* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

środa, 30 grudnia 2009

Andrzej Kozioł: Alfabet krakowski Andrzeja Kozioła

WAM, Kraków 2009.


Abecadło króla Kraka

Warszawa znalazła swojego kronikarza codzienności w postaci nieocenionego Olgierda Budrewicza – współczesnym komentatorem krakowskich realiów chce natomiast być Andrzej Kozioł, który w wydawnictwie WAM publikuje kolejną książkę o tym pięknym mieście. Rzecz jasna, porównania z Budrewiczem, bedekerowym mistrzem, Kozioł nie wytrzyma, nie jest bowiem felietonistą, a jedynie zbieraczem. I „Alfabet krakowski Andrzeja Kozioła” tę właśnie strategię ocalania przeszłości najlepiej przedstawia.
Andrzej Kozioł tworzy przewodnik subiektywny, wędrówkę po jego Krakowie, po ludziach, którzy jemu wydali się istotni w krakowskim pejzażu, portretuje swoje otoczenie, przytacza własne wspomnienia i wiadomości, które przekazali mu przyjaciele (najprawdziwszą wyrocznią okazuje się Leszek Mazan, niemal wszystkowiedząca postać, słowa Mazana przyjmowane są bezkrytycznie). Z własnych doświadczeń, przeczuć i spostrzeżeń buduje obraz swojego miasta, próbując uchwycić przy okazji jego specyfikę.
W „Alfabecie krakowskim” rozmaite hasła uszeregowane zostały w porządku alfabetycznym. To po prostu drobne fragmenty krakowskiego pejzażu lat dawnych i dziś. Właściwie każde hasło, każda mikroopowieść, kryje w sobie materiał co najmniej na felieton – Kozioł rozprawia się z nimi w kilku zdaniach, rzadko kolejne artykuły hasłowe przekraczają objętościowo pół strony.
Co stanowi materię tej książki? Hasła można podzielić na kilka grup. Andrzej Kozioł przedstawia ludzi (zarówno wybitne osobistości, jak i postacie charakterystyczne, choć niekoniecznie wywodzące się z panteonu sław – prezentuje między innymi bywalców różnych knajp czy ludzi tworzących specyficzną atmosferę miejsc). Wynajduje barwne postacie, krakusom często znane, dla odbiorców z reszty kraju intrygujące i nietypowe. Opisuje Andrzej Kozioł miejsca – i tu ujawnia się także jego subiektywna perspektywa – jedno z muzeów zostaje docenione jako jedyne, w którym mógł autor palić papierosy. Rejestr miejsc różni się w wielu punktach od porad z turystycznych przewodników. Kozioł często utrwala na kartach swojego quasi-bedekera instytucje dziś już nieistniejące, zapomniane lub w ogóle nieznane. Do miejsc i ludzi dochodzą zwyczaje – zestaw podwórkowych zabaw (śmieszy bezradność autora, który nie ma pojęcia, o co chodzi w grach dziewczynek), ale i tradycji kultywowanych niegdyś przez dorosłych. Pojawia się kilka określeń, które poza Krakowem mają inne znaczenie – dodaje więc Kozioł i specyficzny słownik.
Raz zdarza się autorowi powtórzyć jedną opowieść, poza tym – wiele razy powraca do środowiska „Dziennika Polskiego” – to elementy, które w końcu w lekturze wpadną w oko. Ale strategia pisarska Andrzeja Kozioła sprowadza się poza tym do gromadzenia mniej lub bardziej atrakcyjnych anegdot, dotyczących kolejnych bohaterów historii. Przy lekturze zabawnych dykteryjek najczęstszym uczuciem staje się… żal – że tak skrótowo traktuje kronikarz poszczególne tematy (takie w końcu było założenie książki), że ogranicza się do jednej opowiastki, choć sprawia wrażenie, jakby mógł ich przywołać całe mnóstwo – kto wie, może Kozioł oszczędza gawędy na następną publikację?
Jest w tomie kilka sepiowych zdjęć, prezentujących Kraków i ludzi – zastrzeżenia można mieć do jednego podpisu: wspomnienia o kioskach zwanych okrąglakami – podczas gdy na pierwszym planie fotografii pyszni się zwyczajny słup ogłoszeniowy, zasłaniający stragan.
Sentymenty zaznacza Kozioł wielokropkiem – nietrudno zatem odnaleźć miejsca, które wywołują nostalgię autora, nie zawsze zresztą uchwyconą w dobrej puencie – na szczęście tytuł, poza wyrazistym określeniem paradygmatu odmiany nazwiska – wyklucza jakiekolwiek pretensje. Kozioł do pewnego stylu swoich odbiorców przyzwyczaił – jeśli ktoś szuka szybkiej, wartkiej opowieści, obiektywnej a nie prywatnej, zdecydować się powinien na coś innego. Kto natomiast liczy na dowcipną relację z duszą, temu publikacja WAM-u może przypaść do gustu.


wtorek, 29 grudnia 2009

Elisabeth Roudinesco: Nasza mroczna strona. Z dziejów perwersji

Czytelnik, Warszawa 2009.


Postać perwersji

Na polskim rynku wydawniczym zaczynają się pojawiać przekłady tekstów humanistycznych poświęconych temu, co mroczne, wstydliwe, złe i dotąd skrywane (sztandarowym przykładem może być „Potęga obrzydzenia” Julii Kristevej). Teraz Czytelnik prezentuje esej Elisabeth Roudinesco „Nasza mroczna strona. Z dziejów perwersji”. Książka ta wpisuje się w cały szereg komentarzy do tabuizowanej do niedawna rzeczywistości. Francuskiej badaczce zależy nie na prezentowaniu literackich portretów osób perwersyjnych, a na przedstawieniu części życiorysów najbardziej kontrowersyjnych postaci i omówieniu fragmentów ich dokonań. Z konieczności muszą to być informacje skrótowe – cały esej, wraz z mocno rozbudowanymi konkretnymi przypisami, zajmuje dwieście stron, choć przecież motyw perwersji stanowi temat-rzekę. Autorka przede wszystkim próbuje stworzyć przyczynek do badań nad historią tego wątku, zwykle spychanego na margines zainteresowań uczonych, a przez społeczeństwa – traktowanego jako wstydliwy.
Cała książka została podzielona na pięć rozdziałów. W pierwszym Roudinesco zatrzymuje się nad średniowieczem i praktykami mistyków oraz biczowników, pokazując, jakie perwersje usprawiedliwiane były dążeniem do świętości i chęcią umartwiania grzesznego ciała. Pojawia się tu również Gilles de Rais i jego okrutne zbrodnicze pomysły. Chronologiczny przegląd odmieńców prowadzi do anomalii seksualnych prezentowanych na kartach książek markiza de Sade; autorka prezentuje kulisy tworzenia się Sade’owej teorii dotyczącej perwersji, odrobinę uwagi poświęca też – jak w przypadku Gilles’a de Rais – życiowym doświadczeniom, które ukształtowały późniejsze postawy, wreszcie stara się pokazać stosunek otoczenia do człowieka trudnego do sklasyfikowania według psychiatrycznych definicji. Trzeci rozdział poświęcony jest teoriom XIX-wiecznym, a zwłaszcza trzem zagadnieniom: masturbacji dzieci (i jej rzekomego wpływu na później pojawiające się schorzenia), homoseksualisty oraz kobiety histerycznej. Szokujące dla wielu odbiorców będą z pewnością „Wyznania z Auschwitz” – to nie tylko szybki przegląd sposobów znęcania się nad więźniami i pozbawiania ich życia, ale także – między innymi – wyciąg z zapisków Rudolfa Hoessa – reinterpretacja faktów. Tu po raz pierwszy odchodzi się naprawdę od myślenia o ogarniętych obsesją o podłożu seksualnym jako o szaleńcach, odmieńcach czy ludziach wyrzuconych na margines społeczeństwa, a jako o normalnych przedstawicieli homo sapiens, w których okoliczności wyzwalają najniższe instynkty i popędy. To również pierwszy krok do wskazania ciemnej strony każdego człowieka – perwersja zaczyna być uznawana nie za cechę nielicznych, a właściwość uaktywnianą w zależności od warunków zewnętrznych. Nazizm pokazuje „przyjemność niszczenia cywilizacji jej własną bronią” – rodzaj współczesnej perwersji. Elisabeth Roudinesco kończy swoje wywody obrazem medycyny (i w jej ramach – psychiatrii), bezsilnej wobec perwersyjnych odchyleń. Co ciekawe, przykładem dzisiejszej postaci perwersji czyni nie tylko rozmaite wynaturzenia związane z seksem, ale i muzułmańskich terrorystów; tu przewijają się też problemy z tożsamością i cielesnością. Dopiero na kilku ostatnich stronach pojawia się motyw dyskursów queer i gender, autorka w większej części eseju skupia się przede wszystkim na historii i przytaczaniu faktów, jeśli podejmuje się interpretacji, sięga po zdobycze psychoanalizy – chociaż to akurat chyba zrozumiały i sensowny wybór.
Książka Roudinesco daje szybki przegląd nietypowych postaw i nieakceptowanych społecznie zachowań. Cenne jest to, że autorka, mimo iż posługuje się współcześnie wypracowanym kodeksem wartości, nie komentuje i nie ocenia potrzeb odbiegających znacznie od normy, próbuje za to odpowiedzieć na pytanie, co dziś oburza i budzi wstręt, a które rodzaje perwersji przestały szokować i wpisały się w kulturową rzeczywistość na stałe.
„Nasza mroczna strona. Z dziejów perwersji” to publikacja ze wszech miar interesująca, naukowo prezentuje sylwetki osób uznanych za perwersyjne, ale też w pewnym stopniu przestrzega przed lekceważeniem skrywanej strony osobowości człowieka.

Krew w satyrze

Motyw krwi w satyrze polskiej XX wieku


W książce Krew. Mity, symbole, rzeczywistość czytamy, że

Wszystko, co wydobywa się z ciała, wywołuje zmieszanie i przestrach. Po pierwsze dlatego, że każdy wyciek stanowi utratę czegoś, co należy do naszej istoty. Po drugie: nie wiemy, czym go wyjaśnić (…). Z wszystkich owych wycieków wyciek krwi jest najbardziej przerażający. Doświadczenie podpowiada nam, że jeśli nie zostanie zatamowany, nieuchronnie doprowadzi do śmierci.

I tu pojawia się zadanie dla satyryka: oddalić ów lęk przez stworzenie dystansu, niezbędnego do poruszania istotnych dla człowieka i przerażających równocześnie tematów.


[całość tekstu dostępna będzie w późniejszym terminie]

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Andrzej Korybut-Daszkiewicz: W pustyni bez puszczy

Zysk i S-ka, Poznań 2009.


Encyklopedia Sudanu


Podróże kształcą. Kształcą też reportaże podróżnicze, pod warunkiem, że chce się prześledzić wszystkie informacje w nich zawarte. Andrzej Korybut-Daszkiewicz jednak swoją historię wiadomościami przeładowuje, do tego stopnia, że z początku może nawet zniechęcić spragnionych czystej relacji z wyprawy życia. „Ktoś może zarzucić encyklopedyczny wręcz zasób informacji, ale to może być także zaletą, że udało się je zebrać na temat tej krainy” – takie słowa Ryszarda Kapuścińskiego przytacza we wstępie autor – i szybko okaże się, że to niebezpodstawna uwaga. Na początku Korybut-Daszkiewicz zasypuje czytelników wiadomościami historycznymi i wydaje się, że te wywody, chociaż napisane przystępnym, prostym językiem, oddalają faktycznie myśl o reportażu. Autor tłumaczy wprawdzie, do czego są mu potrzebne naukowe wstawki, lecz nie dla wszystkich zabrzmi to wyjaśnienie przekonująco. „Ledwie jeden film się zakończył, a już zapamiętana wiedza przywołuje następny” – pisze Korybut-Daszkiewicz, by usprawiedliwić przejście od analizowania prac przy starożytnych kanałach żeglownych do wiadomości o Cheopsie i piramidach. Trudno jednak dać wiarę wymówce o pamięci, jeśli mamy do czynienia z suchymi, niemal nieprzetworzonymi faktami – mógł autor wyrzucić dane na margines książki, z jakiegoś powodu nie chciał – więc do erudycyjnych popisów trzeba się po prostu przyzwyczaić. Zresztą, gdyby ktoś w trakcie lektury chciał poszerzyć zasób wiadomości, nie będzie musiał daleko szukać.
Na szczęście wkrótce opowieść przybiera właściwą, to znaczy naprawdę atrakcyjną dla czytelników formę: rozpoczyna się relacja z podróży po Sudanie. Korybut-Daszkiewicz odwiedza miejsca, które zapamiętał z dziecięcych lektur. Podąża śladami Stasia i Nel, zresztą na realizację dawnego marzenia wskazuje też tytuł – „W pustyni bez puszczy” to przecież jasne nawiązanie do dzieła Henryka Sienkiewicza.
Historia z wizą i ekstremalnymi afrykańskimi temperaturami wreszcie przykuwa uwagę – to już nie papierowe wywody, a żywa i miejscami dowcipna relacja prywatna, osobista i niepowtarzalna. Autor w końcu jawi się jako normalny człowiek, nie komputer do przetwarzania danych. Wielu rzeczy nie wie, wielu nie jest świadomy, musi się dowiadywać wszystkiego na miejscu, w Sudanie. To znacznie ciekawsze niż typowe książkowe wiadomości, daty i liczby – bardziej rozpala wyobraźnię i lepiej trafia do odbiorców. Korybut-Daszkiewicz wprowadza czytelników w nowy świat. Obserwacje są soczyste i żywe, „W pustyni bez puszczy” zamienia się w film – szybko następują po sobie wyraziste scenki i wydarzenia, ujawniają się – co nieuniknione – różnice kulturowe. Czasami reportażysta decyduje się na zestawienie z własnymi odczuciami fragmentów dawnych lektur, tworząc w ten sposób subiektywny przewodnik literacki – ale bez wątpienia największe wrażenie na czytelnikach uczynią bezpośrednie relacje i obserwacje.
Przyciąga do tej książki także postać Mansura – rodaka, który oprowadza autora po Sudanie i umożliwia mu odkrywanie największych tajemnic kraju. O ile jednak w opisach przeżyć jest Korybut-Daszkiewicz przekonujący, o tyle już w dialogach uderza sztuczność. Autor za wszelką cenę chce uniknąć potocznego języka, brakuje mu stylistycznego wyczucia, w rezultacie bohaterowie nie mówią, a przemawiają, przerzucając się kwestiami rodem niemal z podręczników dobrej konwersacji. Trudno uwierzyć, by w sercu Sudanu dwaj Polacy posługiwali się stylem literackim – lecz to wybór i decyzja autora. Zresztą, Korybut-Daszkiewicz uprawia pisarstwo starej daty, obce są mu medialne popisy. Wychowany na Sienkiewiczu, Jasienicy i Wańkowiczu nie skieruje się w stronę konwencjonalizowanych wypraw, jakich dziś sporo choćby w telewizyjnych relacjach, dostosowanych do wrażliwości i potrzeb masowego odbiorcy. Zdecydowanie woli autor bezpieczną tradycję niż szarżowanie i gromadzenie atrakcji.
Opowieść rozkręca się coraz bardziej i staje się naprawdę intrygująca, kiedy sam reportażysta zaczyna dostrzegać potencjał z pozoru drobnych ciekawostek i próbuje zestawiać życie w Afryce z doświadczeniami wyniesionymi z Polski. Odejście od misji edukacyjnej w stronę publicystyki wychodzi książce zdecydowanie na dobre, a wynajdowanie śladów bytności rodaków na Czarnym Lądzie jeszcze dodaje relacji smaczku.
Nie da się ukryć faktu, że „W pustyni bez puszczy” to tom zrodzony z prywatnej fascynacji, widzialny przejaw zrealizowanego marzenia, podbudowany jeszcze chęcią złożenia kompendium wiedzy o Sudanie.

środa, 23 grudnia 2009

Charles Bukowski: Światło błyskawicy za górą. Nowe wiersze

Noir sur Blanc, Warszawa 2009.


Siła poezji

„Światło błyskawicy za górą”, tom wierszy wydanych po śmierci Charlesa Bukowskiego, to ogromne wyzwanie dla recenzentów. Nie dlatego, że trudno jest ująć autora w ramki, poklasyfikować i scharakteryzować jago poezję, nie. Ale przy elektryzującym brzmieniu tego obszernego zbioru każdy początek komentarza krytycznego wypadnie – w najlepszym razie – blado.
Jest w „Świetle błyskawicy za górą” siła, która emanuje nawet z pisanych u schyłku życia tekstów. Jest tu ironia, przewrotna i inteligentna obserwacja, jest gorycz i melancholia, nie do końca maskowana buntowniczą, outsiderską postawą. Wiersze Charlesa Bukowskiego budowane są na bazie codziennych drobnych olśnień, idealnie wybrzmiewają w nich puenty „postkontemplacyjne”. Prawdziwym pomysłem na kolejne utwory jest nie agresja i dystans – a dostrzeżenie absurdu w akceptowanej powszechnie zwyczajności. Pod naskórkiem, wulgaryzowaną często warstwą tekstów, skrywają się niewygodne prawdy o mentalności i kondycji współczesnego człowieka. Nadaje im Bukowski wymiar uniwersalny i z komentatora obyczajowości przemienia się w znawcę natury ludzkiej.
W pierwszej części tomiku widać jeszcze ochotę na szokowanie odbiorców, walkę z estetyzacją poezji – materią wiersza może stać się babka puszczająca gazy przy obiedzie albo problem dziecka z robieniem kupy, inspiracją dla twórczości ma natomiast według artysty rozprawiającego się z ideałami w sztuce być dupczenie. Z czasem do tomiku wkracza motyw śmierci, białaczka, szpital, konieczność powolnego rozstawania się ze światem. Starość, słabość i samotność reinterpretowana zaczynają w wierszach dominować. Sława nie smakuje zbyt dobrze, a poeci stają się zręcznymi blagierami – nie przeżywają, a udają, okłamując czytelników. Rozprawia się Bukowski z krytykami i miernotami, ludźmi, którzy blokują artystom drogę do kariery. Jest w tym zbiorku sporo goryczy i wyobcowania, ale z czasem niektóre wiersze łagodnieją.
Bukowski nie chce zaskakiwać niczym nowym – pojawia się w „Świetle błyskawicy za górą” Chinaski, pojawia się życie pełne alkoholu i kobiet. Gniew okazuje się jedyną receptą na przetrwanie, a skoro życie i twórczość są nierozerwalnie ze sobą splecione – siłą rzeczy złość musi znaleźć ujście w poezji. Bukowski nie chce zaskakiwać nowymi tematami lub odmienną poetyką – ale przecież w tym tomiku zaskakuje bez przerwy. Ma to związek ze strategią pisarską: mówienie (czy: tworzenie) jest równoznaczne z odkrywaniem tego, co dotąd pozostawało nieoczywiste. Autor mówi, że „nieomal / z niczego / może / powstać / wiersz”, a przecież nie pozwala sobie na upublicznianie tekstów słabych, nieoddziałujących na odbiorcę. Wie, że „oczywiste nas zabije, / jesteśmy okrążeni przez / oczywiste” – być może dlatego stara się, by każdy jego utwór wiązał się z niebanalnym odkryciem. Na kartach tego zbiorku walczą ze sobą złudna nadzieja na nieśmiertelność tekstów i spokojna świadomość, że świat doskonale sobie bez nas poradzi. Stopniowo krzyk zostaje zastąpiony przez szept akceptacji takiego stanu rzeczy, outsider wybiera swoją rolę nie z przymusu, a z wiedzy o rzeczywistości. Przenikają do wierszy elementy autotematyczne – „jeżeli muszę napisać sto złych wierszy żeby powstał jeden / dobry / to nie odczuwam tego jako stratę czasu”.
„Światło błyskawicy za górą” to tomik apetyczny i celny. Przynosi wiele spostrzeżeń, które zaskakują swoją prawdziwością i wewnętrznym sensem. Bukowski uczy dobrej poezji, a jego artystyczna kreacja nie przesłania jakości utworów. Opublikowany przez Noir sur Blanc zbiorek przypadnie do gustu nie tylko wielbicielom tego twórcy, ale wszystkim tym, dla których liczy się umiejętność precyzyjnego odmalowywania istoty absurdu.

wtorek, 22 grudnia 2009

Angel Wagenstein: Pięcioksiąg Izaaka

Zysk i S-ka, Poznań 2009.

Młyn historii



Moda na szmoncesy co jakiś czas powraca: humor żydowski, ten specyficzny i na pierwszy rzut oka rozpoznawalny model śmiechu, wciąż jeszcze odbiorcom nie spowszedniał – i wciąż jeszcze cieszy się uznaniem. Łączy w sobie logikę absurdu, naturalność i żelazną konsekwencję, a przy tym staje się atrakcyjnym nośnikiem informacji o mentalności żydowskiej. Jednym słowem, szmonces ma charakterystyczny, oryginalny smak, którego próżno by szukać w zwykłych obiegowych żartach. Mało tego: przeszczepiony na neutralny grunt traci swą moc, wymaga właściwej oprawy, szlifu, nadawanego przez kontekst.
I Angel Wagenstein z siły żydowskiego dowcipu zdaje sobie sprawę, wykorzystując go znakomicie w swojej powieści. „Pięcioksiąg Izaaka” jest książką, której rozbudowany podtytuł zdradza szkic fabularny: to „opowieść o żywocie Izaaka Jakuba Blumenfelda, który przeżył dwie wojny światowe, trzy obozy koncentracyjne i był obywatelem pięciu ojczyzn”. Jeśli do tego doda się ekstrakt ze szmoncesów i gawędę, mimo wszystko utrzymaną w tonie optymistycznym, historia o Izaaku jawić się będzie jako lektura niebanalna. W początkowej partii nieuniknione okażą się skojarzenia ze Szwejkiem. Realia wojska budowanego w Austro-Węgrzech, duch cesarza Franciszka Józefa i nieodłączny już chyba po Hasku i Hellerze klimat mówienia o żołnierce z dystansem i lekkością – to pierwszy etap niemalże tułaczego życia głównego bohatera. Los rzuca Izaaka do Polski, pozwala mu stać się ukochanym mężem i ojcem, ale wkrótce zamienia jego ojczyznę na Związek Radziecki. Perypetie Izaaka opowiedziane są bez brzemienia martyrologii, z przymrużeniem oka. Angel Wagenstein pomija znane wszystkim fakty, nie chce swoją powieścią wpisywać się w szereg historycznych świadectw i pomników cierpienia. Po relacje z łagrów odsyła do Sołżenicyna, realia historyczne w ramach codzienności raczej starannie zaciera – bo i nie one są w tej niezwykłej opowieści ważne.
„Pięcioksiąg Izaaka” to książka, która płynie. Wartki tok opowieści sprawia, że lektura przebiega bardzo szybko. Nie da się jednak, mimo tej gładkości warstwy powierzchniowej, przeoczyć głębokiego sensu. Wagenstein bowiem, portretując sympatycznych Żydów (bo dużą rolę obok Izaaka odkrywa jego przyjaciel i szwagier, rabin), pokazuje naprawdę coś innego: losy jednostki uwikłanej w wielkie przemiany dziejowe. Wojny w momencie ich przeżywania są tym, co czują poszczególni ludzie – dopiero potem zamieniają się w liczby, daty i fakty. Autor wychwycił prawdę, którą z innej perspektywy Wisława Szymborska przedstawiła jako prawidłowość, iż „historia zaokrągla szkielety do zera”. Izaak jest zwyczajnym człowiekiem, w chwili zagrożenia martwi się o swoich bliskich (ale czytelnicy od początku wiedzą, jak tragiczny koniec czeka ukochaną Sarę), nie oddaje się kontemplowaniu wyższych idei. Często ma szczęście – unika rozstrzelania jako zakładnik w obozie, bo akurat musi wyruszyć w inne miejsce zagłady. Absurd stanowi nieodłączny element egzystencji Izaaka, wplątanego w tryby historii, nierozumiejącego praw, które rządzą światem.
Można by tę powieść rozpisać na wielotomowy cykl, ale najlepiej wybrzmiewa właśnie w mocno skondensowanej, z konieczności skrótowej formie. Nie ma tu miejsca ani czasu na precyzyjne odmalowywanie szczegółów, zresztą sprawy zewnętrzne liczą się dużo mniej niż przeżycia i przemyślenia bohatera oraz jego obserwacje. Kpiarska wymowa narracji nie maskuje, a uwypukla dramaty Izaaka, ale także dobrze przedstawia specyfikę humoru żydowskiego. W tok narracji wplótł Wagenstein całe mnóstwo żartów, niosących charakterystyczne mądrości życiowe. Szmoncesy te można znaleźć na kartach wielu antologii (z tomami Horacego Safrina na czele), ale w powieści opublikowanej przez wydawnictwo Zysk i S-ka nabierają one nowego wymiaru: zostały idealnie wtopione w lekturę, tak, że uwodzą czytelników niewymuszonym wdziękiem i wydają się tu wręcz niezbędne. „Pięcioksiąg Izaaka” to naprawdę dobre zestawienie zabawnych anegdotek i przerażającej, bezdusznej Historii, która za nic ma egzystencję pojedynczego człowieka.


poniedziałek, 21 grudnia 2009

Andrzej Mleczko: Seks, mydło i powidło

Iakry, Warszawa 2008.


Wbrew konwencjom

Andrzej Mleczko w swojej twórczości mocno eksploatuje motyw seksu – obok niego chyba tylko Andrzej Czeczot porywa się na ten stopień ludyczności, choć jest autorem mniej kojarzonym przez dzisiejszych odbiorców. Szósty wydany przez Iskry album Mleczki ma tytuł „Seks, mydło i powidło”, co może oznaczać skupienie na temacie dozwolonym od lat osiemnastu, więc i dodatkowy magnes dla wielbicieli najsłynniejszego współcześnie rysownika satyrycznego. Jednak w książce tylko pierwsza część obrazków dotyczy intymnych spraw damsko-męskich, reszta, tym razem niepogrupowana w konkretne działy, stanowi ciekawą mieszaninę tematyczną. Znajdują się tu wątki typowe dla Mleczki – polityka, niebo i piekło, czarny humor, ale i nowe podzbiory, powiązane wspólnymi motywami – pojawia się kilka klatek z bokserami, trochę historyjek z drobiem w roli głównej, komórkowy savoir vivre (czyli humorystyczne ilustracje do porad związanych z korzystaniem z telefonów), migawki z epoki kamienia łupanego, czy zestaw okolicznościowych rysunków świątecznych z przymrużeniem oka. Mleczko nie stroni od przedstawiania przemocy i brutalności, co przenosi jego prace w sferę popkultury: swoimi dziełami wpisuje się w zapotrzebowania odbiorców masowych i często to właśnie względy komercyjne decydują o rozwiązaniach humorystycznych.
Dla Mleczki nie ma tematów tabu. W „Seksie, mydle i powidle” nie ma też pruderii, autor przedstawia najbardziej wyuzdane pomysły w zupełnie naturalny sposób. Śmiech płynący z zaskoczenia łączy się tu z próbą zaszokowania odbiorców, więc reakcją na tomik nie musi być proste rozbawienie, przynajmniej nie w przypadku tych pasków, które wiążą się z przełamywaniem granic. W albumie daje się zauważyć charakterystyczne dla twórcy przeplatanie płaszczyzn. Zwierzęta, których w „Seksie, mydle i powidle” całkiem sporo, zachowują się zupełnie jak ludzie, przypominają się tu – mimo że to dość odległe skojarzenie – klasyczne bajki, w których antropomorfizacje stają się nośnikiem wiadomości o charakterach przedstawicieli homo sapiens. Andrzej Mleczko dokonuje czegoś więcej: przekształca światy. Dzięki przeniesieniom otrzymuje absurdalne a logiczne historie, utrwalone w jedno- lub dwuklatkowych rysunkach – stąd bierze się musze pogotowie ratunkowe (jeden z piękniejszych, czerpiących z bezinteresownego komizmu obrazków „dla wszystkich”), czy pomysł na piekło kreta. Ilustracją tego mechanizmu może być teleturniej dla polityków – Mleczko wtrąca znane typy postaci w kontekst z innej – obcej dla tych postaci – sfery, zderza ze sobą dwa rodzaje stereotypów.
Spora grupa prac dotyczy różnych kultur i różnych czasów. Mleczko chętnie odwołuje się do średniowiecza – triada rycerz – król – kat powtarza się na kartach albumu dość często i w rozmaitych wersjach. Autor czerpie z intertekstualności, wykorzystuje wyobrażenia zbanalizowane lub zderza ze sobą style, nie pozwala bohaterom na spokojne istnienie w ramach konkretnej konwencji.
Andrzej Mleczko uprawia satyrę ludyczną. Interesują go tematy niskie, obscena, sfery wulgarne i wylgaryzowane. Nie stosuje omówień i nie przemilcza kwestii niewygodnych, przeciwnie – wysuwa je na pierwszy plan. Wykorzystuje nieskomplikowany humor – nie oznacza to jednak braku głębi rysunków, wiele w zbiorku przesłań i trafnych diagnoz, które zgrabnie wkomponowane zostały w szokujące nieraz obrazki. Przypuszczam, że wysoka jest cena artystyczna, jaką autor musi zapłacić za bycie rozpoznawalnym (ciekawe, swoją drogą, ilu polskich rysowników satyrycznych potrafiliby wymienić przeciętni odbiorcy): wiele osób dostrzeże tylko powierzchniową warstwę obrazków, a Mleczko będzie postrzegany jako popartysta. Mleczko ma pomysł na swoje rysunki satyryczne, ma odwagę do przeciwstawienia się ogólnie przyjętym normom, ma też szereg wiernych odbiorców, których do sięgnięcia po kolejny album przekonywać nie trzeba.


niedziela, 20 grudnia 2009

Marcin Pałasz: Wakacje w wielkim mieście

Akapit Press, Łódź 2006.


Rosół z kury


W książkach Marcina Pałasza interpersonalne relacje opierają się najczęściej na szczerości i wzajemnym zaufaniu. Przyznanie się do błędu lub słabości nie wiąże się z ośmieszeniem bohatera, zjednuje mu za to przyjaciół. Do niepisanego kodeksu honorowego, który autor przemyca na kartach swoich powieści i zbiorów opowiadań można tęsknić. Ale prawdziwym atutem tych historii jest śmiech. Gdyby poszukać pisarzy, których echa u Pałasza powracają, znalazłoby się Niziurskiego (w problemach, dotykających nastolatków), Ożogowską (w świecie emocji i uczuć) czy Kornela Makuszyńskiego (w stopniu nasycenia narracji śmiechem). Tyle że u tego ostatniego narrator stylizował swoją relację, czyniąc ją dość nienaturalną i mocno zretoryzowaną. U Marcina Pałasza dowcipy są lekkie, niewymuszone i płyną bezpośrednio z rozwoju akcji.
Odbiorcom, którzy nie wierzą, że żartobliwe sytuacje z kurą w roli głównej mogą przewijać się przez całą książkę i wyznaczać rytm historii, polecam „Wakacje w wielkim mieście”. Pałasz proponuje tu klasyczną wręcz fabułkę z wielkim zauroczeniem w tle – ale nadaje całości oryginalnego charakteru dzięki motywowi, na który większość twórców w ogóle nie zwróciłaby uwagi. Eksploatowana do granic możliwości kura świadczy o znakomitej wyobraźni autora.
Bohaterem „Wakacji w wielkim mieście” jest Bąbel, nastolatek sympatyczny i zupełnie zwyczajny. Mama Bąbla, nauczycielka, postanawia wyjechać na wakacje, bo nie może znieść hałasu, jaki czynią robotnicy za oknem: zostawia w domu Bąbla i Tatę, wyrażając nadzieję, że poradzą sobie bez niej przez miesiąc. Być może nawet by sobie poradzili, gdyby nie pomysł z ugotowaniem rosołu. Z pozoru proste zadanie komplikuje cała seria dziwnych, choć logicznych wypadków. Z kurą w roli głównej. Jakby tego było mało, sąsiadką Bąbla zostaje piękna Kaja…
„Wakacjami w wielkim mieście” Marcin Pałasz udowadnia, że potrafi zgrabnie żonglować wątkami: na niespełna stu stronach buduje całe mnóstwo sytuacji dobrze umotywowanych i rozwijających się symultanicznie, a w powieściowej krainie nie gubi się – jest w narracji szczery i wiarygodny. Nadaje to książce lekkości, „Wakacje w wielkim mieście” byłyby gotowym materiałem na dobry film dla dzieci i młodzieży.
Króluje w tym tomie zwyczajność – nie wprowadza autor do fabuły istot nie z tego świata, ani ponadnaturalnych zdolności postaci. Bąbel bez przerwy popełnia różne gafy, im bardziej mu zależy na zrobieniu dobrego wrażenia, tym gorzej wypada, na szczęście trafia przeważnie na ludzi rozsądnych i wyrozumiałych, więc nie cierpi długo ze wstydu. Wszyscy wykazują się dużym poczuciem humoru, a jedyna w powieści postać negatywna, Don Trabanto, jest zdecydowanie w defensywie, na jego złośliwości pod adresem Bąbla czy pewnej miłej starszej pani zawsze znajdzie się sposób.
Cały czas szukam czynnika, który sprawia, że powieści Marcina Pałasza – a „Wakacje w jednym mieście” są jedną z moich ulubionych książek tego pisarza – należą do tak atrakcyjnych pozycji z literatury czwartej. Zastanawiam się, czy liczy się wewnętrzne ciepło, pewna (jakkolwiek banalnie i dziwnie by to nie zabrzmiało) pozytywna energia, płynąca z historii, dowcip, który działa jak magnes. Być może Pałasz, sugerując świat zwyczajny i normalny, i wprowadzając do niego tylko niewielkie, proste ulepszenia, proponuje czytelnikom idealną (a nie: idealizowaną) wersję rzeczywistości. Dziś w literaturze czwartej liczy się raczej strategia skandalu i przełamywanie kolejnych granic. „Wakacje w wielkim mieście” to pozycja nieobwarowana żadnymi zakazami, nadaje się dla każdego malucha, bez względu na wiek, płeć i stosunek do lektury. Uważam, że powieść ta jest jedną z lepszych w bogatym już dorobku Marcina Pałasza.

sobota, 19 grudnia 2009

Agnieszka Osiecka: Na wolności. Dziennik dla Adama

Prószyński i S-ka, Warszawa 2008.


Diariusz epistolarny


O genezie tej książki pisać właściwie nie ma sensu: zapiski z codziennych wydarzeń miały stanowić swoistą kronikę zwyczajności, tekst dla Adama Michnika. Agnieszka Osiecka od pierwszych zdań swojej relacji wspomina o pomyśle, który zapewniłby aresztowanemu wielostronny ogląd tego, co działo się „na wolności”. Notatki (najczęściej w formie listów, ze zwrotami do adresata – połączyła tu Osiecka dwa charakterystyczne gatunki) składają się na obraz życia od czerwca do listopada 1985. Nie jest ich wiele – wystarczają na dość szczupłą książkę, gęsto przetykaną zdjęciami i fotokopiami z rękopisu.
„Na wolności” to dziennik specyficzny, zapewne takie wrażenie będą mieć odbiorcy tomu. Przede wszystkim ze względu na stosunek autorki do „Adama”. Początkowo Osiecka gloryfikuje go, traktuje jak prawdziwego przyjaciela, martwi się i zadręcza – by w pewnym momencie napisać „znamy się tak mało (w sensie prywatnym), że chciałam w tym dzienniku uniknąć prywatnych wynurzeń. Ot, chciałam Ci opisać dzień po dniu, różne zdarzenia, bez komentarzy”. Nagle Michnik staje się kimś odległym, niemalże zupełnie obcym. I tu rodzi się dysonans poznawczy: jak bowiem uwierzyć w szczerość wcześniejszych zachwytów? Wydaje się, że Agnieszka Osiecka popada w patos i zbędną egzaltację, przez to posługuje się hiperbolizacjami – kiedy przesadnie wygasają, a dziennik przestaje być manifestacją, lektura uspokaja się i przynosi więcej przyjemności.
Wbrew deklaracjom o unikaniu prywatnych wynurzeń, „Na wolności” tylko z nich się składa. Osiecka opisuje swoje życie dzień po dniu – tworzą je nie tylko spotkania z przyjaciółmi (swoją drogą szkoda, że redaktorzy tomu nie pokusili się o opatrzenie imion przypisami – żeby rozszyfrować tożsamość niektórych bohaterów, trzeba skorzystać z indeksu nazwisk), ale i swoje codzienne przemyślenia, troski i zmartwienia. To dużo więcej niż wynurzenia prywatne – dziennik przyjmuje wręcz poetykę zwierzenia. Dylematy, rozmowy, notatki na marginesach – wszystko to jest próbą zatrzymania w kadrze chwili nieistotnej (gdyby chcieć wynotować z książki wydarzenia ważne, nie wiem, czy zajęłyby stronę). Osiecka nie troszczy się o puentowanie kolejnych listów, unika pisania po coś – stąd też epistolarna diariuszowość tomu. Pojawia się tu kilka anegdot, trochę pytań retorycznych, kłopotów (ciekawie prezentuje się obraz nastoletniej Agaty Passent, dziecka, którego wychowanie przysparza Osieckiej wielu powodów do płaczu).
Dzienni ten jest mocno skrótowy. Osiecka pisze krótkie zdania i łączy je w krótkie akapity, rzadko zatrzymuje się nad czymś na dłużej. Relacjonuje fakty, często bez żadnego komentarza, szybko przeskakuje do następnych spraw, nie ma kiedy wrócić do przeszłości. Ten pospieszny rytm sprawia, że listy do Adama wyglądają jak poszarpane, niepełne, a już na pewno nie – przedstawiające świat na wolności.
Nie wiem, czy ma dzisiaj sens czytanie „Na wolności” jako deklaracji politycznej – pewnie taki odbiór jest uprawomocniony i znajdą się jego amatorzy – ja jednak wolę oderwać zapiski Osieckiej od kontekstu i śledzić je jako jeszcze jedną próbę unieśmiertelnienia.

piątek, 18 grudnia 2009

Krzysztof Jaworski: Dandys. Słowo o Brunonie Jasieńskim

Iskry, Warszawa 2009.


Jasieński znany i nieznany

Po dwóch pracach poświęconych życiu i twórczości Brunona Jasieńskiego („Bruno Jasieński. Aresztowanie, wyrok, śmierć” i „Bruno Jasieński w Paryżu”) Krzysztof Jaworski proponuje tym razem szerszemu gronu odbiorców popularyzatorską książkę „Dandys. Słowo o Brunonie Jasieńskim”. Wykorzystuje w niej wcześniejsze ustalenia (trudno, żeby modyfikował dane biograficzne) i trochę dokumentów dotąd niepublikowanych – po tę pozycję powinni zatem sięgnąć także specjaliści, chociaż tych raczej znuży powtarzanie poprzednich dzieł.
Przygotował jednak Krzysztof Jaworski opowieść przede wszystkim dla tych, którzy chcieliby uzupełnić informacje o najsławniejszym futuryście bądź poznać sylwetkę poety. Nie dowiedzą się odbiorcy „Dandysa”, czym naprawdę był futuryzm i na czym polegało nowatorstwo twórczości Jasieńskiego, nie dostaną charakterystycznych i rozpoznawalnych cytatów – pozycję tę powinno się czytać raczej jako dopowiedzenie choćby do wydanego w 2006 roku w Iskrach „Buta w butonierce i innych wierszy” – to biografia, a nie przegląd dorobku, trzeba brać to pod uwagę podczas lektury. Nie ulega natomiast wątpliwości, że podstawowym celem Jasieńskiego było uporządkowanie wiadomości i przystosowanie ich do potrzeb przeciętnego czytelnika. „Dandys” rzeczywiście przydaje się przy opracowywaniu materiałów na temat autora, który już przy ustalaniu personaliów sprawia kłopoty. Krzysztof Jaworski uspokaja informacyjny zamęt, nie skupia się na spornych czy błędnych tezach, stara się za to dać pełny obraz życia Brunona Jasieńskiego.
Odbywa się to kosztem analiz literackich. Utwory przydają się Jaworskiemu tylko wtedy, gdy łączą się z pewnymi pozatekstowymi wydarzeniami. Kryje się tu niebezpieczeństwo spłycania wartości artystycznych – jeśli publikacja kierowana jest do czytelników niespecjalizujących się w pisarstwie Jasieńskiego, warto by zasugerować im możliwość poszerzenia wiedzy, niestety, właśnie ze względu na wprojektowanego w tekst odbiorcę, przypisy bibliograficzne zostały tu ograniczone do niezbędnego minimum. Nieco instrumentalne wykorzystanie wierszy nie wzbudzi raczej zainteresowania – na przykład futuryzmem. Inna rzecz, że całkowitych laików nie przyciągnie przecież temat książki Jaworskiego. Ciekawie wybrzmiewają w tej publikacji parodie i pastisze, próby naśladowania stylu Brunona Jasieńskiego, chociaż do oceny ich trafności przydałby się mimo wszystko przegląd tekstów w szerszym niż go przytacza Jaworski zakresie.
Najbardziej fascynować mogą w „Dandysie” mniej znane elementy biografii. Cała droga artystyczna i życiowa poety po futuryzmie pozostaje raczej w cieniu wczesnych dokonań spod znaku skandalu. Tymczasem autor wydanej przez Iskry publikacji skrupulatnie sprawdza, jak potoczyły się dalsze losy Jasieńskiego, stara się jak najpełniej wyrazić zachwyt twórcy komunizmem i śledzi losy Brunona Jasieńskiego aż po tragiczną śmierć. Białe plamy próbuje wypełnić dzięki poszukiwaniom dokumentów, atmosferę i cały społeczno-polityczny kontekst wydobywa natomiast za sprawą wnikliwej lektury wspomnień i listów z lat trzydziestych XX wieku (także wchodzących w zakres literatury łagrowej).
Wiele jest oczywiście spraw, które dla odbiorców mocno zainteresowanych Jasieńskim będą zbyt skrótowo opisane – ale też należy pamiętać, że ograniczenia wymusiła tutaj zarówno objętość książki, jak i jej przeznaczenie – sam Bruno Jasieński to przecież postać, o której można by opowiadać bez końca. „Dandys” będzie dla odbiorców rodzajem przewodnika, próbą przybliżenia sylwetki futurysty, a także – metodą na uporządkowanie sprzecznych te oraz koncepcji: tu przydatne okaże się z pewnością zamieszczone na końcu książki kalendarium życia i twórczości. Podziękowania należą się także Krzysztofowi Jaworskiemu za rozdział „Brunona Jasieńskiego życie pośmiertne”, poświęcony współczesnej recepcji dzieł twórcy.


czwartek, 17 grudnia 2009

Agnieszka Perepeczko: Strzał w dziesiątkę czyli 10 lat młodsza w 10 dni

Nowy Świat, Warszawa 2009.



67-letnia dziewczyna

Agnieszka Perepeczko w dobie popularności kolorowych pisemek dla pań i na fali rosnącego zainteresowania postaciami znanymi zdecydowała się połączyć przyjemne z pożytecznym i przekonywać swoje czytelniczki do dbania o zdrowie oraz urodę. W formie książkowej robi to już po raz kolejny, przez „Strzał w dziesiątkę czyli 10 lat młodsza w 10 dni”. Wydany przez Nowy Świat poradnik tym razem przypomina notes – niewielki format tej publikacji oraz zamieszczone po każdym mikrorozdziale miejsca na notatki podtrzymują to wrażenie. Autorka tym razem bez ciągłego popadania w dygresje stara się rzeczowo wyjaśnić, jakie zabiegi aplikować sobie powinny panie, aby na długo zachować zdrowy i młody wygląd. Sama jest przy tym idealną reklamą rekomendowanych pomysłów, przypuszczam więc, że kilka klinik i salonów przeżyje prawdziwe oblężenie, bo czasem Perepeczko podaje adresy, telefony i strony internetowe firm, z których usług korzysta. „Przedstawię też moje ulubione zabiegi, gabinety nie tylko odnowy biologicznej, ale i endokrynologiczne, dentystyczne, kluby sportowe, a także firmy, którym ufam” – zaznacza, a przedstawienie sprowadza się nie tylko do drobiazgowego prezentowania efektów, ale i wrażeń – zmysłowych oraz estetycznych. Jednym słowem – pełny obraz.
Jawi się autorka jako osoba niezwykle zaangażowana w proces dbania o siebie, niektórzy mogą uznać, że aż do przesady – ale z bogatego zbioru podpowiedzi i wskazówek należy korzystać rozsądnie, wybierając propozycje także z uwagi na zasobność portfeli. Trzeba przyznać, że swoboda, z jaką Agnieszka Perepeczko porusza się po temacie nowinek kosmetycznych, jest imponująca – dla wielu odbiorczyń może więc stać się punktem wyjścia do pielęgnacji urody w każdym wieku.
Jednym z czynników, które do autorki przyciągają rzesze kobiet (wyłączając rolę w serialu) jest fakt, że narrację prowadzi Perepeczko w tonie lekkiego zwierzenia. Czytelniczki traktuje jak przyjaciółki, nie wywyższa się, nie próbuje im zaimponować – ma przez to większą siłę przekonywania. Kreuje się na doradczynię, przewodniczkę, ale i sąsiadkę, która fachowo skomentuje cudze wybory. Podlewa swe wywody zmysłowością często wraca do kwestii seksu, w końcu walczy także o seksowny wygląd. Staje się raz arbitrem elegancji, raz kusicielką. Odwołuje się do doświadczeń z młodości i do czasów spędzonych w Australii, przytacza diety, radzi, co zażywać na dobry sen, pisze o zaletach krioterapii i o przedłużaniu włosów, wszczepianiu złotych włókien do twarzy i szyi. Przy pomysłach autorki zwykłe spa wydaje się banalne i nieskuteczne.
W publikacji Agnieszka Perepeczko próbuje niemal podprogowo przemycić dwa komunikaty. Jeden nadaje być może na wpół świadomie – „jestem kobietą luksusową” – płynie z kart. Kobietą świadomą swoich atutów, piękna, kobiecości. Uwodzicielską, mądrą i niebezpieczną, kochającą wygodę i elegancję. Drugi komunikat wydaje się nieco bardziej banalny – to mantra o konieczności konsultowania wszystkich decyzji z lekarzem i – potrzeba kontrolowania stanu zdrowia. Nie ulega wątpliwości, że tu autorka próbuje wykorzystać swój status osoby znanej i przy okazji plotkowania o urodzie niejako wpłynąć na mentalność kobiet, które po tę pozycję sięgną. Wiadomo – apele w prasie czy telewizji są manipulowane przez kampanie społeczne, tu, w poradniku bardzo osobistym, wśród rozważania tajników pięknego wyglądu, znajdzie się miejsce także na kampanię innego rodzaju. Jeśli w ten sposób Agnieszce Perepeczko uda się czytelniczki przekonać do regularnych wizyt u lekarza, to można uznać, że jej poradnik odniósł sukces.
Rozdziały przegradzane są upozowanymi, wystylizowanymi zdjęciami ze specjalnej sesji autorki – wydaje się, że fotografie mają także czytelniczkom przypominać, iż każda z nich przy pewnym wysiłku może emanować kobiecością, jak autorka, 67-letnia dziewczyna.


środa, 16 grudnia 2009

Benoit Duteurtre: Miasto szczęścia

Noir sur Blanc, Warszawa 2009.



Plastikowa ułuda


„Miasto szczęścia” ma kuszący tytuł i okładkę, która naprawdę przykuwa wzrok. Ale Benoit Duteurtre postarał się, by i treść książki nie pozostawiła nikogo obojętnym na współczesną rzeczywistość – stworzył historię alegoryczną, zaskakująco gorzką baśń dla dorosłych, literacką karykaturę społeczeństwa konsumpcyjnego i – szerzej – zmakdonaldyzowanego świata, z którego nie ma już ucieczki.
Noir sur Blanc wypuszcza na polski rynek powieść zbliżoną pomysłem do kilku arcydzieł literatury światowej, zupełnie jakby Duteurtre świadomie komponował elementy przestrzeni przedstawionej z okruchów znanych już historii. Sama książka mogłaby być z powodzeniem wypadkową „Roku 1984” Orwella i „Korporacji” Maxa Barry’ego, dałoby się w niej znaleźć odniesienia do Camusa i Kafki – nie sądzę, by międzytekstowe skojarzenia były czytelniczym nadużyciem, autor proponuje rzeczywistość przemyślaną w najdrobniejszych szczegółach – co zresztą czyni ją bardziej kuszącą i niebezpieczną.
W małym państwie posttotalitarnym Kompania, firma specjalizująca się w tworzeniu parków tematycznych, zamienia miasta w ośrodki wypoczynku, nastawione przede wszystkim na turystykę. Benoit Duteurtre prezentuje metamorfozę jednego, dwudziestotysięcznego miasta, w Town Park. Zasady działania plastikowego świata wydają się proste – mieszkańcy mogą zdobywać punkty (w prześmiewczej nieco formie różowych serduszek) za pomoc w kreowaniu sztucznej osady, jeśli zgodzą się na uczestniczenie w kolorowym show, mogą liczyć na przywileje (choć do sfery VIP-ów, którą stanowi 10% społeczeństwa, nie mają szans się dostać). Nagle uwolnieni od codziennych zmartwień, obywatele praktycznie sprzedają swoją wolność bezwzględnej firmie, dla której liczy się tylko zysk. Boleśnie przekonuje się o tym bohater-narrator, pisarz, z początku sceptycznie nastawiony do planów Kompanii. Doświadcza on najpierw troski ze strony firmy, przyjmującej rolę mecenasa, daje się namówić na tworzenie seriali dla szczęśliwych mieszkańców, a kiedy nie jest już potrzebny – pod błahym pretekstem zostaje usunięty ze stanowiska. Traci przywileje, a ponieważ nie dbał wcześniej o zdobywanie różowych serduszek – wpada w poważne problemy.
Historia miasta przekształconego w Town Park przetykana jest fabułami poszczególnych odcinków serialu, mamy zatem w „Mieście szczęścia” również mikronarracje i wątek surrealistyczny, kiedy owoce pracy pisarza przenikną do jego rzeczywistości. Na pierwszy plan wysuwa się jednak – trudno, żeby było inaczej – kwestia mechanizmu działania nastawionych na zysk korporacji. Bohater książki jest satyrykiem (nie takim, który dostarcza łatwej i przyjemnej rozrywki, a satyrykiem, który zwraca uwagę na istotne sprawy społeczne) – podobne zadanie ma do zrealizowania Duteurtre – bo „Miasto szczęścia” jest de facto gorzką powieścią satyryczną. Bystre oko prześmiewcy nakazuje autorowi dostrzec w dzisiejszych systemach politycznych (lub, na mniejszą skalę, „firmowych”) niebezpieczeństwo. „Miasto szczęścia” daje się zatem czytać jako przestrogę.
Mieszkańcy Town Parku zachowują się jak bezkształtna masa, która, na dodatek, bierze udział w ogromnej symulacji komputerowej lub grze. Wyścig szczurów zamienia się tu w szaleńcze i bezmyślne zbieranie punktów nie tyle za zasługi, co za lojalność wobec władzy. Indywidualizację przekreśla umasowienie, inicjatywy jednostek ucina się w zarodku, a polityczna poprawność niebezpiecznie przypomina cenzurę. W mieście szczęścia ludzie odzwyczajają się od myślenia i krytycznego oglądu rzeczywistości – entuzjastycznie przyjmują nawet najgłupsze odgórne decyzje. Kto popadnie w niełaskę – przegrywa, może nawet walkę o życie.
W „Mieście szczęścia” bohater-pisarz jest satyrykiem, który nie próbuje rozśmieszać, a jedynie zwraca uwagę na problemy wybranych mieszkańców. Nie ma wątpliwości, że prawdziwym satyrykiem jest za to sam Duteurtre. Przez umiejętne połączenie wątków i aluzji udała mu się rzecz niebywała – zaproponowanie krytycznego komentarza zarówno do rządów totalitarnych, jak i… do europejskiej teraźniejszości. Wydawałoby się, że to paradoks – a jednak w „Mieście szczęścia” da się bez trudu dostrzec echa unijnych dyrektyw. Dochodzi do tego, oczywiście już w mniejszym wymiarze, próba pokazania mechanizmów działań wielkich korporacji – perypetie głównego bohatera to znowu przeniesienie do lekko baśniowej fabuły losów wielu ludzi, którzy przegrali walkę z żądnymi sukcesu firmami.
Duteurtre odwołuje się do poetyki baśni, sięga po klimaty oniryczne i na szeroką skalę stosuje absurd. Te zabiegi nie tylko nie łagodzą brzmienia historii, ale jeszcze je podsycają, przez co „Miasto szczęścia” staje się zaprawioną goryczą satyrą. Mikroświatem Town Parku rządzą reguły zabawy – tyle że są to reguły bezlitosne, a z przedsięwzięcia nie da się wypisać.
Mottem dla „Miasta szczęścia” mogłyby być słowa Herlinga-Grudzińskiego „W państwie, w którym wszyscy są zadowoleni, zachodzi podejrzenie, że wszyscy są niezadowoleni”. Ta książka to nie tylko kolejna pozycja z literatury pięknej, to ważny głos w dyskusji, którą podjąć trzeba, żeby nie skończyć jak mieszkańcy Town Parku.


Kabaret nieelitarny

Popkabaretowa papka a odbiorca masowy

Kabaret nieelitarny, tworzony dla odbiorcy masowego, na przełomie XX i XXI wieku okazuje się zjawiskiem o coraz gorszej sławie. Dostosowywanie poziomu dowcipów do możliwości percepcyjnych przeciętnego odbiorcy telewizyjnego i konieczność zwrócenia uwagi tego odbiorcy wiążą się z ciągłym obniżaniem jakości występów. Temu zjawisku sprzyja tworzenie imprez plenerowych na wielką skalę (półśrodkami łatwiej rozbawić wielotysięczną publiczność amfiteatralną niż zgromadzonych w małej salce kawiarnianej) oraz hegemonia telewizji – redaktorzy programów rozrywkowych decydują często o kształcie satyry medialnej – w największym skrócie: ma być szybko (widz telewizyjny nie jest w stanie dłużej skupiać uwagi na jednym temacie i śledzić tok myślenia autora), głośno i kolorowo.


[całość tekstu dostępna będzie w późniejszym terminie]

wtorek, 15 grudnia 2009

Andrzej Mleczko: Wino, kobiety i śpiew

Iskry, Warszawa 2009.


Słowo i obraz


W albumie „Wino, kobiety i śpiew” Andrzej Mleczko udowadnia, że obok satyry politycznej i ostrego dowcipu obyczajowego (często przy tym nieobyczajnego) potrafi sięgnąć także po spokojny humor. Taka rozpiętość warsztatowa przyczynia się do twierdzenia, że śmiech, jaki Mleczko wyzwala, rodzi się na kilku płaszczyznach. To z kolei dynamizuje tomik, złożony przede wszystkim z jednokadrowych, dużych rysunków.
Twórczość Andrzeja Mleczki jest chyba powszechnie znana: charakterystyczna kreska, rozpoznawalna tematyka, typowy rodzaj dowcipów – to wszystko sprawia, że rysunki tego autora, nawet pozbawione podpisu, bez trudu łączy się z satyrykiem. Ale w tomie „Wino, kobiety i śpiew” uderza coś, co w sześciu poprzednich albumach nie rzucało się zbyt w oczy, to jest – silne uzależnienie od komentarza słownego. Rysunki Mleczki nie mogłyby funkcjonować samodzielnie, jak, chociażby, obrazkowe dowcipy Władysława Sikory – Andrzej Mleczko jest przede wszystkim komentatorem, warstwa ilustracji stanowi dopełnienie pomysłu, a nie jego źródło. W praktyce oznacza to, że miejscem wytwarzania się śmiechu, punktem komicznym, okaże się granica między obrazem i tekstem.
Co robi Andrzej Mleczko? Zdarza się, że dekonstruuje frazeologizmy (wówczas z podpisem rysunku, będącym znanym powiedzeniem czy sformułowaniem utrwalonym w języku, zderza rysunek – inne, nieoczywiste możliwe odczytanie). Miesza światy (uczłowiecza zwierzęta i animalizuje ludzi), przeplata płaszczyzny. Przede wszystkim jednak porusza się w sferze rysunkowej publicystyki. Odwołuje się do motywów w ostatnich latach mocno przez media akcentowanych – lustracji, korupcji, kupowania meczy piłki nożnej, oraz do kwestii wciąż jeszcze w satyrze politycznej chwytliwych – żartów z głowy państwa i środowiska moherowych beretów.
W albumie „Wino, kobiety i śpiew” przeważają rysunki staranne. Mleczko ma dwa charakterystyczne sposoby prezentowania postaci – w sytuacjach wulgarnych lub wulgaryzowanych rysy bohaterów zostają zniekształcone, „zbrzydzone”, jakby kreską chciał twórca powtórzyć jeszcze ocenę tematu. W tym tomie jednak znacznie mniej jest wulgarności i tematów rynsztokowych, Mleczko – co też może niektórych dziwić – stawia na eleganckie (chociaż nie wyrafinowane) żartu, sprawiając tym wrażenie, jakby miał zamiar zmęczonym popkulturowymi produkcjami kabaretów biesiadnych odbiorcom udowodnić, że nawet w twórczości masowej jest miejsce na przyjemną różnorodność tematyczno-techniczną.
Różnorodność tę zapewnia także – jak w poprzednich publikacjach tego autora – podział rysunków i umieszczenie ich w dziewięciu kategoriach. Dzięki temu na każdy temat odbiorcy otrzymają po kilka-kilkanaście obrazków: takie rozwiązanie rozbudza apetyty, nie zapewni przesytu i znowu zdynamizuje książkę.
„Wino, kobiety i śpiew”, mimo że Andrzej Mleczko odwołuje się często do narodowych stereotypów, przygotowane jest i dla anglojęzycznych odbiorców – na końcu książki znajdują się tłumaczenia wszystkich dymków i podpisów. Nie ma natomiast – co zrozumiałe – tłumaczenia kontekstów, co może czasem zaciemniać dowcip. Ale i tak najnowsza pozycja wydawnicza Iskier warta jest uwagi i zasługuje na uznanie. Rozwój artysty, zaprezentowany na czwartej stronie okładki, też robi wrażenie – lecz niech to już będzie niespodzianka dla czytelników.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Jacqueline Wilson: Raz na zawsze

Media Rodzina, Poznań 2009.


Problemy najmłodszych

Od pewnego czasu powieści dla dorastających dziewcząt stają się również areną doświadczeń z pogranicza życiowych tragedii i patologii. Poczytne autorki, które produkują książki dla nastolatek na potęgę stawiają na rozwój fabuły, zagęszczając ją mnóstwem mniej lub bardziej prawdopodobnych zbiegów okoliczności i wystawiając młode bohaterki na poważne próby. Jacqueline Wilson, obok Rosie Rushton, należy do tego rodzaju autorek – buduje akcję z szeregu drobnych wydarzeń, a warstwa tematyczna na dalszy plan odsuwa płaszczyznę tekstową. Mimo redukowania sfery artystycznej na rzecz rozwijania treści, „Raz na zawsze” to powieść, której nie można przeoczyć.
Opowieść kręci się wokół bohaterki-narratorki, Emily. Emily ma przybrane młodsze rodzeństwo – Vita jest nieznośnym i rozkapryszonym dzieckiem, Maxie to chłopczyk, który niemal wszystkiego się boi. Ojciec Em pił, dlatego żona uciekła od niego z malutkim dzieckiem. Ułożyła sobie życie z mężczyzną, który dla Emily jest lepszy niż rodzony tata. Problemy zaczynają się pewnej Gwiazdki – kiedy wychodzi na jaw, że ukochany ojczym Em i ojciec Vity oraz Maxiego kocha inną kobietę i wkrótce się do niej przeprowadzi. Dzieci zostają same – z załamaną matką i wiecznie narzekającą babcią.
Przyznam, że zaskoczył mnie stopień życiowych nieszczęść, jakie spadają na kilkulatki w powieści Wilson. Maluchy, dla których ojciec był całym światem, nie tylko tracą go zupełnie niespodziewanie, ale też – co może być momentami znacznie gorsze – muszą wysłuchiwać żalów i wyrzutów nieliczącej się ze słowami babci (dobrze chociaż, że istnienie brzydkich słów w wypowiedziach dorosłych autorka zaznacza eufemistycznie jako „brzydkie słowo”). Małoletni bohaterowie wysłuchują rzeczy nieprzeznaczonych dla nich – nie dość zatem, że próbują się uporać z utratą rodzica, to jeszcze ich wspomnienia czy marzenia są bez przerwy zaburzane przez kłótnie starszych. Babcia w „Raz na zawsze” jest naprawdę toksyczna – zgorzkniała i złośliwa, w niczym nie przypomina typowych babć – dopóki nie spacyfikuje jej pewien mężczyzna. Matka obwinia siebie o niepowodzenia w związkach – nikt nie zwraca uwagi na to, że Maxie zamyka się w sobie, a Vita wyrasta na grymaśną egoistkę. Zabiegi autorki daje się odczytać jako – po pierwsze – budowanie płaszczyzny porozumienia z odbiorczyniami, nierzadko uwikłanymi w podobną sytuację (jako że rozstania rodziców należą dziś do coraz częstszych), po drugie natomiast jako skutek pewnego trendu w literaturze czwartej. Jacqueline Wilson, podobnie jak Rosie Rushton, chociaż nie rezygnuje z optymizmu, ucieka od cukierkowości, woli przedstawiać traumy, chętniej porusza się po tematach niewygodnych i z nich, niczym z klocków, układa poppowieść.
Wilson nie zapomina oczywiście i o bardziej standardowych problemach nastolatków. W „Raz na zawsze” podstawowym tematem staje się otyłość. Emily jest gruba – co bez przerwy wytyka jej babcia. Dziewczyna jednak cały czas podjada, je, wciąga w siebie jedzenie. W pewnym momencie przechodzi na dietę, ale problem nie znika, bo Em nie dostrzega skali trudności i bardziej interesuje ją nie zmiana wyglądu (czyli poprawienie zdrowia), a zmiana psychiki – akceptacja siebie. Dlatego też bohaterka wyszukuje dziedziny, w których konkurencję wygrywa. Ćwiczy pływanie, zwłaszcza kiedy orientuje się, że w basenie czuje się jak ryba w wodzie. Trenuje też wyobraźnię – jest rewelacyjna w wymyślaniu historyjek z reniferzycą-Tancerką w roli głównej. Z czasem opowieści prezentowane młodszemu rodzeństwu zamieniają się w zalążek literackiej przygody. Em ma też kłopoty z pozyskiwaniem przyjaciół (dopiero łapówka w postaci pięknej zabawki sprawia, że dwie nierozłączki zwrócą na nią uwagę), nie rozumie matematyki – to wszystko należy do prostych codziennych zmartwień, które pozwolą odbiorczyniom solidaryzować się z bohaterką.
Powieści Jacqueline Wilson charakteryzują się wyrazistą linią fabularną i niespecjalnie rozczłonkowaną akcją – tak jest i w przypadku „Raz na zawsze”, mimo że autorka próbuje prowadzić opowieść kilkoma torami. Treść dominuje nad formą, „Raz na zawsze” należy do literatury rozrywkowej dla młodszych nastolatek, ale trzeba pamiętać, że porusza sporą ilość ważnych dzisiaj problemów społecznych, obciążona jest więc i motywami niewesołymi. To z pewnością wyraz przemian obyczajowych, zamknięty w użytkowej literaturze czwartej. Jedynie z zakończeniem tej powieści trochę trudno się zgodzić – na szczęście autorka nie dopowiada wszystkiego.

Pojawiło się w tłumaczeniu jedno drobne niedopatrzenie – kiedy Em mówi o swoich ulubionych książkach, wymienia powieść Edith Nesbit, „The Railway Children” – na polskim rynku wydawniczym książka ta ukazała się nie jako „Kolejowe dzieci”, a „Przygoda przyjeżdża pociągiem”.



niedziela, 13 grudnia 2009

Julian Tuwim: Cicer cum caule, czyli groch z kapustą

Iskry, Warszawa 2009


Ostatni taki kolekcjoner

Wśród wspomnień o Julianie Tuwimie (swoją drogą trudno dostępna nawet w bibliotecznych archiwach księga ze wspomnieniami o Tuwimie należy do ciekawszych lektur tego typu) powtarzały się niezwykle często informacje o jego bibliofilskiej pasji i cierpliwości w wyszukiwaniu literackich lub kulturowych ciekawostek. Iskry po monumentalnym „Pegazie” przypominają teraz równie imponujący tak pod względem objętościowym, jak i treściowym, tom „Cicer cum caule, czyli groch z kapustą”, który obok opublikowanego wcześniej wznowienia „Sensacji z dawnych lat” Romana Kalety złoży się na sylwiczny rejestr kuriozów i niezwykłości.
Tuwim-archiwista, stały bywalec antykwariatów, literacki archeolog – to mniej znana szerszemu gronu odbiorców rola autora. Tymczasem alchemik słowa pasjonował się twórczością nie drugiej, a trzeciej, czwartej i piątej kategorii, kolekcjonował namiętnie owoce grafomańskich wynurzeń, rejestrował pomysły dziwaków, bawił się zbieraniem pomysłów, na które nikt nie chciał nawet spojrzeć. Interesowały go dziwactwa, bziki, elementy ludycznej twórczości, idee już w chwili narodzin skazane na zapomnienie. Część efektownego zbioru, opatrzona autorskim komentarzem, trafiała na łamy „Problemów” – dziś nowe wydanie książkowej wersji „Grochu z kapustą” cieszyć może czytelników i zasilić półkę satyry Iskier.
Grubo ponad sześćset stron wypisów ze starych czasopism (nierzadko z minionych wieków), pożółkłych ksiąg, zapomnianych przez pokolenia, porad, nowinek, które z biegiem czasu utraciły pierwotną wartość, nabrały za to rysu komicznego, rejestrów omówień, gier logicznych – tego wszystkiego, co określić można krótko mianem osiągnięć kolekcjonerskich – otrzymają odbiorcy tomu. Tuwim zaproponował zestaw krótkich notatek, cytatów i przykładów dobranych tak, by ich nowy, nieprzewidziany przez twórców sens wybrzmiał w pełni, uwypuklony przez przemiany społeczne czy kulturowe. Nie sposób i dziś, po pół wieku od książkowej publikacji kuriozów, przejść obok rejestru dziwactw obojętnie. „Cicer cum caule” gwarantuje dobrą zabawę: przegląd śmiesznostek minionych wieków, pokaz niemodnych poetyk i osiągnięć samozwańczych artystów. Gwarantem rozrywki staje się sam Tuwim – wyczulony na absurd w każdej postaci (część przykładów z życia nasuwać będzie nawet mimowolne skojarzenia z tomikiem „W oparach absurdu”, zapisem zabaw dwóch wybitnych skamandrytów), ze znajomością rzemiosła satyrycznego i… mentalności odbiorców. W książce „Cicer cum caule”, skomponowanej przecież w ogromnej większości z wycinków i działań innych, dają się dostrzec dwie twarze Tuwima (tytuł książki Piotra Matywieckiego staje się całkiem wygodną metaforą). Pierwsze oblicze to wizerunek autora – czytelnika, rozbawionego niespodziewanym znaleziskiem, przenikliwego umysłu, któremu pokłady ironii pozwalają odpowiednio ocenić materiał. Drugą twarzą Tuwima będzie natomiast radosna twarz hobbysty – zbieracza, który właśnie odnalazł skarb i przyszłą perłą swojej kolekcji pragnie natychmiast podzielić się z innymi. Te dwie postawy przekładają się na lekturę: cały olbrzymi tom składa się właśnie z klejnotów o podwojonej wartości – szlifuje je Tuwim dzięki sprawności satyryka, oświetla blaskiem szczęścia kolekcjonera.
Książka ma kompozycję sylwiczną, złożona jest z drobnych wycinków, niewielkich fragmentów utworów, krótkich komentarzy i przytoczeń. Po raz kolejny udowadnia Tuwim, że zwięzłość jest duszą dowcipu. Nierozbudowane cytaty pozwalają na dobre wyeksponowanie puent tekstów (pierwotnych lub narzuconych przez nowy kontekst komicznych podsumowań). Istotą większości wypisów okazuje się zaskoczenie: kurioza spotykają się przede wszystkim z niedowierzaniem odbiorców – na granicy autentyczności i recyclingowo uzyskanego przeznaczenia (źródła rozrywki) leży ich śmieszność. „Groch z kapustą” to zestaw drobnych informacyjek, które umykają zarówno historykom literatury, jak i przeciętnym odbiorcom, faktów, które nie przedostały się do zbiorowej świadomości. To nagromadzenie ciekawostek niepotrzebnych, a kuszących ze względu na walory śmiechotwórcze. To wreszcie kompendium wiedzy o ludziach, którzy fascynują i budzą grozę, dziwakach, którzy dzięki Tuwimowi nie odeszli w całkowite zapomnienie. Twórca tej nietypowej kolekcji utrwalił postacie, jakich nie dało się traktować z pełną powagą – to owocuje niekonwencjonalną lekturą.
Julian Tuwim daje też kilka własnych pomysłów – dowodów na ogromną archiwistyczną pracę. Kto dziś zaproponowałby utworzenie Towarzystwa Ochrony Księżyca Przed Wybujałą Fantazją Poetów (TOKPWFP) i skatalogowałby metafory lunarne? (W bardzo ograniczonym zakresie mógłby zająć się tym chyba jedynie Artur Andrus). Były skamandryta jawi się w tym zbiorze jako uważny obserwator – wypisuje najbardziej kwieciste tytuły kazań z XVII wieku, pokazuje słowo, którym mieści się pięć języków, rejestruje zabawne szyldy warszawskie i zagadki matematyczne, wynajduje nielogiczne cytaty (co człowiek może w literaturze zrobić w ciągu jednej minuty), przytacza przepis na bulion homeopatyczny z cienia gołębi i dydaktyczne wierszyki dla dzieci. Przegląda dziewiętnastowieczną prasę. Przywołuje nietypowe ogłoszenia (happy end do „Romea i Julii”) i pomysł na nowe zastosowanie sił elektrycznych. Udowadnia, że konstrukcja cepa nie jest zbyt prosta i sięga po pierwszy drukowany utwór Żeromskiego. Znajduje sposób na przepowiadanie pogody z zachowania pająka, a w służbę higienie zaprząta rymowanki z XIX wieku. Proponuje galerię dziwaków (moim ulubionym pozostanie golibroda, który mówił do klientów grafomańskimi wierszykami – z cytatem „Proszę siedzieć sztywno / Jak drywno”): wśród nich językoznawców, którzy wymyślali nowe części mowy, według własnych pomysłów: otłochy, łągosy, trzmiony i dżoty. W notatkach prasowych dostrzega komiczne dziś przepowiednie i omówienia nowinek technicznych. Znajdą się tu dawne wróżby, definicje (co to są zwierzęta?), znajdzie się najdziwniejsza i najbardziej melancholijna pieśń polska – o bczołach – ale i porady: na przykład, czym karmić kury, by znosiły większe jajka z podwójnymi żółtkami.
Rolę Tuwima w oswajaniu kolejnych dziwactw widać prawem kontrastu – ostatnią część tomu stanowią wycinki „z teki pośmiertnej”, pozbawione już dopowiedzeń i uściśleń. Nagle okazuje się, jak ważna jest – niewidoczna przecież na pierwszy rzut oka rola poszukiwacza-entuzjasty. Co ciekawe, Tuwim w „Grochu z kapustą” nie sięga po śmiech szyderczy. Nie ma w nim buty i wyższości (jaką przecież legitymował się za czasów młodości skamandryckiej): nie przytacza dzieł grafomanów, by ich wyśmiać, a po to, żeby się – razem z czytelnikami – pośmiać. Przeważnie rodzi się na kartach tej książki śmiech dobrotliwy i łagodny, humorystyczny a nie satyryczny.
„Posiadam nieprzebrane mnóstwo nikomu niepotrzebnych wiadomości” – pisał Tuwim w 1958 roku. Dziś coraz częściej „Cicer cum caule”, wyimek z bogatej kolekcji, staje się jedynym źródłem ciekawostek z minionych wieków. Trudno sobie obecnie wyobrazić podjęcie się takiego zadania – a przecież wysiłek Tuwima owocuje podziwianym przez następne pokolenia dziełem, dziełem, w którym nieistotne przedstawia się jako arcyciekawe.


sobota, 12 grudnia 2009

Paul Veyne: Początki chrześcijańskiego świata (312 – 394)

Czytelnik, Warszawa 2009.


Wyznanie Konstantyna

Historycy przeważnie przegrywają z literatami walkę o uwagę przeciętnego czytelnika. Konieczność prezentowania suchych faktów (a nawet i poddawania owych faktów subiektywnym interpretacjom) zawsze wydaje się mniej atrakcyjna od fabularyzowania, postacie i wydarzenia historyczne, jeśli nie staną się kanwą literackiej opowieści, raczej nie rozpalają zbiorowej wyobraźni. Być może przyczyną takiego podejścia zwykłych odbiorców okaże się jednopłaszczyznowość historycznych relacji, postawienie na intrygę i przebieg konkretnych „akcji” z całkowitym pominięciem warstwy psychologicznej czy emocjonalnej.
Wystarczy jednak sięgnąć do esejów współczesnych historyków, by przekonać się, jak bardzo krzywdzące mogą być sądy o nudnych czy nieatrakcyjnych omówieniach minionych czasów. Paul Veyne w książce „Początki chrześcijańskiego świata (312 – 394)” udowadnia, że rejestr dziejów także może być frapujący. Początki chrześcijaństwa większość czytelników kojarzyć będzie zapewne ze scenami z „Quo vadis” – lecz francuski historyk sięga do punktu, którego nie waha się określić przełomowym: momentu, w którym chrześcijaństwo w cesarstwie rzymskim mogło się przekształcić z małej sekty (terminu tego autor nie używa się w znaczeniu wartościującym!) w dominującą religię.
Postacią, która według autora odegrała kluczową rolę w procesie upowszechniania chrześcijaństwa był cesarz Konstantyn Wielki – władca ów przyjął nową wiarę, kiedy ogromną większość jego poddanych stanowili poganie: polityka religijna Konstantyna po 312 roku będzie interesowała historyka najbardziej. Veyne pokazuje, jaki wpływ na ludzi miały decyzje sprzyjającego chrześcijanom cesarza, opisuje nietypowe rozwiązania, stosowane przez Konstantyna. Stara się naświetlić różnice między nową wiarą, a wierzeniami pogańskimi i wytłumaczyć ich znaczenie dla przeciętnego człowieka. Cały rozdział swojego eseju poświęca postaci cesarza, próbuje też odkryć mechanizmy funkcjonowania pogańsko-chrześcijańskiego imperium, a rozważania swoje zamyka istotnym dzisiaj i dzielącym polityków pytaniem o chrześcijańskie korzenie Europy. Paul Veyne pisze przekonująco, niekiedy podejmując polemikę z innymi historykami, ale nie chce na siłę przekonywać odbiorców do swoich spostrzeżeń. Argumentuje, ale nie ucieka się do erystyki, retoryczny styl wypowiedzi służy raczej uatrakcyjnieniu samego tekstu i ma przykuwać uwagę czytelnika, nie nawracać go na określone ideologie. To szczególnie cenna umiejętność, pozwala bowiem uspokoić tok lektury przy jednoczesnym budzeniu zainteresowania. „Ludzki” wymiar historii nadaje się tu natomiast przez przywoływanie przekazów o proroczym śnie Konstantyna – czy powiązanie jego prywatnych decyzji z losami całego cesarstwa.
Postmodernistyczna humanistyka wykorzystuje często efektowne porównania. Paul Veyne także w swoim eseju kilka razy pokusił się o obrazowe analogie – do takich należy choćby ukazanie chrystianizmu jako bestsellera (i w konsekwencji piekła na kształt thrillera) czy zestawienie cesarza Konstantyna z Leninem i Trockim, zresztą odwołania do marksizmu pojawią się tu w kilku odsłonach. Veyne sięga po mocno rozbudowane przypisy, w których zamieszcza anegdoty i dygresje (warto więc nie omijać tej części eseju podczas lektury), ostrożnie porusza się na obszarze „delikatnej materii” – wiary, co nie znaczy, że opowiada się za konkretnym wyznaniem. Wprowadza kategorie, które być może pomogą czytelnikom zrozumieć sens przemian zapoczątkowanych przez władcę – a czasem odchodzi od powszechne głoszonych tez (teoria pochodzenia Konstantynopola). Tom „Początki chrześcijańskiego świata (312 – 394)” obfituje w zaskakujące i ciekawe wiadomości na temat rozwoju chrystianizmu.


piątek, 11 grudnia 2009

Lois Lowry: Niczemny spisek

Nasza Księgarnia, Warszawa 2009.


Baśń a rebours

Kiedy wydaje się, że wszystko już było i nie ma możliwości stworzenia kolejnej oryginalnej fabuły, kiedy chce się zaistnieć na rynku literackim czymś wyrazistym, konkretnym i pomysłowym, kiedy wreszcie nieokiełznana fantazja nakazuje bunt wobec klasyki, warto odwrócić schematy literatury czwartej i sprawdzić, co z tego wyniknie. Lois Lowry odwraca, przygląda się swoim bohaterom i pozwala im na o wiele więcej niż to jest przyjęte w twórczości dla młodych odbiorców. A takie puszczenie samopas czwórki dzieci przyniesie zaskakujące rezultaty…
Potomstwo państwa Willoughby nie jest zadowolone ze swoich rodziców. Ojciec zapomina o dzieciach, matka o nie nie dba (przypadł mi szczególnie do gustu fragment jej charakterystyki: „kiedyś przeczytała jakąś książkę, ale uznała ją za obrzydliwą, ponieważ zawierała przymiotniki” – prosty wykładnik istnienia w tej powieści płaszczyzny absurdu rodem z Kastnera). Rodzeństwo uważa, że nadzieję na poprawę bytu zapewni sieroctwo: dzieci układają chytry (i jak na literaturę dla młodych odbiorców, zaskakujący) plan, który ma na celu pozbawienie życia Willoughbych – ci w tym samym czasie próbują oddalić od siebie raz na zawsze kłopot w postaci dzieci. Jeden kierunek, przeciwstawne zwroty: rozpoczyna się wojna podjazdowa.
Lois Lowry z prawdziwą przyjemnością gra motywami znanymi z kanonicznych opowieści dla dzieci (kilka zaledwie wątków umknie polskim odbiorcom, gdyż pierwowzory nie doczekały się tłumaczenia; tu przyda się zamieszczona na końcu książki bibliografia z malutkimi streszczeniami). Dzieci z „Nikczemnego spisku” nie chcą być staroświecką rodziną, a cała książka osnuta jest na motywie drwiny z literackich postaw. To wyraz buntu wobec schematów, jakimi nasyca się poprawne i mdłe opowiastki – rodzeństwo u Lowry jest od początku skłócone, prym wiedzie tu despotyczny i nieznośny także dla odbiorców dwunastolatek. Zamiast spokoju i ciepła mamy niechęć i wzajemną nienawiść. Szczęście, przynajmniej w pierwszej fazie tekstu, dotyka raczej bohaterów dalszoplanowych, a i to nie zawsze. Sporo się będzie Lois Lowry musiała napracować, żeby poskładać jakoś pogmatwane życie kilku rodzin. A wszystko oczywiście nieschematycznie, z pomysłem, szarpiąc klasyczną fabułkę, a razem z nią i wyobrażenia na temat literatury dla dzieci. „Nikczemny spisek” to coś w rodzaju odwróconej baśni, królestwo nierzeczywistego świata nadbudowanego nad literacką codziennością „Ani z Zielonego Wzgórza” czy „Pollyanny”, drapieżna parodia sentymentalnych opowiastek, wyłącznie dla czytelników, którzy są w stanie zachować lekturowy dystans do prezentowanego świata.
W „Nikczemnym spisku” to właśnie absurd króluje. Autorka oddaje władzę w ręce dzieci, które nie dostrzegają elementów dziwności, prowadzi w ten sposób podwójną grę: jedna to intertekstualne dopowiedzenia do skonwencjonalizowanych dzieł i motywów, druga to mrugnięcie okiem do odbiorców, którzy – świadomi nonsensowności podejmowanych przez dzieci działań – uzyskują dodatkową płaszczyznę komizmu. W powieściowej rzeczywistości wszystko stoi na głowie, a szaleństwo uzmysławiać ma czytelnikom istnienie cienkiej granicy między normalnością a krainą z fantazji.
Dużo tu dowcipów sytuacyjnych oraz humoru słownego, niemal każdy gest obarczony jest w książce ładunkiem śmiechu, silnie akcentowane są również kwestie metaliterackości. Wszystko w „Nikczemnym spisku” podporządkowane zostało kpinom ze schematów, dlatego też tchnie świeżością, mimo że jest zbudowane na literackich stereotypach, więc stanowi wtórną jakość.
Pomysły Lois Lowry dynamizują akcję do granic możliwości, zabawa formą zapewnia tu również odpowiednie tempo nadawane treści. Książka będzie miłym zaskoczeniem dla zbuntowanych i znudzonych literaturą; nie tylko dla młodzieży, ale i dla dorosłych.

czwartek, 10 grudnia 2009

Bogdan Wojciszke: Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe

Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2009.


Lustereczko

Pamiętam ze swoich młodych lat ćwiczenie, które zaproponowała uczniom kreatywna polonistka. Ćwiczenie owo polegało na łączeniu ze sobą odpowiednich połówek dziesięciu przysłów (do dziesięciu „początków” trzeba było dopasować dziesięć „zakończeń”, wybierając z podanych przez nauczycielkę). Przeważająca większość dzieci wykonała poprawnie 40-50% zadania, nieznajomością kolejnych fraz tłumacząc swą niechęć do logicznego myślenia – wszak paralelne konstrukcje członów przysłowia były najlepszą wskazówką i podpowiedzią. Okazało się, że przysłowia powoli odchodzą w niepamięć, a coraz więcej ludzi nie jest w stanie wyjaśnić ich znaczenia.
Ów prywatny kontekst narzucił mi się sam podczas lektury książki Bogdana Wojciszke „Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe”, zestawu omówień kilkudziesięciu przysłów, powiedzeń, fraz i sformułowań. Autor tworzy przegląd co ciekawszych aforyzmów i opatruje je komentarzem, w którym wykorzystuje zdobycze psychologii. Efektem jest kilkadziesiąt mikroesejów, tekstów przynoszących całkiem sporo prawd o człowieku, o jego zachowaniu i pomysłach. Wojciszke czasem doszukuje się genezy analizowanych powiedzeń, innym razem rozszyfrowuje je od strony znaczenia lub przesłania. Czerpie obficie ze skarbnic mądrości w rodzaju słowników skrzydlatych słów czy zbiorów aforyzmów – dzięki temu jest w stanie umiejscowić omawiany właśnie przykład kontekście innych fraz, pokazać cytaty zbliżone sensem i uruchomić korespondujące ze sobą uwagi. Tak szybki przegląd cudzych myśli umożliwia mu przeskakiwanie z odległych kulturowo i czasowo obszarów bezpośrednio do współczesności i, na przykład, przejawy kultury masowej interpretować przez filozofię starożytną.
Psychologowie przeprowadzają całe mnóstwo badań, których sam opis dla zwykłego czytelnika – potencjalnego obiektu tychże badań – będzie nad wyraz atrakcyjny. Bogdan Wojciszke dość często odsłania kulisy psychologicznych eksperymentów: tego typu relacje, wplecione zgrabnie w kolejne wywody, nadają tekstom właściwego rytmu i funkcjonują niemalże na prawach anegdoty – to znaczy wpisują się w tak pożądany przez szerokie grono odbiorców mechanizm zdradzania sekretów zawodu. Przy okazji wychodzi na jaw, jak przysłowia oraz aforyzmy współgrają z prawdziwym życiem. Dodatkowym, ukrytym walorem książki staje się zatem wyjaśnienie, czy rzeczywiście przysłowia są mądrością narodów, a powiedzenia – ludów.
Bogdan Wojciszke z łatwością porusza się po sferze humanistyki, w tomie „Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe” kilka razy pozwala sobie nawet na całkowicie prywatne oceny dokonań wielkich (krytykuje między innymi Nietzschego i Freuda), co może wywoływać protest zwolenników tych akurat postaci – lecz znowu: popczytelnikowi da dodatkową satysfakcję. Książka Bogdana Wojciszke przeznaczona jest dla szerokiego grona odbiorców – wskazuje na to prosty, przystępny i dowcipny styl wywodów, rezygnacja z nadmiernej uczoności, odwoływanie się do powszechnych doświadczeń, wysoki stopień zretoryzowania (autor solidaryzuje się z czytelnikami – bądź poszczególnymi grupami społecznymi – sięgając po formę „my”).
Tym razem wprowadza Wojciszke czytelników w świat wartości. Będzie tu trochę o prawdzie, opinii, moralności, myśleniu – wachlarz tematów jest znacznie szerszy niż w książce „Kobieta zmienną jest”. Ton zbiorowi nadaje refleksja o człowieku. „Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe” to rodzaj zwierciadła, w którym można się przejrzeć – ale i lustereczka, które coś patrzącemu podpowie.

środa, 9 grudnia 2009

Zdzisław Skrok: Mądrość prawieków. O czym przypominają nam pradawni?

Iskry, Warszawa 2009.


Myślą wieki


Zdzisław Skrok zabiera czytelników w zachwycającą wyprawę w przeszłość – jakkolwiek banalnie by to stwierdzenie nie brzmiało, „Mądrość prawieków” to lektura, od której nie chce się odchodzić: pasjonująca opowieść o dawnych kulturach, porównanych z dzisiejszymi osiągnięciami człowieka. Czasem czyta się tę publikację z niedowierzaniem, innym razem z uśmiechem lub z zaskoczeniem – Zdzisław Skrok opisuje bowiem bliskie każdemu elementy ludzkiego życia i stara się odpowiedzieć na nurtujące nieraz (zwłaszcza dzieci) pytania. Dzieli swoją książkę na przejrzyste rozdziały, których tematyka stanowi najlepsze zaproszenie do odkrywania tajemnic dawnej codzienności.
Tym razem warto przytoczyć nie tylko skrótowo spis zagadnień, jakie autor porusza, ale i najciekawsze punkty poszczególnych rozdziałów. Rozpoczyna się książka od pytania o dom – Skrok pokazuje, jak zmiany technik i pomysłów budowlanych wpływały na charakter ludzi, sprawdza, z jakich materiałów wznosiło się siedziby (kto wyobraża sobie wyzyskanie jako budulca żuchw mamutów?), interesuje go przekroczenie granicy między zezwierzęceniem i człowieczeństwem oraz próba pogłębionej analizy zależności między dawnymi wiekami a współczesną rzeczywistością. Po domu przychodzi kolej na rzeczy – i różnice między traktowaniem przedmiotów w przeszłości i obecnie. Naturalnym tokiem skojarzeń przychodzi czas na rozważania o pracy. Dalsze rozdziały mogą już zaskakiwać – Skrok pisze o roli i znaczeniu włosów (sprawdza co kiedy i jaka fryzura przynosiła), koncentruje się na snach – obok pytania, kto w nie wierzył, zastanawia się, jak śnili ludzie w paleolicie. Omawia skrótowo choroby, jakie dziesiątkowały naszych przodków. Zatrzymuje się na pewien czas nad przejawami sztuki – tu pojawiają się początki malarstwa, ale i zagadnienia związane z muzyką – kwestie instrumentów, czy muzykalności zwierząt. Następne partie książki także przynoszą sporo informacji o mentalności ludzkiej – Skrok pisze o eksploatowaniu przyrody, kreśląc sylwetkę człowieka, dla którego świat jest łupem – ale przytacza też szereg katastrof ekologicznych, które kładły kres cywilizacjom. Z tym wiąże się pośrednio rozdział o agresji – interesująco brzmi fragment o wojnach i konfliktach (szczególnie intryguje związek między sposobem zawijania dzieci w pieluszki a osobowością dorosłego). Zajmuje się autor pozycją kobiety w różnych cywilizacjach i matriarchatem. Wreszcie przechodzi do zagadnień ogólnych: mitów, wierzeń, bogów (tu uderza próba wypracowania porozumienia, łączącego wszystkich wyznawców bogów i bóstw), śmierci (z wizjami różnych pochówków czy traktowaniem ciała lub duszy), nauki i wreszcie – tajemnicy.
Zdzisław Skrok ogromną wiedzę i oczytanie przekuwa na pasjonującą opowieść, która wciąga i poza edukowaniem także bawi. Zestawia informacje z dziedziny archeologii, mitologii, etnologii, historii czy psychologii, a dzięki lekkości pióra może zaprezentować wiadomości w sposób atrakcyjny dla zwykłych odbiorców. Mnóstwo tu drobnych historii o obyczajach ludzi różnych kultur, wierzeń i czasów, całkiem dużo pytań, na które poszukuje się odpowiedzi – trzeba przyznać, że zagadnienia poruszane przez Skroka budzą ciekawość.
Głód wiedzy rozpoczyna się pewną wątpliwością – czy zerwanie z dawnym stylem życia, myśleniem i przeżywaniem się opłacało. Zdzisław Skrok stara się sprawdzić, czego mogą współczesnych nauczyć dawni ludzie. Pewne jest, że autor wie, jak zaintrygować odbiorców – nie proponuje wyciągu z dzieł uczonych, zbioru spostrzeżeń czy suchych faktów, a soczystą, wartką i barwną opowieść.
Książka pełna jest cytatów z filozofów, badaczy i pisarzy – Skrok dokonuje syntez, które mogą być cenne ze względu na wartość badawczą czy naukową – jak i na podsumowania w duchu publicystyczne, obrazowe i pomysłowe, trafiające do przekonania czytelnikom.

wtorek, 8 grudnia 2009

Olga Lipińska: Co by tu jeszcze...

Prószyński i S-ka, Warszawa 2009.



Uczulenie na chamstwo


Czy pamiętacie tekst Wojciecha Młynarskiego, w Dudku wykonywany brawurowo przez samego Edwarda Dziewońskiego? Tekst o pewnych facetach, którzy zastanawiają się „co by tu jeszcze spieprzyć, panowie, co by tu jeszcze?”? Dziewoński pięknie ten tekst wygłaszał, można go usłyszeć na „Dudkowych” płytach. Wojciech Młynarski, kiedy próbował zaproponować swoją wersję, spotykał się z ingerencjami cenzury. I piosenki mają swoje własne losy.
Olga Lipińska swój drugi wybór felietonów tytułuje właśnie słowami „Co by tu jeszcze…”, lecz w odróżnieniu od pewnych facetów, nie zastanawia się, co by tu jeszcze spieprzyć, a – co by tu jeszcze naprawić. Chociaż niewątpliwie pobrzmiewa jej w uszach gorzka (kiedy wyrwana z kontekstu) puenta Młynarskiego – że „tyle jeszcze jest do spieprzenia. A będzie więcej!”. Chciałam napisać, że tom „Co by tu jeszcze…” ma brzmienie kasandryczne, ale się rozmyśliłam. Taka próba klasyfikacji sprowadzałaby Olgę Lipińską z poziomu satyryka-wieszcza do roli felietonistki – to przecież nieprawda, mimo że na książkę składają się najlepsze teksty publikowane w „Twoim Stylu”. Lipińska widzi, rozumie i przestrzega – jej satyryczne zacięcie sprawia jednak, że traktowana jest, w najlepszym razie, niepoważnie. W najgorszym nie jest traktowana w ogóle. W swych felietonach, choć to gatunek lekki i nieskłaniający do poważnych debat, autorka porusza tematy istotne, przenosząc je w wymiar prywatności. O warstwie treściowej za chwilę.
Nie od dziś wiadomo, że Olga Lipińska uwielbia Gałczyńskiego – o ile w „Moim pamiętniku potocznym” mistrz Konstanty Ildefons sytuował się raczej na marginesie codziennych rozważań, o tyle już w „Co by tu jeszcze” istnieje niemal na równych prawach z samą autorką. Zbiór opublikowany przez wydawnictwo Prószyński i S-ka przesiąknięty jest Gałczyńskim od pierwszej do ostatniej strony. Przywołuje srebrnego Konstantego z głową kota Lipińska w cytatach i parafrazach, idealnie dopasowanych do współczesnej rzeczywistości, mało tego – Gałczyński wyziera spomiędzy wersów książki i cieszy odbiorców zdolnością do dostrzegania absurdów, lub wprawia w refleksyjny nastrój melancholijną tonacją. Lipińska i Gałczyński mówią jednym głosem, naprzemian wypowiadają ostre sądy, którym zaprzeczyć mogą tylko ideolodzy, niesięgający głębiej niż do naskórkowej warstwy polityczności (rozumianej zresztą jako sympatyzowanie z określonymi ugrupowaniami). Ten Gałczyński w „Co by tu jeszcze” idealnie wprost wpisuje się w „domowość” felietonów Olgi Lipińskiej, w ów stopień prywatnej, nieraz graniczącej z intymnością relacji, która pozwala odbiorcom na zanurzenie się w tekstach i uczynienie ich bliskimi sobie. Utwory (mimo użytkowej genezy felietonów nie waham się przed takim ich określeniem) z „Co by tu jeszcze” są swojskie – wchłaniane przez czytelników stają się cząstką ich świata.
Magdalena Środa we wstępie do publikacji wskazuje na Piotra, męża z felietonów, człowieka, w którym można by się zakochać i z nim się starzeć i starzeć. W „Co by tu jeszcze…” Piotra jest więcej niż w „Moim pamiętniku potocznym” – a sam bohater okazuje się jeszcze bardziej nieobecny duchowo, przynajmniej z pozoru. Piotr, zaimpregnowany już przez lata, na głupotę nie reaguje. Wycofuje się do XIX wieku (Lipińska nazywa to pięknie emigracją wewnętrzną) i dzięki temu stanowi ochronę przed codziennością. Do Piotra rzeczywiście można się przywiązać. Tak samo zresztą jak i do Julki, która odeszła w 2006 roku do psiego raju. Felieton o niczym, zakończony jednym, puentującym całość zdaniem „A od wczoraj nie ma już z nami Julki” należy chyba do bardziej wstrząsających. Bo Olga Lipińska, wpuszczając obserwatorów do swojego świata, całkowicie redukuje dystans między nimi i sobą – to też w książce piękne i wartościowe.
Obok najbliższych, domowników i rodziny, w „Co by tu jeszcze” pojawia się całe mnóstwo przyjaciół ze świata kultury i sztuki. Widać tu również różnicę między „Moim pamiętnikiem…” i obecnie wydanym zbiorem – felietony z ostatnich lat coraz częściej zdominowane są przez wspomnienia o bliskich, którzy odeszli. Jak zwykle pełno tu Agnieszki Osieckiej, ale na kartach powraca opowieść o niezwykłym związku Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata, sylwetki Jana Tadeusza Stanisławskiego, Gustawa Holoubka czy Mieczysława Rakowskiego. Lipińska wskrzesza przyjaciół, odwołuje się do zapisanych w pamięci wydarzeń i ocala kolejnych ludzi. Nie wpada przy tym w elegijny lub panegiryczny ton, w tekstach króluje za to zdziwienie (że i znajomi umierają) i oglądanie przeszłości, jakby zapisanej na taśmie filmowej.
Pisanie o przeszłości ma zresztą Olga Lipińska opanowane do perfekcji. Czasem opowiada o pracy przy realizowaniu przedstawień, innym razem – o przyjaźniach i zachowaniach grupy przyjaciół, którzy przed laty silni byli własną młodością i idealizmem. Nie boi się mówić, że była w PRL-u szczęśliwa, na przekór obowiązującym dziś tendencjom. Retrospekcje w „Co by tu jeszcze” pełnią podwójną funkcję – po pierwsze są przypomnieniem dawnych doznań, po drugie natomiast wytwarzają kontrast dla współczesnej rzeczywistości. Charakterystyczny skrót pozwala czytelnikom na odtworzenie niewypowiedzianego komentarza.
Bezbronny inteligent w obliczu zalewu głupoty musi jakoś zareagować. Olga Lipińska w swoich tekstach przybiera na przemian dwie postawy, co przekłada się na dwa style – umownie określiłabym je jako prywatny i zretoryzowany. W prywatnym w miejsce argumentacji pojawia się relacja, opowieść osobista. Tu Olga Lipińska prezentuje siebie w różnych sytuacjach, przeważnie – zamkniętą w domu, oddzieloną od świata, przeżywającą kolejne wydarzenia, impulsywnie reagującą na wszelkie idiotyzmy i organicznie nieznoszącą głupoty. To Lipińska w dialogach z mężem, Lipińska, która rezygnuje z pancerza satyry i zachowuje się tak, jakby nie miała siły na podejmowanie dyskusji. W stylu zretoryzowanym jednak dzielnie podejmuje walkę z wiatrakami. Piętnuje przejawy chamstwa, agresji, krytykuje niedouczonych, zrównuje z ziemią polityków.
„Co by tu jeszcze” to tom smutniejszy od „Mojego pamiętnika”. Może to wrażenie wyzwala spora ilość rozstań, może – mniej walki Olga Lipińska zachowuje optymizm, nie jest to jednak optymizm nachalny. Autorka czeka na szczęście (a jednocześnie namiastkę tego szczęścia w postaci spokojnego domu i kochającego męża), ukojenie znajduje niekiedy w prawdziwej sztuce. Chociaż Magdalena Środa pisze we wstępie o komizmie jako jednej z cech książki – dla mnie jednak charakterystyczna dla „Co by tu jeszcze” staje się raczej gorycz, czasem płynąca bezpośrednio z satyry. Lipińska przytacza fragmenty listów i rozmów, które w warstwie powierzchniowej śmieszą, ale przy odbiorze zaangażowanym raczej wywołują grozę (smutek lub przerażenie). Lipińska nie znosi hałasu, artystycznych kompromisów, lustracji, braku poszanowania dla „publisi”, która, wbrew temu, co jej się wciska, nie jest głupia. Lipińska w „Co by tu jeszcze” znacznie częściej czuje ołów na duszy, a Piotr na dobranoc opowiada jej co nudniejsze historie z dawnych wieków. Autorka doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że „jeśli nie będziemy reagować na zachowania małych, bezczelnych, agresywnych i chamskich słodkich maluchów, będziemy mieli bezczelny, agresywny i chamski Naród, którego wstydzić się będzie Europa”. Widzi, że „jesteśmy generalnie nieżyczliwi i dosyć ponurzy”. Pytanie, kto jej posłucha.
Muszę przyznać, że zakochałam się w tej książce. Urzekł mnie świat, który interpretuje się przez arcydzieła literatury i klasykę kabaretu. Podoba mi się fakt, że wśród artystek kabaretowych Lipińska wymienia Joannę Kołaczkowską. Uwodzi mnie skazane z góry na porażkę apelowanie o mądrość. Olga Lipińska pokazuje, jak bardzo zaślepia ludzi orientacja polityczna, wyłączająca u wielu logiczne myślenie.
Czas już, by kończyć recenzję – ale przecież nie sposób pominąć dużej ilości zdjęć – z planów, uroczystości czy z prywatnego archiwum autorki. To także jedna z nitek łączących czytelników z Olgą Lipińską. „Co by tu jeszcze” to książka nie tylko wartościowa, ale i pięknie wydana.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Olgierd Budrewicz: Bedeker warszawski 2. Raczej o ludziach

Kolekcjoner kuriozów


Rolą felietonisty jest wnikliwe obserwowanie codzienności i opatrywanie jej celnym, zwykle subiektywnym komentarzem. O ile jednak przeważnie sympatie i antypatie odbiorców warunkowane są stylem pisania konkretnego dziennikarza, o tyle w przypadku bedekerowych zapisków Olgierda Budrewicza równie ważne jak rytm felietonów stają się poruszane w nich tematy – najlepszym dowodem będzie druga część „Bedekera warszawskiego”, zestaw tekstów, w większości stworzonych w latach 60. XX wieku. Dla pamiętających czasy PRL-u książka ta stanie się źródłem – niekiedy sentymentalnych – powrotów do przeszłości, dla młodszych odbiorców – ciekawostką i nietypowym świadectwem życia w erze przedkomputerowej.
Druga część „Bedekera warszawskiego” poświęcona jest w dużej części ludziom, zwykłym i niezwykłym mieszkańcom Warszawy. W całej serii niebanalnych opisów Budrewicz udowodnił, że jest świetnym literackim portrecistą i potrafi dostrzec w pozornie błahych tematach punkty intrygujące i atrakcyjne dla czytelników. Uzupełniał swoimi tekstami plotki i fragmentaryczną wiedzę obiegową – w felietonach prezentował osoby o nietypowym hobby czy ciekawych umiejętnościach, przedstawicieli zawodów mało popularnych. Jawi się Olgierd Budrewicz jako poszukiwacz kuriozów, ale liczy się dla niego nie sensacja, co jest niestety zjawiskiem powszechnym dzisiaj, a wiadomość. Nie news z pierwszych stron gazet, a informacja o tym, co ciekawego i dobrego dzieje się za ścianą.
Olgierd Budrewicz potrafi przyciągnąć odbiorców do lektury. Wyrobił sobie charakterystyczny, lekko podbarwiony ironią styl, nie stroni od wstawek metatekstowych, lecz do przedmiotów swoich obserwacji podchodzi zawsze z szacunkiem (nierównoznacznym z atencją). Nie tworzy reklam postaci czy lokali, raczej filtruje przez dowcip wady i zalety konkretnych tematów. Informacje encyklopedyczne wplata do wywodów na zasadzie ciekawostki, teksty obudowuje często na anegdotach. Subiektywny komentarz oznacza w bedekerowych notkach specyficzne, nietypowe i przyciągające czytelników ujęcie zagadnienia.
Proponuje Budrewicz swoimi felietonami prywatną kronikę Warszawy. Trochę przypomina dokonania Jerzego Zaruby, chociaż jest o wiele bardziej uporządkowany (co nie znaczy, że nudny). Z pewnością nie pisze po to, by odnotować miejsca lub osiągnięcia mieszkańców – nadaje im natomiast barwę. Intuicyjnie wychwytuje zdarzenia czy elementy wystroju składające się na genius loci. W miejsce beznamiętnej i suchej relacji przedstawia teksty zaangażowane: walczy o uznanie dla zwyczajności, docenienie tego, co bliskie. W „Bedekerze warszawskim” odkrywa egzotykę odwiedzanych na co dzień lokali i przemierzanych wciąż ulic. Bezbłędnie wyłapuje to wszystko, co przyczynia się do oswojenia miasta, uczynienia go bliskim sobie. Na kartach jego przewodnika po stolicy ożywają orkiestry podwórzowe, kinoteatr, którego już nie ma, domy, ambasady i szyldy, klatki schodowe i gabinety stomatologiczne. Wiele felietonów doczekało się dopisków, akapitowych komentarzy powstałych po pół wieku od popełnienia tekstu – jak twierdzi sam autor „mój tekst sprzed lat teraz i mnie samego zaskakuje, budzi refleksje”. Budrewicz pozwala odbiorcom zanurzyć się w świecie, który już nie istnieje. W „Bedekerze 2” ożywia raz woźnego Uniwersytetu Warszawskiego, który to woźny przed egzaminami doucza studentów, wynalazcę, zbieracza starych zegarów czy rotmistrza. Kolekcjonerów anegdot ucieszą zapewne wypisy ze sztambucha Wandy Telakowskiej – ale smaczków i niezwykłości w opublikowanym przez Trio drugim wyborze felietonów znajdzie się dużo więcej.
Zastanawiam się, co magnetycznego jest w tekstach Budrewicza – i nie mam pojęcia. Może humor, kiedy trzeba złośliwy, ale równie często i dobrotliwy, pełen wyrozumiałości. Może język, który harmonijnie współistnieje z tematyką – jest wciąż blisko zwykłego czytelnika, rozumie jego potrzeby i troski. Może nadzieja na unieśmiertelnienie – mimo że niewielkie objętościowo, utwory Budrewicza mają ogromną siłę oddziaływania na czytelników. Na kartach bedekera ożywa Warszawa, jakiej dziś nie ma, ożywają też dawne marzenia i pomysły. Do tego w obecnym wydaniu dochodzą świetne ilustracje rysownika satyrycznego, Juliana Bohdanowicza. To apetyczna publikacja.

niedziela, 6 grudnia 2009

Eugenia Ginzburg: Stroma ściana

Czytelnik, Warszawa 2009.


Walka z sobą


Po Sołżenicynie właściwie wspomnienia z czasów spędzonych w łagrach nie dziwią i nie szokują. W często potężnych objętościowo tomach jednak, poza faktami, liczą się przecież indywidualne świadectwa humanizmu, próby zachowania człowieczeństwa w najmniej ku temu sprzyjających warunkach. Autonomiczne historie, spisywane dla pamięci potomnych, kryją w sobie odpowiedzi na wiele pytań. Wstrząsające relacje łączą w sobie literaturę faktu z wysmakowanym (czasem – niespodziewanie, w końcu poetyka dokumentu schodzi na dalszy plan) opisu. „Stroma ściana” Eugenii Ginzburg po raz pierwszy została opublikowana w całości – i prowadzi czytelników przez osiemnaście niewyobrażalnie długich lat życia w więzieniach i łagrach.
Autorka, zaaresztowana w 1937 roku za absurdalne przewinienie (nie zdemaskowała rzekomego trockisty) została skazana na wieloletnie więzienie. Wraz z innymi „politycznymi” przeszła katorgę niekończących się przesłuchiwań, szantaży i konfrontacji z dawnymi przyjaciółmi, którzy w toku bezsensownego śledztwa zgodzili się oczernić wszystkich, byle tylko ocalić siebie. Trzydziestoletnia kobieta, matka dwóch chłopców, początkowo wierzy jeszcze w sprawiedliwość i ma nadzieję, że uda jej się oczyścić z zarzutów – z czasem jednak pojmuje, że nie wygra z ogromną maszyną do czystek partyjnych. Nie jest przecież jedyną ofiarą Trzydziestego Siódmego – aresztowania na masową skalę odbierają szansę na normalne życie całym rzeszom niewinnych ludzi. Koszmar więziennej egzystencji przedstawia Eugenia Ginzburg, przetykając opisy metod śledczych próbą ocalenia człowieczeństwa i… sposobami przechytrzenia strażników. Proces aklimatyzacji oznacza nawiązywanie się prawdziwych przyjaźni, wykraczających nawet poza więzienne mury. Oznacza opanowanie możliwości porozumiewania się z towarzyszami niedoli, analizowanie kolejnych przesłanek, rozpracowywanie kolejnych stróżów. Eugenia Ginzburg ocalenia siebie szuka w literaturze. Powtarza sobie wiersze, które czytała kiedyś, znajdując w nich zupełnie nowe wartości. Układa własną poezję, wielokrotnie cytując te same wersy. Ucieczka w twórczość nie jest pustosłowiem – autorka w relację wplata niekiedy małe fragmenty rymowanek i cytaty, które podnosiły ją niegdyś na duchu. Pokazuje, jak ważne były przywołania arcydzieł literatury dla współwięźniarek i jak, paradoksalnie, poezja dawała nadzieję na przetrwanie. Z czasem w „Stromej ścianie” zaczynają się pojawiać inne pomysły na zachowanie zdrowych zmysłów, dla Ginzburg natomiast zawsze równie ważne jak ocalenie życia będzie oclenie duszy. Wyniszczona przez więzienne, a potem i łagrowe warunki, stara się nie zwariować, mało tego – nie stosuje wobec siebie taryfy ulgowej, zachowuje honor i godność – w „Stromej ścianie” mnóstwo jest wspomnień dotyczących poprawy warunków bytowych kobiet, które zaczęły parać się prostytucją, lub podporządkowujących się władzom. Dla Eugenii Ginzburg czyste sumienie jest ważniejsze niż korzyści materialne. Ale też autorka spotyka na swojej drodze wiele pokrewnych dusz, towarzyszek niedoli, bardziej doświadczonych więźniarek, które roztaczają nad Ginzburg opiekę. W łagrze znajduje autorka swoją wielką miłość, drugiego męża.
W „Stromej ścianie” kwestie głodowych przydziałów jedzenia i wycieńczającej pracy oraz chorób są uzupełnieniem opowieści o ludziach, którzy nie dali się złamać. Czasem Ginzburg zatrzymuje się nad drobiazgami – pisze na przykład o igłach z rybich ości i nitkach z włosów – zestawie do cerowania pończoch. Partii zaskakujących współczesnego czytelnika będzie w tej książce więcej. Ale historia nie zamyka się z chwilą opuszczenia łagru – potem Eugenia Ginzburg podejmie starania o sprowadzenie do siebie młodszego syna i – adopcję jednej z sierot, czeka też na ukochanego i przeżywa kolejne aresztowanie. Relacja ze „Stromej ściany” dziś brzmi miejscami aż absurdalnie, tym ważniejsze jest to świadectwo pamięci.
Autorka opisuje koszmarną rzeczywistość z perspektywy czasu („Stroma ściana”, która została opublikowana, to w dodatku druga, przeredagowana wersja wspomnień). Z rzadka uprzedza fakty – dopowiedzenia do konkretnych sytuacji przybierają wówczas formę nawiasowych wtrąceń i komentarzy – nie chodzi w końcu w „Stromej ścianie” o budowanie napięcia, a o rejestr przeżyć oraz doznań. „Tę moją własną wewnętrzną próbę pokonywania >>stromej ściany<< pragnęłabym przekazać czytelnikowi; bardziej zależy mi na tym niż na zwyczajnej kronice męki” – wyznaje w zakończeniu Ginzburg. Książka nie jest obliczona na wywoływanie silnych wzruszeń, to świadectwo, a nie nadzieja grania na emocjach odbiorców. Autorka zrezygnowała z nadmiernej uczuciowości, momentami jej styl wydaje się aż beznamiętny – przyłożyła bowiem większą wagę do szansy na przetrwanie i próby charakteru. Ekstremalne wyzwania związane z katorżniczą pracą i kilkudziesięciostopniowymi mrozami – a wcześniej z torturami, które stosowano, by złamać opornych więźniów politycznych – momentami tracą na znaczeniu, kiedy w grę wchodzi ta najważniejsza i najtrudniejsza walka z sobą.

sobota, 5 grudnia 2009

Lauren Child, Samantha Hill: Najbardziej na całym świecie lubię śnieg

Media Rodzina, Poznań 2009.




Im bardziej pada śnieg


Gdyby Lola nie istniała, trzeba by ją było wymyślić. Na szczęście uczyniła to Lauren Child, która w postaci kilkuletniej dziewczynki zamknęła wszystkie niemal najbardziej rozczulające pomysły i zachowania maluchów. Impulsywna, energiczna Lola to uosobienie dziecięcej naiwności i takiej samej nieubłagalnej logiki. To także źródło żartów i kpinek – Lola nie ma w sobie ani odrobiny „dorosłości”, jest skrojona na miarę pomysłów kilkulatków – przez to okazuje się naturalna i przekonująca. Dopełnieniem Loli staje się Charlie, jej starszy i rozważny brat. To Charlie tonuje wybryki malutkiej Loli, stawia się w pozycji jej mądrego opiekuna i przewodnika – może być odbierany jako jedyny możliwy łącznik między światem starszych (w książce niereprezentowanym), a fascynującymi krainami zrodzonymi w wyobraźni Loli.
Zwykle adaptacje kreskówkowych opowiastek przegrywają z wersjami animowanymi, a już na pewno z prawdziwą literaturą czwartą, książeczkami, których genezą jest nie filmowy scenariusz, a pomysł autora. Przygody Charliego i Loli konkurencję bez trudu wytrzymują – to bajeczki, w których pierwotne medium nie ma większego znaczenia, bo cieszą także jako historyjki wydrukowane i ozdobione screenami z dobranocki.
W serii o Loli tytuły stanowią przeważnie ekspresyjne wyznania małej dziewczynki, kategoryczne i niemożliwe do zbicia sądy (które w toku opowieści umiejętnie podważa Charlie). „Najbardziej na całym świecie lubię śnieg” to historyjka idealna na początek grudnia – odwzorowuje bowiem marzenia i nadzieje większości maluchów. Lola jest podekscytowana i nie może zasnąć, bo pogodynka zapowiedziała opady śniegu. Prognozy pogody sprawdzają się i już na drugi dzień Charlie i Lola mogą razem z kolegami lepić bałwany, robić orły na śniegu i zjeżdżać z górki na sankach. Niestety, pierwszy śnieg szybko topnieje i rozczarowana Lola nie rozumie, dlaczego nie mógłby padać codziennie. Tylko Charlie potrafi jej wytłumaczyć, że życie obfituje w wiele przyjemnych niespodzianek i gdyby co dzień bawić się na śniegu, nie można by było korzystać z innych uroków dzieciństwa.
„Najbardziej na całym świecie lubię śnieg” to pozycja, która lekko różni się od pozostałych publikacji z tej serii. Przede wszystkim mniej tu zaskakującego dowcipu i śmiechu – zamiast tego większy nacisk położony został na świat wyobraźni małego dziecka. Charlie i Lola zajęli się rozważaniami nad czarem zimy: mimochodem zastanawiają się i nad innymi przyjemnościami życia – to pozwala pocieszyć maluchy rozczarowane krótkim czasem istnienia pierwszego śniegu. Rozmowy Charliego i Loli trafią do przekonania małym odbiorcom.
W historii o nierozbudowanej fabule liczy się również opracowanie graficzne. Odchodzi się tu momentami od klasycznego podawania tekstu – oczy muszą podążać za napisem, imitując, choćby, jazdę na łyżwach. Operacjami na fontach przedstawia się emocje, akcenty tematyczne i wykrzyknienia. Równie ważne stają się ilustracje z bajki. Charlie i Lola są na nich zaprezentowani w maksymalnie uproszczony sposób. Zmiany w mimice twarzy sprowadzają się jedynie do modyfikowania kształtu ust. Wiele tu obrazków przygotowanych na zasadzie kolaży – lodowce zastępuje na przykład pognieciony biały papier. Różne faktury i wzory (a raczej wzory faktur) urozmaicają opowieść i są uzupełnieniem dla ascetycznych kształtów. Twórcy kreskówki uniknęli zatem kiczu, grafika w książeczce o Charliem i Loli może się podobać i to nie tylko maluchom, dla których są duże kształty, wyraziste kolory i wyraźne kontury – ale i ich rodzicom. „Najbardziej na całym świecie lubię śnieg” to książeczka pięknie wydana i podejmująca bliski dzieciom temat.

piątek, 4 grudnia 2009

Bogdan Wojciszke: Kobieta zmienną jest

Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2009.



Dopowiedzenia do powiedzeń

Powiedzenia i przysłowia służą często do ilustrowania zaobserwowanych zjawisk, zastępują rozbudowany komentarz, wyznaczają płaszczyznę porozumienia mówiącego i jego słuchaczy, są wreszcie wskaźnikiem poziomu zrozumienia określonych sytuacji. Raczej traktuje się je jako pewniki, aksjomaty, sprawdzone przez wieki i dekady – więc też niepodlegające dyskusjom. Rzadko natomiast odbiorcy – użytkownicy języka – zastanawiają się nad punktem wyjścia dla tego rodzaju skonwencjonalizowanych fraz. Książka Bogdana Wojciszke – „Kobieta zmienną jest” – stanowi właśnie próbę zatrzymania się nad tajnikami obiegowych opinii, ale też i cytatów, aforyzmów, złotych myśli i spostrzeżeń, którym udało się zrobić medialną karierę. Autor – profesor psychologii – postawił na krótkie i często zabawne komentarze – dopowiedzenia do powiedzeń – i wybrane przez siebie przejawy mądrości ludowych, filozofów czy poetów opatrzył nierozbudowanymi analizami. Ponieważ zrezygnował z uczonego języka, dyskursu dostępnego specjalistom, „Kobieta zmienną jest” trafić może do znacznie szerszego grona czytelników. W zapiskach, które niejednokrotnie przypominają luźne rozważania na dany temat sporo jest przykładów eksperymentów psychologicznych (te zwykle ze względu na formę i sztuczki nieznane przeciętnemu zjadaczowi chleba uatrakcyjniają wywód) – ale też dużo cytatów, literackich nawiązań i eksplikacji z życia wziętych. Bogdan Wojciszke bawi się przedmiotem swoich poszukiwań, pozwala sobie na luźne i dowcipne uwagi, odważne analogie oraz subiektywne oceny popularnych zjawisk. Dzięki temu tom „Kobieta zmienną jest” nie wydaje się hermetyczny i naprawdę przyjemnie się go czyta. Notatki na marginesie przysłów – bo i tak można by zaklasyfikować kolejne rozdziały książki – rozbudzają ciekawość i prowokują do zadawania własnych pytań.
W części zatytułowanej „Kobieta zmienną jest” (istnieje jeszcze druga publikacja, „Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe”) dominują dwa tematy. Pierwszy dotyczy wizerunku kobiety (czy przedstawienia kobiecego charakteru w przysłowiach i aforyzmach) oraz relacji damsko-męskich. Drugi natomiast jest próbą uchwycenia istoty szczęścia. Te dwa zagadnienia w połączeniu z kilkunastoma niezebranymi w bloki motywami powinny obrazować kondycję współczesnego człowieka, rozdartego pomiędzy nauką a wiarą w niepodbudowane badaniami przesłanki. Wojciszke wyjaśnia, skąd biorą się przeświadczenia o tym, że mężczyźni są z Marsa a kobiety z Wenus, że pieniądze szczęścia nie dają, a w zdrowym ciele zdrowy duch. Zestawia przysłowia i mądrości filozofów, zbieżne znaczeniowo z omawianą frazą, stara się pokazać genezę twierdzenia, ale też jego psychologiczną podbudowę, próbuje – co przypomina wszak walkę z wiatrakami, a mimo to nie umniejsza atrakcyjności lektury – obalać mity i przekonania całkowicie błędne, wyśmiewać powiedzenia, które pokrycia w rzeczywistości nie mają. „Ta książka próbuje odpowiedzieć na pytanie, które ze sprzecznych mądrości o człowieku są prawdziwe w świetle wiedzy zgromadzonej przez psychologię” – pisze Wojciszke. Publikacja „Kobieta zmienną jest” nie przypomina zatem zbioru przypadkowo skojarzonych anegdot, chociaż ilość zgromadzonych tu historyjek i nawiązań jest imponująca.
Krótkie rozdzialiki, które można czytać w dowolnej kolejności przypominają trochę lingwistyczne wywody Jerzego Bralczyka. Powtarza się w nich duży stopień zsubiektywizowania tekstu, odwołania do wspólnych (czy znanych) doświadczeń i utworzenie z wiedzy fundamentu – solidnego, choć z pozoru niewidocznego. :Kobieta zmienną jest” to zestaw wyjaśnień obiegowych sądów, rozprawienie się ze stereotypami i krzywdzącymi stwierdzeniami – ale przede wszystkim to ciekawy komentarz do aforyzmów.

Izabela Mikrut