To cudowny i intrygujący świat wolności – bohaterka, która ma już siedemdziesiąt lat, tak skusi najmłodszych nawet dzisiaj. Rysunkowe kadry wolne są od męczących oko dziecka detali, Ingrid Vang Nyman wybiera za to różnokolorowe tła, które dynamizują akcję. Dzieci szybko przekonają się do takiej formy przedstawiania przygód Pippi, później mogą przerzucić się na bardziej rozbudowane opowieści. Tomik „Pippi zawsze sobie poradzi” skomponowany został tak, by dostarczyć maluchom różnorodnych fabuł – samodzielnych pod względem tematycznym i czasowym. To dobra reklama przygód samej Pippi, dlatego cieszy fakt, że ta seria komiksów może wrócić do świadomości dzisiejszego młodego pokolenia. Astrid Lindgren to autorka niezawodna, a obraz Pippi w wykonaniu Ingrid Vang Nyman może towarzyszyć czytelnikom i później. Faktem jest, że mała dziewczynka, która nie boi się niczego i radzi sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu oraz życiowymi wyzwaniami, lepiej niż współcześni bohaterowie uczy samodzielności i radości. Dla Pippi nie istnieją rzeczy niemożliwe – warto się z tą dziewczynką zaprzyjaźnić, żeby przeżywać kolejne szalone przygody i uczestniczyć w najbardziej niezwykłych eskapadach. Pippi z biegiem czasu wcale nie traci na wartości, wciąż bawi i przyzwyczaja do niespodzianek.
Niespodzianki
Pippi stała się gadżetem jeszcze zanim na rynku zrobiło się modne powielanie bestsellerowych bytów w coraz to nowych formach. Była bohaterką powieści i książeczek obrazkowych, trafiła również do serii komiksów idealnych dla najmłodszych dzieci. Tu sprawdziła się pomysłowość Astrid Lindgren jako autorki bardzo krótkich scenariuszy na podstawie kolejnych rozpoznawalnych motywów z Pippi. Zakamarki przypominają teraz serię kilkudziesięciu dawnych historyjek komiksowych w książeczkach gromadzących po dwanaście opowiastek. To Pippi doskonale wszystkim znana z fabuł (czy to książkowych, czy filmowych) – ale w nieco mniej kojarzonej wersji. Sedno przygód się nie zmienia, zmienia się za to ich nośnik. W komiksie jest mniej czasu na budowanie opisów czy wątków, całość opiera się na rozmowach oraz reakcjach, a przecież mimo to Pippi wypada i dzisiaj o wiele barwniej niż współcześni bohaterowie komiksów. „Pippi zawsze sobie poradzi i inne komiksy” to świetny sposób na przyzwyczajanie dzieci do samodzielnego czytania (pomagają w tym drukowane litery), a i na oswajanie z inną metodą prowadzenia historii. Dorośli mogą mieć pewność, że sięganie po przygody Pippi to dostarczanie maluchom nie tylko rozrywki, ale i wyobraźniowych popisów. Bo chociaż Astrid Lindgren świadomie rezygnowała z morałów i kazań, do dzisiaj przekazuje odbiorcom ważne wartości – uczy, czym jest przyjaźń, jak pokonywać strach czy jak pomagać innym. Pippi to najsilniejsza dziewczynka świata, bez trudu radzi sobie i ze złodziejami, i z przenoszeniem swojego konia. Zawsze wie, jak urozmaicić zabawy o drobne upominki, słodycze i zabawki dla przyjaciół, mimo że nie potrafi odpowiednio się zachowywać na proszonych przyjęciach. Jest naiwna, rozbrykana i nierozsądna, wszystko robi na opak i łamie reguły wprowadzane przez dorosłych – a przecież jest także bardzo odpowiedzialna, dba, by nikomu w jej otoczeniu nie stała się krzywda i by każdy mógł spełniać marzenia. Potrafi uratować dzieci z pożaru czy zorganizować zimowe zabawy, szuka spunka i rozprawia się z duchami. Każdy motyw to zaledwie kilka stron komiksu, z niezbyt rozbudowaną warstwą tekstową. Lindgren wydobywa z opowieści ich esencję, tworząc krótkie historyjki ze skondensowaną treścią. Ingrid Vang Nyman dodaje ilustracje – bardzo naiwne w porównaniu z dzisiejszymi komiksami czy nawet tomikami obrazkowymi, ale niemal magnetyczne. Tu wszystko wydaje się bardzo naturalne – dziewczynka ze sterczącymi warkoczykami i w za dużych butach może robić wszystko: wygrać w siłowaniu się na rękę z tatusiem, królem piratów, wyłowić walizkę pełną złotych monet z morza i bawić się w skakanie po meblach. To cudowny i intrygujący świat wolności – bohaterka, która ma już siedemdziesiąt lat, tak skusi najmłodszych nawet dzisiaj. Rysunkowe kadry wolne są od męczących oko dziecka detali, Ingrid Vang Nyman wybiera za to różnokolorowe tła, które dynamizują akcję. Dzieci szybko przekonają się do takiej formy przedstawiania przygód Pippi, później mogą przerzucić się na bardziej rozbudowane opowieści. Tomik „Pippi zawsze sobie poradzi” skomponowany został tak, by dostarczyć maluchom różnorodnych fabuł – samodzielnych pod względem tematycznym i czasowym. To dobra reklama przygód samej Pippi, dlatego cieszy fakt, że ta seria komiksów może wrócić do świadomości dzisiejszego młodego pokolenia. Astrid Lindgren to autorka niezawodna, a obraz Pippi w wykonaniu Ingrid Vang Nyman może towarzyszyć czytelnikom i później. Faktem jest, że mała dziewczynka, która nie boi się niczego i radzi sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu oraz życiowymi wyzwaniami, lepiej niż współcześni bohaterowie uczy samodzielności i radości. Dla Pippi nie istnieją rzeczy niemożliwe – warto się z tą dziewczynką zaprzyjaźnić, żeby przeżywać kolejne szalone przygody i uczestniczyć w najbardziej niezwykłych eskapadach. Pippi z biegiem czasu wcale nie traci na wartości, wciąż bawi i przyzwyczaja do niespodzianek.
czwartek, 28 lipca 2016
Lucy Dillon: Dobry uczynek
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Pamięć
Po krótkich i nieco popowych obyczajówkach Lucy Dillon wreszcie zaczyna nasycać swoje odbiorczynie narracją, chociaż w „Dobrym uczynku” przeplata zaledwie kilka równoległych wątków. Odwołuje się w tej powieści do motywu stosunkowo już częstego w obyczajówkach, którym przyda się nieco wstrząsów, czyli do kwestii krótkotrwałej amnezji. Ten zabieg pozwala autorce na stworzenie całej historii i budowanie napięcia w tomie, co owocuje przyjemną lekturą. Do tego dochodzą jeszcze tematy realizowania odważnych marzeń, pracy nad stałym związkiem czy zaufania – traktowane trochę inaczej, bo jako tło relacji.
Wszystko ma swój początek w małym i niemodnym już pensjonacie, rodzinnym interesie męża Libby. Bohaterowie po sporym kryzysie muszą opuścić Londyn i dotychczasowe życie, wyremontować przybytek i liczyć na to, że możliwość przebywania w nim z psami przyciągnie wielu klientów. Jeśli tak się nie stanie, Libby i Jason będą mieli poważny problem. Na razie jednak zaprzątają ich kwestie remontowe oraz matka Jasona, która nie potrafi pogodzić się ze zmianami. W ten wstęp zupełnie niechcący wdziera się młoda kobieta, ofiara wypadku samochodowego. Kiedy odzyskuje przytomność, nie ma torebki, telefonu ani świadomości, kim jest. Nie pamięta nic, cały rok sprzed wypadku uległ zatarciu. Wie tylko, że szła do pensjonatu, którego adres ma przy sobie.
I tak akcja w „dobrym uczynku” toczy się dwutorowo. Z jednej strony jest Libby, z problemami małżeńskimi i nawarstwiającym się pensjonatowym zmartwieniem, które odsłania coraz głębsze wyznania. Lucy Dillon trochę naśmiewa się z miastowych marzących o o odrestaurowaniu wiejskiej posiadłości i czerpaniu dochodów z turystów (i z miłej, niewymagającej wysiłku pracy). Wątek, który często staje się kanwą krzepiących obyczajówek, tu ujawnia dużo mniej romantyczną stronę. Dla Libby hotel to nie tylko przyjemne zadania w rodzaju doboru nowego wyposażenia. To, co dzieje się na placu boju, wyzwala głębokie konflikty między nią, Jasonem i teściową. Libby jednak ma jeszcze na tyle siły, by zająć się troskliwie poszkodowaną kobietą i kibicować jej w powrocie do zdrowia. Nieznajoma szybko włącza się w sprawy hotelu, ale mnożą się na temat jej tożsamości pytania.
Jest ta powieść dobrze skomponowana pod kątem wrażeń, jakich dostarcza czytelnikom. Utrata pamięci to dość oczywisty chwyt scenariuszowy, ale tu całkiem nieźle działa, wprowadza odrobinę mroczniejszych uczuć do opowieści. Rzecz jasna w zakresie tolerowanym przez odbiorczynie, które szukają wciąż rozrywkowych obyczajówek. Tutaj czasami bohaterki postępują niezgodnie z opiniami i przekonaniami czytelniczek, próbują walczyć o to, co nie do uratowania, albo cierpliwie znoszą sytuacje, w których nie powinny milczeć. Lucy Dillon sugeruje jednak, że gdzieś poza powieściową akcją tkwią przyczyny takich zachowań, nie pozostawia bohaterek w próżni. Sporo wydarzeń to konsekwencje czegoś, co już się stało – Dillon zwraca uwagę na efekty działań. To także pomaga w zaangażowanym śledzeniu akcji.
Jest „Dobry uczynek” powieścią z pomysłem. Autorka nie rzuca się na oczywistości, podprowadza akcję pod konkretne schematy, ale umie je zmieniać w nową jakość. Uruchamia ciekawe międzyludzkie relacje: tutaj czym innym są proste zauroczenia, a czym innym motyw zaufania, niezależnie od stanu znajomości. A że akcja rozłożona jest na sporo małych perypetii, czytelniczki powinny być bardzo zadowolone. „Dobry uczynek” nie narzuca od pierwszych stron optymistycznego podejścia do życia, ale stopniowo i spokojnie wprowadza w trudną rzeczywistość postaci. Narracja sprawia, że bardzo łatwo się tu rozgościć. Lucy Dillon tym razem uruchomiła celne tematy, a i warsztat pisarski bestsellerowej autorki, co zaowocowało bardzo udaną obyczajówką.
Pamięć
Po krótkich i nieco popowych obyczajówkach Lucy Dillon wreszcie zaczyna nasycać swoje odbiorczynie narracją, chociaż w „Dobrym uczynku” przeplata zaledwie kilka równoległych wątków. Odwołuje się w tej powieści do motywu stosunkowo już częstego w obyczajówkach, którym przyda się nieco wstrząsów, czyli do kwestii krótkotrwałej amnezji. Ten zabieg pozwala autorce na stworzenie całej historii i budowanie napięcia w tomie, co owocuje przyjemną lekturą. Do tego dochodzą jeszcze tematy realizowania odważnych marzeń, pracy nad stałym związkiem czy zaufania – traktowane trochę inaczej, bo jako tło relacji.
Wszystko ma swój początek w małym i niemodnym już pensjonacie, rodzinnym interesie męża Libby. Bohaterowie po sporym kryzysie muszą opuścić Londyn i dotychczasowe życie, wyremontować przybytek i liczyć na to, że możliwość przebywania w nim z psami przyciągnie wielu klientów. Jeśli tak się nie stanie, Libby i Jason będą mieli poważny problem. Na razie jednak zaprzątają ich kwestie remontowe oraz matka Jasona, która nie potrafi pogodzić się ze zmianami. W ten wstęp zupełnie niechcący wdziera się młoda kobieta, ofiara wypadku samochodowego. Kiedy odzyskuje przytomność, nie ma torebki, telefonu ani świadomości, kim jest. Nie pamięta nic, cały rok sprzed wypadku uległ zatarciu. Wie tylko, że szła do pensjonatu, którego adres ma przy sobie.
I tak akcja w „dobrym uczynku” toczy się dwutorowo. Z jednej strony jest Libby, z problemami małżeńskimi i nawarstwiającym się pensjonatowym zmartwieniem, które odsłania coraz głębsze wyznania. Lucy Dillon trochę naśmiewa się z miastowych marzących o o odrestaurowaniu wiejskiej posiadłości i czerpaniu dochodów z turystów (i z miłej, niewymagającej wysiłku pracy). Wątek, który często staje się kanwą krzepiących obyczajówek, tu ujawnia dużo mniej romantyczną stronę. Dla Libby hotel to nie tylko przyjemne zadania w rodzaju doboru nowego wyposażenia. To, co dzieje się na placu boju, wyzwala głębokie konflikty między nią, Jasonem i teściową. Libby jednak ma jeszcze na tyle siły, by zająć się troskliwie poszkodowaną kobietą i kibicować jej w powrocie do zdrowia. Nieznajoma szybko włącza się w sprawy hotelu, ale mnożą się na temat jej tożsamości pytania.
Jest ta powieść dobrze skomponowana pod kątem wrażeń, jakich dostarcza czytelnikom. Utrata pamięci to dość oczywisty chwyt scenariuszowy, ale tu całkiem nieźle działa, wprowadza odrobinę mroczniejszych uczuć do opowieści. Rzecz jasna w zakresie tolerowanym przez odbiorczynie, które szukają wciąż rozrywkowych obyczajówek. Tutaj czasami bohaterki postępują niezgodnie z opiniami i przekonaniami czytelniczek, próbują walczyć o to, co nie do uratowania, albo cierpliwie znoszą sytuacje, w których nie powinny milczeć. Lucy Dillon sugeruje jednak, że gdzieś poza powieściową akcją tkwią przyczyny takich zachowań, nie pozostawia bohaterek w próżni. Sporo wydarzeń to konsekwencje czegoś, co już się stało – Dillon zwraca uwagę na efekty działań. To także pomaga w zaangażowanym śledzeniu akcji.
Jest „Dobry uczynek” powieścią z pomysłem. Autorka nie rzuca się na oczywistości, podprowadza akcję pod konkretne schematy, ale umie je zmieniać w nową jakość. Uruchamia ciekawe międzyludzkie relacje: tutaj czym innym są proste zauroczenia, a czym innym motyw zaufania, niezależnie od stanu znajomości. A że akcja rozłożona jest na sporo małych perypetii, czytelniczki powinny być bardzo zadowolone. „Dobry uczynek” nie narzuca od pierwszych stron optymistycznego podejścia do życia, ale stopniowo i spokojnie wprowadza w trudną rzeczywistość postaci. Narracja sprawia, że bardzo łatwo się tu rozgościć. Lucy Dillon tym razem uruchomiła celne tematy, a i warsztat pisarski bestsellerowej autorki, co zaowocowało bardzo udaną obyczajówką.
Rafał Witek: Maliny zza żelaznej kurtyny
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
PRL
W czwartym tomie przygód Gabrysi Bzik i Nilsona Makówki dziewczyna orientuje się, że coś tu wydaje się nie w porządku: dlaczego to młodzi detektywi wciąż odbywają podróże w czasie lub rozmawiają z postaciami z przeszłości tak łatwo, jak innym przychodzi dialog z sąsiadem czy kolegą. Rafał Witek niby wplata to spostrzeżenie do tomiku, ale nic sobie z niego nie robi z prostej przyczyny – znalazł pomysł na serię i na charakteryzowanie postaci, a przy okazji edukowanie małych czytelników, bo bez tego dzisiaj raczej trudno przekonać do siebie wydawcę. „Maliny zza żelaznej kurtyny” to kolejna wyprawa w czasie połączona z detektywistycznym wyzwaniem i niebezpieczeństwem.
Wszystko zaczyna się od tajemniczego zniknięcia Nilsona: Gabrysia musi odszukać przyjaciela, choćby po to, by uspokoić jego matkę. Ale kiedy wsiada do dziwacznego autobusu, cofa się w czasie. Wysiada już w PRL-u, w warunkach, które przeciętnego dzisiejszego nastolatka mogłyby zaszokować. W przeszłości Nilson pomoże w nawigacji po obcym – mimo że własnym – mieście, zresztą nawet tak rezolutna dziewczynka jak Gabrysia Bzik w trudnych chwilach potrzebuje wsparcia. Nawet gdy Nilson wymądrza się, przytaczając prawnicze regułki, nawet gdy jest nieznośny i irytujący – lepiej mieć go przy sobie. Nie wiadomo tylko, czy Nilson umie wrócić z przeszłości.
Pierwsze, co Gabrysia za żelazną kurtyną odkrywa, to brak reklam zaśmiecających przestrzeń miejską, kolejne olśnienia są podobnie dziwne dla małych czytelników. Rafał Witek ułatwia dzieciom uczenie się historii. Zabiera je po prostu w przeszłość i pozwala samodzielnie obserwować i odnotowywać spostrzeżenia Gabrysi i Nilsona. Nawet wniosków nie trzeba wyciągać specjalnie, bo autor podaje je na tacy. Odbiorcy mają tylko śledzić krótką przygodę i chłonąć koloryt lokalny. Tu spotkani w przeszłości bohaterowie w razie potrzeby podpowiedzą i wyjaśnią, co potrzeba, rozwiną trudniejsze terminy i pomogą odnaleźć się w rzeczywistości. Rafał Witek realizuje zatem misję edukacyjną – ale bez szkody dla dynamiki akcji. Wprawdzie ogranicza trochę pułapki: do tej pory Gabrysia Bzik bez przerwy musiała udowadniać swój refleks w wyszukiwaniu co celniejszych wymówek czy usprawiedliwień, teraz zagrożenia ze strony rodziców czy nauczycieli nie ma, a obcymi nie przejmuje się tak bardzo. „Maliny zza żelaznej kurtyny” zbudowane są w dużej mierze na klimacie, na specyficznej, wyczuwalnej w każdej narracji codzienności peerelowskiej. I nie ma kompletnie znaczenia, czy Rafał Witek chce urozmaicić serię, czy ułatwić sobie zadanie w tworzeniu historii. Bzik i Makówka trafiają do przeszłości niezbyt odległej, za to zdecydowanie niezrozumiałej dla dzisiejszych młodych czytelników. Witek przejmuje więc też rolę rodziców i dziadków, zwykle snujących obyczajowe wspomnienia. Żeby wzmocnić fabułę, wprowadza tajniaków śledzących dzieci, ubarwia też opowieść przedstawicielami ruchu hipisowskiego.
Książkę – jak i całą serię – ilustruje Magda Wosik, która już tradycyjnie znajduje sobie dodatkowe płaszczyzny humoru w rysunkach – trochę komiksowych, trochę rodem z młodzieżówek. Jak zwykle też Wosik traktuje tytuły jak materiał do grafik: nadaje blokom liter rozmaite kształty i podwaja przez rysunki znaczenia. To bardzo zaciera czytelność niektórych fraz i zatrzymuje uwagę czytelników, ale ma też swój urok, przypomina o umowności tego świata i o wyobraźni Witka – co tu dużo opowiadać, pasuje do konwencji całego cyklu. „Maliny zza żelaznej kurtyny”, jeśli czymś zaskakują, to może tylko precyzją w odmalowywaniu przeszłości. Rafał Witek proponuje dzieciom kolejną historię przygodową opartą na absurdalnych pomysłach w ramach samych podróży w czasie, ale mocno zakorzenioną w realiach. Dokłada autor trochę sensacji, trochę przeżyć dla bohaterów. Nawiązuje do klasyki, ale pozostaje sobą, pisze z humorem.
PRL
W czwartym tomie przygód Gabrysi Bzik i Nilsona Makówki dziewczyna orientuje się, że coś tu wydaje się nie w porządku: dlaczego to młodzi detektywi wciąż odbywają podróże w czasie lub rozmawiają z postaciami z przeszłości tak łatwo, jak innym przychodzi dialog z sąsiadem czy kolegą. Rafał Witek niby wplata to spostrzeżenie do tomiku, ale nic sobie z niego nie robi z prostej przyczyny – znalazł pomysł na serię i na charakteryzowanie postaci, a przy okazji edukowanie małych czytelników, bo bez tego dzisiaj raczej trudno przekonać do siebie wydawcę. „Maliny zza żelaznej kurtyny” to kolejna wyprawa w czasie połączona z detektywistycznym wyzwaniem i niebezpieczeństwem.
Wszystko zaczyna się od tajemniczego zniknięcia Nilsona: Gabrysia musi odszukać przyjaciela, choćby po to, by uspokoić jego matkę. Ale kiedy wsiada do dziwacznego autobusu, cofa się w czasie. Wysiada już w PRL-u, w warunkach, które przeciętnego dzisiejszego nastolatka mogłyby zaszokować. W przeszłości Nilson pomoże w nawigacji po obcym – mimo że własnym – mieście, zresztą nawet tak rezolutna dziewczynka jak Gabrysia Bzik w trudnych chwilach potrzebuje wsparcia. Nawet gdy Nilson wymądrza się, przytaczając prawnicze regułki, nawet gdy jest nieznośny i irytujący – lepiej mieć go przy sobie. Nie wiadomo tylko, czy Nilson umie wrócić z przeszłości.
Pierwsze, co Gabrysia za żelazną kurtyną odkrywa, to brak reklam zaśmiecających przestrzeń miejską, kolejne olśnienia są podobnie dziwne dla małych czytelników. Rafał Witek ułatwia dzieciom uczenie się historii. Zabiera je po prostu w przeszłość i pozwala samodzielnie obserwować i odnotowywać spostrzeżenia Gabrysi i Nilsona. Nawet wniosków nie trzeba wyciągać specjalnie, bo autor podaje je na tacy. Odbiorcy mają tylko śledzić krótką przygodę i chłonąć koloryt lokalny. Tu spotkani w przeszłości bohaterowie w razie potrzeby podpowiedzą i wyjaśnią, co potrzeba, rozwiną trudniejsze terminy i pomogą odnaleźć się w rzeczywistości. Rafał Witek realizuje zatem misję edukacyjną – ale bez szkody dla dynamiki akcji. Wprawdzie ogranicza trochę pułapki: do tej pory Gabrysia Bzik bez przerwy musiała udowadniać swój refleks w wyszukiwaniu co celniejszych wymówek czy usprawiedliwień, teraz zagrożenia ze strony rodziców czy nauczycieli nie ma, a obcymi nie przejmuje się tak bardzo. „Maliny zza żelaznej kurtyny” zbudowane są w dużej mierze na klimacie, na specyficznej, wyczuwalnej w każdej narracji codzienności peerelowskiej. I nie ma kompletnie znaczenia, czy Rafał Witek chce urozmaicić serię, czy ułatwić sobie zadanie w tworzeniu historii. Bzik i Makówka trafiają do przeszłości niezbyt odległej, za to zdecydowanie niezrozumiałej dla dzisiejszych młodych czytelników. Witek przejmuje więc też rolę rodziców i dziadków, zwykle snujących obyczajowe wspomnienia. Żeby wzmocnić fabułę, wprowadza tajniaków śledzących dzieci, ubarwia też opowieść przedstawicielami ruchu hipisowskiego.
Książkę – jak i całą serię – ilustruje Magda Wosik, która już tradycyjnie znajduje sobie dodatkowe płaszczyzny humoru w rysunkach – trochę komiksowych, trochę rodem z młodzieżówek. Jak zwykle też Wosik traktuje tytuły jak materiał do grafik: nadaje blokom liter rozmaite kształty i podwaja przez rysunki znaczenia. To bardzo zaciera czytelność niektórych fraz i zatrzymuje uwagę czytelników, ale ma też swój urok, przypomina o umowności tego świata i o wyobraźni Witka – co tu dużo opowiadać, pasuje do konwencji całego cyklu. „Maliny zza żelaznej kurtyny”, jeśli czymś zaskakują, to może tylko precyzją w odmalowywaniu przeszłości. Rafał Witek proponuje dzieciom kolejną historię przygodową opartą na absurdalnych pomysłach w ramach samych podróży w czasie, ale mocno zakorzenioną w realiach. Dokłada autor trochę sensacji, trochę przeżyć dla bohaterów. Nawiązuje do klasyki, ale pozostaje sobą, pisze z humorem.
środa, 27 lipca 2016
Justyna Sobolewska: Książka o czytaniu
Iskry, Warszawa 2016.
Ciekawość mola
Dla moli książkowych czytanie ma całą filozofię, zestaw drobnych dodatkowych przyjemności, nad którymi nawet nie muszą się zastanawiać. Ulubione miejsca, ulubione przekąski, system ustawiania tomów na półkach, których zawsze jest za mało – to tematy, o których przeważnie nie ma z kim porozmawiać, chyba że trafi się na drugiego książkowego maniaka. Czytanie nie jest medialnym hobby, ale to akurat nikomu nie przeszkadza. W opowieściach felietonowych Justyny Sobolewskiej „Książka o czytaniu” każdy książkomaniak znajdzie odbicie własnych dylematów i refleksji, prostych spostrzeżeń na temat wspólnych upodobań, a i zestaw smakowitych cytatów poświęconych książkom, wybranych z zapisków znanych pisarzy, książkowych autorytetów.
Kolejne – poszerzone – wydanie „Książki o czytaniu” już odbiło się szerokim echem w mediach, co tylko pokazuje, jak bardzo brakowało odbiorcom czegoś w rodzaju jednoczącej ich opowieści. Justyna Sobolewska sama przyznaje się do książkomaniactwa, a jej osobiste wynurzenia korespondują z doświadczeniami czytelników, i to nawet przy tej lekturze. Jest kilka oczywistych tematów, które po prostu trzeba poruszyć, żeby móc pisać o książkach, a i kilka zagadkowych, stanowiących nieprzewidziane rozszerzenie – bardzo przyjemne w procesie odkrywania czytelniczych przyzwyczajeń. Pisze Sobolewska o czytaniu na wakacjach i w podróży (oraz, rzecz jasna, w toalecie), o porządkowaniu i układaniu rozrastających się niebezpiecznie zbiorów. Nawiązuje do powstających ostatnio coraz częściej, także za sprawą różnych wydawnictw, klubów czytelniczych. Nie może pominąć tematu czytników, zwłaszcza teraz, kiedy już wiadomo, że nie uda im się wyprzeć z rynku książek tradycyjnych. Ale nie tylko o czytaniu jest ta pozycja, bo czasami autorka przechodzi na drugą stronę i zagląda na biurka pisarzy. Zajmuje się między innymi osławionymi pierwszymi zdaniami powieści, dziwnymi tytułami książek czy specyfiką spotkań autorskich. Bywa, że od poruszanych kwestii przechodzą ciarki – raz te związane z konstruowaniem napięcia w książkach, raz – od zaginania rogów czy bazgrania po marginesach, bo i takich motywów Sobolewska nie unika. Przypomina o wspólnocie czytania – o czytaniu na głos i z dziećmi, czyli o tym, co dzisiaj stanowi dość elitarną rozrywkę.
Nie ma w tej publikacji wątku, który byłby obcy maniakom książkowym, co więcej, na każde zagadnienie czytelnicy mają przeważnie wyrobione zdanie. To sprawi, że lektura momentami doprowadzi do chęci polemizowania z autorką lub przyklaskiwania jej, wzbudzi żywe emocje i zalążek rozmowy o hobby, które nie zajmuje zbyt dużo miejsca w dzisiejszych mediach. Czytanie jako filozofia życiowa albo jako zwykła rozrywka – Sobolewska nie zamierza się tu ograniczać, chociaż przyznaje, że nie zawsze odkrywanie nowych światów wiąże się z prostą przyjemnością: bywa, że wymaga wysiłku, męczy i prowokuje. Sobolewska usiłuje pokazać odbiorcom, że to normalne i w pełni zrozumiałe, tworzy wspólnotę porozumienia.
Przy okazji też wyszukuje liczne ciekawostki, skrzydlate słowa samych autorów, ich przemyślenia na tematy związane z książkami – żeby udowodnić czytelnikom, że w tej dziedzinie wszyscy stają się sobie równi, autorytety pisarskie też miewają książkowe słabostki i zamieniają się w zwykłych odbiorców. Z jednej strony to trochę popowy zapełniacz miejsca, ale z drugiej – szereg zachęt do czytania, świadomego wybierania lektur i kształtowania gustu. Czyta się to znakomicie, nie może przecież być inaczej, skoro to publikacja „swoja”, jednej z fanek czytania, która doskonale wie, czego oczekują odbiorcy. Justyna Sobolewska dostarcza smakowitej lektury i tylko jednego żal – że tom się kiedyś kończy. Ale wtedy można zajrzeć do swojego księgozbioru, spróbować nowych metod układania książek, przywitać się z ulubionymi lekturami lub wymyślić miejsce na nie w toalecie.
Ciekawość mola
Dla moli książkowych czytanie ma całą filozofię, zestaw drobnych dodatkowych przyjemności, nad którymi nawet nie muszą się zastanawiać. Ulubione miejsca, ulubione przekąski, system ustawiania tomów na półkach, których zawsze jest za mało – to tematy, o których przeważnie nie ma z kim porozmawiać, chyba że trafi się na drugiego książkowego maniaka. Czytanie nie jest medialnym hobby, ale to akurat nikomu nie przeszkadza. W opowieściach felietonowych Justyny Sobolewskiej „Książka o czytaniu” każdy książkomaniak znajdzie odbicie własnych dylematów i refleksji, prostych spostrzeżeń na temat wspólnych upodobań, a i zestaw smakowitych cytatów poświęconych książkom, wybranych z zapisków znanych pisarzy, książkowych autorytetów.
Kolejne – poszerzone – wydanie „Książki o czytaniu” już odbiło się szerokim echem w mediach, co tylko pokazuje, jak bardzo brakowało odbiorcom czegoś w rodzaju jednoczącej ich opowieści. Justyna Sobolewska sama przyznaje się do książkomaniactwa, a jej osobiste wynurzenia korespondują z doświadczeniami czytelników, i to nawet przy tej lekturze. Jest kilka oczywistych tematów, które po prostu trzeba poruszyć, żeby móc pisać o książkach, a i kilka zagadkowych, stanowiących nieprzewidziane rozszerzenie – bardzo przyjemne w procesie odkrywania czytelniczych przyzwyczajeń. Pisze Sobolewska o czytaniu na wakacjach i w podróży (oraz, rzecz jasna, w toalecie), o porządkowaniu i układaniu rozrastających się niebezpiecznie zbiorów. Nawiązuje do powstających ostatnio coraz częściej, także za sprawą różnych wydawnictw, klubów czytelniczych. Nie może pominąć tematu czytników, zwłaszcza teraz, kiedy już wiadomo, że nie uda im się wyprzeć z rynku książek tradycyjnych. Ale nie tylko o czytaniu jest ta pozycja, bo czasami autorka przechodzi na drugą stronę i zagląda na biurka pisarzy. Zajmuje się między innymi osławionymi pierwszymi zdaniami powieści, dziwnymi tytułami książek czy specyfiką spotkań autorskich. Bywa, że od poruszanych kwestii przechodzą ciarki – raz te związane z konstruowaniem napięcia w książkach, raz – od zaginania rogów czy bazgrania po marginesach, bo i takich motywów Sobolewska nie unika. Przypomina o wspólnocie czytania – o czytaniu na głos i z dziećmi, czyli o tym, co dzisiaj stanowi dość elitarną rozrywkę.
Nie ma w tej publikacji wątku, który byłby obcy maniakom książkowym, co więcej, na każde zagadnienie czytelnicy mają przeważnie wyrobione zdanie. To sprawi, że lektura momentami doprowadzi do chęci polemizowania z autorką lub przyklaskiwania jej, wzbudzi żywe emocje i zalążek rozmowy o hobby, które nie zajmuje zbyt dużo miejsca w dzisiejszych mediach. Czytanie jako filozofia życiowa albo jako zwykła rozrywka – Sobolewska nie zamierza się tu ograniczać, chociaż przyznaje, że nie zawsze odkrywanie nowych światów wiąże się z prostą przyjemnością: bywa, że wymaga wysiłku, męczy i prowokuje. Sobolewska usiłuje pokazać odbiorcom, że to normalne i w pełni zrozumiałe, tworzy wspólnotę porozumienia.
Przy okazji też wyszukuje liczne ciekawostki, skrzydlate słowa samych autorów, ich przemyślenia na tematy związane z książkami – żeby udowodnić czytelnikom, że w tej dziedzinie wszyscy stają się sobie równi, autorytety pisarskie też miewają książkowe słabostki i zamieniają się w zwykłych odbiorców. Z jednej strony to trochę popowy zapełniacz miejsca, ale z drugiej – szereg zachęt do czytania, świadomego wybierania lektur i kształtowania gustu. Czyta się to znakomicie, nie może przecież być inaczej, skoro to publikacja „swoja”, jednej z fanek czytania, która doskonale wie, czego oczekują odbiorcy. Justyna Sobolewska dostarcza smakowitej lektury i tylko jednego żal – że tom się kiedyś kończy. Ale wtedy można zajrzeć do swojego księgozbioru, spróbować nowych metod układania książek, przywitać się z ulubionymi lekturami lub wymyślić miejsce na nie w toalecie.
Miguel Diaz Vizoso, Thierry Culliford: Dzieciak u Smerfów
Egmont, Warszawa 2016.
Wychowanie
Już dawno sam Gargamel przestał być zagrożeniem dla Smerfów. Owszem, poluje na nie i wciąż próbuje znaleźć drogę do wioski, ale prawdziwe niebezpieczeństwa czają się gdzie indziej. Dokładnie: u ludzi. „Dzieciak u Smerfów” to próba pokazania małym odbiorcom, jak nie powinni się zachowywać. Autorzy podpowiadają też, co jest silniejsze niż czary. A wszystko zaczyna się od wypadku: bocian, na którym podróżuje Papa Smerf, rani się w skrzydło i trafia pod troskliwą opiekę sympatycznego staruszka. Papa Smerf z ukrycia może oglądać bezinteresowną pomoc. Ale nie wszyscy ludzie są tak dobrzy. Do starszego pana ma przybyć mały siostrzeniec, dzieciak sprawiający problemy wychowawcze. Smerfy szybko przekonają się, jak złośliwe, okrutne i bezwzględne mogą być dzieci. Tu nie ma taryfy ulgowej – jeśli ktoś dręczy zwierzęta, kłamie i wszystko niszczy, zasługuje na miano czarnego charakteru. Dzieciak, który trafia do Smerfów nie tylko rujnuje wioskę, ale jeszcze chce zostać uczniem Gargamela, żeby przez czary realizować swoje niecne cele.
„Dzieciak u Smerfów” to prosta historia dość wyraźnie poruszająca temat zła i przeciwstawianej mu miłości. Smerfy na agresję chcą odpowiadać irytacją, kłótniami i krytyką – tylko Papa Smerf wie, że ta droga prowadzi donikąd – i szuka sposoby na odwiedzenie rozkapryszonego bachora od złych zamiarów. To zadanie wymaga ogromnej cierpliwości, a i zaangażowania mieszkańców wioski. Na szczęście Gargamel nie pali się do tego, by zostać mentorem kogoś, kto nie zapamięta nawet jego imienia. Tylko wiara w poprawę zachowania umożliwi znoszenie licznych szkód. To wystarczające wyjaśnienie, dlaczego wioska Smerfów wciąż ukrywana jest przed ludźmi – nawet najpotężniejszy czarownik nie zaszkodzi Smerfom tak bardzo jak rozpuszczony kilkulatek. Nie o krytykę dzieci chodzi jednak autorom, a o ukazanie potęgi miłości.
Twórcy komiksu korzystają z barwności negatywnych postaci, by nie tyle nachalnie pouczać, co wzbudzać śmiech najmłodszych. Dzieciak, który niszczy domki Smerfów i miga się od pracy, jest w swoim zacietrzewieniu dość zabawny. W dodatku jego intencje prowadzą niekiedy do przeciwnych rezultatów – jeden Smerf Maruda wyjątkowo cieszy się z nowego domku, choć dzieciak w ogóle się do niego nie przykładał: to przykład komizmu przez kontrast. Roi się tu od śmiesznych nieporozumień i dowcipów sytuacyjnych, ze Smerfami nikt nie będzie się nudzić. Małe niebieskie istotki także przecież mają swoje wady – twórcy tym razem postawili na uruchamianie ich w tle akcji: co pewien czas Smerfy przypominają o swoich słabostkach. Oczywiście te wady, do których wszyscy są już przyzwyczajeni, muszą przegrywać z okrucieństwem, służą więc wywoływaniu radości.
Ta bajka będzie się podobać odbiorcom. Jest dobrze skonstruowana, odnosi się do tematów dość bliskich maluchom, zawiera cały szereg burzliwych przygód: w końcu parę razy Smerfom grozi ogromne niebezpieczeństwo. Żarty funkcjonują tu na różnych płaszczyznach, a kadry to stary dobry styl ilustrowania (polskim odbiorcom skojarzą się ze starannością Janusza Christy). Obok slapsticku pojawia się ironia, przejęzyczenia towarzyszą pościgom, czyli znajdą tu coś dla siebie fani różnych rodzajów humoru. Nie trzeba znać Smerfów, żeby szybko odnaleźć się w ich rzeczywistości. „Dzieciak u Smerfów” nowość wprowadza tylko w motywie zaznaczania obecności ludzi – to dość rzadko przebija się do tego świata, przynajmniej w ramach wychowawczych pogadanek. Ale autorom udało się zrobić to ciekawie i bez pedagogicznego nadymania się. „Dzieciak u Smerfów” to dobra alternatywa dla dzisiejszych kreskówek, coś w sam raz dla małych buntowników. Każdy powinien znać Smerfy – a seria komiksów kontynuujących pomysły Peyo nie polega na odcinaniu kuponów od dawnej świetności.
Wychowanie
Już dawno sam Gargamel przestał być zagrożeniem dla Smerfów. Owszem, poluje na nie i wciąż próbuje znaleźć drogę do wioski, ale prawdziwe niebezpieczeństwa czają się gdzie indziej. Dokładnie: u ludzi. „Dzieciak u Smerfów” to próba pokazania małym odbiorcom, jak nie powinni się zachowywać. Autorzy podpowiadają też, co jest silniejsze niż czary. A wszystko zaczyna się od wypadku: bocian, na którym podróżuje Papa Smerf, rani się w skrzydło i trafia pod troskliwą opiekę sympatycznego staruszka. Papa Smerf z ukrycia może oglądać bezinteresowną pomoc. Ale nie wszyscy ludzie są tak dobrzy. Do starszego pana ma przybyć mały siostrzeniec, dzieciak sprawiający problemy wychowawcze. Smerfy szybko przekonają się, jak złośliwe, okrutne i bezwzględne mogą być dzieci. Tu nie ma taryfy ulgowej – jeśli ktoś dręczy zwierzęta, kłamie i wszystko niszczy, zasługuje na miano czarnego charakteru. Dzieciak, który trafia do Smerfów nie tylko rujnuje wioskę, ale jeszcze chce zostać uczniem Gargamela, żeby przez czary realizować swoje niecne cele.
„Dzieciak u Smerfów” to prosta historia dość wyraźnie poruszająca temat zła i przeciwstawianej mu miłości. Smerfy na agresję chcą odpowiadać irytacją, kłótniami i krytyką – tylko Papa Smerf wie, że ta droga prowadzi donikąd – i szuka sposoby na odwiedzenie rozkapryszonego bachora od złych zamiarów. To zadanie wymaga ogromnej cierpliwości, a i zaangażowania mieszkańców wioski. Na szczęście Gargamel nie pali się do tego, by zostać mentorem kogoś, kto nie zapamięta nawet jego imienia. Tylko wiara w poprawę zachowania umożliwi znoszenie licznych szkód. To wystarczające wyjaśnienie, dlaczego wioska Smerfów wciąż ukrywana jest przed ludźmi – nawet najpotężniejszy czarownik nie zaszkodzi Smerfom tak bardzo jak rozpuszczony kilkulatek. Nie o krytykę dzieci chodzi jednak autorom, a o ukazanie potęgi miłości.
Twórcy komiksu korzystają z barwności negatywnych postaci, by nie tyle nachalnie pouczać, co wzbudzać śmiech najmłodszych. Dzieciak, który niszczy domki Smerfów i miga się od pracy, jest w swoim zacietrzewieniu dość zabawny. W dodatku jego intencje prowadzą niekiedy do przeciwnych rezultatów – jeden Smerf Maruda wyjątkowo cieszy się z nowego domku, choć dzieciak w ogóle się do niego nie przykładał: to przykład komizmu przez kontrast. Roi się tu od śmiesznych nieporozumień i dowcipów sytuacyjnych, ze Smerfami nikt nie będzie się nudzić. Małe niebieskie istotki także przecież mają swoje wady – twórcy tym razem postawili na uruchamianie ich w tle akcji: co pewien czas Smerfy przypominają o swoich słabostkach. Oczywiście te wady, do których wszyscy są już przyzwyczajeni, muszą przegrywać z okrucieństwem, służą więc wywoływaniu radości.
Ta bajka będzie się podobać odbiorcom. Jest dobrze skonstruowana, odnosi się do tematów dość bliskich maluchom, zawiera cały szereg burzliwych przygód: w końcu parę razy Smerfom grozi ogromne niebezpieczeństwo. Żarty funkcjonują tu na różnych płaszczyznach, a kadry to stary dobry styl ilustrowania (polskim odbiorcom skojarzą się ze starannością Janusza Christy). Obok slapsticku pojawia się ironia, przejęzyczenia towarzyszą pościgom, czyli znajdą tu coś dla siebie fani różnych rodzajów humoru. Nie trzeba znać Smerfów, żeby szybko odnaleźć się w ich rzeczywistości. „Dzieciak u Smerfów” nowość wprowadza tylko w motywie zaznaczania obecności ludzi – to dość rzadko przebija się do tego świata, przynajmniej w ramach wychowawczych pogadanek. Ale autorom udało się zrobić to ciekawie i bez pedagogicznego nadymania się. „Dzieciak u Smerfów” to dobra alternatywa dla dzisiejszych kreskówek, coś w sam raz dla małych buntowników. Każdy powinien znać Smerfy – a seria komiksów kontynuujących pomysły Peyo nie polega na odcinaniu kuponów od dawnej świetności.
wtorek, 26 lipca 2016
Aleksandra Janusz: Kroniki rozdartego świata. Asystent czarodziejki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Egzamin
Aleksandra Janusz odrzuca do znudzenia ostatnio powtarzaną w powieściach fantasy fabułę drogi, znajduje własny pomysł na kreację świata przedstawionego i na rozwój akcji. Bohater Kronik rozdartego świata, Vincent Thorpe, jest asystentem czarodziejki i w zasadzie mógłby na tym spędzić całe życie, zwłaszcza że pracuje tak już od ćwierć wieku. Kiedy jednak zbliża się do zasłużonej emerytury, odkrywa w sobie zdolność przetwarzania magii, rzadki talent, który należy rozwinąć i wykorzystywać. Jednocześnie zmieniają się okoliczności. Dwie czarodziejki wpadają w szczelinę po Rozdarciu świata i lądują w miejscu, którego istnienie wydawało się nieprawdopodobne. Pod opiekę Vincenta trafia natomiast mała dziewczynka zmuszana do uprawiania magii. Jej darem i przekleństwem jest umiejętność ziania ogniem. Przy tym wszystkim Vincent nie powinien zaniedbywać swojej ukochanej, która z magią ma mniej wspólnego. Aleksandra Janusz w pierwszej kolejności stara się wykreować świat naturalny dla bohaterów, a do tego przynajmniej trochę zrozumiały dla czytelników. Służą jej do tego i rubaszne żarty postaci, i nawiązania do znanych z baśni istot, i wreszcie – bardzo ludzkie emocje. W Kronikach rozdartego świata, mimo czasów postapokaliptycznych i odbudowywania normalności poza realiami, bohaterowie myślą i przeżywają zupełnie jak odbiorcy – nie ma znaczenia, czego dotyczą ich refleksje. I egzamin z magii, i odkrywanie nieznanego opierają się na uniwersalnych odczuciach. W „Asystencie czarodziejki” te właśnie uczucia są kotwicą, która zatrzymuje czytelników i pomaga im odnaleźć się w nowej przestrzeni. Tu – mimo czarodziejskich zmian – wszystko wydaje się logiczne i zrozumiałe.
Janusz przygotowuje się do podbicia zachodnich rynków – albo hołduje modzie na zagraniczne powieści fantasy, bo wprowadza między innymi obce jednostki miar: to element kształtowania magicznej przestrzeni, wprowadza chociaż odrobinę egzotyki polskim odbiorcom. Ta autorka zresztą czuje się bardzo dobrze w narracji Kronik i wie, co tu pasuje, nie ma przypadkowych motywów lub niespójnych wstawek. „Asystent czarodziejki” funkcjonuje w dobrze przeanalizowanych realiach – a to oczywista korzyść dla czytelników, którzy bez większego wysiłku poznawczego przedostaną się do historii. Janusz pisze z wprawą i bardzo konkretnie, nie lubi filozoficznych dywagacji czy zapychaczy miejsca, słownych rozbiegówek i fragmentów po nic. Stawia na działanie – a to działanie nie jest równoznaczne z powtarzanymi do znudzenia przez innych walkami z istotami z baśni. Tu droga polega na czymś innym, problemy są bardziej ludzkie – a przynajmniej dostosowane do bardziej życiowych, znów: w warstwie doznań. Nieistotne jest, jakie komplikacje utrudniają osiągnięcie celu – wszystkie tutaj da się przełożyć na sytuacje znane odbiorcom. To spory sukces Aleksandry Janusz, a i próba otwarcia prozy fantasy na inne niż stereotypowe już w tych fabułach rozwiązania. „Asystent czarodziejki” jest zatem książką dopracowaną pod kątem fabuły. Literacko także cieszy – nawet mimo tego, że rubaszne wstawki nieco wybijają z rytmu i średnio pasują do tworzenia rzeczywistości. Część odbiorców jednak właśnie one przekonają jako łącznik ze światem ludzi.
„Asystent czarodziejki” to początek nowej serii, ale jakby na przekór pierwszym tomom nie ma w nim rozbudowanych tłumaczeń zasad. Autorka po prostu wrzuca czytelników w nową przestrzeń, nie zajmuje się specjalnie wyznaczaniem jej sensów – co jest potrzebne odbiorcom do zrozumienia świata Vincenta, to okaże się w trakcie lektury – dzięki takiemu podejściu Aleksandra Janusz unika męczącego zwłaszcza w amerykańskim stylu streszczania reguł. Wie również, jak przekonać do sięgnięcia po kolejny tom – znakomicie panuje nad fabułą i kreacjami postaci. Kroniki rozdartego świata zapowiadają się na imponujący cykl dla miłośników fantasy i powieści pozbawionych schematów.
Egzamin
Aleksandra Janusz odrzuca do znudzenia ostatnio powtarzaną w powieściach fantasy fabułę drogi, znajduje własny pomysł na kreację świata przedstawionego i na rozwój akcji. Bohater Kronik rozdartego świata, Vincent Thorpe, jest asystentem czarodziejki i w zasadzie mógłby na tym spędzić całe życie, zwłaszcza że pracuje tak już od ćwierć wieku. Kiedy jednak zbliża się do zasłużonej emerytury, odkrywa w sobie zdolność przetwarzania magii, rzadki talent, który należy rozwinąć i wykorzystywać. Jednocześnie zmieniają się okoliczności. Dwie czarodziejki wpadają w szczelinę po Rozdarciu świata i lądują w miejscu, którego istnienie wydawało się nieprawdopodobne. Pod opiekę Vincenta trafia natomiast mała dziewczynka zmuszana do uprawiania magii. Jej darem i przekleństwem jest umiejętność ziania ogniem. Przy tym wszystkim Vincent nie powinien zaniedbywać swojej ukochanej, która z magią ma mniej wspólnego. Aleksandra Janusz w pierwszej kolejności stara się wykreować świat naturalny dla bohaterów, a do tego przynajmniej trochę zrozumiały dla czytelników. Służą jej do tego i rubaszne żarty postaci, i nawiązania do znanych z baśni istot, i wreszcie – bardzo ludzkie emocje. W Kronikach rozdartego świata, mimo czasów postapokaliptycznych i odbudowywania normalności poza realiami, bohaterowie myślą i przeżywają zupełnie jak odbiorcy – nie ma znaczenia, czego dotyczą ich refleksje. I egzamin z magii, i odkrywanie nieznanego opierają się na uniwersalnych odczuciach. W „Asystencie czarodziejki” te właśnie uczucia są kotwicą, która zatrzymuje czytelników i pomaga im odnaleźć się w nowej przestrzeni. Tu – mimo czarodziejskich zmian – wszystko wydaje się logiczne i zrozumiałe.
Janusz przygotowuje się do podbicia zachodnich rynków – albo hołduje modzie na zagraniczne powieści fantasy, bo wprowadza między innymi obce jednostki miar: to element kształtowania magicznej przestrzeni, wprowadza chociaż odrobinę egzotyki polskim odbiorcom. Ta autorka zresztą czuje się bardzo dobrze w narracji Kronik i wie, co tu pasuje, nie ma przypadkowych motywów lub niespójnych wstawek. „Asystent czarodziejki” funkcjonuje w dobrze przeanalizowanych realiach – a to oczywista korzyść dla czytelników, którzy bez większego wysiłku poznawczego przedostaną się do historii. Janusz pisze z wprawą i bardzo konkretnie, nie lubi filozoficznych dywagacji czy zapychaczy miejsca, słownych rozbiegówek i fragmentów po nic. Stawia na działanie – a to działanie nie jest równoznaczne z powtarzanymi do znudzenia przez innych walkami z istotami z baśni. Tu droga polega na czymś innym, problemy są bardziej ludzkie – a przynajmniej dostosowane do bardziej życiowych, znów: w warstwie doznań. Nieistotne jest, jakie komplikacje utrudniają osiągnięcie celu – wszystkie tutaj da się przełożyć na sytuacje znane odbiorcom. To spory sukces Aleksandry Janusz, a i próba otwarcia prozy fantasy na inne niż stereotypowe już w tych fabułach rozwiązania. „Asystent czarodziejki” jest zatem książką dopracowaną pod kątem fabuły. Literacko także cieszy – nawet mimo tego, że rubaszne wstawki nieco wybijają z rytmu i średnio pasują do tworzenia rzeczywistości. Część odbiorców jednak właśnie one przekonają jako łącznik ze światem ludzi.
„Asystent czarodziejki” to początek nowej serii, ale jakby na przekór pierwszym tomom nie ma w nim rozbudowanych tłumaczeń zasad. Autorka po prostu wrzuca czytelników w nową przestrzeń, nie zajmuje się specjalnie wyznaczaniem jej sensów – co jest potrzebne odbiorcom do zrozumienia świata Vincenta, to okaże się w trakcie lektury – dzięki takiemu podejściu Aleksandra Janusz unika męczącego zwłaszcza w amerykańskim stylu streszczania reguł. Wie również, jak przekonać do sięgnięcia po kolejny tom – znakomicie panuje nad fabułą i kreacjami postaci. Kroniki rozdartego świata zapowiadają się na imponujący cykl dla miłośników fantasy i powieści pozbawionych schematów.
Zofia Stanecka: Basia i przyjaciele. Anielka
Egmont, Warszawa 2016.
Czekanie
„Anielka”, tomik w serii Basia i przyjaciele, to trochę opowieść o smutku, trochę o tęsknocie. Anielka w książkach o Basi dała się poznać jako dziecko przejmujące styl życia i przekonania rodziców, dość bezrefleksyjnie, ale trudno byłoby rozbudowanych analiz oczekiwać po kilkulatce. Tym razem Anielka nie wzdryga się na widok słodyczy (choć motyw zdrowej kuchni w tle się przewija). Zofia Stanecka eksponuje za to sposób kilkulatki na radzenie sobie ze stresem. Kiedy Anielce jest źle – zaczyna sobie podśpiewywać i „wyłącza się” na otoczenie. Nawet najlżejsze przeczucie nadchodzącej przykrości zamienia w nucenie pod nosem. To dla obserwatora z zewnątrz może być nieco dziwaczne. Nie dla Basi, bo Basia już polubiła Anielkę i zaakceptowała – z jej wszystkimi dziwactwami.
Teraz Anielka czeka. Czeka na spotkanie z tatą, który się spóźni. Mama dziewczynki o tym wie, widzi też nadzieję dziecka – wymyśla więc kolejne rozrywki i przyjemności, żeby odwrócić uwagę Anielki i przeczekać do spotkania bez zbędnych niepokojów. Anielka może z Basią przygotowywać smaczne potrawy lub zawrzeć braterstwo farby po wspólnym malowaniu. Mało tego: może nawet zaprosić Basię na wspólne nocowanie. Wtedy okaże się, że i dziarska Basia czegoś się boi. „Anielka” pozwala najmłodszym odkrywać uczucia, do których trudno się nawet przyznać. Pokaże, że czasami można pozwolić sobie na łzy, ale nie warto poddawać się rozpaczy, jeśli coś nie idzie zgodnie z planem.
Zofia Stanecka bardzo precyzyjnie odmalowuje przeżycia z codzienności małych bohaterek. Przyjaciółki rozumieją się bez słów, zapewniają sobie wsparcie i razem lepiej znoszą przeciwności losu. Ale Zofia Stanecka nie pozwala im się nad sobą rozczulać. Angażuje obie dziewczynki w niekończącą się wspólną zabawę, zapewnia im szereg przyjemności tym większych, że wspólnych (i często maluchom zakazanych: w końcu mama Anielki nie ma nic przeciwko bałaganieniu przy malowaniu).
Anielka jest inna niż znane Basi dzieci – i tę inność autorka dosyć przekonująco podkreśla. Anielka potrafi bawić się sama, po cichu i bez drogich zabawek (słucha deszczu czy łapie zajączki ze światła), nie śledzi mody (w zakresie dziecięcych zachcianek), a kiedy jest jej źle – po prostu milknie (a potem zaczyna nucić). To przeciwieństwo rozwrzeszczanych i rozkapryszonych dzieci. Anielka jest wrażliwa, refleksyjna i cicha, często nie umie wyrazić słowami tego, co odczuwa – nie znaczy to jednak, że pozostaje obojętna. Na przykładzie tej dziewczynki Zofia Stanecka może przypomnieć dzieciom, że dorośli czasami mają swoje zawodowe wyzwania – i z tego powodu nie udaje im się dotrzymywać obietnic, nie znaczy to jednak, że przestają kochać swoje pociechy czy – że je odrzucają. Rodzicom z kolei w prosty sposób tłumaczy, że nawet najspokojniejsze dzieci potrzebują uwagi, zrozumienia i stabilizacji. Nie wszyscy walczą o swoje jak Basia.
Zofia Stanecka mądrze rozwija podserię kierowaną (w teorii) do nieco starszych czytelników niż fani Basi. W praktyce trafi do swoich stałych odbiorców i do tych, którzy potrzebują analizy stanu uczuć. Zapewnia wygodną obyczajową relację z życia kilkulatków – trafioną w punkt i cenną również z punktu widzenia dorosłych. Rozwija tu umiejętność obserwacji dzieci, pomaga im w dookreślaniu odczuć, ale zapewnia też historyjkę dobrą do czytania (i do oglądania, dzięki ilustracjom Marianny Oklejak). Dla najmłodszych zetknięcie z Anielką może też być cenną lekcją o innych zachowaniach, wzorach czy modelach rodzin. „Anielka” to książeczka o silnym wydźwięku emocjonalnym.
Czekanie
„Anielka”, tomik w serii Basia i przyjaciele, to trochę opowieść o smutku, trochę o tęsknocie. Anielka w książkach o Basi dała się poznać jako dziecko przejmujące styl życia i przekonania rodziców, dość bezrefleksyjnie, ale trudno byłoby rozbudowanych analiz oczekiwać po kilkulatce. Tym razem Anielka nie wzdryga się na widok słodyczy (choć motyw zdrowej kuchni w tle się przewija). Zofia Stanecka eksponuje za to sposób kilkulatki na radzenie sobie ze stresem. Kiedy Anielce jest źle – zaczyna sobie podśpiewywać i „wyłącza się” na otoczenie. Nawet najlżejsze przeczucie nadchodzącej przykrości zamienia w nucenie pod nosem. To dla obserwatora z zewnątrz może być nieco dziwaczne. Nie dla Basi, bo Basia już polubiła Anielkę i zaakceptowała – z jej wszystkimi dziwactwami.
Teraz Anielka czeka. Czeka na spotkanie z tatą, który się spóźni. Mama dziewczynki o tym wie, widzi też nadzieję dziecka – wymyśla więc kolejne rozrywki i przyjemności, żeby odwrócić uwagę Anielki i przeczekać do spotkania bez zbędnych niepokojów. Anielka może z Basią przygotowywać smaczne potrawy lub zawrzeć braterstwo farby po wspólnym malowaniu. Mało tego: może nawet zaprosić Basię na wspólne nocowanie. Wtedy okaże się, że i dziarska Basia czegoś się boi. „Anielka” pozwala najmłodszym odkrywać uczucia, do których trudno się nawet przyznać. Pokaże, że czasami można pozwolić sobie na łzy, ale nie warto poddawać się rozpaczy, jeśli coś nie idzie zgodnie z planem.
Zofia Stanecka bardzo precyzyjnie odmalowuje przeżycia z codzienności małych bohaterek. Przyjaciółki rozumieją się bez słów, zapewniają sobie wsparcie i razem lepiej znoszą przeciwności losu. Ale Zofia Stanecka nie pozwala im się nad sobą rozczulać. Angażuje obie dziewczynki w niekończącą się wspólną zabawę, zapewnia im szereg przyjemności tym większych, że wspólnych (i często maluchom zakazanych: w końcu mama Anielki nie ma nic przeciwko bałaganieniu przy malowaniu).
Anielka jest inna niż znane Basi dzieci – i tę inność autorka dosyć przekonująco podkreśla. Anielka potrafi bawić się sama, po cichu i bez drogich zabawek (słucha deszczu czy łapie zajączki ze światła), nie śledzi mody (w zakresie dziecięcych zachcianek), a kiedy jest jej źle – po prostu milknie (a potem zaczyna nucić). To przeciwieństwo rozwrzeszczanych i rozkapryszonych dzieci. Anielka jest wrażliwa, refleksyjna i cicha, często nie umie wyrazić słowami tego, co odczuwa – nie znaczy to jednak, że pozostaje obojętna. Na przykładzie tej dziewczynki Zofia Stanecka może przypomnieć dzieciom, że dorośli czasami mają swoje zawodowe wyzwania – i z tego powodu nie udaje im się dotrzymywać obietnic, nie znaczy to jednak, że przestają kochać swoje pociechy czy – że je odrzucają. Rodzicom z kolei w prosty sposób tłumaczy, że nawet najspokojniejsze dzieci potrzebują uwagi, zrozumienia i stabilizacji. Nie wszyscy walczą o swoje jak Basia.
Zofia Stanecka mądrze rozwija podserię kierowaną (w teorii) do nieco starszych czytelników niż fani Basi. W praktyce trafi do swoich stałych odbiorców i do tych, którzy potrzebują analizy stanu uczuć. Zapewnia wygodną obyczajową relację z życia kilkulatków – trafioną w punkt i cenną również z punktu widzenia dorosłych. Rozwija tu umiejętność obserwacji dzieci, pomaga im w dookreślaniu odczuć, ale zapewnia też historyjkę dobrą do czytania (i do oglądania, dzięki ilustracjom Marianny Oklejak). Dla najmłodszych zetknięcie z Anielką może też być cenną lekcją o innych zachowaniach, wzorach czy modelach rodzin. „Anielka” to książeczka o silnym wydźwięku emocjonalnym.
poniedziałek, 25 lipca 2016
Nicky Pellegrino: Weneckie lato
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Odpoczynek
Nicky Pellegrino powraca, a to oznacza, że czytelniczki znów otrzymają obyczajówkę inną niż poprzednie. Bo ta autorka, nie oglądając się na literackie mody, kreuje własne (włoskie) światy bez kompleksów. W nowej scenerii nawet stare scenariusze działają inaczej. Teraz na pierwszy plan wysuwa się Addolorata, Dolly. Dolly właśnie otrzymała druzgoczącą recenzję swojej restauracji: znany krytyk kulinarny nie pozostawia na niej suchej nitki, co dość rozgniewało byłego właściciela, ojca kobiety. Dolly wyraźnie potrzebuje chwili przerwy i spojrzenia z dystansu na swoją codzienność, udaje się więc na samotny urlop do Wenecji. Z dala od rozkapryszonej nastoletniej córki, z dala od wiecznie narzekającego męża i z dala od myśli o pracy próbuje odkryć, co ją uszczęśliwi.
Wenecja na początku obca i dość wrogo nastawiona do turystów, staje się dla Dolly niemal domem. Kobieta odkrywa milongi – spotkania taneczne – i pod okiem przystojnego Włocha uczy się tanga. Opiekę roztacza nad nią również Coco, sympatyczna, choć i apodyktyczna starsza pani, dawniej i teraz obiekt uwielbienia wielu mężczyzn. To Coco pokazuje Dolly, jak chłonąć życie: każe jej zmienić sposób ubierania się, umożliwia przedłużenie wakacji i uczy czerpania przyjemności z wielu zwykłych chwil. Dzięki Coco Dolly na nowo odkrywa małe radości. Ale Wenecja jest też pełna zagadek. Tu powietrze gęstnieje od namiętności i od niewytłumaczalnych zjawisk. Życzliwi jednym ludzie wrogo nastawiają się do innych, przeszłość mąci aktualne szczęście. We Włoszech można się zakochać, ale jeśli nie będzie się ostrożnym, łatwo tylko powiększyć listę problemów. Tyle że zachowawczość znów kłóci się z czerpaniem z życia pełnymi garściami. Addolorata pozostawia za sobą przyziemne problemy, udaje jej się odsunąć od własnego życia, nawet gdy dzieje się coś, co mogłoby przerwać wypoczynek. Uczy się odkrywania swoich potrzeb i próbuje spisać listę rzeczy, które dają jej szczęście. To bardzo trudne, bo bohaterka nie chce podpierać się schematami.
Wenecja w wydaniu Nicky Pellegrino to namiętność i taniec. Tak, jak inne bestsellerowe autorki rozpływają się nad tematami kulinarnymi, Dolly uczy się języka ciała podczas wielu obserwacji tanga. Autorka w ten właśnie sposób chce rozbudzać zmysły czytelniczek – i bardzo dobrze jej się to udaje, taniec opisuje niemal apetycznie, tak, że odbiorczynie choćby pomyślą o wypróbowaniu takiej formy spędzania czasu. „Weneckie lato” to mówienie o poszukiwaniu bliskości, ale inaczej niż do tej pory. Pellegrino dobrze czuje emocje swojej bohaterki, co sprawia, że łatwiej uwierzyć w fabułę i cieszyć się akcją. Dla czytelniczek spragnionych tajemnic jest tu cały szereg sekretów z dawnych lat. Dolly potrzebuje czasu, żeby rozszyfrować dziwne zachowania byłych przyjaciółek i swoich obecnych – potencjalnych – rywalek. We Włoszech namiętności pojawiają się w każdej dziedzinie życia.
„Weneckie lato” to powieść, która potwierdza mocną pozycję Nicky Pellegrino na rynku literatury dla pań. Autorka lubuje się w zabawach uczuciami, każde bohaterce przewartościować życie, a czytelniczki uczy spełniania odważnych marzeń. Wskazówki intertekstualne wprawdzie niszczy dosłownością: w posłowiu przedstawia całą listę inspirujących lektur – ale to drogowskaz dla odbiorczyń, które zechcą iść w ślady bohaterki i szukać sposobu na szczęście. Owszem, bywa Pellegrino mocno naiwna, ale to płynie z przekonania o upodobaniach grupy docelowej – i z samej konstrukcji powieści. „Weneckie lato” czyta się przyjemnie, bo też i jako lektura relaksująca zostało stworzone. Ucieczka od zwykłego życia pozwala inaczej potraktować przytłaczające problemy, odrzucić rutynę i znaleźć nowe metody pokonywania kłopotów. Niezależnie od udanej fabuły to kolejne atuty tej powieści i kreacji bohaterki.
Odpoczynek
Nicky Pellegrino powraca, a to oznacza, że czytelniczki znów otrzymają obyczajówkę inną niż poprzednie. Bo ta autorka, nie oglądając się na literackie mody, kreuje własne (włoskie) światy bez kompleksów. W nowej scenerii nawet stare scenariusze działają inaczej. Teraz na pierwszy plan wysuwa się Addolorata, Dolly. Dolly właśnie otrzymała druzgoczącą recenzję swojej restauracji: znany krytyk kulinarny nie pozostawia na niej suchej nitki, co dość rozgniewało byłego właściciela, ojca kobiety. Dolly wyraźnie potrzebuje chwili przerwy i spojrzenia z dystansu na swoją codzienność, udaje się więc na samotny urlop do Wenecji. Z dala od rozkapryszonej nastoletniej córki, z dala od wiecznie narzekającego męża i z dala od myśli o pracy próbuje odkryć, co ją uszczęśliwi.
Wenecja na początku obca i dość wrogo nastawiona do turystów, staje się dla Dolly niemal domem. Kobieta odkrywa milongi – spotkania taneczne – i pod okiem przystojnego Włocha uczy się tanga. Opiekę roztacza nad nią również Coco, sympatyczna, choć i apodyktyczna starsza pani, dawniej i teraz obiekt uwielbienia wielu mężczyzn. To Coco pokazuje Dolly, jak chłonąć życie: każe jej zmienić sposób ubierania się, umożliwia przedłużenie wakacji i uczy czerpania przyjemności z wielu zwykłych chwil. Dzięki Coco Dolly na nowo odkrywa małe radości. Ale Wenecja jest też pełna zagadek. Tu powietrze gęstnieje od namiętności i od niewytłumaczalnych zjawisk. Życzliwi jednym ludzie wrogo nastawiają się do innych, przeszłość mąci aktualne szczęście. We Włoszech można się zakochać, ale jeśli nie będzie się ostrożnym, łatwo tylko powiększyć listę problemów. Tyle że zachowawczość znów kłóci się z czerpaniem z życia pełnymi garściami. Addolorata pozostawia za sobą przyziemne problemy, udaje jej się odsunąć od własnego życia, nawet gdy dzieje się coś, co mogłoby przerwać wypoczynek. Uczy się odkrywania swoich potrzeb i próbuje spisać listę rzeczy, które dają jej szczęście. To bardzo trudne, bo bohaterka nie chce podpierać się schematami.
Wenecja w wydaniu Nicky Pellegrino to namiętność i taniec. Tak, jak inne bestsellerowe autorki rozpływają się nad tematami kulinarnymi, Dolly uczy się języka ciała podczas wielu obserwacji tanga. Autorka w ten właśnie sposób chce rozbudzać zmysły czytelniczek – i bardzo dobrze jej się to udaje, taniec opisuje niemal apetycznie, tak, że odbiorczynie choćby pomyślą o wypróbowaniu takiej formy spędzania czasu. „Weneckie lato” to mówienie o poszukiwaniu bliskości, ale inaczej niż do tej pory. Pellegrino dobrze czuje emocje swojej bohaterki, co sprawia, że łatwiej uwierzyć w fabułę i cieszyć się akcją. Dla czytelniczek spragnionych tajemnic jest tu cały szereg sekretów z dawnych lat. Dolly potrzebuje czasu, żeby rozszyfrować dziwne zachowania byłych przyjaciółek i swoich obecnych – potencjalnych – rywalek. We Włoszech namiętności pojawiają się w każdej dziedzinie życia.
„Weneckie lato” to powieść, która potwierdza mocną pozycję Nicky Pellegrino na rynku literatury dla pań. Autorka lubuje się w zabawach uczuciami, każde bohaterce przewartościować życie, a czytelniczki uczy spełniania odważnych marzeń. Wskazówki intertekstualne wprawdzie niszczy dosłownością: w posłowiu przedstawia całą listę inspirujących lektur – ale to drogowskaz dla odbiorczyń, które zechcą iść w ślady bohaterki i szukać sposobu na szczęście. Owszem, bywa Pellegrino mocno naiwna, ale to płynie z przekonania o upodobaniach grupy docelowej – i z samej konstrukcji powieści. „Weneckie lato” czyta się przyjemnie, bo też i jako lektura relaksująca zostało stworzone. Ucieczka od zwykłego życia pozwala inaczej potraktować przytłaczające problemy, odrzucić rutynę i znaleźć nowe metody pokonywania kłopotów. Niezależnie od udanej fabuły to kolejne atuty tej powieści i kreacji bohaterki.
Jackie French: Mój wujek Mundek krasnal ogrodowy
Wilga, Warszawa 2016.
Pech
Czasami trudno jest wytrzymać w szkole, wśród zwykłych i złośliwych rówieśników. Ale naprawdę znacznie gorzej zaczyna się wtedy, gdy ci rówieśnicy parają się magią. Tomek ma pecha: zwraca na niego uwagę Gryzella, córka Najpotężniejszej Czarownicy Świata. Tomek niespecjalnie lubi jej towarzystwo – nie przepada za agresywnymi i nachalnymi koleżankami. Zresztą nawet gdyby Gryzella była cicha i urocza, istnieje przecież Fra. Dwustuletni duch, którego wszyscy traktują jak bliską przyjaciółkę Tomka. To Fra byłaby wymarzoną partnerką na szkolne tańce.
„Mój wujek Mundek krasnal ogrodowy” to kolejna minipowieść w serii wariowane rodzinki. Jackie French tym razem stawia na kompletny absurd, likwiduje wiele punktów wspólnych z normalnością, żeby poruszyć wątek pecha i szczęścia (oraz, w tle, zauroczenia). Kiedy Tomek podpada Gryzelli, ta odgraża się, że jej mama nałoży na chłopca czar pecha. Od tego momentu bohaterowi przydarza się szereg nieprzyjemnych wpadek: opadające spodnie, smocza kupa, kąpiel w rynsztoku, robaki zamiast makaronu. Jackie French dobrze wie, co najbardziej bawi dzieci – i sięga po zestaw najbardziej obrzydliwych i slapstickowych katastrof, jakie tylko można sobie wyobrazić. Tu bez przerwy bohater wdeptuje w odchody różnych stworzeń (lub – o zgrozo – znajduje je w kanapce…), autorka szuka najprostszych sposobów wyzwalania śmiechu. Do tych wypadków dokłada odwrotność zwykłych strachów: tu tata jest Naczelnym Strachem i ćwiczy straszenie, całkowicie odzierając je z grozy. Mama pomaga Wróżce Zębuszce. A wujek pracujący jako krasnal ogrodowy sprawia, że wszyscy w jego pobliżu czują się lepiej. Mimo że bohaterowie akceptują istnienie Najpotężniejszej Czarownicy Świata i wiedzą, że nie ma sposobu na jej zaklęcia – nie przejmują się specjalnie groźbami. Pech czasami przytrafia się każdemu.
Jackie French wykorzystuje też magnes niegrzeczności. Chociaż Tomek wydaje się postacią spokojną i dobrą, nie będzie się nudził. Zwłaszcza gdy Gryzella obrzuca go najróżniejszymi inwektywami i wszczyna kolejne kłótnie z byle powodu. Tu często właśnie działania impulsywne, dalekie od kodeksu zachowań, stanowią normę – ale przecież autorka tworzy świat magiczny i na tyle różny od rzeczywistości, że w odwróceniu reguł przekonujący. Nie ma ograniczeń gatunkowych w uczuciach: Fra, w której skrycie podkochuje się Tomek, to duch. Z kolej Mog, jego najlepszy przyjaciel, to dziwna i niezdefiniowana istota, nie do końca sprawnie władająca językiem. Bez uprzedzeń i blokad żyje się znacznie ciekawiej. W tej książeczce absurd nadaje ton. Jackie French wręcz specjalnie szuka sytuacji zwyczajnych, by w powieści stworzyć ich przeciwieństwo. Dzieci łatwo odnajdą się w dziwnej przestrzeni i poczują się dobrze z wyobraźniowymi postaciami – mimo dziwacznych ról i zadań mama i tata Tomka dają mu wsparcie, a złośliwą koleżankę – nawet gdy ta korzysta z pomocy Najpotężniejszej Czarownicy Świata – można pokonać sprytem. Pod przykrywką bajkowej akcji autorka wprowadza tematy społeczne, ważne dla dzieci. Prosty komizm to zatem nie wszystko, co książeczka oferuje. Warto zajrzeć pod powierzchnię dynamicznej fabuły i rozczytać różne „życiowe” przesłania do najmłodszych. „Mój wujek Mundek krasnal ogrodowy” to kolejna historyjka zapewniająca powrót do klasycznych tematów i postaci bajkowych – ale w modnej dzisiaj realizacji. French wie, jak kuszące bywa zło, chociaż go nie wyolbrzymia, rezygnuje też z udawania, że wszyscy są łagodni, dobrzy i wspaniałomyślni. Wujek krasnal, chociaż pełniący w akcji raczej poboczną rolę (i to przez długi czas) ma do przekazania niezwykle ważną wiadomość. Można więc prawdziwe i cenne przesłania ukryć w zwariowanej bajce, która spodoba się tylko dzieciom. Jackie French chce, żeby najmłodsi czytali dla przyjemności – wie, jak to osiągnąć i tworzy serię wzorowaną trochę na Koszmarnym Karolku – specjalnie dla dzieci wychowywanych na kreskówkach.
Pech
Czasami trudno jest wytrzymać w szkole, wśród zwykłych i złośliwych rówieśników. Ale naprawdę znacznie gorzej zaczyna się wtedy, gdy ci rówieśnicy parają się magią. Tomek ma pecha: zwraca na niego uwagę Gryzella, córka Najpotężniejszej Czarownicy Świata. Tomek niespecjalnie lubi jej towarzystwo – nie przepada za agresywnymi i nachalnymi koleżankami. Zresztą nawet gdyby Gryzella była cicha i urocza, istnieje przecież Fra. Dwustuletni duch, którego wszyscy traktują jak bliską przyjaciółkę Tomka. To Fra byłaby wymarzoną partnerką na szkolne tańce.
„Mój wujek Mundek krasnal ogrodowy” to kolejna minipowieść w serii wariowane rodzinki. Jackie French tym razem stawia na kompletny absurd, likwiduje wiele punktów wspólnych z normalnością, żeby poruszyć wątek pecha i szczęścia (oraz, w tle, zauroczenia). Kiedy Tomek podpada Gryzelli, ta odgraża się, że jej mama nałoży na chłopca czar pecha. Od tego momentu bohaterowi przydarza się szereg nieprzyjemnych wpadek: opadające spodnie, smocza kupa, kąpiel w rynsztoku, robaki zamiast makaronu. Jackie French dobrze wie, co najbardziej bawi dzieci – i sięga po zestaw najbardziej obrzydliwych i slapstickowych katastrof, jakie tylko można sobie wyobrazić. Tu bez przerwy bohater wdeptuje w odchody różnych stworzeń (lub – o zgrozo – znajduje je w kanapce…), autorka szuka najprostszych sposobów wyzwalania śmiechu. Do tych wypadków dokłada odwrotność zwykłych strachów: tu tata jest Naczelnym Strachem i ćwiczy straszenie, całkowicie odzierając je z grozy. Mama pomaga Wróżce Zębuszce. A wujek pracujący jako krasnal ogrodowy sprawia, że wszyscy w jego pobliżu czują się lepiej. Mimo że bohaterowie akceptują istnienie Najpotężniejszej Czarownicy Świata i wiedzą, że nie ma sposobu na jej zaklęcia – nie przejmują się specjalnie groźbami. Pech czasami przytrafia się każdemu.
Jackie French wykorzystuje też magnes niegrzeczności. Chociaż Tomek wydaje się postacią spokojną i dobrą, nie będzie się nudził. Zwłaszcza gdy Gryzella obrzuca go najróżniejszymi inwektywami i wszczyna kolejne kłótnie z byle powodu. Tu często właśnie działania impulsywne, dalekie od kodeksu zachowań, stanowią normę – ale przecież autorka tworzy świat magiczny i na tyle różny od rzeczywistości, że w odwróceniu reguł przekonujący. Nie ma ograniczeń gatunkowych w uczuciach: Fra, w której skrycie podkochuje się Tomek, to duch. Z kolej Mog, jego najlepszy przyjaciel, to dziwna i niezdefiniowana istota, nie do końca sprawnie władająca językiem. Bez uprzedzeń i blokad żyje się znacznie ciekawiej. W tej książeczce absurd nadaje ton. Jackie French wręcz specjalnie szuka sytuacji zwyczajnych, by w powieści stworzyć ich przeciwieństwo. Dzieci łatwo odnajdą się w dziwnej przestrzeni i poczują się dobrze z wyobraźniowymi postaciami – mimo dziwacznych ról i zadań mama i tata Tomka dają mu wsparcie, a złośliwą koleżankę – nawet gdy ta korzysta z pomocy Najpotężniejszej Czarownicy Świata – można pokonać sprytem. Pod przykrywką bajkowej akcji autorka wprowadza tematy społeczne, ważne dla dzieci. Prosty komizm to zatem nie wszystko, co książeczka oferuje. Warto zajrzeć pod powierzchnię dynamicznej fabuły i rozczytać różne „życiowe” przesłania do najmłodszych. „Mój wujek Mundek krasnal ogrodowy” to kolejna historyjka zapewniająca powrót do klasycznych tematów i postaci bajkowych – ale w modnej dzisiaj realizacji. French wie, jak kuszące bywa zło, chociaż go nie wyolbrzymia, rezygnuje też z udawania, że wszyscy są łagodni, dobrzy i wspaniałomyślni. Wujek krasnal, chociaż pełniący w akcji raczej poboczną rolę (i to przez długi czas) ma do przekazania niezwykle ważną wiadomość. Można więc prawdziwe i cenne przesłania ukryć w zwariowanej bajce, która spodoba się tylko dzieciom. Jackie French chce, żeby najmłodsi czytali dla przyjemności – wie, jak to osiągnąć i tworzy serię wzorowaną trochę na Koszmarnym Karolku – specjalnie dla dzieci wychowywanych na kreskówkach.
niedziela, 24 lipca 2016
Andrzej Klim: Jak w kabarecie. Obrazki z życia PRL
PWN, Warszawa 2016.
Dawne czasy
Opowieści o PRL-u już jest bardzo dużo, bo obyczajowa moda na sentymentalne powroty z czasem przedostała się i do książek. Tom Andrzeja Klima „Jak w kabarecie. Obrazki z życia PRL” to kolejna publikacja wydana w udanej serii PWN – i rozszerzająca tematy z kultury i rozrywki na dalsze elementy codziennego życia. Andrzej Klim zamienia się tu ponownie w reportera, który chce dostarczyć swoim czytelnikom nie tyle zestaw skrótowych wiadomości, co barwną historię pełną anegdot i absurdów. Temat „Jak w kabarecie” nieprzypadkowo przecież pojawia się w tytule książki. Życie w czasach PRL-u pełne było nonsensów, które dziś śmieszą lub wywołują niedowierzanie. Wystarczy prześledzić listę pytań z noty okładkowej – takich „szoków” Andrzej Klim gromadzi całkiem sporo. Podąża tropem sensacji dzisiaj już przebrzmiałej, funkcjonuje bardziej jako folklor niż źródło danych – by scharakteryzować codzienność peerelowską w oderwaniu od powszechnej szarości. Podtytuł tomu nieco myli: Klim nie zajmuje się – a przynajmniej nie zawsze – zwykłym życiem w PRL. Bardziej interesują go wspomnienia gwiazd estrady, aktorów, piosenkarzy, artystów kabaretowych niż przeciętnych ludzi borykających się z rozmaitymi utrudnieniami. Inna rzecz, że autor nie zaproponuje kolejnego przeglądu portretów gwiazd. Podpiera się zapiskami sław po to, by wskrzesić „dziwność” minionych czasów.
Książkę dzieli tematycznie na rzeczywiste „obrazki”, migawki z PRL-u, nie wyczerpujące do końca danego zagadnienia, ale wystarczająco gęste i treściwe, żeby nasycić odbiorców zainteresowanych serią (lub epoką). Kto zasmakuje w przekazywanych historyjkach, ten bez trudu znajdzie ich dopełnienie dzięki bibliografii rozbudowanej o ciekawe pozycje memuarowe. Klim zapewnia wyciąg z ciekawostek. W kolejnych rozdziałach zajmuje się występami estradowymi od kulis, organizacją wielkich festiwali, zespołami ludowymi, perypetiami z cenzurą – i to zagadnienia dość często powielane w kolejnych tomach poświęconych peerelowskiej kulturze. Ale Andrzej Klim idzie dalej: przygląda się wyborom miss i dziwnym sytuacjom generowanym wokół szukania najpiękniejszych kobiet, krótko charakteryzuje tworzenie mody w niesprzyjających czasach, zajmuje się przez chwilę samochodami i sportem, by zakończyć esejem o Cyrankiewiczu i Jaroszewiczu.
Za każdym razem autor szuka tego, o czym nie można było informować opinii publicznej, wybiera co bardziej pikantne informacje ze wspomnień artystów lub sytuacje, które po latach budzą śmiech. Nie zajmuje się powtarzaniem ogólnikowych banałów, przez odwołania do notatek i opinii świadków wydarzeń natychmiast wpasowuje się w temat i może go pogłębiać. Posiłkuje się książkami sław, ale przypomina też postacie dzisiaj niezbyt kojarzone przez czytelników. Wydaje się podczas lektury, że mimo koniecznych – dla dobra tomu – skrótów unika powierzchowności. Pisze tak, by zapewnić odbiorcom sporo wiadomości i rodzajowych obrazków, nie analizuje zjawisk a przytacza je, wnioski pozostawiając innym. Nie pozwala sobie też na nudę czy melancholię, motyw „kabaretowości” stale mu przyświeca i pomaga unikać przebrzmiałych w odbiorze treści. Tom „Jak w kabarecie” pogłębia modę na PRL i wiedzę z tego zakresu o kolejne zagadnienia, pokazuje też, jak pewne tematy zazębiały się z egzystencją gwiazd estrady. Andrzej Klim siłą rzeczy musi wciąż dokonywać wyborów i cięć – ale robi to z wielkim wyczuciem, jego książka zyska uznanie fanów PRL-u. To publikacja dobrze wykorzystująca rynkowe mechanizmy i trendy, nie popularnonaukowa a reportażowa.
Dawne czasy
Opowieści o PRL-u już jest bardzo dużo, bo obyczajowa moda na sentymentalne powroty z czasem przedostała się i do książek. Tom Andrzeja Klima „Jak w kabarecie. Obrazki z życia PRL” to kolejna publikacja wydana w udanej serii PWN – i rozszerzająca tematy z kultury i rozrywki na dalsze elementy codziennego życia. Andrzej Klim zamienia się tu ponownie w reportera, który chce dostarczyć swoim czytelnikom nie tyle zestaw skrótowych wiadomości, co barwną historię pełną anegdot i absurdów. Temat „Jak w kabarecie” nieprzypadkowo przecież pojawia się w tytule książki. Życie w czasach PRL-u pełne było nonsensów, które dziś śmieszą lub wywołują niedowierzanie. Wystarczy prześledzić listę pytań z noty okładkowej – takich „szoków” Andrzej Klim gromadzi całkiem sporo. Podąża tropem sensacji dzisiaj już przebrzmiałej, funkcjonuje bardziej jako folklor niż źródło danych – by scharakteryzować codzienność peerelowską w oderwaniu od powszechnej szarości. Podtytuł tomu nieco myli: Klim nie zajmuje się – a przynajmniej nie zawsze – zwykłym życiem w PRL. Bardziej interesują go wspomnienia gwiazd estrady, aktorów, piosenkarzy, artystów kabaretowych niż przeciętnych ludzi borykających się z rozmaitymi utrudnieniami. Inna rzecz, że autor nie zaproponuje kolejnego przeglądu portretów gwiazd. Podpiera się zapiskami sław po to, by wskrzesić „dziwność” minionych czasów.
Książkę dzieli tematycznie na rzeczywiste „obrazki”, migawki z PRL-u, nie wyczerpujące do końca danego zagadnienia, ale wystarczająco gęste i treściwe, żeby nasycić odbiorców zainteresowanych serią (lub epoką). Kto zasmakuje w przekazywanych historyjkach, ten bez trudu znajdzie ich dopełnienie dzięki bibliografii rozbudowanej o ciekawe pozycje memuarowe. Klim zapewnia wyciąg z ciekawostek. W kolejnych rozdziałach zajmuje się występami estradowymi od kulis, organizacją wielkich festiwali, zespołami ludowymi, perypetiami z cenzurą – i to zagadnienia dość często powielane w kolejnych tomach poświęconych peerelowskiej kulturze. Ale Andrzej Klim idzie dalej: przygląda się wyborom miss i dziwnym sytuacjom generowanym wokół szukania najpiękniejszych kobiet, krótko charakteryzuje tworzenie mody w niesprzyjających czasach, zajmuje się przez chwilę samochodami i sportem, by zakończyć esejem o Cyrankiewiczu i Jaroszewiczu.
Za każdym razem autor szuka tego, o czym nie można było informować opinii publicznej, wybiera co bardziej pikantne informacje ze wspomnień artystów lub sytuacje, które po latach budzą śmiech. Nie zajmuje się powtarzaniem ogólnikowych banałów, przez odwołania do notatek i opinii świadków wydarzeń natychmiast wpasowuje się w temat i może go pogłębiać. Posiłkuje się książkami sław, ale przypomina też postacie dzisiaj niezbyt kojarzone przez czytelników. Wydaje się podczas lektury, że mimo koniecznych – dla dobra tomu – skrótów unika powierzchowności. Pisze tak, by zapewnić odbiorcom sporo wiadomości i rodzajowych obrazków, nie analizuje zjawisk a przytacza je, wnioski pozostawiając innym. Nie pozwala sobie też na nudę czy melancholię, motyw „kabaretowości” stale mu przyświeca i pomaga unikać przebrzmiałych w odbiorze treści. Tom „Jak w kabarecie” pogłębia modę na PRL i wiedzę z tego zakresu o kolejne zagadnienia, pokazuje też, jak pewne tematy zazębiały się z egzystencją gwiazd estrady. Andrzej Klim siłą rzeczy musi wciąż dokonywać wyborów i cięć – ale robi to z wielkim wyczuciem, jego książka zyska uznanie fanów PRL-u. To publikacja dobrze wykorzystująca rynkowe mechanizmy i trendy, nie popularnonaukowa a reportażowa.
Tomasz Samojlik: Żubr Pompik. Letni zmierzch
Media Rodzina, Poznań 2016.
Zwierzęta
W „Letnim zmierzchu” dzieci spotkają się z żubrem Pompikiem i jego rodziną po raz trzeci. Tomasz Samojlik pisze króciutkie edukacyjne opowiadania dla maluchów. Młody żubr, który urodził się dość późno (i przez to jest nieśmiały, woli spędzać czas z rozbrykaną siostrzyczką niż ze stadem), całymi dniami przygląda się otoczeniu. Przede wszystkim obserwuje zwierzęta z puszczy, a i zmiany wywoływane przez pogodę. Dziwi się różnym zjawiskom i dlatego każde napotkane stworzenie tłumaczy mu swoje zadania lub przyzwyczajenia. Pompik wie już sporo, ale z każdym dniem poznaje odpowiedź na kolejne pytania. W ten sposób Tomasz Samojlik dyskretnie uczy swoich małych odbiorców. Wyjaśnienia kierowane do żuberka przydadzą się także kilkulatkom. W „Letnim zmierzchu” autor niemal całkowicie odrzuca scenki rodzajowe, rodzinne igraszki i wybryki zwierząt, zatrzymuje się nad samymi opowieściami o edukacyjnym wydźwięku. Pompik został już przecież wcześniej dokładnie scharakteryzowany, tak samo jak jego siostra Polinka. Teraz znacznie ciekawsze wydają się inne stworzenia, zachowujące się, według żubrów, niezwykle.
Pompik spotyka między innymi jelenia, który zgubił poroże (i dowiaduje się, że rogi chrząszcza to naprawdę żuwaczki), poznaje koszatkę najadającą się na zapas, pomaga znaleźć jedno z dzieci ryjówki i samicę łosia. Ma okazję zapytać kreta, po co mu kopce, sprawdza, jak wydry polują na ryby i czy zaskroniec jest groźny. Czasami zwraca uwagę na otoczenie: w nocy słuchać, jak puszcza hałasuje, błotnisty dół może zamienić się w pułapkę dla zwierzęcia, deszcz potrafi upiększyć otoczenie, a we mgle łatwo zabłądzić. Każda historyjka to jeden prosty temat, dzięki któremu dzieci lepiej będą mogły poznać przyrodę. To, co zaskakuje Pompika i Polinkę, często jest zagadką również dla najmłodszych, niekoniecznie zorientowanych w leśnych zawiłościach. Trudno za to wyobrazić sobie lepszych przewodników po puszczy niż jej stali mieszkańcy.
W świecie żubra Pompika nie ma miejsca dla ludzi, a to oznacza także, że nie ma i zapośredniczania wiadomości. Zwierzęta same informują o swoich sprawach, to nadaje całości bajkowego charakteru i zapewnia rozrywkę. Zwłaszcza że Samojlik obdarza wprowadzane postacie ludzkimi osobowościami, dba o nakreślenie zachowań, odruchów czy reakcji związanych ze stereotypem gatunku. Dzięki temu opowiadania – a raczej dialogi w ich ramach – nie zamieniają się w męczące pogadanki, a dostarczają odbiorcom wielu ważnych treści. Czytelnicy bez trudu uwierzą postaciom obdarzonym wyrazistymi charakterami – a do tego ucieszą się z drobnych humorystycznych scenek, komicznych nieporozumień czy po prostu poruszanych tematów. W takiej wersji żubry są niemal wzorem (wydają się bardzo ludzkie, a Pompik i Polinka to już kwintesencja dziecięcości) – każde stworzenie przynosi trochę uśmiechu.
Tomasz Samojlik bardzo dba o to, by udzielać odbiorcom potrzebnych informacji w prosty i przystępny sposób. Wybiera najlepszą metodę – spotkania i rozmowy z obiektami obserwacji. Tak trafi do dzieci i przywiąże je do świata dzikiej przyrody. Pozwala maluchom rozumieć, ale też dziwić się czy wyciągać wnioski. Pompik i Polinka każdego dnia mają sporo do odkrycia – i to bardzo blisko. Dla części czytelników puszcza to niemal egzotyka – ale Samojlik czyni ją bardziej swojską i bez wątpienia atrakcyjną. Wychowuje sobie przyszłych obrońców przyrody bez nauczycielskich zapędów, wykorzystując samą rozrywkę i… medialnego, zabawnego bohatera.
Zwierzęta
W „Letnim zmierzchu” dzieci spotkają się z żubrem Pompikiem i jego rodziną po raz trzeci. Tomasz Samojlik pisze króciutkie edukacyjne opowiadania dla maluchów. Młody żubr, który urodził się dość późno (i przez to jest nieśmiały, woli spędzać czas z rozbrykaną siostrzyczką niż ze stadem), całymi dniami przygląda się otoczeniu. Przede wszystkim obserwuje zwierzęta z puszczy, a i zmiany wywoływane przez pogodę. Dziwi się różnym zjawiskom i dlatego każde napotkane stworzenie tłumaczy mu swoje zadania lub przyzwyczajenia. Pompik wie już sporo, ale z każdym dniem poznaje odpowiedź na kolejne pytania. W ten sposób Tomasz Samojlik dyskretnie uczy swoich małych odbiorców. Wyjaśnienia kierowane do żuberka przydadzą się także kilkulatkom. W „Letnim zmierzchu” autor niemal całkowicie odrzuca scenki rodzajowe, rodzinne igraszki i wybryki zwierząt, zatrzymuje się nad samymi opowieściami o edukacyjnym wydźwięku. Pompik został już przecież wcześniej dokładnie scharakteryzowany, tak samo jak jego siostra Polinka. Teraz znacznie ciekawsze wydają się inne stworzenia, zachowujące się, według żubrów, niezwykle.
Pompik spotyka między innymi jelenia, który zgubił poroże (i dowiaduje się, że rogi chrząszcza to naprawdę żuwaczki), poznaje koszatkę najadającą się na zapas, pomaga znaleźć jedno z dzieci ryjówki i samicę łosia. Ma okazję zapytać kreta, po co mu kopce, sprawdza, jak wydry polują na ryby i czy zaskroniec jest groźny. Czasami zwraca uwagę na otoczenie: w nocy słuchać, jak puszcza hałasuje, błotnisty dół może zamienić się w pułapkę dla zwierzęcia, deszcz potrafi upiększyć otoczenie, a we mgle łatwo zabłądzić. Każda historyjka to jeden prosty temat, dzięki któremu dzieci lepiej będą mogły poznać przyrodę. To, co zaskakuje Pompika i Polinkę, często jest zagadką również dla najmłodszych, niekoniecznie zorientowanych w leśnych zawiłościach. Trudno za to wyobrazić sobie lepszych przewodników po puszczy niż jej stali mieszkańcy.
W świecie żubra Pompika nie ma miejsca dla ludzi, a to oznacza także, że nie ma i zapośredniczania wiadomości. Zwierzęta same informują o swoich sprawach, to nadaje całości bajkowego charakteru i zapewnia rozrywkę. Zwłaszcza że Samojlik obdarza wprowadzane postacie ludzkimi osobowościami, dba o nakreślenie zachowań, odruchów czy reakcji związanych ze stereotypem gatunku. Dzięki temu opowiadania – a raczej dialogi w ich ramach – nie zamieniają się w męczące pogadanki, a dostarczają odbiorcom wielu ważnych treści. Czytelnicy bez trudu uwierzą postaciom obdarzonym wyrazistymi charakterami – a do tego ucieszą się z drobnych humorystycznych scenek, komicznych nieporozumień czy po prostu poruszanych tematów. W takiej wersji żubry są niemal wzorem (wydają się bardzo ludzkie, a Pompik i Polinka to już kwintesencja dziecięcości) – każde stworzenie przynosi trochę uśmiechu.
Tomasz Samojlik bardzo dba o to, by udzielać odbiorcom potrzebnych informacji w prosty i przystępny sposób. Wybiera najlepszą metodę – spotkania i rozmowy z obiektami obserwacji. Tak trafi do dzieci i przywiąże je do świata dzikiej przyrody. Pozwala maluchom rozumieć, ale też dziwić się czy wyciągać wnioski. Pompik i Polinka każdego dnia mają sporo do odkrycia – i to bardzo blisko. Dla części czytelników puszcza to niemal egzotyka – ale Samojlik czyni ją bardziej swojską i bez wątpienia atrakcyjną. Wychowuje sobie przyszłych obrońców przyrody bez nauczycielskich zapędów, wykorzystując samą rozrywkę i… medialnego, zabawnego bohatera.
sobota, 23 lipca 2016
Martin Widmark: Wyspa Obłąkanych
Zakamarki, Poznań 2016.
Tajemnica zmarłych
Martin Widmark swoich sił próbuje w kolejnych gatunkach. Ogromną popularność przyniosła mu na świecie seria o dziecięcym biurze detektywistycznym Lassego i Mai. Teraz buduje cykl historii o Dawidzie i Larisie – dla nieco starszych dzieci i uruchamia w nim nie tylko kryminalne intrygi. W „Wyspie Obłąkanych” widać tendencję do poszukiwania nastroju grozy i elementów thrillera. Oczywiście autor na tym nie poprzestaje, nakreśla też rodzące się między bohaterami uczucie, zapewnia i szereg wiadomości (w tym wypadku przydaje się zwłaszcza fizyka). „Wyspa Obłąkanych” to tomik krótki, akcja dzieje się w nim bardzo szybko. Widmark zajmuje się przede wszystkim wprowadzaniem odpowiedniej do sytuacji atmosfery, więc nie rozwija przesadnie fabuły. Pozwala za to swoim postaciom uczestniczyć w wydarzeniach, które raz budzą lęk, raz – złość.
Dawid i Larisa doskonale się ze sobą rozumieją, działają wspólnie i wypracowali już specyficzną więź (która rozwija się w nieprzewidziany przez nich sposób). Kiedy pewnego dnia trafiają na cmentarz (zapomniany i zaniedbany) i znajdują na nim groby młodych, nastoletnich dziewcząt, chcą za wszelką cenę rozwiązać zagadkę i dowiedzieć się czegoś o historii. Odpowiedzi na wiele pytań przynieść może nietypowy teatr, zestaw wizjonerskich scen, które właściwie nie pozostawiają wątpliwości co do sygnałów z zaświatów. Ale dla bohaterów liczą się intuicja i przeczucia, drobne wskazówki nawet bez naukowego oparcia. Mimo to sięgają do zasobów wiedzy – Widmark woli konkrety niż niedookreślenia.
W przeszłości kryje się tajemnica, a w teraźniejszości – szereg zagrożeń, i to bardzo poważnych. Bohaterowie mają prawdziwego przeciwnika, który nie cofnie się przed niczym i za nic ma, że walczy z dziećmi. W takim obrazku – i takim starciu – nie ma miejsca na żadne sentymenty ani na taryfę ulgową. Martin Widmark bardzo dobrze czuje się właśnie wtedy, gdy poszukuje alternatywy dla normalności, świata jak z sennego koszmaru. Nie zależy mu na prostym straszeniu młodych czytelników, sięga z przekonaniem do klasycznych pod tym względem tematów, żeby móc ozdabiać je dodatkowymi atutami, w tym wypadku tworzy sobie miejsce na przekazywanie wiadomości z pogranicza nauk ścisłych oraz filozofii. Zajmuje się odbieraniem śmierci przez wciąż żyjących, bazuje na tematach psychologicznych, ale przy tym wszystkim najbardziej powraca do kwestii ludzi. Dzięki temu może tworzyć iluzje thrillerowe. Bo już w relacjach obyczajowych Widmark czuje się znacznie mniej pewnie. Kiedy szkicuje wizje pierwszego zakochania się, czy zauroczenia między Dawidem i Larisą, jest w tym raczej mało przekonujący, nie podaje obyczajowych rodzajowych obrazków, a zmusza bohaterów do dostrzeżenia swojej atrakcyjności – w tej dziedzinie zdecydowanie przegrywa, nawet z twórcami literatury dziecięcej, dla których przecież motyw miłości bohaterów nie jest i nie może być priorytetem. Ale Widmark gdzie indziej bryluje. Co ciekawe, fani Lassego i Mai zdziwią się absolutną zmianą literackich kierunków i wyborów – chociaż i tu detektywistyczna żyłka się przydaje. „Wyspa Obłąkanych” to lektura dla młodych miłośników literatury sensacyjnej i thrillerów, a także dla tych, którzy nie przesadzają z uwielbieniem dla rozłożystych narracji. Widmark, chociaż dostarcza szeregu silnych przeżyć tym, którzy w jego świat uwierzą, to nie skupia się na przesadzonych opisach, bardziej niż na objętości książki zależy mu na jej atrakcyjności z punktu widzenia młodego poszukiwacza sensacji. W „Wyspie Obłąkanych” proporcje w stosunku do klasyki są może i zachwiane, ale to rozwiązanie nie spotyka się z krytyką docelowej grupy odbiorców.
Tajemnica zmarłych
Martin Widmark swoich sił próbuje w kolejnych gatunkach. Ogromną popularność przyniosła mu na świecie seria o dziecięcym biurze detektywistycznym Lassego i Mai. Teraz buduje cykl historii o Dawidzie i Larisie – dla nieco starszych dzieci i uruchamia w nim nie tylko kryminalne intrygi. W „Wyspie Obłąkanych” widać tendencję do poszukiwania nastroju grozy i elementów thrillera. Oczywiście autor na tym nie poprzestaje, nakreśla też rodzące się między bohaterami uczucie, zapewnia i szereg wiadomości (w tym wypadku przydaje się zwłaszcza fizyka). „Wyspa Obłąkanych” to tomik krótki, akcja dzieje się w nim bardzo szybko. Widmark zajmuje się przede wszystkim wprowadzaniem odpowiedniej do sytuacji atmosfery, więc nie rozwija przesadnie fabuły. Pozwala za to swoim postaciom uczestniczyć w wydarzeniach, które raz budzą lęk, raz – złość.
Dawid i Larisa doskonale się ze sobą rozumieją, działają wspólnie i wypracowali już specyficzną więź (która rozwija się w nieprzewidziany przez nich sposób). Kiedy pewnego dnia trafiają na cmentarz (zapomniany i zaniedbany) i znajdują na nim groby młodych, nastoletnich dziewcząt, chcą za wszelką cenę rozwiązać zagadkę i dowiedzieć się czegoś o historii. Odpowiedzi na wiele pytań przynieść może nietypowy teatr, zestaw wizjonerskich scen, które właściwie nie pozostawiają wątpliwości co do sygnałów z zaświatów. Ale dla bohaterów liczą się intuicja i przeczucia, drobne wskazówki nawet bez naukowego oparcia. Mimo to sięgają do zasobów wiedzy – Widmark woli konkrety niż niedookreślenia.
W przeszłości kryje się tajemnica, a w teraźniejszości – szereg zagrożeń, i to bardzo poważnych. Bohaterowie mają prawdziwego przeciwnika, który nie cofnie się przed niczym i za nic ma, że walczy z dziećmi. W takim obrazku – i takim starciu – nie ma miejsca na żadne sentymenty ani na taryfę ulgową. Martin Widmark bardzo dobrze czuje się właśnie wtedy, gdy poszukuje alternatywy dla normalności, świata jak z sennego koszmaru. Nie zależy mu na prostym straszeniu młodych czytelników, sięga z przekonaniem do klasycznych pod tym względem tematów, żeby móc ozdabiać je dodatkowymi atutami, w tym wypadku tworzy sobie miejsce na przekazywanie wiadomości z pogranicza nauk ścisłych oraz filozofii. Zajmuje się odbieraniem śmierci przez wciąż żyjących, bazuje na tematach psychologicznych, ale przy tym wszystkim najbardziej powraca do kwestii ludzi. Dzięki temu może tworzyć iluzje thrillerowe. Bo już w relacjach obyczajowych Widmark czuje się znacznie mniej pewnie. Kiedy szkicuje wizje pierwszego zakochania się, czy zauroczenia między Dawidem i Larisą, jest w tym raczej mało przekonujący, nie podaje obyczajowych rodzajowych obrazków, a zmusza bohaterów do dostrzeżenia swojej atrakcyjności – w tej dziedzinie zdecydowanie przegrywa, nawet z twórcami literatury dziecięcej, dla których przecież motyw miłości bohaterów nie jest i nie może być priorytetem. Ale Widmark gdzie indziej bryluje. Co ciekawe, fani Lassego i Mai zdziwią się absolutną zmianą literackich kierunków i wyborów – chociaż i tu detektywistyczna żyłka się przydaje. „Wyspa Obłąkanych” to lektura dla młodych miłośników literatury sensacyjnej i thrillerów, a także dla tych, którzy nie przesadzają z uwielbieniem dla rozłożystych narracji. Widmark, chociaż dostarcza szeregu silnych przeżyć tym, którzy w jego świat uwierzą, to nie skupia się na przesadzonych opisach, bardziej niż na objętości książki zależy mu na jej atrakcyjności z punktu widzenia młodego poszukiwacza sensacji. W „Wyspie Obłąkanych” proporcje w stosunku do klasyki są może i zachwiane, ale to rozwiązanie nie spotyka się z krytyką docelowej grupy odbiorców.
Ewa Nowak: Kot, który zgubił dom
Egmont, Warszawa 2016.
Uchodźcy
Seria Poczytaj ze mną wprowadzona na rynek przez Egmont jest bardzo cenna z kilku powodów. Dostarcza dzieciom lektur, które zastąpić mogą bajki opowiadane na dobranoc, ale też – które staną się materiałem do rozmów z rodzicami. To historyjki w starym stylu, z umiejętnie rozwijaną i niosącą ważne przesłania fabułą, ciekawe także z punktu widzenia dorosłych czytających maluchom. Ma też ta seria cały szereg etykietek gatunkowych i quasi-gatunkowych, zapowiadających treść, co oznacza, że dzieci mogą już zacząć świadomie wybierać ulubione formy, a do tego zapamiętają, czym charakteryzuje się określony gatunek.
Znakomicie widać to na przykładzie tomiku „Kot, który zgubił dom” Ewy Nowak, umieszczonym w dziale reportaży. Autorka nie powiela bowiem standardowego scenariusza ze zwierzęcych opowieści. Tu wcale nie tułaczka kota stanowi istotę zagadnienia. Wiele wyjaśnia już okładkowa ilustracja: do brzegu przybija ponton pełen ludzi o ciemniejszym kolorze skóry, nikt się nie uśmiecha, wszyscy są przerażeni i niepewni tego, co ich czeka. Ewa Nowak sięgnęła po temat uchodźców – i o ile w mediach najłatwiej wzbudzić współczucie dla uciekinierów z terenów ogarniętych wojną za sprawą krzywdy dzieci, o tyle w opowieści dla maluchów pokrzywdzone staje się bezbronne zwierzę, domowy pupil. Wiadomo, że dziecięcy bohaterowie są pod specjalnym parasolem ochronnym – ale i oni mogą przeżywać swój prywatny dramat, zrozumiały dla odbiorców.
Kot nazywa się Kunkush i mieszka w Iraku. Jego ludzką rodzinę stanowią mama, cztery córki i syn. Teraz wszyscy muszą uciekać, wolno im zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Do końca nie wiadomo, czy Kunkush powinien jechać – ale w końcu trafia do transportera. Wiele godzin spędza w pontonie z przerażonymi, ściśniętymi ludźmi, którzy nawet nie wiedzą, czy uda im się przeżyć podróż. Ginie już na lądzie: ucieka, żeby znaleźć bezpieczne miejsce – i niechcący odłącza się od swoich opiekunów.
Ewa Nowak oparła tę historię na faktach, a odnosi się do zagadnienia, o którym dziś nawet najmłodsi mogą usłyszeć w mediach. Pokazuje trudny los uchodźców, ich strach, ryzyko, jakie podejmują – i dramat rozłączanych rodzin w sposób zrozumiały dla odbiorców. Nie zajmuje się tematem różnic kulturowych, tylko na obrazkach widać, że mama i starsza córka mają zakryte włosy, a wszyscy ciemniejszą karnację. Dla samej opowieści to nieistotne: liczą się uniwersalne emocje. Tu autorka wybrała dobrą drogę: rozłąkę z ukochanym zwierzęciem bez trudu pojmie każdy maluch. Zwłaszcza że Kunkush zachowuje się jak wiele kotów, jest precyzyjnie przedstawiany, „prawdziwy” już w warstwie opisów. To, czego doświadcza, daje się szybko przełożyć na sytuację uchodźców. Ewa Nowak wybiera uproszczenia, które pokaże maluchom, co przeżywają bohaterowie. Obudzi cały szereg empatycznych przemyśleń – podróż pontonem w nieznane nie brzmi jak bajka, tu rządzi strach. Wiele pytań spowoduje ta lektura: Ewa Nowak właściwie wszystko wyjaśnia, ale bez szczegółów, wprowadzenie do sytuacji kota ich przecież nie wymaga. Później natomiast zajmuje się już samą drogą Kunkusha – kiedy ludzie trafiają już do bezpiecznych miejsc, zagubiony kot też znajduje dach nad głową. Dalej akcja rozgrywa się wręcz bajkowo, co było odbiorcom potrzebne po potężnej dawce wstrząsów z początku tomiku. „Kot, który zgubił dom” to literacki sygnał czasu, reakcja na doniesienia ze świata i próba przybliżenia ich dzieciom. Ewa Nowak jest doświadczoną autorką, nie boi się pisarskich wyzwań. Umie pisać tak, by szybko przekazać cały zestaw ważnych informacji. Adam Pękalski z kolei sprawdził się jako niebanalny ilustrator – bezbłędnie oddaje atmosferę wydarzeń, buduje egzotykę i lepiej przedstawia samego kociego bohatera. Jest ten tomik nie tylko zwykłą czytanką dla dzieci – to próba wzbudzenia dyskusji na ważne społeczne tematy. Nowak trafia nie tylko w zagadnienie stale obecne dziś w mediach, ale i w styl odpowiedzi dla najmłodszych czytelników.
Uchodźcy
Seria Poczytaj ze mną wprowadzona na rynek przez Egmont jest bardzo cenna z kilku powodów. Dostarcza dzieciom lektur, które zastąpić mogą bajki opowiadane na dobranoc, ale też – które staną się materiałem do rozmów z rodzicami. To historyjki w starym stylu, z umiejętnie rozwijaną i niosącą ważne przesłania fabułą, ciekawe także z punktu widzenia dorosłych czytających maluchom. Ma też ta seria cały szereg etykietek gatunkowych i quasi-gatunkowych, zapowiadających treść, co oznacza, że dzieci mogą już zacząć świadomie wybierać ulubione formy, a do tego zapamiętają, czym charakteryzuje się określony gatunek.
Znakomicie widać to na przykładzie tomiku „Kot, który zgubił dom” Ewy Nowak, umieszczonym w dziale reportaży. Autorka nie powiela bowiem standardowego scenariusza ze zwierzęcych opowieści. Tu wcale nie tułaczka kota stanowi istotę zagadnienia. Wiele wyjaśnia już okładkowa ilustracja: do brzegu przybija ponton pełen ludzi o ciemniejszym kolorze skóry, nikt się nie uśmiecha, wszyscy są przerażeni i niepewni tego, co ich czeka. Ewa Nowak sięgnęła po temat uchodźców – i o ile w mediach najłatwiej wzbudzić współczucie dla uciekinierów z terenów ogarniętych wojną za sprawą krzywdy dzieci, o tyle w opowieści dla maluchów pokrzywdzone staje się bezbronne zwierzę, domowy pupil. Wiadomo, że dziecięcy bohaterowie są pod specjalnym parasolem ochronnym – ale i oni mogą przeżywać swój prywatny dramat, zrozumiały dla odbiorców.
Kot nazywa się Kunkush i mieszka w Iraku. Jego ludzką rodzinę stanowią mama, cztery córki i syn. Teraz wszyscy muszą uciekać, wolno im zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Do końca nie wiadomo, czy Kunkush powinien jechać – ale w końcu trafia do transportera. Wiele godzin spędza w pontonie z przerażonymi, ściśniętymi ludźmi, którzy nawet nie wiedzą, czy uda im się przeżyć podróż. Ginie już na lądzie: ucieka, żeby znaleźć bezpieczne miejsce – i niechcący odłącza się od swoich opiekunów.
Ewa Nowak oparła tę historię na faktach, a odnosi się do zagadnienia, o którym dziś nawet najmłodsi mogą usłyszeć w mediach. Pokazuje trudny los uchodźców, ich strach, ryzyko, jakie podejmują – i dramat rozłączanych rodzin w sposób zrozumiały dla odbiorców. Nie zajmuje się tematem różnic kulturowych, tylko na obrazkach widać, że mama i starsza córka mają zakryte włosy, a wszyscy ciemniejszą karnację. Dla samej opowieści to nieistotne: liczą się uniwersalne emocje. Tu autorka wybrała dobrą drogę: rozłąkę z ukochanym zwierzęciem bez trudu pojmie każdy maluch. Zwłaszcza że Kunkush zachowuje się jak wiele kotów, jest precyzyjnie przedstawiany, „prawdziwy” już w warstwie opisów. To, czego doświadcza, daje się szybko przełożyć na sytuację uchodźców. Ewa Nowak wybiera uproszczenia, które pokaże maluchom, co przeżywają bohaterowie. Obudzi cały szereg empatycznych przemyśleń – podróż pontonem w nieznane nie brzmi jak bajka, tu rządzi strach. Wiele pytań spowoduje ta lektura: Ewa Nowak właściwie wszystko wyjaśnia, ale bez szczegółów, wprowadzenie do sytuacji kota ich przecież nie wymaga. Później natomiast zajmuje się już samą drogą Kunkusha – kiedy ludzie trafiają już do bezpiecznych miejsc, zagubiony kot też znajduje dach nad głową. Dalej akcja rozgrywa się wręcz bajkowo, co było odbiorcom potrzebne po potężnej dawce wstrząsów z początku tomiku. „Kot, który zgubił dom” to literacki sygnał czasu, reakcja na doniesienia ze świata i próba przybliżenia ich dzieciom. Ewa Nowak jest doświadczoną autorką, nie boi się pisarskich wyzwań. Umie pisać tak, by szybko przekazać cały zestaw ważnych informacji. Adam Pękalski z kolei sprawdził się jako niebanalny ilustrator – bezbłędnie oddaje atmosferę wydarzeń, buduje egzotykę i lepiej przedstawia samego kociego bohatera. Jest ten tomik nie tylko zwykłą czytanką dla dzieci – to próba wzbudzenia dyskusji na ważne społeczne tematy. Nowak trafia nie tylko w zagadnienie stale obecne dziś w mediach, ale i w styl odpowiedzi dla najmłodszych czytelników.
piątek, 22 lipca 2016
David O'Doherty, Chris Judge: Doktorr Noel Strefa przedstawia: Zagrożeniologia
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Pułapki
Nikt by się nie spodziewał, że zagrożenia czają się wszędzie, dlatego Doktorr Noel Strefa, specjalista w dziedzinie zagrożeniologii, usiłuje do tego przekonać. Sam chętnie chodzi w kasku (a czasami w dwóch kaskach) i podejmuje rozmaite środki ostrożności, dziwiąc się, że inni nie biorą z niego przykładu. Prowadzi dla chętnych – czytelników – nietypowe szkolenie w kwestii oceniania ryzyka. Podpowiada, jak rozpoznawać wikingów i wilkołaki, dlaczego babcie są niebezpieczne i co zrobić z placami zabaw oraz basenami, żeby stały się niegroźne. Proponuje zamianę śniegu na wełnę i specjalny, wielogodzinny system pieczenia tostów (zbyt gorącymi można się oparzyć). Pszczoły, piraci, rowery, praca domowa – wszystko obwarowane jest ostrzeżeniami i absurdalnymi środkami zapobiegawczymi. Jeden tylko Doktorr nie bagatelizuje ryzyka. Nie zdaje sobie sprawy z własnych dziwactw. To z kolei stanowi podstawowe źródło śmiechu w tomiku. Doktorr zmusza do podejmowania innych niż zwykle ocen, wymyśla nieprawdopodobne wypadki i próbuje je wykluczyć przez komiczne wskazówki. A że zagrożeń najłatwiej uniknąć, kiedy nic się nie robi – pole do popisu ma bohater ogromne. Poza poradami z zakresu zagrożeniologii narrator przedstawia siebie – na marginesie opowieści. Zamiast słodyczy uwielbia kapustę, podkochuje się w Grecie, swojej uroczej sąsiadce. Nie brakuje mu wyobraźni.
„Zagrożeniologia” to tomik pełen przepięknych absurdów rodem z fantazji dzieci i pragmatyzmu dorosłych. Doktorr Noel Strefa wie, że w domu można narazić się na atak rekina (w łazience), paść ofiarą nawiedzonych książek z biblioteki, a do oczka wodnego może się wprowadzić krokodyl. Walczy z niebezpieczeństwami, które tylko on dostrzega – czasami ku utrapieniu sąsiadów. Nawet maleńkie (bajkowe) prawdopodobieństwo kataklizmu prowadzi tu do szukania poradnikowego scenariusza. Doktorrrowi pomagają David O’Doherty (autor tekstu) i Chris Judge (twórca ilustracji). To kolejny sposób na ciekawe wprowadzenie twórców do fabuły – wzorowane na serii z 13-piętrowego domku na drzewie. Podobny zresztą jest też rytm ksiażki, upodobanie do nonsensów i przenikanie się realiów z bajkowością.
Nie ma tu odpoczynku od śmiechu, ani na chwilę. Doktorr Noel Strefa rozbawia swoją innością i absolutnie poważnym traktowaniem tematu. Hiperbolizacje przechodzą w nową jakość świata przedstawionego, tu już nikogo nie będzie dziwić szereg absurdalnych wypadków – służą one komizmowi, bo przecież nie budowaniu prawdziwych wskazówek. Humor płynie i z pozoru naukowości, i z upodobania do nadprzezorności wśród dorosłych (zwłaszcza w produktach wypuszczanych na rynek amerykański – ze względu na chęci klientów do pozywania firm). „Zagrożeniologia” to czysta zabawa dla dzieci, ucieczka od pouczeń aż do przesady obecnych dzisiaj w literaturze dla dzieci i młodzieży. O’Doherty daje odbiorcom szereg dowcipów i pomysłów na przełamanie rutyny. Nawiązuje i do modnych na rynku powieści komiksowych (mimo że rysunki przegrywają tu z konkurencyjnymi, tekstowe rozwiązania to wszystko wyrównują), i do pozycji klasyczniejących – w stylu galerii domowych potworów. Najważniejsze, że realizacja wypada naprawdę udanie – z „Zagrożeniologii” pośmieją się wszyscy, to tomik, który gatunkowo wygląda jak satyra na poradniki, autor trzyma wysoki poziom – i imponuje wyobraźnią. Nawet mimo że książka „ma ostre krawędzie”, a krzesło w każdej chwili może stanąć w płomieniach – warto zabrać się do śledzenia przestróg najlepszego na świecie zagrożeniologa. W końcu każdemu przydadzą się wiadomości, jak tańczyć śpiące kocię lub jak zaprojektować absolutnie bezpieczny ogród. Do tego warto jeszcze zwrócić uwagę na rekomendacje książki – by zyskać przekonanie, że nie da się bez niej obejść.
Pułapki
Nikt by się nie spodziewał, że zagrożenia czają się wszędzie, dlatego Doktorr Noel Strefa, specjalista w dziedzinie zagrożeniologii, usiłuje do tego przekonać. Sam chętnie chodzi w kasku (a czasami w dwóch kaskach) i podejmuje rozmaite środki ostrożności, dziwiąc się, że inni nie biorą z niego przykładu. Prowadzi dla chętnych – czytelników – nietypowe szkolenie w kwestii oceniania ryzyka. Podpowiada, jak rozpoznawać wikingów i wilkołaki, dlaczego babcie są niebezpieczne i co zrobić z placami zabaw oraz basenami, żeby stały się niegroźne. Proponuje zamianę śniegu na wełnę i specjalny, wielogodzinny system pieczenia tostów (zbyt gorącymi można się oparzyć). Pszczoły, piraci, rowery, praca domowa – wszystko obwarowane jest ostrzeżeniami i absurdalnymi środkami zapobiegawczymi. Jeden tylko Doktorr nie bagatelizuje ryzyka. Nie zdaje sobie sprawy z własnych dziwactw. To z kolei stanowi podstawowe źródło śmiechu w tomiku. Doktorr zmusza do podejmowania innych niż zwykle ocen, wymyśla nieprawdopodobne wypadki i próbuje je wykluczyć przez komiczne wskazówki. A że zagrożeń najłatwiej uniknąć, kiedy nic się nie robi – pole do popisu ma bohater ogromne. Poza poradami z zakresu zagrożeniologii narrator przedstawia siebie – na marginesie opowieści. Zamiast słodyczy uwielbia kapustę, podkochuje się w Grecie, swojej uroczej sąsiadce. Nie brakuje mu wyobraźni.
„Zagrożeniologia” to tomik pełen przepięknych absurdów rodem z fantazji dzieci i pragmatyzmu dorosłych. Doktorr Noel Strefa wie, że w domu można narazić się na atak rekina (w łazience), paść ofiarą nawiedzonych książek z biblioteki, a do oczka wodnego może się wprowadzić krokodyl. Walczy z niebezpieczeństwami, które tylko on dostrzega – czasami ku utrapieniu sąsiadów. Nawet maleńkie (bajkowe) prawdopodobieństwo kataklizmu prowadzi tu do szukania poradnikowego scenariusza. Doktorrrowi pomagają David O’Doherty (autor tekstu) i Chris Judge (twórca ilustracji). To kolejny sposób na ciekawe wprowadzenie twórców do fabuły – wzorowane na serii z 13-piętrowego domku na drzewie. Podobny zresztą jest też rytm ksiażki, upodobanie do nonsensów i przenikanie się realiów z bajkowością.
Nie ma tu odpoczynku od śmiechu, ani na chwilę. Doktorr Noel Strefa rozbawia swoją innością i absolutnie poważnym traktowaniem tematu. Hiperbolizacje przechodzą w nową jakość świata przedstawionego, tu już nikogo nie będzie dziwić szereg absurdalnych wypadków – służą one komizmowi, bo przecież nie budowaniu prawdziwych wskazówek. Humor płynie i z pozoru naukowości, i z upodobania do nadprzezorności wśród dorosłych (zwłaszcza w produktach wypuszczanych na rynek amerykański – ze względu na chęci klientów do pozywania firm). „Zagrożeniologia” to czysta zabawa dla dzieci, ucieczka od pouczeń aż do przesady obecnych dzisiaj w literaturze dla dzieci i młodzieży. O’Doherty daje odbiorcom szereg dowcipów i pomysłów na przełamanie rutyny. Nawiązuje i do modnych na rynku powieści komiksowych (mimo że rysunki przegrywają tu z konkurencyjnymi, tekstowe rozwiązania to wszystko wyrównują), i do pozycji klasyczniejących – w stylu galerii domowych potworów. Najważniejsze, że realizacja wypada naprawdę udanie – z „Zagrożeniologii” pośmieją się wszyscy, to tomik, który gatunkowo wygląda jak satyra na poradniki, autor trzyma wysoki poziom – i imponuje wyobraźnią. Nawet mimo że książka „ma ostre krawędzie”, a krzesło w każdej chwili może stanąć w płomieniach – warto zabrać się do śledzenia przestróg najlepszego na świecie zagrożeniologa. W końcu każdemu przydadzą się wiadomości, jak tańczyć śpiące kocię lub jak zaprojektować absolutnie bezpieczny ogród. Do tego warto jeszcze zwrócić uwagę na rekomendacje książki – by zyskać przekonanie, że nie da się bez niej obejść.
Michał Chojnacki, Jakub Grochola: Tomek i Jacek. Groźne graty
Egmont, Warszawa 2016.
Śmieci
Nie powinno się nadużywać wynalazków, zwłaszcza takich, których działanie przypomina magię. Tomek i Jacek mają dobre intencje: chcą posprzątać las, zmniejszyć śmieci z nielegalnego wysypiska za pomocą mikstury zmniejszającej – i przenieść je w inne miejsce. Tylko – niestety – przez pomyłkę używają mikstury ożywiającej i wtedy wszystkie graty z dzikiego wysypiska zamieniają się w potwory. Jedno stare radio wydaje się być sprzymierzeńcem – nawet wtedy, gdy zyskuje możliwość mówienia czegoś od siebie.
Tomek i Jacek to dwaj bohaterowie „zwierzęcy”, dość przeciętni – chodzi o to, by ich ewentualne cechy gatunkowe nie przyćmiewały historyjki. Dodatkowo ci dwaj, choć na to nie wyglądają, chodzą do szkoły – nie mają dziecięcych min czy kształtów (bardziej przypominają nastolatków, ale do tego są strasznie naiwni). Michał Chojnacki i Jakub Grochola wymyślają bajkę, komiks dla dzieci. Wskazuje na to i kreacja postaci, i sama fabuła – z dydaktycznymi cechami. Akcja w tomiku nie należy do skomplikowanych – niefortunna pomyłka przy wyborze mikstury zmienia porządki w poważne zagrożenie. W tle przewijają się fakty natury obyczajowej i skrywane przed rówieśnikami emocje bohaterów. Tomek i Jacek są bowiem również wrażliwcami po to, żeby przyciągnąć uwagę dzieci.
W „Groźnych gratach” autorzy odwołali się do najbardziej znanego „horroru” z historii dla najmłodszych: wrogami stają się zepsute i nikomu niepotrzebne sprzęty domowe. Z jednej strony mści się w ten sposób konsumpcjonizm i chęć nabywania coraz to nowszych rzeczy, z drugiej – wyrzucanie śmieci do lasu. Obrazek jest na tyle typowy, że nie przerazi maluchów, za to uświadomi im, dlaczego nie wolno się tak zachowywać. Twórcy stawiają też na prosty humor sytuacyjny w sam raz dla dzieci. Wyobraźnia katalizuje akcję i ubarwia ją – między innymi za sprawą dość oryginalnych wynalazków. Nie wszystkie przecież są magiczne, część wykorzystuje prawa fizyki i codzienne spostrzeżenia. Do zrobienia chmury deszczowej potrzebne są pierogi od mamy – to miłe urozmaicenie opowieści.
Scenariusz przygotował Michał Chojnacki, rysunki – Jakub Grochola. W warstwie graficznej akcentowana jest groza sytuacji. W ciemnym lesie, wieczorem, w obliczu niebezpieczeństwa – takim scenkom towarzyszą zgaszone i smutne kolory, zresztą Grochola w ogóle nie przepada za jaskrawościami. Bohaterowie narysowani są również dość prosto (a niektórzy z drugiego planu nawet schematycznie), tak samo jak tło. Jakub Grochola odrzuca wszelkie ozdobniki czy detale, nawet gdy prezentuje dół wypełniony śmieciami, nie zarzuca odbiorców szczegółami, pojedyncze przedmioty rozmieszcza daleko od siebie, jakby bał się typowej w komiksach karykaturalizacji czy przesady – a przecież to chwyty jak najbardziej uzasadnione w bajce o ożywianych śmieciach.
„Tomek i Jacek. Groźne graty” to komiks, który stawia na ekstremalną wręcz prostotę – ascezę w kolorach i brak odnóg fabularnych. Te autorskie decyzje tłumaczą się zakresem, pasują do docelowej grupy odbiorców. Wrogiem Tomka i Jacka okazuje się ich przeciętność, brak wyraźnego pomysłu na kreacje i charaktery. Dzieciom nie musi to przeszkadzać, jeśli zwrócą uwagę na same przeżycia tych postaci. Tomek i Jacek dają się lubić, są dziećmi (może trochę nietypowymi, ale jednak) i doświadczają dziwnych przygód. To komiks do przeczytania na jeden raz – nie zatrzymuje, ale też niesie kilka edukacyjno-wychowawczych przesłań. Działa też jako wprowadzenie do lektury komiksów tworzonych z nieco większym rozmachem.
Śmieci
Nie powinno się nadużywać wynalazków, zwłaszcza takich, których działanie przypomina magię. Tomek i Jacek mają dobre intencje: chcą posprzątać las, zmniejszyć śmieci z nielegalnego wysypiska za pomocą mikstury zmniejszającej – i przenieść je w inne miejsce. Tylko – niestety – przez pomyłkę używają mikstury ożywiającej i wtedy wszystkie graty z dzikiego wysypiska zamieniają się w potwory. Jedno stare radio wydaje się być sprzymierzeńcem – nawet wtedy, gdy zyskuje możliwość mówienia czegoś od siebie.
Tomek i Jacek to dwaj bohaterowie „zwierzęcy”, dość przeciętni – chodzi o to, by ich ewentualne cechy gatunkowe nie przyćmiewały historyjki. Dodatkowo ci dwaj, choć na to nie wyglądają, chodzą do szkoły – nie mają dziecięcych min czy kształtów (bardziej przypominają nastolatków, ale do tego są strasznie naiwni). Michał Chojnacki i Jakub Grochola wymyślają bajkę, komiks dla dzieci. Wskazuje na to i kreacja postaci, i sama fabuła – z dydaktycznymi cechami. Akcja w tomiku nie należy do skomplikowanych – niefortunna pomyłka przy wyborze mikstury zmienia porządki w poważne zagrożenie. W tle przewijają się fakty natury obyczajowej i skrywane przed rówieśnikami emocje bohaterów. Tomek i Jacek są bowiem również wrażliwcami po to, żeby przyciągnąć uwagę dzieci.
W „Groźnych gratach” autorzy odwołali się do najbardziej znanego „horroru” z historii dla najmłodszych: wrogami stają się zepsute i nikomu niepotrzebne sprzęty domowe. Z jednej strony mści się w ten sposób konsumpcjonizm i chęć nabywania coraz to nowszych rzeczy, z drugiej – wyrzucanie śmieci do lasu. Obrazek jest na tyle typowy, że nie przerazi maluchów, za to uświadomi im, dlaczego nie wolno się tak zachowywać. Twórcy stawiają też na prosty humor sytuacyjny w sam raz dla dzieci. Wyobraźnia katalizuje akcję i ubarwia ją – między innymi za sprawą dość oryginalnych wynalazków. Nie wszystkie przecież są magiczne, część wykorzystuje prawa fizyki i codzienne spostrzeżenia. Do zrobienia chmury deszczowej potrzebne są pierogi od mamy – to miłe urozmaicenie opowieści.
Scenariusz przygotował Michał Chojnacki, rysunki – Jakub Grochola. W warstwie graficznej akcentowana jest groza sytuacji. W ciemnym lesie, wieczorem, w obliczu niebezpieczeństwa – takim scenkom towarzyszą zgaszone i smutne kolory, zresztą Grochola w ogóle nie przepada za jaskrawościami. Bohaterowie narysowani są również dość prosto (a niektórzy z drugiego planu nawet schematycznie), tak samo jak tło. Jakub Grochola odrzuca wszelkie ozdobniki czy detale, nawet gdy prezentuje dół wypełniony śmieciami, nie zarzuca odbiorców szczegółami, pojedyncze przedmioty rozmieszcza daleko od siebie, jakby bał się typowej w komiksach karykaturalizacji czy przesady – a przecież to chwyty jak najbardziej uzasadnione w bajce o ożywianych śmieciach.
„Tomek i Jacek. Groźne graty” to komiks, który stawia na ekstremalną wręcz prostotę – ascezę w kolorach i brak odnóg fabularnych. Te autorskie decyzje tłumaczą się zakresem, pasują do docelowej grupy odbiorców. Wrogiem Tomka i Jacka okazuje się ich przeciętność, brak wyraźnego pomysłu na kreacje i charaktery. Dzieciom nie musi to przeszkadzać, jeśli zwrócą uwagę na same przeżycia tych postaci. Tomek i Jacek dają się lubić, są dziećmi (może trochę nietypowymi, ale jednak) i doświadczają dziwnych przygód. To komiks do przeczytania na jeden raz – nie zatrzymuje, ale też niesie kilka edukacyjno-wychowawczych przesłań. Działa też jako wprowadzenie do lektury komiksów tworzonych z nieco większym rozmachem.
czwartek, 21 lipca 2016
Lele Pons, Melissa de la Cruz: Szkoła przetrwania. Do it for the Vine
Jaguar, Warszawa 2016.
Nieśmiałość
Lele przyciąga wzrok. Przybyła z Wenezueli do Miami High i już samo to wystarczyłoby, żeby rówieśnicy ją odtrącili. Nie pomaga też pechowość nastolatki – jeśli coś może się nie udać, na pewno spotka to właśnie Lele, a jej kompromitacja dokona się na oczach całej szkoły (albo przynajmniej najważniejszych rywalek). Lele ma blond włosy i duże cycki, a do tego wydaje się raczej nieśmiała. Ale odkrywa Vine, portal społecznościowy pozwalający jej wyrazić siebie przez filmiki. Bohaterka ucieka zatem w świat wirtualny, szuka tematów, które interesują nastolatki, często motywów damsko-męskich lub porad z kolorowych magazynów – i kręci krótkie nagrania, w których wyjaśnia własne podejście do tematu. W sieci staje się popularna (w podtytułach kolejnych rozdziałów można podziwiać stale rosnącą liczbę fanów). W końcu zostanie też dostrzeżona przez kolegów i koleżanki.
„Szkoła przetrwania” to ciekawa poppowieść dla nastolatek uwzględniająca aktualne trendy internetowo-towarzyskie. Lele Pons rzeczywiście dała się poznać jako „jedna z najpopularniejszych dziewczyn w sieci”. Współpracuje tu z Melissą de la Cruz, autorką poczytnych książek. Stąd i oryginalny temat, i specyficzna realizacja. Chociaż powieściowa Lele nie jest alter ego autorki, część wydarzeń zaczerpnięta została z życia – co powinno zwabić nastolatki. Lele o samych filmikach nie mówi zbyt wiele, przedstawia za to okoliczności ich powstawania. To, co zaakcentowane w tytule rozdziału, ma stać się uzupełnieniem do przeżyć bohaterki, sugeruje, do jakich przemyśleń ją doprowadzi. Całkiem dobrze się to sprawdza, bo nie zdradza przedwcześnie treści, a ciekawość obudzi. Lele zajmuje się kwestią traktowania nowych (i imigrantów) przez szkolne środowisko, przedstawia historię pierwszego zauroczenia, ale też imprezy czy domowe wyzwania. Radzi sobie też z rosnącą popularnością, zawsze stara się pozostać sobą, nie ma gwiazdorskich zapędów. Ale też nie jest zwykłą „grzeczną dziewczynką”. Lele – kiedy ktoś jej podpadnie – w narracji bardzo się wyzłośliwia. Zmienia nawet w opisach bieg wydarzeń, pozwalając sobie na okrutne zemsty. Wprawdzie tylko w ramach opowiadania – ale takie wplatanie najskrytszych fantazji bardzo ubarwia tekst i sprawia, że „Szkoła przetrwania” wzbogaca się o pokłady ironii.
U Lele ziszcza się sen kopciuszka. Poniżana (lub „tylko” ignorowana) dziewczyna przechodzi drogę od popychadła do wielkiej gwiazdy. To coś, co kilka(naście) lat temu byłoby nie do pomyślenia – w końcu Lele nie wydaje się ani specjalnie utalentowana, ani kreatywna. Dostarcza jednak swoim fanom rozrywki, trafia w zapotrzebowanie rynku, nie musi się nad tym zbytnio zastanawiać: robi to, co potrafi i odnosi sukces. To prowadzi do kilku ważnych refleksji na temat „kariery” czy popularności. Lele wcale nie szukała sposobu na wybicie się z grona rówieśników – dzięki temu może przekonująco zaprezentować drugą stronę snu o sławie. Dla czytelniczek będzie to ważna wskazówka.
Do bohaterki dostosowany jest język powieści. Lele nie może wysławiać się inaczej niż młodzieżowo, żeby nie stracić na wiarygodności. Jednak autorki zagęszczają narrację, dodają do niej składniki, których zwykle w prostych młodzieżowych obyczajówkach się nie szuka. W efekcie Lele chce się słuchać. „Szkoła przetrwania” porusza tematy stale obecne w historiach dla nastolatków, ale realizuje je w zestawieniu ze zdobyczami technologii (i nowych mediów). Lele Pons i Melissa de la Cruz nie przejmują się aspektami wychowawczymi, stawiają na to, co liczy się dla odbiorczyń. Zapewniają całkiem dobrą zabawę. Wprawdzie Lele nie musi robić zbyt dużo, ale konsekwencje jej wyborów są takie same jak efekty działań gwiazd muzyki. Rozrywka wkracza w lekturze do życia przeciętnej (albo nawet nieco dyskryminowanej) nastolatki o wysokim poczuciu własnej wartości – to temat wystarczający do tego, by przyciągnąć spore grono odbiorczyń. Autorski duet ma im coś do zaoferowania.
Nieśmiałość
Lele przyciąga wzrok. Przybyła z Wenezueli do Miami High i już samo to wystarczyłoby, żeby rówieśnicy ją odtrącili. Nie pomaga też pechowość nastolatki – jeśli coś może się nie udać, na pewno spotka to właśnie Lele, a jej kompromitacja dokona się na oczach całej szkoły (albo przynajmniej najważniejszych rywalek). Lele ma blond włosy i duże cycki, a do tego wydaje się raczej nieśmiała. Ale odkrywa Vine, portal społecznościowy pozwalający jej wyrazić siebie przez filmiki. Bohaterka ucieka zatem w świat wirtualny, szuka tematów, które interesują nastolatki, często motywów damsko-męskich lub porad z kolorowych magazynów – i kręci krótkie nagrania, w których wyjaśnia własne podejście do tematu. W sieci staje się popularna (w podtytułach kolejnych rozdziałów można podziwiać stale rosnącą liczbę fanów). W końcu zostanie też dostrzeżona przez kolegów i koleżanki.
„Szkoła przetrwania” to ciekawa poppowieść dla nastolatek uwzględniająca aktualne trendy internetowo-towarzyskie. Lele Pons rzeczywiście dała się poznać jako „jedna z najpopularniejszych dziewczyn w sieci”. Współpracuje tu z Melissą de la Cruz, autorką poczytnych książek. Stąd i oryginalny temat, i specyficzna realizacja. Chociaż powieściowa Lele nie jest alter ego autorki, część wydarzeń zaczerpnięta została z życia – co powinno zwabić nastolatki. Lele o samych filmikach nie mówi zbyt wiele, przedstawia za to okoliczności ich powstawania. To, co zaakcentowane w tytule rozdziału, ma stać się uzupełnieniem do przeżyć bohaterki, sugeruje, do jakich przemyśleń ją doprowadzi. Całkiem dobrze się to sprawdza, bo nie zdradza przedwcześnie treści, a ciekawość obudzi. Lele zajmuje się kwestią traktowania nowych (i imigrantów) przez szkolne środowisko, przedstawia historię pierwszego zauroczenia, ale też imprezy czy domowe wyzwania. Radzi sobie też z rosnącą popularnością, zawsze stara się pozostać sobą, nie ma gwiazdorskich zapędów. Ale też nie jest zwykłą „grzeczną dziewczynką”. Lele – kiedy ktoś jej podpadnie – w narracji bardzo się wyzłośliwia. Zmienia nawet w opisach bieg wydarzeń, pozwalając sobie na okrutne zemsty. Wprawdzie tylko w ramach opowiadania – ale takie wplatanie najskrytszych fantazji bardzo ubarwia tekst i sprawia, że „Szkoła przetrwania” wzbogaca się o pokłady ironii.
U Lele ziszcza się sen kopciuszka. Poniżana (lub „tylko” ignorowana) dziewczyna przechodzi drogę od popychadła do wielkiej gwiazdy. To coś, co kilka(naście) lat temu byłoby nie do pomyślenia – w końcu Lele nie wydaje się ani specjalnie utalentowana, ani kreatywna. Dostarcza jednak swoim fanom rozrywki, trafia w zapotrzebowanie rynku, nie musi się nad tym zbytnio zastanawiać: robi to, co potrafi i odnosi sukces. To prowadzi do kilku ważnych refleksji na temat „kariery” czy popularności. Lele wcale nie szukała sposobu na wybicie się z grona rówieśników – dzięki temu może przekonująco zaprezentować drugą stronę snu o sławie. Dla czytelniczek będzie to ważna wskazówka.
Do bohaterki dostosowany jest język powieści. Lele nie może wysławiać się inaczej niż młodzieżowo, żeby nie stracić na wiarygodności. Jednak autorki zagęszczają narrację, dodają do niej składniki, których zwykle w prostych młodzieżowych obyczajówkach się nie szuka. W efekcie Lele chce się słuchać. „Szkoła przetrwania” porusza tematy stale obecne w historiach dla nastolatków, ale realizuje je w zestawieniu ze zdobyczami technologii (i nowych mediów). Lele Pons i Melissa de la Cruz nie przejmują się aspektami wychowawczymi, stawiają na to, co liczy się dla odbiorczyń. Zapewniają całkiem dobrą zabawę. Wprawdzie Lele nie musi robić zbyt dużo, ale konsekwencje jej wyborów są takie same jak efekty działań gwiazd muzyki. Rozrywka wkracza w lekturze do życia przeciętnej (albo nawet nieco dyskryminowanej) nastolatki o wysokim poczuciu własnej wartości – to temat wystarczający do tego, by przyciągnąć spore grono odbiorczyń. Autorski duet ma im coś do zaoferowania.
Agata Jankowska, Michał Pozdał: Męskie sprawy. Życie, seks i cała reszta
Świat Książki, Warszawa 2016.
Okiem seksuologa
Dzisiaj zamiast klasycznych książek popularnonaukowych o seksie najłatwiej czyta się odbiorcom w rozbudowanych rozmowach, dyskusjach, w których rozmówcy przerzucają się przykładami z życia, własnymi przemyśleniami i stanem badań, a dzięki wspólnemu kodowi kulturowemu mogą też nawiązywać do powszechnie znanych filmów (rzadziej – książek). „Męskie sprawy” to taki właśnie tom zestawiony z rozmów. Agata Jankowska to reporterka, Michał Pozdał – seksuolog. Według tytułu – piszą książkę o mężczyznach, w rzeczywistości natomiast – o aktualnym postrzeganiu seksualności w społeczeństwie, o płci, wychowaniu i ogólnym przyzwoleniu (lub braku przyzwolenia) na pewne postawy. Jankowska stara się prowadzić rozmowy, inicjuje tematy, zadaje pytania i wyszukuje dość naiwne historyjki, których używa jako przykładów albo punktów wyjścia do wywiadu. Pozdał stawia się w roli eksperta, tego, który musi demaskować szablony myślowe, sprzeciwiać się stereotypom i bronić mężczyzn. Od klasycznych podziałów na role się tu ucieka, podobnie jak od przypisanych płciom obowiązków. Ale ludzie jeszcze nie do końca oswoili się z tabuizowanymi do niedawna tematami. Autorzy chcą zatem odnosić się także do spraw „trudniejszych”, wciąż jeszcze wstydliwych i pozbawionych medialnego szumu.
Z jednej strony kobiety mogą otwarcie mówić o swoich oczekiwaniach w łóżku, atakować striptizerów na wieczorach panieńskich i świadomie korzystać z pakietów badań profilaktycznych, z drugiej – brzydko się starzeją. U mężczyzn Pozdał także dostrzega blaski i cienie. Wszystko jednak zaczyna się w dzieciństwie – twórcy książki sporo miejsca poświęcają kwestii wychowywania dzieci bez tłumienia ich potrzeb, ale i bez popadania w przesadę. Zajmują się tematem kształtującej się płciowości oraz zagadnieniem masturbacji (i reakcji dorosłych na takie zachowania kilkuletnich pociech). Poruszają sprawy wiążące się z homoseksualizmem, fascynacją pornografią, czy korzystaniem z usług prostytutek, odwołują się do tacierzyństwa i mitów związanych z seksem oralnym. Bardzo surowo traktują perwersje, wygodniej im rozmawiać o zazdrości. Oboje przy tym bronią „swoich” ról – Agata Jankowska stara się formułować opinie typowej kobiety, Michał Pozdał nie zamienia się wprawdzie w stereotypowego szowinistę, ale, zwłaszcza na początku, zajęty jest obroną męskiego rodu przed popularnymi oskarżeniami. Podział na „was” i „nas” zaciera się po pewnym czasie, gdy autorom bardziej zależy już na wprowadzaniu informacji a nie wygrywaniu małych bitew. Damsko-męskie tematy zresztą bez przerwy się wiążą ze sobą. Niewielki jest pożytek z obiegowych sądów – chyba tylko jako punktów do dalszych dyskusji. Pozdałowi zależy na wyważonych ocenach, ostrożności w opisywaniu delikatnych sytuacji. Czasem odwołuje się do swojej pracy i do ekstremalnych przypadków międzyludzkich relacji, ale wszystko usiłuje uogólniać. To jedna z przyczyn, dla których „specyficzne” upodobania seksualne nie znajdują tu szerszego omówienia, za to mówi się o kulcie ciała, zazdrości lub męskich orgazmach. „Męskie sprawy” to kolejny na rynku tom, który w prosty sposób wyjaśnia seksualne potrzeby obu płci i zestawia je z kulturowymi oraz obyczajowymi tendencjami. Jankowska i Pozdał potrafią się nawet subtelnie sprzeczać – nie chcą dopuszczać do powielania stereotypów i do pogłębiania różnic w postrzeganiu płci. W efekcie „Męskie sprawy” to tom dla każdego, przygotowany również tak, by przekonać do korzystania z porad seksuologów i nauczyć dyskutowania o sprawach intymnych.
Okiem seksuologa
Dzisiaj zamiast klasycznych książek popularnonaukowych o seksie najłatwiej czyta się odbiorcom w rozbudowanych rozmowach, dyskusjach, w których rozmówcy przerzucają się przykładami z życia, własnymi przemyśleniami i stanem badań, a dzięki wspólnemu kodowi kulturowemu mogą też nawiązywać do powszechnie znanych filmów (rzadziej – książek). „Męskie sprawy” to taki właśnie tom zestawiony z rozmów. Agata Jankowska to reporterka, Michał Pozdał – seksuolog. Według tytułu – piszą książkę o mężczyznach, w rzeczywistości natomiast – o aktualnym postrzeganiu seksualności w społeczeństwie, o płci, wychowaniu i ogólnym przyzwoleniu (lub braku przyzwolenia) na pewne postawy. Jankowska stara się prowadzić rozmowy, inicjuje tematy, zadaje pytania i wyszukuje dość naiwne historyjki, których używa jako przykładów albo punktów wyjścia do wywiadu. Pozdał stawia się w roli eksperta, tego, który musi demaskować szablony myślowe, sprzeciwiać się stereotypom i bronić mężczyzn. Od klasycznych podziałów na role się tu ucieka, podobnie jak od przypisanych płciom obowiązków. Ale ludzie jeszcze nie do końca oswoili się z tabuizowanymi do niedawna tematami. Autorzy chcą zatem odnosić się także do spraw „trudniejszych”, wciąż jeszcze wstydliwych i pozbawionych medialnego szumu.
Z jednej strony kobiety mogą otwarcie mówić o swoich oczekiwaniach w łóżku, atakować striptizerów na wieczorach panieńskich i świadomie korzystać z pakietów badań profilaktycznych, z drugiej – brzydko się starzeją. U mężczyzn Pozdał także dostrzega blaski i cienie. Wszystko jednak zaczyna się w dzieciństwie – twórcy książki sporo miejsca poświęcają kwestii wychowywania dzieci bez tłumienia ich potrzeb, ale i bez popadania w przesadę. Zajmują się tematem kształtującej się płciowości oraz zagadnieniem masturbacji (i reakcji dorosłych na takie zachowania kilkuletnich pociech). Poruszają sprawy wiążące się z homoseksualizmem, fascynacją pornografią, czy korzystaniem z usług prostytutek, odwołują się do tacierzyństwa i mitów związanych z seksem oralnym. Bardzo surowo traktują perwersje, wygodniej im rozmawiać o zazdrości. Oboje przy tym bronią „swoich” ról – Agata Jankowska stara się formułować opinie typowej kobiety, Michał Pozdał nie zamienia się wprawdzie w stereotypowego szowinistę, ale, zwłaszcza na początku, zajęty jest obroną męskiego rodu przed popularnymi oskarżeniami. Podział na „was” i „nas” zaciera się po pewnym czasie, gdy autorom bardziej zależy już na wprowadzaniu informacji a nie wygrywaniu małych bitew. Damsko-męskie tematy zresztą bez przerwy się wiążą ze sobą. Niewielki jest pożytek z obiegowych sądów – chyba tylko jako punktów do dalszych dyskusji. Pozdałowi zależy na wyważonych ocenach, ostrożności w opisywaniu delikatnych sytuacji. Czasem odwołuje się do swojej pracy i do ekstremalnych przypadków międzyludzkich relacji, ale wszystko usiłuje uogólniać. To jedna z przyczyn, dla których „specyficzne” upodobania seksualne nie znajdują tu szerszego omówienia, za to mówi się o kulcie ciała, zazdrości lub męskich orgazmach. „Męskie sprawy” to kolejny na rynku tom, który w prosty sposób wyjaśnia seksualne potrzeby obu płci i zestawia je z kulturowymi oraz obyczajowymi tendencjami. Jankowska i Pozdał potrafią się nawet subtelnie sprzeczać – nie chcą dopuszczać do powielania stereotypów i do pogłębiania różnic w postrzeganiu płci. W efekcie „Męskie sprawy” to tom dla każdego, przygotowany również tak, by przekonać do korzystania z porad seksuologów i nauczyć dyskutowania o sprawach intymnych.
środa, 20 lipca 2016
E-marketing. Współczesne trendy. Pakiet startowy. Red merytoryczna Jarosław Królewski i Paweł Sala
PWN, Warszawa 2016.
Nowe media
Potężny tom „E-marketing. Współczesne trendy. Pakiet startowy” zasługuje na kolejne wydania i na miano bestsellera. Dla handlowców, którzy jako narzędzie pracy wykorzystują internet, a większość z nich musi iść z duchem czasu – ten podręcznik jest jak biblia. Ale nawet zwykli czytelnicy z zainteresowaniem śledzić będą wybrane rozdziały, żeby dowiedzieć się czegoś o mechanizmach działania sprzedawców w internecie.
Ta książka przygotowywana jest przez różnych autorów, ale nie stanowi tomu pokonferencyjnego. Wszelkie definicje, statystyki i dane trafiły do pierwszych rozdziałów, nikt z autorów w dalszej części publikacji nie musi stosować „rozbiegówek” – ogólnikowych i do znudzenia powtarzanych wyjaśnień. „E-marketing” najpierw więc zapewnia podstawy – i można tu odnotować, że przystępnie i w ciekawy sposób przedstawiane – jedynie drobny fragment z danymi statystycznymi może być atrakcyjny tylko dla specjalistów w synchronicznej w dodatku lekturze, później już będzie tylko ciekawostką ze względu na dezaktualizacje. Później następuje w konstrukcji podręcznika uściślanie wybranych zagadnień, bez których trudno dziś sobie wyobrazić sprzedaż w internecie. Wszyscy autorzy trzymają dobry, równy poziom tekstów (albo tak fantastycznie spisują się redaktorzy), znają opisywane mechanizmy nie tylko od strony teoretycznej – podają trafne przykłady, na których łatwiej zaobserwować zmiany. W tej książce na pierwszy plan wysuwają się tematy gdzie indziej pomijane lub traktowane po macoszemu.
To, że ważnym motywem w e-marketingu są media społecznościowe, nikogo już nie dziwi. W rozdziałach znaleźć też można rozwiązania ze sklepów internetowych, copywritingu czy budowania platform zakupowych. Ale pojawiają się nawet zalążki internetu rzeczy i motyw reklamy czy oferty personalizowanej, wysyłanej bezpośrednio na urządzenie mobilne klienta tradycyjnego sklepu. Do tego cały szereg wskazówek: jak przygotowywać mailing (i samą bazę danych), jak często go wysyłać, jak tworzyć wizerunek marki w sieci. Książka zapewnia przegląd narzędzi do monitorowania skuteczności działań w internecie. Prezentuje też wybrane aspekty prawne marketingu i uczy pracy z ludźmi z branży reklamowej. Niby każdy tekst jest osobną całostką i można czytać tylko o wybranych tematach – ale tak naprawdę „E-marketing” działa jak niewiele podręczników: rozbudza ciekawość i pozwala ją zaspokoić. W końcu nawet jeśli czytelnicy nie należą do docelowej grupy odbiorców, e-marketing dotyczy ich bezpośrednio, więc warto do tej lektury się przymierzyć.
Niektóre zagadnienia zostały tylko zasygnalizowane, bo trudno byłoby analizować choćby zasady projektowania nowego typu stron internetowych – ale zawsze autorzy rozdziałów wiedzą, dokąd kierować zainteresowanych. W ten sposób obszerny tom pomaga orientować się w dzisiejszych trendach. Sprzedawcom podpowiada najskuteczniejsze współczesne metody działania (i często też akcentuje ich odejście od tradycyjnych, standardowych pomysłów), klientów uczula na to, co ich czeka w najbliższej przyszłości, uczy też – i to obie strony – swoistej marketingowej „etykiety” (co powinno minimalizować i nachalność sprzedawców, i lęk kupujących przed agresywnymi i wszechobecnymi reklamami).
„E-marketing” to imponujący podręcznik. Najlepsze z dostępnych obecnie kompendium wiedzy o tym, co dzieje się na rynku nowych mediów. Przystępny język i zakres poruszanych tematów (oraz sposób ich ujęcia) to zachęta dla zwyczajnych czytelników – i nie przekreśla to fachowości czy przydatności tomu dla wyspecjalizowanej grupy odbiorców. Ta książka została rzetelnie przygotowana, mimo stosunkowo niedawnych zjawisk. Autorzy dokładnie rozczytują zaobserwowane mechanizmy, zapewniając wszystkim potężną porcję wiedzy. Warto orientować się w tych zagadnieniach, bo nie da się już od nich uciec, „E-marketing” to książka, którą w swoich zbiorach powinien mieć każdy, kto zamierza wykorzystywać internet jako miejsce promocji swojej działalności – i kto poważnie myśli o czerpaniu korzyści z obecności w nowych mediach.
Nowe media
Potężny tom „E-marketing. Współczesne trendy. Pakiet startowy” zasługuje na kolejne wydania i na miano bestsellera. Dla handlowców, którzy jako narzędzie pracy wykorzystują internet, a większość z nich musi iść z duchem czasu – ten podręcznik jest jak biblia. Ale nawet zwykli czytelnicy z zainteresowaniem śledzić będą wybrane rozdziały, żeby dowiedzieć się czegoś o mechanizmach działania sprzedawców w internecie.
Ta książka przygotowywana jest przez różnych autorów, ale nie stanowi tomu pokonferencyjnego. Wszelkie definicje, statystyki i dane trafiły do pierwszych rozdziałów, nikt z autorów w dalszej części publikacji nie musi stosować „rozbiegówek” – ogólnikowych i do znudzenia powtarzanych wyjaśnień. „E-marketing” najpierw więc zapewnia podstawy – i można tu odnotować, że przystępnie i w ciekawy sposób przedstawiane – jedynie drobny fragment z danymi statystycznymi może być atrakcyjny tylko dla specjalistów w synchronicznej w dodatku lekturze, później już będzie tylko ciekawostką ze względu na dezaktualizacje. Później następuje w konstrukcji podręcznika uściślanie wybranych zagadnień, bez których trudno dziś sobie wyobrazić sprzedaż w internecie. Wszyscy autorzy trzymają dobry, równy poziom tekstów (albo tak fantastycznie spisują się redaktorzy), znają opisywane mechanizmy nie tylko od strony teoretycznej – podają trafne przykłady, na których łatwiej zaobserwować zmiany. W tej książce na pierwszy plan wysuwają się tematy gdzie indziej pomijane lub traktowane po macoszemu.
To, że ważnym motywem w e-marketingu są media społecznościowe, nikogo już nie dziwi. W rozdziałach znaleźć też można rozwiązania ze sklepów internetowych, copywritingu czy budowania platform zakupowych. Ale pojawiają się nawet zalążki internetu rzeczy i motyw reklamy czy oferty personalizowanej, wysyłanej bezpośrednio na urządzenie mobilne klienta tradycyjnego sklepu. Do tego cały szereg wskazówek: jak przygotowywać mailing (i samą bazę danych), jak często go wysyłać, jak tworzyć wizerunek marki w sieci. Książka zapewnia przegląd narzędzi do monitorowania skuteczności działań w internecie. Prezentuje też wybrane aspekty prawne marketingu i uczy pracy z ludźmi z branży reklamowej. Niby każdy tekst jest osobną całostką i można czytać tylko o wybranych tematach – ale tak naprawdę „E-marketing” działa jak niewiele podręczników: rozbudza ciekawość i pozwala ją zaspokoić. W końcu nawet jeśli czytelnicy nie należą do docelowej grupy odbiorców, e-marketing dotyczy ich bezpośrednio, więc warto do tej lektury się przymierzyć.
Niektóre zagadnienia zostały tylko zasygnalizowane, bo trudno byłoby analizować choćby zasady projektowania nowego typu stron internetowych – ale zawsze autorzy rozdziałów wiedzą, dokąd kierować zainteresowanych. W ten sposób obszerny tom pomaga orientować się w dzisiejszych trendach. Sprzedawcom podpowiada najskuteczniejsze współczesne metody działania (i często też akcentuje ich odejście od tradycyjnych, standardowych pomysłów), klientów uczula na to, co ich czeka w najbliższej przyszłości, uczy też – i to obie strony – swoistej marketingowej „etykiety” (co powinno minimalizować i nachalność sprzedawców, i lęk kupujących przed agresywnymi i wszechobecnymi reklamami).
„E-marketing” to imponujący podręcznik. Najlepsze z dostępnych obecnie kompendium wiedzy o tym, co dzieje się na rynku nowych mediów. Przystępny język i zakres poruszanych tematów (oraz sposób ich ujęcia) to zachęta dla zwyczajnych czytelników – i nie przekreśla to fachowości czy przydatności tomu dla wyspecjalizowanej grupy odbiorców. Ta książka została rzetelnie przygotowana, mimo stosunkowo niedawnych zjawisk. Autorzy dokładnie rozczytują zaobserwowane mechanizmy, zapewniając wszystkim potężną porcję wiedzy. Warto orientować się w tych zagadnieniach, bo nie da się już od nich uciec, „E-marketing” to książka, którą w swoich zbiorach powinien mieć każdy, kto zamierza wykorzystywać internet jako miejsce promocji swojej działalności – i kto poważnie myśli o czerpaniu korzyści z obecności w nowych mediach.
Jacek Podsiadło: Czerwona kartka dla Sprężyny
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Treningi
Jeden zarzut dla Jacka Podsiadły, twórcy, który do niedawna funkcjonował w świadomości dorosłych jako poeta, a teraz przebojem wdarł się na rynek literatury dziecięcej i młodzieżowej. Ten jeden zarzut jest niby banalny, bo bez znaczenia dla samej powieści, ale i poważny, bo trochę zaburza odbiór świata przedstawionego. A mianowicie: dzieci w XXI wieku, fani Ronaldo i Messiego, nie mówią do rodziców w trzeciej osobie („niech mama…”). Detal, ale szalenie ważny, bo grozi sztucznością w konstrukcji postaci. „Czerwona kartka dla Sprężyny” to książka, jakiej dotąd nie było (i szybko nie będzie), warto by ją więc pod tym względem leciutko poprawić.
To powieść piłkarska i kto nie jest fanem futbolu, miejscami będzie ją kartkował: autor czasem zamienia się w komentatora sportowego i nie szczędzi odbiorcom bardzo rozbudowanych boiskowych analiz. Zaczyna się od skierowania Daniela – chłopaka, który lubi biegać piłkę – do szkółki piłkarskiej. Tu starszy trener, przeciwieństwo nauczyciela wuefu, stanowi prawdziwy autorytet dla dzieci. Chłopcy garną się do niego i posłusznie wykonują wszystkie polecenia. Uczą się też akceptowania różnic (między innymi w statusie majątkowym, ale i w narodowościach), szacunku do siebie i współpracy. Trener czasami funduje im bardzo dziwne wykłady, na przykład o pluciu – nie żeby krytykować, a żeby zwrócić uwagę na zjawiska, o których chłopcy nie usłyszą w szkole. To sprawia, że piłka nożna coraz bardziej zamienia się w sposób na życie. Podsiadło towarzyszy bohaterom na treningach, przeżywa z nimi mecze w amatorskiej lidze, śmieje się z wpadek i angażuje w problemy. Pasjonuje się razem z młodymi i postaciami grą, treningami i rywalizacją wśród dzieci. Ale na pierwszy plan wybija się tu Sprężyna, dobry kolega Daniela i syn alkoholika. Sprężyna na pierwszym treningu ujawnia ogromne zdolności bramkarskie i szybko wyrasta na gwiazdę drużyny. Nie ma markowych butów (i niespecjalnie się tym przejmuje), zwykle chodzi głodny i podjada kolegom drugie śniadania – więc żeby opłacić treningi, musi wymyślić sposób na zdobycie (niedużych) pieniędzy.
„Czerwona kartka dla Sprężyny” to historia, w której Jacek Podsiadło uruchamia klasyczne motywy z literatury czwartej. Są tu i przyziemne problemy (jeden z chłopaków nie ma ojca, inny boryka się z nadwagą i złośliwościami kolegów, Sprężynę czasami ojciec bije), i tematy bardziej wzniosłe (rodzące się zauroczenie, ale i budowany na oczach czytelników duch zespołu, prawdziwa przyjaźń bez sentymentów oraz pasje). Autor prezentuje też w tle szkolne perypetie: Sprężyna odpytywany jest z planu wymyślonej wycieczki w szkolnej toalecie, Podsiadło nie boi się humoru. Przyciąga przez stosunek do postaci – nie lituje się nad żadnym z chłopaków, ale pozwala im działać i kreatywnie reagować na kłopoty czy zmartwienia. Nie ma tu zbyt wiele miejsca na interwencję dorosłych, ale też i nie ma takich potrzeb, wiele spraw trzeba rozwiązać po swojemu. I chociaż Jacek Podsiadło sięga po nazwiska dzisiejszych futbolowych idoli (z 2009 roku), to w oddaleniu od poprawności politycznej bliższy jest Bahdajowi czy Niziurskiemu (do tego pierwszego zresztą bezpośrednio się odwołuje). Udowadnia, że dawne fabuły miały swój czar, pisze tak, by zatopić odbiorców w świecie chłopięcej przyjaźni i piłki nożnej. I jedyne, co by mu wytknęli psychologowie, dotyczyć może mało przekonującej metamorfozy ojca Sprężyny. Ale dla dobra fabuły i takie rozwiązanie mogło się pojawić. Jest „Czerwona kartka dla Sprężyny” klasyczną młodzieżową powieścią, którą każdy fan futbolu z dużą przyjemnością przeczyta. I wyciągnie wniosek, że lektury wcale nie muszą być nudne.
Treningi
Jeden zarzut dla Jacka Podsiadły, twórcy, który do niedawna funkcjonował w świadomości dorosłych jako poeta, a teraz przebojem wdarł się na rynek literatury dziecięcej i młodzieżowej. Ten jeden zarzut jest niby banalny, bo bez znaczenia dla samej powieści, ale i poważny, bo trochę zaburza odbiór świata przedstawionego. A mianowicie: dzieci w XXI wieku, fani Ronaldo i Messiego, nie mówią do rodziców w trzeciej osobie („niech mama…”). Detal, ale szalenie ważny, bo grozi sztucznością w konstrukcji postaci. „Czerwona kartka dla Sprężyny” to książka, jakiej dotąd nie było (i szybko nie będzie), warto by ją więc pod tym względem leciutko poprawić.
To powieść piłkarska i kto nie jest fanem futbolu, miejscami będzie ją kartkował: autor czasem zamienia się w komentatora sportowego i nie szczędzi odbiorcom bardzo rozbudowanych boiskowych analiz. Zaczyna się od skierowania Daniela – chłopaka, który lubi biegać piłkę – do szkółki piłkarskiej. Tu starszy trener, przeciwieństwo nauczyciela wuefu, stanowi prawdziwy autorytet dla dzieci. Chłopcy garną się do niego i posłusznie wykonują wszystkie polecenia. Uczą się też akceptowania różnic (między innymi w statusie majątkowym, ale i w narodowościach), szacunku do siebie i współpracy. Trener czasami funduje im bardzo dziwne wykłady, na przykład o pluciu – nie żeby krytykować, a żeby zwrócić uwagę na zjawiska, o których chłopcy nie usłyszą w szkole. To sprawia, że piłka nożna coraz bardziej zamienia się w sposób na życie. Podsiadło towarzyszy bohaterom na treningach, przeżywa z nimi mecze w amatorskiej lidze, śmieje się z wpadek i angażuje w problemy. Pasjonuje się razem z młodymi i postaciami grą, treningami i rywalizacją wśród dzieci. Ale na pierwszy plan wybija się tu Sprężyna, dobry kolega Daniela i syn alkoholika. Sprężyna na pierwszym treningu ujawnia ogromne zdolności bramkarskie i szybko wyrasta na gwiazdę drużyny. Nie ma markowych butów (i niespecjalnie się tym przejmuje), zwykle chodzi głodny i podjada kolegom drugie śniadania – więc żeby opłacić treningi, musi wymyślić sposób na zdobycie (niedużych) pieniędzy.
„Czerwona kartka dla Sprężyny” to historia, w której Jacek Podsiadło uruchamia klasyczne motywy z literatury czwartej. Są tu i przyziemne problemy (jeden z chłopaków nie ma ojca, inny boryka się z nadwagą i złośliwościami kolegów, Sprężynę czasami ojciec bije), i tematy bardziej wzniosłe (rodzące się zauroczenie, ale i budowany na oczach czytelników duch zespołu, prawdziwa przyjaźń bez sentymentów oraz pasje). Autor prezentuje też w tle szkolne perypetie: Sprężyna odpytywany jest z planu wymyślonej wycieczki w szkolnej toalecie, Podsiadło nie boi się humoru. Przyciąga przez stosunek do postaci – nie lituje się nad żadnym z chłopaków, ale pozwala im działać i kreatywnie reagować na kłopoty czy zmartwienia. Nie ma tu zbyt wiele miejsca na interwencję dorosłych, ale też i nie ma takich potrzeb, wiele spraw trzeba rozwiązać po swojemu. I chociaż Jacek Podsiadło sięga po nazwiska dzisiejszych futbolowych idoli (z 2009 roku), to w oddaleniu od poprawności politycznej bliższy jest Bahdajowi czy Niziurskiemu (do tego pierwszego zresztą bezpośrednio się odwołuje). Udowadnia, że dawne fabuły miały swój czar, pisze tak, by zatopić odbiorców w świecie chłopięcej przyjaźni i piłki nożnej. I jedyne, co by mu wytknęli psychologowie, dotyczyć może mało przekonującej metamorfozy ojca Sprężyny. Ale dla dobra fabuły i takie rozwiązanie mogło się pojawić. Jest „Czerwona kartka dla Sprężyny” klasyczną młodzieżową powieścią, którą każdy fan futbolu z dużą przyjemnością przeczyta. I wyciągnie wniosek, że lektury wcale nie muszą być nudne.
Kopidoł - zapowiedź
22 lipca, godz. 19:00
w Chorzowskim Centrum Kultury
Kopidoł
Teatr Naumiony (Ornontowice)
cykl: TYJATER KERY GODO
tekst: Joanna Sodzawiczny
reżyseria: Iwona Woźniak
asystent reżysera, sufler, konsultant do spraw językowych: Teresa Machulik
scenografia i kostiumy: Sabina Baron
charakteryzacja: Helena Chwałek
przygotowanie muzyczne: Nina Wolska, Paweł Łebek
reżyseria świateł: Marcin Thomann
na scenie: Bronisława Porembska, Jolanta Sodzawiczny, Magdalena Owczarek, Beata Kniejska, Stefan Owczarek, Józef Ignasiak, Joanna Sodzawiczny, Joanna Wiaterek, Sylwia Zajusz, Karolina Jaworska, Karolina Sosna, Patryk Skolik, Dominik Sodzawiczny, Łukasz Domin, Łukasz Gocal, w roli Kopidoła: Bartłomiej Garus
czas trwania: 70 minut
z materiałów prasowych:
Historia kopidoła (grabarza) i jego rodziny osadzona w połowie XX wieku na terenie wioski na Górnym Śląsku. Tragikomiczna opowieść o losach wielopokoleniowej rodziny, w której codzienność zakłóca śmierć seniora rodu. W przedstawieniu wykorzystano obrzędy pogrzebowe, które jeszcze do niedawna kultywowano na Śląsku, a także stare pieśni pogrzebowe śpiewane w domach. Całość zagrana po śląsku. Pomimo bardzo poważnej tematyki spektakl utrzymany jest w konwencji tragikomedii, gdzie dość zabawne perypetie rodzinne przeplatają się z śląską obrzędowością.
w Chorzowskim Centrum Kultury
Kopidoł
Teatr Naumiony (Ornontowice)
cykl: TYJATER KERY GODO
tekst: Joanna Sodzawiczny
reżyseria: Iwona Woźniak
asystent reżysera, sufler, konsultant do spraw językowych: Teresa Machulik
scenografia i kostiumy: Sabina Baron
charakteryzacja: Helena Chwałek
przygotowanie muzyczne: Nina Wolska, Paweł Łebek
reżyseria świateł: Marcin Thomann
na scenie: Bronisława Porembska, Jolanta Sodzawiczny, Magdalena Owczarek, Beata Kniejska, Stefan Owczarek, Józef Ignasiak, Joanna Sodzawiczny, Joanna Wiaterek, Sylwia Zajusz, Karolina Jaworska, Karolina Sosna, Patryk Skolik, Dominik Sodzawiczny, Łukasz Domin, Łukasz Gocal, w roli Kopidoła: Bartłomiej Garus
czas trwania: 70 minut
z materiałów prasowych:
Historia kopidoła (grabarza) i jego rodziny osadzona w połowie XX wieku na terenie wioski na Górnym Śląsku. Tragikomiczna opowieść o losach wielopokoleniowej rodziny, w której codzienność zakłóca śmierć seniora rodu. W przedstawieniu wykorzystano obrzędy pogrzebowe, które jeszcze do niedawna kultywowano na Śląsku, a także stare pieśni pogrzebowe śpiewane w domach. Całość zagrana po śląsku. Pomimo bardzo poważnej tematyki spektakl utrzymany jest w konwencji tragikomedii, gdzie dość zabawne perypetie rodzinne przeplatają się z śląską obrzędowością.
wtorek, 19 lipca 2016
Andrea Portes: Anatomia obcości
Ya!, Warszawa 2016.
Świat nieprzyjazny
U Aniki Dragomir popularność zdobyta w szkolnej społeczności (numer trzy w niepisanej hierarchii) wcale nie daje spokoju i szczęścia. Dziewczyna jest imigrantką (pochodzi z Rumunii), co wpędza ją w kompleksy. Do tego, jak niemal każda nastolatka, twierdzi, że jest pełna jadu jak potrawka z pająka. Nie może zrozumieć siebie samej, nie radzi sobie ze złośliwościami Becky, szkolnej piękności i z całej siły walczy o jedyne, co wydaje się jej pewne – miejsce w szkole. O jej serce stara się teraz Logan, chłopak dotąd uważany za nieudacznika. Logan wpada na najbardziej romantyczne pomysły, dla ukochanej poświęci bardzo wiele i zapewnia Anice szereg fantastycznych przeżyć. Zupełnie nie myśli o sobie, stara się za to uszczęśliwić dziewczynę. I wszystko mogłoby zmierzać do oczywistego finału, gdyby nie dwie sprawy. Po pierwsze – Logan ma pokaleczoną psychikę, a wyniesione przez niego z domu doświadczenia odbijają się na podejmowanych decyzjach. Po drugie – najprzystojniejszy chłopak w szkole, Jared Kline, zaczyna podrywać Anikę i udowadniać, że się w niej zakochał.
Andrea Portes „Anatomią obcości” wkracza na rynek literatury młodzieżowej – od razu z dużym rozmachem. Likwiduje tematy tabu: przyjaciółka bohaterki pochodzi z katolickiej rodziny (matka wydaje się wręcz nawiedzona) i pilnie zapracowuje sobie na opinię puszczalskiej, na tapecie są tu konflikty i przemoc domowa, kłótnie z ojczymem czy brak porozumienia międzypokoleniowego, rasizm, kradzieże i prześladowania. Anika uważa, że nosi w sobie wiele zła, ale zło jest tu wszechobecne i prawie niemożliwe do zatrzymania. Portes nie boi się mocnych scen i nie szuka usprawiedliwień dla nastolatek. Mogą być okrutne, niesprawiedliwe lub szalone bez względu na konsekwencje. „Anatomia obcości” nie oskarża, nawet kiedy okazuje się to potrzebne. Przedstawia świat nieprzyjazny, w którym męki dojrzewania stają się większe przez brak akceptacji z zewnątrz. To dla uznania rówieśników robi się tu najdziwniejsze – i najbardziej kontrowersyjne – rzeczy. Stan nastoletni nie mija, ale zamienia się w prawdziwe przekleństwo. Najgorsze, że dorośli nie dostarczają pociechy: swoimi zachowaniami i wadami pokazują, że przeznaczenia nie da się oszukać. Dramaty rozgrywają się tutaj na pierwszym planie i w tle.
Portes ciekawie portretuje szkolne środowisko borykające się z dzisiejszymi wyzwaniami w sferze obyczajowej. Popełnia też jeden „błąd” w warstwie pedagogicznej. Anika w końcu wyzna, co się dzieje – ale potrzebuje do tego ogromnego wstrząsu. Odbiorcy, którzy będą tu szukać pomocy i rozwiązania własnych problemów nie dotrą do przydatnych i wtopionych w akcję wskazówek. Dla fabuły to całkiem nieźle, bo autorka jest i w tym względzie bezkompromisowa i ostra – ale może przydałoby się ze względu na samych czytelników poszukać innego scenariusza do nieuchronnej konfrontacji.
„Anatomia obcości” miejscami próbuje prowokować, ale zawiera na tyle ważne treści, że to na nich zogniskuje się uwaga odbiorców. Anika zbiera podstawowe wyzwania współczesnego świata. Autorka dodaje jej szereg wypadków, które przedefiniują system wartości (nawet jeśli kulejący). W efekcie powstaje książka łamiąca schematy i wpisująca się w bezwzględność współczesności. Andrea Portes ma do opowiedzenia historię, w której sporo się dzieje – i którą trudno zaakceptować. „Anatomia obcości” jest powieścią, która trafia w aktualne problemy, przerysowuje je, ale też uświadamia młodym odbiorcom.
Świat nieprzyjazny
U Aniki Dragomir popularność zdobyta w szkolnej społeczności (numer trzy w niepisanej hierarchii) wcale nie daje spokoju i szczęścia. Dziewczyna jest imigrantką (pochodzi z Rumunii), co wpędza ją w kompleksy. Do tego, jak niemal każda nastolatka, twierdzi, że jest pełna jadu jak potrawka z pająka. Nie może zrozumieć siebie samej, nie radzi sobie ze złośliwościami Becky, szkolnej piękności i z całej siły walczy o jedyne, co wydaje się jej pewne – miejsce w szkole. O jej serce stara się teraz Logan, chłopak dotąd uważany za nieudacznika. Logan wpada na najbardziej romantyczne pomysły, dla ukochanej poświęci bardzo wiele i zapewnia Anice szereg fantastycznych przeżyć. Zupełnie nie myśli o sobie, stara się za to uszczęśliwić dziewczynę. I wszystko mogłoby zmierzać do oczywistego finału, gdyby nie dwie sprawy. Po pierwsze – Logan ma pokaleczoną psychikę, a wyniesione przez niego z domu doświadczenia odbijają się na podejmowanych decyzjach. Po drugie – najprzystojniejszy chłopak w szkole, Jared Kline, zaczyna podrywać Anikę i udowadniać, że się w niej zakochał.
Andrea Portes „Anatomią obcości” wkracza na rynek literatury młodzieżowej – od razu z dużym rozmachem. Likwiduje tematy tabu: przyjaciółka bohaterki pochodzi z katolickiej rodziny (matka wydaje się wręcz nawiedzona) i pilnie zapracowuje sobie na opinię puszczalskiej, na tapecie są tu konflikty i przemoc domowa, kłótnie z ojczymem czy brak porozumienia międzypokoleniowego, rasizm, kradzieże i prześladowania. Anika uważa, że nosi w sobie wiele zła, ale zło jest tu wszechobecne i prawie niemożliwe do zatrzymania. Portes nie boi się mocnych scen i nie szuka usprawiedliwień dla nastolatek. Mogą być okrutne, niesprawiedliwe lub szalone bez względu na konsekwencje. „Anatomia obcości” nie oskarża, nawet kiedy okazuje się to potrzebne. Przedstawia świat nieprzyjazny, w którym męki dojrzewania stają się większe przez brak akceptacji z zewnątrz. To dla uznania rówieśników robi się tu najdziwniejsze – i najbardziej kontrowersyjne – rzeczy. Stan nastoletni nie mija, ale zamienia się w prawdziwe przekleństwo. Najgorsze, że dorośli nie dostarczają pociechy: swoimi zachowaniami i wadami pokazują, że przeznaczenia nie da się oszukać. Dramaty rozgrywają się tutaj na pierwszym planie i w tle.
Portes ciekawie portretuje szkolne środowisko borykające się z dzisiejszymi wyzwaniami w sferze obyczajowej. Popełnia też jeden „błąd” w warstwie pedagogicznej. Anika w końcu wyzna, co się dzieje – ale potrzebuje do tego ogromnego wstrząsu. Odbiorcy, którzy będą tu szukać pomocy i rozwiązania własnych problemów nie dotrą do przydatnych i wtopionych w akcję wskazówek. Dla fabuły to całkiem nieźle, bo autorka jest i w tym względzie bezkompromisowa i ostra – ale może przydałoby się ze względu na samych czytelników poszukać innego scenariusza do nieuchronnej konfrontacji.
„Anatomia obcości” miejscami próbuje prowokować, ale zawiera na tyle ważne treści, że to na nich zogniskuje się uwaga odbiorców. Anika zbiera podstawowe wyzwania współczesnego świata. Autorka dodaje jej szereg wypadków, które przedefiniują system wartości (nawet jeśli kulejący). W efekcie powstaje książka łamiąca schematy i wpisująca się w bezwzględność współczesności. Andrea Portes ma do opowiedzenia historię, w której sporo się dzieje – i którą trudno zaakceptować. „Anatomia obcości” jest powieścią, która trafia w aktualne problemy, przerysowuje je, ale też uświadamia młodym odbiorcom.
Joanna Jagiełło: Różowe babeczki
Egmont, Warszawa 2016.
Ciastolina
Chociaż mnóstwo jest na rynku wydawniczym opowiastek, według których dzieci zakładają własne agencje detektywistyczne i łapią przestępców szybciej niż policja, najlepiej czyta się maluchom te historie, w których mogłyby samodzielnie uczestniczyć. Joanna Jagiełło tworzy minikryminał w serii Egmontu Poczytaj ze mną i zapewnia odbiorcom nie tylko dawkę wiedzy o zajęciach detektywa, ale i ciekawą przygodę, starszym natomiast – lekką satyrę. „Różowe babeczki” to tomik dla wszystkich dzieci.
Tata Lusi będzie otwierał agencję detektywistyczną, więc Lusia dobrze wie, co to za zawód i jak zbierać materiały do śledztwa. Sama zresztą zamierza zostać detektywem. Pierwsze zlecenie dotyczy sprawy w cukierni. Hanna Bajadera, właścicielka przybytku, nie budzi zaufania. Nie dość, że gardzi dziećmi, to jeszcze średnio dba o jakość produktów: sprzedaje stare ciasta, a krem przechowuje nawet dwa tygodnie. Jagiełło odbiera zdecydowanie apetyt na słodycze i sprawia, że dzieci mogą zająć się sednem śledztwa. Wraz z Lusią będą się zastanawiać nad tym, kto podmienił krem w babeczkach na ciastolinę.
Autorka dobrze motywuje pomoc małej bohaterki: dorośli czasem nie mają pojęcia o dziecięcych sprawach, nie potrafią na przykład rozpoznać ciastoliny. Dalej – tata i Lusia mogą zadawać pytania na zmianę, a każde przybliża ich do rozwiązania zagadki Dobry detektyw pozna nie tylko sprawcę zdarzenia, ale i przyczyny jego działań. „Różowe babeczki” nie mogą mieć zbyt rozbudowanej akcji, to lektura na jeden raz. Dlatego też liczą się konkrety i precyzja działania. Joanna Jagiełło nie szaleje też z zakresem „przestępstwa”: zamiast ścigać złoczyńców, bohaterka szuka sprawcy prostego wybryku, leży to w zakresie jej możliwości, a pozwala nabrać wprawy przed późniejszymi wyzwaniami. Lusia brzmi jak detektyw, ale nie wymądrza się przesadnie, jest znośna – a jako dziecięca bohaterka też dość zgrabnie wymyślona, co wpływa na jakość lektury.
Joanna Jagiełło stara się w tomiku zawrzeć szereg wskazówek dotyczących pracy detektywa czy zachowań Lusi i jej taty. To jak kryminał rozczytywany na oczach dzieci – autorka uczy, jakie są niezbędne składniki takiej historii i co oznaczają poszczególne etapy śledztwa. Pokazuje nawet samo wnioskowanie – kiedy bohaterowie zbierają posiadane wiadomości i próbują się z nich dowiedzieć czegoś o wydarzeniu. „Różowe babeczki” umożliwiają krok po kroku przeprowadzenie śledztwa, dostarczają rozrywki, ale są też edukacyjną pozycją, która nie męczy dzieci. Jagiełło sporo akcji przenosi do dialogów, stara się pisać uroczyście (jak przystało na poważne zajęcie!) i dokładnie podsumowywać akcję. Jedynie za „kakałko” zasługuje na babeczkę z ciastoliną zamiast kremu. Subtelnie wprowadza też tematy poza kryminalną fabułą: Lusia wychowuje się bez mamy, tata nie lubi, kiedy używa kolokwializmów, obcy ludzie (tu – pani Bajadera) litują się nad dziewczynką bez choćby prób wnikania w sens takiej postawy, oceniają po pozorach, więc i krzywdząco dla postaci.
Marta Krzywicka dba o stronę graficzną „Różowych babeczek” i sprawia, że mimo różu w tytule tomik przyciągnie różnych czytelników. Ubiera dziewczynkę w bluzkę z wzorem w trupie czaszki, ładnie akcentuje pierwszy plan rysunków, zmienia perspektywę, żeby podkreślać wybrane tematy danej scenki. Ilustruje tomik przygodowy z pełną tego świadomością i sprawia, że dobrze się ogląda doświadczenia Lusi. Ta pozycja świetnie urozmaica lekcje czytania, a do tego uczy gatunkowych wyróżników kryminału, dzięki czemu dzieci będą mogły coraz bardziej świadomie wybierać sobie lektury.
Ciastolina
Chociaż mnóstwo jest na rynku wydawniczym opowiastek, według których dzieci zakładają własne agencje detektywistyczne i łapią przestępców szybciej niż policja, najlepiej czyta się maluchom te historie, w których mogłyby samodzielnie uczestniczyć. Joanna Jagiełło tworzy minikryminał w serii Egmontu Poczytaj ze mną i zapewnia odbiorcom nie tylko dawkę wiedzy o zajęciach detektywa, ale i ciekawą przygodę, starszym natomiast – lekką satyrę. „Różowe babeczki” to tomik dla wszystkich dzieci.
Tata Lusi będzie otwierał agencję detektywistyczną, więc Lusia dobrze wie, co to za zawód i jak zbierać materiały do śledztwa. Sama zresztą zamierza zostać detektywem. Pierwsze zlecenie dotyczy sprawy w cukierni. Hanna Bajadera, właścicielka przybytku, nie budzi zaufania. Nie dość, że gardzi dziećmi, to jeszcze średnio dba o jakość produktów: sprzedaje stare ciasta, a krem przechowuje nawet dwa tygodnie. Jagiełło odbiera zdecydowanie apetyt na słodycze i sprawia, że dzieci mogą zająć się sednem śledztwa. Wraz z Lusią będą się zastanawiać nad tym, kto podmienił krem w babeczkach na ciastolinę.
Autorka dobrze motywuje pomoc małej bohaterki: dorośli czasem nie mają pojęcia o dziecięcych sprawach, nie potrafią na przykład rozpoznać ciastoliny. Dalej – tata i Lusia mogą zadawać pytania na zmianę, a każde przybliża ich do rozwiązania zagadki Dobry detektyw pozna nie tylko sprawcę zdarzenia, ale i przyczyny jego działań. „Różowe babeczki” nie mogą mieć zbyt rozbudowanej akcji, to lektura na jeden raz. Dlatego też liczą się konkrety i precyzja działania. Joanna Jagiełło nie szaleje też z zakresem „przestępstwa”: zamiast ścigać złoczyńców, bohaterka szuka sprawcy prostego wybryku, leży to w zakresie jej możliwości, a pozwala nabrać wprawy przed późniejszymi wyzwaniami. Lusia brzmi jak detektyw, ale nie wymądrza się przesadnie, jest znośna – a jako dziecięca bohaterka też dość zgrabnie wymyślona, co wpływa na jakość lektury.
Joanna Jagiełło stara się w tomiku zawrzeć szereg wskazówek dotyczących pracy detektywa czy zachowań Lusi i jej taty. To jak kryminał rozczytywany na oczach dzieci – autorka uczy, jakie są niezbędne składniki takiej historii i co oznaczają poszczególne etapy śledztwa. Pokazuje nawet samo wnioskowanie – kiedy bohaterowie zbierają posiadane wiadomości i próbują się z nich dowiedzieć czegoś o wydarzeniu. „Różowe babeczki” umożliwiają krok po kroku przeprowadzenie śledztwa, dostarczają rozrywki, ale są też edukacyjną pozycją, która nie męczy dzieci. Jagiełło sporo akcji przenosi do dialogów, stara się pisać uroczyście (jak przystało na poważne zajęcie!) i dokładnie podsumowywać akcję. Jedynie za „kakałko” zasługuje na babeczkę z ciastoliną zamiast kremu. Subtelnie wprowadza też tematy poza kryminalną fabułą: Lusia wychowuje się bez mamy, tata nie lubi, kiedy używa kolokwializmów, obcy ludzie (tu – pani Bajadera) litują się nad dziewczynką bez choćby prób wnikania w sens takiej postawy, oceniają po pozorach, więc i krzywdząco dla postaci.
Marta Krzywicka dba o stronę graficzną „Różowych babeczek” i sprawia, że mimo różu w tytule tomik przyciągnie różnych czytelników. Ubiera dziewczynkę w bluzkę z wzorem w trupie czaszki, ładnie akcentuje pierwszy plan rysunków, zmienia perspektywę, żeby podkreślać wybrane tematy danej scenki. Ilustruje tomik przygodowy z pełną tego świadomością i sprawia, że dobrze się ogląda doświadczenia Lusi. Ta pozycja świetnie urozmaica lekcje czytania, a do tego uczy gatunkowych wyróżników kryminału, dzięki czemu dzieci będą mogły coraz bardziej świadomie wybierać sobie lektury.
Subskrybuj:
Posty (Atom)