* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

sobota, 30 września 2017

Spinner. Jak to działa?

Egmont, Warszawa 2017.

Moda

Moda na spinnery szaleje, jest to więc dobry moment, żeby zaproponować dzieciom publikację poświęconą temu gadżetowi. Jak zwykle to Egmont reaguje na zapotrzebowanie rynku (wcześniej to wydawnictwo publikowało między innymi poradniki dla fanów Minecrafta czy poszukiwaczy Pokemonów). O spinnerach zbyt dużo powiedzieć się nie da, ale i tak zasób wiadomości, gier i zabaw wystarcza, żeby stworzyć prostą i niewielką objętościowo książeczkę „Spinner. Jak to działa”.

To publikacja przeznaczona dla dzieci i dla początkujących. Zawiera opisy kilku sztuczek związanych z kręceniem zabawki na palcu lub nosie, przerzucaniem spinnerów z ręki do ręki lub przekładaniem z palca na palec, a nawet tricków w tandemie. Zabawy pozwalają ćwiczyć refleks i zręczność, zachęcają do zażywania ruchu, a w pewnym sensie uczą też systematyczności – bo nie da się od razu wykonać opisanych tutaj zadań bez praktyki w operowaniu spinnerem. Twórcy książeczki darowują jednak sobie i czytelnikom tematy związane z fizyką: spinner to wyłącznie zabawa. Wiadomości (dotyczące pochodzenia zabawki) przemycane są w testach wiedzy, a raczej w kluczu odpowiedzi do tych testów – nie trzeba się ich uczyć, zresztą same zapadają w pamięć, a przy tym zaspokajają ciekawość. Spinnery służą do rozładowywania stresu. Znajdą się w tomiku porady, jak dbać o te zabawki, jak je ozdabiać, a nawet – jak tworzyć swoje własne spinnery, znajdzie się miejsce na wpisywanie rekordów i na ciekawe adresy internetowe. Pojawią się też klasyczne zabawy, które po prostu wykorzystają nowy temat do ćwiczenia spostrzegawczości. Twórcy tomiku dbają o zasady: można kręcić swoje filmiki ze sztuczkami, ale przed opublikowaniem ich w internecie trzeba uzyskać zgodę rodziców, a poza tym zadbać o prywatność choćby przez założenie ciemnych okularów lub ciekawej maski.

„Spinner. Jak to działa” to tomik przygotowany szybko, tak, żeby wstrzelić się w modę na zabawkę. Nie ma tu ani skomplikowanych danych, ani wymagających rozrywek. Nawet same sztuczki nie wydadzą się ekstremalnie trudne, to raczej podstawy, które później trzeba będzie modyfikować na własne potrzeby. Dla dzieci atrakcyjna może być spora liczba zdjęć dokumentujących kolejne etapy pracy, bez względu na to, czy chodzi o działania plastyczne, czy o sztuczki. To uzupełnienie, z którego mali fani spinnerów nie dowiedzą się zbyt dużo – ale jeżeli dopiero zaczynają przygodę z tą zabawką i chcieliby szybko dogonić rówieśników, może im się przydać. Tomik jest niewielki i pozwala zabić nudę. Uczy też ta książeczka pracy zespołowej – podsuwa się w niej pomysły na rywalizację lub gry ze znajomymi, wyzwania do wypróbowania w grupie i ciekawostki. Spinner może nie imponuje ogromem możliwości, ale w tym opisie temat zostaje niemal wyczerpany.

Publikacja związana z rosnącą popularnością gadżetu pomoże też odbiorcom pojąć fenomen spinnerów jako zabawki, która – o dziwo – wypiera rozrywki elektroniczne. Do tomiku dołączone są dwa zestawy naklejek – jedne służą do ozdabiania własnych spinnerów i nadawania im indywidualnego charakteru, drugie to po prostu spinner pod różnymi kątami, ozdoba do uzewnętrzniania własnych pasji. Nawet kiedy moda na spinnery przeminie, pozostanie tomik jako dowód kulturowych poszukiwań. „Spinner. Jak to działa” to tomik, który nie pozwala bagatelizować zasięgu popularności tego gadżetu. Znak czasów i prosty poradnik dla tych, którzy potrzebują wsparcia w zabawie.

piątek, 29 września 2017

Krzysztof Miller: Fotografie, które nie zmieniły świata

Agora, Warszawa 2017.

Kadry

Bardzo różni się ten album od typowych fotograficznych publikacji z Zachodu. Nie ma tu popisywania się możliwościami sprzętu ani kadrami idealnymi: w fotografii reportażowej nie o to przecież chodzi. Nie ma zdjęć wygodnych i pięknych – z tego samego powodu. Nawet autora nie ma, bo chociaż Krzysztof Miller o takiej publikacji marzył, zmarł rok przed wydaniem, przegrywając walkę z własną psychiką i z traumami, których echa widać również w zamieszczonych tu kadrach. Komentarze do zdjęć zostały wyłuskane z autobiograficznej książki fotoreportera wojennego, a sam rytm publikacji jest dość przypadkowy, tomem rządzi zaplanowany chaos, zestawienie tematów, które nie mają ze sobą wiele wspólnego. „Fotografie, które nie zmieniły świata” to przegląd sukcesów reportera – sukcesów, które zamieniły się w prywatne piekło i zakończyły tragicznie.

Krzysztof Miller jeździł z aparatem po świecie, wszędzie tam, gdzie było niebezpiecznie, gdzie wybuchały wojny, upadały dyktatury, gdzie zaczynały się rewolucje. Stawał się świadkiem przemian historycznych, tragedii jednostek i ceny, którą zwykli ludzie płacili za historię. Na jego fotografiach często widać śmierć i zakrwawione ciała, ofiary i ich zabójców tuż po zadaniu śmiertelnego ciosu. Widać okrucieństwo i bezwzględność, strach i ból. Widać rozpacz bliskich czekających na powrót dzieci, widać sposoby żegnania tych, których nawet nie ma sił pochować. Groza konfliktów zbrojnych to temat stale tu powracający w różnych rozdziałach, zwykle w krótkich sekwencjach zdjęć. Nie łączą się one w jeden wielki blok – wtedy przestałyby robić wrażenie. Dzieli je czas, miejsce i moment historyczny.

Ale śmierć to nie jedyny motyw. Autor lubi sytuacje, w których nie musi fotografować najważniejszego tematu, może zejść z podstawowego szlaku i sprawdzać, co dzieje się na drugim planie. Tak odkrywa chociażby absurdy pielgrzymek (i fotografie z kartonową podobizną Jana Pawła II), przemiany obyczajowe, sposoby spędzania wolnego czasu. W „lekkich” tematach Krzysztof Miller ujawnia poczucie humoru i zdolność dostrzegania nonsensów w codzienności. W kadrach utrwala ślady historii – fotografie odczytywane po latach są potwierdzeniem zmian, upływu czasu. Dzisiaj ogląda się je z zainteresowaniem nie dla fachu fotografa czy możliwości sprzętowych, a dla samych tematów, siły ich przekazu. Sam Miller często pisze o „nieidealnych” kadrach – ale właśnie dzięki temu są one tak prawdziwe.

Fragmenty zapisków autora dołączane do zdjęć pozwalają poznać okoliczności powstawania fotografii albo dylematy twórcy, przenoszą do określonych kontekstów i opowiadają historię w kadrze niewidoczną. To zestaw przeżyć kłębiących się w autorze, silnych i nie do zapomnienia. Dla odbiorców to również szansa na lepsze odkrywanie zmysłu fotoreporterskiego, nietypowa lekcja robienia zdjęć z ważnych wydarzeń. Chociaż Krzysztof Miller w cytowanych partiach nie zamierza kierować się na fotograficznego guru, zyskuje natychmiast uwagę i może przekazać swoją filozofię pracy. Pod tym względem książka zamienia się w prezentację osiągnięć, opowieść utrwalaną na zdjęciach. Krzysztof Miller tłumaczy, jak czekał na konkretne ujęcia lub co stało się po zrobieniu danej fotografii. Czasami też przedstawia okoliczności pracy – nie do pozazdroszczenia. Jednak przez całe poświęcenie udaje mu się zatrzymać na kliszy duży fragment historii – nie gonił tu autor za sensacją, raczej za istotą antagonizmów. „Fotografie, które nie zmieniły świata” to przypomnienie jego osiągnięć i zawodowych przekonań, rodzaj pomnika – próby utrwalenia sylwetki fotoreportera, który zapłacił najwyższą cenę za swoją pasję.

czwartek, 28 września 2017

Jean Ure: Po prostu ja

Jaguar, Warszawa 2017.

Walka o siebie

Peachy to przyszła klientka psychoterapeutów i dowód na to, że nawet najlepsza z zewnątrz rodzina może być zwyczajnie toksyczna. Mała Peachy to środkowe dziecko. MA czworo rodzeństwa (starszy brat, starsza siostra, młodszy brat i młodsza siostra – bliźnięta, które bez przerwy chichoczą z nieznanych innym powodów). Jej tata jest znanym prezenterem radiowym, który zarabia na tym, że obraża w programie ludzi. U McBride’ów wszyscy są genialni i każdy wykazuje się różnymi talentami. Poza Peachy, która na pewno ma jakieś mocne strony, ale jeszcze ich nie odkryła. O Peachy bliscy mówią „to tylko Peachy” i nie biorą pod uwagę jej zdania. Mało tego – w ogóle zapominają o jej istnieniu. Kiedy Peachy ma jedenaście lat, postanawia coś zmienić. Nie pójdzie do szkoły, którą wybierają bracia i siostry dla podtrzymania rodzinnej tradycji. Tylko jak zakomunikować to rodzinie, która nie słucha?

Dla bohaterki powieści „Po prostu ja” asertywność w wyborze szkoły to pierwszy krok do niezależności i walki o własną tożsamość. W anonimowym miejscu ma szansę zaistnieć – bez sławy ojca, braci i sióstr. Nie chce się przyznawać do rodziny, woli, żeby inni poznali ją bez tego balastu. W nowej szkole wszyscy mają bogatych rodziców – poza Millie. Mama Millie pracuje w stołówce, tata jest kierowcą autobusu. Millie nie zadziera nosa i szybko zaprzyjaźnia się z Peachy. Jean Ure dalej pokazuje standardową relację dwóch małych dziewczynek. Koncentruje się na tym, co atrakcyjne właściwie tylko dla nich: przedstawia wspólne nocowanie, wyjście na pierwszą szkolną imprezę, ale też pierwszą prawdziwą kłótnię. Przyjaciółka wspiera Peachy w jej potyczkach z rodziną, uczy ją, jak walczyć o własne prawa i podbudowuje pewność siebie. Peachy zaczyna się buntować, ale nie wytrwałaby w tym postanowieniu samotnie, zwłaszcza przeciwko rodzinie o silnych osobowościach. Millie dodaje jej sił i przekonuje o słuszności działań.

W „Po prostu ja” nie ma skomplikowanej fabuły ani przerabianej na literacką narracji. Opowieść prowadzi sama Peachy i bardzo rzadko stosuje chwyty znane z powieści pop (ograniczają się one tu wyłącznie do podkreślania kursywą niektórych akcentów zdaniowych. To zabieg, który nie jest nadużywany, a ponadto przy zastosowaniu czcionki bezszeryfowej niemal niezauważalny dla odbiorców). Bohaterka stara się opowiadać zwyczajnie, bez typowej dla młodszych nastolatek egzaltacji. Chichoty na temat chłopców są tematem w opowieści, ale nie tworzywem relacji. Żeby odrobinę urozmaicić codzienność i samą relację, Ure wplata w nią ślad czarnych charakterów (jest tu złośliwa koleżanka, stały element tego typu historii) czy motyw pomocy innym. Peachy na święcie dla dzieci ze szkoły specjalnej dostaje pod opiekę niepełnosprawnego chłopca – z którym, mimo obaw, znajduje wspólny język. Kiedy tylko Peachy odważy się być sobą, zostanie za to nagrodzona – i to w sferach, których nawet nie brałaby pod uwagę.

„Po prostu ja” to książka zwyczajna, tak samo jak Peachy. Ure pokazuje, że każdy jest na swój sposób wyjątkowy, nie trzeba mieć wielkich talentów, żeby znaleźć przyjaciół czy miłość, żeby wykazywać się empatią. Peachy nauczy też małe odbiorczynie odwagi w realizowaniu marzeń. Nieśmiała dziewczynka nie daje się stłamsić najbliższym, ale trzeba też przyznać, że domowe scenki z tej powieści dalekie są od rodzinnego ciepła. Mali odbiorcy szybko dostrzegą, co jest tu nie w porządku – i dowiedzą się, jakiego zachowania krewnych tolerować nie można dla własnego dobra. „Po prostu ja” to historia bardzo klasyczna w formie, niezbyt skomplikowana w fabule. Stanowi przeciwwagę dla powieści pop i pokazuje małym czytelniczkom, że nie zawsze sława jest pożądana.

środa, 27 września 2017

Jacek Fedorowicz: W zasadzie tak

Wielka Litera, Warszawa 2017.

Bez nerwów

Na rynku literackim pojawiają się co pewien czas kolejne tomy dawnych tekstów Jacka Fedorowicza – i to tekstów nawet w bibliotekach już niedostępnych. Oznacza to możliwość wzbogacenia satyrycznej biblioteczki, ale też powrotu do precyzyjnie konstruowanych żartów – nie tych estradowych, które dziś już chyba większości odbiorców się przejadły – ale inteligentnych, rozkładanych w czasie i pozwalających na tworzenie wielopiętrowych opowieści. Jacek Fedorowicz w tomie „W zasadzie tak” odwołuje się do rzeczywistości PRL-u, nie można zatem mówić o aktualności książki – chyba że ktoś orientuje się w codzienności minionej epoki. Taką wiedzę, wystarczającą do czerpania przyjemności z lektury, można znaleźć dzisiaj w różnych źródłach, a nawet potraktować zapiski Fedorowicza jako pewien zestaw wiadomości o obyczajach i zwyczajach. Tom jest publikacją satyryczną i spełni swoją funkcję w tym zakresie, zarówno w pojedynczych tekstach, jak i jako dobrze skomponowana całość.

Tym, co Jacek Fedorowicz proponuje jako nadrzędną organizację zbiorku, jest dystans do codziennych problemów, utrudnień czy szykan ze strony przedstawicieli branży usługowej. Autor przygląda się kolejnym zawodom i zachowaniom, które trafiły już do zestawu stereotypów z omawianych czasów. Rejestruje przyzwyczajenia szarpiące nerwy i to, co normalnie nikomu nie przeszłoby do głowy – obecnie piętnowane. Przedstawia nieuprzejme sprzedawczynie, opieszałych kelnerów czy łatwo obrażających się taksówkarzy. Jako często podróżujący artysta przybliża czytelnikom utrudnienia związane z nocowaniem (a nawet mieszkaniem) w hotelach. Wszystko, co byłoby tematem do utyskiwań i zniechęcenia, w tomie „W zasadzie tak” automatycznie staje się powodem do śmiechu. Autor równolegle z opisywaniem doznawanych przykrości prezentuje jednak alternatywne sposoby minimalizowania własnych strat. Udowadnia, że na każdy problem znajdzie się kreatywne rozwiązanie – wystarczy zmienić podejście i zamiast irytować się czyjąś nieuprzejmością, wystarczy odpowiednio go zaskoczyć, by zablokować automatyczne – niegrzeczne – zachowanie. To sposób a rebours, nie likwiduje sedna problemu, za to usuwa negatywne reakcje zwykłych obywateli. Warto wczytać się w kolejne wskazówki – nie dlatego, by uruchamiać społeczne interakcje w razie potrzeby, ale żeby prześledzić same sposoby wywoływania śmiechu. Fedorowicz wykorzystuje nonsensy, sytuacje odwracane. Dzięki zmianie perspektywy rozbija utarte struktury i może znaleźć nowe powody do śmiechu w sytuacjach, które raczej nie śmieszą.

„W zasadzie tak” to książka krótka i bardzo dobrze przygotowana. Fedorowicz nie pozwala w niej sobie na żarty słabe, wprowadza za to całe wywody, które poza tym, że prowadzą do celnych puent i budują udany tom, to jeszcze w poszczególnych akapitach zawierają komiczne drobiazgi. Fedorowicz z przeszłości jest ironicznym obserwatorem wydarzeń, bezbłędnym satyrykiem. Nie idzie tu na żadne ustępstwa, bardzo dba o jakość tekstów. Posługuje się śmiechem po mistrzowsku – to poziom, który rzadko kiedy możliwy jest do osiągnięcia obecnie. Warto sięgnąć po tę książkę dla samych chwytów komizmotwórczych – mimo że zmieniły się czasy, opisywane sytuacje należą do obyczajowych, więc są zrozumiałe niemal bez znajomości kontekstu społecznego. Można odbierać publikację jak znak dawnych czasów, ale pod względem humoru to wciąż cenna książka. Cieszy fakt, że takie propozycje powracają na rynek, mimo że ich funkcja „walcząca” już wygasła. Wciąż jednak można się na tym tomie uczyć precyzji konstruowania dowcipów, oryginalnego podejścia do zbanalizowanych tematów. Uzupełnianie biblioteczek o takie zapomniane pozycje wpisuje się też w nieprzemijającą modę na PRL – co rozszerza krąg zainteresowanych tą pozycją. „W zasadzie tak” to kolejna książka Jacka Fedorowicza wyciągana z archiwów – prezent dla fanów dobrej jakościowo satyry.

wtorek, 26 września 2017

Marta Galewska-Kustra: Z muchą świat zwiedzamy i opowiadamy

Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

Narracja z wakacji

Muchę Fefe dzieci już znają: to bohaterka, która pomaga Marcie Galewskiej-Kustrze w tworzeniu logopedycznych zabaw dla dzieci. Mucha przeżywa różne przygody, do tej pory zachowywała się jak superbohaterka i wiele dokonała. Nic dziwnego, że Marta tę bohaterkę traktuje jak przyjaciółkę: docenia jej charakter i talenty. Ale w każdej przyjaźni czasami trzeba od siebie odpocząć. Marta postanawia udać się na wakacje. Pakuje walizkę i wyrusza za granicę. Nie wie, że mucha Fefe akurat kieszonkę tej walizki wybrała sobie na oryginalną sypialnię. Mucha z kolei nigdy nie była na prawdziwych wakacjach i wszystko ją dziwi. Każde wydarzenie interpretuje po swojemu, a zwykle w sposób odbiegający od prawdy. Zresztą świat według muchy i tak zawsze wygląda inaczej niż w oczach ludzi. O tym fani Fefe wiedzą od dawna, a Galewska-Kustra decyduje się wykorzystać motyw jako podstawę całej książki.

Marta trafia do Hiszpanii, ale o tym mucha nie wie. Fefe za to sprawdza, do czego służy dziwna karuzela na lotnisku, jak mają na imię wszystkie miejscowe muchy (myli pozdrowienie z imieniem), testuje lokalne przysmaki i niemal bierze udział w corridzie (hiszpańskich byków lepiej nie denerwować). Każdy dzień to osobna krótka przygoda, intensywna mimo że przedstawiona w kilku zdaniach i na dużych ilustracjach Joanny Kłos. Nikogo nie interesuje wersja Marty – czyli zwykła relacja z wyjazdu. W ujęciu muchy wszystko wypada inaczej, ciekawiej – pytanie tylko, czy maluchy mają wystarczająco dużo wiadomości i doświadczenia, żeby odkryć humorystyczne zabiegi autorki. Zresztą jeśli nie podołają zadaniu wyznaczonemu przez Galewską-Kustrę, na moment zamienią się role: to rodzice przedstawią „dorosłą” relację, którą potem dziecko powtórzy.

„Z muchą świat zwiedzamy i opowiadamy” to tomik, który ma uczyć dzieci sztuki narracji. Autorka podsuwa wiele pytań, które po lekturze zamienią się w propozycje zabaw edukacyjno-rozwojowych. Jedno z podstawowych wyzwań to opowiedzenie przygód muchy w dwóch wersjach – według tego, co przeżywała Fefe (i co znajduje się w tekście) i zgodnie z faktycznymi działaniami Marty. Tu może być trudniej, bo nie zawsze dzieci odgadną przeznaczenie „karuzeli” czy rozpoznają taniec. Z drugiej strony to wreszcie wyzwanie dla kilkulatków: zamiast przejmować się poprawną wymową (co automatycznie zmienia rangę ćwiczenia), będą koncentrować się na przekazywanych treściach. W przypominaniu całości przyda się zamieszczony na końcu zestaw „zdjęć”: tu też autorka zaprasza do wspólnego wymyślania przygód muchy Fefe – więc do rozwijania kreatywności. Pokazuje, jak nauczyć pociechy związków przyczynowo-skutkowych. Zabawy rozszerza o wspomnienia z wakacji odbiorców – proponując wymyślanie, jakie doświadczenia mucha przeżywałaby z rodziną malucha.

Marta Galewska-Kustra tworzy książeczki bardzo proste, ale ozdabiane humorem, który przejawia się również (a może nawet w większym stopniu) w ilustracjach. Mucha Fefe jest bohaterką, która kojarzy się z rozrywką, a nie ze żmudnymi ćwiczeniami – tak może zostać dzięki ukrywaniu właściwych pedagogicznych intencji. Autorka podpowiada rodzicom, jak pracować z tomikiem, żeby uruchomić potencjał dziecka, na co zwracać uwagę przy wspólnym czytaniu i jak wskazywać kolejne zadania, żeby dobrze się bawić. Bez względu na przeznaczenie edukacyjne tomiku i możliwości rozwojowe, podstawową siłą przyciągającą do książki będzie udana bohaterka, mucha Fefe. To ona staje się postacią ważną dla dzieci, sympatyczną, ciekawą i wesołą.

poniedziałek, 25 września 2017

Bea Johnson: Pokochaj swój dom

Agora, Warszawa 2017.

Bez śmieci

Jedną z mód prowadzących do poprawy jakości życia jest motyw sprzątania. Często – bardzo radykalnego, prowadzącego do minimalistycznego stylu życia. Szczęście to absolutny brak przedmiotów, sugerują specjaliści od domowej ascezy. Mnożą się tomy ze wskazówkami, jak wyrzucać przedmioty. Wszystko jako alternatywa dla konsumpcjonizmu, wyraz troski o środowisko czy sposób na oryginalność. Bea Johnson koncentruje się nie tylko na pozbywaniu się zbędnych rzeczy z najbliższego otoczenia. Dba o to, żeby w ogóle nie produkować śmieci. Jej filozofia to 5xR – szczegóły klarownie wykłada w swojej książce. Doprowadza do sytuacji, w której czteroosobowa rodzina w Ameryce rocznie produkuje jeden litrowy słoik śmieci. W tomie „Pokochaj swój dom” pokazuje, jak to osiągnąć – i jakie są z tego korzyści. Ale stara się też zachować równowagę: chociaż sprawdza, które produkty może wytwarzać od podstaw, rzeczowo ocenia, czy koszty (w tym czas) nie przekraczają efektów. Zero waste tak, ale nie za wszelką cenę. Jednak chociaż Bea Johnson chce sprawiać wrażenie dalekiej od radykalizmu, jej postawa znajdzie raczej niewielu naśladowców. Książka „Pokochaj swój dom” funkcjonować może jako ciekawostka, przykład ekstremalnego recyklingu i zbiór porad pozwalających wykluczyć chemię i toksyny z najbliższego otoczenia.

Johnson zachowuje się jak wszyscy doradcy od porządkowania otoczenia: dzieli tom na rozdziały związane z poszczególnymi pomieszczeniami w domu: omawia zasady zero waste w każdym z osobna. Nadaje relacji przejrzystą strukturę, łatwo będzie odbiorcom znaleźć interesujące ich tematy bez konieczności przedzierania się przez całość (chociaż autorka kusi domowymi anegdotami). Pomaga przekonać się, że można wykluczyć śmieci nie tylko z biura, sypialni czy gabinetu, ale też z kuchni i łazienki. Podsuwa rozwiązania wymagające wysiłku i praktyki, które nie wszystkim przypadną do gustu: tłumaczy, jak wyeliminować opakowania produktów spożywczych, czym zastąpić środki czystości, ale też – jak zmieniać garderobę, żeby dostosować ją do nowego trybu życia. Wyjaśnia, jak radzić sobie z niechcianą korespondencją oraz… prezentami, jak wychowywać dzieci i jak przygotowywać dom do posiadania zwierzęcia. Wydaje się, że każdą chwilę traci na dążenie do doskonałości, ciągłe tłumaczenie wpływu śmieci na środowisko, nawracanie sprzedawców i bliskich. Chce być ekspertką, nie może zatem pominąć żadnego aspektu życia, ale mało kogo przekona robienie prania rzadziej, wkładanie ciuchów, na których nie widać plam potu lub rezygnacja z chusteczek higienicznych (a Bea Johnson próbowała nawet wyeliminować z domu… papier toaletowy). Niektóre podpowiedzi dotyczące porządkowania mogą się przydać. Ale wiele zostanie odrzuconych jako zbyt czasochłonne albo dziwne. Autorka popada w przesadę w testowaniu możliwości życia zero waste – ale dzięki temu poszukujący odpowiedzi na swoje pytania mogą potraktować ją jako autorytet w tej dziedzinie. „Pokochaj swój dom” to wersja ekstremalna, ale czasami warto się zastanowić nad rezygnacją z przedmiotów i udogodnień, które tylko zagracają mieszkanie. Autorka pokazuje, jak ułatwić sobie proces sprzątania i uczynić otoczenie bardziej przyjaznym, przekonuje do świadomych zakupów i szerzy świadomość ekologiczną. Uważa, że rezygnacja ze śmieci to prosta droga do szczęścia. Opisuje swoje doświadczenia rzeczowo (ale nie bez humoru), więc każdy, kto zechce pójść w jej ślady, otrzyma potrzebne wskazówki. Pozostali zatrzymają się na etapie śledzenia mało popularnego pomysłu na życie. Chociaż Bea Johnson pisze poradnik, tworzy go tak, by zaspokoić też ciekawość czytelników.

niedziela, 24 września 2017

Teresa Lipowska w rozmowach z Iloną Łepkowską: Nad rodzinnym albumem

Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2017.

Po domowemu

Teresa Lipowska pochyla się nad rodzinnym albumem i opowiada Ilonie Łepkowskiej o swoich rolach i o swoich bliskich, o życiowych radościach i – dużo rzadziej, ale jednak – rozczarowaniach. Atmosferę familiarności podsyca herbata, którą Łepkowska traktuje jak wstęp do zwierzeń. Nie ma tu chęci tworzenia (auto)biografii, ani prób porządkowania dat i faktów, nie ma sięgania do kalendarium. Liczy się tylko to, co w pamięci bohaterki tomu i co daje się od razu przywołać za sprawą fotografii czy porównywania doświadczeń. Nie jest tak, że Teresa Lipowska opowiada, a Ilona Łepkowska słucha bądź naprowadza na konkrety. Aktorka raczej dzieli się emocjami, a scenarzystka wie, jakich opowieści oczekują czytelniczki – i na takie rozmówczynię wyciąga, sama często nie może i nie chce powstrzymywać się od podawania własnych doświadczeń, choć to nie na niej powinna skupiać się uwaga odbiorczyń. Tytuł wspomnieniowego tomu idealnie oddaje jego zawartość: „Nad rodzinnym albumem” to zbiór luźnych, mimo że tematyzowanych rozmów pozbawionych prób budowania całego życiorysu. Ilona Łepkowska wybiera zaledwie kilka tematów, które mają dobrze definiować bohaterkę. Są tu oczywiście role filmowe i teatralne, jest serialowa, która przyniosła Teresie Lipowskiej największą popularność dzisiaj, czyli wcielenie Barbary Mostowiakowej (przerażająca jest wiara obu pań, że wszyscy ten serial oglądali, ale też naprawdę do fanek Lipowskiej jako Mostowiakowej tom jest kierowany i niewiele na to można poradzić). Pojawia się historia występów w Dudku i poetyckich fascynacji. Ale równie często jak o sprawy zawodowe Ilona Łepkowska pyta o prywatność. Poznaje historię małżeństw Teresy Lipowskiej, długie starania o dziecko, relacje z synową. Dowiaduje się o wielkiej miłości do matki i znacznie mniejszym uczuciu do ojca, dociera do prywatnych wspomnień, na tyle jednak ogólnych, że nie da się na ich podstawie ułożyć biografii bohaterki. Bardzo często obie rozmówczynie zajmują się po prostu uczuciami czy emocjami, nie skupiają się na faktach, za to zdobywają się na życiowe refleksje o wysokim stopniu uogólnienia.

Teresa Lipowska opowiada tak, jakby rzeczywiście przeglądała album ze zdjęciami, Ilona Łepkowska wyznacza ogólny temat rozmowy, ale pozwala aktorce na dygresje i luźne uwagi. Przez to jest tu trochę powtórzeń, nie zawsze potrzebnych. Jeśli odbiorczynie liczą na fakty, będą trochę zawiedzione, ale te, którym wydaje się, że z prostych i oczywistych czasami wywodów lepiej poznają ludzką stronę gwiazdy, należą do właściwej grupy docelowej. Teresa Lipowska tą książką przypomina o sobie, wpisuje się w zestaw publikacji aktorów – tu nie liczy się szczegółowość, ale możliwość powiedzenia fanom czegoś od siebie. Jest w tej książce dość mało tekstu, ma na to wpływ i rozrzedzanie akapitów zbędnymi wtrąceniami Łepkowskiej – dla podtrzymania rozmowy, ale rozbijającymi wywód – a i olbrzymia liczba zdjęć. Również odchodzenie od konkretów, przeżycia i luźne wspomnienia w miejsce porządkowania faktów robią w tym wypadku swoje. Teresa Lipowska chce przede wszystkim ująć odbiorczynie ciepłem i serdecznością, zasugerować przyjemne spotkanie bez konieczności wertowania archiwów, chwalenia się recenzjami czy statystykami. Trafi zwłaszcza do swoich serialowych fanek – po to została przygotowana ta książka. Mało tu wiadomości, sporo uczuć, więc nie jest to publikacja dla wszystkich.

sobota, 23 września 2017

Anna Łacina: Zadzwoń, kocham cię

Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

Miłość wśród zamachów

Kiedy Anna Łacina bierze się za relacjonowanie nastoletnich pierwszych miłości, szuka problemów na drodze do szczęścia na zewnątrz, w tym, na co młodzi ludzie na pewno nie mają wpływu. Mnoży przeszkody, żeby pokazać potęgę uczucia, na przemian dawać i odbierać nadzieję czytelniczkom i bohaterom. Nie ma w tym nic nietypowego, tak najczęściej postępują twórcy nastoletnich romansowych obyczajówek. Ale Anna Łacina nie boi się wprowadzenia do lektur tematów, które jeszcze w powieściach rozrywkowych nie zagrzały miejsca – eksperymentują z mieszaniem fikcji literackiej i doniesień medialnych ze świata odbiorczyń. W „Zadzwoń, kocham cię” porusza kwestię ataków terrorystycznych. Zamachy stanowią tło dla kiełkującego uczucia między Weroniką i Wawrzyńcem.

Ona przypadkiem wpada na dawnego kolegę z przedszkola i zakochuje się na zabój. Nie nacieszy się zbyt długo jego obecnością, bo najpierw musi wyjechać nad morze, a potem mama, korzystając z wakacji i urlopu, zabiera swoje dorastające pociechy na zagraniczne wakacje. W Nicei Weronika jest świadkiem, jak wielka rozpędzona ciężarówka wjeżdża w tłum ludzi. Dziewczyna nie wie, co stało się z jej bratem, traci telefon, widzi krew, przerażenie i śmierć. Z traumatycznych przeżyć nie ma się komu zwierzyć, a z powodu braku telefonu nie ma jak dać znać Wawrzyńcowi, że z nią wszystko w porządku. Kolejne dni przynoszą kolejne zamachy, świat przestaje być bezpiecznym miejscem. Nawet Polska nie wydaje się dobrym schronieniem: w Krakowie odbędą się Światowe Dni Młodzieży i Weronika jest pewna, że tam straci ukochanego. Stres i strach coraz bardziej dają o sobie znać, dziewczyna zaczyna mieć koszmarne sny, a potem też koszmarne wizje na jawie. Ogarnia ją panika. Rodzice przebywają za granicą (blisko kolejnych zamachów) i tylko Wawrzyniec może zaopiekować się nastolatką.

Anna Łacina wystawia związek młodych ludzi na poważne próby. Z jednej strony to światowy terroryzm i fakt, że w każdej chwili można zginąć – albo stracić ukochaną osobę. Z drugiej zła opinia, jaka ciągnie się za Wawrzyńcem: chłopak wyprowadził się już z domu z powodu konfliktów z ojcem. Weronika nie wie, czy może mu zaufać, kiedy odkrywa dziwne zachowania i obecność pięknej przyjaciółki. Czasem bohaterowie są dojrzali nad wiek, czasem ranią się wzajemnie dziecinnymi zachowaniami. „Zadzwoń, kocham cię” pokazuje, że związek to również strach o drugą osobę. Zresztą autorka jawi się jako autorytet w kwestii relacji międzyludzkich. Najpierw Weronika przeżywa męki na myśl o tym, że nie umie się całować i nie poradzi sobie z takim zadaniem, kiedy przyjdzie odpowiedni moment – tu autorka przypomina, że można zdać się na intuicję. Później jednak ciotka udziela rad mamie, opowiada jej o różnych językach w związku. Pokazuje, jak się nawzajem traktować, żeby miłość nie wygasła. Przypomina, że rozwód niczego nie zmieni – te same kłopoty powrócą, gdy minie wstępne zauroczenie – warto więc powalczyć o wspólne szczęście. To dojrzałe wskazówki, warte zapamiętania i ważne, cenną lekcję proponuje Łacina czytelniczkom. Nie obiecuje im samych cudownych chwil w związku, za to tłumaczy, skąd biorą się kłótnie i konflikty – i jak na nie reagować. W tym wszystkim relacja między Weroniką i Wawrzyńcem schodzi na dalszy plan, cenniejsze od niej są poboczne wątki w powieści, wątki, o których często nawet dorośli nie pamiętają przy układaniu sobie życia.

piątek, 22 września 2017

Nicky Pellegrino: Pod włoskim niebem

Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.

Raj

Nicky Pellegrino do Włoch wraca bardzo chętnie w każdej kolejnej niespiesznej powieści obyczajowej, wskazując ten kraj jako remedium na wszystkie życiowe problemy. Tu ludzie są życzliwi i otwarci, jedzenie proste i pyszne, słońce i świeże powietrze robią swoje – przepędzają wszelkie troski. Włochy to idealne miejsca na wakacje i na ucieczkę od życia, na zwolnienie tempa i na zmiany. „Pod włoskim niebem” realizuje tę idylliczną wizję i sprawia, że czytelniczki razem z bohaterką znajdą azyl w domu wakacyjnym nad brzegiem morza.

Stella musi podjąć wyzwanie, jakie niesie jej los: kiedy umiera jej szefowa, znana i ceniona projektantka mody, Stella traci pracę. Nie była na to przygotowana, więc teraz nie wie, co ze sobą zrobić. Znajomi radzą sposób dość ekstremalny: rok przerwy, rok, który powinien przynieść odpowiedź na szereg pytań. Stella w końcu daje się przekonać. Ponadto, dla ograniczenia kosztów i dla samej przygody, decyduje się na zamianę domów. Na internetowym portalu poznaje Leo, architekta zieleni. Leo musi akurat zamieszkać w Londynie, będzie tu pracować nad swoimi projektami i z chęcią udostępni na czas nieokreślony swój drugi dom. Villa Rosa to miejsce, do którego już wkrótce Stella się uda. Za sprawą Leo bohaterka poznaje mieszkańców miasteczka, nawiązuje nowe przyjaźnie i wikła się w prywatne sprawy innych. Odkrywa lokalne atrakcje i bywa w miejscach, których nie wskazałyby jej turystyczne przewodniki. Próbuje pomagać zagubionym, ale też realizuje własne marzenia związane z pobytem w obcym kraju: chce uczyć się włoskiego i sztuki gotowania. Nie będzie się nudzić, narzekać na samotność ani zamartwiać niepewną przyszłością. Villa Rosa to schronienie przed smutkami.

Nicky Pellegrino prowadzi zwykłą narrację, którą jeszcze ozdabia mailami: Stella wymienia dość często uwagi z Leo, dzieli się też swoimi spostrzeżeniami z Birdie, najlepszą przyjaciółką. To umożliwia rozszerzenie opowieści o kolejnych bohaterów i osłabienie na początku samotności Stelli. Gdy kobieta pozna już kilka osób, Pellegrino pobawi się wydarzeniami, które byłyby może dramatyczne jako widziane od środka, ale w tym ujęciu stają się całkiem zabawne. Stella odkrywa, co w życiu jest najważniejsze – i nabiera dystansu potrzebnego do przewartościowań. Autorka szykuje i swojej postaci, którą bardzo chroni, i czytelniczkom szereg przyjemnych niespodzianek. Pozwala odpocząć, pozachwycać się pysznym jedzeniem, odkrywać proste przyjemności, niedostępne tym, którzy biorą udział w wyścigu szczurów. „Pod włoskim niebem” to historyjka naiwna i raczej przewidywalna – ale spełnia swoją rolę jako odpędzacz smutków i przykrości. Odwraca uwagę od tego, co irytuje, akcentuje rolę marzeń oraz bezinteresownej życzliwości. Tu każdy może być sobą, a nie spotka się przez to z odrzuceniem ze strony innych – Nicky Pellegrino tworzy namiastkę raju, lepszą reklamę Italii trudno byłoby sobie wymyślić. To powieść konwencjonalna, w stylu, do którego Pellegrino przyzwyczaiła – niespieszna, smakowita i krzepiąca. Trafi do czytelniczek, które poszukują bezproblemowych lektur promujących slow-life, będzie sposobem na relaks, a czasem i na refleksję na temat tego, co zrobić z własnym życiem. Nicky Pellegrino tworzy baśń dla dorosłych czytelniczek, które chciałyby dobrych rozwiązań i braku problemów.

czwartek, 21 września 2017

Ojciec. Opowiadania

Ringier Axel Springer, Warszawa 2017.

Pokolenie

Ojciec jest wszędzie, od ojca nie ma ucieczki. Pisarze, którzy trafili do niewielkiego tomu „Ojciec. Opowiadania” zmagają się z tematem-rzeką, archetypem i stereotypem jednocześnie. Szukają różnorodnych form, na przemian wcielają się w ojców i synów, zarzekają się, że przedstawiona opowieść jest fikcją lub prezentują sygnały obyczajowości czytelne dla całego pokolenia. Mierzą się z tematem ojca – bo nawet brak ojca w pobliżu w dzieciństwie nie oznacza uwolnienia. Pojawiają się tu motywy obowiązkowe: mierzenie się ze śmiercią ojca, dostrzeganie jego pierwszych słabości, zamiana ról, gdy to syn przejmuje odpowiedzialność. Związane z ojcem nadzieje i największe rozczarowania. Organizacja i dezorganizacja codzienności. Konflikt pokoleniowy, który w relacji ojca z synem najpewniej i najszybciej się ujawni, bo przecież każdy ma swoje wartości i zasady i każdy chce żyć po swojemu, nawet jeśli nie potrafi się wyzwolić spod zależności od ojca. Ojciec – nie tata. Na sentymenty w bezpośrednich relacjach miejsca nie ma. Owszem, czasem któryś z pisarzy odwoła się do wzruszeń, ale – skierowanych na zewnątrz, obliczonych na zrobienie wrażenia na odbiorcach. Relacja syna i ojca musi przejść przez fazy obowiązkowe, bez względu na to, jak różne będą jednostkowe historie. Ojciec w tym zbiorku nie kojarzy się ze szczęściem i bezpieczeństwem, nawet jeśli do tej pory wspiera finansowo dorosłe dziecko. Ojciec to przeważnie wielki przegrany, bo albo podporządkowuje się rodzinie, albo swoim pasjom. Jakiej drogi by nie wybrał, coś straci. Przekona się o tym, kiedy będzie za późno na naprawianie win, a zresztą w wielu przypadkach w ojcu pokutują mity poprzednich pokoleń – że mężczyźni nie powinni okazywać słabości. W efekcie ojcowie z tych opowiadań są męczący w swojej nieustępliwości, dumni i przez cały czas przegrani, czego by nie osiągnęli. Nie ma tu dziecięcej fascynacji ojcem, nie ma autorytetu – temat wszyscy autorzy traktują dosyć rozliczeniowo, z dala od ideałów. Ojciec to wspomnienia z dzieciństwa, nawiązania do innych czasów. Ojca niekiedy definiuje się przez miejsca lub pojedyncze sytuacje: nigdy nie można go w pełni zrozumieć i bez zastrzeżeń zaakceptować. Perspektywa syna zawsze jest tą gorszą. To tom przepełniony goryczą, a nie siłą: w ujęciu pisarzy ojciec to skupisko słabości, ktoś, kogo niemal bezkarnie można obarczać winą za własne niepowodzenia i błędy.

Oczywiście twórcy sięgają po różne fabuły, historie prywatne lub ogólnikowe, stawiają raz na analizę uczuć, raz na historyczne fakty dotyczące otoczenia. Ale w temacie ojca nie szukają nowatorstwa, jakby zaprzeczenie archetypom groziło wykluczeniem z literatury. Realizują jeden model relacji zwielokrotniony w kolejnych domach. I chociaż postaciom nadają cechy z różnych kultur czy nacji, chociaż akcentują zmiany czasów i obyczajowości, sprawiają wrażenie pewnych, że ten właśnie model będzie się powtarzał, że kiedy oni staną na miejscu ojców, tak samo zaczną postępować, zachowywać się według jednego jedynego schematu. Błędnego koła nic nie może przerwać, ojcowie najpierw infantylizują rzeczywistość przez żenujące zachowania, później, gdy ich zabraknie, wywołują nieodzowny lęk przed przemijaniem. Ten jeden powtarzany w różnych konfiguracjach portret to próba podsycenia refleksji nad rolą ojca – ale wcale nie w dzisiejszych czasach. Tu ojcowie przenoszą w minioną epokę.

środa, 20 września 2017

Rafał Skarżycki, Tomasz Lew Leśniak: Hej, Jędrek! Szukasz guza?

Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

Na tropie szefa

Jędrek. I od razu wiadomo, co się stanie. Przedsiębiorczy dziesięciolatek wprawił się już w łapaniu przestępców i wydaje mu się, że może stawić czoło wszystkim wyzwaniom, z którymi nie radzą sobie jego bliscy. Karola przygotowuje się do olimpiady. Witek ćwiczy do turnieju szachowego. Gruby zdecydowanie powinien przejść na dietę. Chłopak Wyjca prowadza się z jakąś blond pięknością, trzeba zatem też pilnować, żeby Anka nie dała się ponieść uczuciom – i oszczędzić jej cierpień w przyszłości. A do tego mama nie może schwytać Szefa Wszystkich Szefów. Jędrek może pomóc wszystkim, czuje się na siłach – chociaż wybiera drogę na skróty i zraża do siebie przyjaciół. Nie radzi sobie z przerośniętymi szóstoklasistami, którzy odbierają maluchom kanapki i kieszonkowe, a chce pokonać goryli Szefa Wszystkich Szefów próbujących podporządkować sobie warsztaty samochodowe w mieście. To nie ma prawa się udać. „Szukasz guza” to kolejna powieść komiksowa w humorystycznej serii, coś w sam raz dla tych dzieci, które lubią się pośmiać przy relacjach okołokryminalnych. Bo przygody Jędrka to mieszanina domowych konfliktów z siostrą, szkolnych perypetii, spotkań z przyjaciółmi i śledztwa opartego na czynach, a nie na dedukcji. Mały bohater z jednych tarapatów wpada w kolejne, ale nie przejmuje się chwilowymi niepowodzeniami, za to nakręca się na działania.

Pojawia się w tomiku kolejna bohaterka, Jadwiga Błysk, która lubi działać błyskiem i wiele razy znajduje się w pobliżu właśnie wtedy, gdy Jędrek najbardziej potrzebuje pomocy. Bohater działa dość impulsywnie, ryzyko jest u niego wliczone w cenę. Jędrek zawsze wychodzi cało z opresji – o tym pamiętać będą odbiorcy, którzy dzięki temu mogą świetnie się bawić choćby przy podążaniu za bohaterem podczas śledzenia podejrzanych typów. Tych tu nie brakuje, bo mimo że akcja rozgrywa się wśród dzieciaków, przestępcy są prawdziwi i gotowi na wszystko.

Rafał Skarżycki i Tomasz Lew Leśniak zainspirowali się zachodnimi powieściami komiksowymi, zaczerpnęli z nich pomysł na formę – przetykanie narracji puentującymi całość rysunkami – i na bohatera, przeciętnego dzieciaka, który łatwo wpada w kłopoty, ale daje się lubić, a jego przygody budzą śmiech. Tereny typowe dla działania takich postaci – szkołę, dom i podwórko, rozszerzyli poza stereotypy o potężną bajkową wyobraźnię. W ten sposób powstała seria, która z powodzeniem może walczyć o uwagę fanów Zapisków Luzaka czy Dzienników Cwaniaczka – bije tamte na głowę ze względu na przemyślane intrygi, wartką i spójną akcję oraz jakość samych rysunków. To już nie proste kadry jak z Dilberta, Jędrek zyskuje dopracowany wizerunek, zmiany perspektywy nadają książce dynamiki. Tu komiks jest w najlepszym gatunku, nie infantylizuje całości, zgadza się natomiast z wyobrażeniami odbiorców na temat poszczególnych motywów. Autorzy sami doskonale się bawią przygodami Jędrka, co szybko owocuje zachwytem czytelników. Ten mały bohater, mimo że nie odkrywczy, pokazuje cały komiczny potencjał powieści komiksowych, pozwala docenić rozrywkowy charakter lektury. Przy pomysłach Jędrka nikt nie będzie się nudzić – ta postać zapewnia zajęcie nie tylko swoim przyjaciołom.

wtorek, 19 września 2017

Jordi Sierra i Fabra: Zabójcza zagadka muzyka

Akapit Press, Łódź 2017.

Lekcja muzyki

O ile matematyka jest w życiu potrzebna i nie ma co do tego żadnych wątpliwości, o tyle muzyka to przedmiot w szkole traktowany po macoszemu: rzadko spotyka się tu nauczycieli z powołaniem, którzy są w stanie zarazić uczniów artystyczną pasją lub przekonać do nauki w tej dziedzinie. W efekcie poza tymi, którzy kończą szkoły muzyczne, poziom wiedzy w ramach muzyki jest zwykle żenująco niski. Jordi Sierra i Fabra należy w ogóle do ludzi, którzy nie mieli w szkole muzyki – czego teraz żałuje i stara się dzieciom pokazać, że to motyw warty uwagi. Po „uśmierceniu” matematyka wraca do szkoły i znów wybiera trójkę uczniów opornych na wiedzę, którą przekazuje im pan Gustavo. Dzieci nie znają znaczenia symboli zapisywanych na pięciolinii ani nazw instrumentów. Nie wykazują zainteresowania hitami muzycznymi spoza swojego pokolenia. A nade wszystko nie rozumieją, dlaczego miałyby zdobyć się na wysiłek i uczyć się muzyki. Pasja nauczyciela jest im obca. Dlatego pan Gustavo decyduje się na szalony plan. Po rozmowie motywacyjnej z klasowymi leserami, kiedy wie już, że ma do czynienia z ludźmi inteligentnymi i musi tylko przełamać ich opory przed muzyką, wysyła im zdjęcie-ostrzeżenie. Wyznacza też pierwszą wskazówkę i czas na rozwiązanie kolejnych zadań. Bohaterowie nie mają pojęcia, że to tylko gra, sądzą, że pan Gustavo padł ofiarą niesnasek między nauczycielami. Podejmują wyzwanie nie z nudów, a żeby ocalić pedagoga. To wyścig z czasem i konieczność organizowania burz mózgów, ale również test sprawności z wyszukiwania danych w internecie. O ile bowiem w przypadku matematyki należało uruchomić logiczne myślenie, o tyle tu samo myślenie niewiele da, nie uzupełni braku podstawowych wiadomości. A skoro zagadki sami bohaterowie rozwiązują przy pomocy internetu, nie ma przy tym tak dużej adrenaliny jak w zbrodni „matematycznej”. Owszem, czas leci, a łamigłówki są zróżnicowane i wymagają sporych nakładów pracy, ale inaczej się je odbiera. Ma na to wpływ również wyeksploatowany za pierwszym razem scenariusz: jeśli wiadomo, że to tylko gra, trudniej zaangażować się w pełni w akcję.

„Zabójcza zagadka muzyka” to bardzo krótki tomik przesycony muzycznymi ciekawostkami. Numery rozdziałów wskazują piosenki z konkretnymi liczebnikami w tytułach, a tajemniczy gracz stale zmienia formy zadań: to wielka wykreślanka, literowy diagram z terminami muzycznymi, łączenie w pary autorów i dzieł, daty urodzin kompozytorów… Pojawiają się zaszyfrowane wiadomości i wskazówki, pojawia się też dziwny kurier, który ma doręczać kolejne przesyłki. Bohaterowie działają pod presją czasu, ale odkrywają też uroki muzyki – trochę na wyrost, w tym wypadku nie da się postępować tak zgrabnie jak przy matematyce. Tam dzieci przekonywały się, że mimo niechęci do przedmiotu coś potrafią, tutaj poległyby na pierwszych zadaniach, gdyby nie ściąga. Wcześniej Jordi Sierra i Fabra udowodnił, że matematyka nie jest straszna, teraz nie ma pomysłu na twórcze zagadki, w efekcie artystyczną muzykę zamienia na wkuwanie dat, nazwisk i pojęć. Dostarcza dzieciom trochę lekturowych przeżyć przez motyw kibicowania postaciom, umożliwia samodzielne (także z internetem…) rozwiązywanie zagadek, nie przekonuje jednak tak bardzo jak poprzednim razem, kiedy w grę wchodziło znalezienie zabójcy, a w zagadkach skrywały się podchwytliwe pytania i pułapki wymagające sprytu.

poniedziałek, 18 września 2017

Joanna Jagiełło, Jarosław Kaczmarek: Napastnicy. Snajperzy, dryblerzy, szaleńcy

Egmont, Warszawa 2017.

Boiskowe sukcesy

Seria biografii piłkarzy w Egmoncie rozrasta się w innych niż pierwotnie zakładane kierunkach, ale oznacza to, że mali kibice mogą zdobywać wiedzę z różnych okołopiłkarskich opowieści. „Napastnicy. Snajperzy, dryblerzy, szaleńcy” to tomik przygotowany przez Joannę Jagiełło i Jarosława Kaczmarka. Składa się z dwóch części. Najpierw Kaczmarek przedstawia historię pozycji: pokazuje, jak zmieniało się podejście trenerów do roli napastnika, kto grał przełomowymi ustawieniami, jakie są zalety i wady przesuwania napastników do defensywy i czym jest futbol totalny. To wiadomości, które pozwolą dzieciom zrozumieć decyzje trenerskie lub ocenić rozwiązania stosowane przez wybraną drużynę, informacje przydatne w lekcjach futbolu, ale też z perspektywy fana piłki nożnej. Jarosław Kaczmarek podaje konkretne przykłady, więc cały ten teoretyczny wstęp wypada nieźle, czyta się go dobrze i łatwiej potem zająć się wybranymi minibiografiami.

Te tworzy Joanna Jagiełło – i w odróżnieniu od dziennikarzy sportowych, najbardziej zbliża się stylistyką do pierwszych biografii Żółtowskiej-Darskiej. Wie, jak pisać zajmująco dla dzieci i na co kłaść nacisk przy omawianiu kolejnych sylwetek. Nie zanudza analizami meczy, choćby i najbardziej przełomowych – wie, że nie zawsze udaje się w ten sposób oddać boiskowe emocje, a zresztą ma ograniczoną ilość miejsca, musi je więc sensownie zagospodarować.

W biografiach kolejnych napastników interesuje ją najpierw sam początek drogi do kariery i wielkiej sławy. Sprawdza, kto został wyłowiony jako młody talent przez trenerów, a kto musiał do siebie przekonywać różne kluby, kto szybko się usamodzielnił, a komu było ciężko rozstawać się z rodzicami. Przedstawia pierwsze sukcesy, ale też pierwsze rozczarowania lub konflikty na boisku. Przy okazji może wytłumaczyć, jakie gesty i zachowania nie są w piłce nożnej tolerowane, a także – co można przekazać „cieszynką” po zdobyciu gola. Czasami przekazuje definicje czy pojęcia z języka komentatorów. Najbardziej jednak interesują ją sami piłkarze, ich ambicje, nadzieje, to, co czyni ich wyjątkowymi. Wprowadza zaledwie kilku napastników z różnych drużyn (a część doczekała się już swoich „pełnych” książkowych opisów – ale autorka nie powiela akcentów z gotowych opracowań).

Zajmowanie się biografiami piłkarzy to z jednej strony próba zwrócenia uwagi na fakt, że tylko ciężką pracą i determinacją można coś osiągnąć (czasami dochodzi do tego kwestia odpowiedniej diety, innym razem fachowej pomocy psychologicznej, wsparcia bliskich czy zewnętrznych okoliczności). Z drugiej strony sami piłkarze bywają wzorami do naśladowania (nie jedzą „śmieciowych” potraw, nie imprezują, gdy czeka ich ważny mecz, wyciągają wnioski ze swoich błędów i uczą się przyjmować porażki). Odpowiednie treści zostaną w tomie zaakcentowane, nawet przez podkreślenia czcionką – ale Joanna Jagiełło pisze tak, żeby dzieci z przykładów sportowców wyciągały wnioski dla siebie. Poza literackimi portretami są tu jeszcze, jak w całej serii, kolorowe strony, tym razem wskazujące kolejnych bohaterów piłkarskiej historii, zdjęcia z meczy i informacyjne komentarze. Do tego Andrzej Juskowiak ocenia wybranych do tomu piłkarzy z boiskowej perspektywy. Tomik „Napastnicy. Snajperzy, dryblerzy, szaleńcy” to publikacja dla małych fanów piłki nożnej niezbędna – jak niemal wszystkie w serii – a za sprawą sportu może przekonać najmłodszych do spędzania czasu z książką.

niedziela, 17 września 2017

Rafał Kosik: Różaniec

Powergraph, Warszawa 2017.

Uregulowane życie

W nowej rzeczywistości wszyscy muszą się podporządkować rygorystycznym prawom. To świat skonstruowany tak, by nie było w nim zagrożeń ani wielkich emocji. Wszystko regulują odpowiednie zasady. Jednostki, które mogłyby stwarzać zagrożenie – za sprawą cech charakteru, wywrotowych myśli albo traumatycznych doświadczeń – podlegają Eliminacji, znikają bez śladu. Tu nie ma miejsca dla indywidualistów, nikt nie powinien wyłamać się ze sprawnie funkcjonującego systemu. W tej przyszłości niczego nie pozostawia się przypadkowi, bo zachwianie równowagi groziłoby destrukcją świata. Miasta to zamknięte pierścienie, tworzące Różaniec: międzypierścieniowy transfer jest utrudniany tak, by emigracja, chociaż nie zakazana, stała się zniechęcająca za sprawą licznych procedur i wymagań. Rafał Kosik bardzo precyzyjnie konstruuje te zasady, każdy element życia ma dokładnie przemyślany i w odpowiednim momencie zaprezentuje go czytelnikom. Mieszkańcy Warszawy mogą zająć się podczas lektury odtwarzaniem nowej topografii miasta i zabaw autora. To, co Rafał Kosik tworzy na marginesie serii Felix, Net i Nika, tutaj może przerobić na większą skalę. Przemyślane ma nie tylko rozkład dzielnic czy przeznaczenie budynków. Zajmuje się nawet kwestią Niesłońca, kształtem dni, modyfikacjami pogody oraz prawami fizyki do zaobserwowania w Różańcu. Nie byłby Rafał Kosik sobą, gdyby nie wziął się i za wyjaśnianie zasad życia społecznego. Wie, na czym polega psychologia tłumu i jak działa polityka, od kulis przedstawia mechanizmy programów rozrywkowych dla mas. Nieprzypadkowo wprowadza debaty z przyszłości: to wyostrzona wersja tego, co już dzisiaj można zaobserwować w kierunku zmian mass mediów. W „Różańcu” organizacja codzienności to ogromny temat – z jednej strony nieco spowalniający akcję, z drugiej natomiast – budzący zaufanie do autora, który wyobraźnię potrafi podeprzeć celnymi obserwacjami dotyczącymi naszej codzienności i samą nauką. Jest Kosik i tu satyrykiem, ale w tomie wcale nie chce śmieszyć. Zmusza za to do myślenia i oceniania poprawności wnioskowania. Kreuje się na autorytet w różnych dziedzinach. Ale „Różaniec” to nie tylko futurystyczna wizja degradacji świata w pędzie do ulepszeń i ułatwiania życia. „Różaniec” to uczucia.

W tłumie podobnych do siebie ludzi Harpad się wyróżnia. Nie tylko talentami do zmieniania wartości PZ, czynnika, który decyduje o Eliminacji człowieka ze społeczeństwa. Ten bohater miewa przeczucia, potrafi widzieć przyszłość czy poznawać doświadczenia napotykanych bohaterów. Ma też słabości, które czynią go łatwym celem dla wrogów. Najważniejsza jest dla niego kilkuletnia córka, Marysia. Była żona utrudnia Harpadowi kontakty z dzieckiem, a sytuację dodatkowo komplikują stosowane powszechnie komunikatory. Na początku Marysia jest tylko punktem spornym, najwyższą wartością dla Harpada, później wyrasta jednak na ważną postać. Kosik pokazuje, że w stechnicyzowanym i regulowanym na wszelkie możliwe sposoby świecie pozostaje jeszcze miejsce na człowieczeństwo – i to miejsce kryje się właśnie w relacjach międzyludzkich, uruchamiane przez miłość. Chociaż autora wyraźnie ciągnie w stronę wyjaśnień i konstrukcji, radzi sobie z przekazywaniem motywacji postaci po mistrzowsku, „Różaniec” zaczyna wciągać właśnie przez zestaw wyzwań dotyczących bliskich Harpadowi osób. Jest to powieść o rozłożystej narracji, konkretna i pełna danych, dobrze uzasadniana – i w planie wydarzeń, i w planie emocji.

sobota, 16 września 2017

Ewelina Tondys: Habit zamiast szminki, czyli zakonnice zabierają głos

Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2017.

Radość życia codziennego

Na taki wybór decyduje się coraz mniej młodych ludzi, ale w dalszym ciągu też pokutuje przeświadczenie, że zakon to wyłącznie modlitwa i zamknięcie się na świat. Ewelina Tondys w tomie „Habit zamiast szminki” próbuje udowodnić, że jest inaczej – w różnych zgromadzeniach działających w Polsce szuka ciekawych postaci, zakonnic, które przełamują stereotypy i są szczęśliwe z tym, co robią. A zajmują się mnóstwem spraw: niektóre rzeczywiście spędzają czas na modlitwie, inne jednak wyjeżdżają na dalekie misje, budują hospicja, zajmują się narkomanami czy prostytutkami. Rozbrajają mit smutnych zakonnic w ciemnych habitach: tylko niektóre noszą habity lub welony, inne rezygnują z takich wyznaczników przynależności do zakonu, żeby móc łatwiej dotrzeć do potrzebujących i nie budować na początku barier wykluczających porozumienie. Udowadniają autorce, że zakon nie oznacza da nich ograniczeń a wolność: zawsze mogą sprzeciwić się woli przełożonych, podjąć dialog lub nie przyjąć propozycji. „Habit zamiast szminki” to zestaw takich konfrontacji obiegowych opinii z codziennością bohaterek. Żadna z sióstr nie czuje się nieszczęśliwa, żadna nie ma poczucia, że w zgromadzeniu coś traci. Prześcigają się rozmówczynie w wykazywaniu pozytywów, niemal entuzjazmu dla obranej drogi. Sama autorka też nie próbuje prowokować czy jątrzyć: rozmawia na przykład z zakonnicą-ginekologiem, która nie przepisze pacjentkom antykoncepcji, dowiaduje się, że zakonne życie wymaga przecięcia pępowiny i pewnego ograniczenia kontaktów z rodziną. Nie ocenia i nie komentuje, pozostawia to czytelnikom. W rozmowach z bardziej otwartymi siostrami może zadać pytanie o indywidualne postrzeganie Boga, a nawet o miłość – wszystko po to, by zainteresować zakonnicami, udowodnić, że nie da się ich wszystkich traktować jednakowo.

„Habit zamiast szminki” nie jest książką, która miałaby odbiorców nawracać czy przyczynić się do zwiększenia liczby powołań. Owszem, autorka często pyta o początki powołania i o predyspozycje potrzebne do życia w zakonie, poznaje indywidualne historie, a i wskazówki dla ewentualnych chętnych do takiej posługi, sprawdza, jak działają zgromadzenia na rzecz społeczności. Niekiedy poznaje skrótową historię zakonu lub jego rozwoju w Polsce. W wywiadach zwraca jednak uwagę na same rozmówczynie, ich przeżycia, przemyślenia i role. Przedstawia niezwykłe wyzwania – barwne są zwłaszcza opowieści o misjach w Afryce, ale przecież także przebywanie za murami klasztoru i niemal całkowite odizolowanie się od świata zewnętrznego może się okazać dla odbiorców egzotyczne. „Habit zamiast szminki” prezentuje bardzo różne sposoby na życie – mimo złożenia ślubów zakonnych. Może ta książka, wydana przecież w świeckim wydawnictwie, co autorka trochę niepotrzebnie we wstępie podkreśla, zmieni myślenie o zakonnicach. Ewelina Tondys dość ładnie przeprowadza te rozmowy. Nie narzuca ich kierunku, pozwala interlokutorkom się wygadać, a przy tym sporo się dowiaduje. Nie chce w tych rozmowach dominować, ale dobrze się do nich przygotowuje: zbiera informacje o siostrach, żeby zindywidualizować tok wywiadu. Później wszystko zależy od rozmówczyń, ich charakteru i treści do przekazania. „Habit zamiast szminki” nie ma przekonywać do religii czy życia w zgodzie z regułami zakonnymi. Nie jest to reklama zakonu ani podpowiedź dla niezdecydowanych młodych ludzi. I dlatego można tę publikację czytać z uwagą.

piątek, 15 września 2017

Katarzyna Sowula: Jak dzieci zmieniają świat? Ciekawostki i zadania

Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

Postęp

Zaspokajanie ciekawości najmłodszych to temat bardzo modny w ostatnich latach w literaturze czwartej i realizowany bardzo oryginalnie. „Jak dzieci zmieniają świat” Katarzyny Sowuli to publikacja, która do komentarzy związanych z wiedzą i wyjaśnieniami dokłada jeszcze niebagatelny element zaskoczenia. Nigdy nie wiadomo, jaką kwestię przyniesie kolejna rozkładówka – czy będzie to pytanie, skąd się biorą dzieci, czy historia rozwoju ubikacji, wyjaśnienie jakiegoś powiedzenia, przegląd dawnych doświadczeń najmłodszych, pomysł na zabawkę z surowców wtórnych czy prezentacja atrakcyjnych świąt w różnych kulturach. Autorka niby podąża tropem dziecięcych pytań, ale często po prostu wykorzystuje taką formę żeby wprowadzić małym czytelnikom wiadomości, których z innych źródeł mogłyby nie poznać. W efekcie sprawia, że do ciekawości zainicjowanej konkretnym pytaniem dochodzi jeszcze ciekawość dalszego ciągu, pytanie, jakie zagadnienie i z jakiego tym razem zakresu pojawi się na następnej stronie. Tytuł może być trochę na wyrost, bo w większości wypadków dzieci z postępem niewiele mają wspólnego (może wyłączając kwestię Orderu Uśmiechu czy małych geniuszy) ale Katarzyna Sowula bawi na tyle, że nikt nie będzie się nad tym zbytnio zastanawiał. Za każdym razem pytanie prowadzi do dosyć obszernego kilkuakapitowego wyjaśnienia obfitującego w ciekawostki dla najmłodszych, ale to nie koniec lekturowej przygody. Tomik został pomyślany jako interaktywny i jest w nim wiele kreatywnych zadań dla dzieci. To zadania o różnym stopniu zaawansowania, czasami przydatne później w szkole – do takich należy weryfikowanie informacji z internetu i szukanie ich poza mediami elektronicznymi, innym razem to wyzwania plastyczne. Dzieci będą tworzyć plakaty, korony, mapy, medale i ubrania przyszłości. Wymyślają własne wystawy, których będą kuratorami, sprawności zuchowe czy łapacze snów. Prowadzą notesy ornitologów, przechodzą labirynty, uczą się zasad zachowania i testują lokalne przysmaki. Przy okazji przez cały czas chłoną wiedzę – albo o artystach, albo o ludziach, którzy działają na rzecz pokoju na świecie czy praw dziecka. Rozmach tematyczny jest w tym tomiku imponujący i nikomu nie będzie przeszkadzać zagadnieniowy chaos. Książeczka nikogo nie znudzi, skoro tak dużo się w niej dzieje, a każdy motyw prowadzi jeszcze do wyzwań i zadań sprawdzających pomysłowość dziecka. Przy tak przygotowanym zbiorku dużo przyjemniej się uczy i pracuje nad poleceniami, pozostaje mieć nadzieję, że nie jest to jednorazowa przygoda i przerodzi się w serię – mimo że na rynku istnieje sporo tematyzowanych tomików edukacyjnych, ten bardzo dobrze łączy wiedzę z różnych dziedzin (i nie tę obiegową, a pogłębianą) z rozrywkami i twórczymi zajęciami dla małych odbiorców.

Rozmachowi tematycznemu towarzyszy w tym wypadku spory rozrzut w rodzaju działań wymaganych od dzieci – nie zawsze będzie to uzupełnianie tomiku ołówkiem czy kredkami, często pojawiają się pomysły na wyprawę lub eksperyment. Tak przygotowany tomik otwiera maluchy na świat, pokazuje, że nie ma kiedy się nudzić. Jest połączeniem publikacji edukacyjnej z zeszytem kreatywnym, dostarcza zróżnicowanych zajęć. Ilustracje do tej książki przygotowała Katarzyna Kołodziej, wiadomo więc, że będą dowcipne i dziecięce jednocześnie – ta ilustratorka chętnie wprowadza drobne żarty do scenek, przyciągając tym uwagę dzieci. Kartki i tak są kolorowe, co podkreśla związki zadań z konkretnym tematem, zachęcają też do samodzielnego tworzenia – zwłaszcza gdy trzeba uzupełniać rysunki Katarzyny Kołodziej. „Jak dzieci zmieniają świat. Ciekawostki i zadania” to książeczka warta uwagi – dobrze pomyślana i umiejętnie zrealizowana, odbiorcom spodoba się zwłaszcza ze względu na zróżnicowanie wewnętrzne.

czwartek, 14 września 2017

Philip Roth: Kiedy była porządną dziewczyną

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.

Codzienność

Lucy przeżywa scenariusz znany kolejnym pokoleniom kobiet, o tyle dramatyczny, że w środowisku drobnomieszczańskim i małomiasteczkowym, jeszcze przed rewolucją seksualną. Spędza czas z chłopakiem, który jej się podoba, nie dopuszcza do siebie myśli o rozpoczęciu współżycia, ale kiedy już do tego dochodzi, dziewczyna nie podejrzewa nawet, jak bardzo zmieni się jej życie. O ciąży musi porozmawiać z lekarzem – więc przełamać swój wstyd. Jako nieślubna partnerka nie ma żadnych praw, nie może nawet odwiedzać ukochanego w jego wynajętym pokoju. Nie mają znaczenia chęci kobiety ani jej plany: Lucy początkowo nie zamierza nawet poślubić Roya, ale inaczej trudno byłoby jej rozwiązać problem. W ten sposób życie układa się wbrew jej woli. Wprawdzie Lucy może liczyć na wsparcie ze strony swoich bliskich, ale też w zakresie wyznaczonym przez kodeks obyczajowy. Tym zwyczajom nie wolno się przeciwstawiać, nie ma ratunku dla tych kobiet, które chciałyby żyć po swojemu. Philip Roth pokazuje szereg sytuacji bez wyjścia, decyzji wymuszanych przez okoliczności. Bardzo szczegółowo omawia codzienność postaci z uwzględnieniem damsko-męskich relacji i międzyludzkich konfliktów. W tej rzeczywistości każdy musi sobie radzić sam – na zewnątrz wszystko musi pasować do wyznaczonych standardów.

Philip Roth często w swoich powieściach zajmuje się kwestiami intymnymi, przygląda się scenom seksu, pożądaniu i (nie)spełnieniu. Tym razem nieprzyzwoite tematy wręcz omija, przymyka oczy, gdy bohaterowie przeżywają chwile upojenia. W zamian dostarcza jednak czytelnikom o wiele bardziej intymnej relacji. Obserwuje to, co ukryte w czterech ścianach domu, z dala od oczu wszystkich postronnych. Willard, głowa rodziny, wie, czego się od niego oczekuje. Przygarnie na przykład chorą umysłowo siostrę, która z Lucy czuje niewytłumaczalną więź. Nikogo nie zdziwi, że dach nad głową zapewni również Lucy oraz zięciowi, któremu nie można zaufać. W życiu Lucy po niechcianej ciąży namiętności ustępują powinnościom. Kobieta musi podporządkować się życiu społeczności, nawet gdyby miała tym samym zarzucić własne ideały. Ale w „Kiedy była porządną dziewczyną” o marzeniach i nadziejach można zapomnieć. Plany są zawsze wynikiem kompromisów, a nie tęsknot. W świecie, który nie akceptuje swobody seksualnej, wszystko okazuje się bardziej skomplikowane.

Roth bardzo szczegółowo omawia losy Lucy i jej rodziny. Stara się nie wyręczać czytelników w ocenianiu sytuacji, podsuwa im za to cały zestaw danych, z których mogą już samodzielnie wyciągać wnioski. Powieść ta ukazała się po raz pierwszy w 1967 roku, dziś stanowi zatem ciekawostkę obyczajową i kulturową. Przedstawia rzeczywistość, jaką trudno sobie obecnie wyobrazić – ze wszystkimi jej pułapkami i trudnościami dla tych, którzy chcieliby normalnie żyć. „Kiedy była porządną dziewczyną” to psychologiczne studium ograniczeń płynących z umów społecznych. Dla odbiorców obecnie – nawiązanie do zamierzchłej przeszłości, szansa na zrozumienie, a przynajmniej na prześledzenie bezdusznych zasad. Philip Roth portretuje codzienność w warunkach wymagających cierpliwości i dyscypliny – tyle tylko, że bohaterowie tego tomu innego świata nie znają i nie mają pojęcia, że mogą o sobie decydować bez względu na opinie innych. Jest to książka o starannie przemyślanej narracji – i dopracowanej konstrukcji, meandry psychiki eksponująca kosztem akcji. W tej historii dzieje się to, co w wielu podobnych scenariuszach – ale dla Rotha to sam przebieg wydarzeń ma być przedmiotem analizy.

środa, 13 września 2017

Matt Rudd: Anglicy. Przewodnik podglądacza

WUJ, Kraków 2017.

Wady z uśmiechem

Matt Rudd przekonany jest, że nie trzeba wychodzić z domu, żeby przeżyć przygodę podróżniczą związaną z odkrywaniem charakteru własnej nacji. Idzie w ślady Billa Brysona, tyle że bez ruszania się z miejsca. Przymrużonym okiem spogląda na Brytyjczyków – na ich narodowe wady, komiczne statystyki czy przyzwyczajenia nieznane gdzie indziej. Przepuszcza obserwacje przez satyryczny zmysł, a często po prostu wyzłośliwia się na tematy dotyczące rodaków, bez litości obnażając kolejne słabostki czy wady. „Anglicy. Przewodnik podglądacza” to trochę publikacja dla tych odbiorców, którzy lubią dostrzegać absurdy codzienności. Chociaż autor rzadko wypuszcza się poza najbliższe otoczenie Brytyjczyka (najchętniej siedzi w domu, komentując zachowania ludzi w kolejnych pomieszczeniach i nonsensy związane z użytkowaniem kuchni czy sypialni), materiału do komentowania mu nie zabraknie. Ze swoimi bohaterami wychodzi do sklepu i do pracy w biurze, do pubu i na plażę. Najlepiej jednak czuje się tam, gdzie nikt go nie widzi i nie może komentować. To oznacza, że sugeruje odbiorcom zdradzanie niemal intymnych sekretów i szczegółów, o których milczeć będą turystyczne przewodniki. Matt Rudd odsłania wstydliwe sekrety Brytyjczyków, zwłaszcza te, które jego samego irytują (czasem i u siebie). Nie próbuje zmieniać rodaków, ale chętnie się z nich śmieje. Zresztą z siebie samego również, w końcu nie jest wolny od winy.

„Anglicy. Przewodnik podglądacza” to tom napisany jakby z zewnątrz, to znaczy z zachowaniem koniecznego dla komizmu dystansu, ale dzięki najgłębszemu wniknięciu w rzeczywistość bohaterów. Autor sięga po statystyki i analizy rynku, nie wykorzystuje stereotypów, za to zdobywa zupełnie inne tematy do żartów: dla odbiorców z początku nieoczywiste, więc przyjemnie zaskakujące. Gdzieś ponad krytyką na wesoło Anglików kryje się dość przerażająca ocena konsumpcyjnego trybu życia, już ponadnarodowe. Rudd lubi wyolbrzymianie i sarkazm. Operuje ironią z wielką wprawą, a przy złośliwościach nie wpada w wulgarne dowcipy. Podsuwa czytelnikom satyryczne obrazki zwykle wymykające się naturalnemu poznaniu: tak już oczywiste, że z ukrytymi humorystycznymi puentami. Odświeża je, wydobywając z nich to, co powinno być zabawne. Na nowo zmusza do refleksji i do przewartościowań. Jest to znany sposób wzbudzania śmiechu, a przy dobrym pomyśle na realizację – bardzo skuteczny. Rudd taki pomysł ma, chociaż, rzecz jasna, nie jest odkrywczy w swoich działaniach ani nawet w stylu pisania.

„Anglicy” to książka, która paradoksalnie pozwala lepiej poznać obyczajowość Wielkiej Brytanii, zwykłą nieświąteczną krzątaninę. Autor wybiera jako temat normalność ludzi – sen, jedzenie, pracę. Sprawdza pomysły na spędzanie czasu wolnego i organizację dnia. Uogólnia, ale stara się przy tym wydobyć cechy, które wyróżniają jego bohaterów. Przygląda się tu Anglikom ze śmiechem, a czytelnikom dostarcza dzięki temu ciekawą lekturę rozrywkową. Pozwala odbyć podróż, podczas której pozna się mankamenty wybranego styl życia, ale i sympatyczne przywary Anglików-każdych.

wtorek, 12 września 2017

Monika Śliwińska: Wyspiański. Dopóki starczy życia

Iskry, Warszawa 2017.

Malowanie

Po znakomicie przyjętych „Muzach Młodej Polski” Monika Śliwińska słabnie pod względem narracyjnym – nie na tyle, żeby krytykować tom poświęcony Wyspiańskiemu, ale żeby czuć niedosyt. „Wyspiański. Dopóki starczy życia” to bowiem ciągłe i uporczywe zestawianie cytatów. Owszem, pozwala autorka w ten sposób dotrzeć do ciekawych fragmentów korespondencji czy przypomnieć artykuły prasowe, ale czytelnikom należy się coś więcej niż podpieranie jednej wypowiedzi kolejną, a taki rytm utrzymuje się przez większą część tomu. Z pewnością podobne książki pisze się szybciej i autorka na narodowe czytanie „Wesela” mogła zdążyć, ale przecież na tym wydarzeniu nie kończy się żywot publikacji. Szkoda, że Śliwińska zdecydowała się na zewnętrzne relacje – chociaż swoimi drobnymi komentarzami próbuje nadać im spójny charakter, brakuje zakotwiczenia w opracowaniu.

„Wyspiański. Dopóki starczy życia” jawi się bardziej jako obszerny reportaż literacki niż jako biografia, a autorka wie dobrze, jaki układ treści zapewni jej największe uznanie odbiorców. Rozpoczyna od sceny pogrzebu i opisów prasowych z tego wydarzenia, by już za moment cofnąć się do dzieciństwa i do rodziny Stasia. Przodkowie omawiani są bardzo szybko, o wiele ciekawsze wydają się perypetie mieszkaniowe – ta obowiązkowa część biografii nie przytłacza, stanowi po prostu niezbędny i dość szybki wstęp do lektury. Już wkrótce odbiorców zajmą twórcze perypetie Wyspiańskiego i problemy finansowe artysty. Przez całą pierwszą część tomu jest Stanisław Wyspiański plastykiem – rysuje, maluje, projektuje witraże, walczy o to, by zostać dostrzeżonym i docenionym i móc się utrzymać z tego, co robi. Z rzadka przez zapiski samego bohatera tomu przedzierają się kwestie teatru lub życia prywatnego. Na razie Wyspiański to dość nerwowy w swoich działaniach twórca, który nie może sobie znaleźć miejsca. Artystyczny wizerunek wypełniony jest stałymi uwagami autora (zaczerpniętymi z jego listów), a czasem również opiniami o jego twórczości od strony znawców.

Następnym etapem jest omówienie wycinka z życia prywatnego artysty, konfliktu z Rydlem czy małżeństwa z Teosią (ale bez odwoływania się do chłopomanii). Pojawia się też motyw choroby wenerycznej. Poza tym Śliwińska zwraca uwagę – przeważnie cudzymi słowami – na ewolucję w podejściu Wyspiańskiego do tworzenia. Wyzwania artystyczne przecinane są tematami rodzinnymi i pracą, jaką Wyspiański wykonuje, by utrzymać dom. Temat literatury pojawia się później – i nie dominuje ani nad malarstwem, ani nad prywatnością. Stanisław Wyspiański zajmuje się też opracowaniami edytorskimi różnych dzieł (i pokazana zostaje jego skrupulatność kontrastująca z szałem tworzenia), coraz częściej też wkracza do teatru. Przestaje zgadzać się na kompromisy, zaczyna za to domagać się uwzględniania własnych wizji w całości. Na koniec tomu, przy ukazywaniu odchodzenia Wyspiańskiego, znów Monika Śliwińska posiłkuje się mozaiką listów. Dużo lepsza jest oczywiście wtedy, gdy o bezpośrednim cytowaniu zapomina i tylko wyciąga wnioski ze zgromadzonych materiałów, ale to rzadkość w tej książce. „Wyspiański. Dopóki starczy życia” staje się zbiorem relacji fragmentarycznych i bezpośrednich. Daje to wprawdzie wrażenie bliskości faktów, ale jednocześnie oddala od życiorysowej syntezy, jakby z doświadczeń Wyspiańskiego wybrane zostały jedynie te, które znalazły odzwierciedlenie w korespondencji i dokumentach. Stąd potem bierze się wrażenie autorskich uproszczeń niepotrzebnie infantylizujących całość. „Wyspiański. Dopóki starczy życia” to publikacja domykająca życiorys. Kogo interesują spojrzenia ludzi osobiście Wyspiańskiego znających, ten poczuje się usatysfakcjonowany przyjętą formą.

poniedziałek, 11 września 2017

Anna Brzezińska: Córki Wawelu. Opowieść o jagiellońskich królewnach

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.

Doświadczenia

Początek tej olbrzymiej objętościowo historii jest dosyć banalny: oto Regina, prosta dziewczyna, w poszukiwaniu lepszego losu trafia na służbę do Krakowa. Nikogo nie dziwi, że chlebodawca bohaterki wykorzystuje ją seksualnie: robi tak z każdą swoją służką, a praktyka ta jest powszechna i w innych domach. Tyle że Regina nie potrafi tej sytuacji obrócić na swoją korzyść, nie żąda prezentów czy nagród. Cierpi w milczeniu, zachodzi w ciążę i… rodzi potworka. Jej córką, Dosią, opiekują się miejskie ladacznice: sama Regina nie potrafi pokochać dziecka, które urodziło się karłem. W społeczeństwie zresztą panuje przekonanie, że karły to forma pośrednia między człowiekiem a zwierzęciem. Nie zasługują na takie same prawa jak ludzie, a z drugiej strony – pozwala im się na więcej. Zabobonny lud i tak obarcza karły rozmaitymi podejrzeniami. W stanie wyższej konieczności i to wystarczy, żeby uciszyć sumienie. Dosi się udaje: nie będzie traktowana jako kuriozum. Trafia na Wawel, gdzie ma opiekować się królewskimi córkami. Jest towarzyszką zabaw, sługą i powiernicą, chroni królewny, ale też opowiada im niestworzone historie. Służy pewnej czarownicy, ale na uwadze ma przede wszystkim dobro dziewczynek – a gdy królewny dorosną i doczekają się własnego potomstwa, Dosia dalej pełnić będzie rolę piastunki. „Córki Wawelu” Anny Brzezińskiej to niespieszna i obfitująca w szczegóły relacja o przedstawicielkach dynastii Jagiellonów widziana przez pryzmat karlicy. Karlicy, która wprawdzie zapisała się w historii (postać Dosi wzorowana jest na prawdziwej opiekunce królewien dotkniętej tą przypadłością), ale która wydaje się wciąż tajemnicza przez pozostawanie na uboczu. U Anny Brzezińskiej Dosia zyskuje nadzieje, marzenia, ale i odwagę, kiedy trzeba w niekonwencjonalny sposób zaradzić problemom. Miewa swoje kryzysy, ale nie brakuje jej zimnej krwi, gdy trzeba ratować królewny. To Dosia rozsnuwa przed królewskimi córkami fantazyjne opowieści, sięga do ludowych przekazów i baśni, mieszając je z rzeczywistością, to Dosia pociesza w najtrudniejszych chwilach. Dosia jest niezastąpiona. Dosia nadaje niezwykłości całej historii.

Anna Brzezińska wykorzystuje przeniesienie w czasie, żeby uświadomić czytelnikom przemiany obyczajowe i zwyczaje z epoki renesansu. Każdy kolejny rozdział zaczyna się długim i pełnym detali omówieniem wybranego – potrzebnego do prezentowanych właśnie lat czy scen – tematu w oderwaniu od fabularyzowanych doświadczeń Dosi. Tu autorka opowiada o ciążach i roli akuszerek, o traktowaniu katów w społeczeństwie, o stosunku do czarów, o rycerskich turniejach czy o zasadach funkcjonowania dworu. Skupia się na wydarzeniach historycznych i nakreśla cały kontekst, którego znajomość przyda się czytelnikom. Tak obszerne wyjaśnienia nigdy nie mają wstępu do powieści historycznych, Brzezińska pozwala więc uzupełnić wiedzę równolegle ze śledzeniem życia Dosi. Co pewien czas też w opisywaniu działań bohaterki na dworze królewskim przyznaje się do niekompletnej wiedzy bądź domysłów na jej temat. Brak danych uzupełnia wyobraźnią, a świadoma roli narracji (również w baśniach), dba o to, żeby odbiorcom nie zabrakło niczego w lekturze. Unika stylizowania języka, a z rzeczywistości Dosi wytrąca również przez wkomponowywane w narrację objaśnienia. „Córki Wawelu” są więc czymś pomiędzy powieścią historyczną a podręcznikiem akademickim dotyczącym obyczajowości. Brzezińska wzbudza zainteresowanie historią mniej od politycznej a bardziej od kulturowej strony. Razem z Dosią przygląda się barwnemu życiu na Wawelu i mierzy z rozmaitymi ludzkimi nieszczęściami, zrozumiałymi niezależnie od czasów.

niedziela, 10 września 2017

Magdalena Niedźwiedzka: Karol

Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.

Namiętność dworska

Magdalena Niedźwiedzka czuje się doskonale, gdy może opisywać uczucia i emocje ludzi, a nie skupiać się na wymyślaniu akcji. Jej trylogia o Karolu, Dianie i Camilli zapowiada się całkiem nieźle, na pewno trafi do pań spragnionych statycznych obrazków przesyconych namiętnościami. W warstwie fabularnej nie dzieje się tu wiele: książę Karol musi znaleźć sobie żonę, ale na przekór wszystkiemu kocha Camillę. Camilla nie jest odpowiednią kandydatką na księżną, usiłuje zatem poukładać sobie życie, wychodzi za mąż, ale nie jest w stanie ukryć fascynacji Karolem. Nie chce tracić ukochanego, podsuwa mu więc najlepszą możliwą partię, naiwną nastolatkę – Dianę. Ten wybór popiera też królowa matka. Sam Karol ulega naciskom ze strony bliskich mu kobiet i wprowadza Dianę na królewski dwór. Nie wie jeszcze, ile będzie go kosztować ta decyzja.

Chociaż w tej części książę Karol ma wysuwać się na pierwszy plan, Niedźwiedzkiej wychodzi bardziej portret Camilli. Kobieta zakochana bardziej niż chciałaby to okazać, wykorzystuje rozmaite sztuczki, żeby usidlić Karola. On podejmuje trudną grę i udowadnia przyjaciółce, że w ich świecie wiele można zdziałać. Karol wypada marionetkowo: niezdolny do samodzielnych decyzji, bezwolny, raczej nie nadaje się na obiekt tak intensywnych uczuć. Autorka w ogóle pomija kwestię wyglądu czy zewnętrznych warunków – magnetyczne oddziaływanie Karola na kobiety to w dużej mierze kwestia umiejętnie prowadzonego flirtu: nawet motyw bliskości tronu nie działa na Camillę tak, jak za moment na Dianę.

Przez długi czas autorka każe bohaterom dręczyć się wzajemnie, przyciągać i odpychać na przemian. Nie ma wtedy mowy o łóżkowych podbojach, zdrada w obu przypadkach jest kwestią umysłu. Dla obojga tajny związek ma charakter destrukcyjny, mimo że królewskie otoczenie Karola daje na niego ciche przyzwolenie. Przewidywalność relacji i nawet pewna monotonia (ale doskonale opisywana!) kończy się z chwilą pojawienia się Diany. Ta postać zyskuje tu dość jednoznaczną charakterystykę, na razie traktowana jest z olbrzymim dystansem, jakby autorka nie chciała budzić do niej sympatii. Pierwszy tom jest zdecydowanym triumfem Camilli – jeśli chodzi o uznanie odbiorców. Niedźwiedzka udowadnia tym samym, że nie interesuje jej podążanie znanymi ścieżkami, woli skomplikować stereotypy i zapewnić czytelnikom szereg dylematów w kwestii racji postaci.

W „Karolu” akcent kładziony jest na opisy i na analizowanie stanu uczuć. Ograniczana akcja pozwala na rozwijanie interpersonalnych kontaktów, silnych doznań, o których nie wie nikt poza trojgiem bohaterów. Ta ludzka perspektywa prowadzi do próby zrozumienia nie najłatwiejszych motywacji. Tę powieść Magdalena Niedźwiedzka pisze przez pryzmat silnego pożądania – nawet fakt, że odwołuje się do prawdziwych ludzi (i do tematu, który co pewien czas może poruszyć opinię publiczną przez media) nie ma aż takiego znaczenia jak sposób realizacji. To powieść, w której uczucia grają najważniejszą rolę. Jeśli autorka utrzyma ten klimat w następnych częściach, zyska sporo fanek (zwłaszcza historycznych romansów).

„Karol” to historia niespieszna, a sensacyjność uczuć może pomóc w nadaniu jej rozgłosu – ale najważniejsza jest w tym wypadku wysoka jakość opisów i sposób prowadzenia narracji. „Karol” to powieść apetyczna, ładnie napisana i skupiająca się wyłącznie na uczuciowym aspekcie egzystencji postaci – autorka nie udaje, że ma zamiar portretować otoczenie dworu, wybiera do książki to, co jej potrzebne i dzięki temu może pisać przekonująco dla czytelniczek.

sobota, 9 września 2017

Stephan Orth: Couchsurfing w Iranie. (Nie)codzienne życie Persów

WUJ, Kraków 2017.

Poznawanie

Stephan Orth jest kolejnym obieżyświatem, który korzysta z możliwości, jakie dają nowe media przy odwiedzaniu egzotycznych miejsc jak najmniejszym kosztem. Poznaje ludzi na portalach couchsurfingowych, zbiera kontakty do osób napotkanych na trasach, nie stroni od spotkań, nawet tych specyficznych. Dzięki tej otwartości trafia nawet… do zakazanej w Iranie grupy BDSM, a ta przygoda jest jedną z otwierających książkę „Couchsurfing w Iranie. (Nie)codzienne życie Persów”. Orth nie wie, jak życie zweryfikuje jego plany. Ma ogólny zarys wyprawy, ale często zdaje się na los – korzysta z zaproszeń, ofert i możliwości już na miejscu, bez specjalnego zastanowienia. Może zawrzeć fikcyjne małżeństwo na kilka dni albo udawać studenta, żeby uzyskać przedłużenie wizy. Dowie się, jak miejscowi rozwiązują problemy z zaopatrzeniem się w alkohol, przekona się również jednak, jak historia i polityka wpływają na codzienność mieszkańców. Stephan Orth to poszukiwacz przygód: chociaż w kontaktach z przedstawicielami władz wykazuje się daleko posuniętą ostrożnością (co nie uchroni go przed popełnieniem paru niemal szkolnych błędów), to już w relacjach z napotkanymi kobietami może sobie pozwolić na dowolne szaleństwa. Podróż to przygoda, nie da się jej ująć w sztywne ramy.

„Couchsurfing w Iranie” jest zatem przede wszystkim zapisem nowych doznań i odkryć spoza turystycznych szlaków. Autor nastawia się w pierwszej kolejności na analizowanie kontaktów interpersonalnych, opisywanie nowych znajomych i wydarzeń, w których dzięki nim uczestniczy. Podkreśla różnice kulturowe, ale o wiele chętniej wprowadza porównania wykazujące podobieństwo między młodymi ludźmi niezależnie od warunków, w jakich przyszło im żyć. Przedstawia tych, którzy mają odważne marzenia i nie poddają się przy pierwszych przeszkodach, pisze o sposobach na omijanie rygorystycznych zakazów. Nie wszystko może zaprezentować (również na zdjęciach), żeby nie narobić kłopotu swoim rozmówcom, ale i tak zyskuje barwny materiał. Swoje doświadczenia opisuje bez ściśle wyznaczonego planu, jest tu raczej miły dla czytających chaos pełen niespodzianek. Kiedy trzeba, autor przybliża kwestie historii lub sprawy społeczne, rzadko jednak przygląda się zabytkom czy miejscom do obowiązkowego odwiedzenia. Nie proponuje przewodnika dla turystów, ujmuje w słowa własną przygodę – niepowtarzalną i przez to atrakcyjną.

Przez książkę przewija się sporo ludzi. Orth wybiera drogę, która umożliwia mu zdobywanie coraz to nowych znajomości. Na początku autor nikogo nie odrzuca i nie ocenia, czasami musi pokonać ograniczenia językowe, ale wszystkich traktuje jako wartych uwagi. Przerywnikiem w opowieści są krótkie wymiany wiadomości, przeważnie po angielsku i z całym internetowo-smsowym slangiem. To pomaga jeszcze lepiej pojąć klimat relacji. Stephen Orth jest do tego delikatnym ironistą. Trochę na wzór Billa Brysona doszukuje się codziennych absurdów, które utrudniają egzystencję i zmuszają do niezwykłych zachowań. Potrafi opisywać rzeczywistość tak, by wydobyć jej komizm. Jeszcze trochę nie może się zdecydować, czy woli skupiać się na aspektach towarzyskich, czy na rozśmieszaniu odbiorców (satyra w tym wypadku wymaga dystansu) – ale i tak dostarcza czytelnikom lekkiej i barwnej lektury. „Couchsurfing w Iranie” to dowód na to, że do odważnych świat należy – autor przekonuje, że nie warto się poddawać w walce o realizowanie marzeń i śmiałych planów. Ta publikacja, dużo bardziej rozbudowana niż typowe podróżnicze dzienniki wypuszczane dzisiaj na rynek, a jednocześnie będąca czymś pomiędzy klasycznymi publikacjami podróżniczymi i dzisiejszymi emocjami z tras.

piątek, 8 września 2017

Dariusz Tuzimek: Legia to jest potęga

Egmont, Warszawa 2017.

Kibice

Seria biografii piłkarzy zapoczątkowana przez Yvette Żółtowską-Darską po przejściu tej autorki do innego wydawnictwa skręciła w nową stronę. „Legia to jest potęga” Dariusza Tuzimka ma wprawdzie etykietkę Kluby wszech czasów i zapowiada kolejny podgatunek cyklu, ale nawiązuje do bestsellerowych pozycji samą formą. Nie ulega wątpliwości, że małym kibicom Legii ten tomik sprawi sporo radości – będzie następną publikacją gadżetową i prezentem dla fanów.

Dariusz Tuzimek tym razem rezygnuje z nachalnego pouczania i wychowywania małych odbiorców, wszystkie siły poświęca na to, by pokazać, czym jest wierność klubowi i na czym polega magia i piękno wspólnego kibicowania. Legia jest dla niego klubem wyjątkowym, czymś więcej niż tylko grającą w piłkę z różnymi wynikami drużyną. Legia to klub, na przykładzie którego można się uczyć organizacji i wychowywania całych pokoleń fanów. Na wewnętrznych stronach okładki (wyklejkach) mieszczą się przyśpiewki kibiców (oczywiście te pozytywne), środek tomu to spora prezentacja: historii klubu, wybranych zawodników, legendarnych piłkarzy, pomysłów na promocję… Książka kończy się zestawieniem sylwetek zawodników: Tuzimek kieruje się chwytami „kolekcjonerskimi”, proponuje dzieciom strony ułożone jak karty z zawodnikami, dostarcza kibicom aktualnej wiedzy w pigułce. Zanim to jednak nastąpi, zajmuje się odpowiedzią na pytanie, dlaczego właściwie poświęcać czas i energię Legii i co takiego jest w tym klubie, że zrzesza fanów w różnym wieku.

Autor wybiera wygodną dla siebie formę. Stawia się w pozycji eksperta, który wyjaśnia historię klubu małemu Antkowi. Fabularyzuje opowieść: w deszczowy dzień u dziadków Antek dostaje pozwolenie na szukanie skarbów na strychu. Przegląda pudła z pamiątkami ojca, a znajduje tam między innymi zeszyt z informacjami o piłkarzach Legii oraz robiony na drutach szalik w barwach klubowych. To wstęp do rozbudowanej relacji, bo Antek zaczyna zadawać pytania i interesować się znaleziskiem. Żeby nie było zbyt nudno, Dariusz Tuzimek wprowadza jeszcze jedną, bardziej bajkową postać. Aigel to znaleziony w pudle szalik, który ożywa, staje się maskotką i drugim ciekawskim obdarzonym znacznie większą ekspresją niż Antek. Aigel razem z Antkiem na zmianę zadaje pytania lub dziwi się informacjom, docieka, chcąc lepiej zrozumieć tematy związane z Legią i kibicowaniem.

Tuzimek zajmuje się tym, co na boisku i trybunach. Rozszyfrowuje skróty związane z klubami, tłumaczy, czym jest „żyleta” – i dlaczego kibice mają się wzajemnie szanować. Pokazuje, za co cenieni są kolejni piłkarze, opowiada o ewolucji strojów, o muzeum Legii oraz o szkółkach dla najmłodszych. Wprowadza do tomiku wiele ciekawostek dotyczących drużyny: w końcu stara się pokazać, dlaczego Legia zasługuje na miano wyjątkowego klubu. Aigel i Antek pilnie słuchają i wyciągają wnioski. Specjalnej dramaturgii tu nie ma, ale też trudno byłoby się jej spodziewać w takiej opowieści. Tuzimek dość dobrze radzi sobie z „dialogową” narracją, a tekst jest rozdmuchany za pomocą dużej interlinii. „Legia to jest potęga” to tomik wypełniony zdjęciami. Serie kolorowych stron służą przedstawianiu archiwalnych zdjęć, dynamicznych i niosących nowe treści, ale i sam tekst przecinają fotografie o charakterze informacyjnym. Dzieci przekonają się, jak dawniej wyglądała gra w piłkę nożną, a te, które kibicują Legii, poczują dumę ze wspólnoty z klubem. Piłka nożna to temat atrakcyjny dla małych kibiców, nawet tych, którzy na co dzień nie garną się do czytania. Dariusz Tuzimek przedstawia im opowieść o klubie, w którym dzieje się wiele.

czwartek, 7 września 2017

Jordi Sierra i Fabra: Zabójcza zagadka matematyka

Akapit Press, Łódź 2017.

Logiczne

Każdy, kto nie lubi matematyki, życzy swojemu nauczycielowi najgorszego, z tego założenia wychodzi Jordi Sierra i Fabra, który na tej podstawie buduje całą opowieść. Troje uczniów z klasy, którą matematyki uczy pan Romero, może nie zdać z tego przedmiotu. Młodzi ludzie są inteligentni, mają ciekawe zainteresowania, lubią czytać, ale nie potrafią przekonać się do rozwiązywania zadań. Oblali kolejną klasówkę i w zasadzie powinni się przygotowywać do wrześniowej poprawki. Nie pomagają żadne rozmowy motywujące, chociaż pan Romero naprawdę stara się zrozumieć swoich podopiecznych i przełamać ich niechęć. W końcu proponuje grę z zestawem zadań i wskazówek. W tej grze on sam ma być ofiarą, rozwiązania wskażą jego mordercę. Lepsza to zabawa niż poprawka po wakacjach, zresztą Luc, Adela i Nico nie mają za bardzo wyjścia, muszą się zgodzić na niekonwencjonalną propozycję nauczyciela. Nie wiedzą tylko, że naprawdę zobaczą, jak ich matematyk wydaje ostatnie tchnienie przy wręczaniu im pierwszej wskazówki. Teraz gra zmienia się w prawdziwe śledztwo, a zadania służą wykryciu mordercy. Uczniowie są to winni panu Romero.

Kolejne rozdziały malutkiego tomiku „Zabójcza zagadka matematyka” to zestawy podwójnych łamigłówek, które dzieci znajdują we wskazanych miejscach. Przemierzają wytyczone szlaki i odkrywają rozwiązania po to, żeby trafić na kolejne wyzwania. Mają przy tym coraz mniej czasu. Zadania jednak nie są oparte na żmudnym liczeniu: uruchamiają za to umiejętność logicznego myślenia. Zamiast znajomości wzorów, trzeba uważnie się wczytać, znaleźć ukryte w treści podpowiedzi, dostrzec podobieństwa czy zależności. Czasami rozpisać sobie wnioski, bo to wiele ułatwia. Każde z zadań na pierwszy rzut oka może odrzucać, budzić przerażenie lub niechęć, ale bohaterowie nie mogą się poddać. W burzliwej dyskusji zawsze ktoś wpadnie w końcu na właściwy trop, a satysfakcja z samodzielnego rozwiązania zagadki jest ogromna. To lepsza zabawa niż praca detektywistyczna: czystsze są przesłanki, a i trudniejsze same wyzwania. Dzieci nie myślą już o tym, że nie lubią matematyki. Decydują się na wysiłek, którego nie łączą ze znienawidzonymi lekcjami. Ich podekscytowanie udzieli się czytelnikom. Chociaż w planie fabuły niewiele się tu dzieje, autor umożliwia odbiorcom silne przeżywanie tomiku. Sami czytelnicy też mogą rozwiązywać przedstawione zagadki, a nie tylko śledzić tok myślenia postaci: jest tu dla nich przytoczone każde z zadań. Kto poradzi sobie z rozwiązaniem, zobaczy za chwilę, jak dochodzą do niego bohaterowie. Kto nie wpadnie na właściwy trop, może uczestniczyć w burzy mózgów z uczniami. Pan Romero bardzo się napracował, tworząc grę lepszą od tych komputerowych. Jordi Sierra i Fabra przytacza słynne zagadki matematyczne, których dzieci raczej jeszcze nie znają – i wyczula na logiczne pułapki i podchwytliwe zadania. Uświadamia, że matematyka nie musi być nudna, dostarczy za to sporo ekscytacji przy odpowiednim podejściu. Tę książkę, co dość dziwne, całkiem mocno się przeżywa, zwłaszcza gdy odbiorcy zyskują dostęp do „magicznych” sztuczek z liczbami, którymi mogą robić wrażenie na innych. Jest to publikacja specyficzna, ale bardzo przydatna. Dostarczy rozrywki i oswoi z łamigłówkami na dobrym poziomie. To odskocznia dla zmęczonych szkolnymi zadaniami i zbiór ciekawostek. Jordi Sierra i Fabra przełamuje niechęć do nauki, pokazuje, jak się bawić tematami, które z rozrywką zwykle się nie kojarzą. Ta książka może otworzyć małych czytelników na szeroko zakrojoną przygodę z matematyką – zapewnia wysoki stopień wtajemniczenia i sporo atrakcji. To coś nietypowego, bo zadania logiczne łączy z intrygą sensacyjną.

środa, 6 września 2017

Mateusz Waligóra: Trek

Agora, Warszawa 2017.

Wędrówka

Koniec wymówek dla tych wszystkich, którzy chcieliby połączyć podróże i sport. Mateusz Waligóra w tomie „Trek” pokazuje, jak zabrać się za ekstremalne i egzotyczne wędrówki – ale jego poradnik można potraktować jak przewodnik, niezależnie od stopnia zaawansowania każdy znajdzie tu coś dla siebie. Waligóra odrzuca konwencję autobiografii sportowej czy notatnika osiągnięć, nie zamierza przekazywać odbiorcom przeżyć ze szlaków czy własnych przemyśleń: interesują go wyłącznie sprawdzalne fakty. Tylko wprowadzenia do rozdziałów są nawiązaniem do prób literackich czy blogowych notek: mogą odrobinę przybliżać sylwetkę autora.

Uwagę zwraca przejrzysta konstrukcja tomu. Każda część ma swój wewnętrzny szkielet, osobny spis treści, który ułatwia nawigację. Książki „Trek” nie będzie się bowiem czytać od deski do deski, za to można traktować ją jako kompendium wiedzy o górskich wędrówkach. I tak na początek autor proponuje przegląd najciekawszych szlaków na wszystkich kontynentach. Podsuwa pomysły na organizację wycieczki, zajmuje się kwestiami zdrowotnymi czy ubezpieczeniem, a także miejscami, w których najlepiej wyposażyć się w niezbędny sprzęt. Porusza na początku temat chorób i przypadłości, jakie mogą dotknąć człowieka w górach. Druga część to już sedno wyprawy: radzi Waligóra, jak zachowywać się na szlaku (od przewidywania pogody i ograniczania wagi bagażu, przez sposoby wytyczania kierunków, aż po biwakowanie). Nie pomija kwestii ochrony środowiska: coś, co dawniej wydawało się naturalne, teraz trzeba przypominać. Ostatnią część książki przeznacza autor na bardziej szczegółowe omówienie sprzętu, ubrań, namiotów, naczyń, przeróżnych „gadżetów”, które na pewno się przydadzą. Przy okazji reklamuje wybrane marki, według niego najlepsze i godne zaufania. To pomoc zwłaszcza dla początkujących lub niezdecydowanych – fachowe opinie i wskazania potrzebnych detali. Mateusz Waligóra staje się autorytetem w trekkingu i w zasadzie po lekturze jego książki nie trzeba już szukać dalszych wskazówek czy porad fachowców. Wszystko znajdzie się w „Treku”. Być może niektórzy będą woleli wszystko odkrywać sami, ale znacznie lepiej będzie wesprzeć się tak praktyczną publikacją.

Mateusz Waligóra nie sili się na literackość, tworzy tekst użytkowy, wypełniony danymi. Opowieść dzieli zatem na drobne kawałki, w każdym precyzyjnie opisuje wybrane zagadnienie. Jeśli trzeba, wprowadza notatki i listy (wyliczenia). Upraszcza sposób przekazywania wiadomości, żeby jak najwięcej zainteresowanych mogło z tomu skorzystać. Po „Trek” sięgać się będzie w pierwszej kolejności jako po zestaw wskazówek opartych na doświadczeniu.

Ale mimo poradnikowego charakteru i nastawienia na przydatność nie jest to podręcznik, który spakuje się do plecaka i zabierze na wyprawę. W formie to bowiem bardziej album: ciężki, wydany na kredowym papierze i wypełniony kolorowymi fotografiami artystycznymi, które mają zachęcać do wyprawy ze względu na uroki krajobrazów. W warstwie graficznej Mateusz Waligóra opowiada to, czego nie ma w warstwie tekstowej. Przekonuje, że warto uprawiać trekking i wybierać proponowane trasy, że warto zainteresować się takim sportem, a może nawet uczynić z niego sposób na życie. Poza zdjęciami sporo tu również rysunków poglądowych, widać, że autor chce, by jego uwagi zapadły odbiorcom w pamięć.

Jest „Trek” tomem, bez którego nie będzie się mógł obejść żaden żądny przygód obieżyświat. Ta książka nie tylko pokazuje, że warto połączyć podróżowanie i trekking, przybliża do realizacji marzeń, a i zachęca do uprawiania sportu. Teraz, kiedy w modzie jest dbanie o sylwetkę i chwalenie się podróżami – trekking znajdzie wielu zwolenników. Mateusz Waligóra trafia zatem w zapotrzebowanie rynku, a proponuje coś innego niż zwykli sportowcy.

wtorek, 5 września 2017

Hanna Kowalewska: Tego lata, w Zawrociu

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.

Spadek

Matylda odziedziczyła miejsce, o jakim większość czytelniczek pogodnych obyczajówek może tylko pomarzyć. Posiadłość na uboczu, zapewniająca azyl, ucieczkę od problemów i piękne, kojące otoczenie. To przywilej literackich spadkobierczyń, miejsce z duszą. Babka oddała je Matyldzie do swobodnego nim dysponowania, całkowicie pomijając w testamencie bliższych członków rodziny i ich potrzeby. Niektórymi elementami wyposażenia domu mogłaby uszczęśliwić krewnych, ale najwyraźniej z jakiegoś powodu nie chciała. Teraz Matylda próbuje rozwiązać zagadkę ekscentrycznej staruszki, mierząc się przy okazji z innymi chętnymi na Zawrocie. Ma też szansę przewartościowania swojego życia, poukładania na nowo priorytetów. Swoje przemyślenia prowadzi w formie monologów kierowanych do babki – tej babki, która nie będzie przymykać oczu na nagość ani na chodzenie w jej dawnych, znowu modnych sukienkach, babki, która snuła zastanawiające intrygi i za nic miała spokój w rodzinie.

Tak jest zbudowana książka: czytelnicy podążają za Matyldą, która każdy swój krok komentuje. Próbuje wpleść do relacji prawdopodobne reakcje babki, odgaduje jej upodobania czy plany. Spotyka się z członkami rodziny i poznaje nowych ludzi, stopniowo odkrywając ich charaktery oraz motywacje, również te skrywane. Wszystko ma prowadzić do rozwiązania zagadki, ale też dostarczać czytelniczkom nasycenia zmysłową lekturą. W tomie „Tego lata, w Zawrociu” nie ma pośpiechu. Sama akcja wydaje się upraszczana i sprowadzana do psychologicznych potyczek właśnie po to, żeby zapewnić odbiorczyniom stopniowe wchodzenie w świat bohaterki. Matylda ma swoje życie i może zrobić sobie od niego przerwę, by zająć się posiadłością w Zawrociu. Ma zatem także wybór, czy osiąść w tym miejscu, czy wrócić do własnej rzeczywistości. Nie będzie się nad tym zastanawiać, dopóki nie rozwikła rodzinnych sekretów. To na razie najbardziej ją zajmuje. Spotkania z „rywalami” nie zawsze są przyjemne. Bohaterka bezbłędnie rozszyfrowuje prawdziwe emocje, chociaż nie zawsze przy tym jest w stanie pojąć intencje rozmówców. Umiejętnie też prowokuje ludzi do zrzucania masek. To oznacza różne konflikty, ale również możliwość znalezienia odpowiedzi na ważne pytania. Matylda czyta pamiętnik babki (sama tworzy jego dalszą część) i dowiaduje się, co było dla niej ważne.

„Tego lata, w Zawrociu” to powieść, w której ważna będzie dla czytelniczek zmysłowość. Hanna Kowalewska skupia się tu na tworzeniu rozbudowanych opisów, które przekazują stany emocjonalne i doświadczenia postaci, wypełnione są zapachami, kolorami i fakturami. Oddalają od siebie kolejne spotkania, zwalniają tempo powieści tak, żeby odbiorczynie mogły poczuć ten sam rytm wydarzeń, co bohaterka. Nie jest to historia dla niecierpliwych. Hanna Kowalewska pisze przy tym tak, żeby zwrócić uwagę na piękno języka, podkreślić literackość historii. Wyczuwalna jest tu pewna maniera stylistyczna – ale maniera, która pasuje do koncepcji całości. W efekcie, chociaż „Tego lata, w Zawrociu” nie należy do typowych pogodnych czytadeł, dostarcza rozrywki zwłaszcza paniom. To książka kierowana do uważnych czytelniczek, tych, które cenią sobie zadumę i literackie zachwyty. Razem z Matyldą odbiorczynie będą oswajać przestrzeń i snuć przypuszczenia na temat intrygi zza grobu, odnajdować zestawienia charakterów czy sieci relacji. Dobrze napisana powieść inspiruje mimo braku żywej akcji. Tu wydarzenia rozgrywają się przede wszystkim w psychice postaci.

poniedziałek, 4 września 2017

Deborah Moggach: Tulipanowa gorączka

Rebis, Poznań 2017.

Zmysły

Zainspirowana holenderskim malarstwem Deborah Moggach przenosi czytelników w przeszłość pełną namiętności zapożyczonych zresztą częściowo z dzisiejszych oczekiwań odbiorczyń. Zaczyna się od pozowania do rodzinnego portretu. Sophia to młoda kobieta, która poślubiła o wiele starszego od siebie bogatego mężczyznę. Cornelius jest dobrym człowiekiem, bardzo chciałby doczekać się potomka, zwłaszcza że poprzednią rodzinę stracił. Rozpieszcza Sophię i zawsze bierze pod uwagę jej zdanie. Pewnego dnia zaprasza do domu malarza, by ten stworzył rodzinną pamiątkę. Niby nic, pozowanie jest żmudne i męczące, a jednak między Sophią i Janem nawiązuje się nić porozumienia. Wybucha gwałtowny romans, wypełniony potajemnymi schadzkami, oszustwami i całkowicie pozbawiony wyrzutów sumienia. Sophia zupełnie nie zastanawia się nad odczuciami małżonka, odkrywa za to w sobie coraz większą niechęć do niego. Razem z Janem opracowuje śmiały plan ucieczki oparty o tulipanową gorączkę, jaka zaczyna ogarniać kraj. Działa bezrefleksyjnie, a jej postępowanie może wpłynąć również na innych, niekoniecznie wtajemniczonych w sekret. Zwraca tu uwagę zwłaszcza postawa służącej Marii – to bohaterka żywcem przeniesiona w przeszłość z dzisiejszych czasów, żadne przyjacielskie relacje czy przywiązanie nie mogłyby do tego stopnia zmienić mentalności postaci z XVII wieku. Ale współczesne uczucia są wystarczającym bodźcem do konstruowania świata w dowolny sposób.

„Tulipanowa gorączka” to rzecz ograniczona do miłosnych perypetii u dwóch kobiet. Sophia, żona bogatego starszego kupca, jest już uwięziona w małżeństwie z rozsądku. Maria, jej powiernica i służąca, znajduje miłość życia: przyjmuje oświadczyny ukochanego i czuje się najszczęśliwszą istotą pod słońcem. Intrygi Sophii wpływają na egzystencję i dalsze wybory życiowe obu kobiet. Są tu sceny, które trudno byłoby sobie wyobrazić i poza światem powieściowym (oszukiwanie męża w kwestii ciąży), są i takie, które czynią postać jednak bardziej prawdopodobną. I tak najbardziej liczy się namiętność, zrozumiała pod różnymi szerokościami geograficznymi i niezależna od czasów. Moggach od początku stawia na zmysłowość, nawet w pierwszej scenie, w której Sophie obserwuje kawałek pora w brodzie męża. Nastawienie na zmysły jest silne w całej narracji, bohaterki koncentrują się na doznaniach i zastępują nimi bardziej rozbudowaną akcję. Najważniejsze jest pożądanie – obok niego tęsknota. Z czasem przenosi się to również na elementy tulipanowej gorączki, która jednak nie stanie się celem samym w sobie, pozostanie na drugim planie opowieści.

Moggach pisze bardzo krótkie rozdziały – bo na dłuższe nie pozwala jej w tym przypadku tematyka i zawężanie opowieści do kilku bohaterów. Kolejne części opowieści dotyczą różnych postaci. Żeby nieco rozrzedzić sceny namiętności, autorka wprowadza dodatkowe sylwetki z tła: uczeń malarza czy wybranek Marii to mężczyźni będący przeszkodą w drodze do szczęścia, ale nie na tyle poważną, by powstrzymać Sophię. Zmiany bohaterów urozmaicają tę historię, pozbawiają ją jednolitego charakteru i równocześnie odbierają wrażenie schematyczności. Autorka wie, jak wykorzystać dzisiejsze mody literackie. Docenić można też u niej stałe nawiązywanie do dzieł malarstwa, inspirowanie się sztuką i samą synestezyjną narrację. Tej akurat powieści w promocji pomoże machina filmowa – ale „Tulipanowa gorączka” ze względu na zmysłowość znajdzie swoje fanki bez problemu. To powieść, która pokazuje pożądanie w piękny sposób.

niedziela, 3 września 2017

Marta Matyszczak: Zbrodnia nad urwiskiem

Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2017.

Okiem psa

Szymon Solański, były policjant a obecnie właściciel niezbyt dobrze prosperującej agencji detektywistycznej, zasługuje na to, żeby mu się w życiu udało. Chociaż sam klepie biedę, zaopiekował się Guciem, psem ze schroniska. Nigdy nie odmawia pomocy potrzebującym. Z pozoru szorstki i nieprzystępny, budzi sympatię nie tylko ze względu na metody pracy. Teraz, w drugim tomie serii Kryminał pod psem, Solański trafia na irlandzką wyspę Inishmore. Ma tu rozwiązać sprawę tajemniczego zaginięcia Kasi Walasek, o którą niepokoi się dziadek. Szymon Solański razem z dzielnym Guciem przybywa do pensjonatu, w którym pracowała Polka i przeprowadza wnikliwe śledztwo. Trochę rozprasza go zachowanie przyjaciółki, Róży Kwiatkowskiej, która najwyraźniej znalazła miłość życia i drażni (nie wiadomo czemu) swoim szczęściem. Rozgrywają się tu zatem damsko-męskie sceny poza podstawowym nurtem opowieści. Wszystkiemu przygląda się Gucio, psi głos rozsądku.

„Zbrodnia nad urwiskiem” jest drugą powieścią Marty Matyszczak i powrotem do egzystencji bohaterów z „Tajemniczej śmierci Marianny Biel”. Autorka pozwala jeszcze lepiej zorientować się w relacjach między postaciami, mimochodem rozwija obyczajowe wątki. Tym razem motta rozdziałów stanowią irlandzkie bądź gaelickie przysłowia, Matyszczak porzuca klimat śląskich familoków na rzecz analizowania lokalnej społeczności irlandzkiej wyspy. Nie zamierza jednak ograniczać się do socjologicznych obserwacji, tworzy całą specyfikę miejsca, pozwalając czytelnikom nie tylko śledzić intrygę, ale i zanurzyć się w atmosferze Inishmore.

Część narracji przejmuje Gucio, a opowiadacz to specyficzny. Przede wszystkim wyszczekany. Odkąd trafił do Szymona Solańskiego, przybiera na wadze i wzrasta mu poczucie własnej wartości. Teraz Gucio jest już przekonany, że wszelkie przyjemności mu się po prostu należą – a własną inteligencję udowadnia, wspierając Solańskiego w śledztwie. Wprawdzie człowieki nie wszystkie komunikaty psa są w stanie rozszyfrować, ale to nic: Gucio wyrasta na superbohatera i zapewnia serii charakter. Mogłoby się wydawać, że opowieść z perspektywy psa to chwyt zbyt infantylny nawet jak na lekturę rozrywkową, ale Marta Matyszczak nie sięga po rozwiązania z bajek. Język Gucia indywidualizuje przez obfitość pomysłów i powiedzeń, a także za sprawą lżejszego, bardziej kolokwialnego stylu. Gucio może sobie pozwalać na dowcipy i emocje wyrażane bardziej wprost. Przy Guciu jest zabawniej, także wtedy, gdy bohater wprowadza odmienne od ludzkich interpretacje. Gucio często widzi więcej niż jego pan, dla miłośników zwierząt takie ustawianie postaci to wielki atut.

„Zbrodnia nad urwiskiem” to historia obyczajowo-kryminalna, w której nie ma żmudnego śledztwa ani tropienia przestępców, są za to wnikliwie tworzone portrety mieszkańców Inishmore. Marta Matyszczak łączy motyw zbrodni z lekkością czytadła, udowadniając, że kryminały na wesoło – subgatunek w Polsce szczególnie lubiany – mają spory potencjał. Kto wśród bohaterów nie znajdzie nikogo do kibicowania mu w zwariowanych przygodach (co w sumie wydaje się niemożliwe), ten zostanie fanem Gucia i jego spostrzeżeń. Marta Matyszczak atut czyni z lokalności, potrafi wtrącić swoich czytelników w niewielką społeczność i zaangażować w problemy postaci. Pisze dowcipnie, starając się przy tym nie eksploatować nadmiernie obiegowych żartów. „Zbrodnia nad urwiskiem” pokazuje, jak pogodzić kwestie sensacyjno-kryminalne ze śmiechem. Na uwagę zasługuje tu również gęstość samej narracji.