Muza SA, Warszawa 2010.
Życie i polityka
Zwykle powieści prezentujące losy bohaterów zamieszkujących egzotyczne kraje nie pozwalają czytelnikom w pełni uczestniczyć w egzystencji postaci. Odmienność kultur okazuje się czynnikiem kuszącym, ale i przeszkodą w utożsamianiu się z żyjącymi na kartach tomów. Ale chociaż Pearl S. Buck akcję powieści „Ta trzcina żyje” oddala w czasie i przestrzeni – przenosi ją bowiem do Korei, rozpoczyna w roku 1881, kończy na drugiej wojnie światowej – umożliwia odbiorcom przywiązanie się do bohaterów. Il-han Kim czeka właśnie na narodziny drugiego syna. Jego mądra i kochająca żona Sunya chce uszczęśliwić go idealnym potomkiem. W kilku początkowych obrazach obyczajowych Pearl S. Buck łączy idealnie tradycję i nowoczesność, przybliża Il-hana i Sunyę czytelnikom i sprawia, że łagodnie wejdą odbiorcy w mocno rozbudowaną i niebanalną historię – także za sprawą przybliżającego rys historyczny kraju wstępu.
Sunya i Il-han zachowują się zgodnie z konwencjami. Podporządkowują swoje postawy obyczajom i wymogom starszego pokolenia. Mają jednak szczęście – zaaranżowane małżeństwo stanowi początek wielkiej i pięknej miłości, bohaterowie także przyjaźnią się ze sobą, mogą na sobie polegać. Autorka portretuje ich związek, nadając mu wymiar współczesny. Dzięki temu – dzięki przeniesieniu ciężaru otwarcia książki na zagadnienie obyczajowo-romansowe – Il-han i Sunya stają się bliscy czytelnikom. To ważne. Już wkrótce bowiem w spokojną egzystencję bohaterów wmiesza się historia i wielka polityka. Ostatnia koreańska królowa, wierząca w sojusz z Chinami, będzie zagrożona – Il-han jako wierny poddany i sługa zaangażuje się w pomoc monarchini, ku niezadowoleniu żony. Z czasem Il-han odsunie się na dalszy plan, a centralne miejsce w książce zajmą jego synowie, bardzo mocno udzielający się w polityce. Tu znaczenie zaczyna mieć pojęcie niezależności. U Pearl S. Buck rewolucja przybiera momentami dramatyczne dla bohaterów formy, ale jest bliska czytelnikom za sprawą wypracowanej już ich więzi z postaciami. Autorka przechodzi też do pokolenia następnego, prezentując losy wnuków Il-hana. Tu znowu powraca do kwestii obyczajowych, komplikuje losy postaci, prowokuje niełatwe i niecodzienne sytuacje, by nie powtarzać rozwiązań z początku książki. Ubarwia doświadczenia bohaterów i sprawia, że odbiorcy ani na moment nie będą mogli oderwać się od przygód przedstawicieli jednego rodu. Przechodzenie od tematów uniwersalnych do pozornie zaangażowanych (w końcu zagadnienie walki o zachowanie tożsamości narodowej da się rozszerzyć na doświadczenia innych krajów, Pearl S. Buck pokazuje walkę Korei, ale w głębszej warstwie lektury liczy się tu patriotyzm niezamykany w granicach jednego państwa i czasu) zapewnia książce dynamikę, jest w tej powieści idealnie wyważona proporcja między elementami egzotycznymi i ponadczasowymi.
Pearl S. Buck w tomie „Ta trzcina żyje” towarzyszy swoim bohaterom przy zwykłych, codziennych sprawach – i przy kwestiach najwyższej wagi: tyle że nie zawsze wiadomo, czy bardziej istotne będą w perspektywie czasu decyzje dotyczące życia prywatnego, czy postawy patriotyczne. Il-han i jego potomkowie nie mają wątpliwości, z czego muszą zrezygnować, gdy nadejdzie czas dokonywania wyborów. Czytelnicy powieści raczej nie przyjmą tych decyzji za pewnik. Autorce książki udała się niełatwa sztuka wzbudzania sympatii do bohaterów przy jednoczesnym mocno krytycznym stosunku do nich. Ród Il-hana, mimo że oddalony w czasie i przestrzeni, budzi żywe emocje i nie powala na obojętność.
Bohaterowie często podporządkowują swoje życie zabobonom lub zwyczajom poprzednich pokoleń, zwracają uwagę na konwenanse i prowadzą niekiedy sztucznie dziś brzmiące, oficjalne rozmowy – wszystko to zamiast oddalać postacie od czytelników, czyni je jeszcze bardziej bliskimi – i to wielki pisarski sukces Buck.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
środa, 29 grudnia 2010
poniedziałek, 27 grudnia 2010
Henryk Sawka: Po bandzie
Iskry, Warszawa 2010.
Lekką kreską
Rysunki satyryczne odnoszące się do aktualnych wydarzeń zwykle żyją znacznie krócej niż czysto tekstowe dowcipy polityczne. Nie mogą przetrwać w świadomości odbiorców, bo nie ma ich jak powtarzać. Z rzadka też trafiają do publikacji książkowych, przypominają zwykle efemeryczne zaangażowane felietony i bez znajomości społeczno-politycznego kontekstu trudne są do odszyfrowania po jakimś czasie. Zdarzają się jednak autorzy, którzy potrafią z jednostkowego wydarzenia wypracować bardziej ogólny i interesujący komentarz. Do rysowników, którzy lubią satyrę polityczną i wyspecjalizowali się w tej dziedzinie, należy bez wątpienia Henryk Sawka. Jego najnowszy album „Po bandzie” wydały właśnie Iskry.
Już od pierwszych stron i pierwszych prac widać, czym Henryk Sawka próbuje odbiorcom zaimponować. Przede wszystkim jest to zabawa słowem – niezbyt częsta w przypadku rysunków satyrycznych – oraz silne zakorzenienie pomysłów w politycznej rzeczywistości. Obrazki tworzone przez Sawkę nie budują przeważnie samodzielnych historii, są raczej przedstawieniem konsekwencji pewnych decyzji czy wydarzeń politycznych. Wariacje na wybrane tematy wymagają zatem od odbiorców wiedzy o doniesieniach z pierwszych stron gazet, a podczas przeglądania tomu i umiejętności kojarzenia faktów z ocenami Sawki. Dziś nie będzie to specjalnie duże wyzwanie, w przyszłości zapewne „Po bandzie” zatraci swój komiczny charakter – ale to przecież naturalne w przypadku satyry politycznej.
W albumie Henryka Sawki pojawiają się rządzący – najczęściej Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński, powracają też kontrowersyjne (lub po prostu wywołujące społeczny rezonans) tematy – zapłodnienie in vitro, feminizm, antysemityzm, homofobia, afera hazardowa, dopalacze. Sporo miejsca w tomie „Po bandzie”, zresztą zgodnie z tytułem, zajmują rysunki poświęcone kwestiom religii – a dokładniej – wypaczeń i fanatycznych odłamów chrześcijaństwa. Sawka proponuje czasem rysunki ostre i prowokacyjne – wybiera satyrę kąśliwą i bezkompromisową – należy zatem pamiętać podczas oglądania albumu o prawach, jakimi rządzi się agitacyjna satyra polityczna.
Henryk Sawka łączy wyraziste pomysły z szybką, na pozór niestaranną kreską. W jego rysunkach liczy się przede wszystkim myśl przewodnia, dowcip powiązany z pozaliteracką rzeczywistością – wykonanie teoretycznie schodzi na dalszy plan. Teoretycznie, bo wystarczy sprawdzić, jak kilkoma kreskami potrafi Sawka naszkicować twarze znanych polityków. Zarzucanie szczegółów i dynamiczne rysunki pozwalają na podkreślanie pewnej drapieżności, charakterystycznej dla twórczości zaangażowanej. Sawka prezentuje więc także agresywny styl rysowania, nie ma u niego miejsca na zachowawczość – istotne jest za to tempo komentowania codzienności, zwłaszcza że czasem mamy do czynienia z zestawami obrazków na jeden temat – odrzuconymi lub po prostu unaoczniającymi różne spojrzenia na wybrane zagadnienie. Co ciekawe, Sawka nie proponuje różnych wariacji jednego pomysłu – konkretne motywy naświetla z różnych stron, nie powtarza się i nie zanudza odbiorców znanymi schematami. Alosza Awdiejew w nocie okładkowej zwraca uwagę na oczyszczającą ironię i satyrę bijącą z tych rysunków – faktycznie Henryk Sawka wykorzystuje żart jako wentyl bezpieczeństwa, śmieje się z wad polityków i zwykłych obywateli, wybiera złośliwość, wytyka błędy, wskazuje, co trzeba naprawić – zatem jego szyderczy śmiech podszyty jest głęboką troską o losy społeczeństwa.
Rysunki satyryczne w prasie są zwykle tylko dodatkiem do tekstów, szybko się o nich zapomina. Zgromadzone w pięknie wydanym albumie będą dłużej cieszyć. Warto po tom „Po bandzie” sięgnąć – zapewni on bowiem sporo rozrywki odbiorcom. Henryk Sawka nie zawodzi.
Lekką kreską
Rysunki satyryczne odnoszące się do aktualnych wydarzeń zwykle żyją znacznie krócej niż czysto tekstowe dowcipy polityczne. Nie mogą przetrwać w świadomości odbiorców, bo nie ma ich jak powtarzać. Z rzadka też trafiają do publikacji książkowych, przypominają zwykle efemeryczne zaangażowane felietony i bez znajomości społeczno-politycznego kontekstu trudne są do odszyfrowania po jakimś czasie. Zdarzają się jednak autorzy, którzy potrafią z jednostkowego wydarzenia wypracować bardziej ogólny i interesujący komentarz. Do rysowników, którzy lubią satyrę polityczną i wyspecjalizowali się w tej dziedzinie, należy bez wątpienia Henryk Sawka. Jego najnowszy album „Po bandzie” wydały właśnie Iskry.
Już od pierwszych stron i pierwszych prac widać, czym Henryk Sawka próbuje odbiorcom zaimponować. Przede wszystkim jest to zabawa słowem – niezbyt częsta w przypadku rysunków satyrycznych – oraz silne zakorzenienie pomysłów w politycznej rzeczywistości. Obrazki tworzone przez Sawkę nie budują przeważnie samodzielnych historii, są raczej przedstawieniem konsekwencji pewnych decyzji czy wydarzeń politycznych. Wariacje na wybrane tematy wymagają zatem od odbiorców wiedzy o doniesieniach z pierwszych stron gazet, a podczas przeglądania tomu i umiejętności kojarzenia faktów z ocenami Sawki. Dziś nie będzie to specjalnie duże wyzwanie, w przyszłości zapewne „Po bandzie” zatraci swój komiczny charakter – ale to przecież naturalne w przypadku satyry politycznej.
W albumie Henryka Sawki pojawiają się rządzący – najczęściej Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński, powracają też kontrowersyjne (lub po prostu wywołujące społeczny rezonans) tematy – zapłodnienie in vitro, feminizm, antysemityzm, homofobia, afera hazardowa, dopalacze. Sporo miejsca w tomie „Po bandzie”, zresztą zgodnie z tytułem, zajmują rysunki poświęcone kwestiom religii – a dokładniej – wypaczeń i fanatycznych odłamów chrześcijaństwa. Sawka proponuje czasem rysunki ostre i prowokacyjne – wybiera satyrę kąśliwą i bezkompromisową – należy zatem pamiętać podczas oglądania albumu o prawach, jakimi rządzi się agitacyjna satyra polityczna.
Henryk Sawka łączy wyraziste pomysły z szybką, na pozór niestaranną kreską. W jego rysunkach liczy się przede wszystkim myśl przewodnia, dowcip powiązany z pozaliteracką rzeczywistością – wykonanie teoretycznie schodzi na dalszy plan. Teoretycznie, bo wystarczy sprawdzić, jak kilkoma kreskami potrafi Sawka naszkicować twarze znanych polityków. Zarzucanie szczegółów i dynamiczne rysunki pozwalają na podkreślanie pewnej drapieżności, charakterystycznej dla twórczości zaangażowanej. Sawka prezentuje więc także agresywny styl rysowania, nie ma u niego miejsca na zachowawczość – istotne jest za to tempo komentowania codzienności, zwłaszcza że czasem mamy do czynienia z zestawami obrazków na jeden temat – odrzuconymi lub po prostu unaoczniającymi różne spojrzenia na wybrane zagadnienie. Co ciekawe, Sawka nie proponuje różnych wariacji jednego pomysłu – konkretne motywy naświetla z różnych stron, nie powtarza się i nie zanudza odbiorców znanymi schematami. Alosza Awdiejew w nocie okładkowej zwraca uwagę na oczyszczającą ironię i satyrę bijącą z tych rysunków – faktycznie Henryk Sawka wykorzystuje żart jako wentyl bezpieczeństwa, śmieje się z wad polityków i zwykłych obywateli, wybiera złośliwość, wytyka błędy, wskazuje, co trzeba naprawić – zatem jego szyderczy śmiech podszyty jest głęboką troską o losy społeczeństwa.
Rysunki satyryczne w prasie są zwykle tylko dodatkiem do tekstów, szybko się o nich zapomina. Zgromadzone w pięknie wydanym albumie będą dłużej cieszyć. Warto po tom „Po bandzie” sięgnąć – zapewni on bowiem sporo rozrywki odbiorcom. Henryk Sawka nie zawodzi.
czwartek, 23 grudnia 2010
Andrzej Wierzbicki: Spory o polską duszę. Z zagadnień charakterologii narodowej w historiografii polskiej XIX i XX wieku
Collegium Civitas, Muzeum Historii Polski, Trio, Warszawa 2010.
Polaków portret własny
„Charakterologia narodowa to jednak nie tylko, a może nawet nie tyle jeden z >>wewnętrznych<< problemów nauki historycznej i ogólnie nauk humanistycznych. To również rozległy obszar patriotyczno-obywatelskiej refleksji nad przyszłością narodu i metodami jej kształtowania” – przypomina w zakończeniu swojej książki „Spory o polską duszę” Andrzej Wierzbicki. To drugie, rozszerzone wydanie tomu – pierwsza edycja miała miejsce w 1993 roku. Autor proponuje czytelnikom arcyciekawą monografię zagadnienia, które właściwsze jest raczej literatom czy szerzej – artystom – niż historykom. Wierzbicki przygląda się jednak, jak do tematu charakteru narodowego podchodzili na przestrzeni dwóch ostatnich wieków dziejopisarze. Śledząc często trudno dostępne zapiski i sięgając do ich opracowań, próbuje znaleźć najbliższy prawdzie obraz Polaków. Stara się znaleźć odpowiedzi na pytania o przyczyny wyrazistych i skrajnych ocen, przytacza nowe i nowatorskie (bywa, że i ryzykowne) opinie.
Wydawać by się mogło, że zagadnienie charakteru narodowego to element obcy historiografii, a stale obecny w dziełach literackich oraz… stereotypowych komentarzach. Andrzej Wierzbicki udowadnia, że motyw ten zaprzątał uwagę historyków, także tych mniej znanych ogółowi. W „Sporach o polską duszę” godna podziwu jest konsekwencja w prezentowaniu kolejnych poglądów: stały rytm książki, dokładność i harmonia w prowadzeniu naukowej opowieści. Wierzbicki jest przewodnikiem, któremu można zaufać, w jego publikacji nie ma chaosu, zaniedbań i stylistycznych niedociągnięć. Autor nie przesadza także z naukową terminologią, nie próbuje imponować niezrozumiałym dla przeciętnego odbiorcy dyskursem, dzięki czemu po jego tom sięgnąć mogą wszyscy zainteresowani tematem, nie tylko specjaliści. „Spory o polską duszę” mają uporządkować wiedzę na temat tożsamości narodowej w ujęciu dziejopisarzy i na temat ulotnego, trudnego do uchwycenia, wizerunku Polaka. Wierzbickiemu ta sztuka świetnie się udała.
Najciekawszy jest pierwszy rozdział właściwej opowieści, prezentujący romantyczne pojęcie ducha nardu. Wierzbicki szuka genezy terminu i jego definicji, buduje obraz Polaków skonfrontowany ze stereotypami Słowian oraz rosyjską mentalnością. Próbuje uchwycić moment przemiany zalet w wady, przedstawia dynamiczny proces, nie stan. Jako że romantyczne postrzeganie charakteru narodowego mocno zaważyło na późniejszych obrazach mitów, Wierzbicki pozwala zrozumieć istotę kształtowania się mentalności zbiorowej. Wizerunek Polaka skrystalizowany w XIX wieku zmienia się potem, co autor pokazuje w następnych rozdziałach. Przytacza poglądy badaczy szkoły krakowskiej, odrzucających dotychczasowe apologetyczne ustalenia i szukających diagnoz choroby i lekarstw na nią. Interesuje się i szkołą warszawską, stojącą w opozycji do pesymistycznego Krakowa. Opisuje nadzieje związane z tym kierunkiem badań w drugiej Rzeczpospolitej, zestawia ze sobą opinie różnych stronnictw, przytacza też ciekawostki – na przykład matematyczne próby znalezienia formuły dziejowej narodów. Najmniej barwny wydaje się przez to obraz charakteru narodowego z drugiej połowy dwudziestego wieku – ustalenia z tego okresu bledną przy wyobraźni historyków poprzedniego stulecia.
Andrzej Wierzbicki potrafi przekonać do swoich ustaleń, chociaż w książce „Spory o polską duszę” nie stosuje chwytów retorycznych czy znanych z publicystyki rozwiązań. Proponuje rzetelne opracowanie tematu, ciekawe ze względu na nieoczywiste zagadnienie – oraz na stosowane rozwiązania narracyjne. Ze „Sporów o polską duszę” wyłania się niejednolity portret Polaków, pełen wewnętrznych sprzeczności i stereotypów, niemożliwy do ostatecznego zdefiniowania, a przez to jeszcze bardziej intrygujący. Po ten tom sięgnąć powinni przede wszystkim czytelnicy, którzy chcieliby się przekonać, jak zmieniały się sądy o rodakach, a także ci, którzy mają ochotę skonfrontować literackie tezy z ujęciem historyków.
Polaków portret własny
„Charakterologia narodowa to jednak nie tylko, a może nawet nie tyle jeden z >>wewnętrznych<< problemów nauki historycznej i ogólnie nauk humanistycznych. To również rozległy obszar patriotyczno-obywatelskiej refleksji nad przyszłością narodu i metodami jej kształtowania” – przypomina w zakończeniu swojej książki „Spory o polską duszę” Andrzej Wierzbicki. To drugie, rozszerzone wydanie tomu – pierwsza edycja miała miejsce w 1993 roku. Autor proponuje czytelnikom arcyciekawą monografię zagadnienia, które właściwsze jest raczej literatom czy szerzej – artystom – niż historykom. Wierzbicki przygląda się jednak, jak do tematu charakteru narodowego podchodzili na przestrzeni dwóch ostatnich wieków dziejopisarze. Śledząc często trudno dostępne zapiski i sięgając do ich opracowań, próbuje znaleźć najbliższy prawdzie obraz Polaków. Stara się znaleźć odpowiedzi na pytania o przyczyny wyrazistych i skrajnych ocen, przytacza nowe i nowatorskie (bywa, że i ryzykowne) opinie.
Wydawać by się mogło, że zagadnienie charakteru narodowego to element obcy historiografii, a stale obecny w dziełach literackich oraz… stereotypowych komentarzach. Andrzej Wierzbicki udowadnia, że motyw ten zaprzątał uwagę historyków, także tych mniej znanych ogółowi. W „Sporach o polską duszę” godna podziwu jest konsekwencja w prezentowaniu kolejnych poglądów: stały rytm książki, dokładność i harmonia w prowadzeniu naukowej opowieści. Wierzbicki jest przewodnikiem, któremu można zaufać, w jego publikacji nie ma chaosu, zaniedbań i stylistycznych niedociągnięć. Autor nie przesadza także z naukową terminologią, nie próbuje imponować niezrozumiałym dla przeciętnego odbiorcy dyskursem, dzięki czemu po jego tom sięgnąć mogą wszyscy zainteresowani tematem, nie tylko specjaliści. „Spory o polską duszę” mają uporządkować wiedzę na temat tożsamości narodowej w ujęciu dziejopisarzy i na temat ulotnego, trudnego do uchwycenia, wizerunku Polaka. Wierzbickiemu ta sztuka świetnie się udała.
Najciekawszy jest pierwszy rozdział właściwej opowieści, prezentujący romantyczne pojęcie ducha nardu. Wierzbicki szuka genezy terminu i jego definicji, buduje obraz Polaków skonfrontowany ze stereotypami Słowian oraz rosyjską mentalnością. Próbuje uchwycić moment przemiany zalet w wady, przedstawia dynamiczny proces, nie stan. Jako że romantyczne postrzeganie charakteru narodowego mocno zaważyło na późniejszych obrazach mitów, Wierzbicki pozwala zrozumieć istotę kształtowania się mentalności zbiorowej. Wizerunek Polaka skrystalizowany w XIX wieku zmienia się potem, co autor pokazuje w następnych rozdziałach. Przytacza poglądy badaczy szkoły krakowskiej, odrzucających dotychczasowe apologetyczne ustalenia i szukających diagnoz choroby i lekarstw na nią. Interesuje się i szkołą warszawską, stojącą w opozycji do pesymistycznego Krakowa. Opisuje nadzieje związane z tym kierunkiem badań w drugiej Rzeczpospolitej, zestawia ze sobą opinie różnych stronnictw, przytacza też ciekawostki – na przykład matematyczne próby znalezienia formuły dziejowej narodów. Najmniej barwny wydaje się przez to obraz charakteru narodowego z drugiej połowy dwudziestego wieku – ustalenia z tego okresu bledną przy wyobraźni historyków poprzedniego stulecia.
Andrzej Wierzbicki potrafi przekonać do swoich ustaleń, chociaż w książce „Spory o polską duszę” nie stosuje chwytów retorycznych czy znanych z publicystyki rozwiązań. Proponuje rzetelne opracowanie tematu, ciekawe ze względu na nieoczywiste zagadnienie – oraz na stosowane rozwiązania narracyjne. Ze „Sporów o polską duszę” wyłania się niejednolity portret Polaków, pełen wewnętrznych sprzeczności i stereotypów, niemożliwy do ostatecznego zdefiniowania, a przez to jeszcze bardziej intrygujący. Po ten tom sięgnąć powinni przede wszystkim czytelnicy, którzy chcieliby się przekonać, jak zmieniały się sądy o rodakach, a także ci, którzy mają ochotę skonfrontować literackie tezy z ujęciem historyków.
środa, 22 grudnia 2010
Cordula Thörner: Dinozaury
Media Rodzina, Poznań 2010.
Prehistoria
Seria książeczek „Pixi. Ja wiem!” przygotowywanych dla uczniów szkoły podstawowej ma nie tylko kusić walorami edukacyjnymi, ale i tematami atrakcyjnymi dla młodych odbiorców. Jedną z pozycji wydanych w tym cyklu są „Dinozaury” autorstwa Corduli Thörner, malutka kipiąca od wiedzy i naprawdę trudnych informacji książeczka jest ukłonem w stronę zaintrygowanych światem dinozaurów dzieci.
Ale tym razem lektura nie będzie należeć do prostych. W publikacji roi się od skomplikowanych nazw – problemy przysparzać mogą nie tylko brzmiące obco nazwy poszczególnych gatunków dinozaurów, ale i próby przedstawiania świata w czasach prehistorycznych. Momentami ma się wrażenie, że autorka chce naraz wyjaśnić za dużo i gubi się przez niewielką objętość tomiku. Na szybko tłumaczy, co dawniej działo się z Ziemią, jak zachowywały się w okresie triasu kontynenty. Opowieść o dinozaurach błyskawicznie zamienia się w wykład z biologii – podział na gadziomiedniczne i ptasiomiedniczne może być dla małych odbiorców zbyt trudny, tak samo jak szczegółowe kwalifikowanie kolejnych gatunków („Największe żyjące kiedykolwiek na Ziemi zwierzęta należały do zauropodów”), z rzadka zdarzają się obrazowe porównania. Cordula Thörner nie ma wyobraźni, prezentuje dinozaury raczej w sposób podręcznikowy, bez polotu, nie koncentruje się na tym, by zainteresować dzieci czy – żeby zaspokoić ich ciekawość, a na przekazaniu suchych informacji. Rysunki Jochena Windeckera odrobinę ułatwiają przyswajanie danych, ale to na tekście powinien spoczywać ciężar informacji strawnych dla kilkulatków.
Poza tym, że Cordula Thörner niespecjalnie sprawdza się jako narratorka historii o dinozaurach (czy jako nauczycielka, usiłująca zaszczepić w uczniach-czytelnikach zamiłowanie do dinozaurów), także Bolesław Ludwiczak, tłumacz książeczki, zawodzi. Trudno, żeby stworzył dzieło wybitne z przeciętnego – ale popełnia błędy, które rzucają się w oczy i nie za bardzo pasują do stylu całości. To dziwi, bo dotąd Bolesław Ludwiczak dość dobrze wyczuwał rytm książki. Tym razem twierdzi między innymi, że plateozaury „kończym przednich używały do odżywiania się”, a tyranozaurus rex miał „krótkie kończyny górne, którymi sięgał nawet do gęby”. W jednym miejscu zawiodła korekta, przeoczając brak słowa „milionów”, przez co wychodzi na to, że trias to okres sprzed 250-200 lat.
W leksykonie kończącym książeczkę pojawiają się wyłącznie nazwy kolejnych dinozaurów – wiele z nich nie występuje w zasadniczej części tomu, autorka traktuje tę partię jako dodatkowe miejsce na prezentowanie informacji, nie jak przypomnienie najważniejszych terminów. W quizie wątpliwości budzi natomiast pierwsze pytanie, o nazwę epoki, o której mowa na początku książki. Właściwa odpowiedź to mezozoik, tyle że sam termin wcześniej nigdzie się nie pojawił. Takich pytań niezakorzenionych w tekście głównym jest tu więcej – trudno wymagać od dziecka, by wiedziało, jaka jest prawidłowa odpowiedź – klucz do testu to niezbyt dobre rozwiązanie. Taki układ nie pozwala maluchowi na sprawdzenie wiedzy, a wykorzystany jest na spiętrzenie następnych wiadomości. W tym wypadku przesada może okazać się wadą publikacji.
Inna sprawa, że książeczka ta może sprawdzić się jako uzupełnienie podstawowych wiadomości, jakie na temat dinozaurów mają już uczniowie szkoły podstawowej, a co ambitniejszym młodym odkrywcom pomoże zrozumieć i usystematyzować świat dinozaurów.
Prehistoria
Seria książeczek „Pixi. Ja wiem!” przygotowywanych dla uczniów szkoły podstawowej ma nie tylko kusić walorami edukacyjnymi, ale i tematami atrakcyjnymi dla młodych odbiorców. Jedną z pozycji wydanych w tym cyklu są „Dinozaury” autorstwa Corduli Thörner, malutka kipiąca od wiedzy i naprawdę trudnych informacji książeczka jest ukłonem w stronę zaintrygowanych światem dinozaurów dzieci.
Ale tym razem lektura nie będzie należeć do prostych. W publikacji roi się od skomplikowanych nazw – problemy przysparzać mogą nie tylko brzmiące obco nazwy poszczególnych gatunków dinozaurów, ale i próby przedstawiania świata w czasach prehistorycznych. Momentami ma się wrażenie, że autorka chce naraz wyjaśnić za dużo i gubi się przez niewielką objętość tomiku. Na szybko tłumaczy, co dawniej działo się z Ziemią, jak zachowywały się w okresie triasu kontynenty. Opowieść o dinozaurach błyskawicznie zamienia się w wykład z biologii – podział na gadziomiedniczne i ptasiomiedniczne może być dla małych odbiorców zbyt trudny, tak samo jak szczegółowe kwalifikowanie kolejnych gatunków („Największe żyjące kiedykolwiek na Ziemi zwierzęta należały do zauropodów”), z rzadka zdarzają się obrazowe porównania. Cordula Thörner nie ma wyobraźni, prezentuje dinozaury raczej w sposób podręcznikowy, bez polotu, nie koncentruje się na tym, by zainteresować dzieci czy – żeby zaspokoić ich ciekawość, a na przekazaniu suchych informacji. Rysunki Jochena Windeckera odrobinę ułatwiają przyswajanie danych, ale to na tekście powinien spoczywać ciężar informacji strawnych dla kilkulatków.
Poza tym, że Cordula Thörner niespecjalnie sprawdza się jako narratorka historii o dinozaurach (czy jako nauczycielka, usiłująca zaszczepić w uczniach-czytelnikach zamiłowanie do dinozaurów), także Bolesław Ludwiczak, tłumacz książeczki, zawodzi. Trudno, żeby stworzył dzieło wybitne z przeciętnego – ale popełnia błędy, które rzucają się w oczy i nie za bardzo pasują do stylu całości. To dziwi, bo dotąd Bolesław Ludwiczak dość dobrze wyczuwał rytm książki. Tym razem twierdzi między innymi, że plateozaury „kończym przednich używały do odżywiania się”, a tyranozaurus rex miał „krótkie kończyny górne, którymi sięgał nawet do gęby”. W jednym miejscu zawiodła korekta, przeoczając brak słowa „milionów”, przez co wychodzi na to, że trias to okres sprzed 250-200 lat.
W leksykonie kończącym książeczkę pojawiają się wyłącznie nazwy kolejnych dinozaurów – wiele z nich nie występuje w zasadniczej części tomu, autorka traktuje tę partię jako dodatkowe miejsce na prezentowanie informacji, nie jak przypomnienie najważniejszych terminów. W quizie wątpliwości budzi natomiast pierwsze pytanie, o nazwę epoki, o której mowa na początku książki. Właściwa odpowiedź to mezozoik, tyle że sam termin wcześniej nigdzie się nie pojawił. Takich pytań niezakorzenionych w tekście głównym jest tu więcej – trudno wymagać od dziecka, by wiedziało, jaka jest prawidłowa odpowiedź – klucz do testu to niezbyt dobre rozwiązanie. Taki układ nie pozwala maluchowi na sprawdzenie wiedzy, a wykorzystany jest na spiętrzenie następnych wiadomości. W tym wypadku przesada może okazać się wadą publikacji.
Inna sprawa, że książeczka ta może sprawdzić się jako uzupełnienie podstawowych wiadomości, jakie na temat dinozaurów mają już uczniowie szkoły podstawowej, a co ambitniejszym młodym odkrywcom pomoże zrozumieć i usystematyzować świat dinozaurów.
wtorek, 21 grudnia 2010
Paul Levinson: Nowe nowe media
WAM, Kraków 2010.
Potęga internetu
Błyskawiczny rozwój internetowych sposobów komunikowania się sprawia, że dotychczasowe ustalenia, dotyczące nowych mediów, przestają wystarczać. Zainteresowanym możliwościami, jakie dają portale społecznościowe, wydawnictwo WAM proponuje książkę „Nowe nowe media” Paula Levinsona, badacza, który korzysta z dobrodziejstw internetu, pilnie obserwuje jego przemiany i stara się wyciągać wnioski z doświadczeń. Nie boi się przewidywania, w jakim kierunku rozwijać się będą internetowe społeczności, tworzy przewodnik po internecie dzisiaj – ale jego komentarze mogą także podpowiadać odbiorcom, jakie korzyści mogą oni czerpać na przykład z prowadzenia blogów. Levinson swoje uwagi mocno opiera na własnych zachowaniach w Sieci, nie jest wyłącznie teoretykiem, ale sprawdza kolejne tezy w praktyce. Oznacza to, że z tomu „Nowe nowe media” korzystać będą mogli nie tylko kulturoznawcy, ale również, co nieczęste w przypadku tego typu publikacji, zwykli odbiorcy, którzy chcieliby poszerzyć wiedzę na temat internetowych portali.
Paul Levinson opowiada o zjawiskach, które jeszcze kilka lat temu nie istniały lub nie były zbyt powszechne. Oczywiście tłumaczy znaczenie terminu nowe nowe media – polskim czytelnikom ta nazwa powinna wydać się zrozumiała i sensowna. Levinson szybko przechodzi do właściwego tematu, czyli opisywania najnowszych zdobyczy internetu. Zaczyna od zagadnienia bliskiego chyba największej rzeszy odbiorców – od blogów. Pokazuje, jakie możliwości kryje w sobie prowadzenie internetowego dziennika – czy dzielenia się z innymi swoim hobby. We korzyści nie polegają tylko na satysfakcji płynącej z wymiany poglądów – Levinson zajmuje się też bardziej pragmatycznymi stronami zjawiska – opowiada o tym, jak zarabiać na umieszczanych na blogach reklamach. Być może za mankament uznać należy fakt, że autor nie różnicuje blogów, zajmuje się diariuszami prowadzonymi przez dorosłych i poważnych ludzi, pomijając milczeniem blogi dzieci i młodzieży. Zwraca jednak uwagę na formę promocji i moderowania komentarzy – czytelnicy „Nowych nowych mediów” powinni poczuć się usatysfakcjonowani. Równie ciekawie wypadają opowieści o Facebooku, MySpace oraz Twitterze – Levinson przedstawia możliwości płynące z tworzenia określonych społeczności, tłumaczy, jak przygotowywane są artykuły w Wikipedii (i porównuje ją z klasycznymi encyklopediami) i zastanawia się nad znaczeniem YouTube’a. Podaje intrygujące przykłady na poparcie swoich tez, a co najważniejsze – cały czas pozostaje blisko tego, co interesuje zwykłych odbiorców, jest komentatorem nowych nowych mediów, analizuje je dyskretnie, tłumaczy, ale nie chce nachalnie przekonywać. Ciągłe odwołania do własnych doświadczeń sprawiają, że Levinson jawi się czytelnikom nie jako badacz, ale jak jeden z wielu użytkowników portali. Zyskuje w ten sposób na wiarygodności, a jego książka przyciąga szerokie rzesze odbiorców – prywatność staje się jedną z jej zalet.
Są „Nowe nowe media” tomem potrzebnym i ważnym, chociaż nie wiadomo, w jakim tempie rozwijać się będą przedstawiane tu zjawiska. Być może książka szybko się zdezaktualizuje lub będzie przedstawiać mało istotne w przyszłości tematy – zawsze jednak stanowić będzie wartościowy opis dzisiejszej sytuacji. Warto sięgnąć po „Nowe nowe media” nie tylko po to, by korzystać z zaprezentowanych tu możliwości tkwiących w internecie, ale także by uświadomić sobie, jak ważnej przemiany kulturowej byliśmy/jesteśmy świadkami. Czyta się ten tom przyjemnie, co stanowi jeszcze jedną zaletę na długiej liście atutów.
Potęga internetu
Błyskawiczny rozwój internetowych sposobów komunikowania się sprawia, że dotychczasowe ustalenia, dotyczące nowych mediów, przestają wystarczać. Zainteresowanym możliwościami, jakie dają portale społecznościowe, wydawnictwo WAM proponuje książkę „Nowe nowe media” Paula Levinsona, badacza, który korzysta z dobrodziejstw internetu, pilnie obserwuje jego przemiany i stara się wyciągać wnioski z doświadczeń. Nie boi się przewidywania, w jakim kierunku rozwijać się będą internetowe społeczności, tworzy przewodnik po internecie dzisiaj – ale jego komentarze mogą także podpowiadać odbiorcom, jakie korzyści mogą oni czerpać na przykład z prowadzenia blogów. Levinson swoje uwagi mocno opiera na własnych zachowaniach w Sieci, nie jest wyłącznie teoretykiem, ale sprawdza kolejne tezy w praktyce. Oznacza to, że z tomu „Nowe nowe media” korzystać będą mogli nie tylko kulturoznawcy, ale również, co nieczęste w przypadku tego typu publikacji, zwykli odbiorcy, którzy chcieliby poszerzyć wiedzę na temat internetowych portali.
Paul Levinson opowiada o zjawiskach, które jeszcze kilka lat temu nie istniały lub nie były zbyt powszechne. Oczywiście tłumaczy znaczenie terminu nowe nowe media – polskim czytelnikom ta nazwa powinna wydać się zrozumiała i sensowna. Levinson szybko przechodzi do właściwego tematu, czyli opisywania najnowszych zdobyczy internetu. Zaczyna od zagadnienia bliskiego chyba największej rzeszy odbiorców – od blogów. Pokazuje, jakie możliwości kryje w sobie prowadzenie internetowego dziennika – czy dzielenia się z innymi swoim hobby. We korzyści nie polegają tylko na satysfakcji płynącej z wymiany poglądów – Levinson zajmuje się też bardziej pragmatycznymi stronami zjawiska – opowiada o tym, jak zarabiać na umieszczanych na blogach reklamach. Być może za mankament uznać należy fakt, że autor nie różnicuje blogów, zajmuje się diariuszami prowadzonymi przez dorosłych i poważnych ludzi, pomijając milczeniem blogi dzieci i młodzieży. Zwraca jednak uwagę na formę promocji i moderowania komentarzy – czytelnicy „Nowych nowych mediów” powinni poczuć się usatysfakcjonowani. Równie ciekawie wypadają opowieści o Facebooku, MySpace oraz Twitterze – Levinson przedstawia możliwości płynące z tworzenia określonych społeczności, tłumaczy, jak przygotowywane są artykuły w Wikipedii (i porównuje ją z klasycznymi encyklopediami) i zastanawia się nad znaczeniem YouTube’a. Podaje intrygujące przykłady na poparcie swoich tez, a co najważniejsze – cały czas pozostaje blisko tego, co interesuje zwykłych odbiorców, jest komentatorem nowych nowych mediów, analizuje je dyskretnie, tłumaczy, ale nie chce nachalnie przekonywać. Ciągłe odwołania do własnych doświadczeń sprawiają, że Levinson jawi się czytelnikom nie jako badacz, ale jak jeden z wielu użytkowników portali. Zyskuje w ten sposób na wiarygodności, a jego książka przyciąga szerokie rzesze odbiorców – prywatność staje się jedną z jej zalet.
Są „Nowe nowe media” tomem potrzebnym i ważnym, chociaż nie wiadomo, w jakim tempie rozwijać się będą przedstawiane tu zjawiska. Być może książka szybko się zdezaktualizuje lub będzie przedstawiać mało istotne w przyszłości tematy – zawsze jednak stanowić będzie wartościowy opis dzisiejszej sytuacji. Warto sięgnąć po „Nowe nowe media” nie tylko po to, by korzystać z zaprezentowanych tu możliwości tkwiących w internecie, ale także by uświadomić sobie, jak ważnej przemiany kulturowej byliśmy/jesteśmy świadkami. Czyta się ten tom przyjemnie, co stanowi jeszcze jedną zaletę na długiej liście atutów.
poniedziałek, 20 grudnia 2010
Edward Stachura: Dzienniki. Zeszyty podróżne 1.
Iskry, Warszawa 2010.
Ocalić teraźniejszość
Dzienniki pisarzy i poetów to zjawisko ze wszech miar fascynujące. Regularnie prowadzone notatki, zapiski dla pamięci, często czynione na gorąco, na szybko, bez stylizacji i żmudnego opracowywania, więcej mogą powiedzieć o artyście niż jego dzieła „oficjalne”. Wyłuskiwanie z takiego kłębowiska myśli sformułowań aforystycznych, wartościowych czy przyciągających stanowi jedną z bardziej istotnych przyjemności lekturowych.
Wydawnictwo Iskry oddaje w nasze ręce pierwszy tym „Zeszytów podróżnych” – dzienników Edwarda Stachury (wybór z zapisków Steda zaplanowany został na dwa tomy). Notatki zamieszczone w tej książce obejmują lata 1956 – 1973,ale, co może być dla części odbiorców zaskakujące, nie ma w nich żadnych aluzji do bieżącej sytuacji politycznej (raz tylko Stachura z perspektywy czasu pisze o jednej znajomej, że ta po 1968 roku opuściła Polskę). Biorąc pod uwagę ilość istotnych wydarzeń – milczenie Stachury może dziwić. Ale bardzo szybko czytelnicy dadzą się wciągnąć w świat pełen piosenek i poetyckich rozważań, w świat drobiazgów literackich, notatek do powieści, zasłyszanych dialogów, celnych spostrzeżeń i nieistotnych zapisków, wspomagających pamięć. Sny, wydatki, sprawozdania pogodowe i prezentowanie samopoczucia, zdrowia czy kondycji fizycznej – to wszystko składa się na „Dzienniki”, od których aż do ostatniej strony trudno się oderwać.
„Dzienniki” składają się ze strzępków zapisków. Nad redaktorskimi perypetiami nie będę się tu rozwodzić, można poczytać o nich w posłowiu, tak samo zresztą jak nad autocytowaniem – zmianami lub powtarzaniem fragmentów w powieściach. Wprawdzie autor wyboru, Dariusz Pachocki, zaznacza, że wielu aluzji do utworów Steda nie sygnalizowano dla przyjemności płynącej z samodzielnych poszukiwań, sporo ich jednak trafiło do przypisów i do posłowia. Strzępki zapisków to przeważnie krótkie (często jednoakapitowe lub po prostu jednozdaniowe) komentarze, nasycone emocjami i wywołujące spore wrażenie na czytelnikach. Zdarza się, że Stachura zachwyca trafnością obserwacji lub sposobem ich przedstawienia – ale często też notuje rzeczy zupełnie nieważne i dla współczesnego odbiorcy błahe. Zamieszczenie ich w publikacji umożliwia jednak czytelnikom lepsze poznanie bohatera „Dzienników” i wprowadzenie w świat Steda. Bywa, że Stachura pisze po francusku lub hiszpańsku, kodując pewne partie diariusza (czytelnicy zostaną wówczas odesłani do tłumaczeń w przypisach).
Możliwość uczestniczenia w codzienności poety, szansa na poznanie warsztatu i genezy pomysłów – zalet „Dzienników” jest naprawdę wiele. Czasem bywa wzruszająco, czasem zabawnie. Stachura w zwyczajności dostrzega tematy do piosenek, a z przypadkowych olśnień bierze pomysły do powieści. W „Zeszytach podróżnych” ciągle spotyka się artystyczna wrażliwość z prozą życia. Mnogość poruszanych tu tematów – a także stylistyczne różnice w ich realizacjach – zapewnia dynamikę zapisków i może podsycać ciekawość.
U Stachury odkrywanie kolejnych literackich aforystycznych perełek oraz notatek, które trafiły potem do powieści, jest nagrodą dla czytelników. Ale i samo śledzenie diariuszowych zapisków, choćby i banalnych, kryje w sobie zapowiedź niezwykłości, budowania intymnej niemal relacji z autorem. Na tle innych publikowanych w ostatnich latach dzienników, „Zeszyty podróżne” Stachury wyróżniają się całkowitym zobojętnieniem na polityczną rzeczywistość a także fragmentarycznością, próbą zachowania teraźniejszości, utrwalenia ulotnych myśli i uchwycenia tego, co do uchwycenia z natury niemożliwe. To ciekawy dokument i fascynująca lektura, to szukanie słów i sprawdzanie obrazów.
Ocalić teraźniejszość
Dzienniki pisarzy i poetów to zjawisko ze wszech miar fascynujące. Regularnie prowadzone notatki, zapiski dla pamięci, często czynione na gorąco, na szybko, bez stylizacji i żmudnego opracowywania, więcej mogą powiedzieć o artyście niż jego dzieła „oficjalne”. Wyłuskiwanie z takiego kłębowiska myśli sformułowań aforystycznych, wartościowych czy przyciągających stanowi jedną z bardziej istotnych przyjemności lekturowych.
Wydawnictwo Iskry oddaje w nasze ręce pierwszy tym „Zeszytów podróżnych” – dzienników Edwarda Stachury (wybór z zapisków Steda zaplanowany został na dwa tomy). Notatki zamieszczone w tej książce obejmują lata 1956 – 1973,ale, co może być dla części odbiorców zaskakujące, nie ma w nich żadnych aluzji do bieżącej sytuacji politycznej (raz tylko Stachura z perspektywy czasu pisze o jednej znajomej, że ta po 1968 roku opuściła Polskę). Biorąc pod uwagę ilość istotnych wydarzeń – milczenie Stachury może dziwić. Ale bardzo szybko czytelnicy dadzą się wciągnąć w świat pełen piosenek i poetyckich rozważań, w świat drobiazgów literackich, notatek do powieści, zasłyszanych dialogów, celnych spostrzeżeń i nieistotnych zapisków, wspomagających pamięć. Sny, wydatki, sprawozdania pogodowe i prezentowanie samopoczucia, zdrowia czy kondycji fizycznej – to wszystko składa się na „Dzienniki”, od których aż do ostatniej strony trudno się oderwać.
„Dzienniki” składają się ze strzępków zapisków. Nad redaktorskimi perypetiami nie będę się tu rozwodzić, można poczytać o nich w posłowiu, tak samo zresztą jak nad autocytowaniem – zmianami lub powtarzaniem fragmentów w powieściach. Wprawdzie autor wyboru, Dariusz Pachocki, zaznacza, że wielu aluzji do utworów Steda nie sygnalizowano dla przyjemności płynącej z samodzielnych poszukiwań, sporo ich jednak trafiło do przypisów i do posłowia. Strzępki zapisków to przeważnie krótkie (często jednoakapitowe lub po prostu jednozdaniowe) komentarze, nasycone emocjami i wywołujące spore wrażenie na czytelnikach. Zdarza się, że Stachura zachwyca trafnością obserwacji lub sposobem ich przedstawienia – ale często też notuje rzeczy zupełnie nieważne i dla współczesnego odbiorcy błahe. Zamieszczenie ich w publikacji umożliwia jednak czytelnikom lepsze poznanie bohatera „Dzienników” i wprowadzenie w świat Steda. Bywa, że Stachura pisze po francusku lub hiszpańsku, kodując pewne partie diariusza (czytelnicy zostaną wówczas odesłani do tłumaczeń w przypisach).
Możliwość uczestniczenia w codzienności poety, szansa na poznanie warsztatu i genezy pomysłów – zalet „Dzienników” jest naprawdę wiele. Czasem bywa wzruszająco, czasem zabawnie. Stachura w zwyczajności dostrzega tematy do piosenek, a z przypadkowych olśnień bierze pomysły do powieści. W „Zeszytach podróżnych” ciągle spotyka się artystyczna wrażliwość z prozą życia. Mnogość poruszanych tu tematów – a także stylistyczne różnice w ich realizacjach – zapewnia dynamikę zapisków i może podsycać ciekawość.
U Stachury odkrywanie kolejnych literackich aforystycznych perełek oraz notatek, które trafiły potem do powieści, jest nagrodą dla czytelników. Ale i samo śledzenie diariuszowych zapisków, choćby i banalnych, kryje w sobie zapowiedź niezwykłości, budowania intymnej niemal relacji z autorem. Na tle innych publikowanych w ostatnich latach dzienników, „Zeszyty podróżne” Stachury wyróżniają się całkowitym zobojętnieniem na polityczną rzeczywistość a także fragmentarycznością, próbą zachowania teraźniejszości, utrwalenia ulotnych myśli i uchwycenia tego, co do uchwycenia z natury niemożliwe. To ciekawy dokument i fascynująca lektura, to szukanie słów i sprawdzanie obrazów.
niedziela, 19 grudnia 2010
Miroslav Sehnal, Břetislav Uhlář: Godzina próby. Czeskie opowieści
Good Books. Wrocław 2010.
Problem z kobietami
Miłośników czeskiego humoru do „Godziny próby” nie trzeba będzie długo przekonywać. „Opowieści o genach i hormonach w sześciu odsłonach” zapewnią bowiem sporo śmiechu odświeżającego, czerpiącego z nieznanych w Polsce, a przynajmniej niewyeksploatowanych schematów. Żart delikatnie naerotyzowany daleki jest od wulgarności czy taniej rubaszności, a czarny humor, którego tu sporo, idealnie pokazuje dystans Czechów do samych siebie. Miroslav Sehnal przedstawia w „Godzinie próby” opowieść podzieloną na kilka sekwencji, szybko wciągającą i niebanalną. Břetislav Uhlář rozdziela kolejne partie mikropowieści oryginalnymi erotykami. Całość ładnie się komponuje i przynosi mnóstwo fabularnych zaskoczeń w dziedzinie damsko-męskich relacji.
Historia Sehnala rozpoczyna się od nocnej polucji. Już niedługo bohater uda się na pogrzeb zmarłego śmiercią samobójczą wuja Vaszka, a tam pozna córkę wuja, piękną Anel. Kobieta zawładnie sercem i myślami starszego od niej o trzydzieści lat mężczyzny, a wkrótce zamieszka u niego na pewien czas. Sehnal ani przez chwilę nie pozwala sobie na typowe i przewidywalne rozwiązania – sięga po stereotypy tylko po to, by od nich uciec. Bohater zafascynowany uroczą nieznajomą, która wchodzi do jego życia, mieszkania i łóżka, nie wykorzystuje sytuacji – marzy o Anel, ma ją na wyciągnięcie ręki, czeka na wspólną noc – ale pozwala jej decydować o szczegółach egzystencji. Wkrótce okaże się, że Anel znalazła w nim dobrego opiekuna, ojczulka i przyjaciela. W „Godzinie próby” nic nie może być takie, jakie się wydawało.
Również Uhlář nie zawodzi. W jego wierszach kobiety z sennych marzeń nie zawsze mogą spełniać wszystkie zachcianki, rojenia i nadzieje w nich pokładane. Seks zyskuje czasem wymiar intertekstualny – opisywany przez odległe skojarzenia z różnymi produktami kultury masowej. Gorycz porażki w puentach przekuwa się na pocieszenie bądź wyrazisty dowcip. Kolejne kochanki (i niedoszłe kochanki, których jest znacznie więcej) mają przeważnie problemy ze swoimi mężami lub partnerami, a ich troski na dalszy plan odsuwają perypetie miłosne. U Uhlářa ars amandi często kończy się na zamierzeniach, a całość kształtowana jest przez dystans i nieagresywny dowcip.
Zresztą w „Godzinie próby” dyskretny uśmiech jest stale obecny i przybiera najrozmaitsze formy. Dla autorów tego tomu nie ma żadnych świętości – śmiać można się ze wszystkiego: powodem do żartu staną się zatem prochy właśnie skremowanego krewnego, językowe (nie)kompetencje Wietnamczyka w przydrożnym bistro (Sehnal nie daje się zamknąć w granicach wytyczanych przez poprawność polityczną), ale też skojarzenia ze scenami z wybranych filmów akcji w wykonaniu dziecka. Bohaterowie śmieją się z własnej cielesności, a dalszoplanowe postacie potrafią prowokować absurdalne sytuacje (niektóre sceny z „Godziny próby” będą polskim czytelnikom przypominać delikatny nonsens krainy Starszych Panów i zdarzenia wykreowane przez Jeremiego Przyborę).
Miroslav Sehnal pisze językiem miejscami stylizowanym na potoczny i niestaranny, mocno emocjonalnym i pełnym kolokwializmów, dzięki czemu jego narracja nabiera barw. Wewnętrzna ekspresja w opowieści umożliwia też podsycanie dowcipów sytuacyjnych, sprawia, że opowiedziana ze swadą historia bohatera, miejscami dramatyczna i niezgodna z przewidywaniami odbiorców, nabiera lekkości i staje się bardziej sympatyczna. Trudno zresztą o inny sposób prowadzenia historii niepoważnej i żartobliwej – Sehnal wie dobrze, jak podkreślić nietypową fabułę i uprawdopodobnić bohatera.
Jest „Godzina próby” propozycją dla tych, którzy szukają beztroskiego śmiechu, niepozbawionego pierwiastka refleksji. Niedosyt, odczuwany po zakończeniu lektury, świadczyć może o tym, że udało się autorom stworzyć opowieść wciągającą i rozpisaną na dwa głosy.
Problem z kobietami
Miłośników czeskiego humoru do „Godziny próby” nie trzeba będzie długo przekonywać. „Opowieści o genach i hormonach w sześciu odsłonach” zapewnią bowiem sporo śmiechu odświeżającego, czerpiącego z nieznanych w Polsce, a przynajmniej niewyeksploatowanych schematów. Żart delikatnie naerotyzowany daleki jest od wulgarności czy taniej rubaszności, a czarny humor, którego tu sporo, idealnie pokazuje dystans Czechów do samych siebie. Miroslav Sehnal przedstawia w „Godzinie próby” opowieść podzieloną na kilka sekwencji, szybko wciągającą i niebanalną. Břetislav Uhlář rozdziela kolejne partie mikropowieści oryginalnymi erotykami. Całość ładnie się komponuje i przynosi mnóstwo fabularnych zaskoczeń w dziedzinie damsko-męskich relacji.
Historia Sehnala rozpoczyna się od nocnej polucji. Już niedługo bohater uda się na pogrzeb zmarłego śmiercią samobójczą wuja Vaszka, a tam pozna córkę wuja, piękną Anel. Kobieta zawładnie sercem i myślami starszego od niej o trzydzieści lat mężczyzny, a wkrótce zamieszka u niego na pewien czas. Sehnal ani przez chwilę nie pozwala sobie na typowe i przewidywalne rozwiązania – sięga po stereotypy tylko po to, by od nich uciec. Bohater zafascynowany uroczą nieznajomą, która wchodzi do jego życia, mieszkania i łóżka, nie wykorzystuje sytuacji – marzy o Anel, ma ją na wyciągnięcie ręki, czeka na wspólną noc – ale pozwala jej decydować o szczegółach egzystencji. Wkrótce okaże się, że Anel znalazła w nim dobrego opiekuna, ojczulka i przyjaciela. W „Godzinie próby” nic nie może być takie, jakie się wydawało.
Również Uhlář nie zawodzi. W jego wierszach kobiety z sennych marzeń nie zawsze mogą spełniać wszystkie zachcianki, rojenia i nadzieje w nich pokładane. Seks zyskuje czasem wymiar intertekstualny – opisywany przez odległe skojarzenia z różnymi produktami kultury masowej. Gorycz porażki w puentach przekuwa się na pocieszenie bądź wyrazisty dowcip. Kolejne kochanki (i niedoszłe kochanki, których jest znacznie więcej) mają przeważnie problemy ze swoimi mężami lub partnerami, a ich troski na dalszy plan odsuwają perypetie miłosne. U Uhlářa ars amandi często kończy się na zamierzeniach, a całość kształtowana jest przez dystans i nieagresywny dowcip.
Zresztą w „Godzinie próby” dyskretny uśmiech jest stale obecny i przybiera najrozmaitsze formy. Dla autorów tego tomu nie ma żadnych świętości – śmiać można się ze wszystkiego: powodem do żartu staną się zatem prochy właśnie skremowanego krewnego, językowe (nie)kompetencje Wietnamczyka w przydrożnym bistro (Sehnal nie daje się zamknąć w granicach wytyczanych przez poprawność polityczną), ale też skojarzenia ze scenami z wybranych filmów akcji w wykonaniu dziecka. Bohaterowie śmieją się z własnej cielesności, a dalszoplanowe postacie potrafią prowokować absurdalne sytuacje (niektóre sceny z „Godziny próby” będą polskim czytelnikom przypominać delikatny nonsens krainy Starszych Panów i zdarzenia wykreowane przez Jeremiego Przyborę).
Miroslav Sehnal pisze językiem miejscami stylizowanym na potoczny i niestaranny, mocno emocjonalnym i pełnym kolokwializmów, dzięki czemu jego narracja nabiera barw. Wewnętrzna ekspresja w opowieści umożliwia też podsycanie dowcipów sytuacyjnych, sprawia, że opowiedziana ze swadą historia bohatera, miejscami dramatyczna i niezgodna z przewidywaniami odbiorców, nabiera lekkości i staje się bardziej sympatyczna. Trudno zresztą o inny sposób prowadzenia historii niepoważnej i żartobliwej – Sehnal wie dobrze, jak podkreślić nietypową fabułę i uprawdopodobnić bohatera.
Jest „Godzina próby” propozycją dla tych, którzy szukają beztroskiego śmiechu, niepozbawionego pierwiastka refleksji. Niedosyt, odczuwany po zakończeniu lektury, świadczyć może o tym, że udało się autorom stworzyć opowieść wciągającą i rozpisaną na dwa głosy.
czwartek, 16 grudnia 2010
Andrzej Mleczko: Kamasutra dla zaawansowanych
Iskry, Warszawa 2010.
Seks bez ograniczeń
Andrzej Mleczko jest rysownikiem satyrycznym, który nie stroni od tematów seksualności i damsko-męskich relacji w podtekstach sprowadzanych do zwykłej chuci. Ryzykuje sporo, bo chociaż ludyczny, rubaszny żart zawsze znajdzie wielu zwolenników, wulgarność bywa dla licznej grupy odbiorców przeszkodą w cieszeniu się dowcipami. Ale kolejny tom Mleczki wydany przez Iskry nie pozostawia wątpliwości: „Kamasutra dla zaawansowanych” to propozycja dla akceptujących ostry i drażniący, prowokacyjny ton rysunków – znak rozpoznawczy twórczości Mleczki. Dobrze będą się bawić ci, którzy odrzucą pruderię i nastawią się na nieprzyzwoite, choć przez to nie mniej śmieszne, obrazki. Bo Mleczko jak zwykle nie zawodzi – bawi się tematem seksu, tworząc odważne, pomysłowe i humorystyczne konfiguracje.
Zwłaszcza pierwsza część „Kamasutry dla zaawansowanych” może zaskakiwać. Autor wykorzystuje tu prosty schemat: pojedynczy obrazek i podpis, który doskonale uzupełnia całość i rzuca nowe światło na zastosowane rozwiązania. Sięga Mleczko po narodowe stereotypy lub po proste skojarzenia z danym krajem. Na tej bazie buduje jednokadrową opowieść o domniemanych przedstawicielach-mieszkańcach. Ukazuje ich podczas miłosnych igraszek, splecionych w trudnych do wyobrażenia pozycjach – w końcu akcentowane w tytule zaawansowanie zobowiązuje. Mleczko żartuje sobie także z przyzwyczajeń, ról i zawodów. Za każdym razem próbuje zaskoczyć czytelników przez oryginalne pomysły na miłosne figury, mało tego: choć seks jest tu głównym tematem kolejnych rysunków, śmiech kryje się często w fakcie, że bohaterowie obrazków nie przywiązują większej wagi do sztuki kochania, zajmują się za to czymś innym – Czech kuflami pije piwo, a kibic zapatrzony jest w telewizor. W „Kamasutrze” pojawia się kilka prac dawnych, przystosowanych do nowego zestawu i uzupełniających serię.
W dalszej części tomu mamy już do czynienia z klasycznymi rysunkami satyrycznymi, w przeważającej części nowymi lub mało znanymi (dla wielbicieli grafik jest też przygotowany specjalny dodatek) – bohaterowie uprawiają na nich seks w nietypowych okolicznościach, zainspirowani skojarzeniami słownymi lub niekontrolowanym pociągiem fizycznym. Tematem rysunków często jest erekcja, seks oralny lub perwersje. Andrzej Mleczko tym razem jednak rzadziej przedstawia roznegliżowane kobiety, śmieje się z mężczyzn, przerysowując ich reakcje, wielkość narządów i pomysły. Uruchamia wyobraźnię, nieskrępowaną konwencjami, wstydem czy obyczajowością. Prezentuje rysunki odważne i śmiałe, dla wielu przekraczające granice dobrego smaku, ale to przecież nikogo, kto zna kreskę tego autora, nie może dziwić ani szokować.
W przebogatym zestawie rysunków Andrzeja Mleczki znalazłoby się jeszcze mnóstwo prac, które mogłyby z powodzeniem trafić do albumu „Kamasutra dla zaawansowanych”- zwłaszcza że seks to jeden z bardziej eksploatowanych przez tego twórcę motywów. Tym razem autor i wydawca od początku zaznaczają, czego można się po książce spodziewać – a mimo to publikacja przyniesie sporo śmiechu i autentycznych zaskoczeń, które przyczynią się do jeszcze lepszego odbioru rysunków.
Do tej pory Iskry proponowały angielskie tłumaczenia dymków z rysunków Andrzeja Mleczki, zamieszczając je na końcu książki. W „Kamasutrze” tłumaczenia pojawiają się bezpośrednio pod obrazkami, co z pewnością ułatwi i uprzyjemni lekturę anglojęzycznym odbiorcom. To strzał w dziesiątkę, bo tym razem autor stroni całkowicie od nawiązań do politycznych aktualiów, a odwołuje się tylko do zagadnień obyczajowych – znajdzie zatem uznanie nie tylko w Polsce.
Seks bez ograniczeń
Andrzej Mleczko jest rysownikiem satyrycznym, który nie stroni od tematów seksualności i damsko-męskich relacji w podtekstach sprowadzanych do zwykłej chuci. Ryzykuje sporo, bo chociaż ludyczny, rubaszny żart zawsze znajdzie wielu zwolenników, wulgarność bywa dla licznej grupy odbiorców przeszkodą w cieszeniu się dowcipami. Ale kolejny tom Mleczki wydany przez Iskry nie pozostawia wątpliwości: „Kamasutra dla zaawansowanych” to propozycja dla akceptujących ostry i drażniący, prowokacyjny ton rysunków – znak rozpoznawczy twórczości Mleczki. Dobrze będą się bawić ci, którzy odrzucą pruderię i nastawią się na nieprzyzwoite, choć przez to nie mniej śmieszne, obrazki. Bo Mleczko jak zwykle nie zawodzi – bawi się tematem seksu, tworząc odważne, pomysłowe i humorystyczne konfiguracje.
Zwłaszcza pierwsza część „Kamasutry dla zaawansowanych” może zaskakiwać. Autor wykorzystuje tu prosty schemat: pojedynczy obrazek i podpis, który doskonale uzupełnia całość i rzuca nowe światło na zastosowane rozwiązania. Sięga Mleczko po narodowe stereotypy lub po proste skojarzenia z danym krajem. Na tej bazie buduje jednokadrową opowieść o domniemanych przedstawicielach-mieszkańcach. Ukazuje ich podczas miłosnych igraszek, splecionych w trudnych do wyobrażenia pozycjach – w końcu akcentowane w tytule zaawansowanie zobowiązuje. Mleczko żartuje sobie także z przyzwyczajeń, ról i zawodów. Za każdym razem próbuje zaskoczyć czytelników przez oryginalne pomysły na miłosne figury, mało tego: choć seks jest tu głównym tematem kolejnych rysunków, śmiech kryje się często w fakcie, że bohaterowie obrazków nie przywiązują większej wagi do sztuki kochania, zajmują się za to czymś innym – Czech kuflami pije piwo, a kibic zapatrzony jest w telewizor. W „Kamasutrze” pojawia się kilka prac dawnych, przystosowanych do nowego zestawu i uzupełniających serię.
W dalszej części tomu mamy już do czynienia z klasycznymi rysunkami satyrycznymi, w przeważającej części nowymi lub mało znanymi (dla wielbicieli grafik jest też przygotowany specjalny dodatek) – bohaterowie uprawiają na nich seks w nietypowych okolicznościach, zainspirowani skojarzeniami słownymi lub niekontrolowanym pociągiem fizycznym. Tematem rysunków często jest erekcja, seks oralny lub perwersje. Andrzej Mleczko tym razem jednak rzadziej przedstawia roznegliżowane kobiety, śmieje się z mężczyzn, przerysowując ich reakcje, wielkość narządów i pomysły. Uruchamia wyobraźnię, nieskrępowaną konwencjami, wstydem czy obyczajowością. Prezentuje rysunki odważne i śmiałe, dla wielu przekraczające granice dobrego smaku, ale to przecież nikogo, kto zna kreskę tego autora, nie może dziwić ani szokować.
W przebogatym zestawie rysunków Andrzeja Mleczki znalazłoby się jeszcze mnóstwo prac, które mogłyby z powodzeniem trafić do albumu „Kamasutra dla zaawansowanych”- zwłaszcza że seks to jeden z bardziej eksploatowanych przez tego twórcę motywów. Tym razem autor i wydawca od początku zaznaczają, czego można się po książce spodziewać – a mimo to publikacja przyniesie sporo śmiechu i autentycznych zaskoczeń, które przyczynią się do jeszcze lepszego odbioru rysunków.
Do tej pory Iskry proponowały angielskie tłumaczenia dymków z rysunków Andrzeja Mleczki, zamieszczając je na końcu książki. W „Kamasutrze” tłumaczenia pojawiają się bezpośrednio pod obrazkami, co z pewnością ułatwi i uprzyjemni lekturę anglojęzycznym odbiorcom. To strzał w dziesiątkę, bo tym razem autor stroni całkowicie od nawiązań do politycznych aktualiów, a odwołuje się tylko do zagadnień obyczajowych – znajdzie zatem uznanie nie tylko w Polsce.
wtorek, 14 grudnia 2010
Barbara Ogrodowska: Tradycje polskiego stołu
Muza SA, Warszawa 2010.
Kulinarna historia
Dbałość o tradycję i obyczaje jest szczególnie ważna gdy liczy się zachowanie tożsamości narodowej. Dodatkowo od czasu do czasu pojawia się moda na ludowość – w takich wypadkach przydają się kompendia wiedzy, książki, zbierające informacje z wybranej dziedziny i prezentujące je w przystępny sposób. W serii „Ocalić od zapomnienia” wydawnictwa Muza SA ukazał się właśnie piętnasty tom, poświęcony tym razem tradycyjnej kuchni polskiej. Jego autorka, Barbara Ogrodowska, prezentuje znane i zapomniane dzisiaj potrawy, prowadząc uporządkowaną, stonowaną opowieść nie tylko po charakterystycznych posiłkach i produktach stołu polskiego, ale i zwyczajach kulinarnych czy biesiadnych.
„Tradycje polskiego stołu” mogą zaskakiwać i cieszyć tradycyjnym, niemal podręcznikowym stylem – w dobie minimalizowania treści i dzielenia jej na coraz mniejsze partie (to moda rozpoczęta w latach 90., a obowiązująca w kioskowych wydawnictwach popularnonaukowych do dzisiaj) to miły powrót do dawno sprawdzonego sposobu podawania wiadomości. Barbara Ogrodowska nie pisze językiem hermetycznym, ale też nie sili się na dowcip czy felietonową lekkość, nie próbuje uwodzić czytelników, bo nie ma takiej potrzeby: do jej tomu trafią przede wszystkim zainteresowani kulturą i obyczajami odbiorcy – tych nie trzeba przekonywać tanimi chwytami, można za to ucieszyć ich ogromem ciekawych informacji. Za to ukłonem w stronę przyzwyczajeń współczesnego czytelnika będzie rozbudowana szata graficzna. Tom zdobi mnóstwo zdjęć oraz reprodukcji – te pierwsze pełnią w książce różnorakie funkcje. Mają wartość dokumentacyjną, kiedy przedstawiają kolejne potrawy. Czasem stanowią dodatkowy komentarz – zwykle gdy luźniej łączą się z opisywanym tematem. Są informacją, gdy prezentują nieznane elementy tradycyjnej kuchni. Ale mogą też służyć jako ozdoba, gdy – powtarzane w różnych odbiciach – wypełniają szerokie marginesy. To zresztą czasami staje się piętą achillesową publikacji, bywa, że jakiś motyw, funkcjonujący jako informacja, kilkadziesiąt (lub kilkanaście) stron dalej powraca, na przykład graficznie odwrócony w odbiciu lustrzanym, udając inny przedmiot.
Autorka sięga do pozycji prezentujących obyczaje polskie, z nich też przytacza cytaty literackie, nie wykorzystując książkowych źródeł. Często też, zwłaszcza na początku, przytacza przepisy współczesne, nagradzane w kolejnych edycjach konkursu „Nasze narodowe dziedzictwo” – potem zastępuje je faktycznie poradami z dawnych książek kucharskich, można tu znaleźć prawdziwe ciekawostki – na przykład na danie, do zrobienia którego potrzeba stu dwudziestu żółtek. Im dalej, tym bardziej interesująco.
Dowiemy się z tomu „Tradycje polskiego stołu”, co było najbardziej typowe dla polskiej kuchni, jaką rolę pełniły w niej zboża, warzywa, owoce i przyprawy. Co się uprawiało, a co zbierało. Przejdzie autorka do zagadnień polowania i hodowania zwierząt, a następnie – do robienia zapasów na zimę. Zajmie się też opowiadaniem o poszczególnych posiłkach, by zakończyć informacjami na temat ochrony polskich smaków.
Ta pięknie wydana książka jest źródłem wiedzy nie tylko na temat polskiej kuchni na przestrzeni wieków, ale też zestawem charakterystycznych, a dziś coraz częściej zapomnianych zwyczajów. Barbara Ogrodowska opowiada o kulturze stołu zajmująco i ze znawstwem, posiłkuje się przy tym nie tylko wiadomościami wyczytanymi w książkach, ale też własnymi doświadczeniami i przekazywanymi z pokolenia na pokolenie poradami. Można sprawdzić wybrane przez autorkę przepisu lub – pooglądać sobie przepiękne fotografie, można przenieść się w czasie do chwil, kiedy posiłki były celebrowane i umacniały więzi rodzinne, lub poznać elementy tradycji.
Kulinarna historia
Dbałość o tradycję i obyczaje jest szczególnie ważna gdy liczy się zachowanie tożsamości narodowej. Dodatkowo od czasu do czasu pojawia się moda na ludowość – w takich wypadkach przydają się kompendia wiedzy, książki, zbierające informacje z wybranej dziedziny i prezentujące je w przystępny sposób. W serii „Ocalić od zapomnienia” wydawnictwa Muza SA ukazał się właśnie piętnasty tom, poświęcony tym razem tradycyjnej kuchni polskiej. Jego autorka, Barbara Ogrodowska, prezentuje znane i zapomniane dzisiaj potrawy, prowadząc uporządkowaną, stonowaną opowieść nie tylko po charakterystycznych posiłkach i produktach stołu polskiego, ale i zwyczajach kulinarnych czy biesiadnych.
„Tradycje polskiego stołu” mogą zaskakiwać i cieszyć tradycyjnym, niemal podręcznikowym stylem – w dobie minimalizowania treści i dzielenia jej na coraz mniejsze partie (to moda rozpoczęta w latach 90., a obowiązująca w kioskowych wydawnictwach popularnonaukowych do dzisiaj) to miły powrót do dawno sprawdzonego sposobu podawania wiadomości. Barbara Ogrodowska nie pisze językiem hermetycznym, ale też nie sili się na dowcip czy felietonową lekkość, nie próbuje uwodzić czytelników, bo nie ma takiej potrzeby: do jej tomu trafią przede wszystkim zainteresowani kulturą i obyczajami odbiorcy – tych nie trzeba przekonywać tanimi chwytami, można za to ucieszyć ich ogromem ciekawych informacji. Za to ukłonem w stronę przyzwyczajeń współczesnego czytelnika będzie rozbudowana szata graficzna. Tom zdobi mnóstwo zdjęć oraz reprodukcji – te pierwsze pełnią w książce różnorakie funkcje. Mają wartość dokumentacyjną, kiedy przedstawiają kolejne potrawy. Czasem stanowią dodatkowy komentarz – zwykle gdy luźniej łączą się z opisywanym tematem. Są informacją, gdy prezentują nieznane elementy tradycyjnej kuchni. Ale mogą też służyć jako ozdoba, gdy – powtarzane w różnych odbiciach – wypełniają szerokie marginesy. To zresztą czasami staje się piętą achillesową publikacji, bywa, że jakiś motyw, funkcjonujący jako informacja, kilkadziesiąt (lub kilkanaście) stron dalej powraca, na przykład graficznie odwrócony w odbiciu lustrzanym, udając inny przedmiot.
Autorka sięga do pozycji prezentujących obyczaje polskie, z nich też przytacza cytaty literackie, nie wykorzystując książkowych źródeł. Często też, zwłaszcza na początku, przytacza przepisy współczesne, nagradzane w kolejnych edycjach konkursu „Nasze narodowe dziedzictwo” – potem zastępuje je faktycznie poradami z dawnych książek kucharskich, można tu znaleźć prawdziwe ciekawostki – na przykład na danie, do zrobienia którego potrzeba stu dwudziestu żółtek. Im dalej, tym bardziej interesująco.
Dowiemy się z tomu „Tradycje polskiego stołu”, co było najbardziej typowe dla polskiej kuchni, jaką rolę pełniły w niej zboża, warzywa, owoce i przyprawy. Co się uprawiało, a co zbierało. Przejdzie autorka do zagadnień polowania i hodowania zwierząt, a następnie – do robienia zapasów na zimę. Zajmie się też opowiadaniem o poszczególnych posiłkach, by zakończyć informacjami na temat ochrony polskich smaków.
Ta pięknie wydana książka jest źródłem wiedzy nie tylko na temat polskiej kuchni na przestrzeni wieków, ale też zestawem charakterystycznych, a dziś coraz częściej zapomnianych zwyczajów. Barbara Ogrodowska opowiada o kulturze stołu zajmująco i ze znawstwem, posiłkuje się przy tym nie tylko wiadomościami wyczytanymi w książkach, ale też własnymi doświadczeniami i przekazywanymi z pokolenia na pokolenie poradami. Można sprawdzić wybrane przez autorkę przepisu lub – pooglądać sobie przepiękne fotografie, można przenieść się w czasie do chwil, kiedy posiłki były celebrowane i umacniały więzi rodzinne, lub poznać elementy tradycji.
poniedziałek, 13 grudnia 2010
Guillermo del Toro, Chuck Hogan: Wirus
WNK, Warszawa 2010.
Atak wampirów
Z horrorami, które zaludniają wampiry i strzygi, czytelnicy niegustujący w tego rodzaju opowieściach mają zwykle problem. Z reguły informacja o obecności żywych trupów sprawia, że nieprzekonani do takiej literatury rozrywkowej odbiorcy nawet nie rozpoczną lektury. Ale „Wirus” to tom, który powinien, zamiast odstraszać, przyciągać do czytania, łączy w sobie bowiem najlepsze cechy thrillera i powieści sensacyjnej, a istoty z innego świata wprowadza w sposób nieszablonowy. Guillermo del Toro i Chuck Hogan postarali się o fabułę trzymającą w napięciu i wyrazistą. Nie ma tu męczących motywów czy głupoty, tak często obecnej w tomach rozrywkowych, traktujących o przybyszach z zaświatów. Autorzy dość długo nie wyjaśniają rozwiązania zagadki, troszcząc się o budowanie atmosfery grozy i chociaż dość szybko odbiorcy zorientują się, że za strasznym wypadkiem stoją nieczyste siły, bez trudu podejmą lekturową grę.
Na płycie lotniska osiada boeing 777. Na moment przed tym wydarzeniem wieża kontroli lotów traci łączność z załogą. Samolot znajduje się w dziwnym miejscu, a jego pasażerowie nie zdradzają oznak życia. Szczelnie zasłonięte okna potęgują wrażenie niesamowitości. Szybko okazuje się, że niemal trzysta osób znajdujących się na pokładzie nie żyje – przed śmiercią nikt nie panikował ani nie odczuwał strachu. Śledczych i patologów już wkrótce zaniepokoją zmiany zachodzące w ciałach. Tajemnic jest coraz więcej – dodatkowego dreszczyku emocji dodadzą niewytłumaczalne logicznie przeczucia, kryjące się na granicy spojrzeń cienie i zniknięcia trupów…
Kluczem do sukcesu Hogana i del Toro okazuje się wiarygodne opowiedzenie nierealistycznej historii. W „Wirusie” autorzy umiejętnie tworzą iluzję realizmu. Od początku wiadomo, że za katastrofę odpowiedzialne są wampiry – informacja z czwartej strony okładki wyklucza wątpliwości. Ale Hogan i del Toro rozpoczynają swoją książkę jak kryminał, towarzyszą bohaterom w śledztwie, jednocześnie uwiarygodniając postacie przez prezentowanie migawek z ich życia prywatnego. Ten prosty chwyt umożliwia wprowadzenie płaszczyzny psychologiczno-obyczajowej. Dość spokojny (to jest chwilowo wolny od ingerencji rozpoznanych przybyszy z zaświatów) początek pozwala czytelnikom dobrze wprowadzić się w tok opowieści. Z czasem coraz częstsze elementy nadprzyrodzone także zaczynają sprawiać wrażenie naturalnych. Dzięki temu autorzy mogą wciągnąć odbiorców w fabułę i wzbudzić ciekawość co do losów postaci.
Guillermo del Toro to reżyser i scenarzysta, którego film nagrodzony został trzema Oscarami. W „Wirusie” widać też filmowy sposób widzenia historii: opowieść składa się z krótkich motywów, często zmieniają się ich bohaterowie, a także miejsca akcji. W wyrazistych scenkach zawiera się ogromny ładunek emocji, relacje nie zdążą czytelników znudzić – ale taki pomysł na prezentowanie wydarzeń ma swoje drugie dno: odbiorcy nie przywiążą się do bohaterów i łatwiej będzie im znieść późniejsze zagrożenia.
Jest tu jeszcze zaskakujący wątek. Autorzy wykorzystali jako tło akcji dwa wydarzenia prawdziwe – atak na World Trade Center i drugą wojnę światową, a dokładniej – fikcyjne wydarzenia z obozu koncentracyjnego w Treblince. Tam atakuje jeden z wampirów – i tam też rozpoczyna się przygoda jednego z bohaterów, który będzie odtąd z ogromną determinacją walczył ze strzygami. Del Toro i Hogan potrafią wykorzystywać elementy stereotypowe i wielokrotnie w tym gatunku przywoływane, ale nadają im nowy wymiar, przez co lektura naprawdę może cieszyć. „Wirus” imponuje sposobem wykorzystywania ogranych schematów, filmowością i budowanym klimatem. Nie trzeba być wielkim fanem thrillerów, żeby cieszyć się tą powieścią.
Atak wampirów
Z horrorami, które zaludniają wampiry i strzygi, czytelnicy niegustujący w tego rodzaju opowieściach mają zwykle problem. Z reguły informacja o obecności żywych trupów sprawia, że nieprzekonani do takiej literatury rozrywkowej odbiorcy nawet nie rozpoczną lektury. Ale „Wirus” to tom, który powinien, zamiast odstraszać, przyciągać do czytania, łączy w sobie bowiem najlepsze cechy thrillera i powieści sensacyjnej, a istoty z innego świata wprowadza w sposób nieszablonowy. Guillermo del Toro i Chuck Hogan postarali się o fabułę trzymającą w napięciu i wyrazistą. Nie ma tu męczących motywów czy głupoty, tak często obecnej w tomach rozrywkowych, traktujących o przybyszach z zaświatów. Autorzy dość długo nie wyjaśniają rozwiązania zagadki, troszcząc się o budowanie atmosfery grozy i chociaż dość szybko odbiorcy zorientują się, że za strasznym wypadkiem stoją nieczyste siły, bez trudu podejmą lekturową grę.
Na płycie lotniska osiada boeing 777. Na moment przed tym wydarzeniem wieża kontroli lotów traci łączność z załogą. Samolot znajduje się w dziwnym miejscu, a jego pasażerowie nie zdradzają oznak życia. Szczelnie zasłonięte okna potęgują wrażenie niesamowitości. Szybko okazuje się, że niemal trzysta osób znajdujących się na pokładzie nie żyje – przed śmiercią nikt nie panikował ani nie odczuwał strachu. Śledczych i patologów już wkrótce zaniepokoją zmiany zachodzące w ciałach. Tajemnic jest coraz więcej – dodatkowego dreszczyku emocji dodadzą niewytłumaczalne logicznie przeczucia, kryjące się na granicy spojrzeń cienie i zniknięcia trupów…
Kluczem do sukcesu Hogana i del Toro okazuje się wiarygodne opowiedzenie nierealistycznej historii. W „Wirusie” autorzy umiejętnie tworzą iluzję realizmu. Od początku wiadomo, że za katastrofę odpowiedzialne są wampiry – informacja z czwartej strony okładki wyklucza wątpliwości. Ale Hogan i del Toro rozpoczynają swoją książkę jak kryminał, towarzyszą bohaterom w śledztwie, jednocześnie uwiarygodniając postacie przez prezentowanie migawek z ich życia prywatnego. Ten prosty chwyt umożliwia wprowadzenie płaszczyzny psychologiczno-obyczajowej. Dość spokojny (to jest chwilowo wolny od ingerencji rozpoznanych przybyszy z zaświatów) początek pozwala czytelnikom dobrze wprowadzić się w tok opowieści. Z czasem coraz częstsze elementy nadprzyrodzone także zaczynają sprawiać wrażenie naturalnych. Dzięki temu autorzy mogą wciągnąć odbiorców w fabułę i wzbudzić ciekawość co do losów postaci.
Guillermo del Toro to reżyser i scenarzysta, którego film nagrodzony został trzema Oscarami. W „Wirusie” widać też filmowy sposób widzenia historii: opowieść składa się z krótkich motywów, często zmieniają się ich bohaterowie, a także miejsca akcji. W wyrazistych scenkach zawiera się ogromny ładunek emocji, relacje nie zdążą czytelników znudzić – ale taki pomysł na prezentowanie wydarzeń ma swoje drugie dno: odbiorcy nie przywiążą się do bohaterów i łatwiej będzie im znieść późniejsze zagrożenia.
Jest tu jeszcze zaskakujący wątek. Autorzy wykorzystali jako tło akcji dwa wydarzenia prawdziwe – atak na World Trade Center i drugą wojnę światową, a dokładniej – fikcyjne wydarzenia z obozu koncentracyjnego w Treblince. Tam atakuje jeden z wampirów – i tam też rozpoczyna się przygoda jednego z bohaterów, który będzie odtąd z ogromną determinacją walczył ze strzygami. Del Toro i Hogan potrafią wykorzystywać elementy stereotypowe i wielokrotnie w tym gatunku przywoływane, ale nadają im nowy wymiar, przez co lektura naprawdę może cieszyć. „Wirus” imponuje sposobem wykorzystywania ogranych schematów, filmowością i budowanym klimatem. Nie trzeba być wielkim fanem thrillerów, żeby cieszyć się tą powieścią.
niedziela, 12 grudnia 2010
Nicole Künzel: Kolej
Media Rodzina, Poznań 2010.
Jak to działa?
Książeczki edukacyjne dla najmłodszych zawsze będą cieszyć się popularnością: pozwalają zaspokoić ciekawość małych odbiorców, ale też wzbudzić zainteresowanie światem dorosłych. W Polsce, za sprawą wydawnictwa Media Rodzina, pojawia się kolejna seria książeczek edukacyjnych – „Pixi. Ja wiem!”. „Pixi. Ja wiem!” to publikacje niewielkie, kilkunastokartkowe, a przy tym o malutkim formacie – są za to pełne treści i na pewno przydadzą się dzieciom – mieszczą w sobie bowiem mnóstwo ciekawostek, zaprezentowanych w przystępnym stylu.
Żeby nie zmęczyć dzieci, wiadomości podzielone są na króciutkie akapity i przybierają rozmaite formy – raz jest to klasyczny tekst, raz ramka z informacją, to znowu pytanie testowe. Każdy niemal akapit jest tu ładnie zilustrowany, a na końcu książeczki pojawiają się dodatkowe gry i zadania dla małych odbiorców. Seria przeznaczona jest dla uczniów pierwszych klas szkoły podstawowej, nie ma zatem obaw, że znudzą się oni atrakcyjnym przecie wydawnictwem – autorzy cyklu proponują naukę w formie zabawy, przekonać się może o tym każdy, kto zdecyduje się na lekturę.
Jednym z zeszycików jest „Kolej”, napisana przez Nicole Künzel. Od początku autorka udowadnia, że potrafi myśleć jak mały czytelnik – jej definicja kolei nie jest suchym przedstawieniem faktów, Künzel próbuje kojarzyć i porównywać wiadomości, w drobnych notatkach zamieszcza naprawdę dużo informacji, które maluchy przyswoją z łatwością. Z danymi encyklopedycznymi (kto i kiedy zbudował pierwszą lokomotywę parową czy pierwszą linię kolejową) sąsiadują wiadomości mniej dokładne, a przez to sprawiające wrażenie bajkowych – wciąż jednak objaśniające świat i przyczyniające się do zwiększenia świadomości dzieci. Nie brakuje informacji z cyklu jak to działa, oczywiście podpartych szczegółowymi (jak na potrzeby dziecka) ilustracjami. Chociaż to niemiecka seria, wydawca wprowadził tu polskie akcenty, dowiemy się więc z tomiku, gdzie powstała pierwsza polska fabryka parowozów. Künzel pokazuje, jak zmieniała się kolej i jakie znaczenie ma transport kolejowy dla ochrony środowiska. Prowadzi potem małych czytelników do nastawni, wyjaśnia okołokolejowe sprawy – sygnalizację świetlną czy dworce. Nie poprzestaje na tym: wyjaśnia, co trzeba zrobić, by prowadzić kolej – to pomoże maluchom, które marzą o zawodzie maszynisty.
Na końcu książeczki znajduje się – poza zagadkami – „Leksykon Pixi”, skrótowo wyjaśniający trudne terminy, wcześniej omówione w książeczce. To rodzaj szybkiej powtórki i skompilowanej wiedzy. Tu można było też zastąpić definicję S-Bahn jakimś polskim zagadnieniem, ale w końcu skoro to seria edukacyjna…
Całość zamyka „Quiz Pixi” – zestaw pytań z podanymi trzema odpowiedziami do wyboru. Pytania są przeważnie proste, a do tego czasem absurdalne i zabawne (czy PKP to może „Pikujące Karkołomnie Pingwiny”) – wątpliwości rozwieje klucz (by go odczytać, należy użyć lusterka).
Sebastian Coenen rysuje kolejowe obrazki ze wszystkimi detalami – mają więc maluchy do czynienia nie tylko ze skondensowaną treścią, ale i z bogatymi w szczegóły ilustracjami. Niech nikogo nie zwiedzie rozmiar publikacji – bo wiedzy w niej mnóstwo.
Jak to działa?
Książeczki edukacyjne dla najmłodszych zawsze będą cieszyć się popularnością: pozwalają zaspokoić ciekawość małych odbiorców, ale też wzbudzić zainteresowanie światem dorosłych. W Polsce, za sprawą wydawnictwa Media Rodzina, pojawia się kolejna seria książeczek edukacyjnych – „Pixi. Ja wiem!”. „Pixi. Ja wiem!” to publikacje niewielkie, kilkunastokartkowe, a przy tym o malutkim formacie – są za to pełne treści i na pewno przydadzą się dzieciom – mieszczą w sobie bowiem mnóstwo ciekawostek, zaprezentowanych w przystępnym stylu.
Żeby nie zmęczyć dzieci, wiadomości podzielone są na króciutkie akapity i przybierają rozmaite formy – raz jest to klasyczny tekst, raz ramka z informacją, to znowu pytanie testowe. Każdy niemal akapit jest tu ładnie zilustrowany, a na końcu książeczki pojawiają się dodatkowe gry i zadania dla małych odbiorców. Seria przeznaczona jest dla uczniów pierwszych klas szkoły podstawowej, nie ma zatem obaw, że znudzą się oni atrakcyjnym przecie wydawnictwem – autorzy cyklu proponują naukę w formie zabawy, przekonać się może o tym każdy, kto zdecyduje się na lekturę.
Jednym z zeszycików jest „Kolej”, napisana przez Nicole Künzel. Od początku autorka udowadnia, że potrafi myśleć jak mały czytelnik – jej definicja kolei nie jest suchym przedstawieniem faktów, Künzel próbuje kojarzyć i porównywać wiadomości, w drobnych notatkach zamieszcza naprawdę dużo informacji, które maluchy przyswoją z łatwością. Z danymi encyklopedycznymi (kto i kiedy zbudował pierwszą lokomotywę parową czy pierwszą linię kolejową) sąsiadują wiadomości mniej dokładne, a przez to sprawiające wrażenie bajkowych – wciąż jednak objaśniające świat i przyczyniające się do zwiększenia świadomości dzieci. Nie brakuje informacji z cyklu jak to działa, oczywiście podpartych szczegółowymi (jak na potrzeby dziecka) ilustracjami. Chociaż to niemiecka seria, wydawca wprowadził tu polskie akcenty, dowiemy się więc z tomiku, gdzie powstała pierwsza polska fabryka parowozów. Künzel pokazuje, jak zmieniała się kolej i jakie znaczenie ma transport kolejowy dla ochrony środowiska. Prowadzi potem małych czytelników do nastawni, wyjaśnia okołokolejowe sprawy – sygnalizację świetlną czy dworce. Nie poprzestaje na tym: wyjaśnia, co trzeba zrobić, by prowadzić kolej – to pomoże maluchom, które marzą o zawodzie maszynisty.
Na końcu książeczki znajduje się – poza zagadkami – „Leksykon Pixi”, skrótowo wyjaśniający trudne terminy, wcześniej omówione w książeczce. To rodzaj szybkiej powtórki i skompilowanej wiedzy. Tu można było też zastąpić definicję S-Bahn jakimś polskim zagadnieniem, ale w końcu skoro to seria edukacyjna…
Całość zamyka „Quiz Pixi” – zestaw pytań z podanymi trzema odpowiedziami do wyboru. Pytania są przeważnie proste, a do tego czasem absurdalne i zabawne (czy PKP to może „Pikujące Karkołomnie Pingwiny”) – wątpliwości rozwieje klucz (by go odczytać, należy użyć lusterka).
Sebastian Coenen rysuje kolejowe obrazki ze wszystkimi detalami – mają więc maluchy do czynienia nie tylko ze skondensowaną treścią, ale i z bogatymi w szczegóły ilustracjami. Niech nikogo nie zwiedzie rozmiar publikacji – bo wiedzy w niej mnóstwo.
sobota, 11 grudnia 2010
Agnieszka Osiecka: Agnieszka Osiecka dzieciom
Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.
Oczami dziecka - dla wszystkich
Nasza Księgarnia z okazji 90-lecia przygotowuje wznowienia ponadczasowych i urzekających opowiastek dla najmłodszych. Ukazał się właśnie tom „Agnieszka Osiecka dzieciom”: zestaw historii niebanalnych i mocno zakorzenionych w wyobraźni, a przy tym pełnych odniesień do realiów PRL-u i dorosłych problemów. To sprawi, że czytający swoim pociechom rodzice także będą mogli czerpać przyjemność z lektury i wykrywać rozmaite smaczki, jakie autorka umieściła w bajkach.
W tomie znalazło się kilka wierszy, które z powodzeniem funkcjonować mogą jako utwory dla dorosłych – zachwycają wrażliwymi obserwacjami (czy jesień „uśmiechem jarzębin / krótkie dni nam obrębi / i przyjaznym odezwie się świerszczem?”) lub naiwnością („Kolęda myszki”). Agnieszka Osiecka buduje obrazy niemal magiczne, poetycko piękne, a jednocześnie proste. Lubi podążać za rymem, ale skojarzenia słowne podsyca wyobraźnią. Rozumie maluchy, a z perspektywy lat dostrzega więcej (w przeciwieństwie do większości dorosłych, zatracających dziecięcą wrażliwość). Pokazuje dzieciom świat rozwijający fantazję, odważny i oryginalny. Zaprasza do krain, z których nie chce się wychodzić, przedstawia problemy oddalone od codziennych spraw, a przecież angażujące odbiorców i to – bez względu na wiek, co niewątpliwie świadczy o bajkopisarskim kunszcie Osieckiej, zwykle niekojarzonej z literaturą czwartą. Utwory z tomu „Agnieszka Osiecka dzieciom” z powodzeniem można postawić na półce obok chociażby „Kubusia Puchatka” – nie tylko wytrzymują próbę czasu, ale jeszcze łączą pokolenia.
Ale zasadniczą część książki „Agnieszka Osiecka dzieciom” stanowią dłuższe prozatorskie formy. Osiecka potrafi wyczarować bohaterów niezwykłych, obdarzonych duszą – nawet jeśli jest to, jak w przypadku glinianego ptaka Eugeniusza, dusza od starego żelazka. Ne dzieli rzeczywistości na światy dorosłych i dzieci, te płaszczyzny zespalają się w opowieściach. Przyjmuje chętnie spojrzenie bajkowego bohatera, by móc inaczej oceniać codzienność. Przenikanie się dzieciństwa i dorosłości najlepiej widać w bajce „Dzień dobry, Eugeniuszu”, otwierającej tom. Tu też Agnieszka Osiecka pokazuje, jak bardzo istotne mogą być w pewnych okolicznościach sprawy zwykle bagatelizowane – bohaterka, mała Agnieszka, nie wyjdzie za mąż, bo o wpół do piątej musi być w domu, ale jej zniknięcie dorośli tłumaczą sobie… zapomnieniem czegoś w Szwecji. Tu nie ma miejsca na zdziwienie absurdem, bo właśnie absurd jest nadrzędną zasadą konstruującą opowieść. Chociaż Agnieszka Osiecka potrafi też zaskoczyć mocnym zakotwiczeniem fabuły w realizmie: „Wzór na diabelski ogon” to opowieść, która ma swój początek na lekcjach fizyki. Prawa i zwykłe doświadczenia urozmaica jednak obecność sympatycznego i figlarnego diabła, który sprawia, że nic nie jest już oczywiste. Autorka pokazuje, jak bawić się dorosłością; rzeczy zwyczajne ubarwia i przekształca w cudowną zabawę. Umożliwia młodym bohaterom przeżywanie niezapomnianych przygód – w „Dixie” zabiera ich na przejażdżkę zabytkowym samochodem, który ma… ślimaka zamiast opony. Miejsca, które odwiedzą bohaterowie „Dixie” też nie należą do typowych i trochę przypominają światy z książek Kastnera, są jednak mniej nastawione na niezwykłość, postacie za to chętniej korzystają z możliwości kreowania otoczenia za sprawą drobnych zmian i modyfikacji zastanego.
„Co innego jest wiedzieć zwyczajnie, a co innego wiedzieć słowami” – takich odkryć, z reguły wkładanych w usta małoletnich bohaterów bądź ożywionych przedmiotów, tom „Agnieszka Osiecka dzieciom” jest pełen, ich znajdowanie sprawi ogromną radość dorosłym – bo dzieci mogą je przyjąć za pewnik i wyraz zrozumienia.
W zalewie bylejakości, wśród produkowanych na szybko i bez pomysłu książeczek dla najmłodszych, utwory Agnieszki Osieckiej wyróżniają się niezwykłą delikatnością, celnością i pomysłowością. Ale nawet na półce z klasyką literatury czwartej zajmują ważne miejsce. Kto je zna, może przypomnieć sobie przygody ulubionych bohaterów i przy okazji pozachwycać się jakością wydania. Kto nie zna – powinien jak najszybciej nadrobić zaległości. To pozycja idealna dla wielbicieli Osieckiej, ale i dla tych, którzy za twórczością tej autorki nie przepadają – bo Osiecka dla dzieci jest przede wszystkim mistrzynią w dostrzeganiu absurdów.
Oczami dziecka - dla wszystkich
Nasza Księgarnia z okazji 90-lecia przygotowuje wznowienia ponadczasowych i urzekających opowiastek dla najmłodszych. Ukazał się właśnie tom „Agnieszka Osiecka dzieciom”: zestaw historii niebanalnych i mocno zakorzenionych w wyobraźni, a przy tym pełnych odniesień do realiów PRL-u i dorosłych problemów. To sprawi, że czytający swoim pociechom rodzice także będą mogli czerpać przyjemność z lektury i wykrywać rozmaite smaczki, jakie autorka umieściła w bajkach.
W tomie znalazło się kilka wierszy, które z powodzeniem funkcjonować mogą jako utwory dla dorosłych – zachwycają wrażliwymi obserwacjami (czy jesień „uśmiechem jarzębin / krótkie dni nam obrębi / i przyjaznym odezwie się świerszczem?”) lub naiwnością („Kolęda myszki”). Agnieszka Osiecka buduje obrazy niemal magiczne, poetycko piękne, a jednocześnie proste. Lubi podążać za rymem, ale skojarzenia słowne podsyca wyobraźnią. Rozumie maluchy, a z perspektywy lat dostrzega więcej (w przeciwieństwie do większości dorosłych, zatracających dziecięcą wrażliwość). Pokazuje dzieciom świat rozwijający fantazję, odważny i oryginalny. Zaprasza do krain, z których nie chce się wychodzić, przedstawia problemy oddalone od codziennych spraw, a przecież angażujące odbiorców i to – bez względu na wiek, co niewątpliwie świadczy o bajkopisarskim kunszcie Osieckiej, zwykle niekojarzonej z literaturą czwartą. Utwory z tomu „Agnieszka Osiecka dzieciom” z powodzeniem można postawić na półce obok chociażby „Kubusia Puchatka” – nie tylko wytrzymują próbę czasu, ale jeszcze łączą pokolenia.
Ale zasadniczą część książki „Agnieszka Osiecka dzieciom” stanowią dłuższe prozatorskie formy. Osiecka potrafi wyczarować bohaterów niezwykłych, obdarzonych duszą – nawet jeśli jest to, jak w przypadku glinianego ptaka Eugeniusza, dusza od starego żelazka. Ne dzieli rzeczywistości na światy dorosłych i dzieci, te płaszczyzny zespalają się w opowieściach. Przyjmuje chętnie spojrzenie bajkowego bohatera, by móc inaczej oceniać codzienność. Przenikanie się dzieciństwa i dorosłości najlepiej widać w bajce „Dzień dobry, Eugeniuszu”, otwierającej tom. Tu też Agnieszka Osiecka pokazuje, jak bardzo istotne mogą być w pewnych okolicznościach sprawy zwykle bagatelizowane – bohaterka, mała Agnieszka, nie wyjdzie za mąż, bo o wpół do piątej musi być w domu, ale jej zniknięcie dorośli tłumaczą sobie… zapomnieniem czegoś w Szwecji. Tu nie ma miejsca na zdziwienie absurdem, bo właśnie absurd jest nadrzędną zasadą konstruującą opowieść. Chociaż Agnieszka Osiecka potrafi też zaskoczyć mocnym zakotwiczeniem fabuły w realizmie: „Wzór na diabelski ogon” to opowieść, która ma swój początek na lekcjach fizyki. Prawa i zwykłe doświadczenia urozmaica jednak obecność sympatycznego i figlarnego diabła, który sprawia, że nic nie jest już oczywiste. Autorka pokazuje, jak bawić się dorosłością; rzeczy zwyczajne ubarwia i przekształca w cudowną zabawę. Umożliwia młodym bohaterom przeżywanie niezapomnianych przygód – w „Dixie” zabiera ich na przejażdżkę zabytkowym samochodem, który ma… ślimaka zamiast opony. Miejsca, które odwiedzą bohaterowie „Dixie” też nie należą do typowych i trochę przypominają światy z książek Kastnera, są jednak mniej nastawione na niezwykłość, postacie za to chętniej korzystają z możliwości kreowania otoczenia za sprawą drobnych zmian i modyfikacji zastanego.
„Co innego jest wiedzieć zwyczajnie, a co innego wiedzieć słowami” – takich odkryć, z reguły wkładanych w usta małoletnich bohaterów bądź ożywionych przedmiotów, tom „Agnieszka Osiecka dzieciom” jest pełen, ich znajdowanie sprawi ogromną radość dorosłym – bo dzieci mogą je przyjąć za pewnik i wyraz zrozumienia.
W zalewie bylejakości, wśród produkowanych na szybko i bez pomysłu książeczek dla najmłodszych, utwory Agnieszki Osieckiej wyróżniają się niezwykłą delikatnością, celnością i pomysłowością. Ale nawet na półce z klasyką literatury czwartej zajmują ważne miejsce. Kto je zna, może przypomnieć sobie przygody ulubionych bohaterów i przy okazji pozachwycać się jakością wydania. Kto nie zna – powinien jak najszybciej nadrobić zaległości. To pozycja idealna dla wielbicieli Osieckiej, ale i dla tych, którzy za twórczością tej autorki nie przepadają – bo Osiecka dla dzieci jest przede wszystkim mistrzynią w dostrzeganiu absurdów.
piątek, 10 grudnia 2010
Jean-Paul Sartre: Przy drzwiach zamkniętych
Premiera: 6 grudnia 2010.
Reżyseria i scenografia: Andrzej Dopierała
zdjęcia filmowe: Jarosław Stypa
reżyseria światła i realizacja: Sergiusz Brożek
Występują: Iwona Fornalczyk, Jadwiga Wianecka, Andrzej Dopierała
Teatr Bez Sceny
Na wieczność
Na podłodze biała, miękka wykładzina i trzy ogromne pufy w tym samym kolorze. W pomieszczeniu panuje lekki półmrok, jedynie trzy niewielkie plamy światła (rzucane przez sześć małych reflektorów) padają na siedziska. Miękkie kształty, kojąca biel – tylko czerwone światło przy wejściu może dyskretnie przypominać, że trafiliśmy do piekła. Na małej okrągłej szafce (z trzech puf) pod ścianą, która na początku pełni rolę ekranu, leży bezbarwna szminka w białej oprawce i nóż do rozcinania kopert: jedyny element niepasujący do całości, wprowadzający – po pierwszym filmiku – nieco groteskowego lęku.
Do tak przygotowanego pokoju trafiają trzy osoby – mężczyzna w sile wieku, dojrzała kobieta i dziewczyna. Spędzą tu całą wieczność, nieprzypadkowo skazani na swoje towarzystwo. Wszyscy są bowiem mordercami i tu będą odbywać karę. Garcin – dziennikarz – zadręczał swoją żonę. Inez doprowadziła do obłędu bliskich, a Stella, uzależniona od pożądania w oczach mężczyzn – zabiła swoje dziecko i przyczyniła się do samobójczej śmierci swojego kochanka, ojca maleństwa. Każda z postaci ma za sobą mroczną przeszłość. Do szeregu dramatycznych wydarzeń dochodzą jeszcze osobiste uprzedzenia bohaterów i lęki, które mogą zamienić egzystencję w koszmar. Nadchodzi czas kary za minione uczynki – Stella, Inez i Garcin czekają na rozpoczęcie niewyobrażalnych męczarni, wywodzonych ze stereotypowych obrazów piekła – tymczasem sami dla siebie stają się najgorszymi oprawcami. Padające w finale sztuki Jeana-Paula Sartre’a słowa „piekło to inni” doskonale odzwierciedlają istotę relacji między bohaterami.
Garcin Andrzeja Dopierały to mężczyzna, który pragnie spokoju (przynajmniej – psychicznego), lecz oczekiwanie na tortury wywołuje jego zdenerwowanie. Trudno wierzyć w alkoholowo-romansową przeszłość bohatera, za to genialnie przedstawia Dopierała Garcina przerażonego opinią innych. Tworzy reżyser „Przy drzwiach zamkniętych” bohatera, który budzi sympatię – nie tylko ze względu na ujawnianie własnych słabości, ale też z uwagi na brak strategii przyjętej, by przetrwać w nowym miejscu. Garcin mógł dawniej być łajdakiem – teraz, gdy jest bezradny i niegroźny, powinien liczyć na wsparcie towarzyszek niedoli. Tyle że sam w dalszym ciągu potrafi ranić. Siłą Garcina w wykonaniu Dopierały jest nieprzewidywalność: ta postać jeszcze nieraz zaskoczy odbiorców. Inez, grana przez Iwonę Fornalczyk, to aktorski majstersztyk. Kobieta wydaje się być pogodzona z losem i lekko zdystansowana od teraźniejszości, w wielu momentach sztuki niemal znika, zepchnięta na dalszy plan przez ekspansywną Stellę i poirytowanego Garcina – za to zachwyca w drobiazgach – scenie uwodzenia Stelli, akcie zazdrości czy rezygnacji. W całym przedstawieniu to właśnie Inez wydaje mi się najbardziej przekonująca. Iwona Fornalczyk urzeknie odbiorców wewnętrzną siłą i słabością jednocześnie – jest piękna i niebezpieczna, tajemnicza i niepokojąca. Jadwiga Wianecka jako Stella to przeciwieństwo Inez. Wprowadza do sztuki tempo, agresję i witalność. Żywiołowa bohaterka w pewnym momencie zaczyna udawać ożywienie, sugerować grę – i to Wianeckiej wychodzi. Świetnie sprawdza się ta młoda aktorka w prezentowaniu negatywnych emocji, z których czerpie satysfakcję.
Andrzej Dopierała postarał się, by sztuka rozpoczynała się lekko (trafia się w niej nawet na początku parę ładnych, subtelnych żartów). Dzieli opowieść kilkoma punktami kulminacyjnymi (jednym z wyrazistych momentów jest głośne przyznanie, że wszyscy więźniowie są mordercami, innym – początek intryg i wzajemnych złośliwości czy policzek wymierzony Stelli) – i dba o to, by napięcie w każdej kolejnej części coraz bardziej rosło. Dzięki takiemu rozkładowi emocji spektakl ogląda się z zapartym tchem i nawet znajomość finału (którego można się przecież domyślić) nie przeszkodzi w delektowaniu się historią.
Warte uwagi jest połączenie interpersonalnych konfliktów, strachu i agresji postaci ze scenografią (to także dzieło Andrzeja Dopierały). Miękkie pufy, brak ostrych krawędzi i wszechobecna, również w strojach aktorów, biel sugerują spokój i wygodę. To pomoże uwypuklić cierpienia psychiczne, dramaty, rozgrywające się w słowach i myślach postaci. Piekło tworzy się na oczach publiczności, a przecież łatwo byłoby go uniknąć.
To kontrastowe zestawienie komfortowych siedzisk i przerażających postaw znajduje odbicie w oświetleniu sceny. Sergiusz Brożek, reżyser świateł i realizator, sprawił, że światła stanowią niewypowiedziany a trafny komentarz do prezentowanej historii. Z pozoru proste (wystarczy jednak przyjrzeć się rysunkowi, jaki w powietrzu tworzą smugi idące od reflektorów, by zobaczyć rękę artysty), przyczyniają się do podsycania atmosfery niepokoju. Plamy światła nie mają wyostrzonych konturów, lecz są na tyle silne, by sprawiać wrażenie ostrych i agresywnych. Nie obejmują całych sylwetek, a jedynie twarze aktorów – i to tylko wtedy, gdy ci nie chcą chować się w cieniu. Idealnie komponują się z ascetycznym wystrojem sali, ale stanowią też jej ozdobę. Niby przeszkadzają – kręgi światła o niewielkim promieniu wydają się zbyt mocne i podkreślają półcień panujący na scenie – a przecież są też piękne, kiedy pozwalają wydobyć z bohaterów emocje, dodają koloru monochromatycznej przestrzeni. Światła mają niepokoić – nie są przecież naturalne – i uspokajać, bo w końcu oddalają przerażającą ciemność. Przyciągają uwagę i nie dają o sobie zapomnieć.
Urzekać mogą też przygotowane przez Jarosława Stypę zdjęcia filmowe, rozpoczynające przedstawienie. Dzięki nim mógł Dopierała rozszerzyć przestrzeń sceniczną o wykraczającą poza granice pomieszczenia opowieść, a także wprowadzić element ponadrealny, zaznaczyć niezwykłość historii.
Spektakl „Przy drzwiach zamkniętych” ogląda się z przyjemnością.
(zdjęcie zamieszczone na facebookowym profilu Teatru Bez Sceny)
Reżyseria i scenografia: Andrzej Dopierała
zdjęcia filmowe: Jarosław Stypa
reżyseria światła i realizacja: Sergiusz Brożek
Występują: Iwona Fornalczyk, Jadwiga Wianecka, Andrzej Dopierała
Teatr Bez Sceny
Na wieczność
Na podłodze biała, miękka wykładzina i trzy ogromne pufy w tym samym kolorze. W pomieszczeniu panuje lekki półmrok, jedynie trzy niewielkie plamy światła (rzucane przez sześć małych reflektorów) padają na siedziska. Miękkie kształty, kojąca biel – tylko czerwone światło przy wejściu może dyskretnie przypominać, że trafiliśmy do piekła. Na małej okrągłej szafce (z trzech puf) pod ścianą, która na początku pełni rolę ekranu, leży bezbarwna szminka w białej oprawce i nóż do rozcinania kopert: jedyny element niepasujący do całości, wprowadzający – po pierwszym filmiku – nieco groteskowego lęku.
Do tak przygotowanego pokoju trafiają trzy osoby – mężczyzna w sile wieku, dojrzała kobieta i dziewczyna. Spędzą tu całą wieczność, nieprzypadkowo skazani na swoje towarzystwo. Wszyscy są bowiem mordercami i tu będą odbywać karę. Garcin – dziennikarz – zadręczał swoją żonę. Inez doprowadziła do obłędu bliskich, a Stella, uzależniona od pożądania w oczach mężczyzn – zabiła swoje dziecko i przyczyniła się do samobójczej śmierci swojego kochanka, ojca maleństwa. Każda z postaci ma za sobą mroczną przeszłość. Do szeregu dramatycznych wydarzeń dochodzą jeszcze osobiste uprzedzenia bohaterów i lęki, które mogą zamienić egzystencję w koszmar. Nadchodzi czas kary za minione uczynki – Stella, Inez i Garcin czekają na rozpoczęcie niewyobrażalnych męczarni, wywodzonych ze stereotypowych obrazów piekła – tymczasem sami dla siebie stają się najgorszymi oprawcami. Padające w finale sztuki Jeana-Paula Sartre’a słowa „piekło to inni” doskonale odzwierciedlają istotę relacji między bohaterami.
Garcin Andrzeja Dopierały to mężczyzna, który pragnie spokoju (przynajmniej – psychicznego), lecz oczekiwanie na tortury wywołuje jego zdenerwowanie. Trudno wierzyć w alkoholowo-romansową przeszłość bohatera, za to genialnie przedstawia Dopierała Garcina przerażonego opinią innych. Tworzy reżyser „Przy drzwiach zamkniętych” bohatera, który budzi sympatię – nie tylko ze względu na ujawnianie własnych słabości, ale też z uwagi na brak strategii przyjętej, by przetrwać w nowym miejscu. Garcin mógł dawniej być łajdakiem – teraz, gdy jest bezradny i niegroźny, powinien liczyć na wsparcie towarzyszek niedoli. Tyle że sam w dalszym ciągu potrafi ranić. Siłą Garcina w wykonaniu Dopierały jest nieprzewidywalność: ta postać jeszcze nieraz zaskoczy odbiorców. Inez, grana przez Iwonę Fornalczyk, to aktorski majstersztyk. Kobieta wydaje się być pogodzona z losem i lekko zdystansowana od teraźniejszości, w wielu momentach sztuki niemal znika, zepchnięta na dalszy plan przez ekspansywną Stellę i poirytowanego Garcina – za to zachwyca w drobiazgach – scenie uwodzenia Stelli, akcie zazdrości czy rezygnacji. W całym przedstawieniu to właśnie Inez wydaje mi się najbardziej przekonująca. Iwona Fornalczyk urzeknie odbiorców wewnętrzną siłą i słabością jednocześnie – jest piękna i niebezpieczna, tajemnicza i niepokojąca. Jadwiga Wianecka jako Stella to przeciwieństwo Inez. Wprowadza do sztuki tempo, agresję i witalność. Żywiołowa bohaterka w pewnym momencie zaczyna udawać ożywienie, sugerować grę – i to Wianeckiej wychodzi. Świetnie sprawdza się ta młoda aktorka w prezentowaniu negatywnych emocji, z których czerpie satysfakcję.
Andrzej Dopierała postarał się, by sztuka rozpoczynała się lekko (trafia się w niej nawet na początku parę ładnych, subtelnych żartów). Dzieli opowieść kilkoma punktami kulminacyjnymi (jednym z wyrazistych momentów jest głośne przyznanie, że wszyscy więźniowie są mordercami, innym – początek intryg i wzajemnych złośliwości czy policzek wymierzony Stelli) – i dba o to, by napięcie w każdej kolejnej części coraz bardziej rosło. Dzięki takiemu rozkładowi emocji spektakl ogląda się z zapartym tchem i nawet znajomość finału (którego można się przecież domyślić) nie przeszkodzi w delektowaniu się historią.
Warte uwagi jest połączenie interpersonalnych konfliktów, strachu i agresji postaci ze scenografią (to także dzieło Andrzeja Dopierały). Miękkie pufy, brak ostrych krawędzi i wszechobecna, również w strojach aktorów, biel sugerują spokój i wygodę. To pomoże uwypuklić cierpienia psychiczne, dramaty, rozgrywające się w słowach i myślach postaci. Piekło tworzy się na oczach publiczności, a przecież łatwo byłoby go uniknąć.
To kontrastowe zestawienie komfortowych siedzisk i przerażających postaw znajduje odbicie w oświetleniu sceny. Sergiusz Brożek, reżyser świateł i realizator, sprawił, że światła stanowią niewypowiedziany a trafny komentarz do prezentowanej historii. Z pozoru proste (wystarczy jednak przyjrzeć się rysunkowi, jaki w powietrzu tworzą smugi idące od reflektorów, by zobaczyć rękę artysty), przyczyniają się do podsycania atmosfery niepokoju. Plamy światła nie mają wyostrzonych konturów, lecz są na tyle silne, by sprawiać wrażenie ostrych i agresywnych. Nie obejmują całych sylwetek, a jedynie twarze aktorów – i to tylko wtedy, gdy ci nie chcą chować się w cieniu. Idealnie komponują się z ascetycznym wystrojem sali, ale stanowią też jej ozdobę. Niby przeszkadzają – kręgi światła o niewielkim promieniu wydają się zbyt mocne i podkreślają półcień panujący na scenie – a przecież są też piękne, kiedy pozwalają wydobyć z bohaterów emocje, dodają koloru monochromatycznej przestrzeni. Światła mają niepokoić – nie są przecież naturalne – i uspokajać, bo w końcu oddalają przerażającą ciemność. Przyciągają uwagę i nie dają o sobie zapomnieć.
Urzekać mogą też przygotowane przez Jarosława Stypę zdjęcia filmowe, rozpoczynające przedstawienie. Dzięki nim mógł Dopierała rozszerzyć przestrzeń sceniczną o wykraczającą poza granice pomieszczenia opowieść, a także wprowadzić element ponadrealny, zaznaczyć niezwykłość historii.
Spektakl „Przy drzwiach zamkniętych” ogląda się z przyjemnością.
(zdjęcie zamieszczone na facebookowym profilu Teatru Bez Sceny)
czwartek, 9 grudnia 2010
Charles Martin: Otuleni deszczem
WAM, Kraków 2010.
Siła przeszłości
Do tej pory wydawane w Polsce powieści Charlesa Martina oparte były na jednym fabularnym schemacie. Mieściło się w nich kilka charakterystycznych dla tego autora motywów, kilka symboli, powielanych niezależnie od pomysłu na książkę. Charles Martin jawił się raczej jako dobry rzemieślnik niż prawdziwy pisarz – a ciągłe wracanie do jednego sposobu rozwijania historii mogło się w końcu odbiorcom znudzić, podobnie zresztą jak emocjonalność opowieści. W „Otulonych deszczem” odchodzi jednak ten autor od wypróbowanych pomysłów i zdecydował się na przedstawienie całkiem nowej historii – chociaż pewne formalne schematy da się i tu dostrzec.
Tucker, bohater książki, jest samotnikiem o skomplikowanej przeszłości. W dzieciństwie przeżywał prawdziwe dramaty, cierpiąc z powodu despotycznego ojca alkoholika – mógł polegać jedynie na trzech osobach: przyrodnim bracie, który pewnego dnia pojawił się w domu, dziewczynce z sąsiedztwa – Katie, oraz pani Elli, opiekunce, nadzwyczaj rozmodlonej, surowej lecz kochającej. Po wielu latach w życiu Tuckera znowu pojawiają się towarzysze z minionych lat. Mutt ma problemy psychiczne, ale ucieka ze szpitala i schronienie znajduje u brata. Katie z kilkuletnim synkiem próbuje zniknąć z oczu mężowi – przypadkiem trafia do Tuckera. Pani Ella od dawna nie żyje, ale wciąż istnieje w głowie bohatera, strofując go jak dziecko, radząc i pouczając. Niespodziewanie dom Tuckera zaczyna tętnić życiem, a w synku Katie bohater dostrzega siebie sprzed lat. Usiłuje zapewnić maluchowi szczęśliwe dzieciństwo, nie wiedząc o tym, że zdobywa serce jego oraz jego matki. Mutt, odporny na rozmaite rodzaje leczenia, dociera do źródeł swojej traumy. Tucker jeszcze może spróbować przebaczyć ojcu…
Jak zawsze, łączy Charles Martin elementy przeszłości i teraźniejszości, pokazuje, jak dawne dzieje rzutują na aktualnie podejmowane decyzje, a to, co minęło, odkrywa stopniowo, choć nie tak rytmicznie jak dotąd. Wprowadza też tym razem trzecią przestrzeń – za sprawą dialogów, rozgrywających się w głowie Tuckera, spajających wspomnienia i wydarzenia rzeczywiste. To dzięki tym rozmowom pani Ella – na wzór głosu sumienia i dobrej niani w jednym – wciąż żyje. Być może próbuje w ten sposób Martin nieco złagodzić krzywdy, jakich kobieta doznawała: opisy brutalnych pobić, turpistyczne i nieprzyjemne dla czytelników, są tu naprawdę mocne – zastąpiły one szczegóły dotyczące przebiegu chorób u postaci z poprzednich tomów. Tym razem choroba tkwi w psychice Mutta – i Martin nie zarzuca odbiorców informacjami o leczeniu, zmniejsza ilość medycznych komentarzy, w zamian za to koncentrując się na drobiazgach w momentach przestoju akcji. Kiedy bohater jedzie samochodem, autor nie stosuje żadnych skrótów w narracji, a dokładnie opisuje większość czynności kierowcy, to nie zawsze jest potrzebne. Nadmierna drobiazgowość czasem może męczyć – inna rzecz, że przyzwyczajonych do stylu Martina to nie zaskoczy.
Ładne są w książce obrazy miłości w różnych jej wymiarach. Uczucie do przyjaciółki z dzieciństwa jest dość typowe. Ale już wizja zachwyconego nowym opiekunem dziecka może wyciskać łzy z oczu co wrażliwszych czytelników, podobnie zresztą jak sceny z powracającym do życia Muttem. Znacznie gorzej wypada, moim zdaniem, kreacja pani Elli – to kobieta, która irytuje, jej postawa niespełnionego kaznodziei szybko męczy. Religijność postaci przemienia się w prowadzącą do świętości martyrologię – i chociaż pani Ella nie jest pozbawiona złośliwego poczucia humoru, jej cierpiętniczość przyćmiewa ślady dowcipu. Szkoda, można było naszkicować tę postać mniej schematycznie, by lektura nie przeradzała się chwilami w tanie pouczenia.
Siła przeszłości
Do tej pory wydawane w Polsce powieści Charlesa Martina oparte były na jednym fabularnym schemacie. Mieściło się w nich kilka charakterystycznych dla tego autora motywów, kilka symboli, powielanych niezależnie od pomysłu na książkę. Charles Martin jawił się raczej jako dobry rzemieślnik niż prawdziwy pisarz – a ciągłe wracanie do jednego sposobu rozwijania historii mogło się w końcu odbiorcom znudzić, podobnie zresztą jak emocjonalność opowieści. W „Otulonych deszczem” odchodzi jednak ten autor od wypróbowanych pomysłów i zdecydował się na przedstawienie całkiem nowej historii – chociaż pewne formalne schematy da się i tu dostrzec.
Tucker, bohater książki, jest samotnikiem o skomplikowanej przeszłości. W dzieciństwie przeżywał prawdziwe dramaty, cierpiąc z powodu despotycznego ojca alkoholika – mógł polegać jedynie na trzech osobach: przyrodnim bracie, który pewnego dnia pojawił się w domu, dziewczynce z sąsiedztwa – Katie, oraz pani Elli, opiekunce, nadzwyczaj rozmodlonej, surowej lecz kochającej. Po wielu latach w życiu Tuckera znowu pojawiają się towarzysze z minionych lat. Mutt ma problemy psychiczne, ale ucieka ze szpitala i schronienie znajduje u brata. Katie z kilkuletnim synkiem próbuje zniknąć z oczu mężowi – przypadkiem trafia do Tuckera. Pani Ella od dawna nie żyje, ale wciąż istnieje w głowie bohatera, strofując go jak dziecko, radząc i pouczając. Niespodziewanie dom Tuckera zaczyna tętnić życiem, a w synku Katie bohater dostrzega siebie sprzed lat. Usiłuje zapewnić maluchowi szczęśliwe dzieciństwo, nie wiedząc o tym, że zdobywa serce jego oraz jego matki. Mutt, odporny na rozmaite rodzaje leczenia, dociera do źródeł swojej traumy. Tucker jeszcze może spróbować przebaczyć ojcu…
Jak zawsze, łączy Charles Martin elementy przeszłości i teraźniejszości, pokazuje, jak dawne dzieje rzutują na aktualnie podejmowane decyzje, a to, co minęło, odkrywa stopniowo, choć nie tak rytmicznie jak dotąd. Wprowadza też tym razem trzecią przestrzeń – za sprawą dialogów, rozgrywających się w głowie Tuckera, spajających wspomnienia i wydarzenia rzeczywiste. To dzięki tym rozmowom pani Ella – na wzór głosu sumienia i dobrej niani w jednym – wciąż żyje. Być może próbuje w ten sposób Martin nieco złagodzić krzywdy, jakich kobieta doznawała: opisy brutalnych pobić, turpistyczne i nieprzyjemne dla czytelników, są tu naprawdę mocne – zastąpiły one szczegóły dotyczące przebiegu chorób u postaci z poprzednich tomów. Tym razem choroba tkwi w psychice Mutta – i Martin nie zarzuca odbiorców informacjami o leczeniu, zmniejsza ilość medycznych komentarzy, w zamian za to koncentrując się na drobiazgach w momentach przestoju akcji. Kiedy bohater jedzie samochodem, autor nie stosuje żadnych skrótów w narracji, a dokładnie opisuje większość czynności kierowcy, to nie zawsze jest potrzebne. Nadmierna drobiazgowość czasem może męczyć – inna rzecz, że przyzwyczajonych do stylu Martina to nie zaskoczy.
Ładne są w książce obrazy miłości w różnych jej wymiarach. Uczucie do przyjaciółki z dzieciństwa jest dość typowe. Ale już wizja zachwyconego nowym opiekunem dziecka może wyciskać łzy z oczu co wrażliwszych czytelników, podobnie zresztą jak sceny z powracającym do życia Muttem. Znacznie gorzej wypada, moim zdaniem, kreacja pani Elli – to kobieta, która irytuje, jej postawa niespełnionego kaznodziei szybko męczy. Religijność postaci przemienia się w prowadzącą do świętości martyrologię – i chociaż pani Ella nie jest pozbawiona złośliwego poczucia humoru, jej cierpiętniczość przyćmiewa ślady dowcipu. Szkoda, można było naszkicować tę postać mniej schematycznie, by lektura nie przeradzała się chwilami w tanie pouczenia.
środa, 8 grudnia 2010
Jean Deuve: Tajna historia podstępu w czasie drugiej wojny światowej
Muza SA, Warszawa 2010.
Dezinformacja
O losy publikacji „Tajna historia podstępu w czasie drugiej wojny światowej” jestem spokojna – Jean Deuve porusza temat, który przypadnie do gustu nie tylko wielbicielom militariów i osobom zainteresowanym historią – przyciągnie również zwykłych czytelników, spragnionych dawki sensacyjnych informacji. Deuve wybiera bowiem do swojej książki wiadomości, które niezbyt często trafiają do podręczników, a tym samym do świadomości młodych odbiorców. Przedstawia zagadnienia, które zwykle nie kojarzą się z działaniami wojennymi: odchodzi od wątków batalistycznych w kierunku… wielkiego militarystycznego teatru. W „Tajnej historii podstępu” mniej liczy się rezultat nietypowych działań – chociaż przyznać należy, że Deuve przeważnie zaspokaja ciekawość czytelników i wspomina o powodzeniu bądź fiasku kolejnych przedsięwzięć – znacznie bardziej atrakcyjne stają się pomysły strategów.
Opowieści o szyfrach i zakodowanych informacjach stanowią tu margines właściwej historii – najwięcej miejsca zajmuje bowiem wielka gra pozorów. Tym razem nie liczą się dokonania szpiegów ani ambitne projekty dowódców. Ważne są za to rozmaite strategie dezinformacyjne. Chodzi o to, by wygrać walkę, zanim jeszcze dojdzie do starcia. Cała książka złożona jest z bardzo krótkich opowieści o kolejnych podstępach w ramach poszczególnych akcji. Duże wrażenie zrobić mogą przede wszystkim trudne dzisiaj do wyobrażenia akcje – na przykład budowanie dekoracji, sugerujących, że dany obiekt został niedawno zbombardowany – czy tworzenie fałszywych lotnisk, które mają stanowić cel dla wroga. Jean Deuve opowiada o sytuacjach, w których kilkadziesiąt osób sugerowało istnienie wielkich wojskowych obozów, mówi o dmuchanych czołgach i poruszanych specjalnymi mechanizmami manekinach, o śladach gąsienic i o „przypadkowo” porzucanych, spreparowanych dokumentach, które mają wpaść w ręce przeciwników. Napomyka jedynie – a ten motyw też prosi się o rozwinięcie – o współpracy z iluzjonistami. Urozmaica wywód nietypowymi motywami, na przykład działalnością ekip filmowych. Do tego dochodzą metody dezinformacji czy zadania podwójnych agentów. W efekcie książka, która jest naukowym opracowaniem, wciąga jak powieść sensacyjna, przynosi mnóstwo zaskakujących wiadomości i będzie się podobać odbiorcom. Co ciekawe, wojna schodzi tu na dalszy plan, wiadomo, że liczy się wygranie bitew, ale nie ma miejsca na opowiadanie o ofiarach czy stratach.
Jean Deuve nie daje się jednak ponieść kreatywności swoich bohaterów, przynajmniej w warstwie okołoliterackiej. Wybiera bezemocjonalne i suche relacjonowanie faktów, nie komentuje przytaczanych historii i nie stara się o żadne spoiwo dla kolejnych wydarzeń, woli cytować, przypominać i prezentować, nie chce za to uwodzić narracją – w efekcie lektura wiąże się z ciągłym przeskakiwaniem do następnych pomysłów. Niekiedy też zwykli odbiorcy mogą czuć się przytłoczeni ogromną ilością szczegółów technicznych – ale wynagrodzi im to rejestr najciekawszych podstępów czasu drugiej wojny światowej.
Nie język tej publikacji imponuje, a zestawienie pomysłów. Czytając tę książkę trudno nie zachwycać się rozmaitymi kreatywnymi rozwiązaniami: sprawiają one, że łatwo zapomnieć o ich rzeczywistej przyczynie – wojnie. Całość czytana dzisiaj przywodzi raczej na myśl scenariusze gier strategicznych i ich wyjątkowo pracochłonne realizacje. Deuve pozwala przekonać się, jak „urządzano wielkie widowisko dla samolotu albo dla potencjalnego wroga” – tom nie rozwiewa wielu wątpliwości (parę razy czytelnicy będą się zastanawiać, jak możliwe było realizowanie odważnych i trudnych wizji, kilkakrotnie pożałują też, że fakty zostały przedstawione w tak lakoniczny sposób – podczas gdy chciałoby się rozsmakowywać w ich niezwykłości). Ale przede wszystkim „Tajna historia podstępu” to świetna i zajmująca lektura.
Dezinformacja
O losy publikacji „Tajna historia podstępu w czasie drugiej wojny światowej” jestem spokojna – Jean Deuve porusza temat, który przypadnie do gustu nie tylko wielbicielom militariów i osobom zainteresowanym historią – przyciągnie również zwykłych czytelników, spragnionych dawki sensacyjnych informacji. Deuve wybiera bowiem do swojej książki wiadomości, które niezbyt często trafiają do podręczników, a tym samym do świadomości młodych odbiorców. Przedstawia zagadnienia, które zwykle nie kojarzą się z działaniami wojennymi: odchodzi od wątków batalistycznych w kierunku… wielkiego militarystycznego teatru. W „Tajnej historii podstępu” mniej liczy się rezultat nietypowych działań – chociaż przyznać należy, że Deuve przeważnie zaspokaja ciekawość czytelników i wspomina o powodzeniu bądź fiasku kolejnych przedsięwzięć – znacznie bardziej atrakcyjne stają się pomysły strategów.
Opowieści o szyfrach i zakodowanych informacjach stanowią tu margines właściwej historii – najwięcej miejsca zajmuje bowiem wielka gra pozorów. Tym razem nie liczą się dokonania szpiegów ani ambitne projekty dowódców. Ważne są za to rozmaite strategie dezinformacyjne. Chodzi o to, by wygrać walkę, zanim jeszcze dojdzie do starcia. Cała książka złożona jest z bardzo krótkich opowieści o kolejnych podstępach w ramach poszczególnych akcji. Duże wrażenie zrobić mogą przede wszystkim trudne dzisiaj do wyobrażenia akcje – na przykład budowanie dekoracji, sugerujących, że dany obiekt został niedawno zbombardowany – czy tworzenie fałszywych lotnisk, które mają stanowić cel dla wroga. Jean Deuve opowiada o sytuacjach, w których kilkadziesiąt osób sugerowało istnienie wielkich wojskowych obozów, mówi o dmuchanych czołgach i poruszanych specjalnymi mechanizmami manekinach, o śladach gąsienic i o „przypadkowo” porzucanych, spreparowanych dokumentach, które mają wpaść w ręce przeciwników. Napomyka jedynie – a ten motyw też prosi się o rozwinięcie – o współpracy z iluzjonistami. Urozmaica wywód nietypowymi motywami, na przykład działalnością ekip filmowych. Do tego dochodzą metody dezinformacji czy zadania podwójnych agentów. W efekcie książka, która jest naukowym opracowaniem, wciąga jak powieść sensacyjna, przynosi mnóstwo zaskakujących wiadomości i będzie się podobać odbiorcom. Co ciekawe, wojna schodzi tu na dalszy plan, wiadomo, że liczy się wygranie bitew, ale nie ma miejsca na opowiadanie o ofiarach czy stratach.
Jean Deuve nie daje się jednak ponieść kreatywności swoich bohaterów, przynajmniej w warstwie okołoliterackiej. Wybiera bezemocjonalne i suche relacjonowanie faktów, nie komentuje przytaczanych historii i nie stara się o żadne spoiwo dla kolejnych wydarzeń, woli cytować, przypominać i prezentować, nie chce za to uwodzić narracją – w efekcie lektura wiąże się z ciągłym przeskakiwaniem do następnych pomysłów. Niekiedy też zwykli odbiorcy mogą czuć się przytłoczeni ogromną ilością szczegółów technicznych – ale wynagrodzi im to rejestr najciekawszych podstępów czasu drugiej wojny światowej.
Nie język tej publikacji imponuje, a zestawienie pomysłów. Czytając tę książkę trudno nie zachwycać się rozmaitymi kreatywnymi rozwiązaniami: sprawiają one, że łatwo zapomnieć o ich rzeczywistej przyczynie – wojnie. Całość czytana dzisiaj przywodzi raczej na myśl scenariusze gier strategicznych i ich wyjątkowo pracochłonne realizacje. Deuve pozwala przekonać się, jak „urządzano wielkie widowisko dla samolotu albo dla potencjalnego wroga” – tom nie rozwiewa wielu wątpliwości (parę razy czytelnicy będą się zastanawiać, jak możliwe było realizowanie odważnych i trudnych wizji, kilkakrotnie pożałują też, że fakty zostały przedstawione w tak lakoniczny sposób – podczas gdy chciałoby się rozsmakowywać w ich niezwykłości). Ale przede wszystkim „Tajna historia podstępu” to świetna i zajmująca lektura.
poniedziałek, 6 grudnia 2010
Dorota Berg: Kudłata
Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Długo i szczęśliwie
Scenariusz „Kudłatej” nie zaskoczy nikogo, kto choć odrobinę orientuje się w tendencjach literatury rozrywkowej dla pań, powstałej w ostatniej dekadzie. Dorota Berg najzwyczajniej w świecie opowiada po raz kolejny tę samą historię, nie przyniesie nowych rozwiązań ani nowej fabuły: trzyma się sprawdzonego schematu i jedyne, co ją odróżnia od podobnych pozycji, to język powieści, nieco zindywidualizowany, o czym zaraz.
Kudłata ma trzydzieści pięć lat i dwójkę dzieci. Za sobą – związek zakończony zdradą ze strony partnera i kompletnie nieudane małżeństwo. Przed sobą – żadnych ciekawych planów. Teraz: pracę, niedającą satysfakcji i grono wiernych przyjaciółek, które uwielbiają plotkować przy winie. Trudno o bardziej stereotypowy punkt wyjścia. Kudłata (której kudłatość, na marginesie, stanowi ramę kompozycyjną książki, to jest pojawia się na początku i na końcu, w środku autorka zapomina o tej cesze) uwielbia gadać, zwłaszcza o swoich dzieciach, czego otoczenie zaczyna mieć dosyć. Nie szuka wrażeń w nowych związkach, dopóki na horyzoncie nie pojawi się pewien interesujący mężczyzna…
W paru punktach Berg niebezpiecznie przybliża się do Grocholi, powtarzając pewne motywy. W niektórych momentach pielęgnuje w sobie wiarę, że odwzorowywanie życia bohaterki upoważnia ją do lekkiego odejścia w sferę pozaliteracką (Kudłata zaczyna pisać książkę, ale motyw urywa się równie gwałtownie co kudłatość). Nie do końca panuje autorka nad stworzonym światem – widać to na przykładzie dzieci, którymi bohaterka zachwyca się do znudzenia, by w zasadniczym momencie stracić je z oczu (inaczej; Dorota Berg, żeby móc stworzyć postaciom idealne do romansu warunki, wysyła dzieci na zimowisko, przez co przestają na chwilę funkcjonować w myślach Wiktorii). Wiadomo, jak skończy się powieść, chociaż autorka wprowadza jeszcze na koniec wątek wzruszający i nieprzewidywalny – ale już ścisłe zakończenie wydawać się może zbyt kopciuszkowate, jakby Berg nie chciała, by ktokolwiek został bez pary. Niektórzy bohaterowie rozpływają się znienacka w literackim niebycie, wypierani ze świadomości odbiorczyń przez rozgrywające się na ich oczach „długo i szczęśliwie” – ale to wady debiutantki w dość zachowawczej książce.
Wiadomo, że po powieści w stylu „Kudłatej” sięga się dla wytchnienia i dla poprawy humoru – stąd idealizowanie, happy endy i proste, podnoszące na duchu środki fabularne; trudno więc wymyślić coś nowego – trudno też czegoś nowego oczekiwać. Dorota Berg zamiast imponować oryginalnością, próbuje zamanifestować swoją obecność w języku. Najbardziej charakterystycznym dla tej autorki znakiem jest próba imitowania stylu mówionego i nasycenie emocjonalne fraz. Przenoszenie czasowników na koniec zdania ma pomóc w akcentowaniu treści i manifestować swobodną wypowiedź – czasem obraca się to przeciwko autorce i zdradza raczej lekki stres, maskowany rozgadaniem.
Ale Dorota Berg świetnie wie, do jakiego grona odbiorczyń kieruje swoją książkę – i wie tak samo dobrze, że wszelkie niedoskonałości i błędy zostaną jej błyskawicznie wybaczone – bo oto proponuje czytelniczkom historię ciepłą i przyjemną, krzepiącą i niosącą obietnicę optymistycznego finału. Pisze powieść rozrywkową w stylu dobrze znanym i sprawdzonym. Czyta się tę książkę z przyjemnością – pod warunkiem, że zaakceptuje się rządzące gatunkiem zasady. Napis „Historia antydepresyjna” na okładce zamieniłabym jednak na bardziej trafne słowa „historia pogodna” lub „historia optymistyczna”. Panie, które szukają sprawdzonych fabuł, dobrych czytadeł o szczęśliwej miłości, mogą sobie po „Kudłatą” sięgnąć bez obaw.
„Dylematy jak z prasy kobiecej, notoryczna walka z nadwagą, nałogami i niepohamowanym gadulstwem” – tak prezentuje siebie bohaterka książki. W „Kudłatej” jest wszystko to, do czego odbiorczynie zdążyły się już przyzwyczaić – i to może stać się ogromną siłą książki.
Długo i szczęśliwie
Scenariusz „Kudłatej” nie zaskoczy nikogo, kto choć odrobinę orientuje się w tendencjach literatury rozrywkowej dla pań, powstałej w ostatniej dekadzie. Dorota Berg najzwyczajniej w świecie opowiada po raz kolejny tę samą historię, nie przyniesie nowych rozwiązań ani nowej fabuły: trzyma się sprawdzonego schematu i jedyne, co ją odróżnia od podobnych pozycji, to język powieści, nieco zindywidualizowany, o czym zaraz.
Kudłata ma trzydzieści pięć lat i dwójkę dzieci. Za sobą – związek zakończony zdradą ze strony partnera i kompletnie nieudane małżeństwo. Przed sobą – żadnych ciekawych planów. Teraz: pracę, niedającą satysfakcji i grono wiernych przyjaciółek, które uwielbiają plotkować przy winie. Trudno o bardziej stereotypowy punkt wyjścia. Kudłata (której kudłatość, na marginesie, stanowi ramę kompozycyjną książki, to jest pojawia się na początku i na końcu, w środku autorka zapomina o tej cesze) uwielbia gadać, zwłaszcza o swoich dzieciach, czego otoczenie zaczyna mieć dosyć. Nie szuka wrażeń w nowych związkach, dopóki na horyzoncie nie pojawi się pewien interesujący mężczyzna…
W paru punktach Berg niebezpiecznie przybliża się do Grocholi, powtarzając pewne motywy. W niektórych momentach pielęgnuje w sobie wiarę, że odwzorowywanie życia bohaterki upoważnia ją do lekkiego odejścia w sferę pozaliteracką (Kudłata zaczyna pisać książkę, ale motyw urywa się równie gwałtownie co kudłatość). Nie do końca panuje autorka nad stworzonym światem – widać to na przykładzie dzieci, którymi bohaterka zachwyca się do znudzenia, by w zasadniczym momencie stracić je z oczu (inaczej; Dorota Berg, żeby móc stworzyć postaciom idealne do romansu warunki, wysyła dzieci na zimowisko, przez co przestają na chwilę funkcjonować w myślach Wiktorii). Wiadomo, jak skończy się powieść, chociaż autorka wprowadza jeszcze na koniec wątek wzruszający i nieprzewidywalny – ale już ścisłe zakończenie wydawać się może zbyt kopciuszkowate, jakby Berg nie chciała, by ktokolwiek został bez pary. Niektórzy bohaterowie rozpływają się znienacka w literackim niebycie, wypierani ze świadomości odbiorczyń przez rozgrywające się na ich oczach „długo i szczęśliwie” – ale to wady debiutantki w dość zachowawczej książce.
Wiadomo, że po powieści w stylu „Kudłatej” sięga się dla wytchnienia i dla poprawy humoru – stąd idealizowanie, happy endy i proste, podnoszące na duchu środki fabularne; trudno więc wymyślić coś nowego – trudno też czegoś nowego oczekiwać. Dorota Berg zamiast imponować oryginalnością, próbuje zamanifestować swoją obecność w języku. Najbardziej charakterystycznym dla tej autorki znakiem jest próba imitowania stylu mówionego i nasycenie emocjonalne fraz. Przenoszenie czasowników na koniec zdania ma pomóc w akcentowaniu treści i manifestować swobodną wypowiedź – czasem obraca się to przeciwko autorce i zdradza raczej lekki stres, maskowany rozgadaniem.
Ale Dorota Berg świetnie wie, do jakiego grona odbiorczyń kieruje swoją książkę – i wie tak samo dobrze, że wszelkie niedoskonałości i błędy zostaną jej błyskawicznie wybaczone – bo oto proponuje czytelniczkom historię ciepłą i przyjemną, krzepiącą i niosącą obietnicę optymistycznego finału. Pisze powieść rozrywkową w stylu dobrze znanym i sprawdzonym. Czyta się tę książkę z przyjemnością – pod warunkiem, że zaakceptuje się rządzące gatunkiem zasady. Napis „Historia antydepresyjna” na okładce zamieniłabym jednak na bardziej trafne słowa „historia pogodna” lub „historia optymistyczna”. Panie, które szukają sprawdzonych fabuł, dobrych czytadeł o szczęśliwej miłości, mogą sobie po „Kudłatą” sięgnąć bez obaw.
„Dylematy jak z prasy kobiecej, notoryczna walka z nadwagą, nałogami i niepohamowanym gadulstwem” – tak prezentuje siebie bohaterka książki. W „Kudłatej” jest wszystko to, do czego odbiorczynie zdążyły się już przyzwyczaić – i to może stać się ogromną siłą książki.
niedziela, 5 grudnia 2010
Andromeda Romano-Lax: Hiszpański smyczek
WNK, Warszawa 2010.
Wielka historia
„Hiszpański smyczek” to książka, która przypomina monumentalne powieści Zafóna nie tylko umiejscowieniem akcji i tempem rozwoju wypadków, ale i zamaszystą narracją, a nawet proporcjami w doborze elementów kryminalnych i miłosnych. Andromeda Romano-Lax tworzy historię zachwycającą i stopniowo odsłaniającą przed czytelnikami swoje uroki. Opowieść przywołuje na myśl dziewiętnastowieczne wielkie narracje, łączy w sobie fikcję literacką z fragmentami życiorysów różnych artystów (o swoich inspiracjach i szukaniu materiału do książki pisze autorka w posłowiu). Chronologiczny układ wydarzeń nadaje tomowi nieco archaicznego posmaku. W powoli rozkwitającej historii na prawdziwe olśnienia trzeba będzie trochę poczekać – ale bez wątpienia warto.
Pod koniec XIX wieku w małym miasteczku przychodzi na świat chłopiec. W pobliżu nie ma akuszerki, więc przy porodzie pomagają matce jej małe dzieci. Kobieta jest przekonana, że noworodek nie przeżyje – staje się jednak inaczej. Dziecko otrzymuje, na skutek nieuwagi urzędników, imię Feliu. Już wkrótce z rzeczy, jakie zostały po ojcu, Feliu wybierze tajemniczy przedmiot: nie wie, że dziwna zabawka ukształtuje jego przyszłość. Feliu sięga bowiem po smyczek do wiolonczeli. Za cenę wielu wyrzeczeń uczy się gry na tym instrumencie, przy okazji poznając intrygi i postawy charakterystyczne dla świata dorosłych. Feliu dojrzewa, cały czas doskonaląc swoje umiejętności gry i niedługo zostanie najsławniejszym wiolonczelistą. Motywy tak typowe dla Bildungsroman Andromeda Romano-Lax ubarwia przez konsekwentne odmalowywanie społecznego tła opowieści. To jednak zaledwie przygrywka do właściwej, dramatycznej historii, w której losy jednostki przeplatają się z wielkimi dziejami.
O ile początek „Hiszpańskiego smyczka” wydaje się być budowany na znanych i sprawdzonych schematach, o tyle perypetie dorosłego Feliu zamieniają powieść w absolutnie nieprzewidywalną relację, pełną wielkich emocji, dramatów i rozterek, przywodzących na myśl zarówno arcydzieła światowej literatury jak i pozycje z półki literatury rozrywkowej. Feliu wkracza w dorosłość w burzliwych czasach, musi odnaleźć się w targanej wojnami Hiszpanii. Uczy się, że podejmowane przez niego decyzje mogą mieć wymiar polityczny. Na przeszkodzie wielkiemu uczuciu do żydowskiej skrzypaczki staje nie tylko przyjaciel – w odróżnieniu od Feliu pewny siebie i zdecydowany – ale i nasilające się antysemickie nastroje. W tej partii książki coraz mocniej dochodzą też do głosu – moim zdaniem rewelacyjne i nadające książce blasku – autotematyczne przemyślenia. Ścierają się tu obserwacje świata zewnętrznego z refleksjami na temat znaczenia muzyki i jej społecznego wymiaru. Feliu usiłuje uporządkować sobie świat i dostosować się do wojennego chaosu, muzyka staje się dla niego źródłem wytchnienia, ale także przyczyną wewnętrznego rozdarcia: czy wolno poświęcić się sztuce, kiedy wokół panuje zło? Andromeda Romano-Lax przekazuje te wątpliwości swojego bohatera w taki sposób, że momentami fabuła schodzi na dalszy plan, a kolejne wydarzenia zaczynają stanowić tło dla subiektywnych przecież – i niezwykle trafnych – rozważań.
Jest w „Hiszpańskim smyczku” kilka scen turpistycznych, ale dominują obrazy wysmakowane i przykuwające uwagę, ciekawe ze względu na literacką realizację. Chociaż autorka potrafi wplatać kryminalno-sensacyjne intrygi w najmniej spodziewanych miejscach, to upajająca narracja sprawia, że książkę czyta się z satysfakcją – w obliczu pięknego języka i literackiego wyczucia sekwencje wydarzeń nie są jedynym czynnikiem, przyciągającym do lektury.
Wielka historia
„Hiszpański smyczek” to książka, która przypomina monumentalne powieści Zafóna nie tylko umiejscowieniem akcji i tempem rozwoju wypadków, ale i zamaszystą narracją, a nawet proporcjami w doborze elementów kryminalnych i miłosnych. Andromeda Romano-Lax tworzy historię zachwycającą i stopniowo odsłaniającą przed czytelnikami swoje uroki. Opowieść przywołuje na myśl dziewiętnastowieczne wielkie narracje, łączy w sobie fikcję literacką z fragmentami życiorysów różnych artystów (o swoich inspiracjach i szukaniu materiału do książki pisze autorka w posłowiu). Chronologiczny układ wydarzeń nadaje tomowi nieco archaicznego posmaku. W powoli rozkwitającej historii na prawdziwe olśnienia trzeba będzie trochę poczekać – ale bez wątpienia warto.
Pod koniec XIX wieku w małym miasteczku przychodzi na świat chłopiec. W pobliżu nie ma akuszerki, więc przy porodzie pomagają matce jej małe dzieci. Kobieta jest przekonana, że noworodek nie przeżyje – staje się jednak inaczej. Dziecko otrzymuje, na skutek nieuwagi urzędników, imię Feliu. Już wkrótce z rzeczy, jakie zostały po ojcu, Feliu wybierze tajemniczy przedmiot: nie wie, że dziwna zabawka ukształtuje jego przyszłość. Feliu sięga bowiem po smyczek do wiolonczeli. Za cenę wielu wyrzeczeń uczy się gry na tym instrumencie, przy okazji poznając intrygi i postawy charakterystyczne dla świata dorosłych. Feliu dojrzewa, cały czas doskonaląc swoje umiejętności gry i niedługo zostanie najsławniejszym wiolonczelistą. Motywy tak typowe dla Bildungsroman Andromeda Romano-Lax ubarwia przez konsekwentne odmalowywanie społecznego tła opowieści. To jednak zaledwie przygrywka do właściwej, dramatycznej historii, w której losy jednostki przeplatają się z wielkimi dziejami.
O ile początek „Hiszpańskiego smyczka” wydaje się być budowany na znanych i sprawdzonych schematach, o tyle perypetie dorosłego Feliu zamieniają powieść w absolutnie nieprzewidywalną relację, pełną wielkich emocji, dramatów i rozterek, przywodzących na myśl zarówno arcydzieła światowej literatury jak i pozycje z półki literatury rozrywkowej. Feliu wkracza w dorosłość w burzliwych czasach, musi odnaleźć się w targanej wojnami Hiszpanii. Uczy się, że podejmowane przez niego decyzje mogą mieć wymiar polityczny. Na przeszkodzie wielkiemu uczuciu do żydowskiej skrzypaczki staje nie tylko przyjaciel – w odróżnieniu od Feliu pewny siebie i zdecydowany – ale i nasilające się antysemickie nastroje. W tej partii książki coraz mocniej dochodzą też do głosu – moim zdaniem rewelacyjne i nadające książce blasku – autotematyczne przemyślenia. Ścierają się tu obserwacje świata zewnętrznego z refleksjami na temat znaczenia muzyki i jej społecznego wymiaru. Feliu usiłuje uporządkować sobie świat i dostosować się do wojennego chaosu, muzyka staje się dla niego źródłem wytchnienia, ale także przyczyną wewnętrznego rozdarcia: czy wolno poświęcić się sztuce, kiedy wokół panuje zło? Andromeda Romano-Lax przekazuje te wątpliwości swojego bohatera w taki sposób, że momentami fabuła schodzi na dalszy plan, a kolejne wydarzenia zaczynają stanowić tło dla subiektywnych przecież – i niezwykle trafnych – rozważań.
Jest w „Hiszpańskim smyczku” kilka scen turpistycznych, ale dominują obrazy wysmakowane i przykuwające uwagę, ciekawe ze względu na literacką realizację. Chociaż autorka potrafi wplatać kryminalno-sensacyjne intrygi w najmniej spodziewanych miejscach, to upajająca narracja sprawia, że książkę czyta się z satysfakcją – w obliczu pięknego języka i literackiego wyczucia sekwencje wydarzeń nie są jedynym czynnikiem, przyciągającym do lektury.
sobota, 4 grudnia 2010
Katarzyna Ostrowska: Ewa czyli o tej Wiśniewskiej
Trio, Warszawa 2010.
Przyjaźń z aktorką
Na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej quasi-biograficznych opowieści o ludziach sceny. Daje się zauważyć dwa nurty pisania o artystach, w odróżnieniu od popularnych w latach 90. XX wieku wspomnień samych zainteresowanych, obecnie liczą się albo wywiady-rzeki, w których pytania o sprawy istotne mieszają się z błahostkami, albo impresyjne opowieści, odchodzące od konwencji tradycyjnych biografii. Tom Katarzyny Ostrowskiej „Ewa czyli o tej Wiśniewskiej” zalicza się do tej drugiej grupy, ale jego autorka idzie w prezentowaniu aktorki dalej niż jej poprzednicy i proponuje zsubiektywizowaną i żywiołową narrację nie tylko o Ewie Wiśniewskiej. Już od punktu wyjścia – utworu napisanego przez Jerzego Jurandota, parodii podwórzowych ballad – wiadomo, że do czynienia będziemy mieć z książką niebanalną – i do odczucie znajduje potwierdzenie w tomie. Chociaż momentami Katarzyna Ostrowska przyćmiewa swoją bohaterkę i traci ją z oczu, czyta się tę publikację z zainteresowaniem, nie tylko ze względu na główną postać, ale i – obserwacje, dotyczące teatru dzisiaj.
Katarzyna Ostrowska rezygnuje z klasycznej biografii. Opowiada o Ewie Wiśniewskiej, kompletnie nie zajmując się jej życiorysem, w oderwaniu od chronologii. Nie chce uporządkowanej, stonowanej i bezpiecznej kronikarskiej historii, woli skupić się na emocjach, zachowaniach i postawach aktorki, z którą się zaprzyjaźniła. Patrzy na Ewę Wiśniewską i widzi aktorkę niedoścignioną, ocierającą się niemal o ideał. Śledzi recenzje ze spektakli, te pochlebne przyjmując z zadowoleniem, w krytycznych dopatrując się niekiedy braku stylu autora – książka tworzona na klęczkach nie jest w tym wypadku zła: w końcu Katarzyna Ostrowska nie obiecuje, że będzie się starała przedstawiać wady i zalety bohaterki, zdecydowanie woli budować jej pomnik. Można z tomu wyczytać trochę anegdot, trochę artystycznych przekonań Ewy Wiśniewskiej (między innymi na temat grania w serialach obyczajowych). Można uzyskać żywy obraz aktorki – uzupełnienie do biografii, która zapewne w przyszłości postanie. Dla Ostrowskiej znaczenie mają nawet sprawy ulotne, jeśli pozwalają uzupełnić portret artystki.
Za to w oczach niektórych czytelników Katarzyna Ostrowska sporo traci przez tendencję do oceniania i komentowania spraw, które nie mają bezpośredniego związku z bohaterką książki – i przez powracanie do własnych osiągnięć. Przy okazji pisania o Wiśniewskiej wspomina o aktorkach, które ceni – nie dla punktu odniesienia, ale – by zwrócić na nie uwagę (lub pochwalić się znajomością). Entuzjastycznie lub dyskredytująco ocenia prawie wszystkie przytaczane wypowiedzi, własne zdanie wypowiada zbyt często – nie zawsze czytelnicy będą ciekawi tych prywatnych komentarzy, tak samo jak twórczej drogi Katarzyny Ostrowskiej czy jej uwielbienia dla Leona Pietraszaka. Na szczęście gdy tylko w polu uwagi Ostrowskiej pojawia się Ewa Wiśniewska, lekka i humorystyczna opowieść wynagradza wszystko.
Do książki zostały dołączone wypowiedzi internautów, a także kilku przyjaciół i współpracowników Ewy Wiśniewskiej – raz zapis przebiegu jednej z konferencji prasowych – będzie to z pewnością miły dodatek, podobnie jak ogromne fotografie, zdobiące tom (i, uwaga, nie zawsze przedstawiające Ewę Wiśniewską).
Jest publikacja wydawnictwa Trio świadectwem przyjaźni, ciekawą i oryginalną opowiastką o jednej z ważniejszych polskich aktorek. Jest książką bez pretensji do bycia całościową biografią, to raczej impresja, jedno z wielu możliwych spojrzeń, próba charakterystyki niepełnej ale celnej. Zaspokaja przy tym ciekawość, stanowi bardzo przyjemną lekturę.
Przyjaźń z aktorką
Na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej quasi-biograficznych opowieści o ludziach sceny. Daje się zauważyć dwa nurty pisania o artystach, w odróżnieniu od popularnych w latach 90. XX wieku wspomnień samych zainteresowanych, obecnie liczą się albo wywiady-rzeki, w których pytania o sprawy istotne mieszają się z błahostkami, albo impresyjne opowieści, odchodzące od konwencji tradycyjnych biografii. Tom Katarzyny Ostrowskiej „Ewa czyli o tej Wiśniewskiej” zalicza się do tej drugiej grupy, ale jego autorka idzie w prezentowaniu aktorki dalej niż jej poprzednicy i proponuje zsubiektywizowaną i żywiołową narrację nie tylko o Ewie Wiśniewskiej. Już od punktu wyjścia – utworu napisanego przez Jerzego Jurandota, parodii podwórzowych ballad – wiadomo, że do czynienia będziemy mieć z książką niebanalną – i do odczucie znajduje potwierdzenie w tomie. Chociaż momentami Katarzyna Ostrowska przyćmiewa swoją bohaterkę i traci ją z oczu, czyta się tę publikację z zainteresowaniem, nie tylko ze względu na główną postać, ale i – obserwacje, dotyczące teatru dzisiaj.
Katarzyna Ostrowska rezygnuje z klasycznej biografii. Opowiada o Ewie Wiśniewskiej, kompletnie nie zajmując się jej życiorysem, w oderwaniu od chronologii. Nie chce uporządkowanej, stonowanej i bezpiecznej kronikarskiej historii, woli skupić się na emocjach, zachowaniach i postawach aktorki, z którą się zaprzyjaźniła. Patrzy na Ewę Wiśniewską i widzi aktorkę niedoścignioną, ocierającą się niemal o ideał. Śledzi recenzje ze spektakli, te pochlebne przyjmując z zadowoleniem, w krytycznych dopatrując się niekiedy braku stylu autora – książka tworzona na klęczkach nie jest w tym wypadku zła: w końcu Katarzyna Ostrowska nie obiecuje, że będzie się starała przedstawiać wady i zalety bohaterki, zdecydowanie woli budować jej pomnik. Można z tomu wyczytać trochę anegdot, trochę artystycznych przekonań Ewy Wiśniewskiej (między innymi na temat grania w serialach obyczajowych). Można uzyskać żywy obraz aktorki – uzupełnienie do biografii, która zapewne w przyszłości postanie. Dla Ostrowskiej znaczenie mają nawet sprawy ulotne, jeśli pozwalają uzupełnić portret artystki.
Za to w oczach niektórych czytelników Katarzyna Ostrowska sporo traci przez tendencję do oceniania i komentowania spraw, które nie mają bezpośredniego związku z bohaterką książki – i przez powracanie do własnych osiągnięć. Przy okazji pisania o Wiśniewskiej wspomina o aktorkach, które ceni – nie dla punktu odniesienia, ale – by zwrócić na nie uwagę (lub pochwalić się znajomością). Entuzjastycznie lub dyskredytująco ocenia prawie wszystkie przytaczane wypowiedzi, własne zdanie wypowiada zbyt często – nie zawsze czytelnicy będą ciekawi tych prywatnych komentarzy, tak samo jak twórczej drogi Katarzyny Ostrowskiej czy jej uwielbienia dla Leona Pietraszaka. Na szczęście gdy tylko w polu uwagi Ostrowskiej pojawia się Ewa Wiśniewska, lekka i humorystyczna opowieść wynagradza wszystko.
Do książki zostały dołączone wypowiedzi internautów, a także kilku przyjaciół i współpracowników Ewy Wiśniewskiej – raz zapis przebiegu jednej z konferencji prasowych – będzie to z pewnością miły dodatek, podobnie jak ogromne fotografie, zdobiące tom (i, uwaga, nie zawsze przedstawiające Ewę Wiśniewską).
Jest publikacja wydawnictwa Trio świadectwem przyjaźni, ciekawą i oryginalną opowiastką o jednej z ważniejszych polskich aktorek. Jest książką bez pretensji do bycia całościową biografią, to raczej impresja, jedno z wielu możliwych spojrzeń, próba charakterystyki niepełnej ale celnej. Zaspokaja przy tym ciekawość, stanowi bardzo przyjemną lekturę.
czwartek, 2 grudnia 2010
Mariola Zaczyńska: Jak to robią twardzielki...
Sol, Warszawa 2010.
O miłości zwielokrotnionej
Z „Twardzielkami” Marioli Zaczyńskiej mam spory problem. To książka, którą czyta się z zainteresowaniem, by za moment z niesmakiem ją odłożyć, historia niby zajmująca, ale chwilami niedopracowana w szczegółach, raz ciekawa, raz pisana pod – babską – publiczkę. Trudna do jednoznacznej oceny, ani świetna, ani beznadziejna. Truizm, ale – i tak wszystko będzie zależało od preferencji czytelniczek, które po ten tom sięgną.
Bohaterki przejawiają tendencje feminizujące. Jako przyjaciółki trzymają się razem i wspierają, gdy któraś ma kłopoty z facetami (a kłopoty z facetami przytrafiają im się dość często, w zasadzie to jedyny rodzaj kłopotów, wyłączając trudne relacje jednej z postaci z matką) – a jednocześnie żyją w bajkowym świecie, każda marzy o księciu z bajki i czeka na wielką, prawdziwą miłość, każda liczy na wzajemność i stałość w uczuciach. I można się też bez trudu domyślić, jaki będzie finał książki. Do zbiorowego happy endu dochodzą jeszcze historie miłosne dwóch przedstawicielek starszego pokolenia – matki jednej z głównych bohaterek i temperamentnej dziennikarki. W zasadzie konwencja powieści „Jak to robią twardzielki…” usprawiedliwiałaby cukierkowe rozwiązania, ale u Marioli Zaczyńskiej jest ich chyba za dużo. Fabuła okazuje się dynamiczna, jednak autorka nie panuje czasem nad charakterami postaci, a chęć rozbawiania czytelniczek może pozostawiać niesmak, gdy wydarzenia rozdmuchiwane są na siłę (scena z „kiełbaską” to humor niskich lotów i niepotrzebnie tak długo rozpracowywany). Wiele razy już w chwili nawiązywania akcji wiadomo, jak zakończy się ona – przypomniana kilkadziesiąt stron dalej. Dziewczyny dziwią się w tej książce sprawom, które dla czytelniczek będą oczywiste od razu. Nie ma w powieści równowagi, brakuje pisarskiego wyczucia. Można zatem przyjąć dwie lekturowe strategie: skoncentrować się na kolejnych błędach autorki i wyliczać punkty, w których intrygi powieściowe nie mają prawa się sprawdzić – albo potraktować tom jak kolejne lekkie czytadło o ziszczonym śnie zwielokrotnionego kopciuszka. Ale nie podoba mi się to, że Mariola Zaczyńska nie może się zdecydować na to, kim naprawdę mają być jej bohaterki. Każda z „twardzielek” chce wydawać się silna i samodzielna – i każda wpada w zachwyt na widok pierwszego z brzegu mężczyzny, zamieniając się zaraz w bezbronną i słabą istotkę. Przy finale znanym od początku może się to w końcu wydać męczące. Rzuca się też w oczy brak kontroli przy wyrażaniu silnych emocji – źle umiejscowione „kurde” może być bardziej rażące niż precyzyjny wulgaryzm. Powieść Zaczyńskiej kipi od nieskrywanych uczuć i emocji – od ich dopracowania literackiego wiele zależy.
A przy tych wszystkich zastrzeżeniach nie mam wątpliwości, że książka „Jak to robią twardzielki” znajdzie wierne grono odbiorczyń i trafi do przekonania paniom, które lubią lekką literaturę rozrywkową z romansami w tle. Ilością wątków, energią wewnętrzną, tempem wygrywa Zaczyńska z epigonkami Grocholi – dla części czytelniczek to za mało, ale wystarczy, żeby książka utrzymała się na rynku literatury masowej. Historia babskiej przyjaźni, która pokona wszystkie przeciwności losu, delikatnie kreślone, rozkwitające dopiero zauroczenia, dowcip (który jednak nie wszystkich rzuci na kolana), niewymagająca skupienia fabuła, lekka narracja, ciekawe wątki, nadające całości dynamicznego charakteru… Z jednej strony pojawia się świadomość, że ta powieść zostanie z wielu względów ciepło przyjęta przez czytelniczki. Z drugiej – niemożność przemilczenia widocznych wad i niedoróbek. Nie podejmę się jednoznacznej oceny tej książki.
O miłości zwielokrotnionej
Z „Twardzielkami” Marioli Zaczyńskiej mam spory problem. To książka, którą czyta się z zainteresowaniem, by za moment z niesmakiem ją odłożyć, historia niby zajmująca, ale chwilami niedopracowana w szczegółach, raz ciekawa, raz pisana pod – babską – publiczkę. Trudna do jednoznacznej oceny, ani świetna, ani beznadziejna. Truizm, ale – i tak wszystko będzie zależało od preferencji czytelniczek, które po ten tom sięgną.
Bohaterki przejawiają tendencje feminizujące. Jako przyjaciółki trzymają się razem i wspierają, gdy któraś ma kłopoty z facetami (a kłopoty z facetami przytrafiają im się dość często, w zasadzie to jedyny rodzaj kłopotów, wyłączając trudne relacje jednej z postaci z matką) – a jednocześnie żyją w bajkowym świecie, każda marzy o księciu z bajki i czeka na wielką, prawdziwą miłość, każda liczy na wzajemność i stałość w uczuciach. I można się też bez trudu domyślić, jaki będzie finał książki. Do zbiorowego happy endu dochodzą jeszcze historie miłosne dwóch przedstawicielek starszego pokolenia – matki jednej z głównych bohaterek i temperamentnej dziennikarki. W zasadzie konwencja powieści „Jak to robią twardzielki…” usprawiedliwiałaby cukierkowe rozwiązania, ale u Marioli Zaczyńskiej jest ich chyba za dużo. Fabuła okazuje się dynamiczna, jednak autorka nie panuje czasem nad charakterami postaci, a chęć rozbawiania czytelniczek może pozostawiać niesmak, gdy wydarzenia rozdmuchiwane są na siłę (scena z „kiełbaską” to humor niskich lotów i niepotrzebnie tak długo rozpracowywany). Wiele razy już w chwili nawiązywania akcji wiadomo, jak zakończy się ona – przypomniana kilkadziesiąt stron dalej. Dziewczyny dziwią się w tej książce sprawom, które dla czytelniczek będą oczywiste od razu. Nie ma w powieści równowagi, brakuje pisarskiego wyczucia. Można zatem przyjąć dwie lekturowe strategie: skoncentrować się na kolejnych błędach autorki i wyliczać punkty, w których intrygi powieściowe nie mają prawa się sprawdzić – albo potraktować tom jak kolejne lekkie czytadło o ziszczonym śnie zwielokrotnionego kopciuszka. Ale nie podoba mi się to, że Mariola Zaczyńska nie może się zdecydować na to, kim naprawdę mają być jej bohaterki. Każda z „twardzielek” chce wydawać się silna i samodzielna – i każda wpada w zachwyt na widok pierwszego z brzegu mężczyzny, zamieniając się zaraz w bezbronną i słabą istotkę. Przy finale znanym od początku może się to w końcu wydać męczące. Rzuca się też w oczy brak kontroli przy wyrażaniu silnych emocji – źle umiejscowione „kurde” może być bardziej rażące niż precyzyjny wulgaryzm. Powieść Zaczyńskiej kipi od nieskrywanych uczuć i emocji – od ich dopracowania literackiego wiele zależy.
A przy tych wszystkich zastrzeżeniach nie mam wątpliwości, że książka „Jak to robią twardzielki” znajdzie wierne grono odbiorczyń i trafi do przekonania paniom, które lubią lekką literaturę rozrywkową z romansami w tle. Ilością wątków, energią wewnętrzną, tempem wygrywa Zaczyńska z epigonkami Grocholi – dla części czytelniczek to za mało, ale wystarczy, żeby książka utrzymała się na rynku literatury masowej. Historia babskiej przyjaźni, która pokona wszystkie przeciwności losu, delikatnie kreślone, rozkwitające dopiero zauroczenia, dowcip (który jednak nie wszystkich rzuci na kolana), niewymagająca skupienia fabuła, lekka narracja, ciekawe wątki, nadające całości dynamicznego charakteru… Z jednej strony pojawia się świadomość, że ta powieść zostanie z wielu względów ciepło przyjęta przez czytelniczki. Z drugiej – niemożność przemilczenia widocznych wad i niedoróbek. Nie podejmę się jednoznacznej oceny tej książki.
środa, 1 grudnia 2010
Michael A. Adamse: Rocznica. Historia miłości
WAM, Kraków 2010.
Listy psychologiczne
Michael A. Adamse to psycholog, który specjalizuje się w „problematyce relacji międzyludzkich” – i to po książce „Rocznica. Historia miłości” naprawdę widać. Bohatera, Richarda, nie oszczędza los. Sześć miesięcy temu Richard rozstał się z żoną, którą jednak cały czas kocha – i nie może pozbyć się wrażenia, że jest winny tej sytuacji: w końcu nie poradził sobie także w pierwszym małżeństwie. Jakby tego było mało, właśnie, po długiej i ciężkiej chorobie, umarła matka Richarda. Mężczyzna otrzymuje od ojca zestaw listów, jakie w każdą rocznicę ślubu pisali do siebie rodzice. Listy to niezwykłe – przede wszystkim dlatego, że Christopher swoje listy żonie przekazywał, ona – traktowała je jak pamiętnik i nie wręczała adresatowi (zrobiła to dopiero u kresu życia, kiedy wiele spraw w nich opisanych wyszło już na jaw i znalazło się w rozmowach małżonków). Nietypowy prezent ma dwa znaczenia. Po pierwsze – może uświadomić Richardowi, że jego rodzice nie byli idealni, mieli na sumieniu różne grzeszki i popadali w konflikty – choć chronili przed tym potomstwo i przy dzieciach nie ujawniali negatywnych emocji. Po drugie – powinny przynieść nadzieję, że każdą trudność da się przezwyciężyć. Ze zdumieniem Richard odkrywa w tych zapiskach ślady swoich doświadczeń i podpowiedzi, jak można było rozwiązać problemy. Listy z wybranych przez ojca okresów małżeństwa trwającego prawie pięć dekad pełne są trudnych wyzwań: śmierci dziecka, zdrad, kłótni, depresji jednego ze współmałżonków, raka czy „zwykłej” a wyniszczającej rutyny. Te listy przytaczane są w książce, stanowią jej sedno, przedzielane są migawkami z aktualnych refleksji Richarda.
Ów pomysł konstrukcyjny to jednocześnie zaleta i wada książki. Przede wszystkim w listach uderza tendencyjność – to zresztą mankament całej historii, już na początku można bez trudu domyślić się mało przekonującego finału. Doznania małżonków, mimo prób przekonania czytelników co do ich oryginalności, są typowe i schematyczne. Autor wplata w opowieść sugestię o niezwykłości przeżyć bohaterów – ale w ten sposób tylko podsyca ich przewidywalność. Widać tu wyraźnie tendencję do psychologizowania – pierwszą rzeczą jest skłonność do opowiadania o swoich odczuciach. Christopher z łagodnym uśmiechem zarzuca żonie, że ta nie ma dla niego czasu, zajmuje się domem zamiast mężem itp. – mało przekonujące jest wyrażanie tego typu zarzutów w liście miłosnym, co więcej: pretensje są tak wyraźne, że zakrawają niemal o toksyczny związek. Mężczyzna nie dostrzega przy tym własnych błędów, a żona mu ich nie wypomina. Drugim psychologicznym elementem, który dominuje nad fabułą będzie tu próba zaradzenia trudnościom, wpisana w listy i przemyślenia Richarda. Cały czas autorowi chodzi o to, by podać przepis na udany związek – ale nie wszystkie jego wskazówki byłoby łatwo wcielić w życie, Adamse zdradza tu wyjątkową naiwność, która nie wyda się przekonująca jego czytelnikom. Małżonkowie bez przerwy analizują i roztrząsają swoje problemy, co ma im pomóc we wspólnym życiu. Tyle że modelowy związek rodziców Richarda nie da się przełożyć na rzeczywistość. Tendencyjność przejawia się też w listach – widać, że to tylko pomysł na formę opowieści, wyraźne jest nastawienie na Richarda jako ich odbiorcę. Tak samo niezrozumiałe wydaje się przywiązanie bohatera do byłej żony, przy całkowitym prawie przemilczeniu pierwszego, bardziej udanego związku.
Miała być „Rocznica” antidotum na małżeńskie problemy młodych ludzi – ale jest na to zbyt sztywna i zbytnio nastawiona na zapobieganie rozwodom. Zawiera parę cennych porad i kilka ciekawych prawd o stosunkach międzyludzkich, dostarcza przy tym sporo materiału do przemyśleń na temat związków interpersonalnych w dzisiejszym świecie – oraz na temat postrzegania historii rodziców czy dziadków. Przy tym jest niestety dość słaba pod względem literackim – kwestie psychologiczne wypierają tu dbałość o szczegóły, a jednokierunkowa fabuła rozczarowuje. Jeśli nie czytać „Rocznicy” jako zwykłej powieści obyczajowej a nietypowo ujęty poradnik, sprawdza się i może nawet budzić zainteresowanie.
Listy psychologiczne
Michael A. Adamse to psycholog, który specjalizuje się w „problematyce relacji międzyludzkich” – i to po książce „Rocznica. Historia miłości” naprawdę widać. Bohatera, Richarda, nie oszczędza los. Sześć miesięcy temu Richard rozstał się z żoną, którą jednak cały czas kocha – i nie może pozbyć się wrażenia, że jest winny tej sytuacji: w końcu nie poradził sobie także w pierwszym małżeństwie. Jakby tego było mało, właśnie, po długiej i ciężkiej chorobie, umarła matka Richarda. Mężczyzna otrzymuje od ojca zestaw listów, jakie w każdą rocznicę ślubu pisali do siebie rodzice. Listy to niezwykłe – przede wszystkim dlatego, że Christopher swoje listy żonie przekazywał, ona – traktowała je jak pamiętnik i nie wręczała adresatowi (zrobiła to dopiero u kresu życia, kiedy wiele spraw w nich opisanych wyszło już na jaw i znalazło się w rozmowach małżonków). Nietypowy prezent ma dwa znaczenia. Po pierwsze – może uświadomić Richardowi, że jego rodzice nie byli idealni, mieli na sumieniu różne grzeszki i popadali w konflikty – choć chronili przed tym potomstwo i przy dzieciach nie ujawniali negatywnych emocji. Po drugie – powinny przynieść nadzieję, że każdą trudność da się przezwyciężyć. Ze zdumieniem Richard odkrywa w tych zapiskach ślady swoich doświadczeń i podpowiedzi, jak można było rozwiązać problemy. Listy z wybranych przez ojca okresów małżeństwa trwającego prawie pięć dekad pełne są trudnych wyzwań: śmierci dziecka, zdrad, kłótni, depresji jednego ze współmałżonków, raka czy „zwykłej” a wyniszczającej rutyny. Te listy przytaczane są w książce, stanowią jej sedno, przedzielane są migawkami z aktualnych refleksji Richarda.
Ów pomysł konstrukcyjny to jednocześnie zaleta i wada książki. Przede wszystkim w listach uderza tendencyjność – to zresztą mankament całej historii, już na początku można bez trudu domyślić się mało przekonującego finału. Doznania małżonków, mimo prób przekonania czytelników co do ich oryginalności, są typowe i schematyczne. Autor wplata w opowieść sugestię o niezwykłości przeżyć bohaterów – ale w ten sposób tylko podsyca ich przewidywalność. Widać tu wyraźnie tendencję do psychologizowania – pierwszą rzeczą jest skłonność do opowiadania o swoich odczuciach. Christopher z łagodnym uśmiechem zarzuca żonie, że ta nie ma dla niego czasu, zajmuje się domem zamiast mężem itp. – mało przekonujące jest wyrażanie tego typu zarzutów w liście miłosnym, co więcej: pretensje są tak wyraźne, że zakrawają niemal o toksyczny związek. Mężczyzna nie dostrzega przy tym własnych błędów, a żona mu ich nie wypomina. Drugim psychologicznym elementem, który dominuje nad fabułą będzie tu próba zaradzenia trudnościom, wpisana w listy i przemyślenia Richarda. Cały czas autorowi chodzi o to, by podać przepis na udany związek – ale nie wszystkie jego wskazówki byłoby łatwo wcielić w życie, Adamse zdradza tu wyjątkową naiwność, która nie wyda się przekonująca jego czytelnikom. Małżonkowie bez przerwy analizują i roztrząsają swoje problemy, co ma im pomóc we wspólnym życiu. Tyle że modelowy związek rodziców Richarda nie da się przełożyć na rzeczywistość. Tendencyjność przejawia się też w listach – widać, że to tylko pomysł na formę opowieści, wyraźne jest nastawienie na Richarda jako ich odbiorcę. Tak samo niezrozumiałe wydaje się przywiązanie bohatera do byłej żony, przy całkowitym prawie przemilczeniu pierwszego, bardziej udanego związku.
Miała być „Rocznica” antidotum na małżeńskie problemy młodych ludzi – ale jest na to zbyt sztywna i zbytnio nastawiona na zapobieganie rozwodom. Zawiera parę cennych porad i kilka ciekawych prawd o stosunkach międzyludzkich, dostarcza przy tym sporo materiału do przemyśleń na temat związków interpersonalnych w dzisiejszym świecie – oraz na temat postrzegania historii rodziców czy dziadków. Przy tym jest niestety dość słaba pod względem literackim – kwestie psychologiczne wypierają tu dbałość o szczegóły, a jednokierunkowa fabuła rozczarowuje. Jeśli nie czytać „Rocznicy” jako zwykłej powieści obyczajowej a nietypowo ujęty poradnik, sprawdza się i może nawet budzić zainteresowanie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)