* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

sobota, 31 lipca 2010

Charlie i Lola. Ale to są przecież moje urodziny!

Media Rodzina, Poznań 2010.

Kres cierpliwości

Zwykle w tomikach przygód Charliego i Loli (więc także i w telewizyjnych kreskówkach, których odcinki przenoszą się potem na adaptacje książkowe) wyrozumiały starszy brat tonuje wszelkie szaleństwa dziewczynki i zachowuje stoicki spokój w obliczu wygłupów Loli. Na ogół to kwestie małej bohaterki trafiają do tytułów książek z tej serii. Tym razem jednak autorem wypowiedzi „Ale to są przecież moje urodziny!” okazuje się Charlie. Kto by się spodziewał, że cierpliwy i wyrozumiały chłopiec zdecyduje się tak gwałtownie podkreślać swoje święto? Charlie, wyprowadzony z równowagi przez małą siostrzyczkę, wreszcie zaczyna walczyć o swoje przywileje.

Lola uwielbia przyjęcia urodzinowe. Chce o wszystkim decydować, czytać karty z życzeniami, otwierać prezenty i zdmuchiwać świeczki z tortu. Przygotowuje nawet mnóstwo babeczek z różowym lukrem. Problem w tym, że to urodziny Charliego, który wymarzył sobie potworne przyjęcie – przerażający tort, przyjaciół w strasznych przebraniach i groźne (z nazwy) zabawy. Lola pragnie, by wszystko wypadło jak najlepiej, a w swojej nadgorliwości posuwa się za daleko i prawie psuje bratu imprezę.

Do większego sporu rodzeństwa na szczęście nie dochodzi, wszystko układa się dobrze i Charlie może uznać swoje urodziny za naprawdę udane. Postaciom stworzonym przez Lauren Child trochę wyostrzyły się charaktery, jest w tej historyjce nieco przesady, ale i, tak jak do tej pory, dużo humoru. Dowcip polega na zestawieniu intencji Loli i efektów jej starań. Liczy się tu również bezradność Charliego wobec pomysłów siostry i zderzenie dwóch wizji urodzinowego przyjęcia – potwornego i bajkowo-różowego.

W tym tomie sporo jest tekstu. Nie oznacza to, że warstwa słowna dominuje nad grafiką – ale opowieść okazuje się być dość rozbudowana. Zdarza się, że w pewnych momentach ilustracje zastępują opowieść, przejmują rolę narracji – głośnej lekturze musi zatem towarzyszyć oglądanie obrazków. Wtedy też ujawni się cały komizm sytuacyjny – jak wówczas, gdy Lola zapomina się i zdmuchuje świeczki z tortu Charliego. Ta publikacja pełna jest podobnych smaczków – być może dzięki nim tom „Ale to są przecież moje urodziny” rozbawi każdego malucha.

Poza tym Charlie i Lola mimo wszystko uczą dzieci tolerancji i wyrozumiałości – to nic, że główny bohater tym razem nie wytrzymuje szaleństw młodszej siostry: i tak radość szybko się opanowuje, a przy tym większość czytelników, gdyby znalazła się na jego miejscu, straciłaby cierpliwość znacznie szybciej i raczej nie starałaby się wyjaśniać młodszym niewłaściwości ich postępowania. Charlie tłumaczy Loli, dlaczego jest zdenerwowany, nie wychodzi nawet na chwilę z roli mądrzejszego starszego brata, chociaż teraz nie wydaje się już takim ideałem.

Jak zwykle dużo tu dowcipu. Babeczki z różowym lukrem, przygotowane dla stada wygłodniałych potworów przez ubraną w różową spódniczkę baletnicy i zajęcze uszka na opasce Lolę muszą wywołać uśmiech na twarzach maluchów. Książeczka przygotowana została tak, by dzieci łatwo dały się wciągnąć w akcję i przy tym nie chciały odłożyć lektury, dopóki nie skończą. Duże obrazki i grani wielkością czcionki to elementy, które mają wzbudzać ciekawość i zachęcać maluchy do czytania. Temat, wybrany do tej opowiastki, bliski jest młodym odbiorcom – co też nie pozostaje bez wpływu na satysfakcję pociech.

Wśród różnych adaptacji filmowych bajek historie Charliego i Loli cieszą wysoką jakością wykonania – i samym pomysłem. Warto zwracać na nie uwagę – to propozycja nie tylko dla wielbicieli telewizyjnej wersji przygód miłego rodzeństwa.

piątek, 30 lipca 2010

Aleksandra Zgorzelska, Józef Wilkoń: Nazywam się... Fryderyk Chopin

Media Rodzina, Poznań 2010.

Biografia kompozytora

Pomysł na przedstawianie dzieciom życiorysów sławnych ludzi w formie monologów owych sław nie jest nowy i dobrze się sprawdza w lekturze. Nic dziwnego, że kolejne serie książeczek edukacyjnych przybliżają maluchom fabularyzowane biografie tak, by wzbudzić ciekawość i przemycić jak najwięcej informacji w pozornie plotkarskim wyznaniu. Pomysł sam w sobie wydaje się być bardzo udany, różnie bywa za to z realizacją, chociaż przeważnie pierwszoosobowa narracja ożywia suche fakty i zachęca dzieci do lektury.

W serii „Nazywam się…” wydawnictwa Media Rodzina pojawili się między innymi Szekspir, Mozart, Einstein, Picasso, Jan Paweł II czy Maria Skłodowska-Curie. Teraz przyszedł czas na Fryderyka Chopina – dzieci dowiedzą się czegoś o twórcy i o jego dziełach, a przy okazji otrzymają przyjemną historyjkę do poczytania, krótką i bogato ilustrowaną. Bohater publikacji prowadzi małych odbiorców przez wydarzenia z różnych etapów własnej egzystencji i próbuje przy tym wytłumaczyć, dlaczego jego dokonania są tak ważne i cenione mimo upływu czasu. Ponieważ swój wywód rozpoczyna słowem „cześć” i zwraca się ciągle bezpośrednio do czytelników, łatwo przyciągnąć uwagę maluchów.

Aleksandra Zgorzelska nie wyważyła jednak dobrze proporcji w narracji. Przez wywód Fryderyka Chopina przebija tekst bazowy, nie do końca udanie przerobiony na historię dla dzieci. Przede wszystkim za dużo tu patosu i wielkich słów, jakby autorka posiłkowała się rozpiskami z akademii w szkołach podstawowych. Sporo sformułowań dałoby się uprościć, sporo tu kwestii, które, odarte z aury niezwykłości, brzmiałyby znacznie lepiej. Fryderyk Chopin, który powinien relacjonować własne życie i swoje doświadczenia bez trudu, mówi językiem z archaicznych już podręczników, nie ma w tej narracji swobody, beztroski i lekkości. Inaczej: chociaż autorka sugeruje imitowanie języka mówionego, Chopin w jej książce posługuje się stylem literackim, od czasu do czasu przeplatanym zwrotami kolokwialnymi. U dorosłych odbiorców wywoływać to będzie wrażenie niedopasowania formy do pomysłu – ale najprawdopodobniej maluchy nie odczują tego tak silnie.

Uda się tą historią pobudzić wyobraźnię czytających. Chopin nie mówi o znanej i granej na całym świecie muzyce, a wymienia odległe tereny i proponuje dzieciom, by sprawdziły na globusie, jak daleko od siebie leżą. Obok nietypowego konkretyzowania przewijają się przez tę niewielką książeczkę również refleksje natury estetycznej. Opowieść o życiu Chopina staje się również pretekstem do snucia rozważań na temat piękna, egzystencji artysty (to jest – każdego twórcy) czy istoty tworzenia. Aleksandra Zgorzelska próbuje przemycić w tym tomie wskazówki do rozumienia prawdziwej sztuki. Robi to subtelnie i dyskretnie, dlatego ma szansę na odniesienie sukcesu.

Życie Fryderyka Chopina miało wpływ na jego kompozycje – co do tego nie ma chyba żadnych wątpliwości. Autorka książki „Nazywam się… Fryderyk Chopin” stara się uchwycić te zależności, pokazując, jak kolejne doznania młodego kompozytora rzutowały na wybierane przez niego rozwiązania muzyczne. Oczywiście nie brakuje tu i tła historycznego, przy okazji maluchy będą więc zapoznawać się z emigracyjnymi losami Polaków.

Józef Wilkoń jest autorem całkiem niezłych ilustracji (ale wyraźny problem ma z odwzorowywaniem dłoni). Dzięki temu, że zamiast reprodukcji pojawiają się tu obrazy przerysowane przez ilustratora, całość nabiera spójnego charakteru. Duże obrazki rozbijają nieco rytm przesyconej faktami narracji i przynoszą wytchnienie, mimo że utrzymane są raczej w ponurej kolorystycznej tonacji.


czwartek, 29 lipca 2010

Małgorzata Karolina Piekarska: LO-teria

Nowy Świat, Warszawa 2010.

Z życia młodzieży

Kilka lat temu Małgorzata Karolina Piekarska stała się autorką książki dla młodzieży- „Klasa pani Czajki”, pomyślana początkowo jako powieść w odcinkach do jednego z czasopism, stała się wydawniczym hitem i trafiła nawet na listę lektur uzupełniających w gimnazjach. Autorka postanowiła zaprezentować dalsze losy paczki przyjaciół i w „LO-terii” kontynuuje opowieść o znanych już czytelnikom postaciach. Nie zmienia formy, bohaterów ani przesłania, jedyne co odróżnia „LO-terię” od „Klasy pani Czajki” to tło wydarzeń – liceum.

Pary, które swoje pierwsze zauroczenia przeżywały w gimnazjum, teraz, u progu dorosłości, czekają pierwsze kryzysy i nieporozumienia. Konflikty zdarzają się nawet w tych związkach, które budowane były na bazie przyjaźni – i tu Małgorzata Karolina Piekarska kreatywnie podchodzi do banalnego w gruncie rzeczy tematu. Na drodze do szczęścia stają czasem rodzice, którzy z niezrozumiałych względów sprzeciwiają się dzieciom, czasem – nowi potencjalni partnerzy. Zazdrość, brak porozumienia, zbyt bujna wyobraźnia – to wszystko utrudnia młodym ludziom cieszenie się sobą. Bywają i bardziej poważne zmartwienia – liceum to czas inicjacji seksualnej, a to pociąga za sobą inne niż do tej pory rozumienie zdrady.

Związki i międzyludzkie relacje stanowią najważniejszy motyw „LO-terii”. Nie zawsze zresztą chodzi o miłość – liczą się tu również konflikty na linii dzieci – rodzice – od najprostszych codziennych sprzeczek po sytuacje patologiczne. Sporo emocji zapewni autorka odbiorcom za sprawą zemsty i przemocy – nie ma w tej książce taryfy ulgowej dla bohaterów, kilka sytuacji znajdzie tragiczny finał, co jeszcze wzmocni wymowę historii. Tutaj odbiorców traktuje się poważnie, co objawia się rezygnacją z przesłodzonej fikcji. Jasne, że w pewnych momentach Piekarska idealizuje opowieści, na przykład przy odwzorowywaniu bardzo dojrzałych postaw nastolatków, które chcą być ze sobą, lecz przecież to także próba podpowiadania czytelnikom, jak rozwiązywać problemy i jak uczyć się wypracowywania kompromisów.

Powieść składa się z krótkich rozdziałów-odcinków, niepowiązanych ze sobą dodatkową narracją. Autorka skupia się na pojedynczych wydarzeniach, a w ramach kolejnych opowieści stosuje przeskoki czasowe, pokazując sprawy poprzedzające daną sytuację bądź jej konsekwencje. W ten sposób książka przypomina raczej zbiór połączonych ze sobą i wzajemnie zależnych opowiadań niż klasyczną powieść – co jest dobrym rozwiązaniem dla niecierpliwych czytelników. Inna sprawa, że czasem trochę brakuje rozwinięć otwartych na początku książki motywów – ale to już kwestia priorytetów autorki.

Fabularnie gęsta powieść od strony literackiej nie jest zachwycająca. To książka bardziej reportażowa, Piekarska stawia tu na przekazywanie wydarzeń, nie na ich ładne obudowywanie. Gorzej, że książce tej zabrakło korekty – jest w niej wiele literówek, zwykle złośliwych, to jest zmieniających sens wyrazu, błędów ortograficznych (łączna i rozdzielna pisownia „nie”) i interpunkcyjnych. Większość dałoby się wyeliminować po jednym uważnym przeczytaniu. Niby dynamiczna akcja odwraca uwagę od niedoskonałości formy, ale w publikacjach dla młodzieży powinno się szczególnie dbać o przestrzeganie zasad ortografii. Dwa jeszcze przyzwyczajenia autorki mogą razić – jedno to uparcie wstawiane w klauzuli zdań „się”, które brzmi nienaturalnie i zaburza akcenty zdaniowe. Drugie – „bym” zamiast „żebym” – w dialogach młodzieżowych wypada to bardzo zabawnie, jakby postacie siliły się na wygłaszanie swoich kwestii w języku literackim. Sztuczność takiego rozwiązania jest wyraźna.

Niezaprzeczalne atuty tej powieści to wielowątkowość, szybkie tempo i nastawienie na prawdziwe, niewydumane, chociaż czasem wyostrzone, problemy młodzieży. Wyćwiczona w felietonowych dyskusjach z młodymi czytelnikami Małgorzata Karolina Piekarska nie próbuje się odbiorcom podlizać, nie udaje też, że wszystkie zmartwienia wieku dojrzewania znajdą łatwe rozwiązanie. Nie uderza w tony sentymentalne ani moralizatorskie, woli sensację wydobywaną z codzienności, dzięki czemu trafi swoją książką do wszystkich młodych ludzi, którym pozwala samodzielnie myśleć.


środa, 28 lipca 2010

Magdalena Kawka: Sztuka latania

Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.

Zwyczajne życie

Właściwie Magdalena Kawka przepis na udaną powieść obyczajową dla pań znalazła. Czerpie z najlepiej sprzedających się czytadeł, z elementów kolejnych książek, skleja z drobiazgów historię swojej bohaterki, ale… ale w tym wszystkim czegoś zabrakło, być może po prostu narracyjnego polotu – a może oryginalnego rysu, ostatniego szlifu opowieści. Bez tego „Sztuka latania” jest czytadłem zgrabnym, czasem interesującym, ale nie zachwycającym, widać w nim miejsca klejenia i wysiłki autorki, by trafić do jak najszerszego grona odbiorczyń.

Po raz kolejny do powieści wkracza trzydziestoparolatka, która nie bardzo wie, co ma zrobić ze swoim życiem. Dobrze płatna praca przestaje ją cieszyć, zainteresowanie ze strony mężczyzn nie przekłada się na udane związki a co najwyżej na przelotne romanse. Zośka co pewien czas raczy otoczenie feministycznymi banałami, ale mimo zdecydowanej postawy nie ma własnego pomysłu na egzystencję. Zagubiona w codzienności, popełnia proste błędy, za które przychodzi jej niekiedy płacić (nie zawsze: część wątków zamyka się na stałe, jakby Magdalena Kawka o nich zapominała). Mnóstwo tu patosu w zwyczajnych sytuacjach, mnóstwo porywów namiętności i idealizowanych uczuć, przez co powieść chwilami traci na lekkości. Autorka nie potrafi uwolnić się od wpływów własnych lektury – są tu ślady Grocholi, Wiśniewskiego i Szwai, jest trochę Musierowicz – nie działa to jednak jak intertekst, wskazuje raczej drogi warsztatowych poszukiwań i nadzieję na stworzenie bestsellerowej opowieści – a do takiej „Sztuce latania” jeszcze daleko.

Co drażni? Przede wszystkim brak elastyczności w prowadzeniu narracji – bywa, że rozmowy wypadają drętwo i blado, a opisy, zamiast stymulować wyobraźnię czytających, przypominają, że są tylko zestawem nie zawsze odpowiednio dobranych słów. Brakuje Magdalenie Kawce tej swobody pisania, która sprawia, że przez książkę można by płynąć: zupełnie jakby praca nad zlepianiem z różnych fragmentów jednego życiorysu bohaterki wyczerpała autorkę do tego stopnia, że ze snucia opowieści dla przyjemności zrezygnowała. Drażni też – na szczęście to rzadziej spotykany zabieg – moralizowanie. Czasem w przydługich i szczerych rozmowach bohaterów Kawka upycha tak dużo życiowych porad i komentarzy rodem z podręczników afirmacji, że odnosi odwrotny do zamierzonego skutek. W taki sposób mogłaby pisać do egzaltowanych nastolatek, które w pamiętnikach wpisują cytaty z przeczytanych książek – na dorosłe odbiorczynie to nie ma prawa zadziałać. Trzecim elementem, który razi w tej powieści, będzie przesada. Autorka rozdmuchuje niemal wszystkie wydarzenia, nie szuka odcieni szarości, wszystko musi być u niej jednoznaczne, czarne albo białe. Tendencyjnie budowane charaktery, chęć powiedzenia wszystkiego (Kawka nie potrafi sugerować, nie gra niedopowiedzeniami, sądzi, że wszystko musi zostać wyjaśnione) odbiera lekturze uroku. Za dużo tu wszechwiedzącej autorki, za dużo sytuacji, które mają zastąpić komentarze i wyjaśnienia.

Trudno mi się przekonać do „Sztuki latania” – może dlatego, że niewiele brakuje tej książce, żeby stała się miłym zabijaczem czasu, a może ze względu na jej nieodkrywczość, na wpisaną w treść chęć zawojowania czytelniczek. Widzę wysiłki autorki – i to przeszkadza, nie pozwala cieszyć się historią. A może po prostu „Sztuka latania” mnie nie przekonuje? Nie potępiam tej książki, zdaję sobie sprawę z tego, że wielu czytelniczkom przypadnie do gustu, na tej samej zasadzie, na której popularnością cieszą się tasiemcowe seriale obyczajowe. W wolnych chwilach będę jednak sięgać po coś innego.

wtorek, 27 lipca 2010

Agnieszka Maria Stefańska: Zuzka na spadochronie

WAM, Kraków 2010.


W przestworzach

Chociaż „Zuzka na spadochronie” Agnieszki Marii Stefańskiej nosi podtytuł „powieść dla nastolatek”, to raczej dotrze do młodszych odbiorczyń. Autorka sprawdziła się w niebanalnej fabule, za to całkowicie poległa w narracji, a przy tym w kilku miejscach niepotrzebnie wprowadziła religijne kazania (ale rzecz została wydana przez WAM, więc można się było obecności takich akcentów spodziewać – szkoda, że Stefańska stawia jednak na nachalne moralizowanie). W „Zuzce na spadochronie” cieszyć może za to udane przedstawienie nietypowego hobby, martwić – przedwczesne zamykanie wątków i słaba warstwa literacka.

Prawie osiemnastoletnia bohaterka nie toleruje kłamstwa. Jednak żeby zaimponować chłopakowi, który zwrócił na nią uwagę, Zuzka opowiada o swoich skokach na spadochronie – kreuje się na nadzieję spadochroniarstwa, choć z tym sportem nie ma nic wspólnego. Okazja do naprawienia błędu i wyciszenia wyrzutów sumienia nadarza się, kiedy Zuzka dowiaduje się o kursie – już niedługo będzie mogła w praktyce sprawdzić, co oznacza szybowanie w powietrzu. Przypadkowo rzucony pomysł zamienia się w prawdziwe marzenie, a w konsekwencji – w przygodę życia dziewczyny. Skoki spadochronowe przyćmiewają wszystko, już wkrótce Zuzka zapomni o szkole, w której przeważa szarość, o rodzicach, a nawet o Marcinie, chłopaku, którego chciała poderwać: liczyć się będą tylko skoki. Agnieszka Maria Stefańska prowadzi czytelników przez kolejne etapy spadochroniarskiego wtajemniczenia, sypie szczegółami dotyczącymi wyposażenia skoczków. Przekonująco prezentuje odczucia bohaterki podczas wykonywania kolejnych skoków, nie wycofuje się z opowiadania w najciekawszym momencie i potrafi stopniować emocje. Kolejne skoki zamieniają się w przygody, ale nigdy Stefańska nie powtarza tych samych rozwiązań, przez co lektura naprawdę może wciągać.

Za to w pozaspadochroniarskim życiu autorka jest po prostu słaba, jakby nie jakby nie umiała odtworzyć prawdopodobnych i potrzebnych dla zbudowania tła historii wydarzeń. Wyrwane z kontekstu scenki są wprowadzane bez większego celu, jakby tylko dla zaakcentowania, że istnieje świat poza skokami. Najbardziej chyba będzie to widoczne przy dwóch śmierciach –jedna to wypadek młodego skoczka, sprawa z przeszłości. Druga – w czasie powieściowym – to samobójstwo pięknej koleżanki z kursu. Oba te wydarzenia są potrzebne dla późniejszych refleksji dziewczyny, ale… tylko po to. Agnieszka Maria Stefańska tragedie dalszoplanowych postaci potraktowała bardzo przedmiotowo – aż dziwne, że w książce dla młodzieży, w publikacji, w której liczy się także wiara, kwestia śmierci została zaprezentowana tak beztrosko.

Oprócz fascynacji skokami spadochronowymi chce autorka przemycić także duchowe porady. Dość dobrze odmalowuje poszukiwania nastolatki: Zuzka interesuje się trochę buddyzmem, szuka „właściwej” religii i własnej życiowej ścieżki – ale co pewien czas na jej drodze stają rówieśnicy, którzy pełnią funkcję kaznodziejów. To niezbyt wiarygodne rozwiązanie (chociaż z punktu widzenia pedagogów trafne, to przecież źle w książce zrealizowane): dłuższe wywody mogą budzić sprzeciw nieprzekonanych, więc raczej Stefańska nie przyczyni się do podbudowania wiary młodzieży – za bardzo tego chciała.

„Zuzka na spadochronie” to niezbyt skomplikowana, jednowątkowa opowieść, której wielkim atutem jest tematyczna oryginalność. Na pewno bez zastrzeżeń przyjmą ją odbiorczynie ze wszelkiego rodzaju grup oazowych, zaangażowane w ruch religijny i lubiące manifestowanie swoich przekonań. Książkę czyta się szybko i z ciekawością, będzie to więc dobra propozycja na błyskawiczną i dość atrakcyjną pod względem poruszanych zagadnień lekturę.


poniedziałek, 26 lipca 2010

Kathryn Stockett: Służące

Media Rodzina, Poznań 2010.

Ryzyko

Już początek tomu Kathryn Stockett „Służące” zdradza, że będziemy mieć do czynienia z historią nietypową i dziś dość rzadko spotykaną. W powieściowy świat wprowadza bowiem czytelniczki czarnoskóra służąca, Aibileen. Ta doświadczona i mądra kobieta z obserwacji białych pracodawczyń wyciąga trafne wnioski, potrafi celnie charakteryzować otoczenie i chociaż nie zawsze posługuje się poprawnym językiem, opowiada zajmująco i intryguje od pierwszych słów. W ten sposób okazuje się, że Kathryn Stockett próbuje opisać problem dyskryminacji rasowej z drugiej połowy XX wieku. Jackson w stanie Missisipi staje się tłem nierzadko dramatycznych wydarzeń. Białe „panie”, przyzwyczajone do myśli o gorszości czarnoskórej służby, podejmują krzywdzące gospodynie decyzje. Nie przychodzą im na myśl spostrzeżenia dotyczące bezsensownych uprzedzeń, mało tego – zbierają pieniądze dla biednych dzieci z Afryki i nie zauważają absurdu, kiedy złośliwościami i intrygami rujnują szczęście małżeńskie rodzin swoich służących. Białe kobiety z reguły nie interesują się własnymi dziećmi, bezproduktywnie spędzają czas i na każdym kroku udowadniają swoją głupotę. Tymczasem czarnoskóre gospodynie okazują się rozsądne, gospodarne i pełne mądrości życiowej. Wiedzą, czego potrzeba malutkim dzieciom, które w przyszłości nauczą się nienawidzić ukochane kiedyś nianie. Bez słowa sprzeciwu wykonują kolejne rozkazy i godzą się na nieludzkie traktowanie.

Wśród białych pań z Jackson znajduje się jedna, która nie czuje się dobrze w towarzystwie przyjaciółek. Panienka Skeeter marzy o tym, by zostać dziennikarką i przypadkowo wpada na pomysł ciekawego i odkrywczego reportażu o życiu służących. Jako pierwsza decyduje się podjąć ryzyko Aibileen, gospodyni z literackim zacięciem. Ona też przekonuje swoje znajome do uczestniczenia w tym projekcie. Skeeter prowadzi drugą narrację w powieści. W odróżnieniu od Aibileen, posługuje się poprawnym językiem i, jako bohaterka, ma dostęp do tych wydarzeń, w których służąca nie może uczestniczyć. W książce pojawia się jeszcze Minny – gosposia pyskata i impulsywna, najlepsza przyjaciółka Aibileen. Minny przekonuje się na własnej skórze, co oznacza konflikt z „białą panią”. Ma szczęście, że jedna z kobiet w miasteczku decyduje się jeszcze ją zatrudnić. Skeeter, Aibileen i Minny połączy wspólny sekret – ale i protest przeciwko segregacji rasowej, a nawet nietypowa i skazana na wiele trudności przyjaźń.

Trójczłonowa opowieść umożliwia rejestrowanie wydarzeń rozgrywających się w trzech domach. Skomplikowane relacje, daleko wykraczają poza uprzedzenia, które wynikały z różnego koloru skóry. Kathryn Stockett buduje misterną sieć intryg, nie widać, że to literacki debiut, tak dojrzałą i dobrze skomponowaną powieść proponuje. Stopniowo ujawnia sekrety przeszłości bohaterek i ich motywacje, czasem tworząc obrazy krzepiące, a czasem przerażające i budzące odruchowy sprzeciw. W „Służących” nie ma prostych uczuć i przewidywalnych rozwiązań, jest za to moc tajemnic i zaskakujących czytelniczki zwrotów akcji.

Autorka porusza temat dziś już nie wszędzie aktualny, cofa się w czasie, by opowieścią o poniżanych czarnoskórych służących złożyć hołd swojej dawnej niani. Osobisty akcent, wyjaśniony w zakończeniu, rzuca inne światło na całą książkę i pozwala zrozumieć część fabularnych zabiegów. Nastrój nie do końca wyjaśnionych zjawisk, niepewność tego, co może się wydarzyć i wielkie ryzyko, jakie podejmują bohaterki sprawia, że lektura budzi ogromne emocje bez względu na jej polityczną czy publicystyczną wymowę. W „Służących” jednak funkcja perswazyjna nie przysłania niewątpliwych wartości literackich, to tom, który wyróżnia się wśród współczesnych powieści obyczajowych i naprawdę warty jest przeczytania.


niedziela, 25 lipca 2010

Anita Głowińska: Kicia Kocia zakłada zespół muzyczny

Media Rodzina, Poznań 2010.


Pierwszy koncert

Tę prawdę można powtarzać do znudzenia: kto chce stworzyć cykl opowiastek dla maluchów, musi mieć przede wszystkim pomysł na motyw spajający całość. Anita Głowińska taki pomysł znalazła i dzięki temu może cieszyć dzieci (w wieku od 2 do 6 lat) prostymi a ciekawymi historiami o przygodach małej, rezolutnej bohaterki, ślicznej białej kotki – czyli Kici Koci. Kicia Kocia jest dzieckiem, które odkrywa świat i porządkuje go, z jej doświadczeń korzystać mogą kilkulatki, śledzące bajkę. U Kici Koci nie wydarza się nic spektakularnego, ale, jak przekonuje Anita Głowińska, codzienność i zwyczajność niespodziewanie czasem przeradzają się w źródło znakomitych przygód. Zaletą książeczek o Kici Koci jest także fakt, że nietrudno stworzyć dziecku warunki podobne do tych z opowiastek – jeśli więc mały odbiorca pozazdrości Kici Koci pomysłów na spędzanie czasu, przy niewielkiej pomocy ze strony dorosłych będzie mógł powtórzyć wyczyny sympatycznej bohaterki.

Tytuły książeczek stanowią najlepszą zapowiedź treści. W zeszycie „Kicia Kocia zakłada zespół muzyczny” kreatywna kotka wykorzystuje swoje talenty. Uwielbia śpiewać, robi to niemal bez przerwy – ale kiedy na spacerze spotyka orkiestrę strażacką, wie już, jak spożytkować energię. Zaprasza przyjaciół, by razem z nimi założyć zespół muzyczny. Po krótkich próbach dzieci mogą już przygotowywać zaproszenia na koncert dla najbliższych. Tym razem książeczka ma także silnie akcentowany wymiar edukacyjny: instrumenty, jakie wybierają bohaterowie, nie należą do prostych do opanowania. Liczy się jednak to, że mali odbiorcy dzięki rozwojowi akcji poznają ich nazwy i kształty: poza instrumentami spotykanymi najczęściej w przedszkolu, zwykłymi zabawkami dla pociech, pojawią się tu także „dorosłe” instrumenty.

Anita Głowińska zwykle stawia na prościutko opowiadane historie. W książeczce „Kicia Kocia zakłada zespół muzyczny” okrasza jednak relację delikatnym humorem, który swoje źródło ma w lingwistycznych zabawach („bumbanie i plimplanie” jako nazwy odgłosów z próby). Dzięki temu bajka nie tylko pozwoli maluchom na poznanie świata muzyki, ale też dostarczy radości i rozrywki. Kto wie – może od tej opowiastki rozpocznie się u małych odbiorców przygoda z samodzielnym muzykowaniem? W końcu możliwość tworzenia wydaje się czymś, co bardzo cieszy dzieci. Wzorem Kici Koci mogłyby więc spróbować swoich sił w muzyce. Autorka zachęca wręcz kilkulatki do aktywności twórczej, ma nadzieję, że z kociej bohaterki wezmą przykład odbiorcy.

Czymś, co zachwyca w całej serii, okazuje się warstwa graficzna. Anita Głowińska sama ilustruje swoje książeczki (zajmuje się też składem i typografią, sprawdzając się tu bez zarzutu). Uśmiechnięty pyszczek Kici Koci z pewnością przekona maluchy do uważnego śledzenia przygód bohaterki, a kolejne sekwencje z książeczki, oddane na dużych i nasyconych kolorami rysunkach, pomogą w uporządkowaniu historii. Głowińska maluje bez wygładzania i poprawiania śladów pędzla, kilka nakładających się na siebie odcieni, niby przypadkowo pojawiających się na pokolorowanych płaszczyznach, dynamizuje te rysunki i nadaje im rys prawdziwości. Nierówne kontury postaci, plamy barw, nachodzące czasem na konturową kreskę - to pozorne niedoskonałości, które w książeczce urzekają: niewiele osób chciałoby je zamienić na komputerowo wygładzone grafiki. Czyste i mocne kolory, świetnie ze sobą harmonizujące, to również element, który przypadnie do gustu dzieciom oraz ich rodzicom. Kicia Kocia jest strzałem w dziesiątkę w literaturze czwartej – autorce należą się wielkie gratulacje.

sobota, 24 lipca 2010

Ferenc Máté: Mądrość Toskanii

Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.

Spokój Toskanii

„Najmądrzejszą nauką, jaką wyniosłem z Toskanii, jest czerpanie radości, a nawet zachwycanie się nad małymi, codziennymi rzeczami” – przekonuje Ferenc Máté w swojej książce poświęconej Toskanii. Tym razem opowieść przybiera nieco inną niż zwykle formę, najprawdopodobniej ze względu na to, by nie powtarzać najbardziej typowych w toskanianach rozwiązań, a także – żeby nie powielać swoich poprzednich historii. Choć więc „Mądrość Toskanii” to kolejna pozycja gloryfikująca spokojny tryb życia w miejscu, które dla autora stało się rajem na ziemi, lektura nie będzie przez to mniej apetyczna.

To nie jest fabularyzowana historia o osiedlaniu się w wymarzonym miejscu ani literacki przewodnik. Ferenc Máté snuje tym razem opowieść o tym, czego można się od mieszkańców nauczyć. Mniej tu prywatnych wynurzeń i subiektywizowanych spojrzeń na toskańską codzienność, autor próbuje raczej uogólniać doświadczenia, wysnuć szerszą receptę na udaną egzystencję. Niektóre elementy dotyczące czynionych w Toskanii obserwacji wiele razy pojawiały się już w książkach z tej półki: teraz Ferenc Máté pogłębia je i wzbogaca, stara się jak najlepiej przekazać filozofię Toskańczyków i przyjezdnych, którzy wybrali ich tryb życia.

Charakterystyczne dla tego tomu okazuje się zestawienie dwóch kultur – amerykańskiego pośpiechu i toskańskiego wyciszenia. Oskarżenie konsumpcjonizmu wybrzmiewa tu niezwykle silnie, a autor robi, co może, żeby przekonać do swoich spostrzeżeń czytelników. Cała „Mądrość Toskanii” staje się zatem próbą wpłynięcia na niezdecydowanych a marzących o przeprowadzce – niekoniecznie do Toskanii, wystarczy na wieś. Zresztą nietrudno zorientować się w zamiarach autora – „Co dają nam małe miasta”, „Prawdziwe bezpieczeństwo na wsi”, „Bliskość natury” – już same tytuły rozdziałów sporo mówią o przemycanych w książce sposobach na osiągnięcie szczęścia.

Ferenc Máté troszczy się o kolejne pokolenie – podpowiada, co zrobić, by dobrze wychować dzieci, za wzór podając oczywiście sąsiedzką pomoc i troskę. Na przykładzie własnego syna udowadnia, że metody wypracowane przez wieki w małych mieścinach mają ogromny sens i procentują w przyszłości. Ale autor próbuje od podstaw zbudować wizję toskańskiej egzystencji. Przedstawia proces budowania domu, kontrastując przytulne i zapewniające poczucie bezpieczeństwa siedziby ze wciąż powiększanymi apartamentami w Stanach. Opowiada o zdrowym jedzeniu bez wojny wypowiadanej fast foodom, za to z akcentowaniem przyjemności, jaką daje praca we własnym ogródku warzywnym. Z takich drobiazgów kreuje sielankę, dostępną każdemu, kto odważy się zrealizować marzenia i porzucić dotychczasowy tryb życia. Pisze o wielopokoleniowych rodzinach i firmach, w których przekazywanie interesu kolejnym pokoleniom nikogo nie dziwi i nie gorszy. Przekonuje, że wszystko jest możliwe – nawet stworzenie z grupą przyjaciół malutkiej osady. Entuzjazm, jaki widać w „Mądrości Toskanii” podbudowany jest jeszcze spokojem autora, niepodważalną pewnością siebie. Tutaj wszelkie troski tracą na znaczeniu, ludzie są zżyci ze sobą, zawsze uśmiechnięci i przyjaźnie nastawieni do innych. Jedzeniem można i należy się rozkoszować, a praca staje się przyjemnością. Ferenc Máté pokazuje niebezpieczeństwa płynące z wyniszczającej pracy dla wielkich korporacji i pełnej stresów egzystencji.

Stałe miejsce w toskanianach zajmują przepisy kulinarne, jednak tym razem autor nie zajmuje się tym, a kilka stron w książce oddaje włoskiemu przyjacielowi, autorowi książki „Toskańczyk w kuchni”. To właśnie fragmenty tego dzieła zamykają „Mądrość Toskanii”. To Pino Luongo nauczył gotować ukochaną towarzyszkę życia autora. Pino Luongo podaje przepisy różniące się od najczęściej dzisiaj przytaczanych: nie wyznacza dokładnych proporcji ani ilości składników potrawy, nie wspomina też o czasie gotowania. Jak sam zaznacza: „spoglądanie na zegarek nie da wam najmniejszego pojęcia o tym, czy danie jest już gotowe. Zamiast tego zajrzyjcie do garnka”. Pino Luongo przekłada filozofię życia codziennego w Toskanii na pracę – a raczej przyjemność – w kuchni. „Mądrość Toskanii” to książka bardzo wartościowa.

piątek, 23 lipca 2010

Anita Głowińska: Kicia Kocia gotuje

Media Rodzina, Poznań 2010.

W zwykłym świecie

Kicia Kocia wykreowana przez Anitę Głowińską z kabaretem Mirona Białoszewskiego nic wspólnego nie ma. To rezolutna mała kotka, która z niewielką pomocą dorosłych poznaje świat, by poprowadzić najmłodszych odbiorców przez meandry codzienności. Kicia Kocia testuje atrakcje, jakie zapewniają jej zwykłe domowe czynności – i daje przykład dzieciom. Kilkulatki, śledząc przygody Kici Koci, sporo się nauczą – zamiast nudnego i typowo rodzicielskiego upominania Anita Głowińska wprowadza ostrzeżenia dla swojej kociej bohaterki. Dzięki temu maluchy przyswajają informacje szybko i bez wysiłku: przestrogi dla sympatycznej postaci łatwe zapamiętać.

„Kicia Kocia gotuje” to zeszyt, opowiadający o tym, jakie korzyści może dać maluchowi spędzanie czasu z babcią. Zapracowani rodzice kotki muszą na cały dzień wyjechać, a Kicia Kocia cieszy się, bo u babci nigdy się nie nudzi. Tym razem może pomóc w kuchni – a dopuszczenie jej do królestwa dorosłych to zapowiedź wyśmienitej zabawy. Nawet jeśli przedmiotem tej zabawy będzie zwykła zupa jarzynowa i kruche ciasteczka. Kicia Kocia pomaga babci, wykonując te zajęcia, które nie są niebezpieczne – nie kroi składników i nie zbliża się do rozgrzanej kuchenki, bo wie, że mogłaby się skaleczyć lub oparzyć. Z udanej współpracy Kici Koci oraz jej babci powstają pyszne dania: zupa i ciasteczka smakują nie tylko dzielnym kucharkom, ale i rodzicom Kici Koci, kiedy ci, zmęczeni, wrócą z pracy.

Anita Głowińska opisuje przygody Kici Koci prostym językiem. Pewne kwestie powtarza bez zmian, by dobrze zapadły w pamięć dzieciom. Nierozbudowane sformułowania mają przykuwać uwagę najmłodszych dzieci – są wyraziste, nieskomplikowane, by maluchy zrozumiały treść – ale nie są upraszczane do przesady. Anita Głowińska na szczęście nie zdrabnia ochoczo wszystkich fraz, wie, jak mówić do maluchów. Tekstu jest tu raczej niewiele, a fabuła nie należy do trudnych – wszystko układa się w harmonijną całość. W tomiku „Kicia Kocia gotuje” wykorzystana została duża czcionka – książeczka nadaje się więc dla całkiem małych dzieci i dla tych, które już samodzielnie próbują czytać- zresztą taki jest przedział wiekowy – przygody Kici Koci przeznaczone są dla odbiorców mających od 2 do 6 lat.

Nie bez znaczenia dla wrażeń lekturowych jest warstwa graficzna. Anita Głowińska sama zajęła się ilustracjami w książce i stworzyła naprawdę atrakcyjne, także dla dorosłych, obrazki. Postacie mają wyraźne kontury, na które czasem zachodzą lekko kolorowe wypełnienia kształtów. Kicia Kocia i inni bohaterowie tej historyjki namalowani zostali farbkami, przypominają trochę naiwne rysunki wykonywane przez dzieci – i tym mogą małych odbiorców zaintrygować. Głowińska znakomicie imituje dziecięcy styl rysowania, zachowując przy tym dorosłą dyscyplinę kreski – te same rysunki, komputerowo wygładzone, stałyby się zwyczajnymi i standardowymi ilustracjami. Ślad niedoskonałości okazuje się, poza znakiem charakterystycznym, wyznacznikiem wysokiej jakości tej grafiki.

Na Kicię Kocię mali odbiorcy będą mogli przenosić swoje własne doświadczenia i doznania. Odkrywanie świata przez książkową bohaterkę jest przecież niczym innym jak tylko przełożeniem na język bajki codzienności widzianej oczyma maluchów. Kicia Kocia to również dziecko, dlatego odbiorcy będą się z nią bez trudu identyfikować. Konwencja bajki zapewnia natomiast skupienie i sprawia, że dzieci nie znudzą się prostymi czynnościami, wykonywanymi przez Kicię Kocię, a będą nimi zafascynowane. Anita Głowińska udowodniła, że nawet pisząc o rzeczach banalnych, można prowadzić opowieść zajmująco. „Kicia Kocia gotuje” to świetna książeczka dla najmłodszych.

środa, 21 lipca 2010

Grzegorz Sobaszek: Muszę kończyć, umieram. Komedia kryminalna

Szafa 2010.

Czarny humor

Grzegorz Sobaszek postanowił napisać książkę, która wyróżniałaby się na księgarskich ladach i cieszyła wielbicieli wyrafinowanych lektur oraz absurdalnego humoru. Postarał się o to, by w fabule nic nie było do końca jasne, a swojego bohatera wyposażył w wyraziste, ale czasem irytujące cechy. Zbudował w ten sposób książkę, która cieszy i rozczarowuje jednocześnie, znudzi wielbicieli „klasycznych” humorystycznych kryminałów, choćby spod znaku Joanny Chmielewskiej, dostarczy za to sporo rozrywki czytelnikom nastawionym na nieschematyczną akcję i odważny styl w prowadzeniu narracji. Szkoda, że dobre pomysły zabija Sobaszek motywami zwyczajnie słabymi, a do takich należy… obraz głównego bohatera.

Maksymilian jest życiowym nieudacznikiem. Ten trzydziestoparoletni mężczyzna od czternastu lat próbuje powiedzieć żonie, że chciałby od niej odejść – marzy o tym od chwili, zanim się z nią ożenił. W wolnym czasie Maksymilian planuje kolejne zbrodnie lub mierzy do siebie z pistoletu-zabawki. Rytm jego egzystencji wyznaczają rozmaite fobie, lęki i ataki paniki. I to pierwszy pomysł, który psuje ostateczną wymowę książki, zamiast nadawać jej niepowtarzalnego kształtu. Przesada w tym wypadku nie służy budzeniu śmiechu, wręcz przeciwnie – zdradza rzeczywistą bezradność autora, którego nie stać na wykreowanie zestawu działań osobnych. Powielanie jednego motywu w podobnych odsłonach, choćby i opierało się na oryginalnych źródłach strachu (a nie zawsze tak jest), psuje efekt. Tytułowe hasło „Muszę kończyć, umieram”, kiedy odnosi się do bezustannego umierania ze strachu, zaczyna nużyć – i to, niestety, dość szybko. Drugim elementem psującym całkowicie obraz lektury okazuje się puryzm językowy bohatera. Coś, co z trudem przebiłoby się w filmie (przy zwiększonym stopniu wyrozumiałości widzów), w „Muszę kończyć, umieram” przyprawia o zgrzytanie zębów. Maksymilian jest uczulony na rozmaite obiegowe powiedzenia i kolokwializmy, na błędy językowe, na gwarowe naleciałości fonetyczne i wszystko, co nie jest językiem literackim. Bez przerwy poprawia bliskich, zachowując się jak niezrealizowany polonista, nad tą obsesją rozwodzi się także narrator, rozdmuchując temat do rozmiarów, które przysłaniają całą fabułę. Żeby pokazać, jak rozpowszechniony jest problem lingwistycznej nonszalancji, a być może i ze względu na indywidualizację stylu postaci, dialogi z ulicy zapisywane są ze szczególnym naciskiem położonym na typowe i popełniane notorycznie błędy. Chyba Grzegorz Sobaszek zbyt dosłownie potraktował edukacyjną misję, jaką spełniać powinna literatura, bo w ferworze walki o czystość językową zagalopował się zbyt daleko. Miało być śmiesznie i atrakcyjnie, jest żałośnie i nudo miejscami. Przewidywalne do bólu reakcje głównego bohatera próbuje autor ratować, układając lekko absurdalną fabułę, w której rządzi nie logika ale chaos – lecz na reanimację zarżniętego bezlitośnie tekstu jest już trochę za późno. Grzegorz Sobaszek pisze bez kompleksów, co z tego, skoro kurczowe trzymanie się raz wymyślonych zjawisk odbiera narracji cały urok i odwraca uwagę od niebanalnych rozwiązań.

„Muszę kończyć, umieram” to powieść przede wszystkim dla cierpliwych, za mało w niej wewnętrznego spoiwa, za dużo przegadania i bezładu. Nie wystarczy zapisywać wszystko, co się wymyśli, przydałoby się do tego dołożyć jeszcze trochę krytycyzmu. Źle, kiedy dzieło bawi autora bardziej niż jego czytelników, a obawiam się, że w przypadku tej książki tak właśnie często będzie.

wtorek, 20 lipca 2010

Lila Prap: Dinozaury?!

Media Rodzina, Poznań 2010.

Sposób na gada

Dinozaury fascynują każdego malucha, rozbudzają wyobraźnię i dostarczają rozrywki, nic zatem dziwnego, że książeczki poświęcone tym stworzeniom cieszą się dużą popularnością i uznaniem najmłodszych. Zwykle jednak publikacje nastawione na dostarczanie informacji są bardzo poważne i zamiast nauki przez zabawę proponują jedynie wartości edukacyjne. Niewiele pozycji o dinozaurach poza suchym opisem (lub całkowitym nastawieniem na bajkowość i odrzuceniem prawdziwych wiadomości) proponuje maluchom i ich rodzicom także rozrywkę. Lila Prap na „Dinozaury?!” pomysł ma niebanalny.

Przewodnikami po świecie dinozaurów stało się sympatyczne stadko – mama kura, tata kogut i kilka rezolutnych, żółciutkich kurczaków z poczuciem humoru. Stadko to komentuje kolejne sylwetki dinozaurów i fascynujące szczegóły z ich życia. Komentuje dowcipnie i oryginalnie – nieszablonowe wypowiedzi na temat stworów sprzed milionów lat rozśmieszą wszystkich czytelników. Kurczaki wtrącają się do każdej wymiany opinii między rodzicami i proponują atrakcyjne dla odbiorców wyjaśnienia. Absurdalne rozmówki sympatycznej rodziny ubarwiają przegląd dinozaurów. Ale w tej książce nic nie jest tradycyjne i przewidywalne.

Na każdej parze sąsiadujących ze sobą stron znajduje się ogromna ilustracja, przedstawiająca bajkowo narysowanego pastelami dinozaura, wyróżniającego się nietypowym kształtem, wielkością, podobieństwem do dziś istniejących zwierząt, tajemniczymi naroślami na głowach… wiele tu dziwacznie wyglądających stworzeń i ciekawostek na ich temat. Każdy rysunek poprzedzony jest sensacyjnym, wielkoformatowym nagłówkiem, który zawiera jedną wybraną wiadomość – o tym, że dinozaury składały jaja, miały dzioby czy – łby jak krokodyle. Ogromne napisy zachęcają nie tylko do sprawdzenia zgodności ich treści z rysunkami, ale i do zagłębienia się w krótkie notatki na temat kolejnych gadów. Zanim to jednak nastąpi, można jeszcze prześledzić rozmowy ironicznie nastawionych do swoich potencjalnych przodków kur, których sylwetki zdobią każdą kartkę – i które w komiksowych dymkach głośno wyrażają dezaprobatę dla wyglądu prehistorycznych krewniaków. Teraz już można przejść do podwójnych notek. Pierwsza jest zawsze bardziej ogólna i odnosi się do świata dinozaurów, badań nad nimi i odkryć. Druga, na dole strony, dotyczy konkretnego gatunku i odwołuje się do wyobraźni maluchów – każdego dinozaura opisuje się przez porównania do współcześnie żyjących zwierząt lub samochodów (bez wątpienia informacja „był wysoki jak żyrafa, długi jak cztery samochody i ciężki jak słoń” wpłynie na wyobraźnię małych odbiorców znacznie bardziej niż zwykłe liczby. W tych krótkich i napisanych prostym językiem informacjach pojawia się mnóstwo danych i wiele odpowiedzi na potencjalne pytania maluchów, zaczynające się od „a dlaczego…?”. W tekstach tych mieszczą się same ciekawostki dobrane tak, by zaintrygować dzieci.

Lila Prap proponuje nietypową podróż po świecie dinozaurów. Podróż z przymrużeniem oka, dowcipną i szybką. To nie nudny naukowy przegląd a historia przeznaczona dla najmłodszych, wesoła i lekka. Informacje porządkuje narysowane na wyklejce drzewo genealogiczne prezentowanych w książce gadów. Dinozaury potraktowane zostały jako temat do satyrycznych inspiracji, a także jako źródło zabawy dla maluchów.
Albumowe wydanie imituje popularnonaukowe publikacje – dzięki temu najmłodsi odbiorcy mogą potraktować książeczkę poważnie, a przy tym cieszyć się bajkowymi rozwiązaniami. Lila Prap skomplikowane wiadomości przekazuje w sposób przyjemny dla maluchów i sprawia, że dzieci nie będą musiały nigdzie szukać dodatkowych wyjaśnień.


poniedziałek, 19 lipca 2010

Jarosław Iwaszkiewicz: Rozmowy o książkach. Nowy wybór z lat 1954 - 1979

Czytelnik, Warszawa 2010.


O książkach niebanalnie

„Ja rzeczywiście bardzo lubię rozmawiać o książkach. Nie jest to wielka filozofia, to co o nich powiedzieć potrafię, ale słowa moje są zawsze podyktowane szczerym uczuciem, amatorstwem” – wyznaje Jarosław Iwaszkiewicz w jednym z felietonów. Ludzie pióra zwykle inaczej niż krytycy oceniają czytane teksty – zamiast sprawdzać zasady konstrukcyjne utworu czy uporządkować pisarskie zabiegi, skupiają się dużo częściej na wrażliwości autora, sposobie postrzegania świata czy odczuciach, jakie towarzyszą lekturze. „Rozmowy o książkach” wydane właśnie w Czytelniku są już piątym wyborem felietonów Iwaszkiewicza i gromadzą 85 dotąd niepublikowanych w książkowych edycjach tekstów. Kluczem do zestawienia tych opowieści stała się, jak zaznacza wydawca, ich różnorodność gatunkowa, tematyczna i treściowa. Obok zatem typowych recenzji, przedstawiających po prostu zawartość publikacji, snuje Iwaszkiewicz refleksje na temat dawniej przeczytanych i silnie wbitych w pamięć pozycji, notuje uwagi na marginesach książek, przedstawia autorów mniej znanych bądź przyjaciół z czasów młodości, tworzy też literackie nekrologi, w śmierci kolegów dostrzegając pretekst do przyjrzenia się ich dokonaniom.

Teksty Iwaszkiewicza wyrastają z fascynacji – autor daleki jest od krytykowania i potępiania kolegów po piórze, w każdym z czytanych tomów stara się odnaleźć i wskazać jasne punkty. Rezygnuje z zajadłości i żarliwości świadomie, nie po to, by przypodobać się omawianym literatom, ale żeby pokazać wartość ich książek. Nie ulega modom, przemyślenia o utworach podbudowuje osobistymi doświadczeniami – częste są w „Rozmowach” powroty do dawnych, spędzanych wśród książek, lat. Iwaszkiewicz wytycza możliwe drogi lekturowe, a przy okazji tworzy notatki na temat ulotnych zdarzeń z codziennego życia. Błahostki, którym zwykle nie poświęca się większej uwagi mogą okazać się ramą dla gawędy o książce, dla pisarza wszystko jest opowieścią – nie zawsze przetworzoną na gotowy produkt, nie zawsze spisaną, ale zawsze interesującą.

Bez wątpienia Jarosław Iwaszkiewicz uczy czytania. Między wierszami przemyca wyjaśnienia, jak traktować tekst. Daje przykład wrażliwości i wyczulenia na drobiazgi, ale też dąży do syntetyzowania wiadomości, choćby z dziedziny genologii. Jego uwagi, choćby na temat dzienników, rzucają nowe światło na same lektury. Przemyślenia dotyczące niektórych rodzajów książek przybierają momentami niemal aforystyczne kształty. Zdarza się, że odchodzi autor od zadań czytelnika, kierując się w stronę warsztatu piszącego. W jednym z felietonów zatrzymuje się nad kwestią różnicy stylu, zależnej od używanych do pisania narzędzi – takie szczegóły w zwykłym pośpiechu umykają, trzeba zatrzymać się, pochylić nad tekstem, by je zauważyć.

Katarzyna Gędas, autorka wyboru, notuje w posłowiu, że „powstał barwny dziennik lektur z elementami autobiografii i filozofii pisarza”. Rzeczywiście „Rozmowy o książkach” są czymś więcej niż tylko zestawem kilkudziesięciu recenzji. Różnorodność gatunkowa i tematyczna, silnie subiektywizowana narracja, obecność prywatnych wątków obok ogólnoliterackich refleksji – to wszystko sprawia, że lektura „Rozmów o książkach” jest naprawdę fascynująca. Czytelnik ma tu wrażenie, że został dopuszczony do świata autora, stał się powiernikiem jego sekretów – a przy tym wie, że może obcować z tekstami na wysokim poziomie. Nie brakuje tu oczywiście typowej dla Iwaszkiewicza dbałości o słowo, zamieszczone w książce felietony są napisane pięknym językiem – ale o tym już znających twórczość Iwaszkiewicza odbiorców przekonywać raczej nie trzeba.

Do lektury tomu świetnie przygotowuje obszerny i rzeczowy wstęp Katarzyny Gędas, cenny tym bardziej, że odnoszący się do felietonów Iwaszkiewicza całościowo. Autorka daje wskazówki, które pomogą nawet mniej wprawnym czytelnikom na odszyfrowanie charakterystycznych dla artysty tropów i wzbogaci odbiór.


niedziela, 18 lipca 2010

Sarah-Kate Lynch: Na domiar złego

Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.

Spis nieszczęść

Dość pogodna, melancholijna, ale mimo to optymistyczna w wyrazie okładka książki Sarah-Kate Lynch kontrastuje z tytułem, zapowiadającym całą serię kataklizmów. Czego spodziewać się po haśle „Na domiar złego”, bezlitośnie zapowiadającym serię porażek i kryzysów? Wydawnictwo Prószyński i S-ka zaskakuje czytelników, a zwłaszcza czytelniczki, spragnione ciekawej powieści obyczajowej – bowiem książka „Na domiar złego” rzeczywiście zbudowana jest z całego cyklu dramatów i tragedii, a jednak dostarcza rozrywki, ciepła i spokoju. To opowieść przepełniona łagodnością i utrzymana w kojącym, mądrym i przyjemnym w odbiorze tonie. Niektórych powieści zdecydowanie nie powinno się czytać, kiedy ma się zły nastrój – ale chociaż nieszczęść w Sarah-Kate Lynch jest naprawdę mnóstwo, ta historia nie przygnębia, za to, paradoksalnie, dodaje nawet otuchy.

Tajemnicą pisarskiego sukcesu pochodzącej z Nowej Zelandii autorki okazuje się poczucie humoru, które nie pozwala na poddanie się rozpaczy i dystans, jaki bohaterka-narratorka wypracowała. Każdy dramat, każda przykrość, spotykająca Florence, traci przynajmniej połowę ciężaru dzięki ironicznym komentarzom. W ten sposób także czytelnicy nie muszą się zamartwiać kierunkiem, w jakim zmierza akcja. Lynch próbuje również osłabić smutki przez uprzedzanie wydarzeń – teoria nieszczęść, które chodzą trójkami, sprawia, że otwierająca książkę sytuacja ma przygotować odbiorców na dalszy ciąg niepowodzeń. Technika stopy w drzwiach, wykorzystana przy budowaniu fabuły, przyczynia się do poszerzenia granic wytrzymałości bohaterki i odbiorców. Konstrukcja tej książki została naprawdę dobrze przemyślana, lekturę połyka się wręcz błyskawicznie.

Florence o swoich przygodach opowiada sama. W zależności od tego, co się akurat dzieje, bohaterka przeżywa to gorzej lub lepiej, wzloty i upadki nastroju zapewniają dynamizm książce. Ale Sarah-Kate Lynch wprowadza coś więcej – po każdym rozdziale pojawiają się krótkie wypowiedzi innych postaci. Czasem są to członkowie rodziny, czasem zaprzyjaźniony bezdomny, znajomi lub po prostu uczestnicy wydarzeń. To rozwiązanie pozwala autorce na zmniejszenie stopnia subiektywności tekstu, zamiast jednostronnego i emocjonalnego oglądu rzeczywistości, dodatkowo umożliwia zwrócenie uwagi na motywy, które nie miałyby racji bytu w opowieści Florence.

Fabułę napędza nie tylko lista katastrof, spadających na głowę kobiety, ale też bogata galeria nietuzinkowych postaci. W najbliższym otoczeniu Florence jest ich mnóstwo: filozoficznie nastawiony do egzystencji bezdomny, dużo starsza od syna bohaterki jego australijska żona, gej, który zdobył serce męża Florence, rodzice-hippisi i wykształcony budowlaniec – przy tych wszystkich osobach, które przewijają się przez „Na domiar złego” nudzić się nie sposób. Dzięki nim Florence ma szansę wygrać z losem i uniknąć samotności, dzięki nim odzyskuje nadzieję w sytuacjach pozornie bez wyjścia.

Narracja tej powieści przetykana jest drobiazgami pełnymi humoru. Bohaterka wyolbrzymia wszystkie troski, daje upust złości i rezygnuje z poprawności politycznej, kiedy jest sama i może sobie pozwolić na brutalną szczerość. Wiele scenek Sarah-Kate Lynch celowo przerysowuje: przesadnie podsycają komizm, a nie przesądzają o beznadziejności sytuacji. Poza wszystkim „Na domiar złego” to po prostu lekko napisana książka, przynosząca wytchnienie.

Są historie, przez które przedzierać się trzeba z trudem, są takie, w których lekturę kontynuuje się wyłącznie z obowiązku – ale „Na domiar złego” to nich nie należy, do tej powieści chce się wracać. Nie ze względu na zaskoczenie czy oryginalne pomysły fabularne, ale przez ciepłą i przyjazną narrację. Ta książka ma swój smak – ba, mieści w sobie nawet pewien ważny przepis na poprawiające humor ciasto. Jest apetyczna i mocno idealistyczna, nadaje się świetnie dla tych, którzy w powieściach obyczajowych szukają ucieczki od codziennego zabiegania. „Na domiar złego” świetnie relaksuje – i może też budzić ciekawość. Trudno się od tej publikacji oderwać.

sobota, 17 lipca 2010

Charlie i Lola. Uwielbiam tańczyć! Moja książka z naklejkami

Media Rodzina, Poznań 2010.

Wielu rodziców, zainteresowanych kształtowaniem gustu literackiego swoich pociech od najmłodszych lat, narzeka na marnej jakości książkowe adaptacje przypadkowych telewizyjnych kreskówek. Nastawienie na fabułę oddala z reguły troskę o literacką jakość tekstu i przekreśla szansę na dostarczanie dziecku wrażeń estetycznych czy rozwijanie wrażliwości na słowo. Ale publikowane przez wydawnictwo Media Rodzina przygody Charlie i Loli, mimo że są nierozbudowaną tekstowo adaptacją telewizyjnej bajki, wolne będą od zarzutów. Przede wszystkim ze względu na fakt, że postacie stworzone przez Lauren Child pełne są humoru w dobrym gatunku – i rozbawią nie tylko pociechy, ale i ich rodziców. Nastawienie na żart łączy się tu z dbałością o wysoki standard rozrywki – tą serią książeczek naprawdę można się zachwycić.

„Uwielbiam tańczyć!” to kolejna historia, której rytm nadaje wyobraźnia i kreatywność małej Loli. Dziewczynka deklaruje ochotę do tańca, ale kiedy – za radą kolejnych koleżanek – próbuje swoich sił w balecie, kozaczku czy tańcach hinduskich – dowiaduje się, że poruszanie się w rytm muzyki to nie wszystko. Na szczęście Lola odkryje najlepszy dla siebie rodzaj tańca i będzie mogła się nim cieszyć, zbierając zasłużone owacje i pochwały. Bo najważniejsze, by móc robić w życiu to, co się naprawdę lubi.

W najnowszym zeszycie przygód Charliego i Loli fabuła podporządkowana została wyliczance, nie ma tu zatem takich fajerwerków żartów jak w większości poprzednich części – tu bowiem liczy się inny rodzaj zabawy. „Uwielbiam tańczyć!” jest książeczką uzupełnianką. 102 naklejki – od malutkich po ogromne – we wkładce są potrzebne, by ulepszyć ilustracje (na przykład dodać potrzebny bohaterce element stroju), lecz również do zabawy. Naklejek jest więcej niż poleceń do ich użycia – część z nich ma służyć małym odbiorcom według ich zachcianek. W ten sposób wydawnictwo sprawia maluchom dodatkową uciechę. W publikacji nie ma konkretnych, wyznaczonych odgórnie miejsc na uzupełnienie rysunku – naklejki można umieszczać w dowolnych punktach strony, zatem dziecko samo będzie mogło decydować o ostatecznym wyglądzie kartek i poczuje się współtwórcą historyjki.

Tekst w tomiku przygód Charliego i Loli jest, jak zwykle, bardzo emocjonalny. Natężenia uczuciowe i emfazy podkreśla się przez rozwiązania graficzne, rozrzucanie przestrzenne wersów, pogrubianie, powiększanie lub zmienianie czcionki. Owo nietradycyjne rozplanowanie kwestii bohaterów sprawia, że odbiorcy nie mają problemów z prawidłowym odczytaniem emocji postaci. To ważne, bo narracja została tu zredukowana prawie do minimum i przy zwykłym zapisie trudniej byłoby odszyfrować myśli bohaterów. Te graficzne zabawy z tekstem chronią także przed nudą, stanowią namiastkę filmowego przekazu.

Ilustracje w tej opowieści zbudowane zostały na zasadzie kolażu. Do narysowanych prostą kreską bohaterów dopasowane są kostiumy wycięte z kolorowych tkanin, same postacie przenosi się na tło z tekstur imitujących prawdziwe materiały – zamiast narysowanego trawnika pojawia się wycięty ze zdjęcia pasek trawy, mur to pomniejszony prawdziwy mur z cegieł. Dzięki tym prostym przecież a urzekającym rozwiązaniom „Uwielbiam tańczyć!” to publikacja, która oferuje znacznie więcej niż tylko tradycyjną lekturę – to książeczka-zabawka, pozycja, od której trudno się oderwać nawet po zakończeniu czytania i oglądania obrazków. Bez wątpienia ta propozycja dla maluchów stymuluje wyobraźnię, pomysłowość i kreatywność.


piątek, 16 lipca 2010

Dan Poblocki: Klucz do zaświatów

Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.

Horror literacki

Sporo jest już horrorów dla najmłodszych. Dzieci lubią się bać, więc naprzeciw ich oczekiwaniom wychodzą autorzy, proponując kolejne straszne opowieści. „Klucz do zaświatów”, debiut Dana Poblockiego, w masie historii mrocznych zginąć nie powinien, z kilku przynajmniej powodów.

To nie kolejna wyprodukowana na potrzeby rynku publikacja, a naprawdę ładna pod względem literackim i fabularnym relacja. Poblocki zdecydował się połączyć konwencję horroru i powieści przygodowej dla młodych ludzi. Z tej pierwszej wziął – między innymi – umiejętnie budowaną grozę, atmosferę, wywołującą gęsią skórkę u czytelników. Z tej drugiej – motyw tworzenia się przyjaźni między głównym bohaterem a jednym z mieszkańców tajemniczego miasteczka. Jakość książki zyskuje, gdy Dan Poblocki postanawia wprowadzić kompozycję szkatułkową i pisać równolegle dwie opowieści. Jedna to relacja z tu i teraz, doznania Eddiego, który przeprowadził się z rodzicami do miasteczka Gatesweed. Druga – to świat z powieści Nathaniela Olmsteada, pisarza i autora znakomitych horrorów, zaginionego w tajemniczych okolicznościach. Te dwa sposoby prowadzenia narracji przenikają się, chłopiec ze zdumieniem odkrywa, że opisywane przez Olmsteada miejsca istnieją naprawdę. Gorzej, że prawa bytu roszczą sobie także zrodzone w wyobraźni twórcy potwory, które spotkać można w Gatesweed dość często – pod warunkiem, że zna się odpowiednie książki. Na szczęście Eddie powieści Olmsteada czytał po kilka razy i zdaje sobie sprawę, jak zapobiec katastrofie. Nie wszystko jest takie proste: będzie w „Kluczu do zaświatów” sporo niebezpieczeństw, tajnych wypraw do zakazanych miejsc, niewytłumaczalnych zjawisk, które każą wyobraźni snuć najbardziej przerażające scenariusze. Będzie trochę szyfrów i tajemnic, zagadek i pracy iście detektywistycznej, będą magiczne przedmioty, otwierające bramę między światami. Dan Poblocki czerpie z bogatej tradycji gatunku, ale jest to czerpanie twórcze a nie odtwórcze.

Rzadko zdarza się, by historia tak mocno ukierunkowana na dostarczenie dzieciom czystej rozrywki była jednocześnie tak dopracowana pod względem literackim. Dan Poblocki nie skupia się tylko na kreowaniu atrakcyjnej dla młodych odbiorców treści: on także prezentuje akcję w bardzo plastyczny, ładny sposób. W efekcie otrzymujemy książkę napisaną starannie i ze smakiem, tłumaczka, Maciejka Mazan, przekłada tekst lekko i z pomysłem. Równy rytm tej opowieści być może nie zostanie dostrzeżony przez odbiorców – lecz w „Kluczu do zaświatów” ma niebagatelne znaczenie. Także przez sposób opisywania niezwykłych historii Dan Poblocki sugeruje związek swojej książki z klasycznymi powieściami przygodowymi. „Klucz do zaświatów” nie jest stworzoną na szybko historyjką, obliczoną wyłącznie na zysk.

Co w tej publikacji młodym czytelnikom się spodoba? Przypuszczam, że przede wszystkim tempo akcji, obfitującej w niesamowite zjawiska – i udane połączenie świata realnego oraz istot fantastycznych. Przenikanie się tych wątków jest dobrze uzasadnione, autor, dzięki odwołaniom do książkowego bohatera-pisarza, powołuje do życia stwory, które w każdym innym kontekście wypadałyby raczej groteskowo. Owszem, czasem pozostawia motywy bez rozwiązania, wprowadzane tylko po to, by podsycić atmosferę tajemnicy czy strachu – to jednak można mu bez trudu wybaczyć, dzięki efektom, jakie w ten sposób uzyskuje. Rzecz jasna to pozycja dla czytelników, którzy lubią przerażające historie o przybyszach z zaświatów, a nie chcą zagłębiać się od razu w mocno rozbudowane opowieści, w których trzeba przyjąć zasady i reguły narzucane przez pisarza.

Dan Poblocki przekonująco kreuje fikcję, sam dobrze bawi się, wprowadzając czytelników do wymyślonego przez siebie miejsca, to potem przekłada się na wrażenia lekturowe. Pokazuje możliwości tkwiące w wyobraźni, odkrywa stereotypowe źródła niepokoju i oryginalne pomysły na rozwijanie niestandardowej akcji. Unika nudy – a to w powieściach tego gatunku istotne.


czwartek, 15 lipca 2010

Łukasz Libiszewski: Grunwald 1410

Bitwa pod Grunwaldem to jedno z wydarzeń silnie zakorzenionych w świadomości Polaków, to moment historyczny, kształtujący tożsamość narodową i skostniały w kilku zaledwie symbolicznych scenach. Dzięki powtarzanym wciąż przekazom, oryginalnym gestom, które pobudzają wyobraźnię i do dziś inspirują artystów, stała się czymś więcej niż tylko zwykłą datą, nudną kartą podręcznika do historii. Sześćsetlecie bitwy pod Grunwaldem to dobra okazja, by po raz kolejny wspomnieć o jednym z największych starć zbrojnych średniowiecznej Europy. Wydawnictwo Skrzat wypuszcza na rynek kolejną prostą historyjkę dla maluchów, łącząc w jednej publikacji walory edukacyjne, źródło rozrywki i zabawy oraz znakomite ilustracje Kazimierza Wasilewskiego.

Łukasz Libiszewski, autor tego opracowania, skupia się wyłącznie na podręcznikowych wiadomościach, choć wzbogaca obiegową wiedzę o kilka interesujących szczegółów. Stawia na informacje, proste i konkretne, nie próbuje na przykład – choć pewnie mógłby – fabularyzować historii. Przez takie podejście pozycja Skrzata przypomina nieco kioskowe wydawnictwa edukacyjne, jakich sporo ukazywało się w ostatnich latach XX wieku. Mnóstwo danych, podzielonych na malutkie bloki, by łatwiej było przyswajać sobie treści, mnóstwo motywów graficznych, stymulujących wyobraźnię i także wpływających na poprawę jakości zapamiętywania – to wszystko ma sprawić, by wiedza o bitwie pod Grunwaldem na dobre zapadła w pamięć małym odbiorcom.

Sama bitwa została jednak sprowadzona do kilku opisowych zdań, a uwagę od niej odciągają zjawiska „towarzyszące” – dialog związany z przekazaniem królowi Polski dwóch nagich mieczy, upadek chorągwi czy znaki na płaszczach przedstawicieli zakonu krzyżackiego. Czasem ma się wrażenie, że książeczce zabrakło osi spajającej całość – ale to tylko złudzenie, bo przecież Łukasz Libiszewski doskonale zdaje sobie sprawę z wieku czytelników i z faktu, że musi tłumaczyć każdy drobiazg, by informacje o bitwie stały się przejrzyste i łatwe do wchłonięcia przez dzieci. Jednocześnie stawia przez cały czas na atrakcyjne dla maluchów sceny, nie chce zanudzić ich faktografią bez podbudowy sensacyjności czy niezwykłości.

Świadomość wieku odbiorców przejawia się oczywiście w sposobie przedstawiania bitwy pod Grunwaldem. Libiszewski nie sili się na literackość stylu, skoro nie ma zamiaru budować rytmicznej i fabularnej opowieści, a jedynie przekazywać wiadomości w intrygującej oprawie. Nie popełnia za to żadnych błędów stylistycznych, pisze językiem pozbawionym ozdobników, zrozumiałym i neutralnym, a przy tym dostosowanym do targetu. Taki właśnie opis najbardziej pasuje do konwencji, na jaką zdecydował się autor.

Kazimierz Wasilewski – to już nazwisko, które gwarantuje olśniewającą szatę graficzną książek dla maluchów, oczywiście pod warunkiem gustowania w słodkich i starannych baśniowych obrazkach – sprawdził się i tutaj, przy odwzorowywaniu scen batalistycznych czy szczegółów wyposażenia żołnierzy. Jego rysunki na pewno pomogą maluchom w przyswajaniu informacji o wydarzeniach z 1410 roku - zwłaszcza że wydawnictwo przygotowało dla dzieci jeszcze jedną atrakcję: naklejkową uzupełniankę przedstawianych historii.

W skrótowych historyjkach objaśniających świat kilkulatkom Skrzat osiągnął już naprawdę wiele – umiejętność dostosowania tego pomysłu do kolejnych rocznic czy dat jest nie tylko zabiegiem marketingowym, ale i dostrzeżeniem luki na rynku wydawniczym. Jak na razie idea kształcenia przez zabawę w niewielkich książeczkach sprawdza się bez zarzutu.


środa, 14 lipca 2010

Antoni Kroh: Starorzecza

Iskry, Warszawa 2010.

Stare rzeczy

Są rody, które dbają o zachowanie pamięci o przeszłości, są jednostki, które pasjonuje najbliższa historia. Antoni Kroh uwielbiał wysłuchiwać opowieści bliskich, gromadził anegdoty i starał się utrwalić doświadczenia swoje i swojej rodziny w dużej, lecz mimo to spójnej, gawędzie. „Starorzecza” to zestaw prywatnych wynurzeń, opatrzony rzeczowym i sensownym komentarzem, subiektywny przewodnik po tym, co autorowi udało się ocalić dla pamięci potomnych. Czytelnikom, którzy lubują się we wspomnieniach, monumentalna publikacja Iskier musi przypaść do gustu.

Zaczyna Antoni Kroh chronologicznie, od czasów swojego dzieciństwa, przypadającego na koniec drugiej wojny światowej i lata tużpowojenne, ale stroni od typowych pułapek autobiograficznych pozycji, zamiast standardowego przytaczania faktów woli skupiać się na doznaniach, migawkach i… regułach organizujących zabawy maluchów. W większości poważnych memuarów podwórkowy kodeks honorowy schodzi na dalszy plan. W „Starorzeczach” jednak to liczy się znacznie bardziej niż rejestrowane w życiorysach suche informacje. Antoni Kroh wprowadza odbiorców w opowieść barwną i bogatą, od początku kusi i zachęca do śledzenia losów prezentowanych postaci, a przy tym próbuje się przedstawić jako kronikarz – świadczą o tym, przynajmniej na otwarciu książki, liczne nagromadzenia przytaczanych przykładów. Wtrąca tu Kroh – zapewne nieświadomie – poetykę plotki, opowiada na zasadzie „pewna pani… jeden pan” – co, jak łatwo się domyślić, sprawia, że książkę czyta się jeszcze lepiej, chociaż wielbiciele dokumentów będą zapewne zgrzytać zębami.

Kroh dobrze wie, jak przyciągnąć do lektury czytelników. Nie nudzi i nie komentuje spraw drażliwych, za to wrzuca do opowieści mnóstwo zabawnych anegdot. Humorystyczne scenki stanowią prawdziwą siłę „Starorzeczy” – niemal na każdej stronie znajdzie się coś do śmiechu, a cały tom nabiera dzięki temu lekkości. Na szczęście, bo Antoni Kroh ma skłonność do wpadania w tony sentymentalne czy patetyczne, widać to w ograniczanych do minimum, ale i tak niczym refren powracających, drobnych podsumowaniach opisywanych sytuacji. Dystans, jaki zapewniają żarciki i anegdoty, chroni przed patosem i nieznośną stanowczością doświadczonego człowieka.

Owszem, są i tu sprawy, które jednych odbiorców uwiodą, innym nakażą przerzucać po kilka stron – do znalezienia ciekawszego tematu – to przede wszystkim wątki polityczne. Wiele razy Kroh w „Starorzeczach” sięga do rodzinnego archiwum, namawia krewnych do spisywania wspomnień i wprowadza do swojej książki obszerne cytaty – w ten sposób nadaje historii jeszcze posmaku polifoniczności. Przy okazji można się przekonać o lekkości pióra autora.

Kroh dzieli opowieść na tematyczne rozdziały, w podtytułach umieszczane są hasła-zagadki, zachęcające do czytania, ciekawe i dowcipne. Ale cała historia spisana została atrakcyjnym dla odbiorców językiem, pięknym i barwnym, staranna polszczyzna łączy się tu z językiem potocznym, potoczysta mowa – ze stylem literackim. Patronuje tej historii Henryk Rzewuski, ale wpisuje się Antoni Kroh w cały cykl pamiętników, zapoczątkowany przez Jana Chryzostoma Paska. Chociaż autor przedstawia czasy po II wojnie światowej, opowiada o nich z iście przedwojenną galanterią – i z serdecznością, której w wielu tomach dziś publikowanych próżno by szukać.

Bliscy autora bardzo szybko zdobędą sympatię i uznanie czytających – Antoni Kroh unieśmiertelnił swoją rodzinę na kartach książki, która szybko zjedna sobie szerokie rzesze fanów – chociaż to akurat określenie do amatorów „Starorzeczy” niekoniecznie pasuje. W sporej ilości pamiętników nastawienie na osobiste doświadczenia przesłania radość odbioru. Kroh nigdy nie traci z oczu czytelników, pisze tak, by jak najwięcej osób mogło odczuwać przyjemność płynącą z lektury.


wtorek, 13 lipca 2010

Tanya Valko: Arabska żona

Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.


Małżeństwo z nierozsądku

To nie jest scenariusz, który mógłby zaskoczyć – raczej wielokrotnie powtarzany, powielany w kolorowych czasopismach schemat – i Tanya Valko wcale nie udaje, że ma do powiedzenia coś oryginalnego i nowego. „Arabska żona” jeden finał ma prosty do przewidzenia, być może dlatego ów finał trafia do prologu. Drugi finał i epilog stanowią ukłon w stronę innej konwencji – i mogą wywołać największy sprzeciw co bardziej wymagających odbiorczyń. Reszta przebiega raczej zgodnie z przypuszczeniami.

Osiemnastoletnia Dorota, szara mysz z niewielkiej mieściny, podczas imprezy urodzinowej poznaje przystojnego Araba. Zakochuje się w nim, zachodzi w ciążę i wychodzi za mąż, walcząc z uprzedzeniami otoczenia i ciągłymi złośliwościami ze strony matki. Przy Ahmedzie czuje się szczęśliwa i rozpieszczana, nawet niepokojące zachowania świeżo upieczonego małżonka nie budzą jej czujności. Zresztą Dorota niespecjalnie zdaje sobie sprawę z istnienia różnic kulturowych, nie wie absolutnie nic o zwyczajach muzułmańskich – naiwnie wierzy, że wielka miłość wszystko wynagrodzi. Bohaterka wyjeżdża z mężem do Libii i tam przekonuje się, jak ciężko dostosować się do miejscowych wizji wzorowego związku, zwłaszcza gdy chorobliwie zazdrosny mężczyzna nie zawaha się przed niczym. Autorce w kreowaniu fabuły pomaga tragedia z 11 września – od tej daty zaczyna się dynamiczna i mniej przewidywalna, pełna dramatów akcja.

Powieść zbudowana jest z autentycznych wydarzeń i doświadczeń różnych kobiet, nie sposób odmówić jej autentyzmu czy siły. Widać tu także kilka słabych punktów – należą do nich zbyt mocno kreślone sylwetki Doroty i jej matki: ta pierwsza wydaje się być niezbyt wiarygodnie przedstawiona, trudno przypuszczać, by dziewczyna z początków XXI wieku nie miała pojęcia o zagrożeniach, jakie niesie związanie się z cudzoziemcem. Ta druga przedstawiona została jako zrzędliwa stara baba, która za nic ma dobro córki. Czasami widać momenty klejenia, próby dopasowania wydarzeń do głównej osi historii. I jeszcze coś, już dla bardziej uważnych czytelniczek: wprowadzanie języka literackiego do dialogów. Ten zabieg (a raczej to niedociągnięcie warsztatowe, bo nie sądzę, by było to celowe działanie) sprawia, że wypowiedzi bohaterów brzmią momentami bardzo nienaturalnie. To wszystko da się wyeliminować, w końcu „Arabska żona” to debiut powieściowy, a czyta się tę książkę naprawdę dobrze.

Tanya Valko stara się uzyskać wrażenie naturalności, chwilami nawet imitacji dokumentu. Chce zbudować opowieść na wiarygodnej postaci, wtrąconej w otoczenie, które usprawiedliwi każde zachowanie. „Arabska żona” pełnymi garściami czerpie ze stereotypów i uprzedzeń, tutaj mniej uwagi poświęca się komentowaniu pełnych nienawiści postaw, więcej – ich szkicowaniu: do wyobraźni czytelników apelować mają obrazy prawdziwej i pięknej miłości, której na przeszkodzie stają zawistni i głupi ludzie. Ma to pewien moralizatorski posmaczek, ale przecież Tanya Valko nic nowego tu nie odkrywa.

Uleganie schematom nie przenosi się na ocenę przedstawicieli innych nacji. O ile w planie ogólnym autorka podpiera się bez przerwy gotowymi wzorcami, o tyle przy prezentowaniu członków rodziny Ahmeda i panujących wśród nich zwyczajów zaskakuje wręcz odkrywczością. To postacie z krwi i kości, interesujące i nieprzewidywalne, pełne sprzeczności i nadające barw historii: autorka pozwala sobie na eksperymentowanie z charakterami, co bez wątpienia wychodzi książce na dobre – dalszoplanowe bohaterki przykuwają uwagę. Wbrew początkowym wrażeniom, wiele jest w „Arabskiej żonie” splatających się wątków, wiele motywów, które warto prześledzić, ale też i wiele elementów wprowadzonych nie ze względu na jakość opowieści, a dla czytelniczek. „Arabska żona” to nie książka edukacyjna czy dokumentalna, to powieść rozrywkowa dla odbiorczyń spragnionych egzotyki i silnych wzruszeń. Tanya Valko nieraz wyciśnie łzy z oczu śledzących losy Doroty pań, wyzwoli rozmaite, czasem sprzeczne, uczucia i dostarczy im stosunkowo lekką lekturę.

Nie zawsze motywacje i wybory głównej bohaterki będą dla czytelniczek łatwe do zaakceptowania, nie zawsze Tanya Valko dobrze argumentuje rozwój akcji – ale przecież tego typu opowieści ocenia się także pod kątem rozrywki, jakiej dostarczają. A tutaj wrażeń nie zabraknie.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Wanda Rutkiewicz: Na jednej linie

Iskry, Warszawa 2010.


Opowieść o zdobywaniu szczytów

„Na jednej linie” Wandy Rutkiewicz to książka, która ucieszy zarówno miłośników literatury górskiej jak i fanów zapisków wspomnieniowo-autobiograficznych. Iskry przypominają tę pozycję (po raz pierwszy wydaną w 1986 roku) – bo na półce z literaturą górską nie może jej zabraknąć – ponadto jest „Na jednej linie” książką atrakcyjną i wciągającą, także za sprawą Ewy Matuszewskiej, ghostwriterki.

W opowieści Wandy Rutkiewicz, podzielonej na mniejsze rozdziały, ni to eseje, ni opowiadania, liczą się tylko góry i doznania związane ze zdobywaniem kolejnych szczytów. Życie prywatne zajmuje miejsce marginalne, a najczęściej bywa po prostu pominięte milczeniem (dlatego dobrym komentarzem do tomu jest biograficzna pozycja autorstwa Ewy Matuszewskiej, „Uciec jak najwyżej”, jakiś czas temu przez Iskry wznowiona). Rutkiewicz skupia się na emocjach związanych ze wspinaczką, trudnościach alpinistów i wyzwaniach, przed którymi stają decydujący się na uprawianie sportów ekstremalnych. Sporo miejsca przeznacza na kwestię kobiecej wspinaczki, ciekawostki dotyczące gromadzeniu sprzętu i przygotowania do wyjścia w góry. Najwięcej jednak uwagi poświęca kolejnym wyprawom, w książce – ukoronowanym zdobyciem Mount Everestu. Inaczej niż w opowiadaniach Jana Długosza, nie decyduje się autorka „Na jednej linie” na budowanie dramaturgii czy zabawę symbolami i przesądami. Nie tworzy legend i nie podsyca już istniejących. Podczas lektury odnosi się wrażenie, że Wandę Rutkiewicz interesuje wyłącznie ciężka praca – i wnioski, jakie wyciągnąć można z zachowań w górach. Nie oznacza to, że książka jest nudna, wręcz przeciwnie: oryginalne i wyciszone spojrzenie na górską rzeczywistość pozwala też dopełnić literaturę tworzoną przez innych wspinaczy. „Na jednej linie” stanowi też wartość samą w sobie: to zapis walki Wandy Rutkiewicz z własnymi słabościami.

Ci, którzy gustują w literaturze górskiej, wiedzą doskonale, że notowanie wrażeń z pierwszego zetknięcia się ze wspinaczką zawsze wzbudza silne emocje, które szybko udzielają się czytelnikom. Rutkiewicz przedstawia swoje wyjścia w Tatry i w Alpy, małe zwycięstwa i irytujące porażki. Opowiada o wspinaczce w Norwegii, prezentuje notatki z wypraw. Pokazuje trudy organizowania takiej wyprawy – i tu naprawdę po raz pierwszy w książce do głosu dochodzą ludzie, a nie góry. Niestety – nie są oni pozytywnymi bohaterami historii, Wanda Rutkiewicz koncentruje się bowiem na nierównej walce z zespołem. Trudy liderowania dla osoby, która woli liczyć tylko na siebie, stanowią wyzwanie, momentami większe niż zdobycie kolejnego szczytu – nie zabraknie zatem w „Na jednej linie” całego zestawu różnorodnych emocji.

Ludzie u Wandy Rutkiewicz zajmują niewiele miejsca. Dobrych kompanów do wspinaczki autorka wymienia bez rozwodzenia się nad ich wartością. Irytujących i wrogo nastawionych charakteryzuje jedynie z konieczności. W zasadzie dłuższe (to jest przeważnie akapitowe) opisy poświęca tylko towarzyszom, którzy w górach zginęli. Obok spraw technicznych – rodzajów wspinania się, sprzętu i wyboru dróg – decyduje się autorka na przedstawianie wpływu tego sportu na życie i zachowanie ludzi. Góry traktuje jako ucieczkę od zwyczajnych trosk i dziwi się czasem, że odniesienie spektakularnego sukcesu nie wpływa na polepszenie stosunków w drużynie. Jest w tym pewna naiwność, jest i płynąca z pasji wiara w odnalezienie antidotum na zło całego świata.

Każdy rozdział stanowi tu odrębną historię, każdy jest zamkniętą całością, czasem minireportażem, czasem fragmentem dziennika. Wszystkie spaja ogromna miłość do gór, zaangażowanie, które przysłania zwykłe, przyziemne sprawy. Można w tej książce prześledzić ładnie zarysowaną ewolucję wspinaczkowej pasji, rosnące wymagania bohaterki wobec siebie i towarzyszy podróży. Z czasem Wanda Rutkiewicz zaczyna skupiać się na nietypowych postawach, wyzwalanych przez ekstremalnie trudne warunki, panujące w górach, próbuje dociec przyczyn niewytłumaczalnej agresji i wciąż zadaje pytanie o granicę ludzkiej wytrzymałości.

Nie jest to książka pogodna, raczej przepełniona swoistą goryczą, zaskoczeniem, że spełnianie marzeń nie zawsze wiąże się tylko z przyjemnością. Nie zmienia to jednak faktu, że „Na jednej linie” to lektura pełna emocji – ciekawa i ważna.

niedziela, 11 lipca 2010

Hallgrimur Helgason: Poradnik domowy kilera

słowo/obraz - terytoria, Gdańsk 2010.


Zabójstwa na zimno

W kryminalnych powieściach tworzonych przez autorów z Północy bardzo częstym zjawiskiem jest zwiększanie stopnia brutalności, jakby nasycenie historii przemocą miało wynagrodzić czytelnikom stereotypowe wyobrażenia o emocjonalnym chłodzie tamtejszych narodów. „Poradnik domowy kilera”, opublikowany w serii „Książki do Czytania” wydawnictwa słowo/obraz – terytoria jest takim właśnie mięsistym, brutalnym chociaż nie wulgarnym kryminałem zbudowanym na przerysowanym wręcz temperamencie głównego bohatera, zawodowego zabójcy. Hallgrimur Helgason znalazł wyśmienite usprawiedliwienie dla kreacji postaci: w żyłach Toxica płynie bałkańska krew, to Chorwat, dla którego ludzkie życie nie znaczy wiele. Brat i ojciec Toxica zginęli na wojnie, a sam bohater od dziecka stykał się z zabijaniem. Stał się prawdziwym hitmanem, jednak popełnił w końcu błąd, który zaważył na jego dalszej egzystencji.

Zmieniający ciągle tożsamości mężczyzna musi uciekać przed FBI. Na lotnisku zabija przypadkowo spotkanego w toalecie podróżnego, by przejąć jego dokumenty i jego los. Okazuje się że ofiarą Toxica padł tym razem kaznodzieja, ojciec David Friendly, który wybierał się akurat na Islandię, by wystąpić tam w programach lokalnej stacji telewizyjnej. Metamorfoza groźniejszego niż włoska mafia zabójcy w natchnionego duchownego sama w sobie brzmiałaby absurdalnie, ale autor tłem dla tej przemiany czyni spokojną, rozleniwioną wyspę, na której trudno popełnić jakiekolwiek przestępstwo. Bohater będzie musiał nie tylko przekonująco zagrać charyzmatycznego duchowego przywódcę, ale i uporać się z napotykanymi mieszkańcami o zdumiewającej mentalności. Zderzenie kulturowe nigdy nie jest łatwe – a kiedy w dodatku nie można wzbudzać podejrzeń co do własnej, zagmatwanej przeszłości, staje się niemal barierą nie do przejścia.

Hallgrimur Helgason to pisarz islandzki, który w „Poradniku domowym kilera” imponuje twórczym wykorzystaniem stereotypów narodowościowych. Na bazie kilku zaledwie rysów bałkańskich charakterów zbudował przekonujący obraz twardziela-zabijaki, kierującego się mimo wszystko pewnym kodeksem honorowym. Wcielenie się w porywczego obcokrajowca, kompletnie niepasującego do realiów Islandii, pozwoliło z kolei autorowi na spojrzenie z dystansu na własną ojczyznę. Z kart powieści wyłania się Islandia odmienna od znanej choćby z przewodników, obserwowana z przymrużeniem oka i – czasem krytykowana bezlitośnie. Toxic dostrzega zjawiska, na które rodzimi Islandczycy nie zwróciliby uwagi. Hallgrimur Helgason może bezkarnie drwić sobie z przyzwyczajeń rodaków – na uznanie zasługuje zdolność do oglądania codziennego życia z pewnej odległości.

„Poradnik domowy kilera” opatrzony został przez wydawcę etykietką „czarny humor”, ale należy uprzedzić czytelników, że jest to czarny humor dość specyficzny, więcej w nim sensacji, więcej różnorodnych obrazów śmierci niż dowcipu jako takiego. Nadmiar agresji służy tu przerysowaniu, a ludyczność jest ukłonem w stronę amerykańskiej wersji współczesnego czarnego humoru. Autor nie dostarcza zatem prostej rozrywki, a ostry, kąśliwy żart o niejednoznacznej wymowie. Sceny naturalistyczne będą czasem wywoływać lekkie rozbawienie (bądź wrażenie, że fragment w zamierzeniu twórcy był zabawny, w końcu liczy się tu również kryterium kulturowe), a czasem nawet obrzydzenie. Czasem Helgason odwołuje się do obrazów surrealistycznych, innym razem wybiera wstrząsający realizm – rozwiązania fabularne pozwalają mu na dowolne zabiegi, akcja nadaje bowiem książce szybkie tempo i usprawiedliwia wszystkie, nawet najbardziej ryzykowne, pomysły autora. Zaletą „Poradnika domowego kilera” jest nieprzewidywalność i brak jasno sprecyzowanego kierunku, w którym całość zmierza.

Jest to powieść gęsta, Hallgrimur Helgason nie daje czytelnikom nawet chwili wytchnienia – kolejne sensacje przetykane są migawkami z dotychczasowych działań kilera. Kryminalne intrygi uzupełnia kwestia romansów: obecność pięknych kobiet całkowicie zmienić może priorytety bałkańskiego twardziela, który nie jest do końca zły i zepsuty. Jednym słowem, islandzki pisarz wypełnia swoją książkę schematami znanymi literaturze rozrywkowej, ale nadaje im przy tym nową, atrakcyjną dla odbiorców oprawę.

sobota, 10 lipca 2010

Darek Stach: Stachaże [wystawa kolaży]

Miejsce: Galeria Sektor I (CKK, Katowice, Plac Sejmu Śląskiego 2)
6.07. - 28.08.2010.
Kurator wystawy: Agnieszka Rybicka


Stachaże - dowcip i precyzja

Komputerowy program graficzny czy klej i nożyczki? Darek Stach, aktor katowickiego Teatru Korez, do tworzenia kolaży wybiera to drugie. Efekty jego pasji i pracy poza czujnym okiem reżyserów oglądać można od 6 lipca do 28 sierpnia w Galerii Sektor I mieszczącej się w Centrum Kultury Katowice im. Krystyny Bochenek (dawne Górnośląskie Centrum Kultury). Wystawa „Stachaże” (impreza towarzysząca dwunastej edycji Letniego Ogrodu Teatralnego) to już druga prezentacja dzieł artysty – przynosi kilkadziesiąt powstałych w ostatnich latach kolaży, dowodów na talent i kreatywność Stacha.

Kluczem wyboru prac wydaje się być humor – sam autor, zwracając się do oglądających, podkreśla: „Widzu Szanowny, ku Twej uciesze kolaże owe stworzyłem, więc… ciesz się nimi”. W Galerii Sektor I powodów do uśmiechu z pewnością nie zabraknie, przeważnie będzie to zresztą uśmiech pełen podziwu dla autora, któremu wyobraźnia umożliwia niebanalne i pomysłowe zestawienia motywów graficznych a także dowcipnych, zamkniętych w tytułach, komentarzy. Darek Stach udowadnia, że sztuka nie musi być śmiertelnie poważna – pobrzmiewają tu przecież echa korezowych spektakli, w których komediowość często wysuwa się na pierwszy plan – składanie kolaży ma w sobie coś z zabawy, przenoszącej się potem na radość odbiorców. I tak artysta do budzenia uśmiechu zaprzęga słowo (reklamujący wystawę plakat nosi tytuł „Zanussi się na deszcz” – a to dopiero zapowiedź dalszych skojarzeń), gra motywami utrwalonymi przez teksty literackie czy filmy, czasem szuka rymów, by przez brzmieniowe powtórzenia komentować tworzony właśnie obraz. Tytuły i dzieła uzupełniają się wzajemnie i najlepiej chyba pokazują podstawową siłę kolaży Darka Stacha: koncept, pomysł na skrótowo opowiedzianą, zaskakującą historię. To jednocześnie źródło wysokogatunkowego humoru – chociaż niekiedy sięga Stach po wątki ludyczne, bliżej mu do eksperymentów Bellmera niż do pornograficznych skojarzeń. Autor Stachaży przez zderzenia schematów i wprowadzanie nowych – obcych – elementów w pozornie znany kontekst próbuje zwrócić uwagę na pułapki automatyzacji. Rozbijając skostniałe struktury językowe i graficzne może wyzwalać śmiech – czasem podszyty lekką goryczą. Obok beztroskich prac, w których deszyfrowanie pomysłu stanowi źródło zabawy („Szczebrzeszyn”) pojawiają się i takie, w których jedynie wtajemniczeni odkryją wewnętrzny tragizm („Ostatni cesarz”). Część kolaży daje się odczytać od razu („Pociąg do Hollywood”), inne wymagają dłuższej kontemplacji („Duma i upokorzenie”). Nie brakuje tu wariacji na temat arcydzieł malarstwa i… ikon popkultury. Darek Stach chętnie czerpie z rozpoznawalnych motywów, operuje swobodnie kojarzonymi powszechnie tytułami, obrazem modyfikując ich pierwotną treść („Moda na sukces” czy „Latarnik”). Pojawią się na wystawie i prace związane ze Śląskiem („Nocna szychta”, „Barbórka”). Króluje tu dowcip łagodny, czasem absurdalny, z rzadka przesycony złośliwością lub ironią.

Obok wieloplanowych kolaży, których nie da się objąć jednym spojrzeniem i w których trzeba odtworzyć zamkniętą przez autora opowieść, widnieją wśród Stachaży także dzieła-symbole, urzekające prostym rozwiązaniem, piękne w swoim nieskomplikowaniu i jednoznacznym (niekoniecznie łatwym do przeniknięcia) pomyśle – jak dyptyk „Niezaciągający się” czy obraz „Rosemary odkrywa dzięki raciczce, że przyleciał szatan”. W pracach Darka Stacha uderza staranność wykonania: momentami oglądający zapominają, że mają do czynienia z efektem łączenia za pomocą kleju fragmentów kolorowych zdjęć: autor buduje iluzję, której łatwo ulec, powołuje do istnienia twory niemożliwe do zapomnienia (moim ulubionym i chyba najpiękniejszym na całej wystawie kolażem jest skryta skromnie w kącie sali „Fathima”).

Stachaże przypadną do gustu zwykłym odbiorcom, ale ich jakość kryje się również w dialogu, jaki Darek Stach podejmuje z innymi twórcami, nie ograniczając się do sztuk wizualnych. W jego kolażach tworzywem stają się już nie tylko partie graficzne, ale i cytaty filmowe, tytuły książek czy kolokwializmy – tu nie liczy się bierne oglądanie dzieł, nie ma sensu zwyczajne obrzucanie wzrokiem kolejno dodawanych (lub czasem – odejmowanych) elementów. Zabawa ze Stachażami polega na interpretowaniu i szukaniu uzasadnienia dla konkretnych rozwiązań: proste wyjaśnienia bywają zwodnicze i niebezpieczne.

W pracach prezentowanych na wystawie cieszy ilość różnorodnych pomysłów na artystyczne realizacje, nieschematyczność i oryginalność. Darek Stach daje się ponownie poznać jako artysta nieszablonowy.

piątek, 9 lipca 2010

Melissa Marr: Król Mroku

Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.


Mocna i mroczna

Przyznaję, że drugim tomem opowieści o mrocznym świecie wróżek, wyraźnie inspirowanym mitologią celtycką, Melissa Marr mocno mnie zaskoczyła. Przypuszczam, że zaskoczonych czytelniczek będzie, wśród nastoletnich odbiorczyń, wiele: „Król Mroku” bowiem znacznie różni się od inicjującej serię „Królowej Lata”. Przede wszystkim klimatem historii, ale też jej szkieletem konstrukcyjnym, a nawet rytmem narracji. Nie ma tu powtórzeń z poprzedniej powieści, nawet główni bohaterowie pierwszej części naświetleni zostali tym razem z innej strony. Nie znaczy to, że „Król Mroku” zawodzi – jest inny, ale także urzekający, bardzo mroczny, nastrojowy i ciekawy. Trzyma w napięciu, lecz oddala się od budowanej wcześniej przestrzeni.

O ile zmartwieniem Aislinn był od początku dar widzenia wróżek – czyli kłopot odsunięty od realistycznego świata, o tyle siedemnastoletnia Leslie boryka się z zupełnie innymi problemami. Ciągle pijany ojciec nie może ukrócić narkotykowych wyskoków brata dziewczyny – ten natomiast oddaje Leslie swoim kumplom. Nastolatka próbuje usunąć z pamięci myśl o gwałcie, pragnie też ucieczki od ponurej rzeczywistości. Krokiem w tym kierunku ma być piękny tatuaż: Leslie nie wie, że przez wymianę atramentu z przystojnym i niebezpiecznym wróżem stanie się czymś w rodzaju przewodnika, będzie przekazywać negatywne emocje ludzi, by wykarmił się nimi cały Mroczny Dwór. Sama zostanie znieczulona na problemy – tylko czy cena za spokój nie okaże się zbyt wysoka?

W „Królowej Lata” Melissa Marr pokazywała bardzo ładnie tworzenie się więzi między młodymi bohaterami. W drugim tomie nastolatka cały czas jest bardzo samotna, nie ma tu mowy o jakiejkolwiek pomocy – to jednak nie oznacza braku silnych wzruszeń. „Króla Mroku” przesyca od pierwszych niemal stron pożądanie. Tu znów sprawdza się autorka, potrafiąca subtelnie nakreślić żądze bohaterów, a i tłumaczka, Natalia Wiśniewska, która nie spłyca i nie wulgaryzuje przedstawianych scen, a zachowuje ich lekko liryczną atmosferę. Zamiast dosłowności są delikatne omówienia, zamiast przyziemności – eteryczne doznania. Fabuła rozwija się w stronę, której czytelniczki raczej się nie spodziewają – Leslie przejdzie długą i niełatwą drogę: na końcu historii odbiorczynie czeka niespodzianka.

Jest to opowieść o wyrzeczeniach, do jakich prowadzą wielkie uczucia, o konsekwencjach dawniej popełnianych błędów, o lęku i niepewności. Jak zwykle, Melissa Marr nasyca swoją książkę wyrazistymi motywami – cieszy, że tym razem niejednoznacznymi. Nie idealizuje wydarzeń, nie poucza, jak wcześniej – być może ze względu na odejście od realizmu: w wykreowanym świecie wróżek pojawiają się palące problemy nieco oddalone od standardowych trosk, wypełniających powieści obyczajowe literatury czwartej. Trzeba przyznać, że Marr umiejętnie przenosi tematy do fantastycznej krainy, „Król Mroku” to kolejna książka, którą chłonie się z zachwytem. Ciekawość budzi tym razem zarówno zestaw uczuć i emocji, jak i konstrukcja powieściowych realiów: układy i relacje, w jakie wplątani są bohaterowie, wymagają wzmożonej uwagi.

Autorka proponuje historię zmysłową i niezwykle plastyczną, pełną ryzyka i mroczną. Posługuje się wyrazistymi rekwizytami i nie waha się przed prezentowaniem zagadnień trudnych w sposób, który nie pozostawia miejsca na wątpliwości. Całość obudowuje przekonującą narracją, jednocześnie mocną i delikatną – zresztą pomysł na okładkę znakomicie odzwierciedla rozwiązania treściowe, kogo urzeknie opracowanie graficzne, ten przekona się i do zawartości książki.

Ponieważ „Król Mroku” wolny jest od typowych „dziewczyńskich” motywów, za to zawiera mnóstwo intryg, walk i skomplikowanych zależności między postaciami, ponieważ wolny jest od sentymentalizmu i banału, nie wymaga klasyfikowania jako „powieść dla dziewcząt”. To historia esencjonalna, mocna i mroczna, zmysłowa i pomysłowa, bez słabych punktów. Autorka umiejętnie budzi ciekawość, a dzięki temu, że nie powtarza wypracowanych już przez siebie schematów i cały czas zaskakuje czymś nowym, utrzymując jednocześnie spójną wizję świata wróżek, może tworzyć historie, które trudno wyrzucić z pamięci.


czwartek, 8 lipca 2010

Frances Mayes: Codzienność w Toskanii

Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.


Rytm natury

Frances Mayes to jedna z tych autorek, które tworzą wręcz modelowe opowieści spod znaku toskanianów. Tomem „Codzienność w Toskanii” po raz kolejny przekonuje, że warto zwolnić tempo i rozkoszować się urokami wiejskiego życia, oprowadza też odbiorców po ciekawych zakątkach regionu. Układa następny przewodnik literacki i pozwala czytelnikom na rozkoszowanie się dziełami sztuki oraz… smakami Toskanii. Spokojny rytm tej historii znakomicie harmonizuje z życiową filozofią Mayes.

Nie ma w książce tak charakterystycznego dla wielu tomów motywu zderzenia różnych kultur, obyczajów i doznań – chociaż jeszcze na początku autorka dziwi się, że nikt nie protestuje głośno przeciwko chybionemu pomysłowi budowy basenu. Konsekwencje zdecydowanego działania przechodzą wyobrażenia Frances Mayes i nadają książce niespodziewanej dramaturgii, jakiej próżno by zwykle się w toskanianach doszukiwać. Spacery po antycznych miastach przetykane są w „Codzienności w Toskanii” niespiesznymi wywodami na temat sztuki. Wplatane w tekst informacje o życiorysach artystów czy o miejscach, które warto zobaczyć łatwiej przyswaja się, kiedy są obudowane melodyjną, smakowitą narracją. Frances Mayes lubi opisywać smaki Toskanii, ale również uwielbia rozkoszowanie się słowem – w jednym z rozdziałów przedstawia nawet tajniki swojego warsztatu. Opowiada o próbach uchwycenia nastrojów chwili, rejestrowaniu ulotnych myśli i urzekających sformułowań. W odkrywaniu ulirycznianych fraz pomaga jej tempo egzystencji.

W pewnym momencie Frances Mayes wplata do swojej książki inną konwencję, być może trochę rujnującą wizję sielskiego życia w oczach czytelników: zaczyna mianowicie rozpływać się w zachwytach nad swoim wnukiem, dzieckiem, które – wzorem babć – uważa za najinteligentniejsze, najsprytniejsze i najzdolniejsze na świecie. Opisy dań, które potrafi przyrządzić kilkulatek przypominają typowe przechwałki dumnych dziadków – lecz już przypisywanie maluchowi jednoznacznego uwielbienia dla tego typu prac jest przesadą: w tym wypadku brak obiektywizmu okazuje się bardzo widoczny.

Autorka skupia się jednak przede wszystkim na zmysłowych doznaniach. Toskania w jej ujęciu jest pełna kolorów, zapachów i smaków. „Codzienność w Toskanii” ma przenosić czytelników do miejsca, które Mayes uczyniła swoim domem – ma przenosić i ma zachwycać, bo większość opisów z zachwytu płynie. Plastycznie przedstawione krajobrazy pełne są słońca i spokoju, rozleniwienia i przyjemności – te emocje mogą udzielać się odbiorcom, którzy w toskanianach podobnej harmonii zresztą poszukują. Frances Mayes chętnie łączy odczucia, posługuje się działającymi na wyobraźnię skojarzeniami – u niej ściany kościoła mogą być blade jak sok cytrynowy, a bezy to obłoczki przekładane kremem. Nie zawsze jest tak przyjemnie: sprzeciw co wrażliwszych czytelników, niekoniecznie wegetarian, będą raczej wzbudzać komentarze dotyczące przeznaczonych do zjedzenia zwierząt. Trudno o przypływ apetytu przy wspomnieniu dopiero co schwytanych przepiórek z ukręconymi łebkami, chociaż dla zintegrowanej z rytmem przyrody autorki taki dysonans nie stanowi przeszkody w prezentowaniu zmysłowej uczty. Wiele rozdziałów zamykają typowe dla regionalnej kuchni przepisy, opatrzone jeszcze dodatkowo komentarzem. Można zatem trochę poeksperymentować przy gotowaniu i przywołać smaki Toskanii. Miejscowe specjały przeważnie znajdują stałe miejsce w toskanianach – u Frances Mayes czasem przybierają egzotyczną formę, to między innymi przepis na kurczaka spod cegły.

Tom podzielony jest na dwie części – zimowo-wiosenną i letnio-jesienną, co doskonale pasuje do spokojnego rytmu opowieści, zsynchronizowanej z prawami natury. Dla autorki najważniejsze okazuje się spokojne życie w zgodzie z przyrodą, pełne drobnych przyjemności i wolne od stresu. Jednocześnie „Codzienność w Toskanii” staje się gloryfikacją takiego pomysłu na egzystencję – ci, którzy marzą o uwolnieniu się od zwyczajnej bieganiny i zmartwień, mogą iść w ślady autorki. Niezdecydowanym na rezygnację z dotychczasowych przyzwyczajeń pozostaje smakowita lektura.

środa, 7 lipca 2010

Anna Janko: Wiersze z cieniem

Nowy Świat, Warszawa 2010.

Ulotne słowa

Anna Janko jako poetka nie każdemu przypadnie do gustu. Jej twórczości dałoby się przyczepić etykietkę „poezja kobieca” – bez względu na reakcje, jakie to określenie wywołuje. Janko w swoich wierszach nie sili się na oryginalność treści czy formy, posługuje się charakterystycznymi schematami i pisze teksty, w których najważniejszy okazuje się ulotny nastrój, a obok niego wrażliwość (momentami aż chciałoby się napisać – nadwrażliwość), tęsknota, czułość i stała potrzeba bliskości. Na pewno nie są to wiersze pisane z pomysłem, zamykane celną puentą, wyrastające z niebanalnego spostrzeżenia i zderzające realizm z metaforami. Są te wiersze lekko pensjonarskie, grupą odbiorców na pewno zachwyconą będą nastolatki poszukujące tekstów o pięknej miłości, upoetycznione bądź stylizujące się na poetki, wielbicielki Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i seriali obyczajowych. Wielbiciele lingwizmu, odważnych i zdecydowanych rozwiązań, zaskoczenia i oryginalności nie mają czego w „Wierszach z cieniem” szukać. Wszystko w porządku, jeśli stawia się znak równości między słowami poezja i wrażliwość – ale dla mnie te dwa pojęcia nie są jednak tożsame.

Anna Janko obok wierszy wolnych sięga po bardziej klasyczne formy, decyduje się na rymowane piosenki – i chociaż często budzi tym zachwyt krytyków (nie wiadomo jakimi przesłankami się w tym momencie kierujących), popada, raczej nieświadomie, w kicz. Przede wszystkim dlatego, że sięga po współbrzmienia zbanalizowane do przesady – rym „niebie – ciebie” to już grafomania, estetyczne wykroczenie, przed którym ostrzega się nawet piszącą młodzież. Janko tę parę wyrazową eksploatuje bez przerwy i do znudzenia. Nie może imponować formą utworów, jeśli od strony warsztatowej ta forma okazuje się zwyczajnie słaba, jakby sprzed epoki skamandrytów. O rymach gramatycznych nie będę już tym razem pisać – nie zawsze częstochowszczyznę da się usprawiedliwić stylizacją.

Co ciekawe, nie ma w „Wierszach z cieniem” nic, co mogłoby na dłużej przykuć uwagę, nie ma tekstów, które chciałoby się zapamiętać, nic nie próbuje nawet przeniknąć do świadomości czytelników. Ot, ulotne impresyjki, notowane pod wpływem chwili spostrzeżenia bez międzywersowej czy międzysłownej iskry. Przesycone emocjami, górnolotnością i ciągłymi odwołaniami do wielkich uczuć teksty dość szybko powszednieją, Anna Janko swoim pisaniem znieczula na to, co powinno się odbierać jako ważne – lecz chyba nie taki był jej cel. Problem w tym, że „Wiersze z cieniem” można odczytywać entuzjastycznie – albo odrzucać przez obojętność. Janko nie mówi nic nowego, nie szuka atrakcyjnych sposobów przedstawienia tego, co wypowiedziane. Ślady intertekstualności, zamiast budować intrygującą sieć międzywierszowych relacji, boleśnie przypominają o pewnej bezradności autorki, powtarzalności tematów i fraz.

Anna Janko próbuje definiować tęsknotę, notując, że „każde spotkanie to rozkwitające pożegnanie”. Przypomina, że drugi człowiek jest niezbędny do widzenia świata. Dla wymarzonego uczucia skłonna jest – jako bohaterka wierszy – do wielu metamorfoz. By wzbogacić liryczne interpersonalne podróże, wybiera oddalenie czasowe (tak jest w „Prawieczorze”), innym razem sięga po pastisze, zresztą w „Wierszach z cieniem” sporo jest różnych gatunków, efektów ciągłych poszukiwań, a może tylko literackich popisów.

Tomik „Wiersze z cieniem” równie łatwo znajdzie swoich zwolenników jak i przeciwników. Ci pierwsi docenią eteryczność utworów, nastawienie na efemeryczne doznania i ponadczasowe uczucia, wrażliwość i wysoki stopień zaangażowania emocjonalnego. To zbiorek dla tych czytelników, którzy poszukują w poezji nastrojowości, „lirycznego” klimatu i wyrażania tego, co do wyrażenia bywa naprawdę trudne. Nie należę do miłośników podobnych wierszy, lecz zdaję sobie sprawę z tego, że wielu czytelników może być tą książką zachwyconych.

niedziela, 4 lipca 2010

Polly Horvath: Wyspa

Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.

Alienacja

Wśród modnych dzisiaj powieści dla nastolatków dominują historie realistyczne i mocno zakotwiczone w aktualnej codzienności. Na tym tle wyróżnia się „Wyspa” autorstwa Polly Horvath – odważnie budowana, surrealistyczna i drażniąca książka, przepojona drapieżnym dowcipem i atmosferą grozy. To relacja polifoniczna i nieprzewidywalna, jej bohaterowie zostali nakreśleni wyraziście, ale nigdy do końca nie zdradzają swojego prawdziwego ja. Polly Horvath nie chce dołączać do grona autorów prostych opowiastek, woli zaczepiać i prowokować, wykorzystując – jako podstawę fabuły – scenerię rodem z horrorów i kąśliwy absurd – „Wyspa” to lektura dla wymagających czytelników.

Rodzice piętnastoletniej Meline oraz rodzice starszej o rok kuzynki Meline, Jocelyn, zginęli w katastrofie pociągu w Zimbabwe – obie dziewczyny trafiają do ekscentrycznego krewnego, stryja Martena. Jocelyn wyszła cało z tragicznego wypadku – lecz koszmar powraca do niej w snach. Rzeczywistość także nie wygląda wesoło: stryj Marten to dziwak i samotnik. Mieszka sam na wyspie i rozmyśla nad odkryciami naukowymi. Nie kontaktuje się z ludźmi – zakupy robi przez internet, a zamówione towary zrzuca w źle zabezpieczonych paczkach z helikoptera pilot Sam. Stryj nie ma pojęcia o potrzebach dorastających dziewczyn – i o prowadzeniu domu. Zatrudnia dziwaczną żydowską gosposię, która po śmierci całej swojej rodziny pragnie kontaktu z innymi ludźmi, a jednocześnie jest trudna do zniesienia, bo cały czas narzeka. Na wyspie pojawia się jeszcze tajemniczy lokaj w kołnierzyku – stryj Marten ostatecznie traci szansę na wymarzoną samotność. Meline i Jocelyn, chociaż połączone wspólnym dramatem, nie umieją i nie chcą się dogadać. Gosposia raczy się uzależniającym lekarstwem o narkotycznym działaniu, lokaj częstuje miętówkami i nie jest tym, za kogo się podaje, stryj buduje swój świat na wzór konwencjonalnych obrazków. Pięć odizolowanych od ludzi postaci żyje w podwójnej samotności.

Egzystencję Meline ubarwia jednak dziwna legenda o pilotach samolotów, szkolonych w bezsensowny sposób, a właściwie – decyzją szalonego dowódcy zabijanych w okrutnym eksperymencie. Wyspa jest tak naprawdę cmentarzyskiem, pełnym wraków rozbitych maszyn i ukrytych grobów. A co, jeśli piętnastolatka potrafi skonstruować samolot?

Polly Horvath nie boi się oryginalności, unika kompromisu i banałów. Do końca książki nie rozwiązuje nawarstwiających się tajemnic, utrzymuje klimat niepewności i lęku – za to w drobiazgach stale rozśmiesza. Wprowadza marionetkowe zachowania, przełamuje rutynę, nagłym odejściem od zwyczajności budząc komizm. Zabawna jest gosposia, która do gderliwych monologów wtrąca żydowskie zwroty, przez co staje się dla domowników niezrozumiała (czytelnicy mogą skorzystać ze słowniczka, zgrabnie wplecionego w końcówkę historii, ale też niesygnalizowanego wcześniej). Dowcipne jest przedstawienie stryja Martena, człowieka kompletnie zagubionego w prawdziwym świecie i szukającego dla siebie alternatywy. Odejście od realizmu umożliwia Polly Horvath ubarwianie galerii dziwolągów – tu nie liczą się typowe w młodzieżowych powieściach tematy: miłość, przyjaźń czy problemy wieku dorastania. Nawet motyw wyjściowy, utrata rodziców, standardowo hasło wykorzystywane dla symbolicznego uwolnienia bohatera i umożliwienia mu swobody ruchów, nie służy tu do tradycyjnego rozwijania wątków.

Autorka naświetla opowieść z różnych stron – każdy z pięciu mieszkańców dziwnej wyspy ma szansę przedstawić swój punkt widzenia – nie jest to przypadkowe rozwiązanie, skoro bohaterowie nie potrafią znaleźć wspólnego języka. Zamiast zderzać opinie w bezpośrednich konfrontacjach, Polly Horvath zestawia komentarze. Zmienia style mówienia postaci i w języku także sięga po dowcip. Na Wyspie każdy żyje osobno, z dala od innych. Każdy może liczyć tylko na siebie. A jednak znajdzie się tu i coś budującego, dającego nadzieję na poprawę losów nietypowej rodziny. Kto poszukuje w powieściach z literatury czwartej oryginalności, siły i pomysłu, ten po lekturze „Wyspy” zawiedziony nie będzie.