Helion, Gliwice 2025.
We wszechświecie
Kolejną znakomitą książkę popularnonaukową z zakresu astronomii przynosi czytelnikom Helion – Joshua Winn, który zajmuje się badaniem egzoplanet, przybliża odbiorcom to mocno egzotyczne, ale równie ciekawe zjawisko i sprawia, że inaczej będzie się spoglądać wieczorem w rozgwieżdżone niebo. Autor nie tylko zajmuje się opowiadaniem o tym, czym charakteryzują się egzoplanety, jak wyglądają, gdzie się pojawiają i – czy są na nich warunki do życia. Równie często wybiera prezentowanie odbiorcom swojego warsztatu, to jest – wszystkich ciekawostek pozwalających na badanie egzoplanet, czyli planet spoza Układu Słonecznego. I o ile odbiorcy przeważnie uczyli się kolejności ośmiu lub dziewięciu planet, teraz zostaną zderzeni z wiadomością o olbrzymich liczbach podobnych ciał niebieskich w kosmosie – i o samych radościach ich odkrywania. Przez narrację przebija pytanie, czy na innych planetach w innych układach może rozwinąć się życie – ale tym autor nie będzie się zajmował, bo jego uwagę przyciągną same egzoplanety. Są tu gorące jowisze i planety puszyste, są planety, które mają właściwości niczym z filmów sci-fi, są też takie, które rodzą same pytania. Każda planeta to niespodzianka – a odkrywanie ich wiąże się z wielkim wyzwaniem, jako że ich istnienie zwykle zagłusza gwiazda, wokół której krążą (autor nakreśla też jako ciekawostkę zagadnienie ewentualnych planet krążących wokół czarnych dziur).
Pasjonatów obserwowania nieba ta książka zachwyci, podobnie zresztą jak szerokie grono odbiorców – bo Joshua Winn opowiada wszystko od podstaw absolutnych. Owszem, nie można mieć wstrętu do fizyki czy matematyki, jeśli chce się z przyjemnością śledzić kolejne wywody – ale jeśli ktoś uważał na lekcjach w szkole, to w zupełności wystarczy, żeby teraz nie uciekał od tomu z krzykiem. Autor swoich czytelników traktuje bardzo poważnie, ale wie doskonale, że różnie u nich z pamięcią i koncentracją, dlatego bardzo cierpliwie i krok po kroku pokazuje kolejne etapy odkrywania tajników kosmosu, kiedy trzeba (na przykład w kolejnych rozdziałach), przypomina odpowiednie terminy i definicje, a często też zapowiada, co znajdzie się w dalszej części tomu, żeby ułatwić nawigację tym bardziej niecierpliwym. Warto jednak dać się poprowadzić – Joshua Winn robi to z dużym wyczuciem. Narracja w jego wykonaniu jest jak powieść sensacyjna, w której odbiorcy zaczną się cieszyć każdą kolejną odkrytą planetą. Autor nie ukrywa warsztatu badawczego – tłumaczy, jak uczeni zdobywają informacje i na jakie błędy czy niespodzianki są narażeni. Odwołuje się i do historii astronomii, i do teraźniejszości, akcentując rozwój nauki i samych narzędzi. Sprawia, że dla czytelników ta podróż będzie wyjątkowa i wypełniona danymi, jakich nigdzie indziej by nie znaleźli. Nagle zwykłe spoglądanie w niebo zamieni się w wielką przygodę – ze świadomością, że kryje nie tylko mnóstwo gwiazd, ale całe układy z planetami (czasem – krążącymi wokół dwóch „słońc”). To rozbudza wyobraźnię i może części czytelników wskazać nieoczekiwanie nowe pasje czy gałęzie nauki, którymi warto się zainteresować. To książka popularyzatorska napisana z wielką pasją i pomysłem – ani przez moment nie nudzi, ani przez moment nie pozostawia czytelników z pytaniami bez odpowiedzi – i warto to docenić.
tu-czytam
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
niedziela, 14 grudnia 2025
sobota, 13 grudnia 2025
Marta Galewska-Kustra: Pucio urządza Wigilię
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Przygotowania do świąt
Grudniowe historie często dotyczą tematów związanych z tradycjami i zwyczajami świątecznymi: po pierwsze dlatego, żeby przygotować dzieci na nadchodzący czas, a po drugie – żeby utrwalać świadomość znaczenia kolejnych zachowań. Przeniesienie atmosfery przygotowań świątecznych do lektur pozwala też na przedłużenie przyjemności oczekiwania na to, co najbardziej magiczne w roku. Nie dziwi zatem, że bohaterowie znanych dzieciom serii także angażują się w pomoc przed Bożym Narodzeniem – w końcu duża część tych zajęć jest w ogóle przeznaczona dla nich. Marta Galewska-Kustra chce, żeby maluchy razem z Puciem przejęły się organizowaniem świąt. Zwykle u Pucia to dziadkowie przygotowywali najlepsze święta – jednak tym razem ten obowiązek przekazują rodzicom Pucia, bo sami zamierzają skorzystać z wolnego czasu i wyjechać do Australii. To oznacza, że odpowiedzialność spada nie tylko na dorosłych, ale też na młodsze pokolenie. Razem można na przykład sprzątać, piec pierniczki albo przygotowywać ozdoby na choinkę. Wszyscy biorą się do pracy, nawet jeśli rodzicom niekoniecznie odpowiada program dnia. A dziadkowie? Dziadkowie też dochodzą do wniosku, że rodzinne święta to najlepsze święta. Chociaż niekoniecznie trzeba stawać na głowie, żeby wszyscy byli zadowoleni.
„Pucio urządza Wigilię” to kartonowy picture book do czytania i oglądania – oraz do trenowania mowy. Autorka podpowiada na początku rodzicom, na jakie zachowania najmłodszych zwrócić uwagę – kiedy będą komentować książeczkę albo odpowiadać na pytania. Każda rozkładówka w tej książce jest podporządkowana jakiemuś zagadnieniu związanemu z przygotowaniami do świąt – czasami chodzi o poszukiwanie, kto z sąsiadów może pożyczyć miód do wypieków, a czasami oglądanie nietypowej choinki wymyślonej przez ciocię. Jest tu też zestaw wskazówek dla dzieci, które zechcą się razem z Puciem pobawić w grudniu: można zrobić zabawne skrzaty z szyszek albo ciastka dla Świętego Mikołaja – kilka prostych podpowiedzi na wspólne i kreatywne spędzanie czasu. Tu nikt nie boi się wyzwań, nawet jeśli mama dojdzie do wniosku, że mieszkania nie da się tak do końca posprzątać. Dzięki wyprawie dziadków maluchy dowiedzą się nawet, że nie wszędzie Boże Narodzenie wygląda tak samo – i będą zaskoczone widokiem Mikołajów na plaży. Poza narracją – w drobnych akapitach – autorka stawia jeszcze na zadania dla dzieci. Pojawiają się zagadki i wyszukiwanki, dzięki którym mali odbiorcy będą chętnie oglądać kolejne strony – a do tego pytania, które wprowadzają najmłodszych w świat bohaterów i które prowadzą do prostych a osobistych komentarzy. „Pucio urządza Wigilię” to książka do wspólnego oglądania – i przenoszenia doświadczeń Pucia na codzienność. To lektura idealna na grudniowe wieczory – tak, żeby opowiedzieć dzieciom, dlaczego Boże Narodzenie uważane jest za czas magiczny i wyjątkowy. Kolorowe ilustracje Joanny Kłos przedłużają przyjemność czekania na święta – tu razem z Puciem można przeżywać kolejne proste i powtarzalne czynności, które składają się później na zestaw fantastycznych wspomnień.
Przygotowania do świąt
Grudniowe historie często dotyczą tematów związanych z tradycjami i zwyczajami świątecznymi: po pierwsze dlatego, żeby przygotować dzieci na nadchodzący czas, a po drugie – żeby utrwalać świadomość znaczenia kolejnych zachowań. Przeniesienie atmosfery przygotowań świątecznych do lektur pozwala też na przedłużenie przyjemności oczekiwania na to, co najbardziej magiczne w roku. Nie dziwi zatem, że bohaterowie znanych dzieciom serii także angażują się w pomoc przed Bożym Narodzeniem – w końcu duża część tych zajęć jest w ogóle przeznaczona dla nich. Marta Galewska-Kustra chce, żeby maluchy razem z Puciem przejęły się organizowaniem świąt. Zwykle u Pucia to dziadkowie przygotowywali najlepsze święta – jednak tym razem ten obowiązek przekazują rodzicom Pucia, bo sami zamierzają skorzystać z wolnego czasu i wyjechać do Australii. To oznacza, że odpowiedzialność spada nie tylko na dorosłych, ale też na młodsze pokolenie. Razem można na przykład sprzątać, piec pierniczki albo przygotowywać ozdoby na choinkę. Wszyscy biorą się do pracy, nawet jeśli rodzicom niekoniecznie odpowiada program dnia. A dziadkowie? Dziadkowie też dochodzą do wniosku, że rodzinne święta to najlepsze święta. Chociaż niekoniecznie trzeba stawać na głowie, żeby wszyscy byli zadowoleni.
„Pucio urządza Wigilię” to kartonowy picture book do czytania i oglądania – oraz do trenowania mowy. Autorka podpowiada na początku rodzicom, na jakie zachowania najmłodszych zwrócić uwagę – kiedy będą komentować książeczkę albo odpowiadać na pytania. Każda rozkładówka w tej książce jest podporządkowana jakiemuś zagadnieniu związanemu z przygotowaniami do świąt – czasami chodzi o poszukiwanie, kto z sąsiadów może pożyczyć miód do wypieków, a czasami oglądanie nietypowej choinki wymyślonej przez ciocię. Jest tu też zestaw wskazówek dla dzieci, które zechcą się razem z Puciem pobawić w grudniu: można zrobić zabawne skrzaty z szyszek albo ciastka dla Świętego Mikołaja – kilka prostych podpowiedzi na wspólne i kreatywne spędzanie czasu. Tu nikt nie boi się wyzwań, nawet jeśli mama dojdzie do wniosku, że mieszkania nie da się tak do końca posprzątać. Dzięki wyprawie dziadków maluchy dowiedzą się nawet, że nie wszędzie Boże Narodzenie wygląda tak samo – i będą zaskoczone widokiem Mikołajów na plaży. Poza narracją – w drobnych akapitach – autorka stawia jeszcze na zadania dla dzieci. Pojawiają się zagadki i wyszukiwanki, dzięki którym mali odbiorcy będą chętnie oglądać kolejne strony – a do tego pytania, które wprowadzają najmłodszych w świat bohaterów i które prowadzą do prostych a osobistych komentarzy. „Pucio urządza Wigilię” to książka do wspólnego oglądania – i przenoszenia doświadczeń Pucia na codzienność. To lektura idealna na grudniowe wieczory – tak, żeby opowiedzieć dzieciom, dlaczego Boże Narodzenie uważane jest za czas magiczny i wyjątkowy. Kolorowe ilustracje Joanny Kłos przedłużają przyjemność czekania na święta – tu razem z Puciem można przeżywać kolejne proste i powtarzalne czynności, które składają się później na zestaw fantastycznych wspomnień.
piątek, 12 grudnia 2025
Katarzyna Biegańska: Mój tata mistrz świata
Kropka, Warszawa 2025.
Wszystko
Ten tata, który pojawił się już w publikacji „Kocham cię, tato”, powraca w tomiku „Mój tata mistrz świata” – Katarzyna Biegańska i Dorota Prończuk po raz kolejny odnoszą się do magii, jaka pojawia się w zwykłych domach i podczas codziennych wyzwań, umożliwiając też ujawnianie uczuć i budowanie rodzinnych więzi. „Mój tata mistrz świata” to rozpisane na kolejne kadry wyznanie miłości, tym razem bez nazywania uczuć. Dziecko, które opowiada o swoim tacie, jest w stanie dostrzec w każdym jego zachowaniu przejaw największych umiejętności i talentów nie do pobicia. I tak tata jest najlepszy w podnoszeniu ciężarów (nawet kiedy rozerwie mu się torba z zakupami), lepi z plasteliny jak prawdziwy rzeźbiarz (nawet jeśli szczytem jego umiejętności jest robak), jest znakomicie wysportowany, świetnie gotuje, najlepiej opowiada bajki na dobranoc, niczego się nie boi (chociaż zdarza mu się wrzasnąć na widok pająka). Tata jest po prostu najlepszy we wszystkim. W oczach własnego dziecka. Tego już nie trzeba dodawać: wiadomo, że bohater, który opowiada o wspaniałym ojcu, nie wyolbrzymia jego cech – tak postrzega rodzica.
Katarzyna Biegańska może dzięki tej lekturze uświadomić dorosłym, jak wielka jest rola taty w procesie wychowywania małego człowieka – i jak ważne jest codzienne wspólne spędzanie czasu. Tata wcale nie musi być idealny, i tak w oczach malucha będzie, nawet kiedy nie jest doskonały. To książka bardziej dla samych rodziców, którzy potrzebują nabrać pewności siebie – dzieciom jedynie uzmysłowi coś, co i tak już same wiedzą. Cała ta opowieść jest wyliczanką. W tekście tata należy do superherosów, którym wszystko się udaje. Na wielkoformatowych ilustracjach Doroty Prończuk widać czasami humorystyczny kontekst: ten wielki tata z kucykiem i z tatuażami to całkiem zwyczajny tata, jakim każdy może się stać – tata, który wielkich czynów dokonuje ot tak, przy okazji opieki nad pociechą. Zasługuje za to na pochwały, nawet jeśli otoczenie o tym nie pamięta. Tata, któremu coś nie wyjdzie, nie musi się przejmować – bo i tak nie ucierpi na tym jego męska duma. Bycie tatą po prostu gwarantuje bycie najlepszym, przynajmniej dla jednego małego człowieka. Katarzyna Biegańska bez wielkich słów uchwyciła istotę relacji dziecka z ojcem – Dorota Prończuk dodała tu trochę śmiechu, żeby nie było zbyt patetycznie i przez to męcząco. „Mój tata mistrz świata” to wielkoformatowy picture book, który spodoba się wszystkim ceniącym sobie zamienianie codzienności na bajki. W tej opowieści skrywa się tajemnica sukcesu, zwycięstwa rzadko uświadamianego: każde dziecko widzi w swoim ojcu bohatera. Wystarczy nie zawieść i być obok, żeby zobaczyć podziw w oczach kilkulatka. Biegańska przekonuje rodziców, że nie muszą być idealni, żeby byli idealni – to w drobiazgach kryje się klucz do porozumienia i do radości z bycia razem. Piękny jest ten tomik, nie tylko ze względu na trafną realizację, ale i przesłanie – można ni sięgać zbyt daleko do wyobraźni, a zobaczyć tylko to, co zobaczone być powinno, żeby uzyskać wyjątkową historię, wzruszającą, szczerą i prawdziwą.
Wszystko
Ten tata, który pojawił się już w publikacji „Kocham cię, tato”, powraca w tomiku „Mój tata mistrz świata” – Katarzyna Biegańska i Dorota Prończuk po raz kolejny odnoszą się do magii, jaka pojawia się w zwykłych domach i podczas codziennych wyzwań, umożliwiając też ujawnianie uczuć i budowanie rodzinnych więzi. „Mój tata mistrz świata” to rozpisane na kolejne kadry wyznanie miłości, tym razem bez nazywania uczuć. Dziecko, które opowiada o swoim tacie, jest w stanie dostrzec w każdym jego zachowaniu przejaw największych umiejętności i talentów nie do pobicia. I tak tata jest najlepszy w podnoszeniu ciężarów (nawet kiedy rozerwie mu się torba z zakupami), lepi z plasteliny jak prawdziwy rzeźbiarz (nawet jeśli szczytem jego umiejętności jest robak), jest znakomicie wysportowany, świetnie gotuje, najlepiej opowiada bajki na dobranoc, niczego się nie boi (chociaż zdarza mu się wrzasnąć na widok pająka). Tata jest po prostu najlepszy we wszystkim. W oczach własnego dziecka. Tego już nie trzeba dodawać: wiadomo, że bohater, który opowiada o wspaniałym ojcu, nie wyolbrzymia jego cech – tak postrzega rodzica.
Katarzyna Biegańska może dzięki tej lekturze uświadomić dorosłym, jak wielka jest rola taty w procesie wychowywania małego człowieka – i jak ważne jest codzienne wspólne spędzanie czasu. Tata wcale nie musi być idealny, i tak w oczach malucha będzie, nawet kiedy nie jest doskonały. To książka bardziej dla samych rodziców, którzy potrzebują nabrać pewności siebie – dzieciom jedynie uzmysłowi coś, co i tak już same wiedzą. Cała ta opowieść jest wyliczanką. W tekście tata należy do superherosów, którym wszystko się udaje. Na wielkoformatowych ilustracjach Doroty Prończuk widać czasami humorystyczny kontekst: ten wielki tata z kucykiem i z tatuażami to całkiem zwyczajny tata, jakim każdy może się stać – tata, który wielkich czynów dokonuje ot tak, przy okazji opieki nad pociechą. Zasługuje za to na pochwały, nawet jeśli otoczenie o tym nie pamięta. Tata, któremu coś nie wyjdzie, nie musi się przejmować – bo i tak nie ucierpi na tym jego męska duma. Bycie tatą po prostu gwarantuje bycie najlepszym, przynajmniej dla jednego małego człowieka. Katarzyna Biegańska bez wielkich słów uchwyciła istotę relacji dziecka z ojcem – Dorota Prończuk dodała tu trochę śmiechu, żeby nie było zbyt patetycznie i przez to męcząco. „Mój tata mistrz świata” to wielkoformatowy picture book, który spodoba się wszystkim ceniącym sobie zamienianie codzienności na bajki. W tej opowieści skrywa się tajemnica sukcesu, zwycięstwa rzadko uświadamianego: każde dziecko widzi w swoim ojcu bohatera. Wystarczy nie zawieść i być obok, żeby zobaczyć podziw w oczach kilkulatka. Biegańska przekonuje rodziców, że nie muszą być idealni, żeby byli idealni – to w drobiazgach kryje się klucz do porozumienia i do radości z bycia razem. Piękny jest ten tomik, nie tylko ze względu na trafną realizację, ale i przesłanie – można ni sięgać zbyt daleko do wyobraźni, a zobaczyć tylko to, co zobaczone być powinno, żeby uzyskać wyjątkową historię, wzruszającą, szczerą i prawdziwą.
czwartek, 11 grudnia 2025
Artur Grabowski: Dziady i wnuczęta
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2025.
Spektakularne spektakle
Artur Grabowski chodzi do teatru, żeby szukać w nim natchnienia do własnych literackich wprawek. Przyznaje się, że dla niego krytyka teatralna nie jest celem samym w sobie, raczej punktem wyjścia do poszukiwań odpowiednich sformułowań, do rozkoszowania się słowem bardziej niż treścią. I z taką świadomością przedstawia odbiorcom tom zebranych esejów okołoteatralnych „Dziady i wnuczęta”. A ponieważ dzisiaj sztuka pisania recenzji zanika, każdy sposób na utrwalenie gatunku wydaje się dobry, żeby przypomnieć widzom, że teatr można nie tylko chłonąć, ale też przekładać na inne media. Ale Artur Grabowski sprawia wrażenie, jakby w swoich poszukiwaniach literackości zapominał czasami o tym, po co jest na przedstawieniu – i jeśli tylko znajdzie punkt, który da się łatwo i malowniczo skrytykować, uruchomi ostrze ironii. Za to kiedy spektakl okaże się wyzwaniem, autor skupi się na analizowaniu niekończącej się parady detali, ale zrezygnuje z syntetyzowania przesłań. W ogóle „Dziady i wnuczęta” to w dużej części rozdrabnianie zobaczonego, wyłuskiwanie pojedynczych składników – albo tych najjaskrawiej banalnych, albo tych, które robią pewne wrażenie. I chociaż autor ogranicza się do oferty krakowskich teatrów, to i tak nie przyczynia się do rozbudowywania ich widowni. To siebie stawia na pierwszym miejscu, czasami wręcz z konieczności wyliczając twórców przedstawień. W tym wszystkim trochę gubi się nośnik spektaklowych przeżyć – przy przekładzie znika teatralność jako taka i pozostaje tylko pytanie, czy autor nie chce jej zauważać, czy też zapomina o istocie swoich rozważań. „Dziady i wnuczęta” to książka erudycyjna i wypełniona słowną ekwilibrystyką. Co i rusz autor krytykuje mikroporty (fakt, często nadużywane) i nieodpowiednią dykcję – ale często kiedy nie podoba mu się jakiś temat, nie podejmuje nawet próby zastanowienia się, czy aby nie służy on czemuś, co jako widz nastawiony na zbieranie materiału do pracy literackiej mógł przeoczyć. Z usypanego kopczyka detali nie zawsze wyłania się samo przedstawienie – zupełnie jakby nadmiar inkrustacji słownych przekreślał możliwość utrwalania na papierze tego, co najbardziej ulotne. Jest tu Grabowski, widz-ja i biada tym wszystkim, którzy inaczej będą postrzegać dokonania artystyczne prezentowanych zespołów.
Artur Grabowski znalazł swój sposób na pisanie o teatrze – i jest to sposób, w którym teatr przestaje mieć znaczenie. To zaskakuje, skoro coraz mniej jest krytyków (więc i coraz mniejsza konkurencja na rynku). Być może czytelnikom, którzy nie mieli szans na obejrzenie omawianych produkcji, trudno będzie wyrobić sobie na temat książki opinię – autor na pewno ich nie poprowadzi i nie zniży się do szkolnych wyjaśnień. Kieruje się wyłącznie do świadomych odbiorców, widzów teatralnych wyrobionych i rezygnujących z tanich fars. Potrafi do siebie zrazić – i robi to zupełnie świadomie, w końcu obojętność byłaby dla niego najgorszą karą. Kto chce się nakarmić teatrem, na pewno będzie miał niedosyt. Ale jeśli ktoś woli dania słowne - może się tu dobrze bawić.
Spektakularne spektakle
Artur Grabowski chodzi do teatru, żeby szukać w nim natchnienia do własnych literackich wprawek. Przyznaje się, że dla niego krytyka teatralna nie jest celem samym w sobie, raczej punktem wyjścia do poszukiwań odpowiednich sformułowań, do rozkoszowania się słowem bardziej niż treścią. I z taką świadomością przedstawia odbiorcom tom zebranych esejów okołoteatralnych „Dziady i wnuczęta”. A ponieważ dzisiaj sztuka pisania recenzji zanika, każdy sposób na utrwalenie gatunku wydaje się dobry, żeby przypomnieć widzom, że teatr można nie tylko chłonąć, ale też przekładać na inne media. Ale Artur Grabowski sprawia wrażenie, jakby w swoich poszukiwaniach literackości zapominał czasami o tym, po co jest na przedstawieniu – i jeśli tylko znajdzie punkt, który da się łatwo i malowniczo skrytykować, uruchomi ostrze ironii. Za to kiedy spektakl okaże się wyzwaniem, autor skupi się na analizowaniu niekończącej się parady detali, ale zrezygnuje z syntetyzowania przesłań. W ogóle „Dziady i wnuczęta” to w dużej części rozdrabnianie zobaczonego, wyłuskiwanie pojedynczych składników – albo tych najjaskrawiej banalnych, albo tych, które robią pewne wrażenie. I chociaż autor ogranicza się do oferty krakowskich teatrów, to i tak nie przyczynia się do rozbudowywania ich widowni. To siebie stawia na pierwszym miejscu, czasami wręcz z konieczności wyliczając twórców przedstawień. W tym wszystkim trochę gubi się nośnik spektaklowych przeżyć – przy przekładzie znika teatralność jako taka i pozostaje tylko pytanie, czy autor nie chce jej zauważać, czy też zapomina o istocie swoich rozważań. „Dziady i wnuczęta” to książka erudycyjna i wypełniona słowną ekwilibrystyką. Co i rusz autor krytykuje mikroporty (fakt, często nadużywane) i nieodpowiednią dykcję – ale często kiedy nie podoba mu się jakiś temat, nie podejmuje nawet próby zastanowienia się, czy aby nie służy on czemuś, co jako widz nastawiony na zbieranie materiału do pracy literackiej mógł przeoczyć. Z usypanego kopczyka detali nie zawsze wyłania się samo przedstawienie – zupełnie jakby nadmiar inkrustacji słownych przekreślał możliwość utrwalania na papierze tego, co najbardziej ulotne. Jest tu Grabowski, widz-ja i biada tym wszystkim, którzy inaczej będą postrzegać dokonania artystyczne prezentowanych zespołów.
Artur Grabowski znalazł swój sposób na pisanie o teatrze – i jest to sposób, w którym teatr przestaje mieć znaczenie. To zaskakuje, skoro coraz mniej jest krytyków (więc i coraz mniejsza konkurencja na rynku). Być może czytelnikom, którzy nie mieli szans na obejrzenie omawianych produkcji, trudno będzie wyrobić sobie na temat książki opinię – autor na pewno ich nie poprowadzi i nie zniży się do szkolnych wyjaśnień. Kieruje się wyłącznie do świadomych odbiorców, widzów teatralnych wyrobionych i rezygnujących z tanich fars. Potrafi do siebie zrazić – i robi to zupełnie świadomie, w końcu obojętność byłaby dla niego najgorszą karą. Kto chce się nakarmić teatrem, na pewno będzie miał niedosyt. Ale jeśli ktoś woli dania słowne - może się tu dobrze bawić.
środa, 10 grudnia 2025
Simonluca Pini: Automobili Lamborghini. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Oficjalna książka
Familium, Republika Czeska 2025.
Album marzeń
Każdy fan motoryzacji – a już na pewno każdy fan Lamborghini ma na swojej półce kilka książek dokumentujących działalność firmy – albo katalogów motoryzacyjnych. Teraz ma szansę na uzupełnienie zbiorów o piękny, wielki album z krótkimi omówieniami poszczególnych modeli – i nie tylko. „Automobili Lamborghini. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Oficjalna książka” to nie lektura a zjawisko. Wyjątkowe, niepowtarzalne i pozwalające na odkrywanie motoryzacyjnych przyjemności. Simonluca Pini zajmuje się tu prezentowaniem i krótkim komentowaniem kolejnych modeli i pomysłów spoza podstawowej linii produkcyjnej na przestrzeni lat – każdy samochód przedstawia tak, żeby fani Lamborghini mogli porównywać decyzje inżynierskie lub designowe, od czasu do czasu posiłkuje się liczbą wyprodukowanych egzemplarzy czy – ceną, najprawdopodobniej dla rozbudzenia wyobraźni czytelników. Pokazuje, jak zmieniały się dążenia firmy i jak wpływało to na sylwetkę samochodów, jakie modyfikacje przynosiły kolejne lata i jak wykorzystywano tradycję w odświeżaniu wybranych modeli. Za każdym razem autor skupia się wyłącznie na faktach, jedynie przy kodach QR stawia na powtarzalność rozkoszy w rodzaju wsłuchiwania się w symfonię silnika – ale też chodzi tu o zwrócenie uwagi odbiorców na bonusy, jakie będą mogli uzyskać po zeskanowaniu kodu. Im bliżej teraźniejszości, tym bardziej może sięgać po rozmowy z twórcami i prezesami – z ludźmi ze szczytu, którzy odpowiadają za wizerunek Lamborghini obecnie. I to dla czytelników może stać się również interesujące ze względu na przywoływanie marki kreowanej przez wybitne jednostki – z wizją, charakterem i doświadczeniem w pracy w firmie. Jeśli na początku Lamborghini to ludzie, to do tego trzeba wrócić po latach kryzysowych i „mrocznym” okresie działalności. Zresztą Pini nie unika takiego tematu: skoro rozdziały pełnią tu jednocześnie funkcję kalendarium, nie ma co rezygnować z mniej chwalebnych momentów w historii – i tak wszystko uda się nadrobić wizją przyszłości i planów, a także przełomów w technologii produkcyjnej. Można się dzięki tej książce dowiedzieć, jak wyglądają SUV-y Lamborghini i kiedy zaczęto tworzyć kokpity z jednego kawałka futurystycznego materiału, a także – kiedy zaczęto wprowadzać nowe rozwiązania z rodzajami paliwa. I to dla odbiorców – fanów – może być ciekawe i inspirujące, a przy tym – zachęcające do dalszego śledzenia działalności firmy. Lamborghini kojarzy się nie tylko z sukcesem, ale i z wyścigami, więc ten tom może się przydać również miłośnikom tego sportu.
Przede wszystkim jednak jest to olśniewający album. Na wielkoformatowych zdjęciach, często wychodzących na całe rozkładówki, mamy tu prezentowane kolejne modele – lśniące, idealnie oświetlone i ustawione tak, żeby przykuwały uwagę i podkreślały to, co nowe, ożywcze oraz kreatywne (albo wręcz futurystyczne). Od czasu do czasu można będzie zajrzeć do wnętrza (tam, gdzie kody QR – przejechać się z kierowcą), obejrzeć silnik lub inne detale, jakie firma chciała zaprezentować. To książka stworzona z myślą o fanach motoryzacji i o tych, którzy chcą się zachwycać niebanalnymi pomysłami. Trudno będzie oderwać od niej wszystkich kochających Lamborghini – nic zatem dziwnego, że tom ukazuje się w wydawnictwie, które hasłem przewodnim uczyniło słowa „prezenty dla całej rodziny”. Męskiej części rodziny łatwo się od tej publikacji nie odciągnie.
Album marzeń
Każdy fan motoryzacji – a już na pewno każdy fan Lamborghini ma na swojej półce kilka książek dokumentujących działalność firmy – albo katalogów motoryzacyjnych. Teraz ma szansę na uzupełnienie zbiorów o piękny, wielki album z krótkimi omówieniami poszczególnych modeli – i nie tylko. „Automobili Lamborghini. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Oficjalna książka” to nie lektura a zjawisko. Wyjątkowe, niepowtarzalne i pozwalające na odkrywanie motoryzacyjnych przyjemności. Simonluca Pini zajmuje się tu prezentowaniem i krótkim komentowaniem kolejnych modeli i pomysłów spoza podstawowej linii produkcyjnej na przestrzeni lat – każdy samochód przedstawia tak, żeby fani Lamborghini mogli porównywać decyzje inżynierskie lub designowe, od czasu do czasu posiłkuje się liczbą wyprodukowanych egzemplarzy czy – ceną, najprawdopodobniej dla rozbudzenia wyobraźni czytelników. Pokazuje, jak zmieniały się dążenia firmy i jak wpływało to na sylwetkę samochodów, jakie modyfikacje przynosiły kolejne lata i jak wykorzystywano tradycję w odświeżaniu wybranych modeli. Za każdym razem autor skupia się wyłącznie na faktach, jedynie przy kodach QR stawia na powtarzalność rozkoszy w rodzaju wsłuchiwania się w symfonię silnika – ale też chodzi tu o zwrócenie uwagi odbiorców na bonusy, jakie będą mogli uzyskać po zeskanowaniu kodu. Im bliżej teraźniejszości, tym bardziej może sięgać po rozmowy z twórcami i prezesami – z ludźmi ze szczytu, którzy odpowiadają za wizerunek Lamborghini obecnie. I to dla czytelników może stać się również interesujące ze względu na przywoływanie marki kreowanej przez wybitne jednostki – z wizją, charakterem i doświadczeniem w pracy w firmie. Jeśli na początku Lamborghini to ludzie, to do tego trzeba wrócić po latach kryzysowych i „mrocznym” okresie działalności. Zresztą Pini nie unika takiego tematu: skoro rozdziały pełnią tu jednocześnie funkcję kalendarium, nie ma co rezygnować z mniej chwalebnych momentów w historii – i tak wszystko uda się nadrobić wizją przyszłości i planów, a także przełomów w technologii produkcyjnej. Można się dzięki tej książce dowiedzieć, jak wyglądają SUV-y Lamborghini i kiedy zaczęto tworzyć kokpity z jednego kawałka futurystycznego materiału, a także – kiedy zaczęto wprowadzać nowe rozwiązania z rodzajami paliwa. I to dla odbiorców – fanów – może być ciekawe i inspirujące, a przy tym – zachęcające do dalszego śledzenia działalności firmy. Lamborghini kojarzy się nie tylko z sukcesem, ale i z wyścigami, więc ten tom może się przydać również miłośnikom tego sportu.
Przede wszystkim jednak jest to olśniewający album. Na wielkoformatowych zdjęciach, często wychodzących na całe rozkładówki, mamy tu prezentowane kolejne modele – lśniące, idealnie oświetlone i ustawione tak, żeby przykuwały uwagę i podkreślały to, co nowe, ożywcze oraz kreatywne (albo wręcz futurystyczne). Od czasu do czasu można będzie zajrzeć do wnętrza (tam, gdzie kody QR – przejechać się z kierowcą), obejrzeć silnik lub inne detale, jakie firma chciała zaprezentować. To książka stworzona z myślą o fanach motoryzacji i o tych, którzy chcą się zachwycać niebanalnymi pomysłami. Trudno będzie oderwać od niej wszystkich kochających Lamborghini – nic zatem dziwnego, że tom ukazuje się w wydawnictwie, które hasłem przewodnim uczyniło słowa „prezenty dla całej rodziny”. Męskiej części rodziny łatwo się od tej publikacji nie odciągnie.
wtorek, 9 grudnia 2025
Marek Hłasko: Felietony
Iskry, Warszawa 2025.
Ocena świata
Ostatnim tomem do dzieł wybranych Marka Hłaski jest książka „Felietony” – zawierająca teksty publicystyczne z prasy polskiej (między innymi „Po prostu”, „Zeszyty Literackie”, „Sztandar Młodych”) i zagranicznej („Die Weltwoche” i „Maariv”, teksty z tego ostatniego po raz pierwszy ukazują się w polskim przekładzie). Dzisiaj Marek Hłasko nie jest już pisarzem, który wyzwala w odbiorcach młodego pokolenia natychmiastową chęć czytania, coraz bardziej odchodzi w zapomnienie jako twórca dzisiaj przebrzmiały i nie do końca pasujący do czasów. A jednak kto zajrzy do tej publikacji, będzie zaskoczony przede wszystkim wytycznymi genologicznymi dawniej i dzisiaj. Felietony Marka Hłaski w niczym nie przypominają dzisiejszych produkcji z gazet i czasopism i już choćby z tego powodu mogą być intrygujące dla czytelników. Hłasko czasami komentuje rzeczywistość społeczno-polityczną, częściej odwołuje się do spraw kulturowych, szuka tematów, które nie będą aż tak efemeryczne. Nawet jeśli nie wydaje mu się, że system przeminie – wypada, jakby bardziej liczył na trwałość produkcji filmowych czy książkowych. I faktycznie odwołuje się do tytułów do dzisiaj znanych i kojarzonych – ale niekoniecznie w takiej wersji jak interpretacja autora. Hłasko jest krytykiem bezlitosnym. Wydaje mu się, że ma rację i przekonany jest, że odbiorcy powinni podążać wytyczaną przez niego drogą. Niektórych twórców lubi bardziej, Dostojewski na przykład wraca u niego dość często. Przez osobiste wybory i komentarze felietony jawią się jako bardzo atrakcyjne – widać tu, jak jeden pisarz może oceniać i postrzegać warsztat kolegów po fachu, co go fascynuje, a co według niego nie przetrwa. Podobnie rzecz ma się z filmami, chociaż tu brakuje zestawienia dokonań. Hłasko za to bardzo chętnie tropi i wydrwiwa rozwiązania sztampowe, schematyczne i niewnoszące niczego ciekawego do egzystencji odbiorców. Nie zgadza się na bylejakość w tworzeniu, protestuje przeciwko posługiwaniu się wygodnymi szablonami. Najważniejsze dla odbiorców jest to, że dostrzega mechanizmy działania autorów – i rozczytuje na przykład powieści kryminalne czy Jamesa Bonda. Informuje też, jak widzi bunt w literaturze.
Te felietony – zebrane razem – nie bazują na żartach czy komicznych puentach – Hłasko jest tu autorem, który wciąż walczy, obserwuje, dostrzega i komentuje to, co należałoby zmienić. Analizuje wydarzenia z prowincjonalnych terenów, przygląda się ponurej często codzienności – nic dziwnego, że przed ocenami ucieka często w sztukę, znacznie wygodniej jest tworzyć niż przetwarzać – nawet jeśli bazuje się we własnej twórczości na obserwacjach zwykłego życia. To życie w felietonach Hłaski jawi się zupełnie inaczej niż w tekstach literackich, a dla dzisiejszych czytelników – z perspektywy czasu – staje się mocno egzotyczne.
I właśnie ten element, niezamierzona egzotyka wywołana przez dystans czasowy i przemiany kulturowe oraz społeczne będzie najbardziej przyciągającym dla czytelników motywem. Felietony Hłaski mają pazur, nie są nudne ani stonowane, autor nie boi się wygłaszania kontrowersyjnych opinii – ale przejmuje się wyłącznie tym, co sam przemyślał, korzysta z własnych wniosków i nie zamierza nikomu się podporządkowywać.
Ocena świata
Ostatnim tomem do dzieł wybranych Marka Hłaski jest książka „Felietony” – zawierająca teksty publicystyczne z prasy polskiej (między innymi „Po prostu”, „Zeszyty Literackie”, „Sztandar Młodych”) i zagranicznej („Die Weltwoche” i „Maariv”, teksty z tego ostatniego po raz pierwszy ukazują się w polskim przekładzie). Dzisiaj Marek Hłasko nie jest już pisarzem, który wyzwala w odbiorcach młodego pokolenia natychmiastową chęć czytania, coraz bardziej odchodzi w zapomnienie jako twórca dzisiaj przebrzmiały i nie do końca pasujący do czasów. A jednak kto zajrzy do tej publikacji, będzie zaskoczony przede wszystkim wytycznymi genologicznymi dawniej i dzisiaj. Felietony Marka Hłaski w niczym nie przypominają dzisiejszych produkcji z gazet i czasopism i już choćby z tego powodu mogą być intrygujące dla czytelników. Hłasko czasami komentuje rzeczywistość społeczno-polityczną, częściej odwołuje się do spraw kulturowych, szuka tematów, które nie będą aż tak efemeryczne. Nawet jeśli nie wydaje mu się, że system przeminie – wypada, jakby bardziej liczył na trwałość produkcji filmowych czy książkowych. I faktycznie odwołuje się do tytułów do dzisiaj znanych i kojarzonych – ale niekoniecznie w takiej wersji jak interpretacja autora. Hłasko jest krytykiem bezlitosnym. Wydaje mu się, że ma rację i przekonany jest, że odbiorcy powinni podążać wytyczaną przez niego drogą. Niektórych twórców lubi bardziej, Dostojewski na przykład wraca u niego dość często. Przez osobiste wybory i komentarze felietony jawią się jako bardzo atrakcyjne – widać tu, jak jeden pisarz może oceniać i postrzegać warsztat kolegów po fachu, co go fascynuje, a co według niego nie przetrwa. Podobnie rzecz ma się z filmami, chociaż tu brakuje zestawienia dokonań. Hłasko za to bardzo chętnie tropi i wydrwiwa rozwiązania sztampowe, schematyczne i niewnoszące niczego ciekawego do egzystencji odbiorców. Nie zgadza się na bylejakość w tworzeniu, protestuje przeciwko posługiwaniu się wygodnymi szablonami. Najważniejsze dla odbiorców jest to, że dostrzega mechanizmy działania autorów – i rozczytuje na przykład powieści kryminalne czy Jamesa Bonda. Informuje też, jak widzi bunt w literaturze.
Te felietony – zebrane razem – nie bazują na żartach czy komicznych puentach – Hłasko jest tu autorem, który wciąż walczy, obserwuje, dostrzega i komentuje to, co należałoby zmienić. Analizuje wydarzenia z prowincjonalnych terenów, przygląda się ponurej często codzienności – nic dziwnego, że przed ocenami ucieka często w sztukę, znacznie wygodniej jest tworzyć niż przetwarzać – nawet jeśli bazuje się we własnej twórczości na obserwacjach zwykłego życia. To życie w felietonach Hłaski jawi się zupełnie inaczej niż w tekstach literackich, a dla dzisiejszych czytelników – z perspektywy czasu – staje się mocno egzotyczne.
I właśnie ten element, niezamierzona egzotyka wywołana przez dystans czasowy i przemiany kulturowe oraz społeczne będzie najbardziej przyciągającym dla czytelników motywem. Felietony Hłaski mają pazur, nie są nudne ani stonowane, autor nie boi się wygłaszania kontrowersyjnych opinii – ale przejmuje się wyłącznie tym, co sam przemyślał, korzysta z własnych wniosków i nie zamierza nikomu się podporządkowywać.
poniedziałek, 8 grudnia 2025
Albert Rutherford: Myśl algorytmicznie
Sensus, Helion, Gliwice 2025.
Programy
Dwie zalety ma ta książka – dwie zalety, które sprawią, że odbiorcy chętnie będą po nią sięgać. Po pierwsze tytuł, który zawiera w sobie nie tylko nakaz, ale też obietnicę, że da się go wprowadzić w czyn – wielu ludzi chciałoby myśleć algorytmicznie, nastawić się na systemowe rozwiązanie problemów. Po drugie – objętość. Cały tomik łącznie z bibliografią i przypisami to zaledwie sto stron – co oznacza, że w skondensowanej formie odbiorcy otrzymają tu mnóstwo porad i wskazówek. Albert Rutheford bowiem poważnie podchodzi do swojego zadania, tworzy poradnik, ale poradnik, który ma dla dzisiejszych czytelników sporą moc. Nie wprowadza oczywiście wiadomości nowych, ale przez zgrabne nawiązanie do programów komputerowych podpowiada, co zrobić, żeby trochę uprościć sobie codzienność. Algorytmy większości czytelników kojarzą się z komputerami – komputery to niezawodność i pewnego rodzaju mechanizacja codziennych zajęć. Autor przygląda się dokonaniom psychologów i wybiera z nich to wszystko, co pomaga w porządkowaniu świata. Tłumaczy, kiedy ludzie kierują się intuicją w podejmowaniu decyzji (i kiedy proces decyzyjny staje się najtrudniejszy przez nadmiar danych niemożliwych do porównywania czy zestawienia). Skupia się na prokrastynacji i na ruminacjach, ale naświetla też wpływ innych ludzi (lub czynników zupełnie pozbawionych sensu a wpływających na rzekomo racjonalne wybory). Ale najważniejsze jest to, że uczy tworzenia algorytmów – nie tych komputerowych, a życiowych. Rozpisuje niemal każde zadanie do wykonania na kilka prostych kroków – podpowiada czytelnikom, jak zastosować te kroki do zwyczajności. Proponuje kilka ćwiczeń do wykonania tak, żeby przyzwyczaić się do stosowania konkretnych schematów. I tyle – niczego więcej nie potrzeba. Żadnych rozbudowanych teorii (chętni i zainteresowani znajdą do nich drogę), żadnych wielkich słów i obietnic – to wszystko, co znalazło się w tej książce, daje się bezpośrednio przełożyć na życie. „Myśl algorytmicznie” to udana publikacja – niewielka, ale pełna wartościowych z perspektywy zwykłych odbiorców uwag. Autor bardzo umiejętnie łączy życiowy chaos i porządek programów komputerowych – trafia marketingowo i realizacyjnie.
Są tu krótkie rozdziały – początkowo po prostu wytyczające czytelnikom punkty do refleksji nad zwyczajowymi zachowaniami. Później jednak coraz bardziej zaczyna się liczyć praktyka – i nawet na przekonanie odbiorców do podjęcia określonych działań Rutherford znajduje odpowiednią metodę. Oczywiście trafi do przekonania tylko części publiczności literackiej, do tych ludzi, którzy potrzebują przynajmniej pozorów porządku. To dla nich cały system, banalny do zapamiętania i do wcielenia w czyn. Co ciekawe, nie ma w „Myśl algorytmicznie” przegadania ani momentów kompletnie pozbawionych znaczenia, tu wszystko jest po coś – pełni swoją funkcję, nawet jeśli na nowo odkrywa rzeczywistość dla nowych czytelników. Rutherford wie, jak wydobyć z gąszczu psychologicznych dokonań to, co istotne w procesie budowania samoświadomości. Przetwarza wybrane teorie tak, żeby pasowały do koncepcji myślenia algorytmicznego. I tym samym sprawia, że czytelnicy będą mieli wrażenie uczestniczenia w wyjątkowym odkryciu.
Programy
Dwie zalety ma ta książka – dwie zalety, które sprawią, że odbiorcy chętnie będą po nią sięgać. Po pierwsze tytuł, który zawiera w sobie nie tylko nakaz, ale też obietnicę, że da się go wprowadzić w czyn – wielu ludzi chciałoby myśleć algorytmicznie, nastawić się na systemowe rozwiązanie problemów. Po drugie – objętość. Cały tomik łącznie z bibliografią i przypisami to zaledwie sto stron – co oznacza, że w skondensowanej formie odbiorcy otrzymają tu mnóstwo porad i wskazówek. Albert Rutheford bowiem poważnie podchodzi do swojego zadania, tworzy poradnik, ale poradnik, który ma dla dzisiejszych czytelników sporą moc. Nie wprowadza oczywiście wiadomości nowych, ale przez zgrabne nawiązanie do programów komputerowych podpowiada, co zrobić, żeby trochę uprościć sobie codzienność. Algorytmy większości czytelników kojarzą się z komputerami – komputery to niezawodność i pewnego rodzaju mechanizacja codziennych zajęć. Autor przygląda się dokonaniom psychologów i wybiera z nich to wszystko, co pomaga w porządkowaniu świata. Tłumaczy, kiedy ludzie kierują się intuicją w podejmowaniu decyzji (i kiedy proces decyzyjny staje się najtrudniejszy przez nadmiar danych niemożliwych do porównywania czy zestawienia). Skupia się na prokrastynacji i na ruminacjach, ale naświetla też wpływ innych ludzi (lub czynników zupełnie pozbawionych sensu a wpływających na rzekomo racjonalne wybory). Ale najważniejsze jest to, że uczy tworzenia algorytmów – nie tych komputerowych, a życiowych. Rozpisuje niemal każde zadanie do wykonania na kilka prostych kroków – podpowiada czytelnikom, jak zastosować te kroki do zwyczajności. Proponuje kilka ćwiczeń do wykonania tak, żeby przyzwyczaić się do stosowania konkretnych schematów. I tyle – niczego więcej nie potrzeba. Żadnych rozbudowanych teorii (chętni i zainteresowani znajdą do nich drogę), żadnych wielkich słów i obietnic – to wszystko, co znalazło się w tej książce, daje się bezpośrednio przełożyć na życie. „Myśl algorytmicznie” to udana publikacja – niewielka, ale pełna wartościowych z perspektywy zwykłych odbiorców uwag. Autor bardzo umiejętnie łączy życiowy chaos i porządek programów komputerowych – trafia marketingowo i realizacyjnie.
Są tu krótkie rozdziały – początkowo po prostu wytyczające czytelnikom punkty do refleksji nad zwyczajowymi zachowaniami. Później jednak coraz bardziej zaczyna się liczyć praktyka – i nawet na przekonanie odbiorców do podjęcia określonych działań Rutherford znajduje odpowiednią metodę. Oczywiście trafi do przekonania tylko części publiczności literackiej, do tych ludzi, którzy potrzebują przynajmniej pozorów porządku. To dla nich cały system, banalny do zapamiętania i do wcielenia w czyn. Co ciekawe, nie ma w „Myśl algorytmicznie” przegadania ani momentów kompletnie pozbawionych znaczenia, tu wszystko jest po coś – pełni swoją funkcję, nawet jeśli na nowo odkrywa rzeczywistość dla nowych czytelników. Rutherford wie, jak wydobyć z gąszczu psychologicznych dokonań to, co istotne w procesie budowania samoświadomości. Przetwarza wybrane teorie tak, żeby pasowały do koncepcji myślenia algorytmicznego. I tym samym sprawia, że czytelnicy będą mieli wrażenie uczestniczenia w wyjątkowym odkryciu.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)






