Luna, Warszawa 2025.
Tempo
W romansach i powieściach erotycznych spoza rynku young adult liczy się przesada. Zawsze wszystko musi być doprowadzone do ekstremalnych wartości, zupełnie jakby silne emocje nie mogły wybuchać w zwyczajnych okolicznościach. I K. Bromberg ten schemat realizuje w książce „Poza zasięgiem”. Wprowadza czytelniczki w świat maksymalnie odległy od ich stereotypowych zainteresowań, przede wszystkim po to, żeby uruchomić wizję prawdziwego faceta, kierowcy Formuły 1. Tu wytrzymują tylko najwięksi twardziele. A Riggs ma podwójny powód, żeby zasłużyć na uznanie: wprawdzie do tej pory jeździł o klasę niżej, teraz będzie mógł zastąpić jednego z kierowców Formuły 1: nieszczęśliwy wypadek na torze wyeliminował świetnego zawodnika i do tego wymusił błyskawiczną zmianę. Riggs oczywiście walczy nie tylko na torze ze sobą – bije się też z własnymi demonami. Stracił ojca właśnie w wypadku na torze wyścigowym – teraz sam ma ścigać się właśnie w tym miejscu, które, dziwnym trafem, nie zostało jeszcze przebudowane. Z jednej strony Riggs, facet po przejściach i z problemami. Z drugiej strony piękna Camilla, córka szefa. Camilla nie zamierzała wiązać życia z Formułą 1, zwłaszcza że złe wspomnienia z byłym ukochanym wyzwalają do tej pory strach i kłopoty w relacjach łóżkowych. Jednak ciężko choremu ojcu się nie odmawia: nie pozostaje kobiecie nic innego jak wdrożyć się do nowych obowiązków, przygotowywać na objęcie dowodzenia.
Tak naprawdę niezależnie od tego, co K. Bromberg wymyśli dla postaci, liczy się tylko scenariusz pozwalający bohaterom związać się ze sobą – i to na poważnie, bo nie wiadomo dlaczego w powieściach erotycznych seks musi prowadzić do zbudowania prawdziwego i trwałego związku. Więc i tutaj Camilla i Riggs czują do siebie przyciąganie, ale bardzo ostrożnie się do siebie odnoszą, nie chcą niczego zepsuć ani stracić. Całkiem długo będą musiały czytelniczki czekać na sceny łóżkowe (zresztą – zachowawcze), w zamian mogą bawić się opisami pożądania i zbliżania się tego, co nieuchronne. Temat wyjściowy – lęki i traumy z przeszłości – schodzi na dalszy plan, przynajmniej ten u Riggsa, bo problemy Camilli mają związek z erotycznymi doświadczeniami, nie da się zatem o nich zapomnieć. K. Bromberg rezygnuje z rozbudowywania fabuły (ogranicza ją tylko do dwóch postaci i najbliższych z ich orbit, narrację prowadzą na zmianę główni bohaterowie romansu), ale nie odrzuca dokładnej narracji, stara się tworzyć powieść obyczajową, w której znajdzie miejsce na nakreślanie tła działań – tak, żeby jednokierunkowość wysiłków nie była zbyt rażąca.
Jest „Poza zasięgiem” książką, w której temat Formuły 1 to jedynie wstęp do przygody – nie będzie mieć znaczenia, kiedy tylko rozkręci się relacja między dwojgiem bohaterów. Dlatego też czytelniczki, które nie znają powieści K. Bromberg, mogą być spokojne – nic nie odciągnie ich uwagi od namiętności i tworzenia się więzi między postaciami.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 31 marca 2025
niedziela, 30 marca 2025
Katarzyna Kozłowska: Feluś i Gucio odkrywają... ciało człowieka
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Do czego służy…
W serii Feluś i Gucio odkrywają – kartonowym picture booku dla najmłodszych – pojawia się motyw ciała człowieka. Oczywiście w wersji, która przykuje uwagę maluchów, Katarzyna Kozłowska wykorzystuje swoich bohaterów do omawiania kolejnych części ciała. Przy okazji przedstawiać będzie ich zastosowanie: nogi mogą służyć do tupania, a ręce do klaskania, nosem czuje się zapachy a językiem smaki – i tak przeprowadza autorka przez detale anatomiczne (po włosy na ciele). Zaspokaja ciekawość maluchów albo namawia ich do przyglądania się swoim ciałom – uczy ale przez zabawę. Nie chodzi nawet o poznawanie siebie czy o przyswajanie nazewnictwa (chociaż w niektórych wypadkach może się to przydać), bardziej o uczestniczenie w obserwacjach.
Jest to picture book – jak wszystkie części o Felusiu i Guciu, także w podstawowej serii. Katarzyna Kozłowska wykorzystuje tę formę, żeby przyciągać uwagę dzieci i nie zniechęcać ich nadmiarem tekstu. Proponuje wielkoformatowe obrazki, na których dzieje się wiele równocześnie – dzieci będą mogły oglądać wydarzenia i nazywać je samodzielnie, ze szczególnym uwzględnieniem motywów, które pasują do tematu wiodącego na rozkładówce – jeśli ktoś coś wącha, można zastanowić się, które zapachy są przyjemne, a które niekoniecznie, można tu obejrzeć palce albo zęby. Miś przypomina o tym, co należy zrobić: ma nawet specjalne pouczające tabliczki z nakazami (między innymi podpowie, że ważne jest zachowanie higieny, albo – jaki lekarz pomoże w razie potrzeby). Feluś ma tu sojusznika: chociaż Gucio miejscami różni się budową, może dobrze wyjaśniać przynajmniej część motywów, albo robić odciski łapek tam, gdzie Feluś bawi się w odciskanie linii papilarnej na kartce. Część drobnych obrazków ma podpisy – i w tych podpisach mieszczą się wiadomości dla dzieci. Te wiadomości łatwo będzie zapamiętać dzięki skojarzeniom z obrazkami i zachęcie do ruchu – nie da się właściwie czytać ani przeglądać tej książki bez interaktywnych reakcji. Warto zatem brać przykład z bohaterów i ruszać się przy tomiku – tak znacznie lepiej będzie się pracować nad wyobraźnią i umiejętnościami.
Nie ma tu fabuły, chociaż można tworzyć drobne historyjki na podstawie obrazków. Nie ma tu też klasycznych przygód, liczą się wyłącznie wyrwane z kontekstu skojarzenia i informacje. Ale dla dzieci najważniejsze będzie to, że prezentacji dokonują bohaterowie, których one znają i którym ufają. Feluś i Gucio znów stają się przewodnikami po zwyczajnym świecie, I znów jest tu trochę zabawy, trochę wiadomości – połączenie z obrazkami wydaje się dobrze przemyślane i sprawia, że najmłodsi chętnie będą zaglądać do tomiku. Kartonowa lekcja o tym, jak wygląda ciało człowieka to jednocześnie rozbudzanie głodu wiedzy u kilkulatków. Warto zatem sięgać po przygody tej pary – dziecka i jego pluszowego misia – żeby przedszkolny świat poznawać z perspektywy małego człowieka.
Do czego służy…
W serii Feluś i Gucio odkrywają – kartonowym picture booku dla najmłodszych – pojawia się motyw ciała człowieka. Oczywiście w wersji, która przykuje uwagę maluchów, Katarzyna Kozłowska wykorzystuje swoich bohaterów do omawiania kolejnych części ciała. Przy okazji przedstawiać będzie ich zastosowanie: nogi mogą służyć do tupania, a ręce do klaskania, nosem czuje się zapachy a językiem smaki – i tak przeprowadza autorka przez detale anatomiczne (po włosy na ciele). Zaspokaja ciekawość maluchów albo namawia ich do przyglądania się swoim ciałom – uczy ale przez zabawę. Nie chodzi nawet o poznawanie siebie czy o przyswajanie nazewnictwa (chociaż w niektórych wypadkach może się to przydać), bardziej o uczestniczenie w obserwacjach.
Jest to picture book – jak wszystkie części o Felusiu i Guciu, także w podstawowej serii. Katarzyna Kozłowska wykorzystuje tę formę, żeby przyciągać uwagę dzieci i nie zniechęcać ich nadmiarem tekstu. Proponuje wielkoformatowe obrazki, na których dzieje się wiele równocześnie – dzieci będą mogły oglądać wydarzenia i nazywać je samodzielnie, ze szczególnym uwzględnieniem motywów, które pasują do tematu wiodącego na rozkładówce – jeśli ktoś coś wącha, można zastanowić się, które zapachy są przyjemne, a które niekoniecznie, można tu obejrzeć palce albo zęby. Miś przypomina o tym, co należy zrobić: ma nawet specjalne pouczające tabliczki z nakazami (między innymi podpowie, że ważne jest zachowanie higieny, albo – jaki lekarz pomoże w razie potrzeby). Feluś ma tu sojusznika: chociaż Gucio miejscami różni się budową, może dobrze wyjaśniać przynajmniej część motywów, albo robić odciski łapek tam, gdzie Feluś bawi się w odciskanie linii papilarnej na kartce. Część drobnych obrazków ma podpisy – i w tych podpisach mieszczą się wiadomości dla dzieci. Te wiadomości łatwo będzie zapamiętać dzięki skojarzeniom z obrazkami i zachęcie do ruchu – nie da się właściwie czytać ani przeglądać tej książki bez interaktywnych reakcji. Warto zatem brać przykład z bohaterów i ruszać się przy tomiku – tak znacznie lepiej będzie się pracować nad wyobraźnią i umiejętnościami.
Nie ma tu fabuły, chociaż można tworzyć drobne historyjki na podstawie obrazków. Nie ma tu też klasycznych przygód, liczą się wyłącznie wyrwane z kontekstu skojarzenia i informacje. Ale dla dzieci najważniejsze będzie to, że prezentacji dokonują bohaterowie, których one znają i którym ufają. Feluś i Gucio znów stają się przewodnikami po zwyczajnym świecie, I znów jest tu trochę zabawy, trochę wiadomości – połączenie z obrazkami wydaje się dobrze przemyślane i sprawia, że najmłodsi chętnie będą zaglądać do tomiku. Kartonowa lekcja o tym, jak wygląda ciało człowieka to jednocześnie rozbudzanie głodu wiedzy u kilkulatków. Warto zatem sięgać po przygody tej pary – dziecka i jego pluszowego misia – żeby przedszkolny świat poznawać z perspektywy małego człowieka.
sobota, 29 marca 2025
Richard J. Jones, T. Michael McCormick: Bunt komórek. O faktach, mitach i zagadkach raka
Helion, Gliwice 2025.
Zmiany
Richard J. Jones i T. Michael McCormick podchodzą do tematu, który przeraża społeczeństwo, z humorem i dużą dawką wiedzy – „Bunt komórek. O faktach, mitach i zagadkach raka” to książka, która wyzwala mnóstwo pytań – a na drugie tyle znajduje odpowiedź. Nie zawsze jednak to się udaje. Autorzy pochodzą z rodzin mocno dotkniętych chorobą cywilizacyjną, próbują więc znaleźć rozwiązania zagadek i dowiedzieć się jak najwięcej o długo niewidocznym przeciwniku, żeby przygotować się na to, co nieuchronne. Wszechobecność raka według wielu badaczy ma dzisiaj związek z wydłużającą się średnią życia – im starsze społeczeństwo, tym bardziej narażone na ryzyko raka. A jednocześnie diagnoza to nie wyrok, dzisiaj wiele raków jest uleczalnych, część traktuje się po prostu jako przewlekłe ale nie śmiertelne choroby (które da się utrzymać w ryzach), a część i tak pozwala przeżyć jeszcze kilka lat od otrzymania złych wyników badań. Liczy się tempo działania, według autorów profilaktyka jest jednym z ważniejszych rodzajów podejmowanych akcji – i mnóstwo będzie tu komentarzy, które maja oddalić strach przed groźną chorobą.
Tyle że na w temacie raka wciąż mnóstwo jest niewiadomych. Autorzy dbają o to, żeby obalać mity związane z rakiem i przekonywać czytelników, że są pewne działania, które można podjąć dla własnego dobra – a także że uwarunkowania genetyczne nie zawsze są gwarantem zachorowania na raka. Tłumaczą, dlaczego nawet profilaktyka bywa zawodna (obrazowo pokazują, jak wiele komórek rakowych musi się w ciele znaleźć, żeby udało się wykryć chorobę w badaniach) i przekazują najnowsze ustalenia dotyczące choćby odmian raka jednego narządu u różnych osób: tu znów w grę wchodzą indywidualne warunki i kolejne poziomy genetyki.
Dowiedzą się czytelnicy rzeczy praktycznych: jak przygotować się do rozmowy z lekarzem, jakie pytania zadawać, ale przede wszystkim – dlaczego nie bać się raka, a zachowywać pogodę ducha i optymizm w każdych warunkach. To trochę oswajanie z tym, co coraz bardziej prawdopodobne – a trochę dzielenie się wiedzą dla uniknięcia błędów. „Bunt komórek” to książka przygotowana nie z myślą o specjalistach – ci będą wiedzieli, gdzie szukać fachowej wiedzy – a z myślą o zwyczajnych odbiorcach, tych, którzy pozostają często sami z lękiem i bezradnością w obliczu chorób i słabości, cierpienia swojego albo bliskich. Autorzy posługują się wyrazistymi i przekonującymi metaforami, nawiązują do tego, co znane czytelnikom, żeby trafić do nich z przekazem. Unikają powielania schematów, zależy im na popularyzowaniu wiedzy. A ponieważ rak faktycznie pojawia się coraz częściej i dotyczy coraz większej liczby ludzi – ta książka długo będzie potrzebna na rynku wydawniczym. Uwagę mogą tu przyciągać dowcipne rysunki związane czasem z treścią wywodu, a czasem… z wykorzystywanymi porównaniami. Sporo materiału graficznego pomaga odciążyć narrację i przyczynia się do nadania lekkości opowieści. Ta książka wiele razy nawiązywać będzie do podstawowych obaw i przekonań społeczeństwa – po to, żeby odwrócić sposób myślenia i przypomnieć o postępach w medycynie.
Zmiany
Richard J. Jones i T. Michael McCormick podchodzą do tematu, który przeraża społeczeństwo, z humorem i dużą dawką wiedzy – „Bunt komórek. O faktach, mitach i zagadkach raka” to książka, która wyzwala mnóstwo pytań – a na drugie tyle znajduje odpowiedź. Nie zawsze jednak to się udaje. Autorzy pochodzą z rodzin mocno dotkniętych chorobą cywilizacyjną, próbują więc znaleźć rozwiązania zagadek i dowiedzieć się jak najwięcej o długo niewidocznym przeciwniku, żeby przygotować się na to, co nieuchronne. Wszechobecność raka według wielu badaczy ma dzisiaj związek z wydłużającą się średnią życia – im starsze społeczeństwo, tym bardziej narażone na ryzyko raka. A jednocześnie diagnoza to nie wyrok, dzisiaj wiele raków jest uleczalnych, część traktuje się po prostu jako przewlekłe ale nie śmiertelne choroby (które da się utrzymać w ryzach), a część i tak pozwala przeżyć jeszcze kilka lat od otrzymania złych wyników badań. Liczy się tempo działania, według autorów profilaktyka jest jednym z ważniejszych rodzajów podejmowanych akcji – i mnóstwo będzie tu komentarzy, które maja oddalić strach przed groźną chorobą.
Tyle że na w temacie raka wciąż mnóstwo jest niewiadomych. Autorzy dbają o to, żeby obalać mity związane z rakiem i przekonywać czytelników, że są pewne działania, które można podjąć dla własnego dobra – a także że uwarunkowania genetyczne nie zawsze są gwarantem zachorowania na raka. Tłumaczą, dlaczego nawet profilaktyka bywa zawodna (obrazowo pokazują, jak wiele komórek rakowych musi się w ciele znaleźć, żeby udało się wykryć chorobę w badaniach) i przekazują najnowsze ustalenia dotyczące choćby odmian raka jednego narządu u różnych osób: tu znów w grę wchodzą indywidualne warunki i kolejne poziomy genetyki.
Dowiedzą się czytelnicy rzeczy praktycznych: jak przygotować się do rozmowy z lekarzem, jakie pytania zadawać, ale przede wszystkim – dlaczego nie bać się raka, a zachowywać pogodę ducha i optymizm w każdych warunkach. To trochę oswajanie z tym, co coraz bardziej prawdopodobne – a trochę dzielenie się wiedzą dla uniknięcia błędów. „Bunt komórek” to książka przygotowana nie z myślą o specjalistach – ci będą wiedzieli, gdzie szukać fachowej wiedzy – a z myślą o zwyczajnych odbiorcach, tych, którzy pozostają często sami z lękiem i bezradnością w obliczu chorób i słabości, cierpienia swojego albo bliskich. Autorzy posługują się wyrazistymi i przekonującymi metaforami, nawiązują do tego, co znane czytelnikom, żeby trafić do nich z przekazem. Unikają powielania schematów, zależy im na popularyzowaniu wiedzy. A ponieważ rak faktycznie pojawia się coraz częściej i dotyczy coraz większej liczby ludzi – ta książka długo będzie potrzebna na rynku wydawniczym. Uwagę mogą tu przyciągać dowcipne rysunki związane czasem z treścią wywodu, a czasem… z wykorzystywanymi porównaniami. Sporo materiału graficznego pomaga odciążyć narrację i przyczynia się do nadania lekkości opowieści. Ta książka wiele razy nawiązywać będzie do podstawowych obaw i przekonań społeczeństwa – po to, żeby odwrócić sposób myślenia i przypomnieć o postępach w medycynie.
piątek, 28 marca 2025
Michał Wójcik: Miasto szpiegów. Gra wywiadów w okupowanej Warszawie
Rebis, Poznań 2025.
Informacje
Postaci jest w tej książce wiele, przydaje się ich zestawienie podane na początku tomu „Miasto szpiegów”, żeby nie pogubić się w relacjach i charakterystykach – później już nie będzie czasu na szczegółowe omawianie sylwetek, akcja nabierze tempa, a dynamika rozdziałów wymusi na czytelnikach skupienie na wydarzeniach a nie na charakterach. Michał Wójcik przygląda się temu, co działo się w okupowanej Warszawie – z perspektywy agentów specjalnych i szpiegów. I, owszem, będzie to lektura wypełniona barwnymi charakterami i scenami rodem z filmów sensacyjnych, pojawią się próby przechytrzenia wroga, brawurowe akcje, a czasami – spryt, który pozwalał ocalić życie. Pojawi się też wielu konfidentów i donosicieli, którzy dla własnego zysku zrobią wszystko. Każdy rozdział to inna opowieść i inny temat, w jednych dominować będą piękne panie świadomie korzystające ze swoich wdzięków, w innych – sportowcy, którzy potrafią robić użytek z pięści. Niektórzy wydadzą nawet najbliższych, inni będą szukać sposobu na ominięcie systemu. W Warszawie czasów okupacji są miejsca całkowicie bezpieczne – takie, w których można spokojnie spiskować i takie, do których wróg nie ma wstępu. W Warszawie czasów okupacji zmieniają się role, niekiedy zupełnie niespodziewanie. Pamięć jest jednak tym, co przechowa informacje o podłych występkach i czynach, których nie można przemilczeć. W tej publikacji będzie sporo takich – ale jeśli ktoś decyduje się na rolę szpiega, wszystko jedno, pod czyimi rządami, musi mieć na uwadze ryzyko i konsekwencje.
Każda opowieść to mocny scenariusz, wypełniony silnymi emocjami i wielkimi niebezpieczeństwami. Nie ma tu ani spokoju, ani stagnacji, zresztą autorowi przecież chodzi o to, żeby podkreślać zagrożenia i ryzyko. Stara się odwzorowywać wydarzenia, dokładnie, co do momentu, żeby uświadamiać odbiorcom, z czym mierzyli się ludzie z jego historii. Naświetla związki przyczynowo-skutkowe i techniki, jakimi posługiwali się szpiedzy, kreśli ich portrety charakterologiczne, bo wiele razy pojawia się sięganie do arsenału osobistych chwytów, żeby wyjść cało z opresji. „Miasto szpiegów. Gra wywiadów w okupowanej Warszawie” to książka nie tylko dla tych, którzy pasjonują się historią – jest w niej również spory potencjał literacki, mnóstwo motywów, które same w sobie niosą silny ładunek emocjonalny. Autor dba o szczegółowość narracji, przywołuje też dokumentację zdjęciową i na różne sposoby próbuje wprowadzić czytelników do niebezpiecznego i fascynującego jednocześnie świata. Prawdziwość wydarzeń nie osłabia przyjemności lekturowej – liczy się bowiem to, co ponadczasowe, co nawet bez wojennej oprawy nie ulegnie zapomnieniu. Jest to książka skondensowana, esencjonalna, nawet mimo wielowątkowości czy zróżnicowania tematycznego. Dla odbiorców, którzy pasjonują się tematem drugiej wojny światowej – uzupełnienie ich standardowych lektur. Jednak po tę pozycję sięgać mogą równie dobrze przypadkowi czytelnicy po prostu zainteresowani tematem – i oni otrzymają tu porcję wiedzy przyprawioną odpowiednim rozkładem akcentów.
Informacje
Postaci jest w tej książce wiele, przydaje się ich zestawienie podane na początku tomu „Miasto szpiegów”, żeby nie pogubić się w relacjach i charakterystykach – później już nie będzie czasu na szczegółowe omawianie sylwetek, akcja nabierze tempa, a dynamika rozdziałów wymusi na czytelnikach skupienie na wydarzeniach a nie na charakterach. Michał Wójcik przygląda się temu, co działo się w okupowanej Warszawie – z perspektywy agentów specjalnych i szpiegów. I, owszem, będzie to lektura wypełniona barwnymi charakterami i scenami rodem z filmów sensacyjnych, pojawią się próby przechytrzenia wroga, brawurowe akcje, a czasami – spryt, który pozwalał ocalić życie. Pojawi się też wielu konfidentów i donosicieli, którzy dla własnego zysku zrobią wszystko. Każdy rozdział to inna opowieść i inny temat, w jednych dominować będą piękne panie świadomie korzystające ze swoich wdzięków, w innych – sportowcy, którzy potrafią robić użytek z pięści. Niektórzy wydadzą nawet najbliższych, inni będą szukać sposobu na ominięcie systemu. W Warszawie czasów okupacji są miejsca całkowicie bezpieczne – takie, w których można spokojnie spiskować i takie, do których wróg nie ma wstępu. W Warszawie czasów okupacji zmieniają się role, niekiedy zupełnie niespodziewanie. Pamięć jest jednak tym, co przechowa informacje o podłych występkach i czynach, których nie można przemilczeć. W tej publikacji będzie sporo takich – ale jeśli ktoś decyduje się na rolę szpiega, wszystko jedno, pod czyimi rządami, musi mieć na uwadze ryzyko i konsekwencje.
Każda opowieść to mocny scenariusz, wypełniony silnymi emocjami i wielkimi niebezpieczeństwami. Nie ma tu ani spokoju, ani stagnacji, zresztą autorowi przecież chodzi o to, żeby podkreślać zagrożenia i ryzyko. Stara się odwzorowywać wydarzenia, dokładnie, co do momentu, żeby uświadamiać odbiorcom, z czym mierzyli się ludzie z jego historii. Naświetla związki przyczynowo-skutkowe i techniki, jakimi posługiwali się szpiedzy, kreśli ich portrety charakterologiczne, bo wiele razy pojawia się sięganie do arsenału osobistych chwytów, żeby wyjść cało z opresji. „Miasto szpiegów. Gra wywiadów w okupowanej Warszawie” to książka nie tylko dla tych, którzy pasjonują się historią – jest w niej również spory potencjał literacki, mnóstwo motywów, które same w sobie niosą silny ładunek emocjonalny. Autor dba o szczegółowość narracji, przywołuje też dokumentację zdjęciową i na różne sposoby próbuje wprowadzić czytelników do niebezpiecznego i fascynującego jednocześnie świata. Prawdziwość wydarzeń nie osłabia przyjemności lekturowej – liczy się bowiem to, co ponadczasowe, co nawet bez wojennej oprawy nie ulegnie zapomnieniu. Jest to książka skondensowana, esencjonalna, nawet mimo wielowątkowości czy zróżnicowania tematycznego. Dla odbiorców, którzy pasjonują się tematem drugiej wojny światowej – uzupełnienie ich standardowych lektur. Jednak po tę pozycję sięgać mogą równie dobrze przypadkowi czytelnicy po prostu zainteresowani tematem – i oni otrzymają tu porcję wiedzy przyprawioną odpowiednim rozkładem akcentów.
czwartek, 27 marca 2025
Jarek Westermark: Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem
Agora, Warszawa 2025.
Pokolenie
Opowieści o rodzicielstwie, zwłaszcza pisanych z perspektywy tych, którzy dopiero zaczynają mierzyć się z tematem, jest na rynku mnóstwo. Cały dział literatury parentingowej ma w sobie jeszcze podzbiór historii o dzieciach na wesoło. To zawsze dobrze się sprzedaje, nadaje się na prezent dla świeżo upieczonych rodziców albo pokazuje, że inni też niekoniecznie radzą sobie z wyzwaniami, jakie stawia przed nimi natura i kultura. Jarek Westermark na humor stawia, owszem, humor jest jego bronią i usprawiedliwieniem, bo to, co ma do powiedzenia, nie wszystkim się spodoba. „Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem” to historia płynąca z wielkiego buntu. Westermark przyjmuje postawę mocno feministyczną (w książce nazywaną lewacką) i jednocześnie maczystowską (w wersji żony). Ze skrajności w skrajność po to, żeby wskazać problem dzisiejszych młodych rodziców. Problem dotyczący opieki nad dzieckiem. Westermark pokazuje, jak łatwo jest mężczyźnie wymiksować się z domowych obowiązków, zrzucić ciężar opieki nad dzieckiem na żonę – i wyhodować w sobie trutnia, który każdego wysiłku potrafi uniknąć. Truteń tylko czeka na okazję, czasami trzeba mnóstwo siły woli, żeby mu się nie dać: zawsze znajdzie się dobre uzasadnienie, a to niewyspanie, a to praca, a to brak pewności siebie, lęk przed skrzywdzeniem niemowlaka – a to uwarunkowania biologiczne (w końcu ojcowie nie mogą karmić piersią). Truteń podsuwa wymówki, zachęca do niedziałania, do biernego oporu albo wręcz do ucieczki. Westermark się na to nie zgadza, wszystko jedno czy na pokaz, czy ze względu na osobiste przekonania – i walczy z trutniem (i ze wszystkimi trutniami wokół). Rzuca oskarżenia na ojców, którzy nie są partnerami dla swoich zmęczonych żon, którzy nie chcą zajmować się niemowlakiem i szukają okazji do samolubnego zawalczenia o siebie. Jarek Westermark w swoim pojedynku z trutniem nie chce dostrzegać, że czasami jego upór męczy (żonę) bardziej niż okoliczności.
Książka składa się z dowcipnych felietonów bazujących na obserwacjach i bezpośrednich przeżyciach. Przeważnie autor pochyla się nad tematami, które same w sobie absurdem pokonują rutynę: a to specjalistka od laktacji zachowuje się w sposób, który odbiega od ogólnie przyjętych zasad, a to w szkole rodzenia trzeba słuchać z notesikiem i zaznaczać najważniejsze informacje, a to we własnym ojcu dostrzega się ślady przekonań, które teraz mają wielkie znaczenie. Autor stara się nie sięgać po wyeksploatowane do granic możliwości motywy, ale czasami nie udaje mu się uciec od typowych zagadnień z parentingowych produkcji. Radzi sobie z nimi ironią i gniewem. Ironia ma sprawiać, żeby książkę dobrze się czytało, gniew – żeby zapadła w pamięć wszystkim tym, z których lubią wyłazić trutnie. Znalazł Jarek Westermark sposób na zaistnienie w świadomości odbiorców, na przebicie się przez strumień podobnych opowieści bazujących zawsze na tych samych kłopotach. Walczy książką, zmusza do zmian i uświadamia czytelnikom, że wspólna opieka nad dzieckiem nie powinna być efektem ustaleń a naturalną koleją rzeczy. I nawet jeśli czasami robi się bardzo moralizatorski, można mu to wybaczyć – bo przykrywa wszystko dawką śmiechu.
Pokolenie
Opowieści o rodzicielstwie, zwłaszcza pisanych z perspektywy tych, którzy dopiero zaczynają mierzyć się z tematem, jest na rynku mnóstwo. Cały dział literatury parentingowej ma w sobie jeszcze podzbiór historii o dzieciach na wesoło. To zawsze dobrze się sprzedaje, nadaje się na prezent dla świeżo upieczonych rodziców albo pokazuje, że inni też niekoniecznie radzą sobie z wyzwaniami, jakie stawia przed nimi natura i kultura. Jarek Westermark na humor stawia, owszem, humor jest jego bronią i usprawiedliwieniem, bo to, co ma do powiedzenia, nie wszystkim się spodoba. „Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem” to historia płynąca z wielkiego buntu. Westermark przyjmuje postawę mocno feministyczną (w książce nazywaną lewacką) i jednocześnie maczystowską (w wersji żony). Ze skrajności w skrajność po to, żeby wskazać problem dzisiejszych młodych rodziców. Problem dotyczący opieki nad dzieckiem. Westermark pokazuje, jak łatwo jest mężczyźnie wymiksować się z domowych obowiązków, zrzucić ciężar opieki nad dzieckiem na żonę – i wyhodować w sobie trutnia, który każdego wysiłku potrafi uniknąć. Truteń tylko czeka na okazję, czasami trzeba mnóstwo siły woli, żeby mu się nie dać: zawsze znajdzie się dobre uzasadnienie, a to niewyspanie, a to praca, a to brak pewności siebie, lęk przed skrzywdzeniem niemowlaka – a to uwarunkowania biologiczne (w końcu ojcowie nie mogą karmić piersią). Truteń podsuwa wymówki, zachęca do niedziałania, do biernego oporu albo wręcz do ucieczki. Westermark się na to nie zgadza, wszystko jedno czy na pokaz, czy ze względu na osobiste przekonania – i walczy z trutniem (i ze wszystkimi trutniami wokół). Rzuca oskarżenia na ojców, którzy nie są partnerami dla swoich zmęczonych żon, którzy nie chcą zajmować się niemowlakiem i szukają okazji do samolubnego zawalczenia o siebie. Jarek Westermark w swoim pojedynku z trutniem nie chce dostrzegać, że czasami jego upór męczy (żonę) bardziej niż okoliczności.
Książka składa się z dowcipnych felietonów bazujących na obserwacjach i bezpośrednich przeżyciach. Przeważnie autor pochyla się nad tematami, które same w sobie absurdem pokonują rutynę: a to specjalistka od laktacji zachowuje się w sposób, który odbiega od ogólnie przyjętych zasad, a to w szkole rodzenia trzeba słuchać z notesikiem i zaznaczać najważniejsze informacje, a to we własnym ojcu dostrzega się ślady przekonań, które teraz mają wielkie znaczenie. Autor stara się nie sięgać po wyeksploatowane do granic możliwości motywy, ale czasami nie udaje mu się uciec od typowych zagadnień z parentingowych produkcji. Radzi sobie z nimi ironią i gniewem. Ironia ma sprawiać, żeby książkę dobrze się czytało, gniew – żeby zapadła w pamięć wszystkim tym, z których lubią wyłazić trutnie. Znalazł Jarek Westermark sposób na zaistnienie w świadomości odbiorców, na przebicie się przez strumień podobnych opowieści bazujących zawsze na tych samych kłopotach. Walczy książką, zmusza do zmian i uświadamia czytelnikom, że wspólna opieka nad dzieckiem nie powinna być efektem ustaleń a naturalną koleją rzeczy. I nawet jeśli czasami robi się bardzo moralizatorski, można mu to wybaczyć – bo przykrywa wszystko dawką śmiechu.
środa, 26 marca 2025
James Kinross: Świat mikrobiomu. Bogactwo niewidzialnego życia w naszym ciele
Helion, Gliwice 2025.
Wnętrze
Zaczyna James Kinross tę książkę od przyciągnięcia uwagi czytelników – chociaż przestrzega, żeby nie robili tego w domu – opowiada o przeszczepach kału. Ten temat – coraz bardziej trafiający już do ogólnej świadomości – na pewno pozwoli zaintrygować. Zwłaszcza że coraz bardziej wzrasta wiedza na temat mikroświata we wnętrzu człowieka. Nawet do refleksji parafilozoficznych trafia pytanie o to, na ile człowiek jest sobą, a na ile – koloniami bakterii, które mieszkają w jego wnętrzu i całkiem sporo ważą. Bakterie te odpowiadają za zdrowie człowieka, ale też za jego humor czy chęci do działania. Jednocześnie nie można ich wyeliminować – ani zignorować ich istnienia. Walka z mikrobiomem źle by się skończyła, ale często to właśnie źródło problemów z kondycją. Żeby powstrzymać nadmierne stosowanie antybiotyków, przekonać do właściwej diety i wprowadzić trochę wiedzy autor zajmuje się opowiadaniem o roli mikrobiomu w różnych ujęciach: są tu kwestie chorób nowotworowych, ale i porodów (kolonizowania noworodka unikalnym mikrobiomem matki). Jeśli chce się wskazać, na jakie elementy codzienności ma wpływ mikrobiom, należałoby powiedzieć: na wszystkie. I James Kinross stopniowo odsłania kolejne tajniki drobnoustrojów.
Robi to oczywiście w formie, która przypadnie do gustu szerokiej publiczności. Stawia na narrację popularnonaukową, z drobnymi żartami i rezygnacją z hermetycznego języka. Jednocześnie znajdzie się tu całkiem sporo wiadomości wykraczających poza standardową wiedzę odbiorców. Tymczasem przybliżanie znaczenia mikrobiomu może przynieść sporo korzyści czytelnikom, którzy przyswoją sobie przedstawiane tu ciekawostki. Kinross ucieka od formy poradnika, nie zależy mu na przedstawianiu zbioru zasad do zastosowania w codziennym życiu, ale każdy, kto zaangażuje się w tę lekturę, może znaleźć wskazówki dla siebie, jeśli będzie świadomie korzystać z tej narracji. Pisze tak, żeby każdy mógł znaleźć wiadomości na intrygujący go temat, rozdziela różne opowieści o rolach mikrobiomu. To zagadnienie staje się dzisiaj dość modne, zresztą nie może być inaczej, skoro to odkrycie, które zmienia sposób postrzegania własnego ciała.
Jest to publikacja starannie przygotowana i przedstawiająca szereg odkryć na temat organizmów żyjących w ciele człowieka – i wyzwalających jego różne zachowania. Kinross wie dobrze, do jakich wniosków chce dojść i jaka porcja wiedzy będzie strawna dla czytelników, nie zapomina jednak o tym, że ma za zadanie przytaczać wiadomości o sprawach jeszcze niezbyt dobrze powszechnie znanych. Po takiej lekturze część odbiorców może się zacząć zastanawiać, na ile ich własne wybory zależą od nich – a na ile są wpływem flory bakteryjnej zamieszkującej stale ich jelita. A przeszczep kału robi się humorystyczną klamrą kompozycyjną dla tej opowieści. „Świat mikrobiomu” to lektura ambitna, ale nie przytłaczająca, dobrze napisana i atrakcyjna z perspektywy czytelników, którzy poszukują nowych wiadomości albo poszerzenia wiedzy na temat, który niedawno pojawił się w świadomości publicznej. To opowieść wypełniona ciekawostkami, poprowadzona z najwyższą starannością – tak, żeby czytelnicy nie stracili zainteresowania zagadnieniem.
Wnętrze
Zaczyna James Kinross tę książkę od przyciągnięcia uwagi czytelników – chociaż przestrzega, żeby nie robili tego w domu – opowiada o przeszczepach kału. Ten temat – coraz bardziej trafiający już do ogólnej świadomości – na pewno pozwoli zaintrygować. Zwłaszcza że coraz bardziej wzrasta wiedza na temat mikroświata we wnętrzu człowieka. Nawet do refleksji parafilozoficznych trafia pytanie o to, na ile człowiek jest sobą, a na ile – koloniami bakterii, które mieszkają w jego wnętrzu i całkiem sporo ważą. Bakterie te odpowiadają za zdrowie człowieka, ale też za jego humor czy chęci do działania. Jednocześnie nie można ich wyeliminować – ani zignorować ich istnienia. Walka z mikrobiomem źle by się skończyła, ale często to właśnie źródło problemów z kondycją. Żeby powstrzymać nadmierne stosowanie antybiotyków, przekonać do właściwej diety i wprowadzić trochę wiedzy autor zajmuje się opowiadaniem o roli mikrobiomu w różnych ujęciach: są tu kwestie chorób nowotworowych, ale i porodów (kolonizowania noworodka unikalnym mikrobiomem matki). Jeśli chce się wskazać, na jakie elementy codzienności ma wpływ mikrobiom, należałoby powiedzieć: na wszystkie. I James Kinross stopniowo odsłania kolejne tajniki drobnoustrojów.
Robi to oczywiście w formie, która przypadnie do gustu szerokiej publiczności. Stawia na narrację popularnonaukową, z drobnymi żartami i rezygnacją z hermetycznego języka. Jednocześnie znajdzie się tu całkiem sporo wiadomości wykraczających poza standardową wiedzę odbiorców. Tymczasem przybliżanie znaczenia mikrobiomu może przynieść sporo korzyści czytelnikom, którzy przyswoją sobie przedstawiane tu ciekawostki. Kinross ucieka od formy poradnika, nie zależy mu na przedstawianiu zbioru zasad do zastosowania w codziennym życiu, ale każdy, kto zaangażuje się w tę lekturę, może znaleźć wskazówki dla siebie, jeśli będzie świadomie korzystać z tej narracji. Pisze tak, żeby każdy mógł znaleźć wiadomości na intrygujący go temat, rozdziela różne opowieści o rolach mikrobiomu. To zagadnienie staje się dzisiaj dość modne, zresztą nie może być inaczej, skoro to odkrycie, które zmienia sposób postrzegania własnego ciała.
Jest to publikacja starannie przygotowana i przedstawiająca szereg odkryć na temat organizmów żyjących w ciele człowieka – i wyzwalających jego różne zachowania. Kinross wie dobrze, do jakich wniosków chce dojść i jaka porcja wiedzy będzie strawna dla czytelników, nie zapomina jednak o tym, że ma za zadanie przytaczać wiadomości o sprawach jeszcze niezbyt dobrze powszechnie znanych. Po takiej lekturze część odbiorców może się zacząć zastanawiać, na ile ich własne wybory zależą od nich – a na ile są wpływem flory bakteryjnej zamieszkującej stale ich jelita. A przeszczep kału robi się humorystyczną klamrą kompozycyjną dla tej opowieści. „Świat mikrobiomu” to lektura ambitna, ale nie przytłaczająca, dobrze napisana i atrakcyjna z perspektywy czytelników, którzy poszukują nowych wiadomości albo poszerzenia wiedzy na temat, który niedawno pojawił się w świadomości publicznej. To opowieść wypełniona ciekawostkami, poprowadzona z najwyższą starannością – tak, żeby czytelnicy nie stracili zainteresowania zagadnieniem.
wtorek, 25 marca 2025
Tsering Yangzom Lama: Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2025.
Rozstania
W innych warunkach te kobiety żyłyby razem, przekazywały sobie mądrość, która pozwala na uniknięcie kłopotów i nie miałyby szansy na przejście do historii. Jednak czasy są trudne i nie da się uciec od wielkiej polityki. Lhamo i Tenkji to wie dziewczynki, siostry, które z perspektywy dziecięcej podglądają świat dorosłych. Przekonują się, jak ważna w lokalnej społeczności może być matka obdarzona specjalnymi mocami – podglądają jej inicjację i obrzędy, które kształtują lokalną społeczność, a jednocześnie uczą się, jak wiara może wpływać na codzienne wybory. Być może byłyby lepiej przygotowane na to, co przyniesie im los, gdyby nie misja matki – być może wiedziałyby, jak poradzić sobie w surowym świecie: a może trzymane pod kloszem poddałyby się przy pierwszej komplikacji. Komplikacji będzie już wkrótce mnóstwo: dzieciństwo, wcale nie tak sielskie, jak mogłoby się wydawać, przerwane jest bezwzględnymi działaniami wojskowych. Tybet zostaje zajęty przez Chiny, dorośli umierają – i to już koniec czasu ochronnego dla młodszych. Dwie dziewczynki uczą się, że warto mieć w odwodzie coś, co przejmie ich troski i zdejmie odpowiedzialność za przyszłość. To migawki z drugiej połowy XX wieku. Obrazy przerażające i przytłaczające, ale jednocześnie potrzebne – dla ukazania bezmiaru krzywd dotykających najbardziej niewinne istoty. Tutaj nie ma litości dla dzieci, wszyscy muszą się podporządkować i na własną rękę próbować się uratować. Siostry z tej próby wychodzą zwycięsko, przynajmniej na tyle, że po latach córka jednej trafia pod opiekę drugiej. 2012 rok to już czasy, w których nie powinny się liczyć ludowe przekonania i wierzenia, czasy pozbawione mocy zaklinania rzeczywistości. Narratorka w tym wydaniu stara się twardo stąpać po ziemi i szuka sposobów na funkcjonowanie w warunkach normalności. Która przecież także niesie ze sobą wyzwania.
„Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię” to opowieść gęsta i wypełniona detalami, składająca się z pojedynczych migawek i z sytuacji, które zyskują rozwinięcie niekiedy po długim czasie. Nie ma tu przypadków, a jednak ludzie podporządkowani są rytmowi natury i znacznie potężniejszym od nich samych siłom. Liczy się przeobrażenie rzeczywistości – to zewnętrzne i dostrzegalne – przy jednoczesnej stagnacji zasad i przekonań. W diametralnie różnych światach można prowadzić to samo życie – nawet jeśli okoliczności ulegną przeobrażeniom, kodeks moralny i zestaw poglądów nie musi. „Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię” to powieść o życiu gdzie indziej, o próbach odnalezienia siebie z daleka od korzeni – i o ocalaniu tego, co najbardziej wartościowe i definiujące. Jednocześnie jest w tej książce egzotyka płynąca z oddalenia czasowego i kulturowego – ale i zestaw zrozumiałych dążeń, wartości uniwersalnych i regulujących życiowe wybory. Jest to powieść obszerna, ale mimo rozłożystości czasowej niespieszna. Tsering Yangzom Lama przenosi odbiorców w wydarzenia oddzielane od siebie dekadami – a przy tym nie zmienia tempa ani tematów poszukiwań. Zapewnia silne przeżycia przez bliskość z bohaterkami i ich odkryciami – i pokazuje, jak bardzo można uciec od miejsca przeznaczenia.
Rozstania
W innych warunkach te kobiety żyłyby razem, przekazywały sobie mądrość, która pozwala na uniknięcie kłopotów i nie miałyby szansy na przejście do historii. Jednak czasy są trudne i nie da się uciec od wielkiej polityki. Lhamo i Tenkji to wie dziewczynki, siostry, które z perspektywy dziecięcej podglądają świat dorosłych. Przekonują się, jak ważna w lokalnej społeczności może być matka obdarzona specjalnymi mocami – podglądają jej inicjację i obrzędy, które kształtują lokalną społeczność, a jednocześnie uczą się, jak wiara może wpływać na codzienne wybory. Być może byłyby lepiej przygotowane na to, co przyniesie im los, gdyby nie misja matki – być może wiedziałyby, jak poradzić sobie w surowym świecie: a może trzymane pod kloszem poddałyby się przy pierwszej komplikacji. Komplikacji będzie już wkrótce mnóstwo: dzieciństwo, wcale nie tak sielskie, jak mogłoby się wydawać, przerwane jest bezwzględnymi działaniami wojskowych. Tybet zostaje zajęty przez Chiny, dorośli umierają – i to już koniec czasu ochronnego dla młodszych. Dwie dziewczynki uczą się, że warto mieć w odwodzie coś, co przejmie ich troski i zdejmie odpowiedzialność za przyszłość. To migawki z drugiej połowy XX wieku. Obrazy przerażające i przytłaczające, ale jednocześnie potrzebne – dla ukazania bezmiaru krzywd dotykających najbardziej niewinne istoty. Tutaj nie ma litości dla dzieci, wszyscy muszą się podporządkować i na własną rękę próbować się uratować. Siostry z tej próby wychodzą zwycięsko, przynajmniej na tyle, że po latach córka jednej trafia pod opiekę drugiej. 2012 rok to już czasy, w których nie powinny się liczyć ludowe przekonania i wierzenia, czasy pozbawione mocy zaklinania rzeczywistości. Narratorka w tym wydaniu stara się twardo stąpać po ziemi i szuka sposobów na funkcjonowanie w warunkach normalności. Która przecież także niesie ze sobą wyzwania.
„Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię” to opowieść gęsta i wypełniona detalami, składająca się z pojedynczych migawek i z sytuacji, które zyskują rozwinięcie niekiedy po długim czasie. Nie ma tu przypadków, a jednak ludzie podporządkowani są rytmowi natury i znacznie potężniejszym od nich samych siłom. Liczy się przeobrażenie rzeczywistości – to zewnętrzne i dostrzegalne – przy jednoczesnej stagnacji zasad i przekonań. W diametralnie różnych światach można prowadzić to samo życie – nawet jeśli okoliczności ulegną przeobrażeniom, kodeks moralny i zestaw poglądów nie musi. „Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię” to powieść o życiu gdzie indziej, o próbach odnalezienia siebie z daleka od korzeni – i o ocalaniu tego, co najbardziej wartościowe i definiujące. Jednocześnie jest w tej książce egzotyka płynąca z oddalenia czasowego i kulturowego – ale i zestaw zrozumiałych dążeń, wartości uniwersalnych i regulujących życiowe wybory. Jest to powieść obszerna, ale mimo rozłożystości czasowej niespieszna. Tsering Yangzom Lama przenosi odbiorców w wydarzenia oddzielane od siebie dekadami – a przy tym nie zmienia tempa ani tematów poszukiwań. Zapewnia silne przeżycia przez bliskość z bohaterkami i ich odkryciami – i pokazuje, jak bardzo można uciec od miejsca przeznaczenia.
poniedziałek, 24 marca 2025
Rene Goscinny, Albert Uderzo: Asterix u Brytów
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Beczka
Jeśli ktoś wstydzi się przyznać, że uwielbia klasykę komiksu i propozycje spod szyldu Asterixa chce trzymać na półce pod ręką, może skorzystać z edycji kolekcjonerskiej i uzasadnić swoje słabostki pędem do wiedzy. „Asterix u Brytów” to bowiem drobna historyjka opatrzona kilkudziesięciostronicowymi komentarzami dotyczącymi kontekstu, ale też przedstawiającymi charakterystyczne rozwiązania lub szkice do kadrów. To gratka dla odbiorców, którzy chcą nie tylko rozrywki w związku z lekturą, ale też – próbują rozszyfrować nie zawsze oczywiste żarty i nawiązania. Przy okazji widać tu nastawienie na coraz młodszych czytelników, bo część żartów na bazie stereotypów – w pełni zrozumiała dla starszych pokoleń – także zyskuje omówienie.
Asterix u Brytów nie ma specjalnie wymyślnej misji do zrealizowania, musi tylko bezpiecznie dostarczyć beczkę z magicznym napojem, żeby Brytowie nie musieli się poddawać, a mogli stawić czoła Juliuszowi Cezarowi. Zresztą Brytowie jako tacy nie grzeszą specjalnie sprytem, a do tego lubią ciepłe piwo i dziki gotowane w mięcie, nie da się tam przeżyć zbyt długo. Codziennie o 17:00 przerywają swoje zadania, żeby wypić filiżankę wrzątku, dbają o swoje trawniki do przesady – charakterystyka nie wypada na ich korzyść, jednak nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. Jeśli społeczności zagrażają Rzymianie, trzeba uruchomić wszystkie możliwe środki ochrony. A magiczny napój jest najlepszym wyborem.
Można by przegapić smakowite detale, między innymi obecność Beatlesów w jednym z kadrów – ale tu z pomocą przychodzi opracowanie. W ramach omówienia komiksu odbiorcy otrzymają pełen zestaw wskazówek i informacji, które pomogą w docenieniu ponadczasowego przecież humoru – i zwrócą uwagę na konkretne miejsca w opowieści. Kunszt „Asterixów” to przecież nie tylko pomysły na fabułę, ale i cały zbiór pobocznych wątków, dodatków i subtelnych dowcipów, kadrów wypełnianych osobnymi pomysłami, które wzmacniają koloryt lokalny i wyzwalają śmiech. Opowieści o dzielnych Galach nie potrzebują dodatkowej reklamy – to gwarancja dobrej zabawy i to dla kolejnych pokoleń, nie ma w tym przesady. Warto zatem sięgnąć po lekturę opracowaną tak, żeby jej naukowość nie znudziła i nie odstraszyła, ale żeby przynieść odbiorcom trochę wiadomości na temat kontekstu czy zastosowanych chwytów. Oczywiście przygody Asterixa zna niemal każdy – i to często na pamięć – a sama akcja podporządkowana jest konkretnym celom, które nie należą do przesadnie skomplikowanych – dlatego też przydaje się w takim wypadku opracowanie, które wprowadza w bardziej ambitne sposoby odczytywania treści. Nie są to szkolne analizy ani naukowe dysertacje – po prostu przewodnik po rozwiązaniach i pomysłach sprawdzających się w tej historyjce. „Asterix u Brytów” to możliwość bardziej ekskluzywnego wydania komiksowego zeszytu – dla kolekcjonerów i tych, którzy chcą zrozumieć, dlaczego ta seria bawi tak szerokie kręgi społeczeństwa. Chociaż może tym razem poza Brytyjczykami?...
Beczka
Jeśli ktoś wstydzi się przyznać, że uwielbia klasykę komiksu i propozycje spod szyldu Asterixa chce trzymać na półce pod ręką, może skorzystać z edycji kolekcjonerskiej i uzasadnić swoje słabostki pędem do wiedzy. „Asterix u Brytów” to bowiem drobna historyjka opatrzona kilkudziesięciostronicowymi komentarzami dotyczącymi kontekstu, ale też przedstawiającymi charakterystyczne rozwiązania lub szkice do kadrów. To gratka dla odbiorców, którzy chcą nie tylko rozrywki w związku z lekturą, ale też – próbują rozszyfrować nie zawsze oczywiste żarty i nawiązania. Przy okazji widać tu nastawienie na coraz młodszych czytelników, bo część żartów na bazie stereotypów – w pełni zrozumiała dla starszych pokoleń – także zyskuje omówienie.
Asterix u Brytów nie ma specjalnie wymyślnej misji do zrealizowania, musi tylko bezpiecznie dostarczyć beczkę z magicznym napojem, żeby Brytowie nie musieli się poddawać, a mogli stawić czoła Juliuszowi Cezarowi. Zresztą Brytowie jako tacy nie grzeszą specjalnie sprytem, a do tego lubią ciepłe piwo i dziki gotowane w mięcie, nie da się tam przeżyć zbyt długo. Codziennie o 17:00 przerywają swoje zadania, żeby wypić filiżankę wrzątku, dbają o swoje trawniki do przesady – charakterystyka nie wypada na ich korzyść, jednak nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. Jeśli społeczności zagrażają Rzymianie, trzeba uruchomić wszystkie możliwe środki ochrony. A magiczny napój jest najlepszym wyborem.
Można by przegapić smakowite detale, między innymi obecność Beatlesów w jednym z kadrów – ale tu z pomocą przychodzi opracowanie. W ramach omówienia komiksu odbiorcy otrzymają pełen zestaw wskazówek i informacji, które pomogą w docenieniu ponadczasowego przecież humoru – i zwrócą uwagę na konkretne miejsca w opowieści. Kunszt „Asterixów” to przecież nie tylko pomysły na fabułę, ale i cały zbiór pobocznych wątków, dodatków i subtelnych dowcipów, kadrów wypełnianych osobnymi pomysłami, które wzmacniają koloryt lokalny i wyzwalają śmiech. Opowieści o dzielnych Galach nie potrzebują dodatkowej reklamy – to gwarancja dobrej zabawy i to dla kolejnych pokoleń, nie ma w tym przesady. Warto zatem sięgnąć po lekturę opracowaną tak, żeby jej naukowość nie znudziła i nie odstraszyła, ale żeby przynieść odbiorcom trochę wiadomości na temat kontekstu czy zastosowanych chwytów. Oczywiście przygody Asterixa zna niemal każdy – i to często na pamięć – a sama akcja podporządkowana jest konkretnym celom, które nie należą do przesadnie skomplikowanych – dlatego też przydaje się w takim wypadku opracowanie, które wprowadza w bardziej ambitne sposoby odczytywania treści. Nie są to szkolne analizy ani naukowe dysertacje – po prostu przewodnik po rozwiązaniach i pomysłach sprawdzających się w tej historyjce. „Asterix u Brytów” to możliwość bardziej ekskluzywnego wydania komiksowego zeszytu – dla kolekcjonerów i tych, którzy chcą zrozumieć, dlaczego ta seria bawi tak szerokie kręgi społeczeństwa. Chociaż może tym razem poza Brytyjczykami?...
niedziela, 23 marca 2025
Bruce Schneier: Szósty zmysł hakera. O hakowaniu systemów społecznych i przywracaniu sprawiedliwych zasad gry
Helion, Gliwice 2025.
Sposób na system
W ogóle nie trzeba interesować się informatyką, żeby czerpać przyjemność z lektury „Szósty zmysł hakera”. Wprawdzie Bruce Schneier często odwołuje się do wydarzeń z rynku branży informatycznej, ale liczą się dla niego zasady i reguły, które z łatwością da się przenieść na życie przeciętnego człowieka. Hakowanie nie dotyczy wyłącznie systemów komputerowych, ma związek z obchodzeniem prawa, z próbami wzbogacenia się czy z wyborami. Warto sięgnąć po ten tom i sprawdzić, jak sztuczki związane z wykorzystywaniem luk w systemach reguł, prawach itp. może wpłynąć na zwyczajność. Bruce Schneier tłumaczy podstawy. Wprawdzie odżegnuje się od podawania definicji, ale już zasady i mechanizmy chętnie nakreśla. To wystarczy: nie zanudzi w ten sposób czytelników, za to zdobędzie ich zainteresowanie i dobrze wytłumaczy reguły tej gry. Hakowanie dotyczy różnych dziedzin życia – ale warto odróżnić je od działań nielegalnych i niefinezyjnych. Bruce Schneier niby nie chce opowiadać się za tymi, którzy trudnią się hakerstwem, ale daje się w narracji wyczuć pewien podziw dla umiejętności, spostrzegawczości i często odwagi w pójściu inną niż utarta ścieżką. Wyszukiwanie luk w systemach jest czynnością wymagającą inteligencji i sprytu, ale też zapewniającą satysfakcję – poza ewentualnymi zyskami. I tak krok po kroku autor analizuje kolejne działania hakerów wykraczające poza świat informatyki. Odnotowuje spektakularne sukcesy ludzi, którzy zdobyli władzę, sławę lub pieniądze dzięki hakowaniu, ale nie po to, żeby gloryfikować ich działania, a żeby uczulić odbiorców na samo zjawisko. Przekonuje, że dopóki istnieją systemy kodyfikujące działania w jakimkolwiek społeczeństwie, będą też istnieć ludzie, którzy spróbują te systemy złamać i przechytrzyć. A pod koniec książki już nie tylko ludzie – bo na finał Schneier zaczyna się zastanawiać nad przydatnością AI w procesie hakowania. Pokazuje, że uczenie maszynowe już teraz jest w stanie wypracować rozwiązania, które ludzie z różnych powodów odrzucają, ale też nie zawsze da radę na tyle powiązać fakty, żeby działać przeciwko zbiorom zasad. Rola sztucznej inteligencji w hakerstwie będzie rosła, więc ważne jest zrozumienie możliwości i zagrożeń i w tej kwestii.
Tak naprawdę czyta się tę książkę jak dobrą powieść sensacyjną. Mnóstwo ciekawych przykładów, zróżnicowanych (mimo celnego i szybkiego wskazania podstaw mechanizmu), wiele sfer, którego hakerstwo w społeczeństwach dotyczy. Jest w tej książce pokazanie, że nie tylko informatycy wykorzystują luki w systemach – to działanie, do którego nawet nie potrzeba komputera. Bruce Schneier wie, jak przyciągnąć uwagę czytelników, zaprasza ich do poznawania wielkiej przygody – uczy nieszablonowego myślenia, które zaowocować może nieoczekiwanymi rezultatami. Daje odbiorcom cenną lekcję – bo przecież świadomość istnienia działań hakerów daje szansę lepszego zabezpieczenia swoich dóbr: i taka kwestia tu padnie. To publikacja w sam raz dla tych wszystkich odbiorców, którzy potrzebują mocnych wrażeń w literaturze faktu i którzy lubią poznawać nowe rzeczy. Inne spojrzenie na hakerstwo – przez pryzmat zwyczajnego życia (lub zwyczajnego życia z wielkiego świata) pozwala rozsmakować się w tej lekturze.
Sposób na system
W ogóle nie trzeba interesować się informatyką, żeby czerpać przyjemność z lektury „Szósty zmysł hakera”. Wprawdzie Bruce Schneier często odwołuje się do wydarzeń z rynku branży informatycznej, ale liczą się dla niego zasady i reguły, które z łatwością da się przenieść na życie przeciętnego człowieka. Hakowanie nie dotyczy wyłącznie systemów komputerowych, ma związek z obchodzeniem prawa, z próbami wzbogacenia się czy z wyborami. Warto sięgnąć po ten tom i sprawdzić, jak sztuczki związane z wykorzystywaniem luk w systemach reguł, prawach itp. może wpłynąć na zwyczajność. Bruce Schneier tłumaczy podstawy. Wprawdzie odżegnuje się od podawania definicji, ale już zasady i mechanizmy chętnie nakreśla. To wystarczy: nie zanudzi w ten sposób czytelników, za to zdobędzie ich zainteresowanie i dobrze wytłumaczy reguły tej gry. Hakowanie dotyczy różnych dziedzin życia – ale warto odróżnić je od działań nielegalnych i niefinezyjnych. Bruce Schneier niby nie chce opowiadać się za tymi, którzy trudnią się hakerstwem, ale daje się w narracji wyczuć pewien podziw dla umiejętności, spostrzegawczości i często odwagi w pójściu inną niż utarta ścieżką. Wyszukiwanie luk w systemach jest czynnością wymagającą inteligencji i sprytu, ale też zapewniającą satysfakcję – poza ewentualnymi zyskami. I tak krok po kroku autor analizuje kolejne działania hakerów wykraczające poza świat informatyki. Odnotowuje spektakularne sukcesy ludzi, którzy zdobyli władzę, sławę lub pieniądze dzięki hakowaniu, ale nie po to, żeby gloryfikować ich działania, a żeby uczulić odbiorców na samo zjawisko. Przekonuje, że dopóki istnieją systemy kodyfikujące działania w jakimkolwiek społeczeństwie, będą też istnieć ludzie, którzy spróbują te systemy złamać i przechytrzyć. A pod koniec książki już nie tylko ludzie – bo na finał Schneier zaczyna się zastanawiać nad przydatnością AI w procesie hakowania. Pokazuje, że uczenie maszynowe już teraz jest w stanie wypracować rozwiązania, które ludzie z różnych powodów odrzucają, ale też nie zawsze da radę na tyle powiązać fakty, żeby działać przeciwko zbiorom zasad. Rola sztucznej inteligencji w hakerstwie będzie rosła, więc ważne jest zrozumienie możliwości i zagrożeń i w tej kwestii.
Tak naprawdę czyta się tę książkę jak dobrą powieść sensacyjną. Mnóstwo ciekawych przykładów, zróżnicowanych (mimo celnego i szybkiego wskazania podstaw mechanizmu), wiele sfer, którego hakerstwo w społeczeństwach dotyczy. Jest w tej książce pokazanie, że nie tylko informatycy wykorzystują luki w systemach – to działanie, do którego nawet nie potrzeba komputera. Bruce Schneier wie, jak przyciągnąć uwagę czytelników, zaprasza ich do poznawania wielkiej przygody – uczy nieszablonowego myślenia, które zaowocować może nieoczekiwanymi rezultatami. Daje odbiorcom cenną lekcję – bo przecież świadomość istnienia działań hakerów daje szansę lepszego zabezpieczenia swoich dóbr: i taka kwestia tu padnie. To publikacja w sam raz dla tych wszystkich odbiorców, którzy potrzebują mocnych wrażeń w literaturze faktu i którzy lubią poznawać nowe rzeczy. Inne spojrzenie na hakerstwo – przez pryzmat zwyczajnego życia (lub zwyczajnego życia z wielkiego świata) pozwala rozsmakować się w tej lekturze.
sobota, 22 marca 2025
Viorica Marian: Potęga języka. Jak kody, którymi posługujemy się w myśleniu, mówieniu i życiu, zmieniają nasze umysły
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2025.
Nazywanie świata
Kiedyś ludzie byli przekonani, że do najmłodszych trzeba mówić jednym językiem, żeby nie wprowadzać im niepotrzebnych utrudnień. Dzisiaj ci, którzy wychowywali się w dwu- (i więcej) języcznych domach nie mają większych trudności w odnalezieniu się na rynku pracy, nie muszą też szukać specjalnych ćwiczeń do trenowania mózgu – ich umysły pracują sprawniej i dłużej. Bilingwalność to zaleta – dopiero teraz doceniana. Co ciekawe, ludzie, którzy mówią kilkoma językami od najmłodszych lat, rzadko bywają obiektem badań czy to psychologicznych, czy socjologicznych – przeważnie nie mieszczą się w żadnych kategoriach i ich obecność w jakichkolwiek ankietach mocno modyfikuje wyniki. Viorica Marian przygląda się temu tematowi z różnych perspektyw. „Potęga języka” to jej książka wydana w serii #nauka, która pozwala na przeanalizowanie kilku ciekawych zagadnień w zakresie wielojęzyczności. Autorka często nawiązuje do kodów w matematyce czy informatyce – posługiwanie się różnymi językami prowadzi niemal do wyłapywania podobieństw i sieci skojarzeń, z których „zwykli” zjadacze chleba nie zdają sobie sprawy. Tymczasem wielojęzyczność otwiera atrakcyjne możliwości w codziennym funkcjonowaniu. Sporo miejsca poświęca autorka na opisywanie badań, które wykazują, jak różnią się ludzie bilingwalni od jednojęzycznych: tłumaczy, jak podobieństwa w wyrazach w różnych językach stymulują pracę mózgu, gdy trzeba wskazać konkretny obrazek lub motyw – po to, żeby sprawdzić, czy istnieje coś takiego jak architektura umysłu wielojęzycznego. Dochodzi do wartościowych wniosków, dzięki którym część odbiorców zapewne zabierze się za naukę języka obcego – na to nie ma złej pory (ani złego języka!). Zadaje Viorica Marian pytania o to, czy wielojęzyczność pozwala na zlikwidowanie podziałów w społeczeństwie czy wyeliminowanie radykalnych postaw, sprawdza, jak wygląda wielojęzyczność po afazji, sięga po zdobycze neurobiologii, ale też czyta zależności między językiem ojczystym i emocjami w nim funkcjonującymi. W „Potędze języka” zajmuje się różnymi aspektami wielojęzyczności – ze szczególnym uwzględnieniem tych motywów, które prowadzą do polepszenia jakości życia i utrzymywania mózgu w dobrej formie jak najdłużej. Bez przerwy porównuje: szuka cech charakterystycznych dla osób bilingwalnych i zestawia je z określeniami osób jednojęzycznych, dzieli się własną pasją i wyjaśnia, co znaczy poznać język. Zachęca do otwartości i eksperymentowania, pisze o tym, jak słowa kształtują świat, zahacza nawet o różnice kulturowe. Nie tylko ze względu na zawód może się interesować zagadnieniem wielojęzyczności – pochodzi z rodziny, w której każdy władał kilkoma językami – już samo to zapewniło jej dobry start do napisania tej książki. „Potęga języka” to oryginalne spojrzenie na proces nazywania rzeczy i na budowanie związków między słowami i światem. Autorka tylko sygnalizuje tutaj kwestie tłumaczeń symultanicznych lub przekładów, to pozostawia raczej na marginesie zainteresowań – o wiele bardziej angażuje się w przedstawianie procesów, które zachodzą w umysłach i zjawisk, które pojawiają się w następstwie wielojęzyczności – na rozmaitych płaszczyznach. Zabiera czytelników do świata, z którego istnienia niewielu zwykle zdaje sobie sprawę – i żongluje ciekawostkami, żeby jak najdłużej przytrzymać odbiorców przy pasjonującej lekturze.
Nazywanie świata
Kiedyś ludzie byli przekonani, że do najmłodszych trzeba mówić jednym językiem, żeby nie wprowadzać im niepotrzebnych utrudnień. Dzisiaj ci, którzy wychowywali się w dwu- (i więcej) języcznych domach nie mają większych trudności w odnalezieniu się na rynku pracy, nie muszą też szukać specjalnych ćwiczeń do trenowania mózgu – ich umysły pracują sprawniej i dłużej. Bilingwalność to zaleta – dopiero teraz doceniana. Co ciekawe, ludzie, którzy mówią kilkoma językami od najmłodszych lat, rzadko bywają obiektem badań czy to psychologicznych, czy socjologicznych – przeważnie nie mieszczą się w żadnych kategoriach i ich obecność w jakichkolwiek ankietach mocno modyfikuje wyniki. Viorica Marian przygląda się temu tematowi z różnych perspektyw. „Potęga języka” to jej książka wydana w serii #nauka, która pozwala na przeanalizowanie kilku ciekawych zagadnień w zakresie wielojęzyczności. Autorka często nawiązuje do kodów w matematyce czy informatyce – posługiwanie się różnymi językami prowadzi niemal do wyłapywania podobieństw i sieci skojarzeń, z których „zwykli” zjadacze chleba nie zdają sobie sprawy. Tymczasem wielojęzyczność otwiera atrakcyjne możliwości w codziennym funkcjonowaniu. Sporo miejsca poświęca autorka na opisywanie badań, które wykazują, jak różnią się ludzie bilingwalni od jednojęzycznych: tłumaczy, jak podobieństwa w wyrazach w różnych językach stymulują pracę mózgu, gdy trzeba wskazać konkretny obrazek lub motyw – po to, żeby sprawdzić, czy istnieje coś takiego jak architektura umysłu wielojęzycznego. Dochodzi do wartościowych wniosków, dzięki którym część odbiorców zapewne zabierze się za naukę języka obcego – na to nie ma złej pory (ani złego języka!). Zadaje Viorica Marian pytania o to, czy wielojęzyczność pozwala na zlikwidowanie podziałów w społeczeństwie czy wyeliminowanie radykalnych postaw, sprawdza, jak wygląda wielojęzyczność po afazji, sięga po zdobycze neurobiologii, ale też czyta zależności między językiem ojczystym i emocjami w nim funkcjonującymi. W „Potędze języka” zajmuje się różnymi aspektami wielojęzyczności – ze szczególnym uwzględnieniem tych motywów, które prowadzą do polepszenia jakości życia i utrzymywania mózgu w dobrej formie jak najdłużej. Bez przerwy porównuje: szuka cech charakterystycznych dla osób bilingwalnych i zestawia je z określeniami osób jednojęzycznych, dzieli się własną pasją i wyjaśnia, co znaczy poznać język. Zachęca do otwartości i eksperymentowania, pisze o tym, jak słowa kształtują świat, zahacza nawet o różnice kulturowe. Nie tylko ze względu na zawód może się interesować zagadnieniem wielojęzyczności – pochodzi z rodziny, w której każdy władał kilkoma językami – już samo to zapewniło jej dobry start do napisania tej książki. „Potęga języka” to oryginalne spojrzenie na proces nazywania rzeczy i na budowanie związków między słowami i światem. Autorka tylko sygnalizuje tutaj kwestie tłumaczeń symultanicznych lub przekładów, to pozostawia raczej na marginesie zainteresowań – o wiele bardziej angażuje się w przedstawianie procesów, które zachodzą w umysłach i zjawisk, które pojawiają się w następstwie wielojęzyczności – na rozmaitych płaszczyznach. Zabiera czytelników do świata, z którego istnienia niewielu zwykle zdaje sobie sprawę – i żongluje ciekawostkami, żeby jak najdłużej przytrzymać odbiorców przy pasjonującej lekturze.
piątek, 21 marca 2025
Małgorzata Majewska: Zacznij mówić własnym głosem i odbuduj siebie. Przewodnik dla osób współuzależnionych i DDA
Rebis, Poznań 2025.
Ich problem
Małgorzata Majewska zwraca uwagę na pomijany przeważnie aspekt w zachowaniach współuzależnionych – przygląda się wygłaszanym przez nich komunikatom i na podstawie doboru słownictwa czy możliwości derywacyjnych wyciąga wnioski na temat uwięzienia w relacji z kimś, kto ma problem z alkoholem. „Zacznij mówić własnym głosem i odbuduj siebie” to zatem nie tyle kompleksowy poradnik dla współuzależnionych, co spojrzenie z boku, oryginalne, ale niekoniecznie dla wszystkich przydatne – przy założeniu, że nie trzeba uświadamiać odbiorcom ich problemu, za to przydałoby się wskazać im drogę postępowania. Autorka odbywa szereg rozmów z żonami alkoholików lub z DDA, w ogóle alkoholizm jest tu najwygodniejszym i najbardziej reprezentowanym nałogiem, który niszczy związki i rodziny – zadaje często bardzo osobiste pytania o kontakty interpersonalne i próbuje wskazać nieuświadamiane przez rozmówców cechy i przyzwyczajenia językowe. Kiedy nie wie, jak interpretować jakąś wypowiedź, zwraca się do języka, rozbija słowo na części składowe i z tych części buduje później analizę. Każdy rozdział poza refleksjami językoznawczymi i językowymi zawiera też szereg uwag na temat typowych zachowań osób uzależnionych i współuzależnionych – tak, żeby można było poznać, a co ważniejsze – zrozumieć źródło codziennych problemów. Do tego autorka dodaje zestaw zadań, zwykle zamykających rozdziały – tutaj odbiorcy, którzy ujrzą siebie w przedstawianych przykładach, będą mogli znaleźć punkt wyjścia do pracy nad sobą. Kłopot z nadmiernym w tym wypadku zaufaniem do języka prowadzi do czegoś, czego Małgorzata Majewska nie zauważa: do nie zawsze uzasadnionego wykorzystywania modeli rozmów. Wiadomo, że w idealnym świecie, w którym emocje nie przytłumiałyby znaczeń i rozumienia drugiej strony, można by było wiele powiedzieć – i zapobiec konfliktom. Tyle tylko, że modelowe rozmowy w rzeczywistości nie mają racji bytu, nie zaistnieją nawet przy najlepszych intencjach obu stron – to wymysły psychologiczne, konstrukty bez oparcia w realnym świecie. W związku z tym opieranie na nich prób porozumienia (czy porad dotyczących codzienności) się nie sprawdzi. „Zacznij mówić własnym głosem” to szukanie argumentów tam, gdzie druga strona chce się ukrywać: zwykle nikt nie panuje nad własnym językiem do tego stopnia, żeby wiedzieć, jakie przedrostki najczęściej stosuje albo jakie określenia wybiera – i jeśli ktoś zamierza tropić problem drugiej strony, zyska tu ciekawe narzędzie językowe. Tyle tylko, że i tak nic w ten sposób nie wskóra, bo współuzależniony sam musi pojąć istotę swojego problemu – i rozpocząć fachową terapię. Jest zatem tom „Zacznij mówić własnym głosem” próbą innego interpretowania typowych postaw i zachętą do podejmowania dialogu – ale bardziej sprawdzi się po fakcie. Współuzależnionym – borykającym się ze znacznie większymi kłopotami niż przejawy językowego uzależnienia – trudno będzie czasami wyłuskiwać konkretne porady z całych koncepcji, jakie autorka tu przywołuje. Jednak jest to książka, która trochę motywuje do pochylenia się nad problemami partnerów lub dzieci ludzi uzależnionych i z tego względu warto zwrócić na nią uwagę.
Ich problem
Małgorzata Majewska zwraca uwagę na pomijany przeważnie aspekt w zachowaniach współuzależnionych – przygląda się wygłaszanym przez nich komunikatom i na podstawie doboru słownictwa czy możliwości derywacyjnych wyciąga wnioski na temat uwięzienia w relacji z kimś, kto ma problem z alkoholem. „Zacznij mówić własnym głosem i odbuduj siebie” to zatem nie tyle kompleksowy poradnik dla współuzależnionych, co spojrzenie z boku, oryginalne, ale niekoniecznie dla wszystkich przydatne – przy założeniu, że nie trzeba uświadamiać odbiorcom ich problemu, za to przydałoby się wskazać im drogę postępowania. Autorka odbywa szereg rozmów z żonami alkoholików lub z DDA, w ogóle alkoholizm jest tu najwygodniejszym i najbardziej reprezentowanym nałogiem, który niszczy związki i rodziny – zadaje często bardzo osobiste pytania o kontakty interpersonalne i próbuje wskazać nieuświadamiane przez rozmówców cechy i przyzwyczajenia językowe. Kiedy nie wie, jak interpretować jakąś wypowiedź, zwraca się do języka, rozbija słowo na części składowe i z tych części buduje później analizę. Każdy rozdział poza refleksjami językoznawczymi i językowymi zawiera też szereg uwag na temat typowych zachowań osób uzależnionych i współuzależnionych – tak, żeby można było poznać, a co ważniejsze – zrozumieć źródło codziennych problemów. Do tego autorka dodaje zestaw zadań, zwykle zamykających rozdziały – tutaj odbiorcy, którzy ujrzą siebie w przedstawianych przykładach, będą mogli znaleźć punkt wyjścia do pracy nad sobą. Kłopot z nadmiernym w tym wypadku zaufaniem do języka prowadzi do czegoś, czego Małgorzata Majewska nie zauważa: do nie zawsze uzasadnionego wykorzystywania modeli rozmów. Wiadomo, że w idealnym świecie, w którym emocje nie przytłumiałyby znaczeń i rozumienia drugiej strony, można by było wiele powiedzieć – i zapobiec konfliktom. Tyle tylko, że modelowe rozmowy w rzeczywistości nie mają racji bytu, nie zaistnieją nawet przy najlepszych intencjach obu stron – to wymysły psychologiczne, konstrukty bez oparcia w realnym świecie. W związku z tym opieranie na nich prób porozumienia (czy porad dotyczących codzienności) się nie sprawdzi. „Zacznij mówić własnym głosem” to szukanie argumentów tam, gdzie druga strona chce się ukrywać: zwykle nikt nie panuje nad własnym językiem do tego stopnia, żeby wiedzieć, jakie przedrostki najczęściej stosuje albo jakie określenia wybiera – i jeśli ktoś zamierza tropić problem drugiej strony, zyska tu ciekawe narzędzie językowe. Tyle tylko, że i tak nic w ten sposób nie wskóra, bo współuzależniony sam musi pojąć istotę swojego problemu – i rozpocząć fachową terapię. Jest zatem tom „Zacznij mówić własnym głosem” próbą innego interpretowania typowych postaw i zachętą do podejmowania dialogu – ale bardziej sprawdzi się po fakcie. Współuzależnionym – borykającym się ze znacznie większymi kłopotami niż przejawy językowego uzależnienia – trudno będzie czasami wyłuskiwać konkretne porady z całych koncepcji, jakie autorka tu przywołuje. Jednak jest to książka, która trochę motywuje do pochylenia się nad problemami partnerów lub dzieci ludzi uzależnionych i z tego względu warto zwrócić na nią uwagę.
czwartek, 20 marca 2025
Minecraft. Megazadania. Inżynieria i mechanika
Harperkids, Warszawa 2025.
Projektowanie
Już nie tylko przedmioty szkolne pojawiają się w sygnowanej przez twórców Minecrafta serii zeszytów ćwiczeń dla młodych odbiorców. A kiedy oferta się rozszerza, znacznie łatwiej powiększyć grono odbiorców. Kolejne tematy nie kojarzą się już z zadaniami szkolnymi – nawet jeżeli wymagają umiejętności ze szkoły i rozwijają je – za to pozwalają przygotować się na wybór zawodu w przyszłości albo na nabywanie kolejnych umiejętności, potrzebnych na rynku pracy i nie tylko. „Inżynieria i mechanika”, kolejna publikacja w serii, może się podobać zwłaszcza dzieciom o ścisłych umysłach – i tym, które chcą się dowiedzieć, na czym polega praca kogoś, kto zajmuje się budowaniem maszyn lub wznoszeniem budowli. A to przecież nie wszystko. Jest ta książka wypełniona wyzwaniami dla odbiorców – i niespodziankami związanymi z samą grą, bo można się przenieść z rozrywek pozaelektronicznych do świata komputerowego i zdobywane wiadomości przekuć na tworzenie konkretnych artefaktów w platformie Minecrafta.
Są tu kolej, zamek, most, zabezpieczenia czy automatyzacja – to wybrane zagadnienia, które nadają temat kolejnym rozdziałom. Dzieci dowiedzą się z lektury, kto zajmował się wybranym motywem, jaki wynalazek zmienił bieg historii i co trzeba było poprawić czy zmienić, żeby lepiej funkcjonowało i mogło przetrwać. Twórcy książki rozbijają proces projektowania wynalazków na kilka etapów i następnie przypominają o tych etapach pojedynczo, żeby odbiorcy mogli sobie utrwalić kolejne wskazówki. Mogą je też przećwiczyć przy okazji analizowania wynalazków i zjawisk z różnych rozdziałów. Część zadań wiąże się z tekstami, wprowadzanymi wiadomościami i umiejętnością logicznego myślenia – do ćwiczenia w ramach lektury. Część wymaga włączenia komputera – to podpowiedzi i uwagi dotyczące urozmaiceń w grze, można tu realizować konkretne misje i bawić się podpowiedziami, które trafiają do tomiku.
Jest to książka bardzo kolorowa i wypełniona kadrami, które przywodzą na myśl scenki z Minecrafta – ale ponieważ dotyczy w dużym stopniu pozakomputerowej rzeczywistości, znajdzie się tu też miejsce na zdjęcia czy rysunki dotyczące samych wynalazków. Dzieci będą nawigować między wskazówkami, wyjaśnieniami, podpowiedziami i zadaniami. Wiele razy zostaną zmuszone do samodzielności w tworzeniu – uczą się, jak tworzyć coś, co przetrwa i jak reagować na nieoczekiwane problemy. Można się tu bawić w inżyniera i to na różne sposoby – to całkiem niezły sposób na wprowadzenie takiej perspektywy kariery do świadomości najmłodszych. Zadania wspomagają naukę w szkole, dają szansę samorozwoju – odbiorcom musi się spodobać oryginalne wykorzystanie gry (a przecież sprawdzone już w całej serii tomików). To metoda na przyciągnięcie do procesu zdobywania wiedzy, książka, która jednocześnie rozwija i służy do zabawy. Minecraft trafi do przekonania wszystkim tym, którzy poszukują twórczych i niebanalnych rozwiązań w procesie zdobywania wiadomości. O wiele przyjemniej rozwiązywać zadania, które wiążą się z elektronicznymi rozgrywkami niż po prostu uzupełniać szkolne książki.
Projektowanie
Już nie tylko przedmioty szkolne pojawiają się w sygnowanej przez twórców Minecrafta serii zeszytów ćwiczeń dla młodych odbiorców. A kiedy oferta się rozszerza, znacznie łatwiej powiększyć grono odbiorców. Kolejne tematy nie kojarzą się już z zadaniami szkolnymi – nawet jeżeli wymagają umiejętności ze szkoły i rozwijają je – za to pozwalają przygotować się na wybór zawodu w przyszłości albo na nabywanie kolejnych umiejętności, potrzebnych na rynku pracy i nie tylko. „Inżynieria i mechanika”, kolejna publikacja w serii, może się podobać zwłaszcza dzieciom o ścisłych umysłach – i tym, które chcą się dowiedzieć, na czym polega praca kogoś, kto zajmuje się budowaniem maszyn lub wznoszeniem budowli. A to przecież nie wszystko. Jest ta książka wypełniona wyzwaniami dla odbiorców – i niespodziankami związanymi z samą grą, bo można się przenieść z rozrywek pozaelektronicznych do świata komputerowego i zdobywane wiadomości przekuć na tworzenie konkretnych artefaktów w platformie Minecrafta.
Są tu kolej, zamek, most, zabezpieczenia czy automatyzacja – to wybrane zagadnienia, które nadają temat kolejnym rozdziałom. Dzieci dowiedzą się z lektury, kto zajmował się wybranym motywem, jaki wynalazek zmienił bieg historii i co trzeba było poprawić czy zmienić, żeby lepiej funkcjonowało i mogło przetrwać. Twórcy książki rozbijają proces projektowania wynalazków na kilka etapów i następnie przypominają o tych etapach pojedynczo, żeby odbiorcy mogli sobie utrwalić kolejne wskazówki. Mogą je też przećwiczyć przy okazji analizowania wynalazków i zjawisk z różnych rozdziałów. Część zadań wiąże się z tekstami, wprowadzanymi wiadomościami i umiejętnością logicznego myślenia – do ćwiczenia w ramach lektury. Część wymaga włączenia komputera – to podpowiedzi i uwagi dotyczące urozmaiceń w grze, można tu realizować konkretne misje i bawić się podpowiedziami, które trafiają do tomiku.
Jest to książka bardzo kolorowa i wypełniona kadrami, które przywodzą na myśl scenki z Minecrafta – ale ponieważ dotyczy w dużym stopniu pozakomputerowej rzeczywistości, znajdzie się tu też miejsce na zdjęcia czy rysunki dotyczące samych wynalazków. Dzieci będą nawigować między wskazówkami, wyjaśnieniami, podpowiedziami i zadaniami. Wiele razy zostaną zmuszone do samodzielności w tworzeniu – uczą się, jak tworzyć coś, co przetrwa i jak reagować na nieoczekiwane problemy. Można się tu bawić w inżyniera i to na różne sposoby – to całkiem niezły sposób na wprowadzenie takiej perspektywy kariery do świadomości najmłodszych. Zadania wspomagają naukę w szkole, dają szansę samorozwoju – odbiorcom musi się spodobać oryginalne wykorzystanie gry (a przecież sprawdzone już w całej serii tomików). To metoda na przyciągnięcie do procesu zdobywania wiedzy, książka, która jednocześnie rozwija i służy do zabawy. Minecraft trafi do przekonania wszystkim tym, którzy poszukują twórczych i niebanalnych rozwiązań w procesie zdobywania wiadomości. O wiele przyjemniej rozwiązywać zadania, które wiążą się z elektronicznymi rozgrywkami niż po prostu uzupełniać szkolne książki.
środa, 19 marca 2025
Kamil Iwanicki: Śląsk, którego nie ma
Editio, Gliwice 2025.
Utrata
Kamil Iwanicki ocala historie. Nie te stereotypowe, wciąż powracające czy to w opowieściach starszego pokolenia, czy wręcz w oficjalnych narracjach w sztuce, wygodne, bo wyżłobione przez dekady powtórzeń. On szuka własnej recepty na Śląsk do ocalenia: koncentruje się na sprawach niewygodnych i jednostkowych, pozbawionych uniwersalnego wymiaru, często wymagających zanurzenia się w prywatne historie. To powrót do ludzi, którzy budowali Śląsk i zamieniali wsie bez znaczenia strategicznego w królestwo przemysłu. I tak Iwanickiego pasjonują w tej książce dwie sprawy, miejsca i życiorysy, w zależności od tego, co akurat da się odtworzyć, odbudować i przedstawić wyobraźni czytelników.
Ale na początku Iwanicki pisze ostrożnie. Wydaje się wręcz, że tego jego zaangażowania – oczywistego przecież dla wszystkich, którzy po publikacje tego autora sięgają – zabraknie tym razem. Że wyparte zostanie przez próby odnotowywania kronik przeszłości, przywoływania zestawów wydarzeń. Beznamiętny ton z pierwszych opowieści w końcu przekształca się w mocno osobiste wyznania – zwłaszcza widoczne przy temacie Brutala z Katowic. Kamil Iwanicki lubi doświadczać wszystkiego sam, niekoniecznie pewnie czuje się w wynotowywaniu ciekawostek z przeszłości, której nie mógł poznać – relacjonuje jak kronikarz, bez zaangażowania i prób porwania czytelników. Ale kiedy może coś odwiedzić, wypracować sobie własną perspektywę i ją udostępniać – ucieszy wszystkich odbiorców. W ujęciu Iwanickiego Śląsk to miejsca i ludzie – miejsca wyjątkowe dla krajobrazów, industrialnych pejzaży, a dzisiaj – przekuwane na atrakcje turystyczne lub wywożone na śmietnik czy hałdy. Ludzie – przeważnie pomysłowi i pracowici, świadomi wartości pieniądza i potrafiący umiejętnie lokować zyski, rozwijający gospodarkę i własne dobra. Kamil Iwanicki nie zamyka się ani w jednym mieście, ani w jednym temacie, raz przyciągnie go architektura, raz – szkody górnicze, raz żydowski cmentarz albo brak śladów po synagodze, raz – syreny w kopalniach. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejny tekst – Iwanicki nie rości sobie praw do wyczerpania tematu, nie szuka też wypełniania wszystkich luk historii, dzieli się za to swoimi odkryciami. Podróżuje, czasami ponosi porażki, innym razem zdobywa cenne wiadomości, które uzupełniają jego spojrzenie na przeszłość Śląska. Stara się również czytelników zarażać pasją do historii i do małych ojczyzn. Unika w tym wszystkim kreowania siebie: ta książka ma jednego bohatera i jest nim Śląsk. Iwanicki pozwala poznać go od innej niż zwykle strony, zasugerować, co kształtowało tożsamość lokalnych społeczności i co mogło wpłynąć na dzisiejsze postrzeganie przeszłości. Jest to książka ciekawa, cenna ze względu na „inne” oblicze Śląska, uciekanie od powtarzanych do znudzenia tematów. Kamil Iwanicki Śląsk przeżywa – a przy tym nie zawsze gloryfikuje. Radzi sobie z ratowaniem tego, co ocalić trzeba i z przypominaniem o tym, czego ocalić się już nie dało. Zaraża zainteresowaniem, pokazuje, dlaczego warto zajmować się miejscową historią. W życiorysach również rezygnuje ze sztampowości, wynotowuje tylko to, co niezwykłe i charakterystyczne dla wybranych postaci. Dzięki temu ta lektura sprawdzi się nie tylko na Śląsku.
Utrata
Kamil Iwanicki ocala historie. Nie te stereotypowe, wciąż powracające czy to w opowieściach starszego pokolenia, czy wręcz w oficjalnych narracjach w sztuce, wygodne, bo wyżłobione przez dekady powtórzeń. On szuka własnej recepty na Śląsk do ocalenia: koncentruje się na sprawach niewygodnych i jednostkowych, pozbawionych uniwersalnego wymiaru, często wymagających zanurzenia się w prywatne historie. To powrót do ludzi, którzy budowali Śląsk i zamieniali wsie bez znaczenia strategicznego w królestwo przemysłu. I tak Iwanickiego pasjonują w tej książce dwie sprawy, miejsca i życiorysy, w zależności od tego, co akurat da się odtworzyć, odbudować i przedstawić wyobraźni czytelników.
Ale na początku Iwanicki pisze ostrożnie. Wydaje się wręcz, że tego jego zaangażowania – oczywistego przecież dla wszystkich, którzy po publikacje tego autora sięgają – zabraknie tym razem. Że wyparte zostanie przez próby odnotowywania kronik przeszłości, przywoływania zestawów wydarzeń. Beznamiętny ton z pierwszych opowieści w końcu przekształca się w mocno osobiste wyznania – zwłaszcza widoczne przy temacie Brutala z Katowic. Kamil Iwanicki lubi doświadczać wszystkiego sam, niekoniecznie pewnie czuje się w wynotowywaniu ciekawostek z przeszłości, której nie mógł poznać – relacjonuje jak kronikarz, bez zaangażowania i prób porwania czytelników. Ale kiedy może coś odwiedzić, wypracować sobie własną perspektywę i ją udostępniać – ucieszy wszystkich odbiorców. W ujęciu Iwanickiego Śląsk to miejsca i ludzie – miejsca wyjątkowe dla krajobrazów, industrialnych pejzaży, a dzisiaj – przekuwane na atrakcje turystyczne lub wywożone na śmietnik czy hałdy. Ludzie – przeważnie pomysłowi i pracowici, świadomi wartości pieniądza i potrafiący umiejętnie lokować zyski, rozwijający gospodarkę i własne dobra. Kamil Iwanicki nie zamyka się ani w jednym mieście, ani w jednym temacie, raz przyciągnie go architektura, raz – szkody górnicze, raz żydowski cmentarz albo brak śladów po synagodze, raz – syreny w kopalniach. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejny tekst – Iwanicki nie rości sobie praw do wyczerpania tematu, nie szuka też wypełniania wszystkich luk historii, dzieli się za to swoimi odkryciami. Podróżuje, czasami ponosi porażki, innym razem zdobywa cenne wiadomości, które uzupełniają jego spojrzenie na przeszłość Śląska. Stara się również czytelników zarażać pasją do historii i do małych ojczyzn. Unika w tym wszystkim kreowania siebie: ta książka ma jednego bohatera i jest nim Śląsk. Iwanicki pozwala poznać go od innej niż zwykle strony, zasugerować, co kształtowało tożsamość lokalnych społeczności i co mogło wpłynąć na dzisiejsze postrzeganie przeszłości. Jest to książka ciekawa, cenna ze względu na „inne” oblicze Śląska, uciekanie od powtarzanych do znudzenia tematów. Kamil Iwanicki Śląsk przeżywa – a przy tym nie zawsze gloryfikuje. Radzi sobie z ratowaniem tego, co ocalić trzeba i z przypominaniem o tym, czego ocalić się już nie dało. Zaraża zainteresowaniem, pokazuje, dlaczego warto zajmować się miejscową historią. W życiorysach również rezygnuje ze sztampowości, wynotowuje tylko to, co niezwykłe i charakterystyczne dla wybranych postaci. Dzięki temu ta lektura sprawdzi się nie tylko na Śląsku.
wtorek, 18 marca 2025
Simon Boas: Poradnik umierania dla początkujących
Agora, Warszawa 2025.
Przejście
Simon Boas dowiaduje się, że przypadłość przez rok tłumaczona przez lekarzy jako refluks to rak. Brak odpowiedniego leczenia sprawia, że autor musi pogodzić się z faktem, że szybciej niż myślał, rozstanie się ze światem. Że w wieku czterdziestu siedmiu lat przejdzie do grona nieobecnych. Że jego żona będzie od tej pory wdową. Że nie istnieją żadne sposoby na ocalenie siebie – chociaż przerzucenie się z agresywnej chemii na wino ma swoje zalety i może faktycznie umożliwia wyszarpanie jeszcze kilku miesięcy. Simon Boas nie ma już nic do stracenia, może zająć się rozmyślaniem o tym, co nieuchronne i bliskie – ale nie zamierza robić z siebie męczennika. Zamiast bez przerwy analizować swój stan, wpada na pomysł, żeby pomóc innym w zaakceptowaniu częstej przecież sytuacji. Pisze krótkie teksty o tym, jak to jest oswajać się ze śmiercią. Dawniej poradniki dotyczące dobrego umierania funkcjonowały – i pomagały ludziom w złapaniu równowagi albo w przygotowaniu siebie na kres. Dzisiaj śmierć zostaje zepchnięta na margines, jest niechciana i odrzucana, co przecież nie ratuje przed jej nadejściem. Boas nie musi już pracować, swoje obowiązki przekazuje innym, ale żeby zająć czymś umysł – siada nad spisaniem swoich spostrzeżeń. Przedstawia czytelnikom własną sytuację i podejście do niej – nie będzie się użalał ani skarżył, woli śmiech. Chociaż pół wieku to dla niego nieosiągalne – może jednak zostawić coś po sobie i pomóc innym ludziom w oswajaniu strachu, smutku i żalu. Kiedy pisze, zaczyna automatycznie uciekać w ironię i dowcip – dzieli się z czytelnikami własnym przepisem na zachowanie pogody ducha. I ze zdumieniem stwierdza, że jeden z pierwszych tekstów staje się viralem. Rozpowszechnia się tak bardzo, że daje autorowi siłę do dalszego działania i przekonuje go, że mimo powszechnego oddalania myśli o śmierci, poradniki dotyczące umierania wciąż są potrzebne. Tworzy zatem dalej i tak powstaje książka „Poradnik umierania dla początkujących”. Drobna publikacja, którą można przeczytać na jeden raz – ale cenna z dwóch powodów. Pierwszy – to poprawianie nastroju. Nieważne, w jakiej jest się sytuacji życiowej, autor dba o to, żeby nikogo nie przygnębiać swoim stanem. Wybiera rolę nadwornego trefnisia albo felietonisty, który nie ma nic do stracenia i nie musi przejmować się tym, że kogoś urazi (ale i tak się przejmuje). Drugi powód jest ważny, bo Boas zajmuje się też udzielaniem wskazówek – jak zachowywać się w związku z czyjąś nadchodzącą śmiercią. Proponuje różne działania, ale przede wszystkim odrzuca konwencje i sprawia, że czytelnicy mogą wcielić w życie przedstawione – najbardziej popularne – schematy, albo dowiedzieć się, dlaczego pewnych postaw nie warto przyjmować. Mówi im to osoba chora i w dodatku bliska kresu – chociaż więc podczas umierania każdy jest początkujący, można tu zyskać odpowiedzi na pytania, których nie dałoby się zadać wprost bliskim. Każdy, kto chciałby się dowiedzieć, jak radzić sobie z wyzwaniami i prywatnymi trzęsieniami ziemi, powinien do tej lektury wracać – i wyłuskiwać z niej nie tylko rozrywkę ale też porady.
Przejście
Simon Boas dowiaduje się, że przypadłość przez rok tłumaczona przez lekarzy jako refluks to rak. Brak odpowiedniego leczenia sprawia, że autor musi pogodzić się z faktem, że szybciej niż myślał, rozstanie się ze światem. Że w wieku czterdziestu siedmiu lat przejdzie do grona nieobecnych. Że jego żona będzie od tej pory wdową. Że nie istnieją żadne sposoby na ocalenie siebie – chociaż przerzucenie się z agresywnej chemii na wino ma swoje zalety i może faktycznie umożliwia wyszarpanie jeszcze kilku miesięcy. Simon Boas nie ma już nic do stracenia, może zająć się rozmyślaniem o tym, co nieuchronne i bliskie – ale nie zamierza robić z siebie męczennika. Zamiast bez przerwy analizować swój stan, wpada na pomysł, żeby pomóc innym w zaakceptowaniu częstej przecież sytuacji. Pisze krótkie teksty o tym, jak to jest oswajać się ze śmiercią. Dawniej poradniki dotyczące dobrego umierania funkcjonowały – i pomagały ludziom w złapaniu równowagi albo w przygotowaniu siebie na kres. Dzisiaj śmierć zostaje zepchnięta na margines, jest niechciana i odrzucana, co przecież nie ratuje przed jej nadejściem. Boas nie musi już pracować, swoje obowiązki przekazuje innym, ale żeby zająć czymś umysł – siada nad spisaniem swoich spostrzeżeń. Przedstawia czytelnikom własną sytuację i podejście do niej – nie będzie się użalał ani skarżył, woli śmiech. Chociaż pół wieku to dla niego nieosiągalne – może jednak zostawić coś po sobie i pomóc innym ludziom w oswajaniu strachu, smutku i żalu. Kiedy pisze, zaczyna automatycznie uciekać w ironię i dowcip – dzieli się z czytelnikami własnym przepisem na zachowanie pogody ducha. I ze zdumieniem stwierdza, że jeden z pierwszych tekstów staje się viralem. Rozpowszechnia się tak bardzo, że daje autorowi siłę do dalszego działania i przekonuje go, że mimo powszechnego oddalania myśli o śmierci, poradniki dotyczące umierania wciąż są potrzebne. Tworzy zatem dalej i tak powstaje książka „Poradnik umierania dla początkujących”. Drobna publikacja, którą można przeczytać na jeden raz – ale cenna z dwóch powodów. Pierwszy – to poprawianie nastroju. Nieważne, w jakiej jest się sytuacji życiowej, autor dba o to, żeby nikogo nie przygnębiać swoim stanem. Wybiera rolę nadwornego trefnisia albo felietonisty, który nie ma nic do stracenia i nie musi przejmować się tym, że kogoś urazi (ale i tak się przejmuje). Drugi powód jest ważny, bo Boas zajmuje się też udzielaniem wskazówek – jak zachowywać się w związku z czyjąś nadchodzącą śmiercią. Proponuje różne działania, ale przede wszystkim odrzuca konwencje i sprawia, że czytelnicy mogą wcielić w życie przedstawione – najbardziej popularne – schematy, albo dowiedzieć się, dlaczego pewnych postaw nie warto przyjmować. Mówi im to osoba chora i w dodatku bliska kresu – chociaż więc podczas umierania każdy jest początkujący, można tu zyskać odpowiedzi na pytania, których nie dałoby się zadać wprost bliskim. Każdy, kto chciałby się dowiedzieć, jak radzić sobie z wyzwaniami i prywatnymi trzęsieniami ziemi, powinien do tej lektury wracać – i wyłuskiwać z niej nie tylko rozrywkę ale też porady.
poniedziałek, 17 marca 2025
Agnieszka Korytkowska: Miniatury
Art Ato, Warszawa 2024.
Spojrzenie
Agnieszka Korytkowska nie chce zagłębiać się przesadnie w egzystencję i dramaty kolejnych ludzi – wymyślonych, spotkanych czy przypadkowych. Jest w stanie jedynie przyjrzeć im się przez chwilę i na podstawie ulotnego wrażenia zbudować krótki kawałek historii, wycinek o niewielkim znaczeniu w kontekście całego życiorysu – albo właśnie budujący dalsze losy. Nie tworzy fabuł, tworzy obserwacje, małe, efemeryczne i unikatowe. W każdym może dostrzec potencjał wielkiej opowieści, ale na te wielkie opowieści nie znajduje miejsca, one będą rodzić się dopiero podczas lektury, w samych odbiorcach. Agnieszka Korytkowska nie szuka punktów wspólnych dla swoich postaci, wręcz przeciwnie – próbuje jak najbardziej różnicować kolejne historie. Rozrzuca je po świecie, zupełnie jakby wielkie przygody mogły się rozgrywać jak najdalej, mimo że zwyczajna egzystencja niewiele musi się różnić od tej znanej czytelnikom. Jeżeli już autorka wybierze jakieś wydarzenie, to po to, żeby nadawało ton całości, pokazało dążenia bohaterów i ich życiowy potencjał, umiejętność wykorzystywania (albo niedostrzegania) szans. To niewiele – a jednocześnie bardzo dużo, żeby scharakteryzować ludzi wpadających w przypadkowe kadry. „Miniatury” to bardziej próbki literackie niż konsekwentnie prowadzone relacje – autorka nie zastanawia się nad rozmieszczaniem puentujących całość wyznań, wprowadza je tam, gdzie skieruje ją wyobraźnia.
Czasami inspiracją może być zaskoczenie, zmiana rutyny, czasami – wydarzenie w wymowie mocne, ale sprowadzane do kilku słów i konsekwencji w nienakreślonej przyszłości. Są „Miniatury” ćwiczeniem z wyobraźni – i jednocześnie podróżą do egzotycznych biografii, które dopiero trzeba będzie samodzielnie odtwarzać na podstawie drobnych zdarzeń. Autorka woli niedopowiedzenia od przesytu, skraca i sama ucieka od komentowania literackiej rzeczywistości. Nie czuje się w niej pewnie: zakorzenia w niej bohaterów, ale sama unika mówienia czegoś ponad to, co wyniknie samo. Liczy się z każdym słowem, a jednocześnie wydaje się, że na przestrzeni niewielkich form wprowadza tych słów więcej niż trzeba by do rozważenia znaczeń. Zupełnie jakby warstwa narracyjna miała zastępować nieznane fakty z egzystencji postaci. Liczy się tu koloryt lokalny zawarty w słowach – i ten moment, który stanie się zwrotny dla przedstawianej osoby. Nic poza tym, na zderzeniu tych dwóch motywów znajduje się czytelnik, wrzucony w obcą przestrzeń tylko po to, żeby za chwilę został poproszony o jej opuszczenie. I właśnie ta testowa forma może się tu sprawdzić najbardziej – bo nieprzebrana jest moc opowieści, jakie Agnieszka Korytkowska gromadzi w niewypowiedzianych scenkach, w niedookreśloności i w niepewności. Jeśli chodzi o egzystencję postaci – nie ma nic do dodania, wszystko należy do czytelników. Za to jeśli chodzi o precyzję uchwycenia aktualności – robi to autorka bardzo dobrze. To oczywiście sprawia, że znacznie trudniej będzie się przechodziło od świata do świata, ale nikt nie każe „Miniatur” czytać szybko i pobieżnie. Ta lektura pozwala na zwolnienie tempa.
Spojrzenie
Agnieszka Korytkowska nie chce zagłębiać się przesadnie w egzystencję i dramaty kolejnych ludzi – wymyślonych, spotkanych czy przypadkowych. Jest w stanie jedynie przyjrzeć im się przez chwilę i na podstawie ulotnego wrażenia zbudować krótki kawałek historii, wycinek o niewielkim znaczeniu w kontekście całego życiorysu – albo właśnie budujący dalsze losy. Nie tworzy fabuł, tworzy obserwacje, małe, efemeryczne i unikatowe. W każdym może dostrzec potencjał wielkiej opowieści, ale na te wielkie opowieści nie znajduje miejsca, one będą rodzić się dopiero podczas lektury, w samych odbiorcach. Agnieszka Korytkowska nie szuka punktów wspólnych dla swoich postaci, wręcz przeciwnie – próbuje jak najbardziej różnicować kolejne historie. Rozrzuca je po świecie, zupełnie jakby wielkie przygody mogły się rozgrywać jak najdalej, mimo że zwyczajna egzystencja niewiele musi się różnić od tej znanej czytelnikom. Jeżeli już autorka wybierze jakieś wydarzenie, to po to, żeby nadawało ton całości, pokazało dążenia bohaterów i ich życiowy potencjał, umiejętność wykorzystywania (albo niedostrzegania) szans. To niewiele – a jednocześnie bardzo dużo, żeby scharakteryzować ludzi wpadających w przypadkowe kadry. „Miniatury” to bardziej próbki literackie niż konsekwentnie prowadzone relacje – autorka nie zastanawia się nad rozmieszczaniem puentujących całość wyznań, wprowadza je tam, gdzie skieruje ją wyobraźnia.
Czasami inspiracją może być zaskoczenie, zmiana rutyny, czasami – wydarzenie w wymowie mocne, ale sprowadzane do kilku słów i konsekwencji w nienakreślonej przyszłości. Są „Miniatury” ćwiczeniem z wyobraźni – i jednocześnie podróżą do egzotycznych biografii, które dopiero trzeba będzie samodzielnie odtwarzać na podstawie drobnych zdarzeń. Autorka woli niedopowiedzenia od przesytu, skraca i sama ucieka od komentowania literackiej rzeczywistości. Nie czuje się w niej pewnie: zakorzenia w niej bohaterów, ale sama unika mówienia czegoś ponad to, co wyniknie samo. Liczy się z każdym słowem, a jednocześnie wydaje się, że na przestrzeni niewielkich form wprowadza tych słów więcej niż trzeba by do rozważenia znaczeń. Zupełnie jakby warstwa narracyjna miała zastępować nieznane fakty z egzystencji postaci. Liczy się tu koloryt lokalny zawarty w słowach – i ten moment, który stanie się zwrotny dla przedstawianej osoby. Nic poza tym, na zderzeniu tych dwóch motywów znajduje się czytelnik, wrzucony w obcą przestrzeń tylko po to, żeby za chwilę został poproszony o jej opuszczenie. I właśnie ta testowa forma może się tu sprawdzić najbardziej – bo nieprzebrana jest moc opowieści, jakie Agnieszka Korytkowska gromadzi w niewypowiedzianych scenkach, w niedookreśloności i w niepewności. Jeśli chodzi o egzystencję postaci – nie ma nic do dodania, wszystko należy do czytelników. Za to jeśli chodzi o precyzję uchwycenia aktualności – robi to autorka bardzo dobrze. To oczywiście sprawia, że znacznie trudniej będzie się przechodziło od świata do świata, ale nikt nie każe „Miniatur” czytać szybko i pobieżnie. Ta lektura pozwala na zwolnienie tempa.
niedziela, 16 marca 2025
Cornelia Funke: Atramentowe serce
Kropka, Warszawa 2025.
Moc słów
To jest powieść o czytaniu. To jest powieść z filmowym rozmachem (nic dziwnego, że już doczekała się filmowej adaptacji). To jest początek serii, która ma duże szanse stać się wyznacznikiem pokoleniowym i dołączyć do klasyki literatury czwartej. To jest powieść, która wprowadzać będzie młodych czytelników w świat książek fantastycznych (w dwojakim tego słowa znaczeniu). Cornelia Funke w „Atramentowym sercu” nie bawi się w półśrodki. Stawia na mocną i wyrazistą akcję w starym stylu, a do tego dodaje autotematyzm, który jest jednak na tyle dobrze wymyślony, że nie przeszkadza w emocjonalnym odbiorze. Meggie to dwunastolatka, która lubi czytać – a dzięki ojcu ma już swoją kolekcję ulubionych książek, pięknie oprawionych (ewentualnie uratowanych przed zniszczeniem). Książki zastępują Meggie towarzyszy zabaw, a czasami może też mamę. Dziewczynka wie, że dzięki książkom będzie się przenosić w różne światy i przeżywać wielkie przygody – ale jeszcze nie ma pojęcia, czego stanie się uczestniczką już za moment. Oto bowiem do jej taty (którego Meggie nazywa Mo) przybywa kilku typów spod ciemnej gwiazdy. Prym wiedzie tu Smolipaluch – dziwny człowiek, który najwyraźniej czegoś oczekuje. Wyprawa do Koziorożca nie zapowiada się na miłą przejażdżkę: Mo, tym razem nazywany Czarodziejskim Językiem, ma do wypełnienia pewną misję, której bardzo nie chce realizować. I nic dziwnego. Ponieważ Meggie nie uda się znaleźć schronienia u ciotki – rusza w ślad za ojcem. I tak trafia w sam środek wydarzeń, w których bohaterów wymyślonych przez pisarzy można ożywić odpowiednim czytaniem. Chociaż są tacy, jak lektor Dariusz, którym w ogóle ta sztuczka się nie udaje. Zresztą sam Smolipaluch także jest postacią z książki – a dzięki temu wie, do czego zdolny jest on i na co stać jego kamratów oraz wrogów. Swoją rolę odegra tu i stary pisarz, i bohater sprowadzony z zupełnie innej opowieści. Ale prawdziwa opowieść toczy się za sprawą Meggie – to ona może się dowiedzieć czegoś o sobie.
„Atramentowe serce” to pozycja w starym stylu. Cornelia Funke prowadzi tu wielogłosową narrację, w której można się zatracić, a jakby tego było mało, każdy rozdział zaczyna od smakowitego cytatu z klasyki (nie tylko literatury dla dzieci): przypomina, ile książek czeka na odkrycie i ile światów można odwiedzić podczas lektury. Tutaj zagrożenie nie przestaje być poważne, nawet kiedy wie się, że główni wrogowie są wymyśleni przez pisarza wewnątrz lektury: Cornelia Funke bardzo dobrze operuje emocjami i udaje jej się stworzyć historię, która wciąga nie tylko najmłodszych. „Atramentowe serce” to klasyczna powieść drogi, w której miłość do czytania odgrywa ważną rolę. Ta historia pokazuje, że dobrze opowiedziany pomysł porwie tłumy, a czytanie wciąż może być wspaniałym doświadczeniem. Zapewnia Cornelia Funke odbiorcom książkę, która robi wielkie wrażenie i uniemożliwia obojętność, a do tego zamienia się w dziennik lektur – wskazuje kolejne lekturowe ścieżki i tropy warte sprawdzenia. Jest to wyjątkowa historia – początek serii – ale zbuduje spore grono czytelników, którzy zechcą kibicować Meggie i jej ojcu w dążeniu do spokoju.
Moc słów
To jest powieść o czytaniu. To jest powieść z filmowym rozmachem (nic dziwnego, że już doczekała się filmowej adaptacji). To jest początek serii, która ma duże szanse stać się wyznacznikiem pokoleniowym i dołączyć do klasyki literatury czwartej. To jest powieść, która wprowadzać będzie młodych czytelników w świat książek fantastycznych (w dwojakim tego słowa znaczeniu). Cornelia Funke w „Atramentowym sercu” nie bawi się w półśrodki. Stawia na mocną i wyrazistą akcję w starym stylu, a do tego dodaje autotematyzm, który jest jednak na tyle dobrze wymyślony, że nie przeszkadza w emocjonalnym odbiorze. Meggie to dwunastolatka, która lubi czytać – a dzięki ojcu ma już swoją kolekcję ulubionych książek, pięknie oprawionych (ewentualnie uratowanych przed zniszczeniem). Książki zastępują Meggie towarzyszy zabaw, a czasami może też mamę. Dziewczynka wie, że dzięki książkom będzie się przenosić w różne światy i przeżywać wielkie przygody – ale jeszcze nie ma pojęcia, czego stanie się uczestniczką już za moment. Oto bowiem do jej taty (którego Meggie nazywa Mo) przybywa kilku typów spod ciemnej gwiazdy. Prym wiedzie tu Smolipaluch – dziwny człowiek, który najwyraźniej czegoś oczekuje. Wyprawa do Koziorożca nie zapowiada się na miłą przejażdżkę: Mo, tym razem nazywany Czarodziejskim Językiem, ma do wypełnienia pewną misję, której bardzo nie chce realizować. I nic dziwnego. Ponieważ Meggie nie uda się znaleźć schronienia u ciotki – rusza w ślad za ojcem. I tak trafia w sam środek wydarzeń, w których bohaterów wymyślonych przez pisarzy można ożywić odpowiednim czytaniem. Chociaż są tacy, jak lektor Dariusz, którym w ogóle ta sztuczka się nie udaje. Zresztą sam Smolipaluch także jest postacią z książki – a dzięki temu wie, do czego zdolny jest on i na co stać jego kamratów oraz wrogów. Swoją rolę odegra tu i stary pisarz, i bohater sprowadzony z zupełnie innej opowieści. Ale prawdziwa opowieść toczy się za sprawą Meggie – to ona może się dowiedzieć czegoś o sobie.
„Atramentowe serce” to pozycja w starym stylu. Cornelia Funke prowadzi tu wielogłosową narrację, w której można się zatracić, a jakby tego było mało, każdy rozdział zaczyna od smakowitego cytatu z klasyki (nie tylko literatury dla dzieci): przypomina, ile książek czeka na odkrycie i ile światów można odwiedzić podczas lektury. Tutaj zagrożenie nie przestaje być poważne, nawet kiedy wie się, że główni wrogowie są wymyśleni przez pisarza wewnątrz lektury: Cornelia Funke bardzo dobrze operuje emocjami i udaje jej się stworzyć historię, która wciąga nie tylko najmłodszych. „Atramentowe serce” to klasyczna powieść drogi, w której miłość do czytania odgrywa ważną rolę. Ta historia pokazuje, że dobrze opowiedziany pomysł porwie tłumy, a czytanie wciąż może być wspaniałym doświadczeniem. Zapewnia Cornelia Funke odbiorcom książkę, która robi wielkie wrażenie i uniemożliwia obojętność, a do tego zamienia się w dziennik lektur – wskazuje kolejne lekturowe ścieżki i tropy warte sprawdzenia. Jest to wyjątkowa historia – początek serii – ale zbuduje spore grono czytelników, którzy zechcą kibicować Meggie i jej ojcu w dążeniu do spokoju.
sobota, 15 marca 2025
Cazenove, Maury: Zombiaczek. Tom 2. Bez serca
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Danie z zombie
Smutny obrazek w tomiku, w którym śmierć jest wszechobecna, pojawia się tylko raz. Margotka, nastolatka, która jest w gruncie rzeczy całkiem zwyczajną dziewczyną rozmiłowaną w modzie gotów, wraca po swoje rzeczy do rodzinnego domu. I przekonuje się, że nic się nie zmieniło: nieobecni w kadrach rodzice wciąż obrzucają się niewyszukanymi inwektywami i tworzą patologiczne stadło – nic dziwnego, że dziewczynie lepiej jest wśród nieboszczyków i przy Zombiaczku. Margotka to dziewczyna wrażliwa, wciąż pisze – ale też angażuje się w codzienność zombie. Obserwuje, śmieje się z przyjaciół, ale przede wszystkim funkcjonuje już bez stresów. Na cmentarzu jej dobrze, nawet jeśli ktoś sadzi zombie, żeby mieć posiłek, a Zombiaczek w przypływie głodu działa jak kosiarka. Tu śmierć jest codziennością – a posiłki bywają jeszcze w momencie ugryzienia żywe, po czym po paru kadrach nic z nich nie zostaje.
Cazenove i Maury nie zamierzają jednak epatować turpizmem. Bawią się czarnym humorem, wykorzystują tematy rzadko eksploatowane w satyrycznych pomysłach. Uczą dystansu i innego spojrzenia na problemy. Śmierć śmieszy – nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale w drugim tomie serii Zombiaczek nie wystarczy już kontrast między rzeczywistością znaną odbiorcom a tą, którą wybiera na swój dom Margotka. Dziwności – chociaż wciąż wypełniają kadry – to za mało, żeby przyciągnąć uwagę. Dlatego też autor wprowadza potężną rywalkę bohaterki. Wysoka niebieska kobieta zombie jest jak superbohaterka, radzi sobie z każdym wyzwaniem i nikt z nią nie wygra. Gorzej, że nowa postać podporządkowuje sobie Zombiaczka – a przecież to miał być ukochany Margotki. Walka o serce Zombiaczka trwa i będzie wymagała pomysłowości, Margotka na szczęście nie podda się w walce o swoje marzenia. Zombiaczek jako taki nie jest ani piękny, ani dobry, ani niezwykły – a jednak to w tym bohaterze durzy się Margotka. Odbiorcom nie trzeba będzie tłumaczyć tych zawiłości. Z jednej strony jest tu codzienność, w której epatuje się śmiercią, z drugiej – bliskie zagrożenie powiązane z nowym rozkładem sił. Na cmentarzu nie ma mowy o nudzie. Cazenove stawia na to, co wiele razy się już sprawdziło: jednostronicowe opowieści komiksowe, w których puenty wybrzmiewają silnie. Liczy się rozrywka i czasami szokowanie czytelników za sprawą wyjaśniania im zawiłości zwyczajów zombie. Lepiej tego komiksu nie czytać przy jedzeniu, bo niekiedy autor planuje obrazowe przedstawienie ofiar (czyli posiłków), nie boi się prezentowania ohydy i brzydoty, zależy mu na odejściu od tego, co faktycznie przerażające – czyli od obecności innych ludzi. Przeważnie owi inni, kiedy trafiają do fabuły, pełnią funkcję posiłków dla zombie. Przed śmiercią czeka ich trochę strachu, po śmierci – nic atrakcyjnego. W tym świecie odnaleźć się może wyłącznie ktoś, kto z żywymi nie mógł się porozumieć. Zombiaczek to wykorzystanie satyryczne tematu śmierci – bardzo udane, chociaż raczej dla nieco starszych czytelników. Tu trzeba pamiętać o wykorzystaniu konwencji dla czystej rozrywki – czarny humor sprawdza się zwłaszcza dzięki ucieczce od tego, co prawdopodobne i eksponowaniu tego, co niezwykłe.
Danie z zombie
Smutny obrazek w tomiku, w którym śmierć jest wszechobecna, pojawia się tylko raz. Margotka, nastolatka, która jest w gruncie rzeczy całkiem zwyczajną dziewczyną rozmiłowaną w modzie gotów, wraca po swoje rzeczy do rodzinnego domu. I przekonuje się, że nic się nie zmieniło: nieobecni w kadrach rodzice wciąż obrzucają się niewyszukanymi inwektywami i tworzą patologiczne stadło – nic dziwnego, że dziewczynie lepiej jest wśród nieboszczyków i przy Zombiaczku. Margotka to dziewczyna wrażliwa, wciąż pisze – ale też angażuje się w codzienność zombie. Obserwuje, śmieje się z przyjaciół, ale przede wszystkim funkcjonuje już bez stresów. Na cmentarzu jej dobrze, nawet jeśli ktoś sadzi zombie, żeby mieć posiłek, a Zombiaczek w przypływie głodu działa jak kosiarka. Tu śmierć jest codziennością – a posiłki bywają jeszcze w momencie ugryzienia żywe, po czym po paru kadrach nic z nich nie zostaje.
Cazenove i Maury nie zamierzają jednak epatować turpizmem. Bawią się czarnym humorem, wykorzystują tematy rzadko eksploatowane w satyrycznych pomysłach. Uczą dystansu i innego spojrzenia na problemy. Śmierć śmieszy – nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale w drugim tomie serii Zombiaczek nie wystarczy już kontrast między rzeczywistością znaną odbiorcom a tą, którą wybiera na swój dom Margotka. Dziwności – chociaż wciąż wypełniają kadry – to za mało, żeby przyciągnąć uwagę. Dlatego też autor wprowadza potężną rywalkę bohaterki. Wysoka niebieska kobieta zombie jest jak superbohaterka, radzi sobie z każdym wyzwaniem i nikt z nią nie wygra. Gorzej, że nowa postać podporządkowuje sobie Zombiaczka – a przecież to miał być ukochany Margotki. Walka o serce Zombiaczka trwa i będzie wymagała pomysłowości, Margotka na szczęście nie podda się w walce o swoje marzenia. Zombiaczek jako taki nie jest ani piękny, ani dobry, ani niezwykły – a jednak to w tym bohaterze durzy się Margotka. Odbiorcom nie trzeba będzie tłumaczyć tych zawiłości. Z jednej strony jest tu codzienność, w której epatuje się śmiercią, z drugiej – bliskie zagrożenie powiązane z nowym rozkładem sił. Na cmentarzu nie ma mowy o nudzie. Cazenove stawia na to, co wiele razy się już sprawdziło: jednostronicowe opowieści komiksowe, w których puenty wybrzmiewają silnie. Liczy się rozrywka i czasami szokowanie czytelników za sprawą wyjaśniania im zawiłości zwyczajów zombie. Lepiej tego komiksu nie czytać przy jedzeniu, bo niekiedy autor planuje obrazowe przedstawienie ofiar (czyli posiłków), nie boi się prezentowania ohydy i brzydoty, zależy mu na odejściu od tego, co faktycznie przerażające – czyli od obecności innych ludzi. Przeważnie owi inni, kiedy trafiają do fabuły, pełnią funkcję posiłków dla zombie. Przed śmiercią czeka ich trochę strachu, po śmierci – nic atrakcyjnego. W tym świecie odnaleźć się może wyłącznie ktoś, kto z żywymi nie mógł się porozumieć. Zombiaczek to wykorzystanie satyryczne tematu śmierci – bardzo udane, chociaż raczej dla nieco starszych czytelników. Tu trzeba pamiętać o wykorzystaniu konwencji dla czystej rozrywki – czarny humor sprawdza się zwłaszcza dzięki ucieczce od tego, co prawdopodobne i eksponowaniu tego, co niezwykłe.
piątek, 14 marca 2025
Lidia Brankovic: Miejsce dla cieni
Kropka, Warszawa 2025.
Smutek
Każdy nosi w sobie cienie. Lila nie należy do wyjątków: to dziewczynka, która zachowuje się jak wszystkie inne dzieci. Jednak pewnego dnia cień Lili postanawia urosnąć. Jest zawsze przy Lili i zaczyna wysysać z niej energię i radość. Lila początkowo chce ignorować cień: jeśli nie będzie zwracać na niego uwagi, da jej spokój. Ale na cień to nie działa, mało tego – wydaje się, że nawet karmi się smutkiem i strachem dziewczynki. Bohaterka w końcu staje się zdominowana przez cień – nie działają żadne sposoby na to, żeby Lila odzyskała pogodę ducha. W końcu cień jest tak wielki i silny, że porywa Lilę i przenosi ją nocą do cyrku dla cieni. Tam coś się zmienia.
Lidia Brankovic odwołuje się do świata uczuć i emocji i przerabia je na obrazki zrozumiałe dla dzieci. Konkretyzuje smutki i doświadczenia bolesne, zamienia je w bohaterów z książek, tak, żeby udało się bajką wytłumaczyć najbardziej abstrakcyjne motywy. Dzieci (ale często też i młodzież) mogą dowiedzieć się czegoś o sobie i z lektury wynieść cenną lekcję. Brankovic nie chce dosłowności – ucieka w świat wyobraźni po to, żeby zapewnić odbiorcom moc silnych przeżyć i lepsze zrozumienie samych siebie. „Miejsce dla cieni” to przygoda nocna i to przygoda w pełnym wymiarze – dziewczynka nie wie, co ją czeka w miejscu, które gromadzi jej codzienne potwory i koszmary – a przecież nie ma tu zbyt dużo czasu na budowanie narracji pełnej wyjaśnień. Trzeba błyskawicznie przejść od kłopotu do rozwiązania. Wszystko po to, żeby pokazać czytelnikom, że wszystko, z czym się borykają, ma szczęśliwy finał. Autorka nie używa tu wielkich słów, stawia na symbolikę i na prostotę przekazu – ale jednocześnie wyzwala silne reakcje, dociera do odbiorców za sprawą pomysłu.
Słowa zajmują niewiele miejsca w tej publikacji. Pojedyncze akapity, frazy pozbawione ozdób – to się sprawdza, kiedy trzeba opowiedzieć o skomplikowanych rzeczach. Lidia Brankovic potrafi to robić – nie tylko naświetla rodzaj zmartwienia i pozwala, żeby czytelnicy się w nim przejrzeli – ale też wskazuje, co powinno się zrobić w krytycznej sytuacji. I to podejście pozwala uniknąć przygnębienia podczas niełatwej przecież lektury. Jest tu mnóstwo wyzwań pod głównym nurtem opowieści, przekazów, które dzieci (oraz ich rodzice) muszą sobie przyswoić. Delikatny temat zyskuje tu oryginalną oprawę – to powód, dla którego książka może odnieść wielki sukces.
Strona graficzna to nasycone kolory, raczej ciemne, ale cienie nie są jedynym, co do zaoferowania ma ta publikacja. Owszem, obrazki uzupełniają narrację i uświadamiają czytelnikom narastanie problemu, a jednocześnie przynoszą ukojenie wtedy, kiedy jest ono najbardziej potrzebne. Czytelnicy w tej książce otrzymują niby prostą i krótką historię, a jednak rozpisaną na głosy za sprawą przeskakiwania między mediami – od liter do ilustracji – ale tym, co robi największe wrażenie, staje się kontrast między wagą tematu a lekkością realizacji. Warto po tę publikację sięgnąć, nie tylko wtedy, kiedy zmaga się akurat z własnymi cieniami.
Smutek
Każdy nosi w sobie cienie. Lila nie należy do wyjątków: to dziewczynka, która zachowuje się jak wszystkie inne dzieci. Jednak pewnego dnia cień Lili postanawia urosnąć. Jest zawsze przy Lili i zaczyna wysysać z niej energię i radość. Lila początkowo chce ignorować cień: jeśli nie będzie zwracać na niego uwagi, da jej spokój. Ale na cień to nie działa, mało tego – wydaje się, że nawet karmi się smutkiem i strachem dziewczynki. Bohaterka w końcu staje się zdominowana przez cień – nie działają żadne sposoby na to, żeby Lila odzyskała pogodę ducha. W końcu cień jest tak wielki i silny, że porywa Lilę i przenosi ją nocą do cyrku dla cieni. Tam coś się zmienia.
Lidia Brankovic odwołuje się do świata uczuć i emocji i przerabia je na obrazki zrozumiałe dla dzieci. Konkretyzuje smutki i doświadczenia bolesne, zamienia je w bohaterów z książek, tak, żeby udało się bajką wytłumaczyć najbardziej abstrakcyjne motywy. Dzieci (ale często też i młodzież) mogą dowiedzieć się czegoś o sobie i z lektury wynieść cenną lekcję. Brankovic nie chce dosłowności – ucieka w świat wyobraźni po to, żeby zapewnić odbiorcom moc silnych przeżyć i lepsze zrozumienie samych siebie. „Miejsce dla cieni” to przygoda nocna i to przygoda w pełnym wymiarze – dziewczynka nie wie, co ją czeka w miejscu, które gromadzi jej codzienne potwory i koszmary – a przecież nie ma tu zbyt dużo czasu na budowanie narracji pełnej wyjaśnień. Trzeba błyskawicznie przejść od kłopotu do rozwiązania. Wszystko po to, żeby pokazać czytelnikom, że wszystko, z czym się borykają, ma szczęśliwy finał. Autorka nie używa tu wielkich słów, stawia na symbolikę i na prostotę przekazu – ale jednocześnie wyzwala silne reakcje, dociera do odbiorców za sprawą pomysłu.
Słowa zajmują niewiele miejsca w tej publikacji. Pojedyncze akapity, frazy pozbawione ozdób – to się sprawdza, kiedy trzeba opowiedzieć o skomplikowanych rzeczach. Lidia Brankovic potrafi to robić – nie tylko naświetla rodzaj zmartwienia i pozwala, żeby czytelnicy się w nim przejrzeli – ale też wskazuje, co powinno się zrobić w krytycznej sytuacji. I to podejście pozwala uniknąć przygnębienia podczas niełatwej przecież lektury. Jest tu mnóstwo wyzwań pod głównym nurtem opowieści, przekazów, które dzieci (oraz ich rodzice) muszą sobie przyswoić. Delikatny temat zyskuje tu oryginalną oprawę – to powód, dla którego książka może odnieść wielki sukces.
Strona graficzna to nasycone kolory, raczej ciemne, ale cienie nie są jedynym, co do zaoferowania ma ta publikacja. Owszem, obrazki uzupełniają narrację i uświadamiają czytelnikom narastanie problemu, a jednocześnie przynoszą ukojenie wtedy, kiedy jest ono najbardziej potrzebne. Czytelnicy w tej książce otrzymują niby prostą i krótką historię, a jednak rozpisaną na głosy za sprawą przeskakiwania między mediami – od liter do ilustracji – ale tym, co robi największe wrażenie, staje się kontrast między wagą tematu a lekkością realizacji. Warto po tę publikację sięgnąć, nie tylko wtedy, kiedy zmaga się akurat z własnymi cieniami.
czwartek, 13 marca 2025
Kinga Wyrzykowska: Porządni ludzie
Nowe, Poznań 2025.
Po cichu
Tu nie ma przyszłości ani przeszłości, jest tylko teraźniejszość. Teraźniejszość w opisach, teraźniejszość w retrospekcjach. Wszystko zaczyna się z chwilą zamknięcia: rodzina Simart-Duteilów barykaduje się w swojej rezydencji. Członkowie rodziny nie wychodzą z domu, zamkniętego na głucho, unikają jakichkolwiek kontaktów z ludźmi z zewnątrz, a zakupy robią wyłącznie przez internet i zabierają je pod osłoną nocy. To już zachowanie, które budzi ciekawość i nadaje rozgłos bogaczom. Wiadomo, że każda rodzina ma swoje fanaberie (i trupy w szafach), ale tu coś najwyraźniej wymknęło się spod kontroli, normalność już nie reguluje egzystencji. I żeby naświetlić czytelnikom szereg wydarzeń prowadzących do tak radykalnej decyzji, autorka cofa się w czasie. Pokazuje kolejnych domowników w wersji najskrytszych pragnień i największych strachów. Każdy ma tu swoje demony, każdy inaczej wpisuje się w aktualną rzeczywistość – jedni decydują się na influencerskie życie, inni drżą w obawie o swoje zdrowie, jedni marzą o konkretnej osobie, inni decydują się na przemilczanie zdrad partnera. Zwyczajność odarta z rutyny zamienia się w ekscytujące doświadczenia – a wszystko w ramach voyeuryzmu. „Porządni ludzie” to ludzie, którzy chcą zachowywać pozory za wszelką cenę i zatracają w tym siebie – ale przecież to nic nowego.
Kinga Wyrzykowska nie ma sentymentu dla swoich postaci, może więc dowolnie je doświadczać, szukać dla nich kolejnych pułapek w dzisiejszym świecie. Znajduje całkiem sporo, drwiąc sobie przy okazji z zapędów społeczeństwa, które chce być wiecznie młode, wiecznie zdrowe i bajecznie bogate najlepiej bez wysiłku. Tu każda decyzja pociąga za sobą kolejne problemy i spiętrza troski, od których chciało się uciec – nic więc dziwnego, że wszystko musi skończyć się samouwięzieniem. Tylko tak da się jeszcze honorowo wybrnąć z matni. Albo właśnie – nie wybrnąć. „Porządni ludzie” to satyra na dzisiejszą rzeczywistość, na ludzi, którzy w pogoni za ulotnymi materialnymi dobrami zapominają o sobie – i przekonują się na koniec, że poświęcili życie nie dla tych ideałów, które powinni byli cenić. Autorka nie ma litości dla nikogo, stara się za to szeregiem komplikacji rozśmieszać odbiorców. Oczywiście jest to śmiech przez łzy – z pełną świadomością popełnianych codziennie błędów i nieuchronności tych błędów, bo przecież rozdziały wypadają tu wręcz kasandrycznie: na nic wszelkie przestrogi, nikt nie będzie ich słuchał, każdy za to wybierze banalną nadzieję, że u niego skończy się inaczej.
Wszyscy chcą udawać. Wszyscy chcą prowadzić życie na pokaz. Wszyscy chcą fałszu i gry pozorów zamiast refleksji i podjęcia własnych prób ułożenia sobie egzystencji na swoich zasadach. To nie może prowadzić do pozytywnego finału. A jednak Kinga Wyrzykowska nakazuje śledzenie losów postaci, nie pozwala się oderwać od ich destrukcyjnych i autodestrukcyjnych zachowań, a czytelnikami steruje nie tylko przez rodzaj prozy, ale i tempo opowieści. Krótkie i szybkie zdania, urywane frazy, niewygodne, a jednocześnie wyjątkowo trafne w sytuacji, w której znaleźli się Simart-Duteilowie, zabawa tekstem już na płaszczyźnie narracji, rozdziały, które jedynie rejestrują ulotne momenty. To wszystko składa się na obraz „Porządnych ludzi”, którym coś się nie udało.
Po cichu
Tu nie ma przyszłości ani przeszłości, jest tylko teraźniejszość. Teraźniejszość w opisach, teraźniejszość w retrospekcjach. Wszystko zaczyna się z chwilą zamknięcia: rodzina Simart-Duteilów barykaduje się w swojej rezydencji. Członkowie rodziny nie wychodzą z domu, zamkniętego na głucho, unikają jakichkolwiek kontaktów z ludźmi z zewnątrz, a zakupy robią wyłącznie przez internet i zabierają je pod osłoną nocy. To już zachowanie, które budzi ciekawość i nadaje rozgłos bogaczom. Wiadomo, że każda rodzina ma swoje fanaberie (i trupy w szafach), ale tu coś najwyraźniej wymknęło się spod kontroli, normalność już nie reguluje egzystencji. I żeby naświetlić czytelnikom szereg wydarzeń prowadzących do tak radykalnej decyzji, autorka cofa się w czasie. Pokazuje kolejnych domowników w wersji najskrytszych pragnień i największych strachów. Każdy ma tu swoje demony, każdy inaczej wpisuje się w aktualną rzeczywistość – jedni decydują się na influencerskie życie, inni drżą w obawie o swoje zdrowie, jedni marzą o konkretnej osobie, inni decydują się na przemilczanie zdrad partnera. Zwyczajność odarta z rutyny zamienia się w ekscytujące doświadczenia – a wszystko w ramach voyeuryzmu. „Porządni ludzie” to ludzie, którzy chcą zachowywać pozory za wszelką cenę i zatracają w tym siebie – ale przecież to nic nowego.
Kinga Wyrzykowska nie ma sentymentu dla swoich postaci, może więc dowolnie je doświadczać, szukać dla nich kolejnych pułapek w dzisiejszym świecie. Znajduje całkiem sporo, drwiąc sobie przy okazji z zapędów społeczeństwa, które chce być wiecznie młode, wiecznie zdrowe i bajecznie bogate najlepiej bez wysiłku. Tu każda decyzja pociąga za sobą kolejne problemy i spiętrza troski, od których chciało się uciec – nic więc dziwnego, że wszystko musi skończyć się samouwięzieniem. Tylko tak da się jeszcze honorowo wybrnąć z matni. Albo właśnie – nie wybrnąć. „Porządni ludzie” to satyra na dzisiejszą rzeczywistość, na ludzi, którzy w pogoni za ulotnymi materialnymi dobrami zapominają o sobie – i przekonują się na koniec, że poświęcili życie nie dla tych ideałów, które powinni byli cenić. Autorka nie ma litości dla nikogo, stara się za to szeregiem komplikacji rozśmieszać odbiorców. Oczywiście jest to śmiech przez łzy – z pełną świadomością popełnianych codziennie błędów i nieuchronności tych błędów, bo przecież rozdziały wypadają tu wręcz kasandrycznie: na nic wszelkie przestrogi, nikt nie będzie ich słuchał, każdy za to wybierze banalną nadzieję, że u niego skończy się inaczej.
Wszyscy chcą udawać. Wszyscy chcą prowadzić życie na pokaz. Wszyscy chcą fałszu i gry pozorów zamiast refleksji i podjęcia własnych prób ułożenia sobie egzystencji na swoich zasadach. To nie może prowadzić do pozytywnego finału. A jednak Kinga Wyrzykowska nakazuje śledzenie losów postaci, nie pozwala się oderwać od ich destrukcyjnych i autodestrukcyjnych zachowań, a czytelnikami steruje nie tylko przez rodzaj prozy, ale i tempo opowieści. Krótkie i szybkie zdania, urywane frazy, niewygodne, a jednocześnie wyjątkowo trafne w sytuacji, w której znaleźli się Simart-Duteilowie, zabawa tekstem już na płaszczyźnie narracji, rozdziały, które jedynie rejestrują ulotne momenty. To wszystko składa się na obraz „Porządnych ludzi”, którym coś się nie udało.
środa, 12 marca 2025
Rachel Ignotofsky: Co się kryje w gnieździe. Fascynujące ciekawostki o ptakach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Wszędzie
Świat przyrody to bardzo wdzięczny temat do edukacyjnych picture booków – ogrom rozwiązań z każdego zagadnienia pozwala na wypełnianie ciekawostkami dowolnej liczby stron. „Co się kryje w gnieździe” to publikacja przeznaczona dla dzieci ciekawych świata i tych, które lubią porządkowanie wiadomości. Każda rozkładówka staje się tu innym zbiorem danych, rysunkowych i tekstowych podpowiedzi. Ilustracje nadają prym tej publikacji, tekst to przede wszystkim podpisy i wyjaśnienia, dopiski na obrazkach i drobne komentarze – to wystarczy, żeby przyciągnąć uwagę odbiorców i przekonać ich, że warto śledzić całą książkę i poznawać rewelacje ze świata ptaków.
Ptaki są różne. Jedne żyją w powietrzu, inne lubią wodę, jeszcze inne potrafią budować gniazda pod ziemią. Różni się wielkość znoszonych przez nie jajek, kolor i liczba jajek znoszonych w ciągu roku. Ptaki różnią się ubarwieniem i rozmiarami, ale poza tym zwyczajami dotyczącymi budowy gniazd. Same gniazda też mają różne kształty i znaleźć je można w różnych miejscach. Ptaki nie odżywiają się tym samym, a ich znaczenie dla ekosystemu czasami trudno byłoby dzieciom przewidzieć. Jakby tego było mało, różne gatunki decydują się w różny sposób dbać o higienę, mają różne łapki albo kształty dziobów. Wydawałoby się, że łatwo scharakteryzować ptaki – tymczasem zagłębianie się w szczegóły pomaga zrozumieć, jak różnorodny i automatycznie jak bardzo atrakcyjny jest to świat. Dzieci dowiedzą się nawet, jak wyglądają ptasie zaloty, bo i tu kryje się całkiem sporo niespodzianek.
A przecież tomik został obmyślony przede wszystkim jako popis graficzny – tymczasem w tej części serii na pierwszy plan wybija się zdecydowanie aspekt edukacyjny. Dla dzieci książeczka będzie atrakcyjna także ze względu na możliwość obserwowania ptaków podczas zwykłego spaceru – maluchy mogą sprawdzać, które z napotkanych gatunków pasują do tych opisywanych w tomiku. Oczywiście wiele będzie także egzotycznych stworzeń, po to, żeby zachęcić najmłodszych do poznawania świata i do poszerzania wiedzy. Jest tu co oglądać i co podziwiać – ale ważniejsze staje się, że to nie wytwór wyobraźni, a zapis rzeczywistości. Odbiorcy mogą być tą publikacją zachwyceni z różnych powodów – nie tylko z uwagi na piękne obrazki, ale także dzięki przybliżaniu tajemnic świata przyrody. Ptaki spodobają się każdemu – a parę informacji przekazanych w książce sprawi, że dzieci będą chciały dowiadywać się czegoś więcej o zwyczajach konkretnych gatunków. Jest tu mnóstwo do poznawania – ale także do zestawiania z wiadomościami płynącymi z własnych obserwacji. Ten tomik zachęca do wyjścia z domu i do przyglądania się ptakom. Ciekawie dobrane przykłady, wyraziste dane, krótkie frazy i szybkie zmiany tematu – to przepis na sukces w wersji edukacyjnego picture booka – jak na razie najlepszego i najbardziej sycącego w całej serii.
Wszędzie
Świat przyrody to bardzo wdzięczny temat do edukacyjnych picture booków – ogrom rozwiązań z każdego zagadnienia pozwala na wypełnianie ciekawostkami dowolnej liczby stron. „Co się kryje w gnieździe” to publikacja przeznaczona dla dzieci ciekawych świata i tych, które lubią porządkowanie wiadomości. Każda rozkładówka staje się tu innym zbiorem danych, rysunkowych i tekstowych podpowiedzi. Ilustracje nadają prym tej publikacji, tekst to przede wszystkim podpisy i wyjaśnienia, dopiski na obrazkach i drobne komentarze – to wystarczy, żeby przyciągnąć uwagę odbiorców i przekonać ich, że warto śledzić całą książkę i poznawać rewelacje ze świata ptaków.
Ptaki są różne. Jedne żyją w powietrzu, inne lubią wodę, jeszcze inne potrafią budować gniazda pod ziemią. Różni się wielkość znoszonych przez nie jajek, kolor i liczba jajek znoszonych w ciągu roku. Ptaki różnią się ubarwieniem i rozmiarami, ale poza tym zwyczajami dotyczącymi budowy gniazd. Same gniazda też mają różne kształty i znaleźć je można w różnych miejscach. Ptaki nie odżywiają się tym samym, a ich znaczenie dla ekosystemu czasami trudno byłoby dzieciom przewidzieć. Jakby tego było mało, różne gatunki decydują się w różny sposób dbać o higienę, mają różne łapki albo kształty dziobów. Wydawałoby się, że łatwo scharakteryzować ptaki – tymczasem zagłębianie się w szczegóły pomaga zrozumieć, jak różnorodny i automatycznie jak bardzo atrakcyjny jest to świat. Dzieci dowiedzą się nawet, jak wyglądają ptasie zaloty, bo i tu kryje się całkiem sporo niespodzianek.
A przecież tomik został obmyślony przede wszystkim jako popis graficzny – tymczasem w tej części serii na pierwszy plan wybija się zdecydowanie aspekt edukacyjny. Dla dzieci książeczka będzie atrakcyjna także ze względu na możliwość obserwowania ptaków podczas zwykłego spaceru – maluchy mogą sprawdzać, które z napotkanych gatunków pasują do tych opisywanych w tomiku. Oczywiście wiele będzie także egzotycznych stworzeń, po to, żeby zachęcić najmłodszych do poznawania świata i do poszerzania wiedzy. Jest tu co oglądać i co podziwiać – ale ważniejsze staje się, że to nie wytwór wyobraźni, a zapis rzeczywistości. Odbiorcy mogą być tą publikacją zachwyceni z różnych powodów – nie tylko z uwagi na piękne obrazki, ale także dzięki przybliżaniu tajemnic świata przyrody. Ptaki spodobają się każdemu – a parę informacji przekazanych w książce sprawi, że dzieci będą chciały dowiadywać się czegoś więcej o zwyczajach konkretnych gatunków. Jest tu mnóstwo do poznawania – ale także do zestawiania z wiadomościami płynącymi z własnych obserwacji. Ten tomik zachęca do wyjścia z domu i do przyglądania się ptakom. Ciekawie dobrane przykłady, wyraziste dane, krótkie frazy i szybkie zmiany tematu – to przepis na sukces w wersji edukacyjnego picture booka – jak na razie najlepszego i najbardziej sycącego w całej serii.
wtorek, 11 marca 2025
Bing! Moje pierwsze puzzle
Harperkids, Warszawa 2025.
Przyjaciele
Kartonowe strony kryją w sobie wiele niespodzianek, te podwójnie grube zapowiadają dobrą zabawę i zamianę małych picture booków w gadżety. „Bing”, tomik wydany w cyklu Moje pierwsze puzzle, to okazja do zdobycia pięciu klocków – elementów układanki, które następnie dają się połączyć (jak to puzzle, chociaż dużo większe i… jednowersowe). Dzięki kolejnym obrazkom dzieci zdobędą wizerunki najważniejszych postaci z serii – i stworzą ilustrację, na której wszyscy bohaterowie machają z zadowoleniem. Nie ma tu żadnych komplikacji, puzzle łatwo dopasować, mogą więc być potraktowane jako pierwsza układanka najmłodszych. Pomocne w tym będą duże kształty (elementów nie można połknąć ani łatwo zniszczyć) i zaokrąglone krawędzie. Ale przecież nie tylko na zabawce rzecz polega.
Małe kartonowe picture booki wypuszczane na rynek przez Harperkids zwykle niosą też aspekt edukacyjny – nawet jeśli ich głównym przeznaczeniem będzie rozrywka kilkulatków. Nie inaczej jest w tym wypadku. Bing i jego przyjaciele pomogą maluchom zorientować się w świecie zmysłów. Każda rozkładówka składa się z odrębnych części powiązanych podstawowym motywem. Na pierwszej stronie pojawiają się wyliczanki związane z odkrywaniem świata za pomocą zmysłów: rysunkowe przedmioty (i podpisy, żeby dało się wykorzystywać tomik także do nauki liter). Jest tu kolorowo i można bawić się z dzieckiem w zgadywanki. Na drugiej stronie widać już postać znaną z kreskówki i lubianą przez odbiorców – Binga lub kogoś z grona jego przyjaciół – podczas codziennych zajęć. W tej części znajduje się też miejsce na pytanie skierowane do bohatera. Odpowiedź na pytanie skrywa się pod puzzlem zamieszczonym w kartonowej kartce, w specjalnym wgłębieniu (puzzle są mocno osadzone w stronach, a wyciągnąć je można dzięki drobnym wycięciom poza kształtem: to także okazja do uczenia dzieci porządku, bo po skończonej zabawie da się odłożyć każdy kafelek na odpowiednie miejsce, co również wiązać się będzie z rodzajem układanki). Potem jeszcze pada pytanie kierowane do odbiorców a związane z innymi przedmiotami pasującymi do opisu. Oznacza to, że najmłodsi podczas lektury muszą uruchomić zmysły i przetestować otoczenie pod kątem poszukiwanych, wymaganych przedmiotów. To zadanie nie tylko pomoże w utrwaleniu zdobytych wiadomości, ale też przyczyni się do rozpromowania książek jako źródła rozrywki. Interaktywność jest zresztą bardzo pożądanym składnikiem na dzisiejszym rynku, nic więc dziwnego, że twórcy starają się wyszukać sposoby na inne niż tradycyjne wykorzystywanie książeczek.
Pięć dużych puzzli to zatem jeden z wabików na dzieci. Istotne dla ich rozwoju będą jednak również poboczne (pod względem szczątkowej fabuły) wyliczanki i pytania. Tomik jest bardzo kolorowy – co nie zdziwi nikogo przyzwyczajonego do rzeczywistości Binga – w tych bajkach kolor odgrywa ważną rolę, skoro tła nie wypełnia natłok detali. Książeczka z puzzlami może trafić do fanów cyklu albo do dzieci, które po prostu chcą się pobawić.
Przyjaciele
Kartonowe strony kryją w sobie wiele niespodzianek, te podwójnie grube zapowiadają dobrą zabawę i zamianę małych picture booków w gadżety. „Bing”, tomik wydany w cyklu Moje pierwsze puzzle, to okazja do zdobycia pięciu klocków – elementów układanki, które następnie dają się połączyć (jak to puzzle, chociaż dużo większe i… jednowersowe). Dzięki kolejnym obrazkom dzieci zdobędą wizerunki najważniejszych postaci z serii – i stworzą ilustrację, na której wszyscy bohaterowie machają z zadowoleniem. Nie ma tu żadnych komplikacji, puzzle łatwo dopasować, mogą więc być potraktowane jako pierwsza układanka najmłodszych. Pomocne w tym będą duże kształty (elementów nie można połknąć ani łatwo zniszczyć) i zaokrąglone krawędzie. Ale przecież nie tylko na zabawce rzecz polega.
Małe kartonowe picture booki wypuszczane na rynek przez Harperkids zwykle niosą też aspekt edukacyjny – nawet jeśli ich głównym przeznaczeniem będzie rozrywka kilkulatków. Nie inaczej jest w tym wypadku. Bing i jego przyjaciele pomogą maluchom zorientować się w świecie zmysłów. Każda rozkładówka składa się z odrębnych części powiązanych podstawowym motywem. Na pierwszej stronie pojawiają się wyliczanki związane z odkrywaniem świata za pomocą zmysłów: rysunkowe przedmioty (i podpisy, żeby dało się wykorzystywać tomik także do nauki liter). Jest tu kolorowo i można bawić się z dzieckiem w zgadywanki. Na drugiej stronie widać już postać znaną z kreskówki i lubianą przez odbiorców – Binga lub kogoś z grona jego przyjaciół – podczas codziennych zajęć. W tej części znajduje się też miejsce na pytanie skierowane do bohatera. Odpowiedź na pytanie skrywa się pod puzzlem zamieszczonym w kartonowej kartce, w specjalnym wgłębieniu (puzzle są mocno osadzone w stronach, a wyciągnąć je można dzięki drobnym wycięciom poza kształtem: to także okazja do uczenia dzieci porządku, bo po skończonej zabawie da się odłożyć każdy kafelek na odpowiednie miejsce, co również wiązać się będzie z rodzajem układanki). Potem jeszcze pada pytanie kierowane do odbiorców a związane z innymi przedmiotami pasującymi do opisu. Oznacza to, że najmłodsi podczas lektury muszą uruchomić zmysły i przetestować otoczenie pod kątem poszukiwanych, wymaganych przedmiotów. To zadanie nie tylko pomoże w utrwaleniu zdobytych wiadomości, ale też przyczyni się do rozpromowania książek jako źródła rozrywki. Interaktywność jest zresztą bardzo pożądanym składnikiem na dzisiejszym rynku, nic więc dziwnego, że twórcy starają się wyszukać sposoby na inne niż tradycyjne wykorzystywanie książeczek.
Pięć dużych puzzli to zatem jeden z wabików na dzieci. Istotne dla ich rozwoju będą jednak również poboczne (pod względem szczątkowej fabuły) wyliczanki i pytania. Tomik jest bardzo kolorowy – co nie zdziwi nikogo przyzwyczajonego do rzeczywistości Binga – w tych bajkach kolor odgrywa ważną rolę, skoro tła nie wypełnia natłok detali. Książeczka z puzzlami może trafić do fanów cyklu albo do dzieci, które po prostu chcą się pobawić.
poniedziałek, 10 marca 2025
Hubert Klimko-Dobrzaniecki: Tu i tam
Noir sur Blanc, Warszawa 2025.
Zapiski
Impulsem do sięgania po wspomnienia, przeżycia, refleksje i doświadczenia są w wypadku „Tu i tam” cykliczne felietony do „Odry”: Hubert Klimko-Dobrzaniecki na brak tematów narzekać nie może. Odbiorcy mogliby co najwyżej narzekać na ograniczenie dotyczące liczby znaków – ale też niekoniecznie, bo krótkie formy wymuszają stosowanie wyrazistych puent. Teksty ocalone teraz w wyborze „Tu i tam” mogą przetrwać i cieszyć czytelników przez kolejne lata. Datowane (dzięki czemu można szybciej zorientować się w kontekście, ale przecież autor odwołuje się do czasów, które także jego odbiorcy kojarzą z własnych doświadczeń – tyle tylko, że przedstawia je przez pryzmat wyjątkowych skojarzeń. Raz covidowa codzienność będzie łączyć czytelników, raz – porównywanie jakości życia w Austrii czy na Islandii. Hubert Klimko-Dobrzaniecki wszędzie układa sobie egzystencję na własnych zasadach, ale nie jest zamknięty na kulturowe i społeczne odmienności. Zestawia odkrycia i komiczne czasem sceny, zmuszając czytelników do zastanowienia się nad wyborami. Od metafizycznych komentarzy ucieka w stronę przyziemności, znacznie lepiej czuje się tam, gdzie humor ściąga do na ziemię. Nie zamierza w nieskończoność rozpatrywać kwestii ważnych dla pisarzy – a jednak wprowadza elementy życia twórców – pojawia się na nieudanych spotkaniach autorskich, korzysta ze stypendiów twórczych i satyrycznie naświetla środowisko kolegów po fachu. Jest w tym dystans i brak zadęcia, dzięki czemu autor przekona do siebie szerokie grono czytelników. Nie pisze o tym, jak to jest być pisarzem – pisze o tym, jak to jest być człowiekiem, który szuka swojego miejsca na świecie. To się sprawdza. Nie musi autor felietonami reagować na bieżące sprawy, równie dobrze może zastanowić się nad własną przeszłością i przedstawić to, co odkrył we wspomnieniach – tyle że z ironicznym komentarzem. Co ciekawe: Klimko-Dobrzaniecki nie szuka tutaj wsparcia ani wspólnoty poglądów, nie interesuje go pisanie pod publiczkę: wie, że wiele razy będzie w opozycji wobec czytelników, ale nie zamierza w związku z tym cenzurować własnych opinii. Stawia na mocne komentarze i na jasny przekaz. Pisze prostymi zdaniami, zupełnie jakby odrzucał wizerunek pisarza. Rygorystyczne formy zapewniają mu precyzję myślenia i pisania – tu nie ma przypadkowych opowieści, wszystko da się skondensować. Ważne stają się same pomysły uchwycone i oprawione.
Uprawia Klimko-Dobrzaniecki czasami publicystykę, czasami – autobiografię, czasami stawia na opowiadania albo na trening wyobraźni. Nie ma znaczenia, kiedy decyduje się na prawdę, a kiedy ubarwia rzeczywistość lub ją kreuje – liczy się efekt, a ten jest olśniewający. Drobiazgi zebrane w tym tomie, ocalone przed zapomnieniem, warte są poświęconego im czasu. To miniatury trafne i wartościowe, jednocześnie zapewniające rozrywkę i refleksję. Ale co do tego każdy, kto śledzi twórczość Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, ma pewność, zanim w ogóle przystąpi do lektury. Jest to literacka uczta, podbarwiona mocno śmiechem na wielu poziomach. Najważniejsze, że autor odmalowuje obrazy dokładnie i wie, do jakich efektów chce dojść. Jakby mało było odbiorcom wrażeń lekturowych, pojawiają się w książce jeszcze ilustracje stworzone przez autora – i tu już Klimko-Dobrzaniecki trochę irytuje, bo jednak ile talentów można mieć.
Zapiski
Impulsem do sięgania po wspomnienia, przeżycia, refleksje i doświadczenia są w wypadku „Tu i tam” cykliczne felietony do „Odry”: Hubert Klimko-Dobrzaniecki na brak tematów narzekać nie może. Odbiorcy mogliby co najwyżej narzekać na ograniczenie dotyczące liczby znaków – ale też niekoniecznie, bo krótkie formy wymuszają stosowanie wyrazistych puent. Teksty ocalone teraz w wyborze „Tu i tam” mogą przetrwać i cieszyć czytelników przez kolejne lata. Datowane (dzięki czemu można szybciej zorientować się w kontekście, ale przecież autor odwołuje się do czasów, które także jego odbiorcy kojarzą z własnych doświadczeń – tyle tylko, że przedstawia je przez pryzmat wyjątkowych skojarzeń. Raz covidowa codzienność będzie łączyć czytelników, raz – porównywanie jakości życia w Austrii czy na Islandii. Hubert Klimko-Dobrzaniecki wszędzie układa sobie egzystencję na własnych zasadach, ale nie jest zamknięty na kulturowe i społeczne odmienności. Zestawia odkrycia i komiczne czasem sceny, zmuszając czytelników do zastanowienia się nad wyborami. Od metafizycznych komentarzy ucieka w stronę przyziemności, znacznie lepiej czuje się tam, gdzie humor ściąga do na ziemię. Nie zamierza w nieskończoność rozpatrywać kwestii ważnych dla pisarzy – a jednak wprowadza elementy życia twórców – pojawia się na nieudanych spotkaniach autorskich, korzysta ze stypendiów twórczych i satyrycznie naświetla środowisko kolegów po fachu. Jest w tym dystans i brak zadęcia, dzięki czemu autor przekona do siebie szerokie grono czytelników. Nie pisze o tym, jak to jest być pisarzem – pisze o tym, jak to jest być człowiekiem, który szuka swojego miejsca na świecie. To się sprawdza. Nie musi autor felietonami reagować na bieżące sprawy, równie dobrze może zastanowić się nad własną przeszłością i przedstawić to, co odkrył we wspomnieniach – tyle że z ironicznym komentarzem. Co ciekawe: Klimko-Dobrzaniecki nie szuka tutaj wsparcia ani wspólnoty poglądów, nie interesuje go pisanie pod publiczkę: wie, że wiele razy będzie w opozycji wobec czytelników, ale nie zamierza w związku z tym cenzurować własnych opinii. Stawia na mocne komentarze i na jasny przekaz. Pisze prostymi zdaniami, zupełnie jakby odrzucał wizerunek pisarza. Rygorystyczne formy zapewniają mu precyzję myślenia i pisania – tu nie ma przypadkowych opowieści, wszystko da się skondensować. Ważne stają się same pomysły uchwycone i oprawione.
Uprawia Klimko-Dobrzaniecki czasami publicystykę, czasami – autobiografię, czasami stawia na opowiadania albo na trening wyobraźni. Nie ma znaczenia, kiedy decyduje się na prawdę, a kiedy ubarwia rzeczywistość lub ją kreuje – liczy się efekt, a ten jest olśniewający. Drobiazgi zebrane w tym tomie, ocalone przed zapomnieniem, warte są poświęconego im czasu. To miniatury trafne i wartościowe, jednocześnie zapewniające rozrywkę i refleksję. Ale co do tego każdy, kto śledzi twórczość Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, ma pewność, zanim w ogóle przystąpi do lektury. Jest to literacka uczta, podbarwiona mocno śmiechem na wielu poziomach. Najważniejsze, że autor odmalowuje obrazy dokładnie i wie, do jakich efektów chce dojść. Jakby mało było odbiorcom wrażeń lekturowych, pojawiają się w książce jeszcze ilustracje stworzone przez autora – i tu już Klimko-Dobrzaniecki trochę irytuje, bo jednak ile talentów można mieć.
niedziela, 9 marca 2025
Anna Jankowska: Ojej, pudełko!
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Droga
Lola ma swoich pluszowych przyjaciół, między innymi kotka Czarusia, na razie towarzystwa innych dzieci tu nie widać, zresztą nie jest potrzebne, skoro to pluszaki przeżywają ważną przygodę. Ale nie o fabułę u Anny Jankowskiej chodzi, a o pomysł na nową interaktywną serię, która ma zachęcać najmłodszych do samodzielnego czytania i do zabaw z książką. Autorka przekonuje, że grzeczne słuchanie to już przeżytek: dzieci powinny się bawić, wykonywać rozmaite zadania i traktować książkę jako wyzwanie nie tylko czytelnicze, ale i ruchowe. Tak powstaje seria Aktywne czytanie Plus, czyli czytanie i działanie. Anna Jankowska jest przekonana, że dzieci same zechcą poznawać litery i – na przykład – ćwiczyć liczenie. W końcu zostaną wciągnięte w opowieść, która zdarzyć się może każdemu, nawet pluszowym kotom.
Czaruś idzie przez lasek na polanę – tą samą drogą, którą chodzi zawsze. Zna ją od podszewki i trochę się nudzi. No bo jak można cieszyć się miejscem, które zna się tak doskonale? Ale kot nie jest w stanie przewidzieć jednego: że na polanie znajdzie się pudełko. Ojej, pudełko! Nie wiadomo, co w nim jest i dla kogo to pudełko, wprawdzie jest na nim jakaś kartka ze znaczkami, ale trzeba jeszcze umieć czytać, żeby odkryć, kto jest adresatem i będzie cieszyć się ze znaleziska. Kot zabiera w to miejsce swoich przyjaciół: znowu trzeba przejść tą samą drogą. Tą samą – ale jakby inną – trochę się zmienia, a uważność pozwala dostrzec nowe ciekawe elementy. Dzięki nim droga wypada zupełnie inaczej. A samo pudełko… a samo pudełko też oddziałuje na wyobraźnię. I o to właśnie chodzi: o trening dla wyobraźni zanim jeszcze odbiorcom przyjdzie do głowy pomysł, żeby nauczyć się czytać. Książka jest zbiorem historyjek połączonych jedną zagadką – i ilustracji, czasem komiksowych. W założeniu to właśnie komiksowe dymki będą pierwszą lekturą dla najmłodszych – dzieci, które poznają litery mogą właśnie na tych krótkich frazach ćwiczyć sztukę czytania (albo chociaż rozpoznawania znaków). Czytać całość mogą rodzice. Ale na słuchaniu oczywiście nie skończy się zabawa. Co pewien czas pojawiają się polecenia dla odbiorców: czasami trzeba coś policzyć (przy założeniu, że maluchy potrafią liczyć), znaleźć jakiś element albo wymyślić coś, zapamiętać szczegóły i je powtórzyć, przejść drogę… Dzięki temu dzieci potraktują lekturę jak okazję do rozrywki (innego rodzaju niż klasyczne czytanie), a przy okazji będą mogły sprawdzać swoje umiejętności. To rodzaj przeżywania akcji – i przenoszenia jej do prawdziwego świata. Gdzieś na marginesie tomiku autorka przemyca też wiadomości o tym, jak pracować nad wyobraźnią, żeby nigdy nie czuć nudy – motyw nudy w książce zostaje przekreślony właśnie przez zadania, zagadki i niespodzianki, także dla kilkulatków. Przyjemnie się tę książkę ogląda, opowieść w pewnym momencie wciągnie – bo przecież każdy chce wiedzieć, co znajduje się we wciąż zamkniętym pudełku, da się też polubić bohaterów, zwyczajnych i swojskich (nawet jeśli pluszaki są tu ożywiane, to przecież żadnego dziecka nie zdziwi). Nie pozostaje dzieciom nic – tylko ćwiczyć samodzielne czytanie.
Droga
Lola ma swoich pluszowych przyjaciół, między innymi kotka Czarusia, na razie towarzystwa innych dzieci tu nie widać, zresztą nie jest potrzebne, skoro to pluszaki przeżywają ważną przygodę. Ale nie o fabułę u Anny Jankowskiej chodzi, a o pomysł na nową interaktywną serię, która ma zachęcać najmłodszych do samodzielnego czytania i do zabaw z książką. Autorka przekonuje, że grzeczne słuchanie to już przeżytek: dzieci powinny się bawić, wykonywać rozmaite zadania i traktować książkę jako wyzwanie nie tylko czytelnicze, ale i ruchowe. Tak powstaje seria Aktywne czytanie Plus, czyli czytanie i działanie. Anna Jankowska jest przekonana, że dzieci same zechcą poznawać litery i – na przykład – ćwiczyć liczenie. W końcu zostaną wciągnięte w opowieść, która zdarzyć się może każdemu, nawet pluszowym kotom.
Czaruś idzie przez lasek na polanę – tą samą drogą, którą chodzi zawsze. Zna ją od podszewki i trochę się nudzi. No bo jak można cieszyć się miejscem, które zna się tak doskonale? Ale kot nie jest w stanie przewidzieć jednego: że na polanie znajdzie się pudełko. Ojej, pudełko! Nie wiadomo, co w nim jest i dla kogo to pudełko, wprawdzie jest na nim jakaś kartka ze znaczkami, ale trzeba jeszcze umieć czytać, żeby odkryć, kto jest adresatem i będzie cieszyć się ze znaleziska. Kot zabiera w to miejsce swoich przyjaciół: znowu trzeba przejść tą samą drogą. Tą samą – ale jakby inną – trochę się zmienia, a uważność pozwala dostrzec nowe ciekawe elementy. Dzięki nim droga wypada zupełnie inaczej. A samo pudełko… a samo pudełko też oddziałuje na wyobraźnię. I o to właśnie chodzi: o trening dla wyobraźni zanim jeszcze odbiorcom przyjdzie do głowy pomysł, żeby nauczyć się czytać. Książka jest zbiorem historyjek połączonych jedną zagadką – i ilustracji, czasem komiksowych. W założeniu to właśnie komiksowe dymki będą pierwszą lekturą dla najmłodszych – dzieci, które poznają litery mogą właśnie na tych krótkich frazach ćwiczyć sztukę czytania (albo chociaż rozpoznawania znaków). Czytać całość mogą rodzice. Ale na słuchaniu oczywiście nie skończy się zabawa. Co pewien czas pojawiają się polecenia dla odbiorców: czasami trzeba coś policzyć (przy założeniu, że maluchy potrafią liczyć), znaleźć jakiś element albo wymyślić coś, zapamiętać szczegóły i je powtórzyć, przejść drogę… Dzięki temu dzieci potraktują lekturę jak okazję do rozrywki (innego rodzaju niż klasyczne czytanie), a przy okazji będą mogły sprawdzać swoje umiejętności. To rodzaj przeżywania akcji – i przenoszenia jej do prawdziwego świata. Gdzieś na marginesie tomiku autorka przemyca też wiadomości o tym, jak pracować nad wyobraźnią, żeby nigdy nie czuć nudy – motyw nudy w książce zostaje przekreślony właśnie przez zadania, zagadki i niespodzianki, także dla kilkulatków. Przyjemnie się tę książkę ogląda, opowieść w pewnym momencie wciągnie – bo przecież każdy chce wiedzieć, co znajduje się we wciąż zamkniętym pudełku, da się też polubić bohaterów, zwyczajnych i swojskich (nawet jeśli pluszaki są tu ożywiane, to przecież żadnego dziecka nie zdziwi). Nie pozostaje dzieciom nic – tylko ćwiczyć samodzielne czytanie.
sobota, 8 marca 2025
Witold Wrotek: Office 365 i 2024 PL
Helion, Gliwice 2025.
Narzędzia
Wydawać by się mogło, że korzystanie z pakietu Office dzisiaj nie ma już żadnych tajemnic, ale dwie grupy w tej kwestii dotknięte są swoistym (być może też wybiórczym) rodzajem wykluczenia cyfrowego. To starsze osoby, które z komputerami zbyt wiele do czynienia nie chciały mieć, a teraz próbują nadrobić zaległości – albo młodzi, nieprzejmujący się jak na razie fachowym wykorzystaniem choćby arkuszy kalkulacyjnych (o Wordzie nie wspominając). Witold Wrotek przychodzi im z pomocą i tworzy poradnik dotyczący podstaw – „Office 365 i 2024 PL”. Wybiera aż siedem narzędzi i przygląda się ich możliwościom, ale nie w wersji mocno zaawansowanej (na przykład próżno tu szukać tematu korespondencji seryjnej, ale pojawi się formatowanie tekstu, nie będzie skomplikowanych operacji na komórkach w Excelu, ale znajdzie się miejsce na proste zadania, do których Excel najczęściej może służyć). Autor kieruje się użytecznością wskazówek – zaawansowani w temacie raczej nie szukają książkowych poradników ani wsparcia tekstowego, potrafią błyskawicznie wyszukać potrzebne informacje. Poza Wordem i Excelem autor poświęca jeszcze miejsce na Teams, To Do, OneNote, Outlooka i PowerPoint. I teraz w przypadku tego ostatniego będzie doradzać, jak tworzyć prezentacje – nie tylko od strony technicznej (to znaczy: gdzie kliknąć i którego narzędzia użyć, żeby uzyskać określony wygląd slajdu), ale też od strony przejrzystości i czytelności oraz… dopasowania prezentacji do grona odbiorców (dla dzieci slajdy powinny być znacznie bardziej interaktywne, wypełnione multimediami, dorosłych odbiorców bardziej zainteresuje forma – tego typu wskazówki są metodą na szybkie przyswojenie treści przez odbiorców i przygotowują do natychmiastowego wcielania w życie uwag. W przypadku innych narzędzi liczy się najbardziej ich przeznaczenie, konfigurowanie, pierwsze uruchamianie i ewentualne podkreślanie przeznaczenia – bo też i Witold Wrotek zdaje sobie sprawę, że część będzie tylko ciekawostką.
Ponieważ autor kieruje się do laików i do tych, którzy chcieliby lepiej, szybciej, sprawniej i wydajniej pracować na komputerze, ale nie wiedzą, od czego zacząć, stawia na informowanie także o oczywistościach i początkach. Decyduje się na wprowadzanie screenów (i to wielu) – w każdym rozdziale widnieje część z przykładami i to ta część przyniesie najwięcej korzyści odbiorcom. Dzięki rozpisaniu na poszczególne obrazki działań, początkujący bez trudu poradzą sobie z wyzwaniami, nie zniechęcą się łatwo i być może zechcą później poszukać bardziej zaawansowanych ciekawostek. Witold Wrotek niczego nie traktuje jako oczywistości – czasem nawet wyszukiwanie pliku może sprawić trudność, dlatego też będzie uczył, czym różni się „zapisz” od „zapisz jako”. I tego typu publikacje są na rynku potrzebne: tutaj nie ma mowy o komplikacjach i pytaniach bez odpowiedzi, wystarczy przetestować wskazówki i już będzie się znacznie lepiej pracowało. A jeśli ktoś czuje, że nie wykorzystuje w pełni swoich narzędzi, może przejrzeć ten poradnik i sprawdzić, czy przypadkiem autor nie podpowiada jakiejś sztuczki przyspieszającej działania.
Narzędzia
Wydawać by się mogło, że korzystanie z pakietu Office dzisiaj nie ma już żadnych tajemnic, ale dwie grupy w tej kwestii dotknięte są swoistym (być może też wybiórczym) rodzajem wykluczenia cyfrowego. To starsze osoby, które z komputerami zbyt wiele do czynienia nie chciały mieć, a teraz próbują nadrobić zaległości – albo młodzi, nieprzejmujący się jak na razie fachowym wykorzystaniem choćby arkuszy kalkulacyjnych (o Wordzie nie wspominając). Witold Wrotek przychodzi im z pomocą i tworzy poradnik dotyczący podstaw – „Office 365 i 2024 PL”. Wybiera aż siedem narzędzi i przygląda się ich możliwościom, ale nie w wersji mocno zaawansowanej (na przykład próżno tu szukać tematu korespondencji seryjnej, ale pojawi się formatowanie tekstu, nie będzie skomplikowanych operacji na komórkach w Excelu, ale znajdzie się miejsce na proste zadania, do których Excel najczęściej może służyć). Autor kieruje się użytecznością wskazówek – zaawansowani w temacie raczej nie szukają książkowych poradników ani wsparcia tekstowego, potrafią błyskawicznie wyszukać potrzebne informacje. Poza Wordem i Excelem autor poświęca jeszcze miejsce na Teams, To Do, OneNote, Outlooka i PowerPoint. I teraz w przypadku tego ostatniego będzie doradzać, jak tworzyć prezentacje – nie tylko od strony technicznej (to znaczy: gdzie kliknąć i którego narzędzia użyć, żeby uzyskać określony wygląd slajdu), ale też od strony przejrzystości i czytelności oraz… dopasowania prezentacji do grona odbiorców (dla dzieci slajdy powinny być znacznie bardziej interaktywne, wypełnione multimediami, dorosłych odbiorców bardziej zainteresuje forma – tego typu wskazówki są metodą na szybkie przyswojenie treści przez odbiorców i przygotowują do natychmiastowego wcielania w życie uwag. W przypadku innych narzędzi liczy się najbardziej ich przeznaczenie, konfigurowanie, pierwsze uruchamianie i ewentualne podkreślanie przeznaczenia – bo też i Witold Wrotek zdaje sobie sprawę, że część będzie tylko ciekawostką.
Ponieważ autor kieruje się do laików i do tych, którzy chcieliby lepiej, szybciej, sprawniej i wydajniej pracować na komputerze, ale nie wiedzą, od czego zacząć, stawia na informowanie także o oczywistościach i początkach. Decyduje się na wprowadzanie screenów (i to wielu) – w każdym rozdziale widnieje część z przykładami i to ta część przyniesie najwięcej korzyści odbiorcom. Dzięki rozpisaniu na poszczególne obrazki działań, początkujący bez trudu poradzą sobie z wyzwaniami, nie zniechęcą się łatwo i być może zechcą później poszukać bardziej zaawansowanych ciekawostek. Witold Wrotek niczego nie traktuje jako oczywistości – czasem nawet wyszukiwanie pliku może sprawić trudność, dlatego też będzie uczył, czym różni się „zapisz” od „zapisz jako”. I tego typu publikacje są na rynku potrzebne: tutaj nie ma mowy o komplikacjach i pytaniach bez odpowiedzi, wystarczy przetestować wskazówki i już będzie się znacznie lepiej pracowało. A jeśli ktoś czuje, że nie wykorzystuje w pełni swoich narzędzi, może przejrzeć ten poradnik i sprawdzić, czy przypadkiem autor nie podpowiada jakiejś sztuczki przyspieszającej działania.
piątek, 7 marca 2025
Irisz Agócs: Od plamy do obrazka. Nauka kreatywnego rysowania
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Przypadki
Jeśli ktoś potrzebuje zachęty do twórczego i artystycznego wyżywania się, może skorzystać z podpowiedzi, która jakiś czas temu trafiła na rynek książek kreatywnych dla dorosłych, a później – dzięki Irisz Agócs – do tomików dla młodszych odbiorców. „Od plamy do obrazka. Nauka kreatywnego rysowania” to nic innego jak festiwal podpowiedzi na temat inspiracji i wykorzystywania przypadku w sztuce. Autorka – która wsławiła się twierdzeniem, że wszystko da się narysować, wystarczy wyjść od ziemniaczka (zresztą motyw ziemniaczka wraca w finale książki) – pokazuje odbiorcom, jak traktować plamy. Zachęca do tworzenia z nich rozmaitych obrazków: drobnych owadów i kwiatów, domków i ulic miast, roślin w dżungli. Zaprasza do ignorowania konturów albo dokładnego obrysowywania plam, pokazuje, jak wiele zwierząt da się stworzyć tylko dzięki nieregularnym kształtom. W zasadzie nie ma tu nic innego niż zaczynanie od ziemniaczka – tyle tylko, że zamiast lekcji rysowania pojedynczych motywów Agócs zajmuje się zachęcaniem do uzupełniania „krajobrazów”: proponuje rozkładówki wypełnione barwnymi nieforemnymi kleksami (które łatwo uzyskać także na własnej kartce papieru) i część z nich zamienia w rozmaite stworki czy przedmioty za sprawą konturów dodawanych cienkopisem. Motywuje do działania i zachęca dzieci do sprawdzania, co kryje się w plamach – tak, żeby nie bały się samodzielnego eksperymentowania. Tu przecież nie ma złych rozwiązań, a w kształcie każdy zobaczy coś innego. Autorka stawia na humor i komiksowy styl – jej plamy nabierają charakteru właśnie dzięki tego typu uzupełnieniom (oraz – czasem – komiksowych dymków). Ułatwieniem w pracy ma być „ograniczenie” tematyczne – ale i tę zasadę da się łatwo złamać, jeśli tylko ktoś ma na to ochotę (albo odczuwa taką potrzebę).
Co ciekawe, autorka wplata też w opowieści o plamach i o ich wykorzystywaniu w sztuce także wskazówki dotyczące na przykład narzędzi tworzenia – oczywiście można wybrać wszystko, jednak część odbiorców zwykle szuka takich podpowiedzi i jest zawiedziona, kiedy ich nie znajduje. Do tego dochodzą jeszcze pomysły, jak wykorzystywać tomik wiele razy: można używać kalki lub cienkich kartek i na nich odrysowywać kształty (lub rysować na plamach bez uszkodzenia stron w książce). Jest tu sporo humoru – co rzadkie w poradnikach – jest też luz i zachęta do tworzenia. Kreatywne wyżywanie się w tym wypadku łączyć się będzie z podejściem do pracy: jeśli komuś na obrazek kapnie plama farby, może przekuć to w atut i sprawić, że dzieło stanie się jeszcze bardziej wyjątkowe. Dla innych to rozwiązanie dobre w chwili nudy albo do uruchomienia wyobraźni – po raz kolejny Irisz Agócs zabiera dzieci w świat fantazji i przekonuje je, że są w stanie stworzyć wszystko, a rysowanie wcale nie jest trudne. Kiedy się ogląda prace tej autorki, łatwo w to uwierzyć – i chce się próbować swoich sił w sztuce przerabiania plam na rysunki.
Przypadki
Jeśli ktoś potrzebuje zachęty do twórczego i artystycznego wyżywania się, może skorzystać z podpowiedzi, która jakiś czas temu trafiła na rynek książek kreatywnych dla dorosłych, a później – dzięki Irisz Agócs – do tomików dla młodszych odbiorców. „Od plamy do obrazka. Nauka kreatywnego rysowania” to nic innego jak festiwal podpowiedzi na temat inspiracji i wykorzystywania przypadku w sztuce. Autorka – która wsławiła się twierdzeniem, że wszystko da się narysować, wystarczy wyjść od ziemniaczka (zresztą motyw ziemniaczka wraca w finale książki) – pokazuje odbiorcom, jak traktować plamy. Zachęca do tworzenia z nich rozmaitych obrazków: drobnych owadów i kwiatów, domków i ulic miast, roślin w dżungli. Zaprasza do ignorowania konturów albo dokładnego obrysowywania plam, pokazuje, jak wiele zwierząt da się stworzyć tylko dzięki nieregularnym kształtom. W zasadzie nie ma tu nic innego niż zaczynanie od ziemniaczka – tyle tylko, że zamiast lekcji rysowania pojedynczych motywów Agócs zajmuje się zachęcaniem do uzupełniania „krajobrazów”: proponuje rozkładówki wypełnione barwnymi nieforemnymi kleksami (które łatwo uzyskać także na własnej kartce papieru) i część z nich zamienia w rozmaite stworki czy przedmioty za sprawą konturów dodawanych cienkopisem. Motywuje do działania i zachęca dzieci do sprawdzania, co kryje się w plamach – tak, żeby nie bały się samodzielnego eksperymentowania. Tu przecież nie ma złych rozwiązań, a w kształcie każdy zobaczy coś innego. Autorka stawia na humor i komiksowy styl – jej plamy nabierają charakteru właśnie dzięki tego typu uzupełnieniom (oraz – czasem – komiksowych dymków). Ułatwieniem w pracy ma być „ograniczenie” tematyczne – ale i tę zasadę da się łatwo złamać, jeśli tylko ktoś ma na to ochotę (albo odczuwa taką potrzebę).
Co ciekawe, autorka wplata też w opowieści o plamach i o ich wykorzystywaniu w sztuce także wskazówki dotyczące na przykład narzędzi tworzenia – oczywiście można wybrać wszystko, jednak część odbiorców zwykle szuka takich podpowiedzi i jest zawiedziona, kiedy ich nie znajduje. Do tego dochodzą jeszcze pomysły, jak wykorzystywać tomik wiele razy: można używać kalki lub cienkich kartek i na nich odrysowywać kształty (lub rysować na plamach bez uszkodzenia stron w książce). Jest tu sporo humoru – co rzadkie w poradnikach – jest też luz i zachęta do tworzenia. Kreatywne wyżywanie się w tym wypadku łączyć się będzie z podejściem do pracy: jeśli komuś na obrazek kapnie plama farby, może przekuć to w atut i sprawić, że dzieło stanie się jeszcze bardziej wyjątkowe. Dla innych to rozwiązanie dobre w chwili nudy albo do uruchomienia wyobraźni – po raz kolejny Irisz Agócs zabiera dzieci w świat fantazji i przekonuje je, że są w stanie stworzyć wszystko, a rysowanie wcale nie jest trudne. Kiedy się ogląda prace tej autorki, łatwo w to uwierzyć – i chce się próbować swoich sił w sztuce przerabiania plam na rysunki.
czwartek, 6 marca 2025
Podróżuj w czasie. 100 zagadek, 20 słynnych postaci historycznych
Kropka, Warszawa 2025.
Zagadki
Na rynku książek z łamigłówkami liczy się dzisiaj pomysł: najważniejsze jest, jak sprzedać odbiorcom coś, co funkcjonuje od dawna – tylko w nowej i odświeżonej wersji. „Podróżuj w czasie. 100 zagadek, 20 słynnych postaci historycznych” to właśnie tomik, który realizuje takie wytyczne i klasyczne łamigłówki oraz gry logiczne prezentuje dzieciom pod pozorami śledztwa rozpiętego przez wiele wieków. Ma ta książka w sobie coś z gry paragrafowej, bo można przechodzić do różnych rozdziałów i części w zależności od podejmowanych decyzji, ma też coś z lektury edukacyjnej – bo każda ze słynnych postaci historycznych doczekała się tu dość obszernego (jak na zbiór zagadek logicznych) omówienia. Pojawia się tu – w każdym rozdziale – kilka zagadek detektywistycznych, to jest takich, które zmuszają czytelników do uruchomienia logicznego myślenia i do ćwiczenia koncentracji. Warto w ten sposób gimnastykować umysł i zapewniać sobie rozrywkę – zwłaszcza że wszystko pojawia się w ramach wyprawy w przeszłość i spotykania znanych postaci. Zadania są zatem dopasowane tematycznie i do epoki (lub osoby, która nadaje ton rozdziałowi), i do treningów mentalnych – liczy się bowiem efekt poza rozrywką, ten związany z ćwiczeniami dla mózgu. Forma opowieści i zagadek zamienia się w rodzaj gry imitującej tę komputerową – dzięki czemu zwłaszcza młode pokolenie będzie w stanie przekonać się do tradycyjnego źródła. „Podróżuj w czasie” to od początku obietnica wielkiej przygody i przy okazji też lekcji na temat wybranych bohaterów – trzeba przestudiować wprowadzone informacje, żeby wbić się w klimat rozdziału i żeby móc w pełni doświadczać przygotowanych tu niespodzianek. Liczą się tu szyfry i próby dostania się do pilnie strzeżonych miejsc, ale trzeba też kolekcjonować przedmioty, które przydadzą się w wyprawie albo pozwolą w rozwiązywaniu zadań – książka ma działać na wyobraźnię.
Ma też aktywizować zmysły, jest bogato ilustrowana, więc miło będzie oglądać kolejne strony – tu dzieje się dużo, a tekst rozrzucany jest na rozkładówkach dzięki pomysłom na grafiki. To kolejny składnik, który nadaje klimat całości i zamienia lekturę w przygodę i w faktyczną podróż w czasie. Oznacza to, że chociaż zadania bazują wprawdzie na tym, co doskonale znane (trudno raczej byłoby wymyślić nową łamigłówkę w starym stylu), dzięki formie nabierają blasku i przyciągają młodych odbiorców. Nie da się tej książki po prostu czytać – trzeba ją rozwiązywać, a jeśli do tego dojdzie jeszcze przeżywanie przygód – młodym odbiorcom z pewnością spodoba się taka propozycja spędzania czasu. Przemycanie życiorysów z kolei kształtuje wiedzę młodych odbiorców, a do tego może wyzwolić zainteresowanie którąś z istotnych postaci (albo jej dokonaniami). Okazja do zaprezentowania George Sand czy Gutenberga to jedno, ale dowiedzenie się, że Pocahontas była prawdziwą postacią – to już może być zaskoczenie dla dzieci, które po tę publikację sięgną. Można zatem pozwolić się przyjemnie zaskakiwać i bawić się w detektywów podczas rozwiązywania kolejnych zadań.
Zagadki
Na rynku książek z łamigłówkami liczy się dzisiaj pomysł: najważniejsze jest, jak sprzedać odbiorcom coś, co funkcjonuje od dawna – tylko w nowej i odświeżonej wersji. „Podróżuj w czasie. 100 zagadek, 20 słynnych postaci historycznych” to właśnie tomik, który realizuje takie wytyczne i klasyczne łamigłówki oraz gry logiczne prezentuje dzieciom pod pozorami śledztwa rozpiętego przez wiele wieków. Ma ta książka w sobie coś z gry paragrafowej, bo można przechodzić do różnych rozdziałów i części w zależności od podejmowanych decyzji, ma też coś z lektury edukacyjnej – bo każda ze słynnych postaci historycznych doczekała się tu dość obszernego (jak na zbiór zagadek logicznych) omówienia. Pojawia się tu – w każdym rozdziale – kilka zagadek detektywistycznych, to jest takich, które zmuszają czytelników do uruchomienia logicznego myślenia i do ćwiczenia koncentracji. Warto w ten sposób gimnastykować umysł i zapewniać sobie rozrywkę – zwłaszcza że wszystko pojawia się w ramach wyprawy w przeszłość i spotykania znanych postaci. Zadania są zatem dopasowane tematycznie i do epoki (lub osoby, która nadaje ton rozdziałowi), i do treningów mentalnych – liczy się bowiem efekt poza rozrywką, ten związany z ćwiczeniami dla mózgu. Forma opowieści i zagadek zamienia się w rodzaj gry imitującej tę komputerową – dzięki czemu zwłaszcza młode pokolenie będzie w stanie przekonać się do tradycyjnego źródła. „Podróżuj w czasie” to od początku obietnica wielkiej przygody i przy okazji też lekcji na temat wybranych bohaterów – trzeba przestudiować wprowadzone informacje, żeby wbić się w klimat rozdziału i żeby móc w pełni doświadczać przygotowanych tu niespodzianek. Liczą się tu szyfry i próby dostania się do pilnie strzeżonych miejsc, ale trzeba też kolekcjonować przedmioty, które przydadzą się w wyprawie albo pozwolą w rozwiązywaniu zadań – książka ma działać na wyobraźnię.
Ma też aktywizować zmysły, jest bogato ilustrowana, więc miło będzie oglądać kolejne strony – tu dzieje się dużo, a tekst rozrzucany jest na rozkładówkach dzięki pomysłom na grafiki. To kolejny składnik, który nadaje klimat całości i zamienia lekturę w przygodę i w faktyczną podróż w czasie. Oznacza to, że chociaż zadania bazują wprawdzie na tym, co doskonale znane (trudno raczej byłoby wymyślić nową łamigłówkę w starym stylu), dzięki formie nabierają blasku i przyciągają młodych odbiorców. Nie da się tej książki po prostu czytać – trzeba ją rozwiązywać, a jeśli do tego dojdzie jeszcze przeżywanie przygód – młodym odbiorcom z pewnością spodoba się taka propozycja spędzania czasu. Przemycanie życiorysów z kolei kształtuje wiedzę młodych odbiorców, a do tego może wyzwolić zainteresowanie którąś z istotnych postaci (albo jej dokonaniami). Okazja do zaprezentowania George Sand czy Gutenberga to jedno, ale dowiedzenie się, że Pocahontas była prawdziwą postacią – to już może być zaskoczenie dla dzieci, które po tę publikację sięgną. Można zatem pozwolić się przyjemnie zaskakiwać i bawić się w detektywów podczas rozwiązywania kolejnych zadań.
środa, 5 marca 2025
Michele Assarasakorn: Akcja Psiaki. Prija musi zwolnić
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Problemy
Żadna z bohaterek serii Akcja Psiaki nie jest wolna od problemów – czy to w domu, czy w szkole, w relacjach z rówieśnikami czy w podejściu do dorosłych. Teraz czas na Priję, dziewczynę, która urodziła się w Indiach, ale nie pamięta za bardzo tego kraju, a kłopoty sprawia jej porozumiewanie się w ojczystym języku. Prija wyprowadza psy, gra w koszykówkę i wolnego czasu właściwie nie ma – realizuje swoje rozmaite pasje, nie zamierza z niczego rezygnować, zwłaszcza że na wszystkim zależy jej tak samo. Tymczasem koleżanki z Psiaków zaczynają wymyślać zasady dotyczące prowadzenia kont w mediach społecznościowych – owszem, trzeba dotrzeć do fanów, jednak nie uda się wyjść poza najbliższe otoczenie, rzadko kiedy posty stają się viralami, a produkowanie kolejnych wymaga czasu i poświęceń. Prija nie jest w stanie realizować kolejnych wytycznych – niekiedy może coś przygotować, nagrać albo zrobić zdjęcie, ale nie chce spędzać całych godzin na doskonaleniu kadrów czy na szlifowaniu treści, które zamieszczać będzie w internecie na koncie Psiaków. To jedno ze źródeł konfliktu, zwłaszcza że Gabi dopiero teraz dostała od rodziców własny telefon i zachłystuje się jego możliwościami – łamiąc wszelkie zakazy. Inne wiąże się z nieprzyjemną wiadomością dla rodziców: Priję czeka przeprowadzka, a ponieważ w okolicy nie można wynająć domu w dobrej cenie, rodzina musi się przenieść do innej dzielnicy. To oznacza, że Prija zmieni szkołę, albo… zaproponuje inne rozwiązanie. Część odbiorców może być zaskoczona, że samodzielna jazda autobusem dla nastolatek to wyzwanie – jednak również w ten sposób uruchamiają się różnice kulturowe. Trzeba będzie pogodzić dojazdy autobusami z programem treningów (i nauczyć się punktualności, bo przecież autobus nie zaczeka na spóźnialskich). Przez moment Prija będzie się czuć nierozumiana przez przyjaciółki i przez rodzinę – jednak sama dokonała wyboru, jedynego właściwego według niej. Bohaterka tomu „Prija musi zwolnić” przekonuje się, że można pogodzić różne czynności dające satysfakcję i radość, trzeba jednak dobrze opracować plan działania – a zmiany nie oznaczają wyłącznie końca.
Chociaż psiaki pojawiają się tu w postach i zabawnych kadrach, a czasami także w drobnych motywach, nie da się ukryć, że schodzą na dalszy plan – znacznie ważniejsze stają się relacje międzyludzkie i sprawy związane z osobistymi uczuciami, dziewczyna – jak jej koleżanki w poprzednich częściach cyklu – boryka się z niezrozumieniem i samotnością w swoich zmartwieniach czy lękach. Co ważne, każda z bohaterek ma swój charakter i własne problemy oraz wyzwania, każda ma inną energię. Nie przejmują się już tak bardzo układem sił w grupie, wreszcie mogą zająć się sobą – a to oznacza całkiem dużo pracy. „Akcja Psiaki. Prija musi zwolnić” to książka, w której dużo się dzieje, komiks ciekawy dla małych czytelniczek – pełen niespodzianek, ale i praktycznych porad dotyczących zwykłego życia.
Problemy
Żadna z bohaterek serii Akcja Psiaki nie jest wolna od problemów – czy to w domu, czy w szkole, w relacjach z rówieśnikami czy w podejściu do dorosłych. Teraz czas na Priję, dziewczynę, która urodziła się w Indiach, ale nie pamięta za bardzo tego kraju, a kłopoty sprawia jej porozumiewanie się w ojczystym języku. Prija wyprowadza psy, gra w koszykówkę i wolnego czasu właściwie nie ma – realizuje swoje rozmaite pasje, nie zamierza z niczego rezygnować, zwłaszcza że na wszystkim zależy jej tak samo. Tymczasem koleżanki z Psiaków zaczynają wymyślać zasady dotyczące prowadzenia kont w mediach społecznościowych – owszem, trzeba dotrzeć do fanów, jednak nie uda się wyjść poza najbliższe otoczenie, rzadko kiedy posty stają się viralami, a produkowanie kolejnych wymaga czasu i poświęceń. Prija nie jest w stanie realizować kolejnych wytycznych – niekiedy może coś przygotować, nagrać albo zrobić zdjęcie, ale nie chce spędzać całych godzin na doskonaleniu kadrów czy na szlifowaniu treści, które zamieszczać będzie w internecie na koncie Psiaków. To jedno ze źródeł konfliktu, zwłaszcza że Gabi dopiero teraz dostała od rodziców własny telefon i zachłystuje się jego możliwościami – łamiąc wszelkie zakazy. Inne wiąże się z nieprzyjemną wiadomością dla rodziców: Priję czeka przeprowadzka, a ponieważ w okolicy nie można wynająć domu w dobrej cenie, rodzina musi się przenieść do innej dzielnicy. To oznacza, że Prija zmieni szkołę, albo… zaproponuje inne rozwiązanie. Część odbiorców może być zaskoczona, że samodzielna jazda autobusem dla nastolatek to wyzwanie – jednak również w ten sposób uruchamiają się różnice kulturowe. Trzeba będzie pogodzić dojazdy autobusami z programem treningów (i nauczyć się punktualności, bo przecież autobus nie zaczeka na spóźnialskich). Przez moment Prija będzie się czuć nierozumiana przez przyjaciółki i przez rodzinę – jednak sama dokonała wyboru, jedynego właściwego według niej. Bohaterka tomu „Prija musi zwolnić” przekonuje się, że można pogodzić różne czynności dające satysfakcję i radość, trzeba jednak dobrze opracować plan działania – a zmiany nie oznaczają wyłącznie końca.
Chociaż psiaki pojawiają się tu w postach i zabawnych kadrach, a czasami także w drobnych motywach, nie da się ukryć, że schodzą na dalszy plan – znacznie ważniejsze stają się relacje międzyludzkie i sprawy związane z osobistymi uczuciami, dziewczyna – jak jej koleżanki w poprzednich częściach cyklu – boryka się z niezrozumieniem i samotnością w swoich zmartwieniach czy lękach. Co ważne, każda z bohaterek ma swój charakter i własne problemy oraz wyzwania, każda ma inną energię. Nie przejmują się już tak bardzo układem sił w grupie, wreszcie mogą zająć się sobą – a to oznacza całkiem dużo pracy. „Akcja Psiaki. Prija musi zwolnić” to książka, w której dużo się dzieje, komiks ciekawy dla małych czytelniczek – pełen niespodzianek, ale i praktycznych porad dotyczących zwykłego życia.
wtorek, 4 marca 2025
Tomasz Jastrun: Oddani istnieniu. Wiersze wybrane
Czytelnik, Warszawa 2025.
Przejście przez życie
46 lat wierszy – wybranych z różnych tomików, ułożonych chronologicznie. Tomasz Jastrun proponuje odbiorcom książkę, której lekturę odrobinę we wstępie programuje, a niekoniecznie powinien: zwraca uwagę na tematy dla niego ważne i na rozwiązania, które mogły się zestarzeć (wyjaśnia między innymi, czego nie wolno odczytywać bez rozumienia czy znajomości kontekstu). Na szczęście później już głosu nie zabiera, przemawiają same wiersze – i to znacznie lepsze z perspektywy czytelników. Zwłaszcza że same decyzje dotyczące zamieszczenia w „Oddanych istnieniu” konkretnych utworów już tworzą swoistą mapę myśli, emocji i wrażeń.
„Oddani istnieniu” to książka, w której istotne są kwestie międzyludzkie – autor funkcjonować może przeważnie w odniesieniu albo do członków najbliższej rodziny, albo do nienazwanych, anonimowych postaci z własnego życiorysu. Wiele razy przygląda się w wierszach żonie i synowi, specjalne miejsce ma dla mamy – i na kartach tomiku z przeszłości przeżywa jej śmierć, a teraz przywołuje tamte doświadczenia. Parę razy próbuje zabrać głos w sprawach publicznych czy politycznych – ale już po latach może się przekonać, że wiersze agitacyjne źle się starzeją i nie mają już tego wydźwięku co dawniej, nie wyzwalają też równie silnych reakcji, zupełnie jakby wyblakły w wyobraźni czytających. Tu nie pomoże ani datowanie, ani świadomość kontekstów: angażowanie się w sprawy społeczne wierszom zdecydowanie nie służy. Na szczęście Tomasz Jastrun znacznie chętniej zabiera czytelników w zacisze swojego domu, dzieli się intymnymi chwilami. Obserwuje rzeczywistość w skali mikro i w wymiarze codziennym, poza wielkimi wydarzeniami jest tu też kilka spraw błahych, prowadzących do rejestrowania ulotnych chwil – które nabierają znaczenia dopiero w obliczu przemijania. Bo Tomasz Jastrun nie jest oryginalny w doborze tematów, najpierw interesują go bardziej kwestie miłości, budowania rodziny, z czasem uwaga przenosi się na przemijanie i na oznaki starzenia się. Zamyka to w zgrabnych wierszach: przeważnie stara się czytelników nie pouczać, daje im za to szansę na przyjrzenie się egzystencji w ujęciu lirycznym. Unika tanich sentymentów, chociaż jeśli wzruszenie własne przebija się przez wersy, zyskuje większe znaczenie. Tomasz Jastrun dobrze wie, jak sterować uczuciami odbiorców: wprowadza ich do własnego świata i rozbudza tęsknoty za lokalną sielanką, idyllą, która tylko od czasu do czasu zakłócana jest przez nieubłagane prawa natury. Starannie wytycza szlak puent, wie dobrze, że czytelnicy potrzebują w wierszach elementu, który wyjaśni im, dlaczego w ogóle sięgać po tego typu literaturę – i dostarcza go. Do tego stopnia dobrze, że – jak pokazuje przekrojowy wybór z prawie pół wieku – może stale intrygować i przyciągać do siebie. „Oddani istnieniu” to wiersze, które komentują się same, nie potrzebują dodatkowo przewodnika ani wskazówek, wystarczy dawkować je sobie, przeżywać po swojemu i pozwolić się zaprosić do prywatnego świata (w którym tylko czasami sprawy z zewnątrz zyskują głos – ale na krótko i tylko po to, żeby zasygnalizować istnienie przestrzeni poza azylem).
Przejście przez życie
46 lat wierszy – wybranych z różnych tomików, ułożonych chronologicznie. Tomasz Jastrun proponuje odbiorcom książkę, której lekturę odrobinę we wstępie programuje, a niekoniecznie powinien: zwraca uwagę na tematy dla niego ważne i na rozwiązania, które mogły się zestarzeć (wyjaśnia między innymi, czego nie wolno odczytywać bez rozumienia czy znajomości kontekstu). Na szczęście później już głosu nie zabiera, przemawiają same wiersze – i to znacznie lepsze z perspektywy czytelników. Zwłaszcza że same decyzje dotyczące zamieszczenia w „Oddanych istnieniu” konkretnych utworów już tworzą swoistą mapę myśli, emocji i wrażeń.
„Oddani istnieniu” to książka, w której istotne są kwestie międzyludzkie – autor funkcjonować może przeważnie w odniesieniu albo do członków najbliższej rodziny, albo do nienazwanych, anonimowych postaci z własnego życiorysu. Wiele razy przygląda się w wierszach żonie i synowi, specjalne miejsce ma dla mamy – i na kartach tomiku z przeszłości przeżywa jej śmierć, a teraz przywołuje tamte doświadczenia. Parę razy próbuje zabrać głos w sprawach publicznych czy politycznych – ale już po latach może się przekonać, że wiersze agitacyjne źle się starzeją i nie mają już tego wydźwięku co dawniej, nie wyzwalają też równie silnych reakcji, zupełnie jakby wyblakły w wyobraźni czytających. Tu nie pomoże ani datowanie, ani świadomość kontekstów: angażowanie się w sprawy społeczne wierszom zdecydowanie nie służy. Na szczęście Tomasz Jastrun znacznie chętniej zabiera czytelników w zacisze swojego domu, dzieli się intymnymi chwilami. Obserwuje rzeczywistość w skali mikro i w wymiarze codziennym, poza wielkimi wydarzeniami jest tu też kilka spraw błahych, prowadzących do rejestrowania ulotnych chwil – które nabierają znaczenia dopiero w obliczu przemijania. Bo Tomasz Jastrun nie jest oryginalny w doborze tematów, najpierw interesują go bardziej kwestie miłości, budowania rodziny, z czasem uwaga przenosi się na przemijanie i na oznaki starzenia się. Zamyka to w zgrabnych wierszach: przeważnie stara się czytelników nie pouczać, daje im za to szansę na przyjrzenie się egzystencji w ujęciu lirycznym. Unika tanich sentymentów, chociaż jeśli wzruszenie własne przebija się przez wersy, zyskuje większe znaczenie. Tomasz Jastrun dobrze wie, jak sterować uczuciami odbiorców: wprowadza ich do własnego świata i rozbudza tęsknoty za lokalną sielanką, idyllą, która tylko od czasu do czasu zakłócana jest przez nieubłagane prawa natury. Starannie wytycza szlak puent, wie dobrze, że czytelnicy potrzebują w wierszach elementu, który wyjaśni im, dlaczego w ogóle sięgać po tego typu literaturę – i dostarcza go. Do tego stopnia dobrze, że – jak pokazuje przekrojowy wybór z prawie pół wieku – może stale intrygować i przyciągać do siebie. „Oddani istnieniu” to wiersze, które komentują się same, nie potrzebują dodatkowo przewodnika ani wskazówek, wystarczy dawkować je sobie, przeżywać po swojemu i pozwolić się zaprosić do prywatnego świata (w którym tylko czasami sprawy z zewnątrz zyskują głos – ale na krótko i tylko po to, żeby zasygnalizować istnienie przestrzeni poza azylem).
poniedziałek, 3 marca 2025
Eva Amores, Matt Cosgrove: Najgorszy tydzień życia. Piątek
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Kryzys
Zawsze, kiedy Antek Fert uważa, że gorzej być nie może, życie pokazuje mu język. Bohater przeżył już cały szereg upokarzających wydarzeń ze sobą w roli głównej, sceny z nocnych koszmarów wielu osób pojawiły się na jawie w tej serii powieści komiksowych. Eva Amores i Matt Cosgrove zaczynają już przyciągać czytelników nie rubasznym humorem i łamaniem zasad a pytaniem, co jeszcze można wymyślić, skoro Antek został już ośmieszony na wszystkie możliwe sposoby. Tym razem bohater przemierza świat podziemnymi tunelami: z jakiegoś powodu (ale wcale nie przez prace koncernu Kant, no skąd!) ziemia w różnych miejscach zaczyna się zapadać. W efekcie do podziemi trafia nie tylko Antek, ale też jego przybrany brat i śmiertelny wróg Marcin (który zawsze wygląda doskonale i może prowadzić influencerską działalność bez większych przeszkód), a także Mia – jedyna sensowna dziewczyna w okolicy. Jej obecność może być pewnym wsparciem, chociaż też szkoda, że koleżanka bywa świadkiem tarzania się w ekskrementach, których przecież pełno w kanałach. Antek Fert przykre doświadczenia (choćby związane z używaniem taniego papieru toaletowego i ubrudzeniem się przy tym) zestawia z obecnymi jego przeżyciami, kiedy to bez przerwy tapla się w brązowej mazi i nie chce myśleć o jej pochodzeniu (chociaż woń nie pozwala mu zapomnieć). Kiedy jednak do kanałów trafia też jego babcia (w udziwnionej wersji), pewne jest jedno: potrzebna będzie pomoc. I to pomoc fachowców. Tym razem autorzy zrezygnowali ze szkolnych perypetii i wydarzeń rozgrywających się wśród bezlitosnych uczniów, ograniczają liczbę przypadkowych świadków upokorzeń, jednak nie zmniejszają samego poczucia wstydu – Antek słabości okazuje wobec tych, na których mu bardzo zależy i nie może uniknąć kolejnych wpadek – już zresztą chyba zaczął się do nich przyzwyczajać, chociaż wciąż mocno przeżywa. Ale odejście z terenu szkoły do miejsca mniej oczywistego i mniej prawdopodobnego automatycznie przenosi uwagę czytelników z tego, jak się Antek czuje na to, czego doświadcza. A przygód będzie miał sporo. Są tu brawurowe akcje, dynamiczne sceny i mnóstwo silnych emocji – wszystko w formie powieści komiksowej, Antek część wyjaśnień przerzuca do obrazków, część pozostawia w tradycyjnej formie, liczy się bowiem tempo opowiadania i umiejętne podkreślanie puent. Autorzy stawiają na prosty śmiech, przekonują odbiorców do cyklu dzięki odchodzeniu od wątków pedagogicznych i dzięki programowej niegrzeczności, łamaniu reguł już na etapie konstrukcji książki. Bohater musi wyjść cało z każdych opresji – a że przy okazji przeżywa rzeczy, które czasami trzeba ocenzurować (wstawiając obrazki miłych zwierząt), to dodatkowy składnik komiczny i uruchamianie wyobraźni czytelników. Żarty pojawiają się tu na różnych płaszczyznach, tak, żeby dzieci przekonały się do czytania książek i żeby miały powód nadrobienia zaległości w samej serii (jeśli takie mają) – wykorzystuje się w tomiku cały system odnośników do poprzednich historii. I tak Antek Fert po raz kolejny przemienia się z ofiary w bohatera.
Kryzys
Zawsze, kiedy Antek Fert uważa, że gorzej być nie może, życie pokazuje mu język. Bohater przeżył już cały szereg upokarzających wydarzeń ze sobą w roli głównej, sceny z nocnych koszmarów wielu osób pojawiły się na jawie w tej serii powieści komiksowych. Eva Amores i Matt Cosgrove zaczynają już przyciągać czytelników nie rubasznym humorem i łamaniem zasad a pytaniem, co jeszcze można wymyślić, skoro Antek został już ośmieszony na wszystkie możliwe sposoby. Tym razem bohater przemierza świat podziemnymi tunelami: z jakiegoś powodu (ale wcale nie przez prace koncernu Kant, no skąd!) ziemia w różnych miejscach zaczyna się zapadać. W efekcie do podziemi trafia nie tylko Antek, ale też jego przybrany brat i śmiertelny wróg Marcin (który zawsze wygląda doskonale i może prowadzić influencerską działalność bez większych przeszkód), a także Mia – jedyna sensowna dziewczyna w okolicy. Jej obecność może być pewnym wsparciem, chociaż też szkoda, że koleżanka bywa świadkiem tarzania się w ekskrementach, których przecież pełno w kanałach. Antek Fert przykre doświadczenia (choćby związane z używaniem taniego papieru toaletowego i ubrudzeniem się przy tym) zestawia z obecnymi jego przeżyciami, kiedy to bez przerwy tapla się w brązowej mazi i nie chce myśleć o jej pochodzeniu (chociaż woń nie pozwala mu zapomnieć). Kiedy jednak do kanałów trafia też jego babcia (w udziwnionej wersji), pewne jest jedno: potrzebna będzie pomoc. I to pomoc fachowców. Tym razem autorzy zrezygnowali ze szkolnych perypetii i wydarzeń rozgrywających się wśród bezlitosnych uczniów, ograniczają liczbę przypadkowych świadków upokorzeń, jednak nie zmniejszają samego poczucia wstydu – Antek słabości okazuje wobec tych, na których mu bardzo zależy i nie może uniknąć kolejnych wpadek – już zresztą chyba zaczął się do nich przyzwyczajać, chociaż wciąż mocno przeżywa. Ale odejście z terenu szkoły do miejsca mniej oczywistego i mniej prawdopodobnego automatycznie przenosi uwagę czytelników z tego, jak się Antek czuje na to, czego doświadcza. A przygód będzie miał sporo. Są tu brawurowe akcje, dynamiczne sceny i mnóstwo silnych emocji – wszystko w formie powieści komiksowej, Antek część wyjaśnień przerzuca do obrazków, część pozostawia w tradycyjnej formie, liczy się bowiem tempo opowiadania i umiejętne podkreślanie puent. Autorzy stawiają na prosty śmiech, przekonują odbiorców do cyklu dzięki odchodzeniu od wątków pedagogicznych i dzięki programowej niegrzeczności, łamaniu reguł już na etapie konstrukcji książki. Bohater musi wyjść cało z każdych opresji – a że przy okazji przeżywa rzeczy, które czasami trzeba ocenzurować (wstawiając obrazki miłych zwierząt), to dodatkowy składnik komiczny i uruchamianie wyobraźni czytelników. Żarty pojawiają się tu na różnych płaszczyznach, tak, żeby dzieci przekonały się do czytania książek i żeby miały powód nadrobienia zaległości w samej serii (jeśli takie mają) – wykorzystuje się w tomiku cały system odnośników do poprzednich historii. I tak Antek Fert po raz kolejny przemienia się z ofiary w bohatera.
niedziela, 2 marca 2025
David J. Lieberman: Nie wpadaj w złość. Jak zachować spokój i kontrolę w każdej sytuacji
Rebis, Poznań 2025.
Wyciszenie
David J. Lieberman odżegnuje się od autorów poradników, którzy wprowadzają wskazówki nie do zastosowania w zwykłym życiu, jednak sam idzie w ich ślady, tyle tylko, że w tomie „Nie wpadaj w złość” rezygnuje ze skryptowych podsumowań czy jednoznacznych poleceń dotyczących reagowania w konfliktowych sytuacjach. „Nie wpadaj w złość. Jak zachować spokój i kontrolę w każdej sytuacji” to książka, która bardziej omawia fakt, jak ważne jest zachowanie stoickiej postawy w obliczu wyzwań niż podpowiada, jak tego dokonać – czyli czytelnicy przystępujący do lektury utwierdzą się tylko w przekonaniu, które musieli już mieć, sięgając po książkę: że muszą coś zrobić ze swoimi skłonnościami do ulegania emocjom. David J. Lieberman od czasu do czasu z przyczyn kompletnie niezrozumiałych dla zwykłych czytelników zacznie wpadać w tony kaznodziejskie i przedstawiać znaczenie Boga w samorozwoju – to jednak drobne fragmenty, które mimo wszystko nie powinny trafiać do tego typu poradnikowej publikacji. Niezależnie jednak od przemycania własnych poglądów – autor próbuje uporządkować wiadomości na temat wpadania w złość i konsekwencji takiego zachowania.
„Nie wpadaj w złość” to książka o tym, że trzeba umieć się wyciszyć czy znaleźć rozwiązanie (indywidualne dla każdego) na problemy emocjonalne w każdych warunkach. Bez względu na to, czy ktoś wpada w złość w relacjach z partnerem, czy nie jest w stanie zachować spokojnego umysłu w pracy, istotne staje się uświadomienie sobie negatywnych konsekwencji braku kontroli. Do tego prowadzi lektura – kolejne przykłady, omówienia i komentarze wiążą się z budowaniem jednoznacznego obrazu osoby, która nie panuje nad emocjami. Lieberman jest w tym podejściu raczej tradycjonalistą – nie zamierza przejmować się polityczną poprawnością czy prawem do wyrażania siebie, za nic ma przekonania o wolności jednostki, przynajmniej w wersji z przymrużeniem oka: liczy się tylko kłopot (w tym wypadku: uleganie złości) i próby jego wyeliminowania metodą perswazji. Słowem: mówi autor, że wpadanie w złość jest niedobre i trzeba z niego zrezygnować dla własnego dobra. Czy przekona odbiorców – to zależy, bo wybiera nie modny dzisiaj styl odwoływania się do konkretnych (wyimaginowanych) wzorcowych pacjentów, zachowuje się raczej jak coach, który próbuje swobodnie prowadzić narrację skłaniającą do refleksji. Takie rozwiązanie jest tu konsekwentne i nie wymusza na autorze dodawania poradnikowych uwag i prób zmuszenia czytelników do wykonywania konkretnych ćwiczeń. Liczy się możliwość dotarcia do odbiorców, przemówienia im do rozsądku i nakłonienia do zmiany przyzwyczajeń. Cóż, można liczyć na sukces, ale sceptyków raczej David. J. Lieberman do siebie nie przekona. Jest to publikacja nastawiona raczej na dokonywanie podsumowań na temat panowania nad sobą niż budująca program systematycznych ćwiczeń. Każdy, kto zechce pójść drogą wyznaczoną przez Liebermana, będzie musiał samodzielnie odpowiedzieć sobie na pytanie, jak tego dokonać i jakich środków używać, żeby odnieść sukces. I może właśnie dzięki temu łatwiej będzie poskromić złość.
Wyciszenie
David J. Lieberman odżegnuje się od autorów poradników, którzy wprowadzają wskazówki nie do zastosowania w zwykłym życiu, jednak sam idzie w ich ślady, tyle tylko, że w tomie „Nie wpadaj w złość” rezygnuje ze skryptowych podsumowań czy jednoznacznych poleceń dotyczących reagowania w konfliktowych sytuacjach. „Nie wpadaj w złość. Jak zachować spokój i kontrolę w każdej sytuacji” to książka, która bardziej omawia fakt, jak ważne jest zachowanie stoickiej postawy w obliczu wyzwań niż podpowiada, jak tego dokonać – czyli czytelnicy przystępujący do lektury utwierdzą się tylko w przekonaniu, które musieli już mieć, sięgając po książkę: że muszą coś zrobić ze swoimi skłonnościami do ulegania emocjom. David J. Lieberman od czasu do czasu z przyczyn kompletnie niezrozumiałych dla zwykłych czytelników zacznie wpadać w tony kaznodziejskie i przedstawiać znaczenie Boga w samorozwoju – to jednak drobne fragmenty, które mimo wszystko nie powinny trafiać do tego typu poradnikowej publikacji. Niezależnie jednak od przemycania własnych poglądów – autor próbuje uporządkować wiadomości na temat wpadania w złość i konsekwencji takiego zachowania.
„Nie wpadaj w złość” to książka o tym, że trzeba umieć się wyciszyć czy znaleźć rozwiązanie (indywidualne dla każdego) na problemy emocjonalne w każdych warunkach. Bez względu na to, czy ktoś wpada w złość w relacjach z partnerem, czy nie jest w stanie zachować spokojnego umysłu w pracy, istotne staje się uświadomienie sobie negatywnych konsekwencji braku kontroli. Do tego prowadzi lektura – kolejne przykłady, omówienia i komentarze wiążą się z budowaniem jednoznacznego obrazu osoby, która nie panuje nad emocjami. Lieberman jest w tym podejściu raczej tradycjonalistą – nie zamierza przejmować się polityczną poprawnością czy prawem do wyrażania siebie, za nic ma przekonania o wolności jednostki, przynajmniej w wersji z przymrużeniem oka: liczy się tylko kłopot (w tym wypadku: uleganie złości) i próby jego wyeliminowania metodą perswazji. Słowem: mówi autor, że wpadanie w złość jest niedobre i trzeba z niego zrezygnować dla własnego dobra. Czy przekona odbiorców – to zależy, bo wybiera nie modny dzisiaj styl odwoływania się do konkretnych (wyimaginowanych) wzorcowych pacjentów, zachowuje się raczej jak coach, który próbuje swobodnie prowadzić narrację skłaniającą do refleksji. Takie rozwiązanie jest tu konsekwentne i nie wymusza na autorze dodawania poradnikowych uwag i prób zmuszenia czytelników do wykonywania konkretnych ćwiczeń. Liczy się możliwość dotarcia do odbiorców, przemówienia im do rozsądku i nakłonienia do zmiany przyzwyczajeń. Cóż, można liczyć na sukces, ale sceptyków raczej David. J. Lieberman do siebie nie przekona. Jest to publikacja nastawiona raczej na dokonywanie podsumowań na temat panowania nad sobą niż budująca program systematycznych ćwiczeń. Każdy, kto zechce pójść drogą wyznaczoną przez Liebermana, będzie musiał samodzielnie odpowiedzieć sobie na pytanie, jak tego dokonać i jakich środków używać, żeby odnieść sukces. I może właśnie dzięki temu łatwiej będzie poskromić złość.
sobota, 1 marca 2025
Co tu się buduje?
Kropka, Warszawa 2025.
Kreacja
Maszyny i narzędzia (w tym nietypowe, jak zęby bobra) zostały na początku nazwane. Później w tomiku „Co tu się buduje” – kartonowym picture booku – pojawią się jedynie onomatopeje. Całą resztę trzeba będzie opowiedzieć, oglądając szczegółowe i duże obrazki, na których mnóstwo się dzieje. Oglądania będzie sporo, bo każdy znajdzie na stronach coś innego, na coś innego zwróci uwagę i czymś innym będzie chciał się podzielić z bliskimi. I na tym polega główna zabawa w tej książeczce. Tomik może posłużyć dzieciom do rozwijania słownictwa albo do ćwiczenia sztuki opowiadania, może się też przydać do pracy nad płynnością mówienia i nad ćwiczeniem koncentracji. Można go jednak równie dobrze wykorzystać w celach rozrywkowych i urozmaicić dzieciom wieczorne lektury – albo pozwolić, żeby samodzielnie bawiły się książką i na podstawie obrazków z niej tworzyły własne opowieści. „Co tu się buduje” to książka, która pozostawia szerokie pole do popisu w zakresie korzystania.
Na budowie nie ma ciszy – podobnie jak w różnych miejscach, do których zabiera odbiorców Fiete Koch. Rusztowania pną się w górę i pozwalają na wznoszenie domów, ale buduje się też w lesie (bóbr z pierwszej strony musi gdzieś wystrzelić) czy w salce do zabawy. Każda rozkładówka to dwa ujęcia jednego miejsca – przed i po (a właściwie w trakcie i po), budowa i jej efekt. Dzięki temu dzieci mogą sprawdzać, co się zmieniło, gdzie udało się zrealizować zamierzenia, a gdzie przydałoby się wprowadzenie poprawek. Mogą też tworzyć podwójne historie na podstawie obrazków. Każda kolejna rozkładówka jest zaskoczeniem tematycznym – nie ma tu bowiem oczywistych miejsc. Jeśli domy – to kilkukondygnacyjne, tak, żeby w przestrzeni dało się zmieścić mnóstwo detali dla odbiorców i odkrywców. Roi się na tych stronach od ludzi – anonimowych postaci, które pojawiły się w kadrze tylko po to, żeby zrealizować swoje zadania. To odbiorcy mogą zastanowić się nad ich działaniami i sensem ich pracy, żeby doprowadzić szybko do wysnucia wniosków na temat postępów na budowach. Dzieci przeważnie lubią się przyglądać zmieniającym się krajobrazom, tutaj mają szansę na odkrywanie całego procesu tworzenia. Wiele budowli, wiele ludzi – a ludzie oraz narzędzia wydają dźwięki. Niekoniecznie związane z budowaniem, gdzieś przewija się słowo z telewizji albo radia, gdzieś ktoś ziewa, ktoś stuka, hałasuje albo warczy, wszystkie te dźwięki odbiorcy mogą naśladować – co przyniesie im sporo radości. Jedno jest pewne: tam, gdzie są ludzie, nie może być mowy o ciszy. Przestrzeń jest wypełniana onomatopejami, które w dodatku rozbrzmiewają równocześnie, to do odbiorców należy nadanie hierarchii ważności, albo cieszenie się z odkrywanych a niekoniecznie oczekiwanych dźwięków. Lektura w tym wypadku polegać będzie zatem nie tylko na śledzeniu historii zakodowanych w obrazkach, ale też na budowaniu dźwiękami całej sceny działań. Tak naprawdę to, co tu się buduje, staje się poboczną kwestią, czymś na deser dla małych odbiorców.
Kreacja
Maszyny i narzędzia (w tym nietypowe, jak zęby bobra) zostały na początku nazwane. Później w tomiku „Co tu się buduje” – kartonowym picture booku – pojawią się jedynie onomatopeje. Całą resztę trzeba będzie opowiedzieć, oglądając szczegółowe i duże obrazki, na których mnóstwo się dzieje. Oglądania będzie sporo, bo każdy znajdzie na stronach coś innego, na coś innego zwróci uwagę i czymś innym będzie chciał się podzielić z bliskimi. I na tym polega główna zabawa w tej książeczce. Tomik może posłużyć dzieciom do rozwijania słownictwa albo do ćwiczenia sztuki opowiadania, może się też przydać do pracy nad płynnością mówienia i nad ćwiczeniem koncentracji. Można go jednak równie dobrze wykorzystać w celach rozrywkowych i urozmaicić dzieciom wieczorne lektury – albo pozwolić, żeby samodzielnie bawiły się książką i na podstawie obrazków z niej tworzyły własne opowieści. „Co tu się buduje” to książka, która pozostawia szerokie pole do popisu w zakresie korzystania.
Na budowie nie ma ciszy – podobnie jak w różnych miejscach, do których zabiera odbiorców Fiete Koch. Rusztowania pną się w górę i pozwalają na wznoszenie domów, ale buduje się też w lesie (bóbr z pierwszej strony musi gdzieś wystrzelić) czy w salce do zabawy. Każda rozkładówka to dwa ujęcia jednego miejsca – przed i po (a właściwie w trakcie i po), budowa i jej efekt. Dzięki temu dzieci mogą sprawdzać, co się zmieniło, gdzie udało się zrealizować zamierzenia, a gdzie przydałoby się wprowadzenie poprawek. Mogą też tworzyć podwójne historie na podstawie obrazków. Każda kolejna rozkładówka jest zaskoczeniem tematycznym – nie ma tu bowiem oczywistych miejsc. Jeśli domy – to kilkukondygnacyjne, tak, żeby w przestrzeni dało się zmieścić mnóstwo detali dla odbiorców i odkrywców. Roi się na tych stronach od ludzi – anonimowych postaci, które pojawiły się w kadrze tylko po to, żeby zrealizować swoje zadania. To odbiorcy mogą zastanowić się nad ich działaniami i sensem ich pracy, żeby doprowadzić szybko do wysnucia wniosków na temat postępów na budowach. Dzieci przeważnie lubią się przyglądać zmieniającym się krajobrazom, tutaj mają szansę na odkrywanie całego procesu tworzenia. Wiele budowli, wiele ludzi – a ludzie oraz narzędzia wydają dźwięki. Niekoniecznie związane z budowaniem, gdzieś przewija się słowo z telewizji albo radia, gdzieś ktoś ziewa, ktoś stuka, hałasuje albo warczy, wszystkie te dźwięki odbiorcy mogą naśladować – co przyniesie im sporo radości. Jedno jest pewne: tam, gdzie są ludzie, nie może być mowy o ciszy. Przestrzeń jest wypełniana onomatopejami, które w dodatku rozbrzmiewają równocześnie, to do odbiorców należy nadanie hierarchii ważności, albo cieszenie się z odkrywanych a niekoniecznie oczekiwanych dźwięków. Lektura w tym wypadku polegać będzie zatem nie tylko na śledzeniu historii zakodowanych w obrazkach, ale też na budowaniu dźwiękami całej sceny działań. Tak naprawdę to, co tu się buduje, staje się poboczną kwestią, czymś na deser dla małych odbiorców.
Subskrybuj:
Posty (Atom)