Zakamarki, Poznań 2011.
Źródło odwagi
Rodzice na myśl o tej książce mogą poczuć dreszcz – bo Ulf Stark, tradycyjnie zresztą, nie tłumaczy zachowań swojego bohatera ani wyraźnych związków przyczynowo-skutkowych, a całkowicie skręca w stronę dziecięcego widzenia świata. W „Magicznych tenisówkach mojego przyjaciela Percy’ego” nie ma miejsca na analizę niewłaściwego postępowania, ani na nudne morały – wszystko toczy się swoim trybem, tak, jakby dorośli nie mieli nic do powiedzenia. Właściwie to chyba nie mają, bo nie mogą w żaden sposób wpłynąć na czyny małego Ulfa. A Ulf przeżywa właśnie niezwykłą metamorfozę. Z małego i słabego niezdary w prawdziwego łobuza. Przyczyną tej przemiany staje się nowy szkolny kolega, Percy. Percy jest typowym cwaniakiem, potrafi zdobyć wszystko, czego chce. Wykorzystuje do tego Ulfa, obiecując mu w zamian… swoje stare i bardzo zniszczone tenisówki.
Ulf wierzy, że w brzydkich butach kryje się magiczna moc – w końcu Percy bez wysiłku robi to wszystko, czego Ulf nie umie. Chociaż cena za buty jest wysoka i wymaga ogromnych poświęceń, chłopiec bez wahania wypełnia żądania „przyjaciela”, zupełnie odrzucając swoich dotychczasowych kolegów-nieudaczników. Kiedy już ma swoje wymarzone buty, odkrywa w sobie potężną siłę, a wręcz brawurę – nie istnieją dla niego rzeczy niemożliwe, choćby były niebezpieczne. Jednak spełnienie marzeń o odwadze prowadzi do coraz częstszego łamania zasad i, co za tym idzie, do poważnych kłopotów. Lecz teraz Ulf czuje się podwójnie silny – po pierwsze dzięki posiadaniu magicznych tenisówek (w których magię tylko on wierzy), po drugie dzięki posiadaniu prawdziwego przyjaciela (chociaż Percy wcale na to miano nie zasługuje). Za sprawą naiwnej wiary w słowa rówieśnika, niespodziewanie dla samego siebie, dojrzewa.
Postać Percy’ego nie jest jednoznacznie określona. Nowy w szkole chłopak cechuje się sporym sprytem i doświadczeniem życiowym właściwym dzieciom, które musiały szybko nauczyć się radzić sobie same. Bez skrupułów wykorzystuje okazję do zdobycia tego, czego chce. A jednocześnie jest bardzo pokrzywdzony i nieszczęśliwy – marzy o tym, by jego ojciec zwrócił na niego uwagę. Ten jednak zajęty jest interesami i nie przejmuje się dzieckiem, skąpi mu czułości, a nawet zwykłej sympatii. Głodny miłości ojca Percy nie boi się już niczego. Ten szkolny łobuz ma jeszcze nietypowe hobby: uwielbia haftować, a ponieważ nie kryje się z tym talentem, może być uznawany za prawdziwego twardziela. Zresztą w łamaniu zasad uczeń Ulf niedługo przerośnie mistrza, ku zgrozie tego ostatniego.
Powieść ta została osnuta na wątkach autobiograficznych i Ulf Stark nieraz zaskoczy nią czytelników – zwłaszcza że decyduje się na nieocenzurowane przygody dorastających chłopców, czego zupełnie nie zapowiadały jego historyjki dla młodszych dzieci. Tu prezentuje kolejne niezbyt bezpieczne sytuacje i scenki bez wyjaśnienia, dlaczego maluchy nie powinny naśladować bohaterów. Ta lektura wymaga rozmowy z mniej rozsądnymi dziećmi, odczytania im przesłań autora i nakreślenia granic postępowania. Poza tym natomiast Ulf Stark pozostaje w sferze wzruszających i niebanalnych rozwiązań, potrafi pokazać prawdziwą przyjaźń (choć znowu podarunek, na jaki decyduje się Ulf, do rozsądnych nie należy – jest za to szczery i płynie z serca – pomijając jego konsekwencje – chwyta za gardło). Jest w tej książce coś magicznego (niekoniecznie tenisówki), choć i coś przerażającego zarazem.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
środa, 30 listopada 2011
wtorek, 29 listopada 2011
Władysław Broniewski: Wierszem przez życie. Poezje
Iskry, Warszawa 2011.
Wybór osobisty
Mariusz Urbanek ze znawstwem, a i z pasją opisał życie i twórczość Władysława Broniewskiego. Idealnym uzupełnieniem jego książki „Broniewski. Miłość, wódka, polityka” staje się przygotowany przez niego wybór wierszy poety – subiektywny i niezbyt obszerny zestaw utworów z różnych lat, mający – jak zapewnia Urbanek – pokazać Broniewskiego kompletnego. Przywołuje więc autor wyboru sześćdziesiąt jeden tekstów, które dopełniają tom biografii, a jednocześnie przynoszą obraz poety niejednorodnego, niełatwego do zaszufladkowania i oceniania. Czy taka ilość wierszy wystarczy, by poznać i zrozumieć Broniewskiego? Czytelnikom rozmiłowanym w tej poezji z pewnością zaostrzy apetyty (lub też pozwoli szybciej dotrzeć do utworów arcydzielnych). Tym, którzy biografię czytali na sucho, mając w pamięci jedynie strzępy szkolnych lektur, tomik „Wierszem przez życie. Poezje” jawić się będzie jako skondensowany i wartościowy zbiorek, umożliwiający szybkie zapoznanie się z twórczością Władysława Broniewskiego. Wszystkim natomiast ów wybór wierszy każe się zastanowić nad własną recepcją dzieł i nad prywatnym zestawem utworów do ocalenia. Wiersze z tomiku jako ilustracja do biografii spełniają swoje zadanie znakomicie.
Urbanek sam tłumaczy, co było kluczem doboru liryków. Chce czytać Broniewskiego nie tylko jako poetę rewolucyjnego, ale też autora tekstów rozrachunkowych, człowieka doświadczonego przez los i… poetę, autora erotyków i wierszy romantycznych. Ale w kilkudziesięciu utworach pojawia się też inny Broniewski, Broniewski, którego pisaniem rządzą emocje. W tomiku powracają wiersze wyrastające z buntu i niezgody, źródła gniewu, zagrzewające do walki apele, ale i… utwory dowcipne i lekkie, ukazujące Broniewskiego jako żartownisia: te teksty każą zweryfikować sens powagi – bo w końcu wydrwieniu ulec może nawet miłość. To prawdziwy test znaczenia humorystycznych tematów i, co ważne, nigdy nieistniejący w utworach o tematyce patriotycznej. Tomik „Wierszem przez życie. Poezje” przedstawia różne oblicza Broniewskiego – zaangażowanego w sprawy państwa i w politykę, gloryfikującego miłość, szukającego żartu, załamanego po stracie bliskich – ale i Broniewskiego o ogromnej „lirycznej” wrażliwości (jak w „Zielonym wierszu”). Widać w tej książce warsztat Broniewskiego i istotne dla niego kwestie – ale tak naprawdę cały zbiorek wybrzmiewa w zestawieniu z biografią napisaną przez Urbanka. Oba tomy czytać można równolegle, żeby uzyskać pełną wiedzę o literackiej działalności Broniewskiego.
Urbanek przypomina wiersze, które wszyscy doskonale znają – nie tylko ze szkoły, ale i na przykład z… piosenek. Obok nich natomiast proponuje wiersze zapomniane, produkcyjniaki pisane zgodnie z obowiązującymi „normami”. Jest w tych utworach siła, jest rytm i rym niebanalny – zmienia się za to niemal bez przerwy (to efekt skondensowania wyboru), ich ton i sposób oddziaływania na czytelników. „Wierszem przez życie” to tomik zróżnicowanych nastrojów i całego szeregu spraw, o które warto walczyć. Ważne, że Urbanek nie chce pokazywać Broniewskiego jednowymiarowo.
Wybór osobisty
Mariusz Urbanek ze znawstwem, a i z pasją opisał życie i twórczość Władysława Broniewskiego. Idealnym uzupełnieniem jego książki „Broniewski. Miłość, wódka, polityka” staje się przygotowany przez niego wybór wierszy poety – subiektywny i niezbyt obszerny zestaw utworów z różnych lat, mający – jak zapewnia Urbanek – pokazać Broniewskiego kompletnego. Przywołuje więc autor wyboru sześćdziesiąt jeden tekstów, które dopełniają tom biografii, a jednocześnie przynoszą obraz poety niejednorodnego, niełatwego do zaszufladkowania i oceniania. Czy taka ilość wierszy wystarczy, by poznać i zrozumieć Broniewskiego? Czytelnikom rozmiłowanym w tej poezji z pewnością zaostrzy apetyty (lub też pozwoli szybciej dotrzeć do utworów arcydzielnych). Tym, którzy biografię czytali na sucho, mając w pamięci jedynie strzępy szkolnych lektur, tomik „Wierszem przez życie. Poezje” jawić się będzie jako skondensowany i wartościowy zbiorek, umożliwiający szybkie zapoznanie się z twórczością Władysława Broniewskiego. Wszystkim natomiast ów wybór wierszy każe się zastanowić nad własną recepcją dzieł i nad prywatnym zestawem utworów do ocalenia. Wiersze z tomiku jako ilustracja do biografii spełniają swoje zadanie znakomicie.
Urbanek sam tłumaczy, co było kluczem doboru liryków. Chce czytać Broniewskiego nie tylko jako poetę rewolucyjnego, ale też autora tekstów rozrachunkowych, człowieka doświadczonego przez los i… poetę, autora erotyków i wierszy romantycznych. Ale w kilkudziesięciu utworach pojawia się też inny Broniewski, Broniewski, którego pisaniem rządzą emocje. W tomiku powracają wiersze wyrastające z buntu i niezgody, źródła gniewu, zagrzewające do walki apele, ale i… utwory dowcipne i lekkie, ukazujące Broniewskiego jako żartownisia: te teksty każą zweryfikować sens powagi – bo w końcu wydrwieniu ulec może nawet miłość. To prawdziwy test znaczenia humorystycznych tematów i, co ważne, nigdy nieistniejący w utworach o tematyce patriotycznej. Tomik „Wierszem przez życie. Poezje” przedstawia różne oblicza Broniewskiego – zaangażowanego w sprawy państwa i w politykę, gloryfikującego miłość, szukającego żartu, załamanego po stracie bliskich – ale i Broniewskiego o ogromnej „lirycznej” wrażliwości (jak w „Zielonym wierszu”). Widać w tej książce warsztat Broniewskiego i istotne dla niego kwestie – ale tak naprawdę cały zbiorek wybrzmiewa w zestawieniu z biografią napisaną przez Urbanka. Oba tomy czytać można równolegle, żeby uzyskać pełną wiedzę o literackiej działalności Broniewskiego.
Urbanek przypomina wiersze, które wszyscy doskonale znają – nie tylko ze szkoły, ale i na przykład z… piosenek. Obok nich natomiast proponuje wiersze zapomniane, produkcyjniaki pisane zgodnie z obowiązującymi „normami”. Jest w tych utworach siła, jest rytm i rym niebanalny – zmienia się za to niemal bez przerwy (to efekt skondensowania wyboru), ich ton i sposób oddziaływania na czytelników. „Wierszem przez życie” to tomik zróżnicowanych nastrojów i całego szeregu spraw, o które warto walczyć. Ważne, że Urbanek nie chce pokazywać Broniewskiego jednowymiarowo.
poniedziałek, 28 listopada 2011
Rafik Schami: Opowiadacze nocy
WAM, Kraków 2011.
Apetyt na fabuły
Rafik Schami to autor, który lubi upajać się brzmieniem słów. Jego frazy są niezwykle melodyjne, a przy tym obrazowe (duża w tym zasługa Elżbiety Zarych, tłumaczki, która dobrze czuje się w baśniowych klimatach), rozbudowane, ale nie barokowe. W efekcie samo słowo staje się przedmiotem zainteresowania czytelników – w przypadku „Opowiadaczy nocy” – w podwójny sposób. Raz – jako materia pisarska, z której Rafik Schami potrafi wyczarować spójną i atrakcyjną egzotyczną opowieść, dwa – jako katalizator akcji. W tle rozbrzmiewają baśnie z tysiąca i jednej nocy, a niezwykła aura otaczająca zwyczajnych bohaterów pozwala odbiorcom na zasmakowanie egzotyki. „Opowiadaczy nocy” czyta się przede wszystkim dla rytmu opowieści, magicznego prowadzenia narracji, pełnej literackich bajań.
Wszystko zaczęło się tajemniczo: woźnica Salim, słynący dotąd z pięknego opowiadania historii, stracił głos. Ostatnie słowa wykorzystał, by wyjaśnić przyjaciołom, że mogą go ocalić – nie dał jednak kompanom wyraźnych wskazówek, zmuszając ich do rozwikłania trudnej zagadki. Kiedy wszystkie przyziemne próby przywrócenia Salimowi zdrowia zawiodły, przyjaciele zdecydowali się na podarowanie staremu woźnicy własnych, najbardziej niezwykłych historii. Przez siedem kolejnych nocy zbierali się u Salima i przedstawiali baśniowe intrygi, w których oryginalność i czar przeplatały się z trafnymi ocenami ludzkich przywar. Każdy z przyjaciół ofiarowywał najcenniejszą historię, choć żaden nie miał pewności, że baśniowa terapia poskutkuje.
I z tych opowieści, przeplecionych jeszcze prześwitującą tu i ówdzie powieściową teraźniejszością, składają się „Opowiadacze nocy”. Rafik Schami jednak także realia historii traktuje jako kolejny baśniowy wątek – nie stara się odróżnić przypadku Salima od konstruowanych przez jego przyjaciół fabuł, ta szkatułkowa kompozycja sprawdza się w tomie bez zarzutu, zwłaszcza że prawdziwą przyjemność lekturową przynoszą wysmakowane zdania, z których całość jest misternie budowana. Autor decyduje się także na nietypowe uwiarygodnianie szkieletu powieści – czasem niespodziewanie przerywa wywody kolejnego gawędziarza, by odnieść się do aktualnie wykonywanych przez niego czynności, pozwala sobie na wyrwane z baśniowego kontekstu komentarze i wykorzystuje je jako sztuczki dla podbijania napięcia w opowiadanej historii. Rozbudza tym samym apetyt na fabuły.
Świat tworzony w „Opowiadaczach nocy” nie musi wydawać się rzeczywisty czy naturalny – autor umieszcza akcję w Damaszku w 1959 roku, ale tak naprawdę nie ma większego znaczenia jej realizm. W tej lekturze na pierwszy plan wybija się koloryt lokalny, zamiłowanie do snucia opowieści, które silnie wpływają na słuchaczy, wreszcie wiara w możliwość hipnotyzowania słowem. Rafik Schami autotematyzm zgrabnie przykrywa aurą egzotyki, obcej kultury, której zrozumieć ani przejąć nie można, kultury, która da się tylko podziwiać z zewnątrz. Proponuje zestaw baśni dla dorosłych – tom, od którego nie można się oderwać. Tę książkę można czytać dla samej przyjemności śledzenia rytmu, świadomości słowa i jego siły – wystarczy, by podziwiać autora.
Apetyt na fabuły
Rafik Schami to autor, który lubi upajać się brzmieniem słów. Jego frazy są niezwykle melodyjne, a przy tym obrazowe (duża w tym zasługa Elżbiety Zarych, tłumaczki, która dobrze czuje się w baśniowych klimatach), rozbudowane, ale nie barokowe. W efekcie samo słowo staje się przedmiotem zainteresowania czytelników – w przypadku „Opowiadaczy nocy” – w podwójny sposób. Raz – jako materia pisarska, z której Rafik Schami potrafi wyczarować spójną i atrakcyjną egzotyczną opowieść, dwa – jako katalizator akcji. W tle rozbrzmiewają baśnie z tysiąca i jednej nocy, a niezwykła aura otaczająca zwyczajnych bohaterów pozwala odbiorcom na zasmakowanie egzotyki. „Opowiadaczy nocy” czyta się przede wszystkim dla rytmu opowieści, magicznego prowadzenia narracji, pełnej literackich bajań.
Wszystko zaczęło się tajemniczo: woźnica Salim, słynący dotąd z pięknego opowiadania historii, stracił głos. Ostatnie słowa wykorzystał, by wyjaśnić przyjaciołom, że mogą go ocalić – nie dał jednak kompanom wyraźnych wskazówek, zmuszając ich do rozwikłania trudnej zagadki. Kiedy wszystkie przyziemne próby przywrócenia Salimowi zdrowia zawiodły, przyjaciele zdecydowali się na podarowanie staremu woźnicy własnych, najbardziej niezwykłych historii. Przez siedem kolejnych nocy zbierali się u Salima i przedstawiali baśniowe intrygi, w których oryginalność i czar przeplatały się z trafnymi ocenami ludzkich przywar. Każdy z przyjaciół ofiarowywał najcenniejszą historię, choć żaden nie miał pewności, że baśniowa terapia poskutkuje.
I z tych opowieści, przeplecionych jeszcze prześwitującą tu i ówdzie powieściową teraźniejszością, składają się „Opowiadacze nocy”. Rafik Schami jednak także realia historii traktuje jako kolejny baśniowy wątek – nie stara się odróżnić przypadku Salima od konstruowanych przez jego przyjaciół fabuł, ta szkatułkowa kompozycja sprawdza się w tomie bez zarzutu, zwłaszcza że prawdziwą przyjemność lekturową przynoszą wysmakowane zdania, z których całość jest misternie budowana. Autor decyduje się także na nietypowe uwiarygodnianie szkieletu powieści – czasem niespodziewanie przerywa wywody kolejnego gawędziarza, by odnieść się do aktualnie wykonywanych przez niego czynności, pozwala sobie na wyrwane z baśniowego kontekstu komentarze i wykorzystuje je jako sztuczki dla podbijania napięcia w opowiadanej historii. Rozbudza tym samym apetyt na fabuły.
Świat tworzony w „Opowiadaczach nocy” nie musi wydawać się rzeczywisty czy naturalny – autor umieszcza akcję w Damaszku w 1959 roku, ale tak naprawdę nie ma większego znaczenia jej realizm. W tej lekturze na pierwszy plan wybija się koloryt lokalny, zamiłowanie do snucia opowieści, które silnie wpływają na słuchaczy, wreszcie wiara w możliwość hipnotyzowania słowem. Rafik Schami autotematyzm zgrabnie przykrywa aurą egzotyki, obcej kultury, której zrozumieć ani przejąć nie można, kultury, która da się tylko podziwiać z zewnątrz. Proponuje zestaw baśni dla dorosłych – tom, od którego nie można się oderwać. Tę książkę można czytać dla samej przyjemności śledzenia rytmu, świadomości słowa i jego siły – wystarczy, by podziwiać autora.
niedziela, 27 listopada 2011
Jacek Fedorowicz: Ja jako wykopalisko
Świat Książki, Warszawa 2011.
Głos satyryka
Bywa, że wspomnienia satyryków przepełnione są goryczą i melancholią, uwolnione od scenicznej lekkości i humoru, który nie musi przekładać się na memuarowe zapiski. Ale Jacek Fedorowicz w swoich książkach o naturze kronikarsko-pamiętnikarskiej jest konsekwentny w dowcipnym prezentowaniu faktów i doświadczeń, związanych z kolejnymi etapami pracy satyryka. Świat Książki zdecydował się na uzupełnienie biblioteczek koneserów tego rodzaju literatury o tom napisany w latach siedemdziesiątych, a przedstawiający czasy o dwie dekady wcześniejsze, powiązane z powstawaniem Bim-Bomu i, ogólnie, studenckimi latami autora. Dawne zapiski Fedorowicz nazywa „Znaleziskiem” i wyjaśnia ich genezę w ramach dzisiejszego dodatkowego komentarza. Mamy zatem dwie różniące się od siebie narracje – ta dawna wyodrębniona jest graficznie: prezentowana na żółtym tle, czcionką o kroju maszynowej, dzięki czemu nie ma wątpliwości, które elementy są w opisie o czterdzieści lat młodsze.
Jacek Fedorowicz na scenie – zwłaszcza dzisiaj – ma specyficzny sposób podawania tekstów (a i charakterystyczne poczucie humoru w tych tekstów kreowaniu) – jednak w książce sprzed lat jawi się jako niezrównany gawędziarz, łowca anegdot i świadek wydarzeń jednocześnie. Interesuje go własna działalność artystyczna (rozpoczyna historię w chwili zdawania egzaminów wstępnych na Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych, kończy z momentem uzyskania dyplomu; do akcji szybko wkraczają Wowo Bielicki, Bogumił Kobiela i Zbyszek Cybulski), ale w szerszej perspektywie – działalność w studenckich kabaretach. Fedorowicz jest nie tylko autorem ciekawym, ale, co najważniejsze, świadomym. Doskonale wie, co będzie interesowało jego czytelników, niekoniecznie rekrutujących się z kabaretowego światka – jeśli więc decyduje się na opisanie wyrazistych wpadek czy dylematów twórczych, to opatruje je dodatkowym komentarzem. Nie przesadza na szczęście z usprawiedliwieniami, nie uderza też w megalomańskie tony, jego tekst z dawnych lat jest zwięzły, konkretny, dowcipny, a przez ilość zabawnych ciekawostek także niebywale atrakcyjny dla dzisiejszych odbiorców.
Do Fedorowicza jako autora wycinkowych wspomnień można mieć zaufanie. Nie powtarza on obiegowych żartów czy dyżurnych anegdot, za to doskonale puentuje obserwowane wydarzenia, jego „Znalezisko” to naprawdę ukryty popis gawędziarskich umiejętności. Dziś nie ma już Fedorowicz tamtej lekkości, a czasem i brawury w pisaniu – a może po prostu z chęcią imponowania stylem wygrywa konieczność tłumaczenia niektórych faktów, dopowiadania szczegółów i uzupełniania całości. W krótkich, teraz dodawanych wstawkach, Jacek Fedorowicz zamiast żartu wybiera spokój i rzeczowość – co, owszem, pozwala na zrozumienie pewnych zabiegów autorskich, ale jednocześnie tylko podsyca apetyt na dalszą część archiwalnych notatek.
„Ja jako wykopalisko” to jeden z lepszych tomów wspomnieniowych – nie lada gratka dla wielbicieli zabawnych i przyjemnych, opartych na faktach lektur. Fedorowicz nie musi spełniać misji archiwizowania danych, może za to skoncentrować się na tym, co w egzystencji młodego kabaretu najciekawsze. „Znalezisko” nawet po kilkudziesięciu latach nie straciło na atrakcyjności.
Na uwagę zasługuje także sposób opisywania zdjęć w książce – to jakby odręczne, nieformalne dopiski, znakomicie pasujące do całości – jakby odbiorcy zostali zaproszeni do wysłuchania subiektywnej historii, nieujętej w książkowe ramy.
Głos satyryka
Bywa, że wspomnienia satyryków przepełnione są goryczą i melancholią, uwolnione od scenicznej lekkości i humoru, który nie musi przekładać się na memuarowe zapiski. Ale Jacek Fedorowicz w swoich książkach o naturze kronikarsko-pamiętnikarskiej jest konsekwentny w dowcipnym prezentowaniu faktów i doświadczeń, związanych z kolejnymi etapami pracy satyryka. Świat Książki zdecydował się na uzupełnienie biblioteczek koneserów tego rodzaju literatury o tom napisany w latach siedemdziesiątych, a przedstawiający czasy o dwie dekady wcześniejsze, powiązane z powstawaniem Bim-Bomu i, ogólnie, studenckimi latami autora. Dawne zapiski Fedorowicz nazywa „Znaleziskiem” i wyjaśnia ich genezę w ramach dzisiejszego dodatkowego komentarza. Mamy zatem dwie różniące się od siebie narracje – ta dawna wyodrębniona jest graficznie: prezentowana na żółtym tle, czcionką o kroju maszynowej, dzięki czemu nie ma wątpliwości, które elementy są w opisie o czterdzieści lat młodsze.
Jacek Fedorowicz na scenie – zwłaszcza dzisiaj – ma specyficzny sposób podawania tekstów (a i charakterystyczne poczucie humoru w tych tekstów kreowaniu) – jednak w książce sprzed lat jawi się jako niezrównany gawędziarz, łowca anegdot i świadek wydarzeń jednocześnie. Interesuje go własna działalność artystyczna (rozpoczyna historię w chwili zdawania egzaminów wstępnych na Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych, kończy z momentem uzyskania dyplomu; do akcji szybko wkraczają Wowo Bielicki, Bogumił Kobiela i Zbyszek Cybulski), ale w szerszej perspektywie – działalność w studenckich kabaretach. Fedorowicz jest nie tylko autorem ciekawym, ale, co najważniejsze, świadomym. Doskonale wie, co będzie interesowało jego czytelników, niekoniecznie rekrutujących się z kabaretowego światka – jeśli więc decyduje się na opisanie wyrazistych wpadek czy dylematów twórczych, to opatruje je dodatkowym komentarzem. Nie przesadza na szczęście z usprawiedliwieniami, nie uderza też w megalomańskie tony, jego tekst z dawnych lat jest zwięzły, konkretny, dowcipny, a przez ilość zabawnych ciekawostek także niebywale atrakcyjny dla dzisiejszych odbiorców.
Do Fedorowicza jako autora wycinkowych wspomnień można mieć zaufanie. Nie powtarza on obiegowych żartów czy dyżurnych anegdot, za to doskonale puentuje obserwowane wydarzenia, jego „Znalezisko” to naprawdę ukryty popis gawędziarskich umiejętności. Dziś nie ma już Fedorowicz tamtej lekkości, a czasem i brawury w pisaniu – a może po prostu z chęcią imponowania stylem wygrywa konieczność tłumaczenia niektórych faktów, dopowiadania szczegółów i uzupełniania całości. W krótkich, teraz dodawanych wstawkach, Jacek Fedorowicz zamiast żartu wybiera spokój i rzeczowość – co, owszem, pozwala na zrozumienie pewnych zabiegów autorskich, ale jednocześnie tylko podsyca apetyt na dalszą część archiwalnych notatek.
„Ja jako wykopalisko” to jeden z lepszych tomów wspomnieniowych – nie lada gratka dla wielbicieli zabawnych i przyjemnych, opartych na faktach lektur. Fedorowicz nie musi spełniać misji archiwizowania danych, może za to skoncentrować się na tym, co w egzystencji młodego kabaretu najciekawsze. „Znalezisko” nawet po kilkudziesięciu latach nie straciło na atrakcyjności.
Na uwagę zasługuje także sposób opisywania zdjęć w książce – to jakby odręczne, nieformalne dopiski, znakomicie pasujące do całości – jakby odbiorcy zostali zaproszeni do wysłuchania subiektywnej historii, nieujętej w książkowe ramy.
sobota, 26 listopada 2011
Jarosław Kret: Planeta według Kreta
PWN, Warszawa 2011.
Zwiedzanie świata
Niewiele jest naprawdę pomysłów na książki podróżnicze. Autorzy zwykle próbują połączyć własne doświadczenia i obserwacje z wiedzą ogólną – z przewodników turystycznych, czasem trochę pogłębioną, a niekiedy jeszcze wzbogaconą o cytaty z literatury. Ale Jarosław Kret zamiast rozbudowanych analiz i opowieści na temat jednej wyprawy decyduje się na krótkie opowieści z różnych podróży. Proponuje odkrywanie kolejnych miejsc z dala od tłumów turystów i nastawianych na ten biznes przedsiębiorców, przełamywanie stereotypów i zsubiektywizowane spojrzenie na świat.
Tom „Planeta według Kreta” składa się właśnie z zestawu krótkich tekstów o odkrywaniu nowych miejsc, przy czym owo odkrywanie czasem polega na poznawaniu nowej kultury, a czasem na zmienianiu obiegowych opinii. Austriackie wioski, Wenecja, Izrael, kraje arabskie i miejsca wakacyjnego wypoczynku, najbardziej promowane przez biura podróży. Dawkę egzotyki zapewnia Madagaskar, z kolei dyskusja kilku muzułmanek rzuci nowe światło na kwestie, które wciąż rozpalają opinię publiczną. Autor raz stawia siebie w centrum wydarzeń, raz usuwa się w cień. Filtruje fakty przez własne emocje lub próbuje naświetlać tematy z wielu stron. Nie pozwala nudzić się przy lekturze, chociaż niemal zupełnie odrzuca styl dowcipnej lekkości – zupełnie jakby ten w naszej literaturze podróżniczej zarezerwowany był dla Cejrowskiego.
Jarosław Kret przeważnie stara się zachować chłodny spokój, który ma być gwarancją rzetelności, zdarza się jednak, że coś wywołuje jego gwałtowne reakcje – wówczas mnoży pytania retoryczne, daje upust złości lub pozwala sobie na zdumienie. Lubi oceniać odwiedzane miejsca, ich atmosferę (lub jej brak) i to, co mają do zaoferowania miejscowi. Unika tłumów, ucieka przed gromadami turystów i szybko zniechęca się do przeludnionych miejsc. W swoje wywody wplata informacje dotyczące obcych krajów, próbuje uchwycić ich specyficzny nastrój – lubuje się zwłaszcza w migawkowych scenkach, które rozwijają się w komentarz. Kret dość poważnie podchodzi do opisywania mniej znanych krajów – nie bawi się w znajdowanie ich wyrazistych cech, za to nierzadko wybiera na temat opisu… pierwsze wrażenie (potem, rzecz jasna, wzbogacone o konkretne wiadomości). Ponieważ kolejne rozdziały są krótkie, a autor ciągle zmienia ich tematy, książka wydaje się ciekawa. Trzeba jednak zaznaczyć, że przeważają w niej opisy, niewiele tu „życia”, przygód czy wrażeń – Kret skupia się raczej na obserwacjach, statycznych i spokojnych. Cały świat jest źródłem niebywałych doznań – tyle tylko, że te doznania w postaci cudzej, zapośredniczonej opowieści tracą część swojej mocy, nie wzbudzają aż tak żywych emocji jak w przypadku uczestnictwa. Kretowi zapadły w pamięć opisy z młodzieńczych lektur – książki Arkadego Fiedlera czy Alfreda Szklarskiego, które rozpalały wyobraźnię i chęć podróżowania, teraz powracają – w formie literackich przewodników, których śladami można bez większych przeszkód podążać. Wprawdzie sama „Planeta według Kreta” nie zapisze się w pamięci czytelników równie mocno, by odbiorcy ruszyli śladem autora, ale być może da impuls do marzeń o własnym odkrywaniu świata.
Opowieści Jarosława Kreta pełne są zdjęć, ale dopiero informacja na końcu książki pozwoli oddzielić te, które zrobił sam autor od – dość licznych – zaczerpniętych z różnych źródeł.
Zwiedzanie świata
Niewiele jest naprawdę pomysłów na książki podróżnicze. Autorzy zwykle próbują połączyć własne doświadczenia i obserwacje z wiedzą ogólną – z przewodników turystycznych, czasem trochę pogłębioną, a niekiedy jeszcze wzbogaconą o cytaty z literatury. Ale Jarosław Kret zamiast rozbudowanych analiz i opowieści na temat jednej wyprawy decyduje się na krótkie opowieści z różnych podróży. Proponuje odkrywanie kolejnych miejsc z dala od tłumów turystów i nastawianych na ten biznes przedsiębiorców, przełamywanie stereotypów i zsubiektywizowane spojrzenie na świat.
Tom „Planeta według Kreta” składa się właśnie z zestawu krótkich tekstów o odkrywaniu nowych miejsc, przy czym owo odkrywanie czasem polega na poznawaniu nowej kultury, a czasem na zmienianiu obiegowych opinii. Austriackie wioski, Wenecja, Izrael, kraje arabskie i miejsca wakacyjnego wypoczynku, najbardziej promowane przez biura podróży. Dawkę egzotyki zapewnia Madagaskar, z kolei dyskusja kilku muzułmanek rzuci nowe światło na kwestie, które wciąż rozpalają opinię publiczną. Autor raz stawia siebie w centrum wydarzeń, raz usuwa się w cień. Filtruje fakty przez własne emocje lub próbuje naświetlać tematy z wielu stron. Nie pozwala nudzić się przy lekturze, chociaż niemal zupełnie odrzuca styl dowcipnej lekkości – zupełnie jakby ten w naszej literaturze podróżniczej zarezerwowany był dla Cejrowskiego.
Jarosław Kret przeważnie stara się zachować chłodny spokój, który ma być gwarancją rzetelności, zdarza się jednak, że coś wywołuje jego gwałtowne reakcje – wówczas mnoży pytania retoryczne, daje upust złości lub pozwala sobie na zdumienie. Lubi oceniać odwiedzane miejsca, ich atmosferę (lub jej brak) i to, co mają do zaoferowania miejscowi. Unika tłumów, ucieka przed gromadami turystów i szybko zniechęca się do przeludnionych miejsc. W swoje wywody wplata informacje dotyczące obcych krajów, próbuje uchwycić ich specyficzny nastrój – lubuje się zwłaszcza w migawkowych scenkach, które rozwijają się w komentarz. Kret dość poważnie podchodzi do opisywania mniej znanych krajów – nie bawi się w znajdowanie ich wyrazistych cech, za to nierzadko wybiera na temat opisu… pierwsze wrażenie (potem, rzecz jasna, wzbogacone o konkretne wiadomości). Ponieważ kolejne rozdziały są krótkie, a autor ciągle zmienia ich tematy, książka wydaje się ciekawa. Trzeba jednak zaznaczyć, że przeważają w niej opisy, niewiele tu „życia”, przygód czy wrażeń – Kret skupia się raczej na obserwacjach, statycznych i spokojnych. Cały świat jest źródłem niebywałych doznań – tyle tylko, że te doznania w postaci cudzej, zapośredniczonej opowieści tracą część swojej mocy, nie wzbudzają aż tak żywych emocji jak w przypadku uczestnictwa. Kretowi zapadły w pamięć opisy z młodzieńczych lektur – książki Arkadego Fiedlera czy Alfreda Szklarskiego, które rozpalały wyobraźnię i chęć podróżowania, teraz powracają – w formie literackich przewodników, których śladami można bez większych przeszkód podążać. Wprawdzie sama „Planeta według Kreta” nie zapisze się w pamięci czytelników równie mocno, by odbiorcy ruszyli śladem autora, ale być może da impuls do marzeń o własnym odkrywaniu świata.
Opowieści Jarosława Kreta pełne są zdjęć, ale dopiero informacja na końcu książki pozwoli oddzielić te, które zrobił sam autor od – dość licznych – zaczerpniętych z różnych źródeł.
piątek, 25 listopada 2011
Poczytaj mi, mamo. Księga druga
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Sentymentalna podróż
Nie zaglądam do spisu treści, zresztą i tak najwięcej wspomnień wywołują ilustracje i teksty. Nazwiska autorów nie wchodziły przecież do cowieczornej lektury, co innego same historie – te, wielokrotnie powtarzane, na długo zapadły w pamięć. Chcę je odkrywać stopniowo, chociaż gruby tom „Poczytaj mi, mamo. Księga druga”, który dawniej zastąpiłby dziesięć dobranocek, dziś staje się lekturą na jeden wieczór. Zapewnia jednak sporo emocji – trudno nie uśmiechnąć się na widok dobrze znanych prostych fabułek i pięknych ilustracji: w końcu na serii „Poczytaj mi, mamo” wychowało się moje pokolenie.
A ponieważ wydawnictwo zdecydowało się na reprinty (i chwała mu za to) mogę bez problemu przypominać sobie czytane przez rodziców bajki w najlepszym z możliwych kształcie. Tyle że zamiast podniszczonych od ciągłego oglądania książeczek, malutkich, bo kilkunastostronicowych, o nietypowym kwadratowym kształcie, dostaję spory i ciężki, ekskluzywnie wydany tom. I powstaje pytanie: czy to lepszy prezent dla spragnionego bajek dziecka, czy dla dorosłego, który nie przejdzie obojętnie obok takiego wznowienia. „Poczytaj mi, mamo” trafi do podwójnego kręgu odbiorców – zwłaszcza że ukazuje się w okresie przedświątecznym. Upominek nieoceniony od strony tekstowej – ale i od strony sentymentalnej.
Wanda Chotomska, Małgorzata Musierowicz, Tadeusz Kubiak, Julian Tuwim, Helena Bechlerowa, Danuta Wawiłow, Sławomir Grabowski i Marek Nejman – kilkulatki nie mają pojęcia, że obcują z klasyką literatury czwartej. Zyskują za to rozwijające wyobraźnię opowieści, czasem trochę zaczarowane (o koniu, który przychodzi pod dom chłopca), czasem wychowawcze (o zarozumiałej srebrnej łyżeczce), czasem życiowe (o kłótniach rodzeństwa o biurko czy o pierwszym dniu w przedszkolu). Te wszystkie książeczki czytane po latach – już z inną wrażliwością – odbiera się zupełnie inaczej, ale wciąż będą silnie wpływać na maluchy. Odnoszą się w końcu do spraw na nich istotnych.
Przewracanie kartek z kredowego papieru to sama przyjemność: charakterystyczne ilustracje Edwarda Lutczyna, Wandy Orlińskiej czy Marii Uszackiej jeszcze bardziej wpływają na ożywienie wspomnień. A przecież zgromadzone w jednym miejscu książeczki urzekają różnorodnością grafik – są tu rysunki wykonywane rozmaitymi technikami, odmienne od siebie style i pomysły na oddanie fabuł. Takie właśnie, nieujednolicone grafiki sprawdzają się tu doskonale.
Nasza Księgarnia przedstawia wartościowe historyjki, z morałami (ale bez dydaktyzmu), pozbawione agresji, nienaruszające zasad dobrego smaku. Opowieści sprawdzone i cenione, pięknie opracowywane i nieschematyczne. Powraca do bajek, które już sklasyczniały, i które na pewno chętnie kupią rodzice dla swoich pociech (a może i dla siebie). W zalewie pseudoliterackiej tandety (pisanie dla maluchów byle jak i bez pomysłu) „Poczytaj mi, mamo” jaśnieje pełnym blaskiem i wywołuje zachwyt. Nie da się o tym tomie (i o poprzedniej części) nie pisać w samych superlatywach. Wie o tym każdy, kto zasypiał przy małych kwadratowych książeczkach – opowieściach najlepszych polskich autorów. Wiele jest obecnie ładnie wydanych bajek – ale „Poczytaj mi, mamo” to książki wyjątkowe.
Sentymentalna podróż
Nie zaglądam do spisu treści, zresztą i tak najwięcej wspomnień wywołują ilustracje i teksty. Nazwiska autorów nie wchodziły przecież do cowieczornej lektury, co innego same historie – te, wielokrotnie powtarzane, na długo zapadły w pamięć. Chcę je odkrywać stopniowo, chociaż gruby tom „Poczytaj mi, mamo. Księga druga”, który dawniej zastąpiłby dziesięć dobranocek, dziś staje się lekturą na jeden wieczór. Zapewnia jednak sporo emocji – trudno nie uśmiechnąć się na widok dobrze znanych prostych fabułek i pięknych ilustracji: w końcu na serii „Poczytaj mi, mamo” wychowało się moje pokolenie.
A ponieważ wydawnictwo zdecydowało się na reprinty (i chwała mu za to) mogę bez problemu przypominać sobie czytane przez rodziców bajki w najlepszym z możliwych kształcie. Tyle że zamiast podniszczonych od ciągłego oglądania książeczek, malutkich, bo kilkunastostronicowych, o nietypowym kwadratowym kształcie, dostaję spory i ciężki, ekskluzywnie wydany tom. I powstaje pytanie: czy to lepszy prezent dla spragnionego bajek dziecka, czy dla dorosłego, który nie przejdzie obojętnie obok takiego wznowienia. „Poczytaj mi, mamo” trafi do podwójnego kręgu odbiorców – zwłaszcza że ukazuje się w okresie przedświątecznym. Upominek nieoceniony od strony tekstowej – ale i od strony sentymentalnej.
Wanda Chotomska, Małgorzata Musierowicz, Tadeusz Kubiak, Julian Tuwim, Helena Bechlerowa, Danuta Wawiłow, Sławomir Grabowski i Marek Nejman – kilkulatki nie mają pojęcia, że obcują z klasyką literatury czwartej. Zyskują za to rozwijające wyobraźnię opowieści, czasem trochę zaczarowane (o koniu, który przychodzi pod dom chłopca), czasem wychowawcze (o zarozumiałej srebrnej łyżeczce), czasem życiowe (o kłótniach rodzeństwa o biurko czy o pierwszym dniu w przedszkolu). Te wszystkie książeczki czytane po latach – już z inną wrażliwością – odbiera się zupełnie inaczej, ale wciąż będą silnie wpływać na maluchy. Odnoszą się w końcu do spraw na nich istotnych.
Przewracanie kartek z kredowego papieru to sama przyjemność: charakterystyczne ilustracje Edwarda Lutczyna, Wandy Orlińskiej czy Marii Uszackiej jeszcze bardziej wpływają na ożywienie wspomnień. A przecież zgromadzone w jednym miejscu książeczki urzekają różnorodnością grafik – są tu rysunki wykonywane rozmaitymi technikami, odmienne od siebie style i pomysły na oddanie fabuł. Takie właśnie, nieujednolicone grafiki sprawdzają się tu doskonale.
Nasza Księgarnia przedstawia wartościowe historyjki, z morałami (ale bez dydaktyzmu), pozbawione agresji, nienaruszające zasad dobrego smaku. Opowieści sprawdzone i cenione, pięknie opracowywane i nieschematyczne. Powraca do bajek, które już sklasyczniały, i które na pewno chętnie kupią rodzice dla swoich pociech (a może i dla siebie). W zalewie pseudoliterackiej tandety (pisanie dla maluchów byle jak i bez pomysłu) „Poczytaj mi, mamo” jaśnieje pełnym blaskiem i wywołuje zachwyt. Nie da się o tym tomie (i o poprzedniej części) nie pisać w samych superlatywach. Wie o tym każdy, kto zasypiał przy małych kwadratowych książeczkach – opowieściach najlepszych polskich autorów. Wiele jest obecnie ładnie wydanych bajek – ale „Poczytaj mi, mamo” to książki wyjątkowe.
czwartek, 24 listopada 2011
Pija Lindenbaum: Nusia się chowa
Zakamarki, Poznań 2011.
Nie chciałam!
Gniew dorosłych to zwykle dla dzieci prywatny chwilowy koniec świata i ogromna kara, niezależnie od świadomości popełnionych błędów. Nusia, mała bohaterka stworzona przez Piję Lindenbaum, nabroiła, ucieka więc jak najdalej od rozgniewanej opiekunki i zamyka się w garderobie. Nie potrafi z nikim rozmawiać – chce być sama, a czuje się okropnie. Przeżywa to, co się stało – w towarzystwie baśniowych niedookreślonych zwierząt – idealnych pocieszycieli. Na szczęście Puma, opiekunka, dobrze wie, co czuje w tej chwili mała przerażona dziewczynka…
Pija Lindenbaum potrafi prezentować doświadczenia i emocje maluchów w prostych a urzekających historyjkach. Stawia na szczerość uczuć i chociaż ich nie wyjaśnia, przekonuje do siebie odbiorców. Posiada rzadką umiejętność wczuwania się w stany kilkulatków, dzięki czemu zyskuje na wiarygodności. Nie musi tłumaczyć, dlaczego Nusia czuje się źle – wystarczy, że pokaże jej późniejsze zachowania, że zrozumie chęć ucieczki i samotności. Nusia wpada w tarapaty, bo ulega namowie rówieśniczki zamiast słuchać starszych. Nie doprowadza do wielkiej katastrofy, ale robi wystarczając dużo, żeby dorośli mogli stracić cierpliwość. A potem jest już za późno…
Jeden celny portret w książce poświęcony jest Nusi. Drugi – Pumie. Pija Lindenbaum od pewnego czasu próbuje przemycać w swoich książkach akcenty współczesności, sygnały tolerancji i odejścia od myślenia stereotypami – nie inaczej jest i w tomiku „Nusia się chowa”. Puma, która opiekuje się dziećmi sąsiadów (a przy okazji i Nusią) ma wszelkie dane ku temu, by nie wzbudzać zaufania rodziców – potencjalnych pracodawców. Ma przesadnie mocny makijaż, pomalowane na fioletowo paznokcie i wytatuowane ramiona – raczej nie kojarzy się z ciepłem i bezpieczeństwem. Jednak bez wątpienia ma podejście do dzieci: z wprawą opiekuje się niemowlakami, z kilkulatkami dogaduje się bez problemu. Mało tego: Puma rozumie dzieci i potrafi odczytywać ich emocje, a także znaleźć sposoby na zażegnanie kryzysu. Jest więc zaprzeczeniem typowych opiekunek przygodnych, dla których opieka nad dziećmi to przykra konieczność.
Tym razem wątpliwości może jednak budzić trzeci element bajki, łącznik z baśniowym światem, motyw, który u Lindenbaum wywołuje podziw dla pomysłowości autorki. To zwierzęta. Kiedy Nusia ukrywa się w garderobie, zwierzęta przychodzą z różnych stron, by dotrzymać dziewczynce towarzystwa. Próbują rozbawić Nusię, wymyślając rozmaite zadania. W końcu proponują, by bohaterka podrzucała je do góry i nie łapała, bo bardzo lubią uderzać o ziemię. I to moment, który może wzbudzić protest rodziców (zwłaszcza tych, którzy jakieś zwierzę w domu trzymają). Wprawdzie zwierzęta są wymyślone i niekonkretne, wprawdzie pozwalają rozładować napięcie, ale budowanie w dziecku przekonania, że żywe istoty można rzucać o ziemię – bo to lubią – nie powinno mieć racji bytu.
Cały tom „Nusia się chowa” jest magiczny ze względu na trafność obserwacji i umiejętność oddania emocji dzieci, ale także z uwagi na sposób prowadzenia narracji i warstwę graficzną. Lindenbaum, autorka obu, potrafi na długo przykuć uwagę czytelników.
Nie chciałam!
Gniew dorosłych to zwykle dla dzieci prywatny chwilowy koniec świata i ogromna kara, niezależnie od świadomości popełnionych błędów. Nusia, mała bohaterka stworzona przez Piję Lindenbaum, nabroiła, ucieka więc jak najdalej od rozgniewanej opiekunki i zamyka się w garderobie. Nie potrafi z nikim rozmawiać – chce być sama, a czuje się okropnie. Przeżywa to, co się stało – w towarzystwie baśniowych niedookreślonych zwierząt – idealnych pocieszycieli. Na szczęście Puma, opiekunka, dobrze wie, co czuje w tej chwili mała przerażona dziewczynka…
Pija Lindenbaum potrafi prezentować doświadczenia i emocje maluchów w prostych a urzekających historyjkach. Stawia na szczerość uczuć i chociaż ich nie wyjaśnia, przekonuje do siebie odbiorców. Posiada rzadką umiejętność wczuwania się w stany kilkulatków, dzięki czemu zyskuje na wiarygodności. Nie musi tłumaczyć, dlaczego Nusia czuje się źle – wystarczy, że pokaże jej późniejsze zachowania, że zrozumie chęć ucieczki i samotności. Nusia wpada w tarapaty, bo ulega namowie rówieśniczki zamiast słuchać starszych. Nie doprowadza do wielkiej katastrofy, ale robi wystarczając dużo, żeby dorośli mogli stracić cierpliwość. A potem jest już za późno…
Jeden celny portret w książce poświęcony jest Nusi. Drugi – Pumie. Pija Lindenbaum od pewnego czasu próbuje przemycać w swoich książkach akcenty współczesności, sygnały tolerancji i odejścia od myślenia stereotypami – nie inaczej jest i w tomiku „Nusia się chowa”. Puma, która opiekuje się dziećmi sąsiadów (a przy okazji i Nusią) ma wszelkie dane ku temu, by nie wzbudzać zaufania rodziców – potencjalnych pracodawców. Ma przesadnie mocny makijaż, pomalowane na fioletowo paznokcie i wytatuowane ramiona – raczej nie kojarzy się z ciepłem i bezpieczeństwem. Jednak bez wątpienia ma podejście do dzieci: z wprawą opiekuje się niemowlakami, z kilkulatkami dogaduje się bez problemu. Mało tego: Puma rozumie dzieci i potrafi odczytywać ich emocje, a także znaleźć sposoby na zażegnanie kryzysu. Jest więc zaprzeczeniem typowych opiekunek przygodnych, dla których opieka nad dziećmi to przykra konieczność.
Tym razem wątpliwości może jednak budzić trzeci element bajki, łącznik z baśniowym światem, motyw, który u Lindenbaum wywołuje podziw dla pomysłowości autorki. To zwierzęta. Kiedy Nusia ukrywa się w garderobie, zwierzęta przychodzą z różnych stron, by dotrzymać dziewczynce towarzystwa. Próbują rozbawić Nusię, wymyślając rozmaite zadania. W końcu proponują, by bohaterka podrzucała je do góry i nie łapała, bo bardzo lubią uderzać o ziemię. I to moment, który może wzbudzić protest rodziców (zwłaszcza tych, którzy jakieś zwierzę w domu trzymają). Wprawdzie zwierzęta są wymyślone i niekonkretne, wprawdzie pozwalają rozładować napięcie, ale budowanie w dziecku przekonania, że żywe istoty można rzucać o ziemię – bo to lubią – nie powinno mieć racji bytu.
Cały tom „Nusia się chowa” jest magiczny ze względu na trafność obserwacji i umiejętność oddania emocji dzieci, ale także z uwagi na sposób prowadzenia narracji i warstwę graficzną. Lindenbaum, autorka obu, potrafi na długo przykuć uwagę czytelników.
środa, 23 listopada 2011
Maggie Stiefvater: Niepokój
Wilga, Warszawa 2011.
Świat wilkołaków
W „Drżeniu”, pierwszej części wilkołaczej trylogii, Maggie Stiefvater odsunęła od pary bohaterów cały świat. Wyobcowanie to umożliwiło zarysowanie relacji między młodymi ludźmi, dojrzewającego uczucia i ogromnej palety emocji, które towarzyszyły kiełkującej miłości. W drugim, równie obszernym tomie przychodzi czas na ponowne włączenie do powieściowej rzeczywistości pominiętego wcześniej celowo otoczenia. Autorka nadrabia zaległości i mnoży przeszkody, które wcześniej z drogi do szczęśliwego związku usunęła. Wprowadza na nowo rodziców Grace, do tej pory praktycznie nieistniejących. Motyw przemieniania się w wilka istnieje dalej: ale w niespodziewanym rozwiązaniu.
Grace i Sam są razem. To nie jest zwykłe zauroczenie: chociaż dziewczyna ma siedemnaście lat, jest pewna, że z Samem chce spędzić resztę życia – co ważne, Stiefvater zminimalizowała tu czynnik pożądania, wracając do bardziej platonicznej wersji relacji. Sam już się nie przemienia, ale kontynuuje pracę swojego opiekuna i zapewnia schronienie nowym wilkołakom. Wśród nich znajduje się gwiazda młodzieżowego zespołu, Cole. Cole nie chce już być człowiekiem, pragnie ucieczki od życia. Ratunku nie przynoszą mu narkotyki, chłopak bez żalu ma zamiar porzucić ludzką skórę. W świecie Grace i Sama nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, kim dotąd był Cole, więc nastolatek zyskuje szansę na rozpoczęcie nowego życia – Cole wpada w oko Isabel. To dziewczyna, która przez wilkołaki straciła brata – i której ojciec z pasją poluje na podchodzące pod dom zwierzęta. Tym razem więc narracja przebiega czterotorowo – głos zabierają nie tylko Sam i Grace, ale także Isabel i Cole – czytelnicy obserwują zatem dwie pary, których uczucie rozwija się w różny sposób: u Sama i Grace zyskuje dojrzałość, u Isabel i Cole’a opiera się przede wszystkim na pożądaniu i burzy emocjonalnej.
Stiefvater powraca także do bardziej przyziemnych problemów. Koncentruje się zwłaszcza na kłopotach z rodzicami Grace, przeciwnymi związkowi. Nie ma tu oczywiście mowy o rzeczowych dyskusjach, jest za to wzajemna niechęć i seria bezpodstawnych oskarżeń. Autorka posłużyła się tutaj wygodnym stereotypem nierozumiejących rodziców, którzy argumenty zbywają odwoływaniem się do prawa i rządzenia w domu. Nie próbują nawet poznać prawdy, za to chętnie mnożą zakazy – w tym ujęciu nie mogą wzbudzać sympatii odbiorców, za to ładnie motywują młodych do walki o szczęście i przez kontrast podkreślają potęgę miłości. Ważna też staje się tajemnicza choroba Grace: o ile do tej pory źródłem zmartwień była niepewna przyszłość Sama, o tyle w „Niepokoju” ciężar trosk przenosi się na dziewczynę. Teraz Sam ma wszystko, by spokojnie żyć, za to Grace wszystko może stracić.
W „Niepokoju” elementy baśniowego thrillera dość często pozwalają ukazać zwykłe ludzkie zmartwienia. Konstrukcja fantastycznego świata to z kolei z jednej strony ukłon w kierunku fanów paranormal romance, z drugiej strony za to przykrywka do powtarzanej od wieków opowieści o wielkich uczuciach.
Świat wilkołaków
W „Drżeniu”, pierwszej części wilkołaczej trylogii, Maggie Stiefvater odsunęła od pary bohaterów cały świat. Wyobcowanie to umożliwiło zarysowanie relacji między młodymi ludźmi, dojrzewającego uczucia i ogromnej palety emocji, które towarzyszyły kiełkującej miłości. W drugim, równie obszernym tomie przychodzi czas na ponowne włączenie do powieściowej rzeczywistości pominiętego wcześniej celowo otoczenia. Autorka nadrabia zaległości i mnoży przeszkody, które wcześniej z drogi do szczęśliwego związku usunęła. Wprowadza na nowo rodziców Grace, do tej pory praktycznie nieistniejących. Motyw przemieniania się w wilka istnieje dalej: ale w niespodziewanym rozwiązaniu.
Grace i Sam są razem. To nie jest zwykłe zauroczenie: chociaż dziewczyna ma siedemnaście lat, jest pewna, że z Samem chce spędzić resztę życia – co ważne, Stiefvater zminimalizowała tu czynnik pożądania, wracając do bardziej platonicznej wersji relacji. Sam już się nie przemienia, ale kontynuuje pracę swojego opiekuna i zapewnia schronienie nowym wilkołakom. Wśród nich znajduje się gwiazda młodzieżowego zespołu, Cole. Cole nie chce już być człowiekiem, pragnie ucieczki od życia. Ratunku nie przynoszą mu narkotyki, chłopak bez żalu ma zamiar porzucić ludzką skórę. W świecie Grace i Sama nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, kim dotąd był Cole, więc nastolatek zyskuje szansę na rozpoczęcie nowego życia – Cole wpada w oko Isabel. To dziewczyna, która przez wilkołaki straciła brata – i której ojciec z pasją poluje na podchodzące pod dom zwierzęta. Tym razem więc narracja przebiega czterotorowo – głos zabierają nie tylko Sam i Grace, ale także Isabel i Cole – czytelnicy obserwują zatem dwie pary, których uczucie rozwija się w różny sposób: u Sama i Grace zyskuje dojrzałość, u Isabel i Cole’a opiera się przede wszystkim na pożądaniu i burzy emocjonalnej.
Stiefvater powraca także do bardziej przyziemnych problemów. Koncentruje się zwłaszcza na kłopotach z rodzicami Grace, przeciwnymi związkowi. Nie ma tu oczywiście mowy o rzeczowych dyskusjach, jest za to wzajemna niechęć i seria bezpodstawnych oskarżeń. Autorka posłużyła się tutaj wygodnym stereotypem nierozumiejących rodziców, którzy argumenty zbywają odwoływaniem się do prawa i rządzenia w domu. Nie próbują nawet poznać prawdy, za to chętnie mnożą zakazy – w tym ujęciu nie mogą wzbudzać sympatii odbiorców, za to ładnie motywują młodych do walki o szczęście i przez kontrast podkreślają potęgę miłości. Ważna też staje się tajemnicza choroba Grace: o ile do tej pory źródłem zmartwień była niepewna przyszłość Sama, o tyle w „Niepokoju” ciężar trosk przenosi się na dziewczynę. Teraz Sam ma wszystko, by spokojnie żyć, za to Grace wszystko może stracić.
W „Niepokoju” elementy baśniowego thrillera dość często pozwalają ukazać zwykłe ludzkie zmartwienia. Konstrukcja fantastycznego świata to z kolei z jednej strony ukłon w kierunku fanów paranormal romance, z drugiej strony za to przykrywka do powtarzanej od wieków opowieści o wielkich uczuciach.
wtorek, 22 listopada 2011
Federico Moccia: Wybacz, ale chcę się z tobą ożenić
Muza SA, Warszawa 2011.
Miłość idealna
Federico Moccia tworzy współczesne romanse, których nie da się przeczytać jednym tchem ze względu na ich objętość czy mnogość wątków. Kierowane przede wszystkim do młodych ludzi powieści z jednej strony przynoszą rzeczywistość idealizowaną i przenoszoną z marzeń, z drugiej natomiast odnoszą się do rzadko uświadamianych problemów. Moccia zapewnia odbiorczyniom bajkowe fabuły i pozory normalności, zamykając historie w dobrych i skomplikowanych narracjach. Poza tym niespecjalnie przejmuje się kolorytem lokalnym, co nadaje jego powieściom walor uniwersalizmu.
Tom „Wybacz, ale chcę się z tobą ożenić”, chociaż stanowi kontynuację książki „Wybacz, ale będę ci mówiła skarbie”, da się czytać jako osobną powieść – tyle tylko, że czytelnicy nie znajdą odpowiedzi na kilka pytań. Dwudziestoletnia Niki od dwóch lat jest w udanym związku. Jej partner Alex starszy jest o dwie dekady, ale spora różnica wieku nikomu nie przeszkadza – zwłaszcza że Alex sprawia wrażenie nieprzytomnie zakochanego. Dzięki temu Niki żyje jak w bajce: ukochany stale ją czymś zaskakuje, a ponieważ odnosi także sukcesy w pracy, stać go na realizowanie nawet najbardziej szalonych i odważnych pomysłów. Chce też zalegalizować związek i organizuje niezapomniane oświadczyny. Tyle że Niki ma dwadzieścia lat i mimo wsparcia rodziców oraz przyjaciółek zaczyna odczuwać napady paniki na myśl o radykalnej zmianie swojego życia. Ponadto w jej życiu pojawia się atrakcyjny, pewny siebie i sprytny rówieśnik, biegły w sztuce podrywania. Alex z kolei przeżywa sercowe niepowodzenia swoich przyjaciół, którzy przechodzą poważne kryzysy we własnych związkach. Jego relacje z Niki, dotąd do znudzenia idealne i przecukrzone, nagle się psują.
Moccia daje czytelniczkom to, co chciałyby usłyszeć. Opowieść wielowątkową i skomplikowaną, pełną gwałtownych emocji i wzruszeń. Początkowo niemal irytującą w swojej doskonałości: obraz niezmąconego szczęścia Niki doprowadzony jest do przesady w sytuacji, w której rezygnacja ze szczerości absolutnej objawia się nadmiernymi wyrzutami sumienia. Niki z żadnej ze stron nie doświadcza przykrości: zawsze wierne przyjaciółki są wciąż w pobliżu, gotowe przyjść z pomocą w każdej chwili. Rodzice dziewczyny nie ujawniają przed nią obaw czy wątpliwości, jakby pilnie uważali, by niczym przypadkiem córki nie rozzłościć. Alex zachowuje się jak książę z bajki, a po jego postawie nie widać przewagi wieku czy doświadczenia.
Znacznie ciekawiej niż sielankowa opowieść wybrzmiewają dalszoplanowe wątki – bo każda z przyjaciółek Niki (i każdy z towarzyszy jej partnera) ma własne problemy, zwykle bliższe prawdziwego życia. W egzystencji Niki interesująco będzie w najbliższym czasie. Moccia nie spieszy się z rozwijaniem fabuły, potrafi operować tempem akcji, w odpowiednich momentach ładnie ją spowalnia mentalnymi powrotami do przeszłości czy rozważaniami o naturze miłości (tu próbuje dotrzeć do nastolatek szukających życiowych mądrości).
Dużo w książce dialogów, bardzo czasem rozbudowanych – ale bywa, że Moccia stawia na monologi wewnętrzne bądź przejmujące opisy. Rezygnuje – poza nawiązaniami kulturowymi – także z językowych eksperymentów (jedyny irytujący – prawdopodobnie za sprawą tłumaczki, Karoliny Stańczyk – element to powtarzane do znudzenia i przez bohaterów z różnych grup wiekowych „no weź”). W pierwszej fazie opowieści odejście od lingwistycznych poszukiwań oddala wiarygodność, za to podkreśla idealizm świata i uczucia. Potem sytuacja się normuje, a język pozostaje przezroczysty – Moccia nie potrzebuje takimi środkami przykuwać uwagi odbiorców, wystarczająco przyciąga ich do lektury przez rozwój historii i kreacje bohaterów. Jeśli ktoś ma ochotę na lekki ale nie banalizowany romans, po „Wybacz, ale chcę się z tobą ożenić” może spokojnie sięgnąć.
Miłość idealna
Federico Moccia tworzy współczesne romanse, których nie da się przeczytać jednym tchem ze względu na ich objętość czy mnogość wątków. Kierowane przede wszystkim do młodych ludzi powieści z jednej strony przynoszą rzeczywistość idealizowaną i przenoszoną z marzeń, z drugiej natomiast odnoszą się do rzadko uświadamianych problemów. Moccia zapewnia odbiorczyniom bajkowe fabuły i pozory normalności, zamykając historie w dobrych i skomplikowanych narracjach. Poza tym niespecjalnie przejmuje się kolorytem lokalnym, co nadaje jego powieściom walor uniwersalizmu.
Tom „Wybacz, ale chcę się z tobą ożenić”, chociaż stanowi kontynuację książki „Wybacz, ale będę ci mówiła skarbie”, da się czytać jako osobną powieść – tyle tylko, że czytelnicy nie znajdą odpowiedzi na kilka pytań. Dwudziestoletnia Niki od dwóch lat jest w udanym związku. Jej partner Alex starszy jest o dwie dekady, ale spora różnica wieku nikomu nie przeszkadza – zwłaszcza że Alex sprawia wrażenie nieprzytomnie zakochanego. Dzięki temu Niki żyje jak w bajce: ukochany stale ją czymś zaskakuje, a ponieważ odnosi także sukcesy w pracy, stać go na realizowanie nawet najbardziej szalonych i odważnych pomysłów. Chce też zalegalizować związek i organizuje niezapomniane oświadczyny. Tyle że Niki ma dwadzieścia lat i mimo wsparcia rodziców oraz przyjaciółek zaczyna odczuwać napady paniki na myśl o radykalnej zmianie swojego życia. Ponadto w jej życiu pojawia się atrakcyjny, pewny siebie i sprytny rówieśnik, biegły w sztuce podrywania. Alex z kolei przeżywa sercowe niepowodzenia swoich przyjaciół, którzy przechodzą poważne kryzysy we własnych związkach. Jego relacje z Niki, dotąd do znudzenia idealne i przecukrzone, nagle się psują.
Moccia daje czytelniczkom to, co chciałyby usłyszeć. Opowieść wielowątkową i skomplikowaną, pełną gwałtownych emocji i wzruszeń. Początkowo niemal irytującą w swojej doskonałości: obraz niezmąconego szczęścia Niki doprowadzony jest do przesady w sytuacji, w której rezygnacja ze szczerości absolutnej objawia się nadmiernymi wyrzutami sumienia. Niki z żadnej ze stron nie doświadcza przykrości: zawsze wierne przyjaciółki są wciąż w pobliżu, gotowe przyjść z pomocą w każdej chwili. Rodzice dziewczyny nie ujawniają przed nią obaw czy wątpliwości, jakby pilnie uważali, by niczym przypadkiem córki nie rozzłościć. Alex zachowuje się jak książę z bajki, a po jego postawie nie widać przewagi wieku czy doświadczenia.
Znacznie ciekawiej niż sielankowa opowieść wybrzmiewają dalszoplanowe wątki – bo każda z przyjaciółek Niki (i każdy z towarzyszy jej partnera) ma własne problemy, zwykle bliższe prawdziwego życia. W egzystencji Niki interesująco będzie w najbliższym czasie. Moccia nie spieszy się z rozwijaniem fabuły, potrafi operować tempem akcji, w odpowiednich momentach ładnie ją spowalnia mentalnymi powrotami do przeszłości czy rozważaniami o naturze miłości (tu próbuje dotrzeć do nastolatek szukających życiowych mądrości).
Dużo w książce dialogów, bardzo czasem rozbudowanych – ale bywa, że Moccia stawia na monologi wewnętrzne bądź przejmujące opisy. Rezygnuje – poza nawiązaniami kulturowymi – także z językowych eksperymentów (jedyny irytujący – prawdopodobnie za sprawą tłumaczki, Karoliny Stańczyk – element to powtarzane do znudzenia i przez bohaterów z różnych grup wiekowych „no weź”). W pierwszej fazie opowieści odejście od lingwistycznych poszukiwań oddala wiarygodność, za to podkreśla idealizm świata i uczucia. Potem sytuacja się normuje, a język pozostaje przezroczysty – Moccia nie potrzebuje takimi środkami przykuwać uwagi odbiorców, wystarczająco przyciąga ich do lektury przez rozwój historii i kreacje bohaterów. Jeśli ktoś ma ochotę na lekki ale nie banalizowany romans, po „Wybacz, ale chcę się z tobą ożenić” może spokojnie sięgnąć.
poniedziałek, 21 listopada 2011
Magdalena Kuydowicz, Wiesław Sokoluk: Zaklinacze samotności
Bliskie, Warszawa 2011.
Scenariusze życia
Materiał na serial obyczajowy, rubrykę w kolorowym piśmie dla pań, powieść. W „Zaklinaczach samotności” znajdzie się to, co ogromna grupa odbiorczyń uwielbia: opis ludzkich emocji, uczuć i losów. Przedstawienie związków, które docierają do przełomowego punktu – połączone z przewidywaniem możliwych scenariuszy. To pomysł, obok którego niewiele czytelniczek przejdzie obojętnie.
Magdalena Kuydowicz zajmuje się pierwszą częścią każdego „rozdziału”, to znaczy – prezentowaniem ludzkich historii. Często trudnych, pełnych komplikacji, destrukcyjnych lub po prostu przypominających beznadziejne przypadki. Zwykle – historii ostro zarysowanych, ale nie tendencyjnych, tak, by w relacji nie znalazła się zapowiedź finału. Kuydowicz pozwala obu stronom na opowiedzenie własnej części obserwacji – przy okazji można się przekonać, jak bardzo różnią się zsubiektywizowane spostrzeżenia. Po takiej podwojonej opowieści przychodzi czas na rozbudowany komentarz Wiesława Sokoluka, seksuologa, który na bohaterów patrzy jak na potencjalnych pacjentów – i ocenia ich szanse na stworzenie udanego związku, wskazując czytelnikom, co wpłynie prawdopodobnie na przyszłość ludzi. Na marginesie tych uwag może zatem odnieść się do ogólniejszych problemów i dyskretnie, bez moralizowania, zasugerować odbiorcom drogi postępowania. Analizie poddane zostają związki, ale też przyjaźnie czy relacje matka-dziecko: samotność ma w końcu różne oblicza i różne przyczyny.
Pierwsza część każdego rozdziału utrzymana jest w formie bardzo rozbudowanych charakterystyk z dążeniem w stronę reportażu. Kuydowicz chce jak najpełniej przedstawić swoich bohaterów, stara się uchwycić rozmaite czynniki, które wpływają na ich decyzje i postawy, koncentruje się zatem na drobiazgach, wykluczanych przeważnie z filmowej czy książkowej opowieści (zarówno opartej na faktach, jak i fabularnej). To z kolei zachęca czytelników do wystawiania własnych ocen i zastanawiania się nad postawami postaci. Sokoluk za to próbuje pobawić się w wizjonera i terapeutę: diagnozuje problemy i pisze, gdzie będą mogły znaleźć odzwierciedlenie. Skupia się czasem na drobiazgach, które nie są zbyt widoczne w pierwszej części. Jednocześnie – co może przyciągnąć do książki sceptyków – rezygnuje z poprawności politycznej, stale obecnej w kolorowych magazynach i odpowiedziach od redakcji. Bywa złośliwy, czasem sili się na dowcip, stosunkowo często też ulega pokusie sięgania po kolokwializmy – jednym słowem robi wszystko, by nie kojarzyć się z gazetowymi etatowymi ekspertami.
W efekcie odbiorcy uzyskują kilka historii za każdym razem omawianych z trzech punktów widzenia: dwukrotnie przez zaangażowanych bezpośrednio i raz – przez obcego obserwatora. To ciekawa perspektywa – i zastępuje rozkłady napięć czy literackie opracowanie materiału. Kuydowicz i Sokoluk koncentrują się na życiu jako takim, wybierają niezbyt stereotypowe (ale też nieprzesadnie egzotyczne) relacje, by z jednej strony dostarczyć czytelnikom rozrywki i materiału do przemyśleń, a z drugiej – wskazać im być może także ich problemy.
Scenariusze życia
Materiał na serial obyczajowy, rubrykę w kolorowym piśmie dla pań, powieść. W „Zaklinaczach samotności” znajdzie się to, co ogromna grupa odbiorczyń uwielbia: opis ludzkich emocji, uczuć i losów. Przedstawienie związków, które docierają do przełomowego punktu – połączone z przewidywaniem możliwych scenariuszy. To pomysł, obok którego niewiele czytelniczek przejdzie obojętnie.
Magdalena Kuydowicz zajmuje się pierwszą częścią każdego „rozdziału”, to znaczy – prezentowaniem ludzkich historii. Często trudnych, pełnych komplikacji, destrukcyjnych lub po prostu przypominających beznadziejne przypadki. Zwykle – historii ostro zarysowanych, ale nie tendencyjnych, tak, by w relacji nie znalazła się zapowiedź finału. Kuydowicz pozwala obu stronom na opowiedzenie własnej części obserwacji – przy okazji można się przekonać, jak bardzo różnią się zsubiektywizowane spostrzeżenia. Po takiej podwojonej opowieści przychodzi czas na rozbudowany komentarz Wiesława Sokoluka, seksuologa, który na bohaterów patrzy jak na potencjalnych pacjentów – i ocenia ich szanse na stworzenie udanego związku, wskazując czytelnikom, co wpłynie prawdopodobnie na przyszłość ludzi. Na marginesie tych uwag może zatem odnieść się do ogólniejszych problemów i dyskretnie, bez moralizowania, zasugerować odbiorcom drogi postępowania. Analizie poddane zostają związki, ale też przyjaźnie czy relacje matka-dziecko: samotność ma w końcu różne oblicza i różne przyczyny.
Pierwsza część każdego rozdziału utrzymana jest w formie bardzo rozbudowanych charakterystyk z dążeniem w stronę reportażu. Kuydowicz chce jak najpełniej przedstawić swoich bohaterów, stara się uchwycić rozmaite czynniki, które wpływają na ich decyzje i postawy, koncentruje się zatem na drobiazgach, wykluczanych przeważnie z filmowej czy książkowej opowieści (zarówno opartej na faktach, jak i fabularnej). To z kolei zachęca czytelników do wystawiania własnych ocen i zastanawiania się nad postawami postaci. Sokoluk za to próbuje pobawić się w wizjonera i terapeutę: diagnozuje problemy i pisze, gdzie będą mogły znaleźć odzwierciedlenie. Skupia się czasem na drobiazgach, które nie są zbyt widoczne w pierwszej części. Jednocześnie – co może przyciągnąć do książki sceptyków – rezygnuje z poprawności politycznej, stale obecnej w kolorowych magazynach i odpowiedziach od redakcji. Bywa złośliwy, czasem sili się na dowcip, stosunkowo często też ulega pokusie sięgania po kolokwializmy – jednym słowem robi wszystko, by nie kojarzyć się z gazetowymi etatowymi ekspertami.
W efekcie odbiorcy uzyskują kilka historii za każdym razem omawianych z trzech punktów widzenia: dwukrotnie przez zaangażowanych bezpośrednio i raz – przez obcego obserwatora. To ciekawa perspektywa – i zastępuje rozkłady napięć czy literackie opracowanie materiału. Kuydowicz i Sokoluk koncentrują się na życiu jako takim, wybierają niezbyt stereotypowe (ale też nieprzesadnie egzotyczne) relacje, by z jednej strony dostarczyć czytelnikom rozrywki i materiału do przemyśleń, a z drugiej – wskazać im być może także ich problemy.
niedziela, 20 listopada 2011
Mariusz Urbanek: Broniewski. Miłość, wódka, polityka
Iskry, Warszawa 2011.
Poeta niepokorny
Właściwie do lektury biografii Władysława Broniewskiego zachęcać nikogo nie trzeba, bo wtajemniczeni na tę pozycję czekali z niecierpliwością, a niewtajemniczonym wystarczy kilka faktów lub anegdot z życiorysu, by natychmiast rozbudzić ich ciekawość, ale Mariusz Urbanek wykorzystuje dodatkowo marketingowo-gawędziarskie zdolności, by tekst ubarwić. I tak od pierwszych stron (a może i od pierwszych słów) tomu „Broniewski. Miłość, wódka, polityka” autor dostarcza sensacji, ciekawostek i przeżyć barwnie opisanych. Nie ma tu nic ze żmudnego przekopywania się przez zestaw suchych faktów z cudzego życia, nie ma zmęczenia tematem ani formą – książka Urbanka nie przypomina klasycznej biografii, szybciej plotkarską opowieść, utkaną z wydarzeń mało prawdopodobnych, a przecież zachowanych w pamięci potomnych.
Trzy elementy, tak trafnie zaakcentowane w podtytule książki, mają przyciągnąć uwagę odbiorców, jednak nie na prawach taniej sensacji, a jako czynniki kształtujące biografię poety. Rzeczywiście Urbanek rozpoczyna od rozpracowywania kolejnych dam serca Broniewskiego, rzeczywiście często powraca do tematu polityki (nie dałoby się tego przecież uniknąć) i nie ukrywa słabości swojego bohatera do alkoholu. W tym wszystkim nie traci z oczu literatury, chociaż bardziej interesuje go życie, postawy dalekie od pomnikowych i niebanalne pomysły, które z czasem zaczęły budować legendę Broniewskiego. Urbanek traktuje poetę z sympatią, nie sili się na obiektywizm, widać, że pozostaje pod urokiem Broniewskiego – ale też rzetelnie wczytuje się w dostępne dokumenty. Co ważne, wiedzę wyniesioną z rozmaitych pism przekuwa na rodzaj półprywatnego reportażu, interesuje go przede wszystkim Broniewski nieoficjalny – dowcipny i stanowczy, nie zawsze szczęśliwy, czasem zagubiony. Broniewski w sercowych podbojach i Broniewski-alkoholik, dobry mąż i ojciec lub łajdak (którego mimo wszystko nie da się odrzucić). Broniewski na wojnie i Broniewski torpedujący absurdalne pomysły władz, Broniewski jako autor poematu chwalącego Stalina i Broniewski-patriota. Niby to na marginesie trzech tytułowych skandalizujących tematów, udaje się Urbankowi całkiem dobrze nakreślić sylwetkę poety z różnych stron. Dla tych czytelników, którzy życiorys Broniewskiego znają, wielkich niespodzianek tu nie będzie (ciekawostkę stanowi jedynie komentarz do aktualnej recepcji Broniewskiego, a dla wszystkich odbiorców miłym prezentem będzie obszerny wywiad z przybraną córką poety, podsumowujący sferę prywatną). Urbanek korzysta z zachowanych materiałów, a jednocześnie potrafi je opracować tak, by uzyskać świeżą i żywą narrację. Nie widać żmudnej archiwizacyjnej pracy – przysłania ją lekki, bogaty w anegdoty i fragmenty wierszy tekst. Takie rozwiązanie nie tylko pozwala przybliżyć sylwetkę Broniewskiego, ale jeszcze, dodatkowo, wzbudzić do niego sympatię oraz zainteresowanie twórczością. Urbanek dobrze panuje nad egzystencją opisywanego poety i fascynacją nim dzieli się z przekonujący sposób z czytelnikami, co sprawia, że tom „Broniewski. Miłość, wódka, polityka” naprawdę wciąga.
Poeta niepokorny
Właściwie do lektury biografii Władysława Broniewskiego zachęcać nikogo nie trzeba, bo wtajemniczeni na tę pozycję czekali z niecierpliwością, a niewtajemniczonym wystarczy kilka faktów lub anegdot z życiorysu, by natychmiast rozbudzić ich ciekawość, ale Mariusz Urbanek wykorzystuje dodatkowo marketingowo-gawędziarskie zdolności, by tekst ubarwić. I tak od pierwszych stron (a może i od pierwszych słów) tomu „Broniewski. Miłość, wódka, polityka” autor dostarcza sensacji, ciekawostek i przeżyć barwnie opisanych. Nie ma tu nic ze żmudnego przekopywania się przez zestaw suchych faktów z cudzego życia, nie ma zmęczenia tematem ani formą – książka Urbanka nie przypomina klasycznej biografii, szybciej plotkarską opowieść, utkaną z wydarzeń mało prawdopodobnych, a przecież zachowanych w pamięci potomnych.
Trzy elementy, tak trafnie zaakcentowane w podtytule książki, mają przyciągnąć uwagę odbiorców, jednak nie na prawach taniej sensacji, a jako czynniki kształtujące biografię poety. Rzeczywiście Urbanek rozpoczyna od rozpracowywania kolejnych dam serca Broniewskiego, rzeczywiście często powraca do tematu polityki (nie dałoby się tego przecież uniknąć) i nie ukrywa słabości swojego bohatera do alkoholu. W tym wszystkim nie traci z oczu literatury, chociaż bardziej interesuje go życie, postawy dalekie od pomnikowych i niebanalne pomysły, które z czasem zaczęły budować legendę Broniewskiego. Urbanek traktuje poetę z sympatią, nie sili się na obiektywizm, widać, że pozostaje pod urokiem Broniewskiego – ale też rzetelnie wczytuje się w dostępne dokumenty. Co ważne, wiedzę wyniesioną z rozmaitych pism przekuwa na rodzaj półprywatnego reportażu, interesuje go przede wszystkim Broniewski nieoficjalny – dowcipny i stanowczy, nie zawsze szczęśliwy, czasem zagubiony. Broniewski w sercowych podbojach i Broniewski-alkoholik, dobry mąż i ojciec lub łajdak (którego mimo wszystko nie da się odrzucić). Broniewski na wojnie i Broniewski torpedujący absurdalne pomysły władz, Broniewski jako autor poematu chwalącego Stalina i Broniewski-patriota. Niby to na marginesie trzech tytułowych skandalizujących tematów, udaje się Urbankowi całkiem dobrze nakreślić sylwetkę poety z różnych stron. Dla tych czytelników, którzy życiorys Broniewskiego znają, wielkich niespodzianek tu nie będzie (ciekawostkę stanowi jedynie komentarz do aktualnej recepcji Broniewskiego, a dla wszystkich odbiorców miłym prezentem będzie obszerny wywiad z przybraną córką poety, podsumowujący sferę prywatną). Urbanek korzysta z zachowanych materiałów, a jednocześnie potrafi je opracować tak, by uzyskać świeżą i żywą narrację. Nie widać żmudnej archiwizacyjnej pracy – przysłania ją lekki, bogaty w anegdoty i fragmenty wierszy tekst. Takie rozwiązanie nie tylko pozwala przybliżyć sylwetkę Broniewskiego, ale jeszcze, dodatkowo, wzbudzić do niego sympatię oraz zainteresowanie twórczością. Urbanek dobrze panuje nad egzystencją opisywanego poety i fascynacją nim dzieli się z przekonujący sposób z czytelnikami, co sprawia, że tom „Broniewski. Miłość, wódka, polityka” naprawdę wciąga.
sobota, 19 listopada 2011
Wendell Speer: Simon Peppercorn. Logowanie do Magicznej Przestrzeni
Zysk i S-ka, Poznań 2011.
Przygody z innego świata
To, co zawsze było wartością w powieściach fantasy dla młodych ludzi, powraca teraz w tomie „Simon Peppercorn. Logowanie do Magicznej Przestrzeni” i zapewne wywoła kolejne pytania o podobieństwo do opowieści o Harrym Potterze oraz o popularność książek o szkoleniu młodych czarodziejów. Tyle że autorowi nie chodzi raczej o włączenie się w postpotterowski nurt, a o nawiązanie do klasyki literatury czwartej. W swojej historii wykorzystuje tradycyjną fabułę z powieści drogi, wybiera sympatycznego bohatera – zwyczajnego dzieciaka – i przenosi go do magicznego świata, którego przejście ma być jednocześnie ćwiczeniem i egzaminem umiejętności, a nieoczekiwanie dla Simona staje się też walką o życie i przetrwanie – choć na dobrą sprawę o tym wątku na jakiś czas autor, Wendell Speer, zapomina – z dramatyzmu sytuacji nic nie pozostaje, bo bohater ma aż kilkanaście dni na uratowanie się przed losem wilkołaka. Ale to już sprawa przyszłości.
Właściwie Simon nie zachowuje się inaczej niż większość bohaterów z podobnych historii. Skończył właśnie dwanaście lat, czasem jest niesforny, nie przepada za nauczycielką, którą przezywa od ropuch, miewa też problemy ze starszymi kolegami, którzy lubią się znęcać nad słabszymi. Tyle że Simon niezwykłe przygody przeżywa w snach i marzeniach. Tam odwiedza krainy magii i cieszy się nowymi doświadczeniami. Do momentu, w którym okazuje się, że świat magii naprawdę istnieje i Simon zostaje do niego zaproszony. Nielubiana dotąd nauczycielka jest tu wykładowczynią, a pies Simona – mistrzem praktyk magicznych. Chłopiec może nauczyć się panowania nad zaklęciami i spełnić swoje marzenia, a także uwolnić własne moce. W końcu nadchodzi czas próby – i właściwej akcji. Realizm zostanie porzucony na rzecz kreowania coraz to nowych, typowych dla powieści fantasy, punktów przełomowych.
Simon Peppercorn będzie zatem musiał zmierzyć się z baśniowymi stworami, których rozpiętość gatunkowa jest dość duża (obok tych znanych już z literatury pojawiają się zupełnie nowe, wymyślone na potrzeby książki), rozwiązywać rozmaite zadania (w tym powieść zbliża się nieco do gier komputerowych, co powinno przychylnie nastawić do niej młodych odbiorców), a także mierzyć się z własnymi słabościami, strachem i bezradnością. W podróż nie wyrusza sam, jak łatwo się zatem domyślić, w najtrudniejszych momentach będzie mógł liczyć na przyjaciół.
Czytelnikom zapewne spodoba się motyw powiązania magicznej opowieści z… Krakowem – bo to znajdująca się na Wawelu czakra ma być celem wyprawy chłopca. Żeby do niej dotrzeć, Simon będzie między innymi musiał przechytrzyć aż trzy Baby Jagi, spokrewnione ze sobą, a także samego Smoka Wawelskiego, spotka istoty znane z podań i legend i nieco ożywi dawne przekazy – przecież Kraków ze swoją baśniową przeszłością także może być areną niezwykłych wydarzeń.
Napisana z humorem książka spodoba się dzieciom: ujęty w niej świat pełny jest przygód, a przy tym pozbawiony brutalności czy komplikacji, które niepotrzebnie utrudniałyby lekturę. Simon Peppercorn ma szansę stać się bohaterem, który trafi dzieciom do przekonania.
Przygody z innego świata
To, co zawsze było wartością w powieściach fantasy dla młodych ludzi, powraca teraz w tomie „Simon Peppercorn. Logowanie do Magicznej Przestrzeni” i zapewne wywoła kolejne pytania o podobieństwo do opowieści o Harrym Potterze oraz o popularność książek o szkoleniu młodych czarodziejów. Tyle że autorowi nie chodzi raczej o włączenie się w postpotterowski nurt, a o nawiązanie do klasyki literatury czwartej. W swojej historii wykorzystuje tradycyjną fabułę z powieści drogi, wybiera sympatycznego bohatera – zwyczajnego dzieciaka – i przenosi go do magicznego świata, którego przejście ma być jednocześnie ćwiczeniem i egzaminem umiejętności, a nieoczekiwanie dla Simona staje się też walką o życie i przetrwanie – choć na dobrą sprawę o tym wątku na jakiś czas autor, Wendell Speer, zapomina – z dramatyzmu sytuacji nic nie pozostaje, bo bohater ma aż kilkanaście dni na uratowanie się przed losem wilkołaka. Ale to już sprawa przyszłości.
Właściwie Simon nie zachowuje się inaczej niż większość bohaterów z podobnych historii. Skończył właśnie dwanaście lat, czasem jest niesforny, nie przepada za nauczycielką, którą przezywa od ropuch, miewa też problemy ze starszymi kolegami, którzy lubią się znęcać nad słabszymi. Tyle że Simon niezwykłe przygody przeżywa w snach i marzeniach. Tam odwiedza krainy magii i cieszy się nowymi doświadczeniami. Do momentu, w którym okazuje się, że świat magii naprawdę istnieje i Simon zostaje do niego zaproszony. Nielubiana dotąd nauczycielka jest tu wykładowczynią, a pies Simona – mistrzem praktyk magicznych. Chłopiec może nauczyć się panowania nad zaklęciami i spełnić swoje marzenia, a także uwolnić własne moce. W końcu nadchodzi czas próby – i właściwej akcji. Realizm zostanie porzucony na rzecz kreowania coraz to nowych, typowych dla powieści fantasy, punktów przełomowych.
Simon Peppercorn będzie zatem musiał zmierzyć się z baśniowymi stworami, których rozpiętość gatunkowa jest dość duża (obok tych znanych już z literatury pojawiają się zupełnie nowe, wymyślone na potrzeby książki), rozwiązywać rozmaite zadania (w tym powieść zbliża się nieco do gier komputerowych, co powinno przychylnie nastawić do niej młodych odbiorców), a także mierzyć się z własnymi słabościami, strachem i bezradnością. W podróż nie wyrusza sam, jak łatwo się zatem domyślić, w najtrudniejszych momentach będzie mógł liczyć na przyjaciół.
Czytelnikom zapewne spodoba się motyw powiązania magicznej opowieści z… Krakowem – bo to znajdująca się na Wawelu czakra ma być celem wyprawy chłopca. Żeby do niej dotrzeć, Simon będzie między innymi musiał przechytrzyć aż trzy Baby Jagi, spokrewnione ze sobą, a także samego Smoka Wawelskiego, spotka istoty znane z podań i legend i nieco ożywi dawne przekazy – przecież Kraków ze swoją baśniową przeszłością także może być areną niezwykłych wydarzeń.
Napisana z humorem książka spodoba się dzieciom: ujęty w niej świat pełny jest przygód, a przy tym pozbawiony brutalności czy komplikacji, które niepotrzebnie utrudniałyby lekturę. Simon Peppercorn ma szansę stać się bohaterem, który trafi dzieciom do przekonania.
piątek, 18 listopada 2011
Helena Amiradżibi: Moja filmowa Moskwa. Białym pociągiem dookoła wódki... i nie tylko
Trio, Warszawa 2011.
Flirt i film
Helena Amiradżibi ma w sobie coś z Olgi Lipińskiej i coś z Agnieszki Osieckiej, przynajmniej takie wrażenie odnieść można podczas lektury książki „Moja filmowa Moskwa”, wspomnień, dotyczących przede wszystkim młodości i wkraczania w dorosłe życie. Autorka marząca o pracy reżysera musi pokonywać wiele trudności, by zrealizować swoje plany. Pochodząca z Gruzji dziewczyna nie może odnaleźć się w Moskwie, nie pozwala jej na to temperament i wrodzona przekora. Autorka musi wciąż wypracowywać nowe kompromisy i uczyć się przetrwania. Na studiach jest jej ciężko, zwłaszcza że część wykładowców nie wyobraża sobie, by kobieta mogła być reżyserem, w zwyczajnym życiu dokuczliwe okazują się problemy ze zdobywaniem podstawowych artykułów, ale i… mentalność Rosjan, którzy nie tolerują rozwiązłości. Tymczasem Amiradżibi rozkochuje w sobie dwóch kolegów – Polaka i Rosjanina. Polak w kraju zostawił narzeczoną, której obiecał ślub. Rosjanin ma wyraźnie wytyczony cel egzystencji – zamierza zostać alkoholikiem. Nie może dostać pracy ze względu na polityczną przeszłość, więc z czasem przestaje się starać, dbając tylko o dostarczanie organizmowi kolejnych porcji wódki (z braku spirytusu, nad którym to brakiem bardzo ubolewa). Helena Amiradżibi wspomina noc, podczas której stała się kobietą, ale i pierwszą wypitą wódkę. Doświadczenia młodej dziewczyny przedstawia, nadając im wymiar niezwykłości, a chwilami nawet i liryzmu. Relacjonuje potem swój związek z dwoma adoratorami, a i miłosną przygodę z kolejnym kochankiem, a późniejszym drugim mężem, Jerzym Stawińskim. Zupełnie jakby nieokiełznanymi żądzami chciała zawalczyć o wolność – nie: o normalność, bo ta, za sprawą przykrej codzienności, nie była przecież możliwa.
Cała książka prowadzi czytelników w dwóch kierunkach, Amiradżibi relacjonuje swoją pracę i życie prywatne; w opowieści o pracy przemyca obrazki rodzajowe, zdradza umiejętności obserwatora – ludzie w jej wspomnieniach są żywi i barwni. Czasami w portrety mocno wkraczają tematy polityczne, zresztą trudno byłoby się od tego autorce oderwać – ale funkcjonują one przez cały czas jakby na marginesie wspomnień, dobrze je uzupełniają, lecz nie przejmują emocji czytelników. Z kolei w opowieściach o życiu prywatnym zaskakuje duża szczerość i stopień intymizowania zwierzeń – ma się wręcz wrażenie, że autorce wystarczy mówienie ezopowe, nienazywanie wprost kolejnych miłosnych przygód – by te zaistniały w historii. Ale z taką samą, brutalną niekiedy szczerością, wyjawiała przecież informacje o zdradzie swojemu partnerowi.
Przy ogromnej samoświadomości uderza naiwność Amiradibi jako młodej kobiety: związek z nieodpowiedzialnym Lonią, utrzymywany równolegle z „poważniejszą” relacją, zachowania na przekór zdrowemu rozsądkowi i mocno ryzykowne decyzje – wszystko to sprawia, że zyskuje autorka wspomnienia niebanalne i bogate, a jednocześnie wzbudza u odbiorców całą masę pytań o sens takiego postępowania. Wszystkie szaleństwa Amiradżibi niemal czynią bohaterkę wspomnień osobą niewiarygodną, a już na pewno niezbyt mądrą – ta rozbieżność płynąca z literackiego opracowania tekstu, ironii i późniejszej, zyskiwanej z czasem dojrzałości, jest jednym z ciekawszych kluczy lekturowych.
Flirt i film
Helena Amiradżibi ma w sobie coś z Olgi Lipińskiej i coś z Agnieszki Osieckiej, przynajmniej takie wrażenie odnieść można podczas lektury książki „Moja filmowa Moskwa”, wspomnień, dotyczących przede wszystkim młodości i wkraczania w dorosłe życie. Autorka marząca o pracy reżysera musi pokonywać wiele trudności, by zrealizować swoje plany. Pochodząca z Gruzji dziewczyna nie może odnaleźć się w Moskwie, nie pozwala jej na to temperament i wrodzona przekora. Autorka musi wciąż wypracowywać nowe kompromisy i uczyć się przetrwania. Na studiach jest jej ciężko, zwłaszcza że część wykładowców nie wyobraża sobie, by kobieta mogła być reżyserem, w zwyczajnym życiu dokuczliwe okazują się problemy ze zdobywaniem podstawowych artykułów, ale i… mentalność Rosjan, którzy nie tolerują rozwiązłości. Tymczasem Amiradżibi rozkochuje w sobie dwóch kolegów – Polaka i Rosjanina. Polak w kraju zostawił narzeczoną, której obiecał ślub. Rosjanin ma wyraźnie wytyczony cel egzystencji – zamierza zostać alkoholikiem. Nie może dostać pracy ze względu na polityczną przeszłość, więc z czasem przestaje się starać, dbając tylko o dostarczanie organizmowi kolejnych porcji wódki (z braku spirytusu, nad którym to brakiem bardzo ubolewa). Helena Amiradżibi wspomina noc, podczas której stała się kobietą, ale i pierwszą wypitą wódkę. Doświadczenia młodej dziewczyny przedstawia, nadając im wymiar niezwykłości, a chwilami nawet i liryzmu. Relacjonuje potem swój związek z dwoma adoratorami, a i miłosną przygodę z kolejnym kochankiem, a późniejszym drugim mężem, Jerzym Stawińskim. Zupełnie jakby nieokiełznanymi żądzami chciała zawalczyć o wolność – nie: o normalność, bo ta, za sprawą przykrej codzienności, nie była przecież możliwa.
Cała książka prowadzi czytelników w dwóch kierunkach, Amiradżibi relacjonuje swoją pracę i życie prywatne; w opowieści o pracy przemyca obrazki rodzajowe, zdradza umiejętności obserwatora – ludzie w jej wspomnieniach są żywi i barwni. Czasami w portrety mocno wkraczają tematy polityczne, zresztą trudno byłoby się od tego autorce oderwać – ale funkcjonują one przez cały czas jakby na marginesie wspomnień, dobrze je uzupełniają, lecz nie przejmują emocji czytelników. Z kolei w opowieściach o życiu prywatnym zaskakuje duża szczerość i stopień intymizowania zwierzeń – ma się wręcz wrażenie, że autorce wystarczy mówienie ezopowe, nienazywanie wprost kolejnych miłosnych przygód – by te zaistniały w historii. Ale z taką samą, brutalną niekiedy szczerością, wyjawiała przecież informacje o zdradzie swojemu partnerowi.
Przy ogromnej samoświadomości uderza naiwność Amiradibi jako młodej kobiety: związek z nieodpowiedzialnym Lonią, utrzymywany równolegle z „poważniejszą” relacją, zachowania na przekór zdrowemu rozsądkowi i mocno ryzykowne decyzje – wszystko to sprawia, że zyskuje autorka wspomnienia niebanalne i bogate, a jednocześnie wzbudza u odbiorców całą masę pytań o sens takiego postępowania. Wszystkie szaleństwa Amiradżibi niemal czynią bohaterkę wspomnień osobą niewiarygodną, a już na pewno niezbyt mądrą – ta rozbieżność płynąca z literackiego opracowania tekstu, ironii i późniejszej, zyskiwanej z czasem dojrzałości, jest jednym z ciekawszych kluczy lekturowych.
czwartek, 17 listopada 2011
Miłość gór. Oprac. Krzysztof Mikucki
WAM, Kraków 2011.
Potęga świata
Góry to dla niektórych pasja lub sposób na życie. W literaturze doczekały się nawet osobnej dziedziny – półka z literaturą górską stale zyskuje nowe pozycje. Góry skłaniają też do refleksji, uznania własnej słabości czy małości wobec piękna, majestatu i potęgi przyrody. I właśnie z takiego podejścia wyrósł tomik „Miłość gór” opublikowany przez WAM: idealny prezent dla tych wszystkich, którzy góry kochają i nie potrafią przestać o nich myśleć.
Książka została przygotowana tak, by dostarczyć przyjemności natury estetycznej: szyta, w twardej oprawie, na żółtym, grubym kredowym papierze. Do tego dochodzą przepiękne zdjęcia górskich pejzaży. Nie ma, niestety, informacji, gdzie zostały one wykonane, jedynie nazwiska autorów pojawiają się w stopce: to zrozumiały zabieg, gdy weźmie się pod uwagę przeznaczenie tomiku i jego podporządkowanie pięknu w większym stopniu niż celom użytkowym. Widoki, których tematem są góry, niejeden raz zadziwią – w mniejszym stopniu pomysłami na kompozycję kadrów, w większym natomiast urokami uwiecznionej natury. Fotografie są nasycone kolorami i poza najbardziej standardowymi ujęciami przynoszą też tematy mniej spodziewane, zawsze jednak przykuwające wzrok. Nie ulega wątpliwości, że poza wartościami estetycznymi mają jeszcze dwojaką funkcję: po pierwsze – co oczywiste – stanowią ilustrację do filozoficznego przewodnika po górach (i dorównujący mu stopień uogólnienia), po drugie natomiast wprowadzają kontemplacyjny i lekko liryczny nastrój. Bez nich tomik „Miłość gór” byłby tylko suchym przeglądem cytatów, wypisem skrzydlatych słów, ale pozbawionym atmosfery niezwykłości i harmonii. Zdjęcia w tym tomiku wcale nie stanowią jedynie uzupełnienia dla tekstu, funkcjonują z nim na równych prawach.
Antologia cytatów, którą zaproponował Krzysztof Mikucki, w paru miejscach może być dla czytelników zaskoczeniem. Przede wszystkim autor wyboru zwrócił uwagę na wypowiedzi spoza literatury górskiej, fragmenty przemyśleń sławnych ludzi, związane z ich skromnością w obliczu gór, a obok tego także i komentarze osób, które wybrały góry jako swój sposób na życie. Nie ma za to zbyt wielu pisarzy, odnoszących się do gór w swoich dziełach i traktujących ten temat jako tworzywo literackie – Mikucki postawił raczej na szczerość przeżyć i autentyczność obserwacji – i w takim zestawie mógł chyba najpełniej pokazać potęgę gór oraz niewielkie znaczenie człowieka. Takie proporcje przyświecały mu od początku – a przecież w literackich obrazach gór także nie są niczym nowym lub niespodziewanym.
Dla miłośników gór ten tomik to doskonały upominek: pozwala bowiem wyrażać to, co czują przedstawiciele kolejnych pokoleń, wciąż bezradni wobec potęgi natury. Nie tylko dostarcza materiału do przemyśleń, ale i przy okazji – przeglądu zachwytów. To ciekawa lektura, chociaż – jak większość zbiorków cytatów – zaostrza apetyt na większe fragmenty.
Potęga świata
Góry to dla niektórych pasja lub sposób na życie. W literaturze doczekały się nawet osobnej dziedziny – półka z literaturą górską stale zyskuje nowe pozycje. Góry skłaniają też do refleksji, uznania własnej słabości czy małości wobec piękna, majestatu i potęgi przyrody. I właśnie z takiego podejścia wyrósł tomik „Miłość gór” opublikowany przez WAM: idealny prezent dla tych wszystkich, którzy góry kochają i nie potrafią przestać o nich myśleć.
Książka została przygotowana tak, by dostarczyć przyjemności natury estetycznej: szyta, w twardej oprawie, na żółtym, grubym kredowym papierze. Do tego dochodzą przepiękne zdjęcia górskich pejzaży. Nie ma, niestety, informacji, gdzie zostały one wykonane, jedynie nazwiska autorów pojawiają się w stopce: to zrozumiały zabieg, gdy weźmie się pod uwagę przeznaczenie tomiku i jego podporządkowanie pięknu w większym stopniu niż celom użytkowym. Widoki, których tematem są góry, niejeden raz zadziwią – w mniejszym stopniu pomysłami na kompozycję kadrów, w większym natomiast urokami uwiecznionej natury. Fotografie są nasycone kolorami i poza najbardziej standardowymi ujęciami przynoszą też tematy mniej spodziewane, zawsze jednak przykuwające wzrok. Nie ulega wątpliwości, że poza wartościami estetycznymi mają jeszcze dwojaką funkcję: po pierwsze – co oczywiste – stanowią ilustrację do filozoficznego przewodnika po górach (i dorównujący mu stopień uogólnienia), po drugie natomiast wprowadzają kontemplacyjny i lekko liryczny nastrój. Bez nich tomik „Miłość gór” byłby tylko suchym przeglądem cytatów, wypisem skrzydlatych słów, ale pozbawionym atmosfery niezwykłości i harmonii. Zdjęcia w tym tomiku wcale nie stanowią jedynie uzupełnienia dla tekstu, funkcjonują z nim na równych prawach.
Antologia cytatów, którą zaproponował Krzysztof Mikucki, w paru miejscach może być dla czytelników zaskoczeniem. Przede wszystkim autor wyboru zwrócił uwagę na wypowiedzi spoza literatury górskiej, fragmenty przemyśleń sławnych ludzi, związane z ich skromnością w obliczu gór, a obok tego także i komentarze osób, które wybrały góry jako swój sposób na życie. Nie ma za to zbyt wielu pisarzy, odnoszących się do gór w swoich dziełach i traktujących ten temat jako tworzywo literackie – Mikucki postawił raczej na szczerość przeżyć i autentyczność obserwacji – i w takim zestawie mógł chyba najpełniej pokazać potęgę gór oraz niewielkie znaczenie człowieka. Takie proporcje przyświecały mu od początku – a przecież w literackich obrazach gór także nie są niczym nowym lub niespodziewanym.
Dla miłośników gór ten tomik to doskonały upominek: pozwala bowiem wyrażać to, co czują przedstawiciele kolejnych pokoleń, wciąż bezradni wobec potęgi natury. Nie tylko dostarcza materiału do przemyśleń, ale i przy okazji – przeglądu zachwytów. To ciekawa lektura, chociaż – jak większość zbiorków cytatów – zaostrza apetyt na większe fragmenty.
środa, 16 listopada 2011
Izabela Sowa: Części intymne
WNK, Warszawa 2011.
Prawda pisania
Miłośników książek autotematyzm może przyciągnąć. Mimo że książki o książkach nie zawsze cieszą się powodzeniem, można je traktować raz jako hołd składany literaturze, dwa – jako próbę rozliczenia z sytuacją na rynku. Izabela Sowa uznała – poza drugą motywacją – że literatura jako temat i podstawowy motyw historii może się całkiem dobrze sprawdzić w obyczajowym czytadle. Co ciekawe, nie ma w „Częściach intymnych” uwielbienia dla książek, życie – nawet życie podporządkowanego słowom autora – musi ostatecznie wygrać. Tyle że zwycięstwo jest gorzkie, a szans na wyrwanie się z marazmu raczej nie ma.
Przewija się przez tę książkę pytanie o kondycję literatury i… czytelników. Janusz, bohater powieści, to autor bestsellerów (chociaż fragmenty jego dzieł wskazują raczej na trzeciorzędne pisarstwo i zachwytów wywołać nie mogą). Z czasem okazuje się też, że to plagiator: bez skrupułów korzysta z zamieszczanych w internecie cudzych relacji. W efekcie, chociaż w oczach czytelników jawi się jako guru, nie wiele wie o życiu. Nie rusza się z ulubionego fotela i snuje opowieści o dalekich wyprawach. Mało tego – musi jeździć na spotkania z czytelnikami i przekonywać ich do sięgania po teksty, ale sam nie sprawia wrażenia przekonanego. Właśnie na takich wyjazdach do małych miasteczek upływają „Części intymne”. Janusz spotyka się z odbiorcami narzekającymi na mizerną ofertę kulturalną w regionie, z niedouczonymi dziennikarkami, a od czasu do czasu też z prawdziwymi fanami. Z tego wszystkiego wyłania się raczej mało optymistyczny obraz życia kulturalnego. Sowa pozwala sobie także na ostrą satyrę, a ściślej mówiąc – na ujawnienie prawdy o praktykach dystrybutorów (co stanowi dziś tajemnicę poliszynela, ale kiedy dotyka bezpośrednio bohatera-pisarza, być może zainteresuje też zwykłych czytelników, nie tylko ludzi zaangażowanych w proces powstawania książek).
Janusz przeżywa trudne chwile – bo naprawdę dopiero spotkania, na które przychodzi tylko kilka stałych bywalczyń tego typu imprez, emerytek zmęczonych programami w telewizji, obnażają prawdę o współczesnej literaturze rozrywkowej i o jej twórcach: są na dobrą sprawę nikomu niepotrzebni. Książka przestaje być świętością, zaczyna być zwykłym towarem – to przejście od sfery sacrum do profanum przejawia się w goryczy narracji.
Izabela Sowa, co zaskakujące, nie chce grać na emocjach zwykłych czytelników. Nie buduje w książce wielkich napięć, nie ma zamiaru też najwyraźniej sięgać po wielkie tematy: rezygnuje z wielkich miłości, patosu czy dramatów, marazm codzienności zwycięża. Nawet kiedy zaczyna dziać się coś, co mogłoby przynieść zmiany, ostatecznie przegrywa z rutyną. Dzięki takim rozwiązaniom Izabela Sowa może pozwolić sobie na szkicowanie charakteru postaci i przeżyć, które są jej udziałem. Autorka stawia na opis wydarzeń, nie próbuje zatem wdawać się w głębokie psychologiczne analizy – ale zostawia na nie miejsce, bo nie zagęszcza narracji. „Części intymne” to książka, która mogłaby zostać włączona do dyskusji o kondycji literatury.
Prawda pisania
Miłośników książek autotematyzm może przyciągnąć. Mimo że książki o książkach nie zawsze cieszą się powodzeniem, można je traktować raz jako hołd składany literaturze, dwa – jako próbę rozliczenia z sytuacją na rynku. Izabela Sowa uznała – poza drugą motywacją – że literatura jako temat i podstawowy motyw historii może się całkiem dobrze sprawdzić w obyczajowym czytadle. Co ciekawe, nie ma w „Częściach intymnych” uwielbienia dla książek, życie – nawet życie podporządkowanego słowom autora – musi ostatecznie wygrać. Tyle że zwycięstwo jest gorzkie, a szans na wyrwanie się z marazmu raczej nie ma.
Przewija się przez tę książkę pytanie o kondycję literatury i… czytelników. Janusz, bohater powieści, to autor bestsellerów (chociaż fragmenty jego dzieł wskazują raczej na trzeciorzędne pisarstwo i zachwytów wywołać nie mogą). Z czasem okazuje się też, że to plagiator: bez skrupułów korzysta z zamieszczanych w internecie cudzych relacji. W efekcie, chociaż w oczach czytelników jawi się jako guru, nie wiele wie o życiu. Nie rusza się z ulubionego fotela i snuje opowieści o dalekich wyprawach. Mało tego – musi jeździć na spotkania z czytelnikami i przekonywać ich do sięgania po teksty, ale sam nie sprawia wrażenia przekonanego. Właśnie na takich wyjazdach do małych miasteczek upływają „Części intymne”. Janusz spotyka się z odbiorcami narzekającymi na mizerną ofertę kulturalną w regionie, z niedouczonymi dziennikarkami, a od czasu do czasu też z prawdziwymi fanami. Z tego wszystkiego wyłania się raczej mało optymistyczny obraz życia kulturalnego. Sowa pozwala sobie także na ostrą satyrę, a ściślej mówiąc – na ujawnienie prawdy o praktykach dystrybutorów (co stanowi dziś tajemnicę poliszynela, ale kiedy dotyka bezpośrednio bohatera-pisarza, być może zainteresuje też zwykłych czytelników, nie tylko ludzi zaangażowanych w proces powstawania książek).
Janusz przeżywa trudne chwile – bo naprawdę dopiero spotkania, na które przychodzi tylko kilka stałych bywalczyń tego typu imprez, emerytek zmęczonych programami w telewizji, obnażają prawdę o współczesnej literaturze rozrywkowej i o jej twórcach: są na dobrą sprawę nikomu niepotrzebni. Książka przestaje być świętością, zaczyna być zwykłym towarem – to przejście od sfery sacrum do profanum przejawia się w goryczy narracji.
Izabela Sowa, co zaskakujące, nie chce grać na emocjach zwykłych czytelników. Nie buduje w książce wielkich napięć, nie ma zamiaru też najwyraźniej sięgać po wielkie tematy: rezygnuje z wielkich miłości, patosu czy dramatów, marazm codzienności zwycięża. Nawet kiedy zaczyna dziać się coś, co mogłoby przynieść zmiany, ostatecznie przegrywa z rutyną. Dzięki takim rozwiązaniom Izabela Sowa może pozwolić sobie na szkicowanie charakteru postaci i przeżyć, które są jej udziałem. Autorka stawia na opis wydarzeń, nie próbuje zatem wdawać się w głębokie psychologiczne analizy – ale zostawia na nie miejsce, bo nie zagęszcza narracji. „Części intymne” to książka, która mogłaby zostać włączona do dyskusji o kondycji literatury.
wtorek, 15 listopada 2011
John Connolly: Wrota
Niebieska Studnia, 2011.
Piekielnie śmieszna historia
Wprawdzie John Connolly pisze tym razem książkę dla nastolatków, lecz tak naprawdę „Wrota” rozbawią i starszych czytelników, a to ze względu na bezkompromisowe poczucie humoru autora i prześmiewczą narrację. We „Wrotach” Connolly wykorzystuje zdobycze fizyki oraz ograny już motyw przejścia do piekła, by stworzyć dynamiczną i dowcipną lekturę, której nadrzędnym celem staje się mrugnięcie okiem do odbiorców.
Samuel Johnson to jedenastolatek, bystry i pomysłowy. Przypadkiem obserwuje, jak u jego sąsiadów (mieszkających przy alei Crowleya) dzieje się coś dziwnego. Znudzeni dorośli, którzy zdecydowali się na seans magii dla zabicia czasu, niechcący uchylają wrota do piekieł. Z tego przejścia natychmiast korzystają stada demonów, które mają przygotować świat na przyjście Jego Złowrogości. Demony są naprawdę różne – obok groźnych i bezwzględnych (jak ten, który opanował ciało sąsiadki) pojawiają się i bardziej swojskie, na przykład Demon Byków Ortograficznych, a nawet całkiem miłe demony, które muszą udawać groźne, lecz źle czują się w takich rolach (więc nikomu nie zrobią krzywdy). Demony rozpełzają się po świecie, a sprawę z zagrożenia zdaje sobie tylko jedenastoletni chłopiec. Oczywiście jego spostrzeżenia dorośli bagatelizują, więc Samuel próbuje zainteresować sytuacją naukowców, fizyków, którym akurat coś zepsuło się w Wielkim Zderzaczu Hadronów.
Cały powieściowy świat z „Wrót” służy rozrywce i widać wyraźnie, jaką zabawę sprawia autorowi przekładanie dzieciom języka dorosłych bez wyjawiania całej prawdy. Inteligentny humor przesyca tę opowieść i właściwie fabuła okazuje się jedynie pretekstem do kolejnych żartotwórczych popisów. Zwłaszcza na początku historii Connolly wpada w cały system przypisów i rozbudowanych wyjaśnień z dziedziny fizyki i czasem filozofii – ale bez obaw, choć brzmi to mało zachęcająco, w istocie bawi do łez (zwłaszcza czytelników świadomych ironicznych zabiegów autora). Nudzić się przy tych wywodach nie sposób, zresztą w ujęciu tego twórcy wszystko staje się nie dość, że proste i przystępnie wyłożone, to jeszcze, o dziwo, bardzo interesujące. Przecież cały czas trwa zabawa, literacki karnawał, którego nie da się zatrzymać.
Nie ma w tej powieści specjalnie grozy czy przykrości, poza kilkoma drobnymi scenkami, które są konieczne dla uwiarygodnienia świata przedstawionego, chociaż Connolly od początku sugeruje wejście w mroczną część zaświatów i nie ukrywa, że przedmiotem jego zainteresowania będą istoty z piekła rodem, nie chce straszyć czy przerażać. Wszystko jest tu utrzymane w pogodnej tonacji, która wywodzi się bezpośrednio ze sposobu opisywania wydarzeń: język tej powieści odwraca uwagę od zjawisk nadprzyrodzonych, a czasem wręcz przejmuje zaangażowanie czytelników w lekturę.
Connolly daje tu popis sztuki ironizowania i rozśmieszania, co przekłada się na powieść błyskotliwą i wciągającą. Odejście od epatowania złem czy grozą wychodzi mu na dobre: może bowiem bez większego wysiłku znaleźć odbiorców, łaknących czystej rozrywki.
Piekielnie śmieszna historia
Wprawdzie John Connolly pisze tym razem książkę dla nastolatków, lecz tak naprawdę „Wrota” rozbawią i starszych czytelników, a to ze względu na bezkompromisowe poczucie humoru autora i prześmiewczą narrację. We „Wrotach” Connolly wykorzystuje zdobycze fizyki oraz ograny już motyw przejścia do piekła, by stworzyć dynamiczną i dowcipną lekturę, której nadrzędnym celem staje się mrugnięcie okiem do odbiorców.
Samuel Johnson to jedenastolatek, bystry i pomysłowy. Przypadkiem obserwuje, jak u jego sąsiadów (mieszkających przy alei Crowleya) dzieje się coś dziwnego. Znudzeni dorośli, którzy zdecydowali się na seans magii dla zabicia czasu, niechcący uchylają wrota do piekieł. Z tego przejścia natychmiast korzystają stada demonów, które mają przygotować świat na przyjście Jego Złowrogości. Demony są naprawdę różne – obok groźnych i bezwzględnych (jak ten, który opanował ciało sąsiadki) pojawiają się i bardziej swojskie, na przykład Demon Byków Ortograficznych, a nawet całkiem miłe demony, które muszą udawać groźne, lecz źle czują się w takich rolach (więc nikomu nie zrobią krzywdy). Demony rozpełzają się po świecie, a sprawę z zagrożenia zdaje sobie tylko jedenastoletni chłopiec. Oczywiście jego spostrzeżenia dorośli bagatelizują, więc Samuel próbuje zainteresować sytuacją naukowców, fizyków, którym akurat coś zepsuło się w Wielkim Zderzaczu Hadronów.
Cały powieściowy świat z „Wrót” służy rozrywce i widać wyraźnie, jaką zabawę sprawia autorowi przekładanie dzieciom języka dorosłych bez wyjawiania całej prawdy. Inteligentny humor przesyca tę opowieść i właściwie fabuła okazuje się jedynie pretekstem do kolejnych żartotwórczych popisów. Zwłaszcza na początku historii Connolly wpada w cały system przypisów i rozbudowanych wyjaśnień z dziedziny fizyki i czasem filozofii – ale bez obaw, choć brzmi to mało zachęcająco, w istocie bawi do łez (zwłaszcza czytelników świadomych ironicznych zabiegów autora). Nudzić się przy tych wywodach nie sposób, zresztą w ujęciu tego twórcy wszystko staje się nie dość, że proste i przystępnie wyłożone, to jeszcze, o dziwo, bardzo interesujące. Przecież cały czas trwa zabawa, literacki karnawał, którego nie da się zatrzymać.
Nie ma w tej powieści specjalnie grozy czy przykrości, poza kilkoma drobnymi scenkami, które są konieczne dla uwiarygodnienia świata przedstawionego, chociaż Connolly od początku sugeruje wejście w mroczną część zaświatów i nie ukrywa, że przedmiotem jego zainteresowania będą istoty z piekła rodem, nie chce straszyć czy przerażać. Wszystko jest tu utrzymane w pogodnej tonacji, która wywodzi się bezpośrednio ze sposobu opisywania wydarzeń: język tej powieści odwraca uwagę od zjawisk nadprzyrodzonych, a czasem wręcz przejmuje zaangażowanie czytelników w lekturę.
Connolly daje tu popis sztuki ironizowania i rozśmieszania, co przekłada się na powieść błyskotliwą i wciągającą. Odejście od epatowania złem czy grozą wychodzi mu na dobre: może bowiem bez większego wysiłku znaleźć odbiorców, łaknących czystej rozrywki.
poniedziałek, 14 listopada 2011
Temple Grandin, Catherine Johnson: Zwierzęta czynią nas ludźmi
Media Rodzina, Poznań 2011.
Zrozumieć zwierzęta
Temple Grandin potrafi przekonać do swoich obserwacji nie tylko przypadkowych czytelników, ale i ludzi, którzy na co dzień pracują ze zwierzętami i którzy wezwą ją na pomoc. Autorka stara się zrozumieć zwierzęta i próbuje myśleć jak one – co przychodzi jej o tyle łatwiej, że była dzieckiem autystycznym i wiele zachowań czworonogów potrafi przełożyć na własne emocje, a co za tym idzie – dociera do wiadomości, których większość ludzi by nie posiadła. We współpracy z Catherine Johnson tworzy książki o swoich odkryciach – książki interesujące dla zwykłych odbiorców. Publikacje Temple Grandin przydają się pracownikom ubojni (na końcu tomu „Zwierzęta czynią nas ludźmi” autorka tłumaczy się ze swojej pracy dla tego sektora), personelowi w ogrodach zoologicznych, hodowcom, ale też czytelnikom, którzy chcieliby lepiej poznać zachowanie swojego psa czy kota.
W tomie „Zwierzęta czynią nas ludźmi” autorka zastanawia się nad dobrem psychicznym zwierząt i analizuje ich zachowania w oparciu o kilka podstawowych emocji – między innymi szukania, strachu, wściekłości i paniki. Uczy, jak rozpoznawać potrzeby czworonogów, a przy okazji także tłumaczy ich zachowania i skuteczne metody postępowania z pupilami. Obok analizowania naukowych odkryć i doświadczeń, przytacza mnóstwo przykładów z najbliższego otoczenia, dzieli się także własnymi spostrzeżeniami, dzięki czemu jej wywody są barwne i ciekawe również dla tych odbiorców, którzy nie mają do czynienia z opieką nad zwierzętami.
Po raz kolejny autorka podchodzi do tematu, uwzględniając szerokie grono czytelników. Rozpoczyna od omawiania zachowań psów. Porównuje je do przyzwyczajeń wilków, by w jak najpełniejszy sposób wyjaśnić metody postępowania i słuszność odkryć. Pisze, jak nauczyć psa panowania nad frustracją, jak oduczyć go agresji a nawet – jaki koniec życia wybrać dla swojego pupila. W najważniejszych emocjach u kotów Grandin tłumaczy między innymi, dlaczego koty wypróżniają się poza kuwetą – i co je skłania do takich zachowań, zastanawia się nad tym, czy kota da się wytresować. Kolejną grupą zwierząt są konie – i tu Temple Grandin zwraca uwagę na strach, metody radzenia sobie z płochliwymi osobnikami. W dalszej kolejności pisze o krowach, świniach i kurach, coraz więcej miejsca poświęcając warunkom, w jakich te zwierzęta są trzymane. Tu już rozumienie zwierząt nie polega przede wszystkim na zapewnianiu stworzeniom przyjemności, raczej – godnej śmierci. Grandin jednak i do tego potrafi odbiorców przekonać, zwłaszcza gdy prezentuje sceny, które co wrażliwszych czytelników przyprawią o dreszcz zgrozy.
Książkę kończą rozdziały poświęcone dzikim zwierzętom oraz ogrodom zoologicznym. Grandin podkreśla przy tym, co robić, by zwierzętom żyło się lepiej (lub – by ocalić zagrożone wyginięciem gatunki). Niektórych może zdziwić opowieść o tym, jak szczepi się dzikie zwierzęta w zoo – a dokładniej – opis żmudnej pracy, która pozwala uniknąć usypiania i stresowania zwierząt. Być może dlatego Temple Grandin daje się tak dobrze czytać: opowiada o rzeczach, o których przeciętny czytelnik nie ma pojęcia (a za sprawą Catherine Johnson – czyni to w prawdziwie gawędziarskim stylu), a poza tym jeszcze stale ma w zanadrzu rozmaite ciekawostki i wiadomości, które zachęcają do lektury.
Zrozumieć zwierzęta
Temple Grandin potrafi przekonać do swoich obserwacji nie tylko przypadkowych czytelników, ale i ludzi, którzy na co dzień pracują ze zwierzętami i którzy wezwą ją na pomoc. Autorka stara się zrozumieć zwierzęta i próbuje myśleć jak one – co przychodzi jej o tyle łatwiej, że była dzieckiem autystycznym i wiele zachowań czworonogów potrafi przełożyć na własne emocje, a co za tym idzie – dociera do wiadomości, których większość ludzi by nie posiadła. We współpracy z Catherine Johnson tworzy książki o swoich odkryciach – książki interesujące dla zwykłych odbiorców. Publikacje Temple Grandin przydają się pracownikom ubojni (na końcu tomu „Zwierzęta czynią nas ludźmi” autorka tłumaczy się ze swojej pracy dla tego sektora), personelowi w ogrodach zoologicznych, hodowcom, ale też czytelnikom, którzy chcieliby lepiej poznać zachowanie swojego psa czy kota.
W tomie „Zwierzęta czynią nas ludźmi” autorka zastanawia się nad dobrem psychicznym zwierząt i analizuje ich zachowania w oparciu o kilka podstawowych emocji – między innymi szukania, strachu, wściekłości i paniki. Uczy, jak rozpoznawać potrzeby czworonogów, a przy okazji także tłumaczy ich zachowania i skuteczne metody postępowania z pupilami. Obok analizowania naukowych odkryć i doświadczeń, przytacza mnóstwo przykładów z najbliższego otoczenia, dzieli się także własnymi spostrzeżeniami, dzięki czemu jej wywody są barwne i ciekawe również dla tych odbiorców, którzy nie mają do czynienia z opieką nad zwierzętami.
Po raz kolejny autorka podchodzi do tematu, uwzględniając szerokie grono czytelników. Rozpoczyna od omawiania zachowań psów. Porównuje je do przyzwyczajeń wilków, by w jak najpełniejszy sposób wyjaśnić metody postępowania i słuszność odkryć. Pisze, jak nauczyć psa panowania nad frustracją, jak oduczyć go agresji a nawet – jaki koniec życia wybrać dla swojego pupila. W najważniejszych emocjach u kotów Grandin tłumaczy między innymi, dlaczego koty wypróżniają się poza kuwetą – i co je skłania do takich zachowań, zastanawia się nad tym, czy kota da się wytresować. Kolejną grupą zwierząt są konie – i tu Temple Grandin zwraca uwagę na strach, metody radzenia sobie z płochliwymi osobnikami. W dalszej kolejności pisze o krowach, świniach i kurach, coraz więcej miejsca poświęcając warunkom, w jakich te zwierzęta są trzymane. Tu już rozumienie zwierząt nie polega przede wszystkim na zapewnianiu stworzeniom przyjemności, raczej – godnej śmierci. Grandin jednak i do tego potrafi odbiorców przekonać, zwłaszcza gdy prezentuje sceny, które co wrażliwszych czytelników przyprawią o dreszcz zgrozy.
Książkę kończą rozdziały poświęcone dzikim zwierzętom oraz ogrodom zoologicznym. Grandin podkreśla przy tym, co robić, by zwierzętom żyło się lepiej (lub – by ocalić zagrożone wyginięciem gatunki). Niektórych może zdziwić opowieść o tym, jak szczepi się dzikie zwierzęta w zoo – a dokładniej – opis żmudnej pracy, która pozwala uniknąć usypiania i stresowania zwierząt. Być może dlatego Temple Grandin daje się tak dobrze czytać: opowiada o rzeczach, o których przeciętny czytelnik nie ma pojęcia (a za sprawą Catherine Johnson – czyni to w prawdziwie gawędziarskim stylu), a poza tym jeszcze stale ma w zanadrzu rozmaite ciekawostki i wiadomości, które zachęcają do lektury.
niedziela, 13 listopada 2011
Andrea Pinnington: Księżniczki. 100 twórczych zabaw i gier
Muza SA, Warszawa 2011.
Zabawa monarsza
Etap marzeń o byciu księżniczką bądź fascynacji tymi bajkowymi postaciami przechodzą niemal wszystkie dziewczynki. To dla nich przygotowany został tom „Księżniczki. 100 twórczych zabaw i gier”, dzięki któremu kilkulatki nie tylko zyskają szansę na urozmaicenie codziennych zabaw, ale też i rozwiną wyobraźnię. Zawarte w tej książce łamigłówki zostały sprytnie zamaskowane nawiązaniami do baśniowych bohaterek – labirynty, porównywanki czy zadania typu „połącz kropki” są umotywowane każdorazowo przygodami księżniczek. Również w tej książce pojawiają się papiery ozdobne, z których odbiorczynie będą mogły wyciąć odrysowane już stroje dla postaci – ale, co dziwne – jest tu w porównaniu z „Piratami” mniej wzorów, więc i mniej kreatywnych możliwości.
Na uwagę w „Księżniczkach” zasługują zabawy przyczyniające się do rozwoju umiejętności małych czytelniczek – dziewczynki będą się uczyć, jak przerysowywać nieskomplikowane wzory, wybierając rozmaite rozwiązania stworzą nową opowieść, będą też szablony wykorzystywać do tworzenia ilustracji. Pojawi się zadanie „W salonie piękności” – propozycja, by do twarzy księżniczki dorysować włosy i… wykonać bohaterce makijaż. To z pewnością ucieszy młode elegantki. Podobne zadanie czeka dzieci przy odrysowywaniu i ozdabianiu swojej ręki – w odróżnieniu od polecenia z makijaże, to zabawa, którą można będzie do woli powtarzać. Podobnie sporej rozrywki dostarczą wzory koron do samodzielnego wykonania.
Nie zabraknie tu i tradycyjnych gier oraz zabaw: jest gra planszowa i… przygotowane do wycięcia domino, na końcu książki pojawi się natomiast podwójna duża plansza, którą uzupełnić można w dowolny sposób przygotowanymi w książce naklejkami (naklejki przydadzą się również do innych zadań oraz do samodzielnej zabawy). Przy korzystaniu z tego tomu dzieci będą musiały uruchamiać wyobraźnię i ćwiczyć spostrzegawczość, czasem wykorzystywać zdolności manualne, a czasem umiejętność logicznego myślenia. Zdarza się, że w pozornie prostych zadaniach kryją się podstępy i pułapki (jak powinny wyglądać włosy skaczących na trampolinie księżniczek?), w innych z kolei można sprawdzić księżniczkowy potencjał.
Chociaż księżniczki w wersji dla małych dziewczynek kojarzą się nierozerwalnie z cukierkowym różem, książka nie męczy jedną tonacją, za to pełna jest barw i dużych rysunków do pokolorowania. Różnorodność gier i zabaw z pewnością przypadnie do gustu dzieciom, ale i ich rodzicom, którzy dzięki tej publikacji zyskają chwilę wytchnienia.
„Księżniczki” zabijają nudę, a przy okazji też kształcą (czego nie sposób się domyślić, wykonując kolejne ciekawe polecenia i zadania). Podsuwają pomysły na nowe i oryginalne zabawy, przynoszą sporo radości i pomoc nie do przecenienia (szablony, naklejki). Małe odbiorczynie będą tą książką zachwycone. Nieczęsto bowiem trafia się na publikacje tak dobrze dopasowane do wieku, płci i potrzeb dziecka.
Zabawa monarsza
Etap marzeń o byciu księżniczką bądź fascynacji tymi bajkowymi postaciami przechodzą niemal wszystkie dziewczynki. To dla nich przygotowany został tom „Księżniczki. 100 twórczych zabaw i gier”, dzięki któremu kilkulatki nie tylko zyskają szansę na urozmaicenie codziennych zabaw, ale też i rozwiną wyobraźnię. Zawarte w tej książce łamigłówki zostały sprytnie zamaskowane nawiązaniami do baśniowych bohaterek – labirynty, porównywanki czy zadania typu „połącz kropki” są umotywowane każdorazowo przygodami księżniczek. Również w tej książce pojawiają się papiery ozdobne, z których odbiorczynie będą mogły wyciąć odrysowane już stroje dla postaci – ale, co dziwne – jest tu w porównaniu z „Piratami” mniej wzorów, więc i mniej kreatywnych możliwości.
Na uwagę w „Księżniczkach” zasługują zabawy przyczyniające się do rozwoju umiejętności małych czytelniczek – dziewczynki będą się uczyć, jak przerysowywać nieskomplikowane wzory, wybierając rozmaite rozwiązania stworzą nową opowieść, będą też szablony wykorzystywać do tworzenia ilustracji. Pojawi się zadanie „W salonie piękności” – propozycja, by do twarzy księżniczki dorysować włosy i… wykonać bohaterce makijaż. To z pewnością ucieszy młode elegantki. Podobne zadanie czeka dzieci przy odrysowywaniu i ozdabianiu swojej ręki – w odróżnieniu od polecenia z makijaże, to zabawa, którą można będzie do woli powtarzać. Podobnie sporej rozrywki dostarczą wzory koron do samodzielnego wykonania.
Nie zabraknie tu i tradycyjnych gier oraz zabaw: jest gra planszowa i… przygotowane do wycięcia domino, na końcu książki pojawi się natomiast podwójna duża plansza, którą uzupełnić można w dowolny sposób przygotowanymi w książce naklejkami (naklejki przydadzą się również do innych zadań oraz do samodzielnej zabawy). Przy korzystaniu z tego tomu dzieci będą musiały uruchamiać wyobraźnię i ćwiczyć spostrzegawczość, czasem wykorzystywać zdolności manualne, a czasem umiejętność logicznego myślenia. Zdarza się, że w pozornie prostych zadaniach kryją się podstępy i pułapki (jak powinny wyglądać włosy skaczących na trampolinie księżniczek?), w innych z kolei można sprawdzić księżniczkowy potencjał.
Chociaż księżniczki w wersji dla małych dziewczynek kojarzą się nierozerwalnie z cukierkowym różem, książka nie męczy jedną tonacją, za to pełna jest barw i dużych rysunków do pokolorowania. Różnorodność gier i zabaw z pewnością przypadnie do gustu dzieciom, ale i ich rodzicom, którzy dzięki tej publikacji zyskają chwilę wytchnienia.
„Księżniczki” zabijają nudę, a przy okazji też kształcą (czego nie sposób się domyślić, wykonując kolejne ciekawe polecenia i zadania). Podsuwają pomysły na nowe i oryginalne zabawy, przynoszą sporo radości i pomoc nie do przecenienia (szablony, naklejki). Małe odbiorczynie będą tą książką zachwycone. Nieczęsto bowiem trafia się na publikacje tak dobrze dopasowane do wieku, płci i potrzeb dziecka.
sobota, 12 listopada 2011
Wojciech Mann, Krzysztof Materna: Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami
Znak, Kraków 2011.
Podróże na wesoło
Jednym z lubianych przez odbiorców przejawów poczucia humoru jest umiejętność opowiadania o sprawach zwyczajnych w niezwyczajny sposób. A poza tym – talent do wykrywania bądź tworzenia niespodziewanych puent i przekuwanie doświadczeń (nie zawsze przyjemnych) w anegdoty. Wojciech Mann i Krzysztof Materna doskonale radzą sobie z rozbawianiem nawet najbardziej wymagających odbiorców, więc książka „Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami” również szybko powinna uzyskać status bestsellera. Tom – pełen zdjęć wzbogacanych pełnymi ironii komentarzami – jest zestawem relacji podróżniczych, rozpisanych na dwa głosy. To rodzaj stematyzowanego, podwojonego pamiętnika i popis dowcipu niewymuszonego. Bo ani Mann, ani Materna, nie zdradzają tendencji do showmaństwa, nie chcą za wszelką cenę przekonywać do siebie czytelników, rezygnują zatem z typowych komicznych chwytów – śmiech wywołują tylko dzięki odpowiedniemu opracowaniu własnych przygód.
A przygód tych jest w książce sporo, chociaż nie wszystkie są tak spektakularne, by wzbudzać szok czy podziw, wszystkie zostały opisane tak, że trudno przy lekturze zachować powagę. Wyprawy (najczęściej do Ameryki) wiążą się zwykle z przezwyciężaniem różnic kulturowych, po drugie z pokonywaniem drobnych ludzkich słabostek. Jedno z pierwszych wydarzeń, sztorm, który uprzykrzał życie jedynie Krzysztofowi Maternie, przyprawia o płacz ze śmiechu – a to dopiero przedsmak kolejnych pomysłów, skrzętnie notowanych i filtrowanych przez dowcip.
Na początku wydaje się, że w ironiczno-kpiarskich popisach królować będzie Wojciech Mann – słynący zresztą z ciętego dowcipu połączonego z niezdradzającą żadnych emocji twarzą. Mann od pierwszych stron jawi się jako gawędziarz niezrównany, nie tylko kipiący od pomysłów na żarty (i na ich opisywanie), ale też katalizujący dowcipne sytuacje. Przy jego opowieściach nawet banał zaczyna śmieszyć. W zestawieniu z fajerwerkami dowcipu Manna, Materna – na otwarcie historii – jawi się raczej jako skrupulatny archiwista, przywiązujący większą wagę do faktów – niż do atmosfery. Szybko jednak przejmuje beztroski styl narracji i podejmuje wyzwanie w pojedynku na humorystyczne opowieści.
Książka stworzona przez przyjaciół ma moc przyciągania nie tylko ze względu na wysoki poziom dowcipu, inteligentne złośliwostki i przesycającą wspomnienia ironię – ale też z uwagi na specyficzne porozumienie autorów, porozumienie, do którego czytelnicy zostają dopuszczeni. Wystarczy zajrzeć do tego tomu, by zanurzyć się w świecie kpiarskim, czasem dobrodusznym, a czasem wręcz przeciwnie, za to stale pełnym dobrego towarzystwa.
„Podróże małe i duże” nie rozczarują tych, którzy chcieliby poznać fakty z pozatelewizyjnej działalności znanego duetu. To pozycja dla miłośników anegdot, komizmu najwyższej próby i beztroskiej rozrywki. Jest co poczytać i jest się z czego pośmiać.
Podróże na wesoło
Jednym z lubianych przez odbiorców przejawów poczucia humoru jest umiejętność opowiadania o sprawach zwyczajnych w niezwyczajny sposób. A poza tym – talent do wykrywania bądź tworzenia niespodziewanych puent i przekuwanie doświadczeń (nie zawsze przyjemnych) w anegdoty. Wojciech Mann i Krzysztof Materna doskonale radzą sobie z rozbawianiem nawet najbardziej wymagających odbiorców, więc książka „Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami” również szybko powinna uzyskać status bestsellera. Tom – pełen zdjęć wzbogacanych pełnymi ironii komentarzami – jest zestawem relacji podróżniczych, rozpisanych na dwa głosy. To rodzaj stematyzowanego, podwojonego pamiętnika i popis dowcipu niewymuszonego. Bo ani Mann, ani Materna, nie zdradzają tendencji do showmaństwa, nie chcą za wszelką cenę przekonywać do siebie czytelników, rezygnują zatem z typowych komicznych chwytów – śmiech wywołują tylko dzięki odpowiedniemu opracowaniu własnych przygód.
A przygód tych jest w książce sporo, chociaż nie wszystkie są tak spektakularne, by wzbudzać szok czy podziw, wszystkie zostały opisane tak, że trudno przy lekturze zachować powagę. Wyprawy (najczęściej do Ameryki) wiążą się zwykle z przezwyciężaniem różnic kulturowych, po drugie z pokonywaniem drobnych ludzkich słabostek. Jedno z pierwszych wydarzeń, sztorm, który uprzykrzał życie jedynie Krzysztofowi Maternie, przyprawia o płacz ze śmiechu – a to dopiero przedsmak kolejnych pomysłów, skrzętnie notowanych i filtrowanych przez dowcip.
Na początku wydaje się, że w ironiczno-kpiarskich popisach królować będzie Wojciech Mann – słynący zresztą z ciętego dowcipu połączonego z niezdradzającą żadnych emocji twarzą. Mann od pierwszych stron jawi się jako gawędziarz niezrównany, nie tylko kipiący od pomysłów na żarty (i na ich opisywanie), ale też katalizujący dowcipne sytuacje. Przy jego opowieściach nawet banał zaczyna śmieszyć. W zestawieniu z fajerwerkami dowcipu Manna, Materna – na otwarcie historii – jawi się raczej jako skrupulatny archiwista, przywiązujący większą wagę do faktów – niż do atmosfery. Szybko jednak przejmuje beztroski styl narracji i podejmuje wyzwanie w pojedynku na humorystyczne opowieści.
Książka stworzona przez przyjaciół ma moc przyciągania nie tylko ze względu na wysoki poziom dowcipu, inteligentne złośliwostki i przesycającą wspomnienia ironię – ale też z uwagi na specyficzne porozumienie autorów, porozumienie, do którego czytelnicy zostają dopuszczeni. Wystarczy zajrzeć do tego tomu, by zanurzyć się w świecie kpiarskim, czasem dobrodusznym, a czasem wręcz przeciwnie, za to stale pełnym dobrego towarzystwa.
„Podróże małe i duże” nie rozczarują tych, którzy chcieliby poznać fakty z pozatelewizyjnej działalności znanego duetu. To pozycja dla miłośników anegdot, komizmu najwyższej próby i beztroskiej rozrywki. Jest co poczytać i jest się z czego pośmiać.
piątek, 11 listopada 2011
Carlos Ruiz Zafón: Światła września
Muza SA, Warszawa 2011.
Rzeczywistość i groza
W swoich młodzieżowych powieściach Carlos Ruiz Zafón wybiera ograne schematy, które poddaje specyficznej emocjonalnej obróbce tak, że chociaż przez cały czas sięga po te same uczucia i źródła grozy, za każdym razem budzi ciekawość i niepewność końca. Może dlatego, że odrzuca konieczność chronienia swoich postaci przed okrucieństwem i śmiercią – a może dlatego, że do budowania mrocznych fabuł wyzyskuje za każdym razem niedookreślone siły ciemności. Operuje często podobnymi motywami: cieniem, ogniem, przerażającą samotnością nocy, tajemnicami z przeszłości, pochopnymi obietnicami i długami, które w końcu trzeba spłacić. Swoich bohaterów – zwykle z niepełnych rodzin – przenosi do nowego miejsca, niewolnego od niebezpieczeństw, sennego małego miasteczka, w którego przeszłości skrywa się wielka tragedia.
Nie inaczej dzieje się w „Światłach września” – i chociaż czytelnicy Zafóna zdążyli się już za sprawą pierwszych dwóch „młodzieżowych” tomów do tych zabiegów przyzwyczaić, nadal będą czerpać przyjemność z lektury. Matka z dwojgiem dzieci przybywa do nadmorskiej mieściny i otrzymuje pracę u fabrykanta zabawek, samotnego mężczyzny, któremu najwyraźniej wpadła w oko. Tyle że u fabrykanta zabawek dzieją się dziwne rzeczy: przerażające lalki i kukły czasem znienacka poruszają się (niby za sprawą zepsutych mechanizmów), w pobliżu znajduje się las – znakomita nocna kryjówka dla ewentualnych agresorów z zaświatów, a nad wszystkim krąży pamięć o zamkniętej w domu i nieuleczalnie chorej – dlatego nigdy niewidzianej – żonie fabrykanta zabawek. Zafón robi wszystko, by teren wyglądał jak najbardziej upiornie i straszył mimo swojej pozornej (podsycanej motywem zabawek) niewinności. Jest tu oczywiście również wątek miłosny, córka pani Sauvelle zakochuje się w młodym rybaku: miłość będzie tu katalizatorem wielu decyzji i zachowań, a przy okazji też magnesem dla czytelników, bo przedstawiona została tak, że przyciąga uwagę i rozbudza ciekawość – nie tylko u nastolatków.
Zafón zamieszcza w „Światłach września” wszystko, czego trzeba emocjonującej lekturze rozrywkowej o posmaku powieści grozy – ale dodaje do tego jeszcze historyczną otoczkę: obraz drugiej wojny światowej, który niemal zupełnie unieważnia przerażające wydarzenia z młodości bohaterów. Aktor w prowadzeniu opowieści zachowuje się trochę jak reżyser filmowy – doskonale wie, jakie sceny zrobią na odbiorcach największe wrażenie – i radzi sobie z ich prezentowaniem niemalże bez wysiłku. Czy obchodzi go rodzące się właśnie między młodymi uczucie, czy lęk bohaterów o najbliższych, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie, czy walka między ludźmi i demonami – zawsze jest sugestywny i pomysłowy.
Młodzieżowe książki Zafóna czyta się dobrze (mimo pewnej naiwności płynącej z umieszczenia akcji przed wojną i szablonowych czasem rozwiązań). To wciąż żywe i mięsiste fabuły, opisane barwnym i trafnym językiem.
Rzeczywistość i groza
W swoich młodzieżowych powieściach Carlos Ruiz Zafón wybiera ograne schematy, które poddaje specyficznej emocjonalnej obróbce tak, że chociaż przez cały czas sięga po te same uczucia i źródła grozy, za każdym razem budzi ciekawość i niepewność końca. Może dlatego, że odrzuca konieczność chronienia swoich postaci przed okrucieństwem i śmiercią – a może dlatego, że do budowania mrocznych fabuł wyzyskuje za każdym razem niedookreślone siły ciemności. Operuje często podobnymi motywami: cieniem, ogniem, przerażającą samotnością nocy, tajemnicami z przeszłości, pochopnymi obietnicami i długami, które w końcu trzeba spłacić. Swoich bohaterów – zwykle z niepełnych rodzin – przenosi do nowego miejsca, niewolnego od niebezpieczeństw, sennego małego miasteczka, w którego przeszłości skrywa się wielka tragedia.
Nie inaczej dzieje się w „Światłach września” – i chociaż czytelnicy Zafóna zdążyli się już za sprawą pierwszych dwóch „młodzieżowych” tomów do tych zabiegów przyzwyczaić, nadal będą czerpać przyjemność z lektury. Matka z dwojgiem dzieci przybywa do nadmorskiej mieściny i otrzymuje pracę u fabrykanta zabawek, samotnego mężczyzny, któremu najwyraźniej wpadła w oko. Tyle że u fabrykanta zabawek dzieją się dziwne rzeczy: przerażające lalki i kukły czasem znienacka poruszają się (niby za sprawą zepsutych mechanizmów), w pobliżu znajduje się las – znakomita nocna kryjówka dla ewentualnych agresorów z zaświatów, a nad wszystkim krąży pamięć o zamkniętej w domu i nieuleczalnie chorej – dlatego nigdy niewidzianej – żonie fabrykanta zabawek. Zafón robi wszystko, by teren wyglądał jak najbardziej upiornie i straszył mimo swojej pozornej (podsycanej motywem zabawek) niewinności. Jest tu oczywiście również wątek miłosny, córka pani Sauvelle zakochuje się w młodym rybaku: miłość będzie tu katalizatorem wielu decyzji i zachowań, a przy okazji też magnesem dla czytelników, bo przedstawiona została tak, że przyciąga uwagę i rozbudza ciekawość – nie tylko u nastolatków.
Zafón zamieszcza w „Światłach września” wszystko, czego trzeba emocjonującej lekturze rozrywkowej o posmaku powieści grozy – ale dodaje do tego jeszcze historyczną otoczkę: obraz drugiej wojny światowej, który niemal zupełnie unieważnia przerażające wydarzenia z młodości bohaterów. Aktor w prowadzeniu opowieści zachowuje się trochę jak reżyser filmowy – doskonale wie, jakie sceny zrobią na odbiorcach największe wrażenie – i radzi sobie z ich prezentowaniem niemalże bez wysiłku. Czy obchodzi go rodzące się właśnie między młodymi uczucie, czy lęk bohaterów o najbliższych, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie, czy walka między ludźmi i demonami – zawsze jest sugestywny i pomysłowy.
Młodzieżowe książki Zafóna czyta się dobrze (mimo pewnej naiwności płynącej z umieszczenia akcji przed wojną i szablonowych czasem rozwiązań). To wciąż żywe i mięsiste fabuły, opisane barwnym i trafnym językiem.
czwartek, 10 listopada 2011
Dorota Roztoczyńska: Recepta na uśmiech. Wierszyki z kieszeni lekarskiego fartucha
WAM, Kraków 2011.
O własnych dzieciach
Zapowiadało się ciekawie – tomik „Recepta na uśmiech. Wierszyki z kieszeni lekarskiego fartucha” tytułem obiecywał humorystyczne rymowanki dla dzieci, które z racji choroby potrzebują pocieszenia i uśmiechu. Tymczasem – mimo sensowności tego pomysłu – tytuł wziął się z zawodu autorki, nie z zawartości książki. Dorota Roztoczyńska pisze – jak wielu rymujących z pewnym wysiłkiem autorów – przede wszystkim dla własnych dzieci i o nich, w związku z czym w części wierszy brakuje wygodnego w lekturze dystansu. Dobre pomysły czasem przez nadmiar uczuciowości rozmywa w niepotrzebnych zdrobnieniach, a do tego stawia na pedagogiczne przesłania. W „Recepcie na uśmiech” próżno by szukać dowcipnych pocieszanek z królestwa abstrakcji: utwory są mocno zakorzenione w realizmie i odnoszą się do znanych dzieciom postaw oraz pomysłów. Nie brak im też humoru – tyle że jest to również humor ściśle powiązany z drobnymi pouczeniami rodzica, który chce bajkowym morałem wychowywać swoje pociechy. Tego typu moralizatorskie zabiegi niekoniecznie będą się w dziecięcym odbiorze bezpośrednio wiązały z czystą radością: w końcu nikt nie lubi ciągłych połajanek i wytykania błędów.
Dorota Roztoczyńska występuje z pozycji dość surowej mamy, która nie przymyka oczu na wady swoich pociech. Jest tu więc brudas, stroniący od mydła i wody, są poranne kłótnie i bójki, jest stale narzekające jęczydełko, leń (leniuszek, ale dajmy już spokój tej zmorze dziecięcych bajek – zdrobnieniom), dziecko, które uwielbia słodycze, jest urwis, który wszystko niszczy, niejadek, trzęsiportek i zazdrośnica. Galeria bohaterów, którzy zachowują się źle i są prawdziwym utrapieniem przekuwa się w wychowawcze wierszyki z punktu widzenia prześmiewcy. Dzieci postrzegane jednostronnie stają się obiektem drwin i nie bardzo mają szansę bronić się przed tendencyjnymi czasem oskarżeniami. Roztoczyńska łagodzi niekiedy te pomysły, wprowadzając raz element rozczulenia i wyznania matczynej miłości, lub wręcz gloryfikując dzieci – ale nie zmienia to faktu, że spora część książki wiąże się z wyśmiewaniem negatywnych cech.
„Wierszyki z kieszeni lekarskiego fartucha” są dość naiwne, chociaż w formie tracą na jakości tylko czasem (kiedy autorka z przyczyn emocjonalnych sięga po zdrobnienia i zwykłe, wewnątrzrodzinne sformułowania, lub kiedy posługuje się rymami z obiegowych powiedzonek, popadając w pułapkę współbrzmień banalnych). To raczej rymowane (nie zawsze ładnie, chociaż widać, że autorka słuch rymowy ma) obserwacje, obrazki rodzajowe, niż konsekwentnie budowane historyjki.
Roztoczyńska sama zilustrowała wierszyki, wyposażając ich bohaterów w konkretne wizerunki. Tylko jeden obrazek – z kobietą w ciąży – wygląda nieco dziwnie – resztę oglądać będą dzieci z radością, bo rysunki są kolorowe i ciekawe. Do tomiku dołączona jest płyta CD, więc maluchy mogą także posłuchać tekstów.
O własnych dzieciach
Zapowiadało się ciekawie – tomik „Recepta na uśmiech. Wierszyki z kieszeni lekarskiego fartucha” tytułem obiecywał humorystyczne rymowanki dla dzieci, które z racji choroby potrzebują pocieszenia i uśmiechu. Tymczasem – mimo sensowności tego pomysłu – tytuł wziął się z zawodu autorki, nie z zawartości książki. Dorota Roztoczyńska pisze – jak wielu rymujących z pewnym wysiłkiem autorów – przede wszystkim dla własnych dzieci i o nich, w związku z czym w części wierszy brakuje wygodnego w lekturze dystansu. Dobre pomysły czasem przez nadmiar uczuciowości rozmywa w niepotrzebnych zdrobnieniach, a do tego stawia na pedagogiczne przesłania. W „Recepcie na uśmiech” próżno by szukać dowcipnych pocieszanek z królestwa abstrakcji: utwory są mocno zakorzenione w realizmie i odnoszą się do znanych dzieciom postaw oraz pomysłów. Nie brak im też humoru – tyle że jest to również humor ściśle powiązany z drobnymi pouczeniami rodzica, który chce bajkowym morałem wychowywać swoje pociechy. Tego typu moralizatorskie zabiegi niekoniecznie będą się w dziecięcym odbiorze bezpośrednio wiązały z czystą radością: w końcu nikt nie lubi ciągłych połajanek i wytykania błędów.
Dorota Roztoczyńska występuje z pozycji dość surowej mamy, która nie przymyka oczu na wady swoich pociech. Jest tu więc brudas, stroniący od mydła i wody, są poranne kłótnie i bójki, jest stale narzekające jęczydełko, leń (leniuszek, ale dajmy już spokój tej zmorze dziecięcych bajek – zdrobnieniom), dziecko, które uwielbia słodycze, jest urwis, który wszystko niszczy, niejadek, trzęsiportek i zazdrośnica. Galeria bohaterów, którzy zachowują się źle i są prawdziwym utrapieniem przekuwa się w wychowawcze wierszyki z punktu widzenia prześmiewcy. Dzieci postrzegane jednostronnie stają się obiektem drwin i nie bardzo mają szansę bronić się przed tendencyjnymi czasem oskarżeniami. Roztoczyńska łagodzi niekiedy te pomysły, wprowadzając raz element rozczulenia i wyznania matczynej miłości, lub wręcz gloryfikując dzieci – ale nie zmienia to faktu, że spora część książki wiąże się z wyśmiewaniem negatywnych cech.
„Wierszyki z kieszeni lekarskiego fartucha” są dość naiwne, chociaż w formie tracą na jakości tylko czasem (kiedy autorka z przyczyn emocjonalnych sięga po zdrobnienia i zwykłe, wewnątrzrodzinne sformułowania, lub kiedy posługuje się rymami z obiegowych powiedzonek, popadając w pułapkę współbrzmień banalnych). To raczej rymowane (nie zawsze ładnie, chociaż widać, że autorka słuch rymowy ma) obserwacje, obrazki rodzajowe, niż konsekwentnie budowane historyjki.
Roztoczyńska sama zilustrowała wierszyki, wyposażając ich bohaterów w konkretne wizerunki. Tylko jeden obrazek – z kobietą w ciąży – wygląda nieco dziwnie – resztę oglądać będą dzieci z radością, bo rysunki są kolorowe i ciekawe. Do tomiku dołączona jest płyta CD, więc maluchy mogą także posłuchać tekstów.
środa, 9 listopada 2011
Marcin Rosłoń: Mowa trawa. Słownik piłkarskiej polszczyzny
Bukowy Las, Wrocław 2011.
Złamany szyfr
Zwykli śmiertelnicy nie mają przeważnie dostępu do żargonu, jakim posługują się piłkarze i trenerzy. Czasem zaproszony do studia w charakterze komentatora-eksperta zawodnik bądź szkoleniowiec rzuci niezrozumiałym dla większości odbiorców i niekiedy nawet śmiesznie brzmiącym hasłem czy terminem – ale większość specyficznej mowy pozostaje (i z powodzeniem funkcjonuje) w hermetycznym środowisku. „Mowa trawa. Słownik piłkarskiej polszczyzny” Marcina Rosłonia to książka, która przyda się nie tylko młodym graczom, ale i wszystkim chcącym dowiedzieć się, jakim językiem posługują się gracze.
W przypadku tego typu felietonowych „słowników” dużo zależy od pisarskiej swobody autora-tłumacza. Rosłoń w tej roli sprawdza się znakomicie. Jako piłkarz poznał tajniki szatniowych i boiskowych rozmów, jako dziennikarz potrafi przekuć je na ładny, publicystyczny tekst. A do tego dochodzi poczucie humoru i zapamiętywanie piłkarskich anegdot, lekka ironia (zwłaszcza w ocenie niektórych niechlubnych zachowań na murawie) i wyczucie puenty. Rosłoń wykorzystuje teorię i wiedzę praktyczną, a boiskowy żargon nie ma przed nim tajemnic.
Książka składa się z krótkich opisów poszczególnych nazw, określeń i sformułowań, zwykle – sformułowań silnie zmetaforyzowanych, co wpływa na kształt komentarzy. Rosłoń zwykle najpierw odwołuje się do pierwotnego znaczenia, by za chwilę poszukać analogii z piłką nożną i dokładnie wyjaśnić, co dany tekst znaczy. Poza genezą frazy i jej przesłaniem autor sięga po barwne przykłady, własne wspomnienia, anegdoty z życia różnych piłkarzy, sytuacje z zapamiętanych meczy i drobne żarty. W ten sposób dostarcza nie tylko informacji, ale również rozrywki i to w dobrym gatunku. Przygotowuje przyszłych graczy do tego, co ci mogą usłyszeć od bardziej doświadczonych kolegów, kibicom daje szansę skrótowego wyrażania obserwacji, językoznawcom dostarcza materiału do badań, a zwykłym czytelnikom przynosi trochę zabawy. Dobrze się „Mowę trawę” czyta (chociaż w kilku miejscach składacz stracił parę wersów a parę powtórzył, na szczęście nie jest to problem w całej książce obecny).
„Słownik piłkarskiej polszczyzny”, jak na publikację rozrywkową przystało, jest bogato ilustrowany. Rysunki satyryczne Andrzeja Jankowskiego czasem czerpią z pomysłów Rosłonia, częściej jednak – i bardzo dobrze – są wariacjami na tematy przez autora przytaczane. Wiele z nich mogłoby funkcjonować samodzielnie i w oderwaniu od tekstu, przy części natomiast atmosferę absurdu odrobinę niwelują podpisy pod rysunkami (szkoda, że nie dało się połączyć w składzie rysunku bezpośrednio z definicją, której dotyczy – byłoby to rozwiązanie bez wątpienia wygodniejsze dla czytelników).
Całość uzupełnia krótki rejestr piłkarskich prawd ze skrótowymi opisami i poradami. Marcin Rosłoń chętnie odwołuje się do sytuacji wywołujących uśmiech, czym bardzo dobrze ożywia swoje wywody. Widać, że zna się na rzeczy – i że sam czerpie przyjemność z pisania o piłkarskich powiedzeniach. Jego „słownik” to ciekawa lektura.
Złamany szyfr
Zwykli śmiertelnicy nie mają przeważnie dostępu do żargonu, jakim posługują się piłkarze i trenerzy. Czasem zaproszony do studia w charakterze komentatora-eksperta zawodnik bądź szkoleniowiec rzuci niezrozumiałym dla większości odbiorców i niekiedy nawet śmiesznie brzmiącym hasłem czy terminem – ale większość specyficznej mowy pozostaje (i z powodzeniem funkcjonuje) w hermetycznym środowisku. „Mowa trawa. Słownik piłkarskiej polszczyzny” Marcina Rosłonia to książka, która przyda się nie tylko młodym graczom, ale i wszystkim chcącym dowiedzieć się, jakim językiem posługują się gracze.
W przypadku tego typu felietonowych „słowników” dużo zależy od pisarskiej swobody autora-tłumacza. Rosłoń w tej roli sprawdza się znakomicie. Jako piłkarz poznał tajniki szatniowych i boiskowych rozmów, jako dziennikarz potrafi przekuć je na ładny, publicystyczny tekst. A do tego dochodzi poczucie humoru i zapamiętywanie piłkarskich anegdot, lekka ironia (zwłaszcza w ocenie niektórych niechlubnych zachowań na murawie) i wyczucie puenty. Rosłoń wykorzystuje teorię i wiedzę praktyczną, a boiskowy żargon nie ma przed nim tajemnic.
Książka składa się z krótkich opisów poszczególnych nazw, określeń i sformułowań, zwykle – sformułowań silnie zmetaforyzowanych, co wpływa na kształt komentarzy. Rosłoń zwykle najpierw odwołuje się do pierwotnego znaczenia, by za chwilę poszukać analogii z piłką nożną i dokładnie wyjaśnić, co dany tekst znaczy. Poza genezą frazy i jej przesłaniem autor sięga po barwne przykłady, własne wspomnienia, anegdoty z życia różnych piłkarzy, sytuacje z zapamiętanych meczy i drobne żarty. W ten sposób dostarcza nie tylko informacji, ale również rozrywki i to w dobrym gatunku. Przygotowuje przyszłych graczy do tego, co ci mogą usłyszeć od bardziej doświadczonych kolegów, kibicom daje szansę skrótowego wyrażania obserwacji, językoznawcom dostarcza materiału do badań, a zwykłym czytelnikom przynosi trochę zabawy. Dobrze się „Mowę trawę” czyta (chociaż w kilku miejscach składacz stracił parę wersów a parę powtórzył, na szczęście nie jest to problem w całej książce obecny).
„Słownik piłkarskiej polszczyzny”, jak na publikację rozrywkową przystało, jest bogato ilustrowany. Rysunki satyryczne Andrzeja Jankowskiego czasem czerpią z pomysłów Rosłonia, częściej jednak – i bardzo dobrze – są wariacjami na tematy przez autora przytaczane. Wiele z nich mogłoby funkcjonować samodzielnie i w oderwaniu od tekstu, przy części natomiast atmosferę absurdu odrobinę niwelują podpisy pod rysunkami (szkoda, że nie dało się połączyć w składzie rysunku bezpośrednio z definicją, której dotyczy – byłoby to rozwiązanie bez wątpienia wygodniejsze dla czytelników).
Całość uzupełnia krótki rejestr piłkarskich prawd ze skrótowymi opisami i poradami. Marcin Rosłoń chętnie odwołuje się do sytuacji wywołujących uśmiech, czym bardzo dobrze ożywia swoje wywody. Widać, że zna się na rzeczy – i że sam czerpie przyjemność z pisania o piłkarskich powiedzeniach. Jego „słownik” to ciekawa lektura.
wtorek, 8 listopada 2011
Aleksandra i Daniel Mizielińscy: Tu jesteśmy
Znak, Kraków 2011.
Tajemnice wypraw w kosmos
Kosmos działa na wyobraźnię każdego malucha (a niektórzy z fascynacji tajemnicami wszechświata nigdy nie wyrastają). Ale przeważnie publikacje z pogranicza astronomii i bajki bywają schematyczne i nie zaskakują małych czytelników. Książka Aleksandry i Daniela Mizielińskich „Tu jesteśmy” przynosi nowe spojrzenie na znane już od dawna tematy. Publikacja ta to starannie przygotowany album (choć zdarzyło się w nim kilka literówek), prezentujący nie tylko elementy wszechświata, ale i wizerunki kolejnych astronautów. W opowieści o kosmosie nie ma tym razem zachwycających zdjęć – zastąpiły je duże i kolorowe ilustracje, często lekko naiwne, za to pełne „przypisów” – opatrzone dodatkowymi komentarzami, które mają wyjaśnić maluchom, co te widzą na obrazkach.
Autorzy stawiają zresztą na grafiki, podpisy – merytoryczne i ciekawe – uzupełniają ilustracje (wykonane na podstawie fotografii). Od początku próbują wciągnąć czytelników w nieznany świat – pokazują na przykład wschód Ziemi nad Księżycem, porównują odległości w kosmosie do znanych dzieciom miar i wielkości. Przekazują mnóstwo informacji i ciekawostek, choćby o największym radioteleskopie, wiadomości wysłanej w kosmos, eksperymentach, które umożliwiają przyzwyczajenie astronautów do warunków w przestrzeni międzyplanetarnej. Mizielińscy zabierają czytelników w podróż na międzynarodową stację kosmiczną, omawiają strój astronauty i salę kontrolerów lotów. Szczegółowo piszą o odkrywaniu Marsa i o wielu innych intrygujących sprawach, które rzadko porusza się w lekturach dla dzieci, uznając je za zbyt trudne. Trzeba autorom przyznać, że potrafią rozbudzić ciekawość i zasugerować, jak wiele jeszcze pozostało do odkrycia i zbadania. A przecież nie zanudzają książką, bo przyjęli styl migawkowy: mocno skondensowane wiadomości podają w krótkich notkach lub podpisach do obrazków. To sprawdzi się zwłaszcza wśród najmłodszych i dzieci wychowywanych już na internecie, więc przyzwyczajonych do nielinearnego tekstu.
Na kolejnych stronach pojawiają się od czasu do czasu sylwetki astronautów i badaczy – konkretne postacie informują o rozmaitych pomysłach czy tezach, niekiedy wygłaszają własne (jednozdaniowe zwykle) refleksje na tematy związane z odkrywaniem wszechświata. To pozwala uwierzyć w informacje, które czasem brzmią jak wyjęte z powieści fantasy. Autorzy jednocześnie snują opowieść o podboju kosmosu jak piękną bajkę, z drugiej strony wplatają w nią fakty i dane, których próżno by szukać w innych publikacjach o wszechświecie.
„Tu jesteśmy” to książka pełna bardzo atrakcyjnych dla młodych ludzi tematów. Ważne jest to, że Mizielińscy zrezygnowali z powtarzania najbardziej stereotypowych zagadnień, sięgają za to po tematy trudniejsze i rzadko przywoływane – dzięki temu ich tom okazuje się nieocenioną pomocą dla młodych odkrywców. Kosmos to nie tylko pytanie o życie pozaziemskie, ale i cały szereg doświadczeń oraz wypraw – o nich dzieci dowiedzą się z „Tu jesteśmy” sporo. A przy okazji jeszcze na lekturze skorzysta ich wyobraźnia.
Tajemnice wypraw w kosmos
Kosmos działa na wyobraźnię każdego malucha (a niektórzy z fascynacji tajemnicami wszechświata nigdy nie wyrastają). Ale przeważnie publikacje z pogranicza astronomii i bajki bywają schematyczne i nie zaskakują małych czytelników. Książka Aleksandry i Daniela Mizielińskich „Tu jesteśmy” przynosi nowe spojrzenie na znane już od dawna tematy. Publikacja ta to starannie przygotowany album (choć zdarzyło się w nim kilka literówek), prezentujący nie tylko elementy wszechświata, ale i wizerunki kolejnych astronautów. W opowieści o kosmosie nie ma tym razem zachwycających zdjęć – zastąpiły je duże i kolorowe ilustracje, często lekko naiwne, za to pełne „przypisów” – opatrzone dodatkowymi komentarzami, które mają wyjaśnić maluchom, co te widzą na obrazkach.
Autorzy stawiają zresztą na grafiki, podpisy – merytoryczne i ciekawe – uzupełniają ilustracje (wykonane na podstawie fotografii). Od początku próbują wciągnąć czytelników w nieznany świat – pokazują na przykład wschód Ziemi nad Księżycem, porównują odległości w kosmosie do znanych dzieciom miar i wielkości. Przekazują mnóstwo informacji i ciekawostek, choćby o największym radioteleskopie, wiadomości wysłanej w kosmos, eksperymentach, które umożliwiają przyzwyczajenie astronautów do warunków w przestrzeni międzyplanetarnej. Mizielińscy zabierają czytelników w podróż na międzynarodową stację kosmiczną, omawiają strój astronauty i salę kontrolerów lotów. Szczegółowo piszą o odkrywaniu Marsa i o wielu innych intrygujących sprawach, które rzadko porusza się w lekturach dla dzieci, uznając je za zbyt trudne. Trzeba autorom przyznać, że potrafią rozbudzić ciekawość i zasugerować, jak wiele jeszcze pozostało do odkrycia i zbadania. A przecież nie zanudzają książką, bo przyjęli styl migawkowy: mocno skondensowane wiadomości podają w krótkich notkach lub podpisach do obrazków. To sprawdzi się zwłaszcza wśród najmłodszych i dzieci wychowywanych już na internecie, więc przyzwyczajonych do nielinearnego tekstu.
Na kolejnych stronach pojawiają się od czasu do czasu sylwetki astronautów i badaczy – konkretne postacie informują o rozmaitych pomysłach czy tezach, niekiedy wygłaszają własne (jednozdaniowe zwykle) refleksje na tematy związane z odkrywaniem wszechświata. To pozwala uwierzyć w informacje, które czasem brzmią jak wyjęte z powieści fantasy. Autorzy jednocześnie snują opowieść o podboju kosmosu jak piękną bajkę, z drugiej strony wplatają w nią fakty i dane, których próżno by szukać w innych publikacjach o wszechświecie.
„Tu jesteśmy” to książka pełna bardzo atrakcyjnych dla młodych ludzi tematów. Ważne jest to, że Mizielińscy zrezygnowali z powtarzania najbardziej stereotypowych zagadnień, sięgają za to po tematy trudniejsze i rzadko przywoływane – dzięki temu ich tom okazuje się nieocenioną pomocą dla młodych odkrywców. Kosmos to nie tylko pytanie o życie pozaziemskie, ale i cały szereg doświadczeń oraz wypraw – o nich dzieci dowiedzą się z „Tu jesteśmy” sporo. A przy okazji jeszcze na lekturze skorzysta ich wyobraźnia.
poniedziałek, 7 listopada 2011
Hanan Asz-Szajch: Szarańcza i ptak
WNK, Warszawa 2011.
Matka prosi jedną ze swoich córek, by ta opowiedziała całemu światu jej historię. Historię w pewnych kulturach dawniej przełomową i szokującą, w innych natomiast zwykłą (czy pozbawioną elementów niezwykłości). Historię intymną, dotyczącą miłości i realizowania własnych pragnień mimo najbardziej niesprzyjających warunków. I córka, która do tej pory zajmowała się przede wszystkim dziennikarstwem, oskarżana przez niepiśmienną matkę, że wciąż podjada z cudzych talerzy, ulega namowom i spełnia prośbę (a o przyczynach tej decyzji mówi w posłowiu). Powstaje „Szarańcza i ptak”.
Kamila nie może decydować o swoim życiu: rodzina wydaje ją za mąż za starszego o dwie dekady mężczyznę, kiedy bohaterka ma czternaście lat i w dodatku oddała już swe serce innemu. Stara się ze wszystkich sił zatruwać życie znienawidzonemu człowiekowi, stawiając czoła nie tylko jemu, ale i całej arabskiej rodzinie. Pracuje przy tym także na opinię leniwej i złej kobiety. Rodzi córki, wikła się w romans i w końcu decyduje się na opuszczenie męża i dzieci – i na powrót do dawnej miłości, zwłaszcza że ukochany chce się ustatkować i coraz bardziej natarczywie próbuje wpłynąć na Kamilę, by ta romans zamieniła na małżeństwo. Kamila uzyskuje rozwód i wiąże się z uwielbianym od dawna mężczyzną, rodzi mu kolejne dzieci, aż zauważa, w jaką pułapkę wpadła. Nie potrafi czytać i pisać (choć drugi mąż karmi ją literaturą), swoje życie ocenia przez pryzmat filmów o miłości i nie do końca wie, czy o takiej egzystencji marzyła.
Hannan Asz-Szajch w „Szarańczy i ptaku” proponuje ramowe odautorskie wyjaśnienie o przyczynach napisania tej książki, ale całą właściwą akcję prowadzi z punktu widzenia matki. Wczuwa się w nią, buduje jej emocje i myśli i… odzyskuje w ten sposób rodzicielkę, którą straciła jako kilkuletnia dziewczynka. Odtwarza całe serie anegdot i wzruszeń, chwile rozczarowań i radości, ale ze względu na pierwszoosobową narrację nie podejmuje się oceny wydarzeń. Obok historii o miłości tak silnej, że zdolnej przezwyciężyć tradycję i potęgę opinii publicznej, Asz-Szajch prowadzi też wątek dodatkowy: moc literatury. Niepiśmienna Kamila uczy się na pamięć wierszy, wynajdowanych dla niej przez drugiego męża (miłość zyskuje tu wymiar wręcz kiczowatej przesady, ale w świecie bohaterów jest szczytem romantyzmu i niemożliwym do przecenienia obrazem wzajemnego oddania), jednak nie może sobie poradzić ze sprawami prawnymi, gdy ukochanego zabraknie. W Kamili narasta pragnienie opowiedzenia swojego życia – ale kobieta nie może znaleźć słuchacza. Córka spełnia jej marzenie. Fakt, że dla Kamili potrzeba podzielenia się z innymi własnymi przeżyciami była tak intensywna, rozwiewa wszelkie wątpliwości co do naruszania sfery intymnej bliskich. Zresztą Hanan z przekazanych jej wspomnień stworzyła dzieło warte uwagi, opowiedziane w bardzo ładny sposób i wzruszające.
„Szarańcza i ptak” to książka o pogoni za marzeniem, które nie zawsze przybrać może oczekiwany kształt. To, co przydarzyło się Kamili, w innym kręgu kulturowym nie byłoby nawet godne wzmianki; wokół decyzji, które zrewolucjonizowały życie młodej dziewczyny, nie pojawiłoby się tak wiele pytań. „Szarańcza i ptak” to również opowieść o ogromnej odwadze w pokonywaniu przeciwności losu, o pomysłowości i uczuciu, które w europejskiej kulturze nie mogłoby stać się kanwą podobnej książki jako zbyt intensywne, zbyt przesłodzone i mało prawdopodobne. Tymczasem wystarczy zanurzyć się w inny świat, by spotkać uzewnętrznienie wielu tęsknot. Poza kuszącą egzotyką (środowiskiem naturalnym dla autorki i jej bohaterki) tom „Szarańcza i ptak” uwodzi rozkładem akcentów, sposobem przedstawienia historii i szansą gruntownego poznania przeżyć anonimowej kobiety, która miała odwagę, by podjąć walkę o własne szczęście.
Matka prosi jedną ze swoich córek, by ta opowiedziała całemu światu jej historię. Historię w pewnych kulturach dawniej przełomową i szokującą, w innych natomiast zwykłą (czy pozbawioną elementów niezwykłości). Historię intymną, dotyczącą miłości i realizowania własnych pragnień mimo najbardziej niesprzyjających warunków. I córka, która do tej pory zajmowała się przede wszystkim dziennikarstwem, oskarżana przez niepiśmienną matkę, że wciąż podjada z cudzych talerzy, ulega namowom i spełnia prośbę (a o przyczynach tej decyzji mówi w posłowiu). Powstaje „Szarańcza i ptak”.
Kamila nie może decydować o swoim życiu: rodzina wydaje ją za mąż za starszego o dwie dekady mężczyznę, kiedy bohaterka ma czternaście lat i w dodatku oddała już swe serce innemu. Stara się ze wszystkich sił zatruwać życie znienawidzonemu człowiekowi, stawiając czoła nie tylko jemu, ale i całej arabskiej rodzinie. Pracuje przy tym także na opinię leniwej i złej kobiety. Rodzi córki, wikła się w romans i w końcu decyduje się na opuszczenie męża i dzieci – i na powrót do dawnej miłości, zwłaszcza że ukochany chce się ustatkować i coraz bardziej natarczywie próbuje wpłynąć na Kamilę, by ta romans zamieniła na małżeństwo. Kamila uzyskuje rozwód i wiąże się z uwielbianym od dawna mężczyzną, rodzi mu kolejne dzieci, aż zauważa, w jaką pułapkę wpadła. Nie potrafi czytać i pisać (choć drugi mąż karmi ją literaturą), swoje życie ocenia przez pryzmat filmów o miłości i nie do końca wie, czy o takiej egzystencji marzyła.
Hannan Asz-Szajch w „Szarańczy i ptaku” proponuje ramowe odautorskie wyjaśnienie o przyczynach napisania tej książki, ale całą właściwą akcję prowadzi z punktu widzenia matki. Wczuwa się w nią, buduje jej emocje i myśli i… odzyskuje w ten sposób rodzicielkę, którą straciła jako kilkuletnia dziewczynka. Odtwarza całe serie anegdot i wzruszeń, chwile rozczarowań i radości, ale ze względu na pierwszoosobową narrację nie podejmuje się oceny wydarzeń. Obok historii o miłości tak silnej, że zdolnej przezwyciężyć tradycję i potęgę opinii publicznej, Asz-Szajch prowadzi też wątek dodatkowy: moc literatury. Niepiśmienna Kamila uczy się na pamięć wierszy, wynajdowanych dla niej przez drugiego męża (miłość zyskuje tu wymiar wręcz kiczowatej przesady, ale w świecie bohaterów jest szczytem romantyzmu i niemożliwym do przecenienia obrazem wzajemnego oddania), jednak nie może sobie poradzić ze sprawami prawnymi, gdy ukochanego zabraknie. W Kamili narasta pragnienie opowiedzenia swojego życia – ale kobieta nie może znaleźć słuchacza. Córka spełnia jej marzenie. Fakt, że dla Kamili potrzeba podzielenia się z innymi własnymi przeżyciami była tak intensywna, rozwiewa wszelkie wątpliwości co do naruszania sfery intymnej bliskich. Zresztą Hanan z przekazanych jej wspomnień stworzyła dzieło warte uwagi, opowiedziane w bardzo ładny sposób i wzruszające.
„Szarańcza i ptak” to książka o pogoni za marzeniem, które nie zawsze przybrać może oczekiwany kształt. To, co przydarzyło się Kamili, w innym kręgu kulturowym nie byłoby nawet godne wzmianki; wokół decyzji, które zrewolucjonizowały życie młodej dziewczyny, nie pojawiłoby się tak wiele pytań. „Szarańcza i ptak” to również opowieść o ogromnej odwadze w pokonywaniu przeciwności losu, o pomysłowości i uczuciu, które w europejskiej kulturze nie mogłoby stać się kanwą podobnej książki jako zbyt intensywne, zbyt przesłodzone i mało prawdopodobne. Tymczasem wystarczy zanurzyć się w inny świat, by spotkać uzewnętrznienie wielu tęsknot. Poza kuszącą egzotyką (środowiskiem naturalnym dla autorki i jej bohaterki) tom „Szarańcza i ptak” uwodzi rozkładem akcentów, sposobem przedstawienia historii i szansą gruntownego poznania przeżyć anonimowej kobiety, która miała odwagę, by podjąć walkę o własne szczęście.
niedziela, 6 listopada 2011
Andrzej Mleczko: Obraz 3D
Iskry, Warszawa 2011.
Słowo i obraz
Andrzej Mleczko co jakiś czas przypomina o sobie odbiorcom nie tematycznymi zbiorkami, a albumami, które łączą słowa i rysunki – nowe przeplatane znanymi (a nawet rozsławiającymi autora). Taki jest też najnowszy tom, „Obraz 3D” – pojedynek aforystycznych i celnych stwierdzeń różnych znanych ludzi oraz przegląd rysunków satyrycznych. Tyle że tym razem złote i dowcipne myśli to cytaty nie zawsze z prześmiewców, a rysunki nie łączą się w jeden wyraźny tematyczny ciąg. Chodzi w końcu o to, żeby złożoność świata i aktualnych odniesień wyrazić w jak najbardziej lapidarny sposób: w jednozdaniowym komentarzu czy maksymalnie dwukadrowym obrazku. Książka ma zatem nieść porcjowane zaskoczenia, celne i przy okazji rozśmieszające, a także – jak to z dobrą satyrą bywa – skłaniające do refleksji.
Mleczko oferuje powrót do najbardziej typowych dla siebie tematów – relacji damsko-męskich, religii i władzy – czyli tego, co wywołuje zawsze najgorętsze dyskusje i emocjonuje odbiorców bez względu na to, czy są fanami Mleczki, czy są jego twórczością zniesmaczeni lub oburzeni. Pod tym względem „Obraz 3D” nie może zawieść – zwłaszcza że zróżnicowanie tematyczne zostało tu jeszcze wsparte odpowiednim doborem prac. Miłe dla odbiorców będzie z pewnością stawianie na realizacje pojedynczych pomysłów, a co za tym idzie – oryginalność kolejnych kadrów. I tak obok typowo seksualnych skojarzeń pojawi się rozwódka, karmiąca matka, uabstrakcyjniająca męski akt malarka czy narzeczony, nastawiony materialistycznie a nie idealistycznie. W ujęciach nieba zaskakująco dużo będzie aluzji do ziemskich rozwiązań, w przedstawieniu kleru satyra (momentami bardzo ostra) przeplata się z celnymi obserwacjami społecznymi. W przypadku władzy Mleczko chętnie ucieka do przedstawień królów i stereotypowych postaci z nimi związanych, tradycyjnie też kpi sobie z polityków. Do tego dodaje garść obrazków społecznych, trochę gier słownych i odrobinę abstrakcji. Kilka razy w tym tomie pojawią się znane postacie, ale znacznie więcej będzie ponadczasowych skojarzeń.
Cały album jest tłumaczony na angielski – i w paru miejscach będzie się można przekonać, jak ciężko jest przełożyć niektóre pomysły bez dodatkowych wyjaśnień i opisania sedna żartu. Mleczko doskonale zdaje sobie sprawę, że większość jego pomysłów będzie zrozumiała także dla zagranicznych odbiorców – chociaż wiadomo, że rodzimi czytelnicy odszyfrują bez trudu większość ukrytych znaczeń, a dziś jeszcze wyłapią również kontekst zewnętrzny, bezpośrednią przyczynę powstania niektórych żartów.
Cytaty mają – podobnie jak rysunki – przynieść zastanowienie. Na kartach tej książki spotykają się Woody Allen, Konfucusz, Stanisław Jerzy Lec czy Zygmunt Bauman. Każda strona może się wiązać z odkryciem lub przypomnieniem sobie prostej prawdy, która – jako że zapisana jest „dymkową” dużą czcionką, brzmi bardziej swobodnie i staje się łatwiejsza do przyswojenia dla masowych odbiorców, którzy przecież także sięgną z chęcią po nowy tom najbardziej dzisiaj znanego rysownika satyrycznego. Mleczko jako moralista? Czemu nie.
Słowo i obraz
Andrzej Mleczko co jakiś czas przypomina o sobie odbiorcom nie tematycznymi zbiorkami, a albumami, które łączą słowa i rysunki – nowe przeplatane znanymi (a nawet rozsławiającymi autora). Taki jest też najnowszy tom, „Obraz 3D” – pojedynek aforystycznych i celnych stwierdzeń różnych znanych ludzi oraz przegląd rysunków satyrycznych. Tyle że tym razem złote i dowcipne myśli to cytaty nie zawsze z prześmiewców, a rysunki nie łączą się w jeden wyraźny tematyczny ciąg. Chodzi w końcu o to, żeby złożoność świata i aktualnych odniesień wyrazić w jak najbardziej lapidarny sposób: w jednozdaniowym komentarzu czy maksymalnie dwukadrowym obrazku. Książka ma zatem nieść porcjowane zaskoczenia, celne i przy okazji rozśmieszające, a także – jak to z dobrą satyrą bywa – skłaniające do refleksji.
Mleczko oferuje powrót do najbardziej typowych dla siebie tematów – relacji damsko-męskich, religii i władzy – czyli tego, co wywołuje zawsze najgorętsze dyskusje i emocjonuje odbiorców bez względu na to, czy są fanami Mleczki, czy są jego twórczością zniesmaczeni lub oburzeni. Pod tym względem „Obraz 3D” nie może zawieść – zwłaszcza że zróżnicowanie tematyczne zostało tu jeszcze wsparte odpowiednim doborem prac. Miłe dla odbiorców będzie z pewnością stawianie na realizacje pojedynczych pomysłów, a co za tym idzie – oryginalność kolejnych kadrów. I tak obok typowo seksualnych skojarzeń pojawi się rozwódka, karmiąca matka, uabstrakcyjniająca męski akt malarka czy narzeczony, nastawiony materialistycznie a nie idealistycznie. W ujęciach nieba zaskakująco dużo będzie aluzji do ziemskich rozwiązań, w przedstawieniu kleru satyra (momentami bardzo ostra) przeplata się z celnymi obserwacjami społecznymi. W przypadku władzy Mleczko chętnie ucieka do przedstawień królów i stereotypowych postaci z nimi związanych, tradycyjnie też kpi sobie z polityków. Do tego dodaje garść obrazków społecznych, trochę gier słownych i odrobinę abstrakcji. Kilka razy w tym tomie pojawią się znane postacie, ale znacznie więcej będzie ponadczasowych skojarzeń.
Cały album jest tłumaczony na angielski – i w paru miejscach będzie się można przekonać, jak ciężko jest przełożyć niektóre pomysły bez dodatkowych wyjaśnień i opisania sedna żartu. Mleczko doskonale zdaje sobie sprawę, że większość jego pomysłów będzie zrozumiała także dla zagranicznych odbiorców – chociaż wiadomo, że rodzimi czytelnicy odszyfrują bez trudu większość ukrytych znaczeń, a dziś jeszcze wyłapią również kontekst zewnętrzny, bezpośrednią przyczynę powstania niektórych żartów.
Cytaty mają – podobnie jak rysunki – przynieść zastanowienie. Na kartach tej książki spotykają się Woody Allen, Konfucusz, Stanisław Jerzy Lec czy Zygmunt Bauman. Każda strona może się wiązać z odkryciem lub przypomnieniem sobie prostej prawdy, która – jako że zapisana jest „dymkową” dużą czcionką, brzmi bardziej swobodnie i staje się łatwiejsza do przyswojenia dla masowych odbiorców, którzy przecież także sięgną z chęcią po nowy tom najbardziej dzisiaj znanego rysownika satyrycznego. Mleczko jako moralista? Czemu nie.
sobota, 5 listopada 2011
Andrea Pinnington: Piraci. 100 kreatywnych zabaw i gier
Muza SA, Warszawa 2011.
Skarb w książce
Ta książka rozbudzi wyobraźnię każdego małego pirata: kto bowiem powiedział, że zestawy łamigłówek mają być nudne czy monotonne? Tom „Piraci. 100 kreatywnych zabaw i gier” to książka idealna jako antidotum na nudę, zapewniająca sporo przygód i ciekawych propozycji zajęć dla najmłodszych. Zgodnie z piracką konwencją – jest także skrzynią pełną skarbów. I to skarbów z punktu widzenia malucha prawdziwych: pojawi się tu bowiem całe mnóstwo naklejek do zabawy lub uzupełniania rysunków, rozkładany obrazek, gra planszowa, zawieszka do przyczepienia na drzwiach pokoju i szablony do odrysowywania gotowych wzorów, przepis na pirackie ciasteczka oraz… piracki kapelusz i opaska na oko. Będzie trochę tradycyjnych gier logicznych w nowej odsłonie: kolorowanki, porównywanki, uzupełnianki, labirynty do przejścia czy obliczanie wartości skarbów. Mali piraci nauczą się rozpoznawać gwiazdy i stworzą plakat poszukiwanego pirata. Uzupełnią piracką spiżarnię i poznają kilku piratów, którzy przeszli do historii. Mało tego – spróbują nawet swoich sił w opowieściach – będą kończyć proste historyjki i być może rozsmakują się w pisaniu książek? Z pewnością wszystkie zaproponowane tu zadania pozytywnie wpłyną na rozwój dzieci, przyczynią się do karmienia wyobraźni i dostarczą maluchom nie tylko sporo rozrywki, ale i naprawdę ogromną dawkę radości. Z jedną książką dzieci otrzymają bowiem całe mnóstwo „prawdziwych” akcesoriów oraz podpowiedzi, które ubarwią każdą zabawę w piratów.
Andrea Pinnington proponuje dzieciom zróżnicowane zadania, maskując ich edukacyjne i rozwojowe walory. Kilkulatki będą więc ćwiczyć oko i rękę, wprawiać się w rysowaniu i wycinaniu (pomysł z pirackimi papierami ozdobnymi zachwyca), a przy tym w żadnym momencie nie stwierdzą że zadania stały się nudne czy powtarzalne. W „Piratach” nie istnieje bowiem schematyzm: każde kolejne zadanie wymaga twórczego podejścia i uruchamia inne pokłady kreatywności. Część daje się przenieść na codzienne zajęcia i pozwala przynajmniej trochę ubajkowić rzeczywistość, część staje się zalążkiem ciekawych zabaw, a część po prostu dostarcza rozrywki i wymaga zaangażowania w pracę. Dobór tych zadań, ich stematyzowanie oraz rozmieszczenie w książce sprawiają, że maluchy będą mogły emocjonalnie podejść do lektury, a właściwie – do nieograniczonej i pełnej niespodzianek zabawy. Książka nie zniszczy się łatwo, bo kartki przyczepione są jak w kołonotatniku.
W części kolorowych adaptowanych czasopism dla maluchów wkładki z grami i zabawami cieszą się ogromnym powodzeniem i dostarczają rozrywki dłużej niż sama lektura. „Piraci” składają się wyłącznie z oryginalnych i pomysłowych podpowiedzi, stanowią zatem idealną pożywkę dla fantazji najmłodszych. A że książka jest w dodatku duża i kolorowa, ma elementy, które można wycinać, da się po niej rysować i pisać – maluchów nie trzeba będzie zachęcać do działania. Oglądając ten tom żałuję tylko, że nie wypada mi paradować po mieście z pirackim kordelasem – bo i ten można przygotować dzięki książce. Kilkulatki będą miały mnóstwo radości – ich rodzice za to dużo spokoju, kiedy pociechy zaangażują się bez reszty w świat pirackich odkryć. Więcej takich publikacji, a komputery przestaną być konkurencją dla książek i tradycyjnych łamigłówek.
Skarb w książce
Ta książka rozbudzi wyobraźnię każdego małego pirata: kto bowiem powiedział, że zestawy łamigłówek mają być nudne czy monotonne? Tom „Piraci. 100 kreatywnych zabaw i gier” to książka idealna jako antidotum na nudę, zapewniająca sporo przygód i ciekawych propozycji zajęć dla najmłodszych. Zgodnie z piracką konwencją – jest także skrzynią pełną skarbów. I to skarbów z punktu widzenia malucha prawdziwych: pojawi się tu bowiem całe mnóstwo naklejek do zabawy lub uzupełniania rysunków, rozkładany obrazek, gra planszowa, zawieszka do przyczepienia na drzwiach pokoju i szablony do odrysowywania gotowych wzorów, przepis na pirackie ciasteczka oraz… piracki kapelusz i opaska na oko. Będzie trochę tradycyjnych gier logicznych w nowej odsłonie: kolorowanki, porównywanki, uzupełnianki, labirynty do przejścia czy obliczanie wartości skarbów. Mali piraci nauczą się rozpoznawać gwiazdy i stworzą plakat poszukiwanego pirata. Uzupełnią piracką spiżarnię i poznają kilku piratów, którzy przeszli do historii. Mało tego – spróbują nawet swoich sił w opowieściach – będą kończyć proste historyjki i być może rozsmakują się w pisaniu książek? Z pewnością wszystkie zaproponowane tu zadania pozytywnie wpłyną na rozwój dzieci, przyczynią się do karmienia wyobraźni i dostarczą maluchom nie tylko sporo rozrywki, ale i naprawdę ogromną dawkę radości. Z jedną książką dzieci otrzymają bowiem całe mnóstwo „prawdziwych” akcesoriów oraz podpowiedzi, które ubarwią każdą zabawę w piratów.
Andrea Pinnington proponuje dzieciom zróżnicowane zadania, maskując ich edukacyjne i rozwojowe walory. Kilkulatki będą więc ćwiczyć oko i rękę, wprawiać się w rysowaniu i wycinaniu (pomysł z pirackimi papierami ozdobnymi zachwyca), a przy tym w żadnym momencie nie stwierdzą że zadania stały się nudne czy powtarzalne. W „Piratach” nie istnieje bowiem schematyzm: każde kolejne zadanie wymaga twórczego podejścia i uruchamia inne pokłady kreatywności. Część daje się przenieść na codzienne zajęcia i pozwala przynajmniej trochę ubajkowić rzeczywistość, część staje się zalążkiem ciekawych zabaw, a część po prostu dostarcza rozrywki i wymaga zaangażowania w pracę. Dobór tych zadań, ich stematyzowanie oraz rozmieszczenie w książce sprawiają, że maluchy będą mogły emocjonalnie podejść do lektury, a właściwie – do nieograniczonej i pełnej niespodzianek zabawy. Książka nie zniszczy się łatwo, bo kartki przyczepione są jak w kołonotatniku.
W części kolorowych adaptowanych czasopism dla maluchów wkładki z grami i zabawami cieszą się ogromnym powodzeniem i dostarczają rozrywki dłużej niż sama lektura. „Piraci” składają się wyłącznie z oryginalnych i pomysłowych podpowiedzi, stanowią zatem idealną pożywkę dla fantazji najmłodszych. A że książka jest w dodatku duża i kolorowa, ma elementy, które można wycinać, da się po niej rysować i pisać – maluchów nie trzeba będzie zachęcać do działania. Oglądając ten tom żałuję tylko, że nie wypada mi paradować po mieście z pirackim kordelasem – bo i ten można przygotować dzięki książce. Kilkulatki będą miały mnóstwo radości – ich rodzice za to dużo spokoju, kiedy pociechy zaangażują się bez reszty w świat pirackich odkryć. Więcej takich publikacji, a komputery przestaną być konkurencją dla książek i tradycyjnych łamigłówek.
piątek, 4 listopada 2011
Monique Roffey: Biała kobieta na zielonym rowerze
WNK, Warszawa 2011.
Ciemna strona Trynidadu
Monique Roffey otwiera swoją powieść „Biała kobieta na zielonym rowerze” sceną niezwykle brutalną i typową raczej dla męskiej mocnej prozy. I, jak się okazuje, jej książka niemal do końca w tej konwencji będzie pozostawać – a do początkowego okrucieństwa dojdzie jeszcze kwestia polityki. W tym wszystkim łatwo będzie stracić z oczu marzenia i cierpienia bohaterki, Sabine.
Autorka wybrała egzotyczne miejsce na akcję historii: wszystko rozgrywa się na Trynidadzie. Tu Anglik George przywozi swoją żonę – początkowo przekonuje ją, że to tymczasowe rozwiązanie. Szybko jednak wrasta w Trynidad i nie wyobraża sobie życia gdzie indziej. Dzieci George’a i Sabine traktują to miejsce jak swoją ojczyznę. Tylko Sabine nie może się tu odnaleźć i coraz bardziej nienawidzi kraju. Dostrzega jego niesprawiedliwości i złe traktowanie tubylców (sama wciąż czuje się obco). Widzi, że rodzina służącej nie potrafi walczyć o swoje prawa. I w końcu staje się świadkiem rewolucji. Obok tych politycznych zagadnień rozgrywa się opowieść obyczajowa – obraz małżeństwa Sabine i George’a – jej tajemnicze listy, pisane do rządzącego krajem Erica Williamsa: nie dowód klasycznej zdrady, a dziwnej ucieczki, pełne paradoksów i zagadek – i jego liczne romanse, których nie potrafi utrzymać w tajemnicy. W tym obrazie nie ma miejsca na szczęśliwe stadło, a jednak małżonkowie trwają przy sobie mimo wszystko. Nie idą na kompromisy, nie przejmują się długo swoimi wzajemnymi potrzebami, lecz nie podejmują decyzji o rozstaniu. Tylko tak wypełnić się może tragedia Sabine.
Roffey nie pozostawia swojej bohaterce nawet cienia szansy na osiągnięcie pełni szczęścia. „Biała kobieta na zielonym rowerze” to powieść, która stawia niewygodne pytania i nie przynosi ukojenia, nie pozwala odpocząć, drażni i jątrzy – a chociaż dotyczy rzeczywistości oddalonej w przestrzeni (i tylko nieznacznie w czasie), przekazuje prawdy uniwersalne.
Równie ważne jak kwestia rodziny i dylematów Sabine są motywy związane z traktowaniem rdzennych mieszkańców kraju. Służący są na każdym kroku poniżani – i to nie przez pracodawców (ci bardzo często starają się pomagać ludziom, do których czują sympatię), a przez rządzących. Nie mają żadnych praw i nie potrafią walczyć o swoje. Sama autorka też przyjmuje specyficzny sposób podkreślania ich odmienności: okalecza ich język. W książce bez trudu poznać można, kto jest przedstawicielem gorszej części społeczeństwa: wypowiedzi rodowitych Trynidadczyków zapisywane są z błędami, dla zaakcentowania ograniczeń „gorszych” bohaterów. W tym ujęciu dużo łatwiej sugerować autorce niższość postaci i kontrast między nimi a wykształconymi i bogatymi przyjezdnymi. Nie pomaga natomiast to ujednolicenie głosów w odróżnianiu dobrych i złych przedstawicieli mrocznej strony Trynidadu.
Dzieje się w tej powieści bardzo wiele, zarówno w sferze języka, jak i w planie treści, ciekawa jest przyjęta perspektywa achronologicznego przedstawiania wydarzeń. „Biała kobieta na zielonym rowerze” to nie książka, którą przeczyta się szybko i o której od razu się zapomni.
Ciemna strona Trynidadu
Monique Roffey otwiera swoją powieść „Biała kobieta na zielonym rowerze” sceną niezwykle brutalną i typową raczej dla męskiej mocnej prozy. I, jak się okazuje, jej książka niemal do końca w tej konwencji będzie pozostawać – a do początkowego okrucieństwa dojdzie jeszcze kwestia polityki. W tym wszystkim łatwo będzie stracić z oczu marzenia i cierpienia bohaterki, Sabine.
Autorka wybrała egzotyczne miejsce na akcję historii: wszystko rozgrywa się na Trynidadzie. Tu Anglik George przywozi swoją żonę – początkowo przekonuje ją, że to tymczasowe rozwiązanie. Szybko jednak wrasta w Trynidad i nie wyobraża sobie życia gdzie indziej. Dzieci George’a i Sabine traktują to miejsce jak swoją ojczyznę. Tylko Sabine nie może się tu odnaleźć i coraz bardziej nienawidzi kraju. Dostrzega jego niesprawiedliwości i złe traktowanie tubylców (sama wciąż czuje się obco). Widzi, że rodzina służącej nie potrafi walczyć o swoje prawa. I w końcu staje się świadkiem rewolucji. Obok tych politycznych zagadnień rozgrywa się opowieść obyczajowa – obraz małżeństwa Sabine i George’a – jej tajemnicze listy, pisane do rządzącego krajem Erica Williamsa: nie dowód klasycznej zdrady, a dziwnej ucieczki, pełne paradoksów i zagadek – i jego liczne romanse, których nie potrafi utrzymać w tajemnicy. W tym obrazie nie ma miejsca na szczęśliwe stadło, a jednak małżonkowie trwają przy sobie mimo wszystko. Nie idą na kompromisy, nie przejmują się długo swoimi wzajemnymi potrzebami, lecz nie podejmują decyzji o rozstaniu. Tylko tak wypełnić się może tragedia Sabine.
Roffey nie pozostawia swojej bohaterce nawet cienia szansy na osiągnięcie pełni szczęścia. „Biała kobieta na zielonym rowerze” to powieść, która stawia niewygodne pytania i nie przynosi ukojenia, nie pozwala odpocząć, drażni i jątrzy – a chociaż dotyczy rzeczywistości oddalonej w przestrzeni (i tylko nieznacznie w czasie), przekazuje prawdy uniwersalne.
Równie ważne jak kwestia rodziny i dylematów Sabine są motywy związane z traktowaniem rdzennych mieszkańców kraju. Służący są na każdym kroku poniżani – i to nie przez pracodawców (ci bardzo często starają się pomagać ludziom, do których czują sympatię), a przez rządzących. Nie mają żadnych praw i nie potrafią walczyć o swoje. Sama autorka też przyjmuje specyficzny sposób podkreślania ich odmienności: okalecza ich język. W książce bez trudu poznać można, kto jest przedstawicielem gorszej części społeczeństwa: wypowiedzi rodowitych Trynidadczyków zapisywane są z błędami, dla zaakcentowania ograniczeń „gorszych” bohaterów. W tym ujęciu dużo łatwiej sugerować autorce niższość postaci i kontrast między nimi a wykształconymi i bogatymi przyjezdnymi. Nie pomaga natomiast to ujednolicenie głosów w odróżnianiu dobrych i złych przedstawicieli mrocznej strony Trynidadu.
Dzieje się w tej powieści bardzo wiele, zarówno w sferze języka, jak i w planie treści, ciekawa jest przyjęta perspektywa achronologicznego przedstawiania wydarzeń. „Biała kobieta na zielonym rowerze” to nie książka, którą przeczyta się szybko i o której od razu się zapomni.
czwartek, 3 listopada 2011
Alessandro D'Avenia: Biała jak mleko, czerwona jak krew
Znak, Kraków 2011.
Miłość idealizowana
Nic dziwnego, że Alessandro D’Avenia jest określany jako „odkrycie włoskiej literatury”: książką „Biała jak mleko, czerwona jak krew” nie tylko wstrzelił się w potrzeby rynku powieści dla młodzieży, ale jeszcze zrealizował ją w stylu, którego wielu mogłoby mu pozazdrościć. Połączył w tomie poetycką wrażliwość i spostrzegawczość, wielkie uczucia i ogromne cierpienie oraz typowe dla nastolatków troski i problemy. Do tego zaprezentował się jako wrażliwy nauczyciel tego, co w życiu jest najważniejsze, więc jego powieść trafiła do przekonania czytelnikom. Atutem autora może też być odrzucenie typowego dla współczesnej prozy, zakotwiczonego w realizmie sposobu opowiadania, dzięki któremu „Biała jak mleko” zyskuje na uniwersalności.
Leo to typowy szesnastolatek. Trochę bezmyślny (zwłaszcza gdy urządza sobie z przyjacielem wyścigi na niesprawnym skuterze), trochę zbuntowany. Nie marzy o wielkich rzeczach i nie wyróżnia się z tłumu. Jest zupełnie zwyczajny. Pewnego dnia jednak odkrywa, że podoba mu się starsza o rok rudowłosa dziewczyna ze szkoły, Beatrice. Leo zaczyna o niej marzyć, a dzięki mądrości nowego nauczyciela dowiaduje się, jaką siłę mają marzenia. Tylko że Beatrice jest chora na białaczkę. Leo chciałby ją uratować, przywrócić jej krwi czerwień – sam panicznie boi się bieli, uznając ją za źródło zła.
Jest jeszcze Silvia, prawdziwa przyjaciółka. W każdej chwili gotowa nieść pomoc, będąca na każde wezwanie Leo. W tajemnicy podkochuje się w chłopaku, ale że jest jego jedyną powiernicą, wie o uczuciu do Beatrice. Musi wybierać między lojalnością a walką o własne szczęście.
Alessandro D’Avenia nie zdecydował się na zmianę odwiecznego schematu, realizuje zagadnienie od wieków w literaturze rozpracowywane. Ratunkiem dla jego prozy staje się jednak intensywność uczuć i obrazowe przenośnie, które idealnie sprawdzają się w relacji filozoficznie nastawionego chłopaka. Leo bowiem lubi analizować kolejne wydarzenia i oswajać je przez porównanie do walki czerwieni i bieli. Dzięki temu, chociaż używa wielkich słów, jego monologi wewnętrzne nie brzmią patetycznie ani egzaltowanie, łatwiej je przyjąć i zaakceptować. Miłość w tej książce powraca do schematów znanych z arcydzieł literatury, niemal wolna jest od cielesności, idealizowana i czysta: w momencie, gdy Leo dowiaduje się o chorobie Beatrice, pożądanie usuwa się w cień, a D’Avenia może realizować opowieść pozbawioną modnych w literaturze czwartej zagadnień, stawiając na ponadczasowość.
Wystawiony na poważną próbę Leo przechodzi przyspieszony kurs dojrzewania i dowiaduje się rzeczy, o których jego rówieśnicy przeważnie nie myślą. Ma to szczęście, że ze swoimi troskami nigdy nie zostaje sam – z pomocą przychodzi Silvia, wyśmiewany niegdyś nauczyciel, a nawet rodzice, którzy – jak się okazuje – rozumieją więcej niż wydaje się bohaterowi. Chociaż nikt do końca nie zrozumie, co dzieje się w duszy chłopaka, Leo zawsze może liczyć na wsparcie innych.
D’Avenia pisze prostymi słowami, buduje krótkie zdania i bardzo krótkie, niemal urywane rozdziały. Koncentruje się na przemyśleniach nastolatka, którego życiem targają kolejne wstrząsy – to rozwiązanie pozwala uniknąć banału i rutyny i sprawia, że opowieść może poruszać. W tej konwencji nie przeszkadza idealizm i jednokierunkowość wysiłków postaci – liczy się bowiem najbardziej sposób przedstawienia wielkiej miłości.
Miłość idealizowana
Nic dziwnego, że Alessandro D’Avenia jest określany jako „odkrycie włoskiej literatury”: książką „Biała jak mleko, czerwona jak krew” nie tylko wstrzelił się w potrzeby rynku powieści dla młodzieży, ale jeszcze zrealizował ją w stylu, którego wielu mogłoby mu pozazdrościć. Połączył w tomie poetycką wrażliwość i spostrzegawczość, wielkie uczucia i ogromne cierpienie oraz typowe dla nastolatków troski i problemy. Do tego zaprezentował się jako wrażliwy nauczyciel tego, co w życiu jest najważniejsze, więc jego powieść trafiła do przekonania czytelnikom. Atutem autora może też być odrzucenie typowego dla współczesnej prozy, zakotwiczonego w realizmie sposobu opowiadania, dzięki któremu „Biała jak mleko” zyskuje na uniwersalności.
Leo to typowy szesnastolatek. Trochę bezmyślny (zwłaszcza gdy urządza sobie z przyjacielem wyścigi na niesprawnym skuterze), trochę zbuntowany. Nie marzy o wielkich rzeczach i nie wyróżnia się z tłumu. Jest zupełnie zwyczajny. Pewnego dnia jednak odkrywa, że podoba mu się starsza o rok rudowłosa dziewczyna ze szkoły, Beatrice. Leo zaczyna o niej marzyć, a dzięki mądrości nowego nauczyciela dowiaduje się, jaką siłę mają marzenia. Tylko że Beatrice jest chora na białaczkę. Leo chciałby ją uratować, przywrócić jej krwi czerwień – sam panicznie boi się bieli, uznając ją za źródło zła.
Jest jeszcze Silvia, prawdziwa przyjaciółka. W każdej chwili gotowa nieść pomoc, będąca na każde wezwanie Leo. W tajemnicy podkochuje się w chłopaku, ale że jest jego jedyną powiernicą, wie o uczuciu do Beatrice. Musi wybierać między lojalnością a walką o własne szczęście.
Alessandro D’Avenia nie zdecydował się na zmianę odwiecznego schematu, realizuje zagadnienie od wieków w literaturze rozpracowywane. Ratunkiem dla jego prozy staje się jednak intensywność uczuć i obrazowe przenośnie, które idealnie sprawdzają się w relacji filozoficznie nastawionego chłopaka. Leo bowiem lubi analizować kolejne wydarzenia i oswajać je przez porównanie do walki czerwieni i bieli. Dzięki temu, chociaż używa wielkich słów, jego monologi wewnętrzne nie brzmią patetycznie ani egzaltowanie, łatwiej je przyjąć i zaakceptować. Miłość w tej książce powraca do schematów znanych z arcydzieł literatury, niemal wolna jest od cielesności, idealizowana i czysta: w momencie, gdy Leo dowiaduje się o chorobie Beatrice, pożądanie usuwa się w cień, a D’Avenia może realizować opowieść pozbawioną modnych w literaturze czwartej zagadnień, stawiając na ponadczasowość.
Wystawiony na poważną próbę Leo przechodzi przyspieszony kurs dojrzewania i dowiaduje się rzeczy, o których jego rówieśnicy przeważnie nie myślą. Ma to szczęście, że ze swoimi troskami nigdy nie zostaje sam – z pomocą przychodzi Silvia, wyśmiewany niegdyś nauczyciel, a nawet rodzice, którzy – jak się okazuje – rozumieją więcej niż wydaje się bohaterowi. Chociaż nikt do końca nie zrozumie, co dzieje się w duszy chłopaka, Leo zawsze może liczyć na wsparcie innych.
D’Avenia pisze prostymi słowami, buduje krótkie zdania i bardzo krótkie, niemal urywane rozdziały. Koncentruje się na przemyśleniach nastolatka, którego życiem targają kolejne wstrząsy – to rozwiązanie pozwala uniknąć banału i rutyny i sprawia, że opowieść może poruszać. W tej konwencji nie przeszkadza idealizm i jednokierunkowość wysiłków postaci – liczy się bowiem najbardziej sposób przedstawienia wielkiej miłości.
środa, 2 listopada 2011
Urszula Glensk, Marcin Hamkało, Karol Maliszewski, Leszek Pułka, Paweł Urbaniak, Andrzej Zawada: Jak zostać pisarzem?
... Pierwszy polski podręcznik dla autorów
Bukowy Las, Wrocław 2011.
Szkoła pisania
Pytanie, czy ci, którzy chcą zawojować rynek wydawniczy, korzystają z podpowiedzi, jak pisać, pozostaje otwarte. Z reguły autorzy bestsellerów nie potrzebują tego typu pomocy i ułatwień, a książki dotyczące kreatywnego pisania znajdują odbiorców wśród tych, którzy nie wychodzą poza marzenie o pisaniu. Jednak może się zdarzyć i tak, że poradniki dla autorów pozwolą komuś usystematyzować wiedzę, nabrać pewności siebie lub stworzą wyraźną zachętę do pisania – i wtedy można uznać, że spełniły swoją rolę. Ponieważ warsztaty kreatywnego pisania cieszą się coraz większą popularnością a wydawców na rynku jest coraz więcej (co za tym idzie – coraz więcej jest też marzących o książkowym debiucie), rośnie zapotrzebowanie na publikacje spod znaku creative writing. Ukazała się właśnie książka, na którą jednak uwagę zwrócić mogą nie tylko chcący nauczyć się pisania, ale i ludzie związani z książkową codziennością – tom zatytułowany po prostu „Jak zostać pisarzem”.
Niech nikogo nie zwiedzie podtytuł tej pozycji – „Pierwszy polski podręcznik dla autorów”. Już przed tym tomem funkcjonowały – choćby wśród e-booków – poradniki poświęcone twórczemu pisaniu, układane przez rodzimych twórców. Nie jest to też podręcznik, o czym szerzej za chwilę. Wątpliwości budzi również adres: autorom, czyli tym, którzy już potrafią coś samodzielnie stworzyć, ta publikacja przyda się przede wszystkim jako przyczynek do dyskusji nad procesem pisania, niekoniecznie do doskonalenia warsztatu.
Bowiem twórcy książki – Urszula Glensk, Marcin Hamkało, Karol Maliszewski, Leszek Pułka, Paweł Urbaniak i Andrzej Zawada (wszyscy związani z Uniwersytetem Wrocławskim) stawiają raczej na humanistyczną refleksję nad pisaniem. Zamiast ścisłych, rzeczowych i konkretnych porad wybierają rozbudowane analizy i komentarze, wolą opowiadać o tym, jak się pisze, niż mówić, jakimi środkami osiągnąć cel. Owszem, nawiązują do najważniejszych elementów potencjalnego dzieła: do powieściowego miejsca i czasu, do fabuły i historycznego konkretu, do ewentualnych eksperymentów literackich i do konstrukcji postaci, ale nie uczą krok po kroku, jak wypracować w sobie umiejętność tworzenia tych partii książki. Porady trzeba dopiero wypreparować z ich przemyśleń. Zdarzają się tu cenne wskazówki i podpowiedzi, ale przy lekturze ma się wrażenie, że jak na poradnik – jest ich za mało. Podobnie zresztą jak przygotowanych na końcu każdego rozdziału ćwiczeń. Zupełnie jakby autorzy chcieli odejść od belferskiego ujęcia i etykiet mentorów w stronę filozofii pisania – jednak może się zdarzyć, że początkujący będą woleli właśnie konkretne wskazówki i porady. I tu znowu powraca pytanie, czy tacy ludzie – złaknieni szczegółowych porad odbiorcy – są w ogóle w stanie pisać książki.
Autorzy tomu „Jak zostać pisarzem” sięgają po ciekawe przykłady, przeprowadzają ankiety wśród pisarzy (z tych odpowiedzi także wiele można się nauczyć), z rzadka lekko żartują i zakotwiczają opowieść o pisaniu w świecie internetu. Piszącym z pewnością przyda się też – złożony w końcu przez fachowców – rozdział o gatunkach okołoliterackich oraz dodatki: informacje o pracy z redaktorem czy o prawach autorskich i copywritingu.
Mam nadzieję, że książka ta zostanie dostrzeżona i doceniona – prowadzi bowiem do dyskusji nad literaturą z innego niż najczęściej stosowany punktu widzenia i wyzwala intrygujące refleksje. Jeśli nawet nie przyczyni się do rosnącej liczby pisarzy, przypomni o literaturze i jej miejscu we współczesnym świecie.
Bukowy Las, Wrocław 2011.
Szkoła pisania
Pytanie, czy ci, którzy chcą zawojować rynek wydawniczy, korzystają z podpowiedzi, jak pisać, pozostaje otwarte. Z reguły autorzy bestsellerów nie potrzebują tego typu pomocy i ułatwień, a książki dotyczące kreatywnego pisania znajdują odbiorców wśród tych, którzy nie wychodzą poza marzenie o pisaniu. Jednak może się zdarzyć i tak, że poradniki dla autorów pozwolą komuś usystematyzować wiedzę, nabrać pewności siebie lub stworzą wyraźną zachętę do pisania – i wtedy można uznać, że spełniły swoją rolę. Ponieważ warsztaty kreatywnego pisania cieszą się coraz większą popularnością a wydawców na rynku jest coraz więcej (co za tym idzie – coraz więcej jest też marzących o książkowym debiucie), rośnie zapotrzebowanie na publikacje spod znaku creative writing. Ukazała się właśnie książka, na którą jednak uwagę zwrócić mogą nie tylko chcący nauczyć się pisania, ale i ludzie związani z książkową codziennością – tom zatytułowany po prostu „Jak zostać pisarzem”.
Niech nikogo nie zwiedzie podtytuł tej pozycji – „Pierwszy polski podręcznik dla autorów”. Już przed tym tomem funkcjonowały – choćby wśród e-booków – poradniki poświęcone twórczemu pisaniu, układane przez rodzimych twórców. Nie jest to też podręcznik, o czym szerzej za chwilę. Wątpliwości budzi również adres: autorom, czyli tym, którzy już potrafią coś samodzielnie stworzyć, ta publikacja przyda się przede wszystkim jako przyczynek do dyskusji nad procesem pisania, niekoniecznie do doskonalenia warsztatu.
Bowiem twórcy książki – Urszula Glensk, Marcin Hamkało, Karol Maliszewski, Leszek Pułka, Paweł Urbaniak i Andrzej Zawada (wszyscy związani z Uniwersytetem Wrocławskim) stawiają raczej na humanistyczną refleksję nad pisaniem. Zamiast ścisłych, rzeczowych i konkretnych porad wybierają rozbudowane analizy i komentarze, wolą opowiadać o tym, jak się pisze, niż mówić, jakimi środkami osiągnąć cel. Owszem, nawiązują do najważniejszych elementów potencjalnego dzieła: do powieściowego miejsca i czasu, do fabuły i historycznego konkretu, do ewentualnych eksperymentów literackich i do konstrukcji postaci, ale nie uczą krok po kroku, jak wypracować w sobie umiejętność tworzenia tych partii książki. Porady trzeba dopiero wypreparować z ich przemyśleń. Zdarzają się tu cenne wskazówki i podpowiedzi, ale przy lekturze ma się wrażenie, że jak na poradnik – jest ich za mało. Podobnie zresztą jak przygotowanych na końcu każdego rozdziału ćwiczeń. Zupełnie jakby autorzy chcieli odejść od belferskiego ujęcia i etykiet mentorów w stronę filozofii pisania – jednak może się zdarzyć, że początkujący będą woleli właśnie konkretne wskazówki i porady. I tu znowu powraca pytanie, czy tacy ludzie – złaknieni szczegółowych porad odbiorcy – są w ogóle w stanie pisać książki.
Autorzy tomu „Jak zostać pisarzem” sięgają po ciekawe przykłady, przeprowadzają ankiety wśród pisarzy (z tych odpowiedzi także wiele można się nauczyć), z rzadka lekko żartują i zakotwiczają opowieść o pisaniu w świecie internetu. Piszącym z pewnością przyda się też – złożony w końcu przez fachowców – rozdział o gatunkach okołoliterackich oraz dodatki: informacje o pracy z redaktorem czy o prawach autorskich i copywritingu.
Mam nadzieję, że książka ta zostanie dostrzeżona i doceniona – prowadzi bowiem do dyskusji nad literaturą z innego niż najczęściej stosowany punktu widzenia i wyzwala intrygujące refleksje. Jeśli nawet nie przyczyni się do rosnącej liczby pisarzy, przypomni o literaturze i jej miejscu we współczesnym świecie.
wtorek, 1 listopada 2011
Stanisław Milewski: Niezwykli klienci Temidy
Iskry, Warszawa 2011.
Pitaval subiektywny
Stanisław Milewski w „Niezwykłych klientach Temidy” przygląda się ciekawym sprawom z polskich sądów począwszy od osiemnastego wieku, a skończywszy na czasach PRL-u. Dzięki temu zgromadzone w tomie opowieści mają przede wszystkim wartość historyczną, funkcjonować mogą na prawach anegdoty lub ciekawostek z dawnych lat. Milewskiemu zależy na tym, żeby zaprezentować kolejne procesy bardzo szczegółowo, z uwzględnieniem realiów społecznych i obyczajowych. Sięga po źródła pisane (a czasem i do własnych obserwacji, wprost z sal sądowych), by odtwarzać barwne dzieje sądownictwa. Przy ogromie materiału do opracowania, nie decyduje się Milewski na pisanie rozrywkowe, a informacyjne. W odróżnieniu od Wiecha, który bawił się tematami procesów i ich przebiegiem, a także inaczej niż dziennikarze, którzy dziś prowadzą podobne rubryki w prasie, Milewski stawia na konkret, rzeczowe referowanie faktów, pozbawione komentarza, a i kryminalnej dramaturgii. W związku z tym „Niezwykłych klientów Temidy” potraktować można raczej jako przewodnik obyczajowy po historii sądownictwa niż jako potencjalny zestaw mrożących krew w żyłach relacji. To dobra podpowiedź dla twórców powieści kryminalnych, źródło inspiracji, a dla ciekawych – także i zestaw oryginalnych przewinień i kar.
Milewski nie porządkuje w żaden sposób (poza układem chronologicznym) tematów kolejnych spraw – sam mówi we wstępie, że to pitaval subiektywny – wybiera raczej te tematy, które z jakiegoś powodu (zupełnie słusznie) wydały mu się atrakcyjne. Początkowe opowieści – z dworu króla Stanisława Augusta – brzmią bardziej jak relacje na marginesie opracowań historycznych: chociaż – jak w oświeceniowych satyrach – uniwersalne są cechy charakterów skazanych, to same sytuacje wprowadzają już element anachronizmu i płynącej z niego spokojnej „egzotyki”. Burzliwe pomysły skazańców mogą rozbudzać ciekawość – a już za chwilę Milewski nawiąże do spraw jeszcze bardziej barwnych. Rozwój kolejnictwa rodzi na przykład pytanie o pierwsze procesy związane z pociągami: pretensje pasażerów i wytaczane kolei sprawy mogą bawić lub… wywoływać ponurą refleksję na temat dzisiejszych problemów. Podobnie wypadają procesy związane z pomyłkami lekarskimi – jeśli dziś to zagadnienie prezentowane na prawach newsa, skrótowo i bez szczegółów, za to z ogromem emocji, u Milewskiego zyskuje inny, bardziej ludzki wymiar. Odwołuje się autor do procesów ludzi pióra i do powszechnie znanej sprawy z dziećmi we Wrześni.
Po tych nietypowych opowieściach przychodzi natomiast czas na bardziej swojskie zagadnienia: Milewski zahacza o sprawy obyczajowe i bliższe autorom kryminałów; przedstawia zazdrosnego męża czy sprawy o morderstwo, atrakcyjne między innymi przez to, że powiązane z przedstawicielami wyższych sfer, dotyczące arystokracji. W międzywojniu zaczyna się liczyć honor, a w czasach PRL-u – kwestie związane choćby ze spekulacjami.
„Niezwykli klienci Temidy” to zestaw opowieści, które stać by się mogły podstawą niejednego interesującego kryminału – ale nawet jako zbiór sądowych relacji dają lekturową przyjemność, zwłaszcza gdy autor pozwala sobie od czasu do czasu na ironiczne podsumowania.
Pitaval subiektywny
Stanisław Milewski w „Niezwykłych klientach Temidy” przygląda się ciekawym sprawom z polskich sądów począwszy od osiemnastego wieku, a skończywszy na czasach PRL-u. Dzięki temu zgromadzone w tomie opowieści mają przede wszystkim wartość historyczną, funkcjonować mogą na prawach anegdoty lub ciekawostek z dawnych lat. Milewskiemu zależy na tym, żeby zaprezentować kolejne procesy bardzo szczegółowo, z uwzględnieniem realiów społecznych i obyczajowych. Sięga po źródła pisane (a czasem i do własnych obserwacji, wprost z sal sądowych), by odtwarzać barwne dzieje sądownictwa. Przy ogromie materiału do opracowania, nie decyduje się Milewski na pisanie rozrywkowe, a informacyjne. W odróżnieniu od Wiecha, który bawił się tematami procesów i ich przebiegiem, a także inaczej niż dziennikarze, którzy dziś prowadzą podobne rubryki w prasie, Milewski stawia na konkret, rzeczowe referowanie faktów, pozbawione komentarza, a i kryminalnej dramaturgii. W związku z tym „Niezwykłych klientów Temidy” potraktować można raczej jako przewodnik obyczajowy po historii sądownictwa niż jako potencjalny zestaw mrożących krew w żyłach relacji. To dobra podpowiedź dla twórców powieści kryminalnych, źródło inspiracji, a dla ciekawych – także i zestaw oryginalnych przewinień i kar.
Milewski nie porządkuje w żaden sposób (poza układem chronologicznym) tematów kolejnych spraw – sam mówi we wstępie, że to pitaval subiektywny – wybiera raczej te tematy, które z jakiegoś powodu (zupełnie słusznie) wydały mu się atrakcyjne. Początkowe opowieści – z dworu króla Stanisława Augusta – brzmią bardziej jak relacje na marginesie opracowań historycznych: chociaż – jak w oświeceniowych satyrach – uniwersalne są cechy charakterów skazanych, to same sytuacje wprowadzają już element anachronizmu i płynącej z niego spokojnej „egzotyki”. Burzliwe pomysły skazańców mogą rozbudzać ciekawość – a już za chwilę Milewski nawiąże do spraw jeszcze bardziej barwnych. Rozwój kolejnictwa rodzi na przykład pytanie o pierwsze procesy związane z pociągami: pretensje pasażerów i wytaczane kolei sprawy mogą bawić lub… wywoływać ponurą refleksję na temat dzisiejszych problemów. Podobnie wypadają procesy związane z pomyłkami lekarskimi – jeśli dziś to zagadnienie prezentowane na prawach newsa, skrótowo i bez szczegółów, za to z ogromem emocji, u Milewskiego zyskuje inny, bardziej ludzki wymiar. Odwołuje się autor do procesów ludzi pióra i do powszechnie znanej sprawy z dziećmi we Wrześni.
Po tych nietypowych opowieściach przychodzi natomiast czas na bardziej swojskie zagadnienia: Milewski zahacza o sprawy obyczajowe i bliższe autorom kryminałów; przedstawia zazdrosnego męża czy sprawy o morderstwo, atrakcyjne między innymi przez to, że powiązane z przedstawicielami wyższych sfer, dotyczące arystokracji. W międzywojniu zaczyna się liczyć honor, a w czasach PRL-u – kwestie związane choćby ze spekulacjami.
„Niezwykli klienci Temidy” to zestaw opowieści, które stać by się mogły podstawą niejednego interesującego kryminału – ale nawet jako zbiór sądowych relacji dają lekturową przyjemność, zwłaszcza gdy autor pozwala sobie od czasu do czasu na ironiczne podsumowania.
Subskrybuj:
Posty (Atom)