tag:blogger.com,1999:blog-28657245363216264202024-03-18T20:00:34.962+01:00tu-czytam<b>Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze. <br>
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut</b>Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.comBlogger6321125tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-31059391635367880712024-03-18T20:00:00.003+01:002024-03-18T20:00:00.135+01:00Coralie Saudo: Jaś i magiczna fasolaHarperkids, Warszawa 2024.<br><br>
Decyzje<br><br>
Co zrobisz, jeśli znajdziesz magiczną fasolę? A kiedy spotkasz smoka? Wolisz racjonalne zachowania czy stawiasz na żywioł? Dzieci, które lubią zastanawiać się, jak postąpiłyby na miejscu bohatera ulubionej bajki, mają możliwość poprowadzenia własnej opowieści – która, w zależności od wybranej drogi (i odpowiedzi na pytanie), poprowadzi do określonego miejsca w książce. Coralie Saudo po raz kolejny wraca na rynek w serii, która przerabia znane baśnie i bajki na bajki paragrafowe (lub hipertekstowe, chociaż mamy tu do czynienia z klasycznym drukiem i ćwiczeniem zdolności manualnych w przewracaniu kartek stworzonych jak zakładki w skoroszytach). „Jaś i magiczna fasola” to kilka różnych scenariuszy, do których dochodzi się najrozmaitszymi drogami. Niemal każda decyzja bohatera pociąga za sobą kolejne pytania – każdy akapit tekstu ma dwie możliwe dalsze części – dziecko musi wybrać, co powinna zrobić postać z bajki – i skierować się na stronę oznaczoną odpowiednią ikonką. Tam dowie się, z jakimi konsekwencjami wiąże się poprzedni wybór – i być może będzie dokonywać kolejnego po lekturze następnego akapitu. Jeśli zaproponowane rozwiązanie się nie spodoba, można je przyjąć (jako lekcję skutków własnych wyborów), albo cofnąć się do poprzedniego fragmentu i skierować w drugą ścieżkę. Dzięki temu lektura nie będzie dzieci nudziła i sprawi, że zaangażują się one w czytanie i w same relacje między bohaterami. <br><br>
Ponieważ forma jest dość skomplikowana, sama opowieść należy do prostych – tu nie ma miejsca ani czasu na analizowanie uczuć i na przyglądanie się sprawom nieistotnym, liczą się same wydarzenia – i wskazówki, które mogą wpłynąć na decyzje dziecka. Nie ma jedynego poprawnego rozwiązania – można kierować się w różne strony, a że część odnóg będzie miała punkty wspólne – tym lepiej, to zaintryguje małych odbiorców. Coralie Saudo wie, że dzieci lubią wcielać się w bohaterów bajek, tutaj mogą zatem nie tylko wyobrażać sobie, że znajdują się w magicznej opowieści, ale wręcz sterować małym Jasiem – to książka, która pokazuje moc wyobraźni i siłę sprawczą fabuł. Tak przygotowana publikacja ucieszy najmłodszych. Kiedy już wybierze się odpowiedni zwrot akcji, trzeba jeszcze znaleźć graficzny symbol, żeby dotrzeć do odpowiedniej strony – to rodzaj wyszukiwanki i dodatkowa atrakcja w czytaniu. Opowieść o magicznej fasoli schodzi na dalszy plan – zresztą i tak jest prawdopodobnie małym odbiorcom znana, więc jej poznawanie na nowo łączy się właśnie z testowaniem możliwości. Coralie Saudo zapewnia dzieciom rozrywkę i pracę intelektualną – zwłaszcza niepewne siebie maluchy mogą tu poćwiczyć zdecydowanie i nabrać przekonania, że warto podejmować ryzyko. „Jaś i magiczna fasola” to oczywiście picture book – nie udałoby się przyciągnąć maluchów do zabawy bez kolorowych i wyrazistych rysunków, zwłaszcza że same odnośniki też pojawiają się w formie małych grafik. Coralie Saudo proponuje serię historii doskonale znanych – ale w nowej odsłonie zapewniających sporo radości kilkulatkom. Dlatego też nawet wielokrotna lektura nie będzie tutaj nużyć – umożliwi za to dzieciom kreowanie nowych bajek na podstawie jednej historyjki.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-89411638436918448322024-03-17T20:00:00.009+01:002024-03-17T20:00:00.309+01:00Marcin Wicha: Gościnne występy. Kawałki o projektowaniuKarakter, Kraków 2024.<br><br>
Kształty<br><br>
Pandemia zatrzymała świat i zmusiła do refleksji nad tym, co w codziennym pędzie niezauważane. Do zastanowienia nad tym, co na wyciągnięcie ręki, nieuchwytne przeważnie albo niedoceniane, nad tym, co powinno być obiektem naturalnych wręcz rozważań – a nie jest, bo szkoda poświęcać czas na medytacje. Marcin Wicha, który zawodowo zajmuje się projektowaniem, poświęca kolejne szkice ze swojego tomu „Gościnne występy. Kawałki o projektowaniu” różnym aspektom zwyczajnego życia. Analizuje miejskie projekty, które narzucają odbiór i reakcje przechodniów, ale znacznie bardziej cieszy go przyglądanie się drobiazgom. Nieprzypadkowo z czasem coraz bardziej przybliża się do niewielkich akcentów – śladów działań projektantów, interesują go kroje pisma czy… wykrzyknik, ratujący źle zaprojektowane płaszczyzny tekstu. Zmusza wręcz czytelników do zastanowienia nad tekstem jako takim – nad jego warstwą graficzną, kształtem a nie sensem. Uczy uważności, wyczulenia na to, co nieistotne z pozoru – a co składa się na wygodę lub niewygodę codzienności. Przypomina o tym, że projektant powinien myśleć o konsekwencjach jego działań – także tych dalekosiężnych, dla środowiska (w końcu łatwo jest wykorzystać plastik dla szybkiego efektu, ale już niekoniecznie – dla zdrowia planety. Niby nie ma tu ekologicznych dydaktyzmów, a jednak nie da się przejść obojętnie obok refleksji tego rodzaju). Zwykłym odbiorcom z kolei uświadamia, jak istotna jest rola projektanta w kształtowaniu najbliższej przestrzeni.<br><br>
Każdy tekst w tej książce jest inny i nie oznacza to wyłącznie zabawy formą, chociaż autor funduje swoim odbiorcom i reportaż, i stenogram (podsłuch z firmowego dnia), i poetyckie eksperymenty, piosenkowe refreny i wspomnienia. Za każdym razem otwiera na coś nowego – ma do opowiedzenia historię, którą ubiera w konkretną, pasującą do niej szatę – tylko po to, żeby wybić czytelników ze schematu odczytywania tekstu linearnie. Zatrzymuje uwagę, przeszkadza, albo, wprost przeciwnie, podaje myśli, które łączą pokolenia: każdy w tej książce może odnaleźć siebie, ale z zupełnie niespodziewanej perspektywy. <br><br>
Marcin Wicha zamienia się w przewodnika, który nie zapomniał, jak to jest być artystą w swoim fachu. Prowadzi odbiorców przez meandry designu – nie tego z rozmachem, wymagającego kierunkowego wykształcenia, ale tego, który poddaje się najprostszym, nawet naiwnym analizom: daje narzędzia do oglądania ze zrozumieniem tego, co powstało dla wygody człowieka. Przy okazji tworzy – bo ta publikacja nie jest zwyczajną lekturą, otwiera przed czytelnikami możliwości interpretacyjne i subtelnie nakierowuje na obserwowanie efektów pracy anonimowych przeważnie (dla szerokiego grona odbiorców) projektantów. Design jest wszędzie – a tutaj obejmuje także formę narracji. Umie Marcin Wicha eksponować ciekawe spostrzeżenia, serwuje na marginesie dawkę ciekawostek, która pozwala łatwiej uchwycić istotę projektowania. To nie jest pozycja, która ma porządkować wiedzę na temat projektowania – ale pokazuje sens zawodu projektanta w refleksjach odbiorców i użytkowników. W takim ujęciu schematy zastąpione zostają sztuką, a rodzaje odczytań zamieniają się w rozrywkowe analizy – swobodne i pozbawione nadęcia. Marcin Wicha wprowadza w świat, który warto odkrywać w różnych jego przejawach i detalach, uczy wrażliwości na piękno drobiazgów i na ciekawostki, które wymykają się pierwszemu poznaniu. I dlatego, chociaż drobna i sylwiczna, jest ta książka bardzo ważna.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-50034441059198820082024-03-16T20:00:00.004+01:002024-03-16T20:00:00.316+01:00Anna Zygma: 555 zagadek o Górach StołowychBezdroża, Helion, Gliwice 2024.<br><br>
Wiedza ze szlaków<br><br>
Bardzo wyróżnia się ta publikacja na rynku książek turystyczno-krajoznawczych: chociaż tytuł i forma kojarzą się z rozrywką, wnętrze tomu „555 zagadek o Górach Stołowych” skrywa potężną dawkę wiedzy, którą Anna Zygma przekazuje zwłaszcza zapaleńcom – lub tym, którzy chcą się nimi w najbliższej przyszłości stać. Oprowadza po Górach Stołowych z przewodnickim zacięciem i nie infantylizuje wiadomości, co najczęściej zdarza się dzisiaj wędrującym blogerom. Na pewno „555 zagadek o Górach Stołowych” nie będzie książką rozczarowującą, chyba że ktoś spodziewał się banalnych i upraszczanych do bólu komentarzy. Anna Zygma rezygnuje z gawędziarskiej narracji, nie zależy jej na kupowaniu czytelników anegdotami i scenkami z życia wziętymi. Przeczesuje za to biblioteki, szuka czystych danych i przekuwa je w krótkie komentarze. Książka zaczyna się od szeregu zagadek – to prawie dziewięćdziesiąt stron z pytaniami różnego rodzaju. Czasami trzeba tylko wskazać jednowyrazową nazwę albo dopasować wskazówkę do zdjęcia (czy po prostu rozpoznać miejsce przedstawione na fotografii – ale zagadek graficznych jest tu stosunkowo niewiele), innym razem – odwołać się do lokalnej legendy albo do wiadomości z różnych dziedzin, ogniskujących się na terenie Gór Stołowych (pochodzenie, geografia, geologia, parki narodowe, zwierzęta i rośliny, szczyty, formacje skalne, uzdrowiska, szlaki, miejscowości, przeszłość, filmy, budowle sakralne czy platformy widokowe – tematów tu nie zabraknie, a każdy kolejny zestaw zagadek pogrupowanych ze względu na zagadnienie, którego dotyczą, pokazuje, jak wiele wiadomości można wydobyć z regionu.<br><br>
Przy zagadkach przeważnie nie ma podpowiedzi (chociaż bywa, że zestaw wskazówek ma ułatwić podawanie rozwiązań), za to w zasadniczej części tomu, „rozwiązaniach”, wyjaśnienia są rozbudowane i wypełnione danymi. Anna Zygma zarzuca wręcz odbiorców liczbami i faktami, przytacza ciekawostki historyczne i odwołuje się do kulturotwórczej roli niektórych miejsc. Stawia na treściwe wyjaśnienia, nie bawi się w poszukiwanie formy: odpowiedzi są rzeczowe, ale mogą też zaintrygować odbiorców. To dzięki tej lekturze można się dużo dowiedzieć o Górach Stołowych – i przygotować się na odkrywanie tego miejsca. Różnie może za to przebiegać samo czytanie: albo wiązać się będzie z próbami udzielenia odpowiedzi na zagadki, albo odbiorcy wybiorą drogę na skróty i od razu przejdą do samych wyjaśnień (wtedy jednak trzeba też zacząć od przeczytania zagadki, żeby wiedzieć, czego ona dotyczy). Anna Zygma szuka informacji sprawnie i podsuwa czytelnikom wiadomości w pigułce. Oczywiście nie jest to książka pozbawiona zdjęć – liczne fotografie nie przytłaczają i nie dominują nad tekstem, za to pokazują uroki Gór Stołowych, krajobrazów, miejsc i zwierząt. To lokalne atrakcje nie tylko dla turystów. Nie czyta się tej publikacji linearnie, chodzi bowiem o gromadzenie i przyswajanie konkretnych danych, a nie o odbywanie podróży z fotela. Anna Zygma pozwala na zapoznawanie się z pięknymi i ciekawymi miejscami, a forma zabawy, którą proponuje, ma zapewnić odbiorcom odrobinę wysiłku intelektualnego – wyzwanie, z którym zmierzą się chętnie wszyscy turyści i miłośnicy Gór Stołowych. „555 zagadek o Górach Stołowych” to rodzaj nietypowego przewodnika – ale też reklamy miejsca, które jest warte odwiedzania.
<br><br>Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-6069585447693388622024-03-15T20:00:00.006+01:002024-03-15T20:00:00.241+01:00Kate Crawford: Atlas sztucznej inteligencji. Władza, pieniądze i środowisko naturalnebo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.<br><br>
Wyścig po wiedzę<br><br>
Seria #nauka gwarantuje odbiorcom książki, które nie zawodzą. Reportaże naukowe i popularyzatorskie z najróżniejszych dziedzin wiedzy – przygotowywane przez specjalistów z zacięciem narracyjnym. Nie tylko można dzięki tym tomom poznawać ciekawostki z różnych obszarów badań, ale też dobrze się bawić podczas lektury. Co ważne, nawet laik może (a czasami wręcz powinien) sięgać po te pozycje – otrzyma dawkę informacji przedstawianych w przystępny sposób. „Atlas sztucznej inteligencji” to pomysł Kate Crawford na oswojenie czytelników z tematem AI, z jej powstawaniem, historią i konsekwencjami istnienia. Oczywiście temat rzeka nie może być tu uchwycony całościowo, ale autorka wybiera takie związane z nim zagadnienia, które pozwolą rzucić nowe światło na rozwój technologii i myśli informatycznej, a do tego uświadomią czytelnikom odrobinę komputerowej przeszłości. Funkcjonują tu równolegle różne konteksty: od kwestii socjologicznych przez gospodarcze (na przykład związane z wydobyciem surowców) aż po temat bezpieczeństwa i obronności. AI wpływa na rozmaite sfery i obszary działalności człowieka – a ponieważ tego rozwoju nie da się zatrzymać, można spróbować go zrozumieć, żeby pojąć, z jakimi możliwościami i z jakimi zagrożeniami się on wiąże. <br><br>
„Atlas sztucznej inteligencji” to wyliczanie niepokojów i zwrócenie uwagi na niebezpieczne aspekty karmienia danymi AI. Zachłystywanie się futurystycznymi wizjami nie idzie w parze z mocno promowaną poprawnością polityczną (czy podstawowymi prawami człowieka). Autorka pisze o tym, jak uczy się sztuczną inteligencję, jakie zbiory danych się do tego wykorzystuje (i skąd je pozyskuje), a także – do czego mogą być wykorzystywane. Sprawdza, czy da się nauczyć komputery rozróżniania emocji, jeśli często sami ludzie mają z tym problem, a także – czy ma uzasadnienie podział na rasy. Tłumaczy, gdzie sztuczna inteligencja wspomaga pracę ludzi, a gdzie bez ludzi się nie obejdzie. Uświadamia też czytelnikom – bez tonów sensacyjnych, niemal rozmywa ten temat w opowieści, a jest niezwykle istotny – jak oni sami są wykorzystywani w procesie karmienia AI danymi. Często kwestie związane z publikowaniem treści powiązane są z tworzeniem baz danych dla sztucznej inteligencji. Pojawiają się też działania kontrowersyjne – jak pozyskiwanie danych bez wiedzy użytkowników (urządzenia, które szpiegują swoich właścicieli to wciąż temat tabu w wielu środowiskach). Kate Crawford analizuje ślad węglowy – sprawdza, czy sztuczna inteligencja przyczynia się do zanieczyszczenia środowiska (chociaż sama jest niematerialna, wymaga przecież całej komputerowej infrastruktury). Cofa się autorka do przeszłości i sprawdza, jak dawniej ludzie próbowali dokonywać systematyzacji i klasyfikacji najbliższych sobie zjawisk. Sięga po nieudane eksperymenty, które stały się dzisiaj w pewnym stopniu podstawą dla uczenia AI. Nawiązuje do odkryć w informatyce – z początków istnienia komputerów. Bardzo szerokie kręgi zatacza – bo też i opracowanie pozwala jej na taką swobodę. W rezultacie „Atlas sztucznej inteligencji” to wielowarstwowa, wielogłosowa historia, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Jest dobrze napisana – wiadomości nie zostały podane sucho czy beznamiętnie, liczy się możliwość grania na emocjach czytelników, a jednocześnie Kate Crawford pamięta o tym, że pisze książkę popularnonaukową, ambitną i wypełnioną informacjami. Zapewnia jednak odbiorcom przyjemny odbiór i satysfakcję związaną z gromadzeniem wiadomości. Jest ta publikacja kolejnym strzałem w dziesiątkę – buduje dobry odbiór serii #nauka, bo pokazuje, że tu właściwie nie zdarzają się książki słabe.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-41939604231800182422024-03-14T20:00:00.008+01:002024-03-14T20:00:00.140+01:00Marion Deuchars: Narysuj to! Ćwiczenia artystyczne na odblokowanie wyobraźniKropka, Warszawa 2024.<br><br>
Kształty<br><br>
Powraca na rynek Marion Deuchars – i to w wielkim stylu. „Narysuj to. Ćwiczenia artystyczne na odblokowanie wyobraźni” to publikacja wyjątkowa – i wartościowa zwłaszcza w czasach, w których wszechobecność elektronicznych gadżetów skutecznie zabija kreatywność. Chociaż tomik przeznaczony jest dla młodych odbiorców, warto przekonać do niego i starszych – bo im także przydadzą się techniki odblokowywania wyobraźni przy okazji dobrej zabawy. Autorka stawia na swobodne tworzenie. Wprowadza w tomiku serie: między innymi pokazuje, jak narysować różne zwierzęta: lisa, tygrysa, śpiącego psa albo kota – wychodząc od barwnych plam, które następnie wzbogaca się o drobne szczegóły. Sugeruje zabawę kształtami i gryzmołami: można na przykład dorysowywać sylwetki ludzkie do bazgrołów, by zmienić ich wymowę. Dorysowywania będzie zresztą sporo: można stworzyć kogoś, kto pasuje do prezentowanych łap i ogonów, albo do oczu – ale można też całkowicie samodzielnie działać, na przykład wypełnić postacią (małą) jajko – a następnie przedstawić bohatera, który już dorósł. Punktem wyjścia do tworzenia dla Marion Deuchars raz będzie fragment obrazka, to znowu – samo tło do uzupełnienia przez określone w poleceniu sytuacje. Autorka nie podpowiada zbyt wiele: coś małego ma gonić coś dużego pod górę – i to wszystko, całą historię stworzyć muszą już samodzielnie dzieci, podpowiedzią jest jedynie namalowane wzgórze. Nie ma tu ograniczeń, nie ma złych rozwiązań, wszystko da się przerobić na kreatywną plastyczną zabawę. Marion Deuchars wie, że wystarczy impuls, żeby dzieci poczuły magię tworzenia – a kiedy to się stanie, może być spokojna – z pewnością będą wypełniać kolejne strony tomiku bez wytchnienia. Tu bowiem można poczuć się współtwórcą książeczki – a to dla dzieci ma często olbrzymie znaczenie. „Narysuj to” to książka dla każdego – wcale nie trzeba mieć plastycznego talentu ani wiary we własne możliwości, autorka nie dąży do tego, żeby obrazki, które powstaną, były piękne, a – żeby dawały rozrywkę i radość twórcom. Przypomina, jak dobrze jest bazgrać i rysować rzeczy pozbawione większego sensu i celu, przywraca dzieciom zadowolenie z pracy, która nie ma być oceniana czy porównywana z dziełami innych – a może zapewnić wolność artystycznego wyrażania. Podążanie za poleceniami autorki to dopiero początek zabawy – bo tę można kontynuować, proponując własne wariacje kolejnych ćwiczeń. Tu rzeczywiście da się wykorzystywać przypadkowo stworzone kształty albo przerabiać nudne wzorki na całe obrazkowe przygody. Marion Deuchars przywraca kreatywności miejsce w codziennym życiu. Zachęca do eksperymentowania i do traktowania ilustracji jako punktu wyjścia do własnych prac. Dzieci będą usatysfakcjonowane i ucieszone możliwością dodawania czegoś do prawdziwej książki – ale nauczą się też, jak kreatywnie podchodzić do rysowania, korzystania z przyborów plastycznych (nieprzypadkowo autorka zachęca do używania białego markera olejowego albo wyciętego z kartki elementu obrazka, żeby wypełniać plamę koloru bielą – to zadanie pozwala przedefiniować dotychczasowe podejście do ilustrowania. Jest tu wiele propozycji, z których dzieci mogą skorzystać – i które mogą przenieść na własne doświadczenia plastyczne. Marion Deuchars po raz kolejny przypomina, po co się tworzy – i zaprasza do takiej zabawy. Ale ta propozycja cenna jest nie tylko z powodu lekcji rysowania: przydaje się właśnie do rozwijania wyobraźni, co zresztą zostało wykorzystane już w założeniu tomiku. Rzeczywiście zadania, które Deuchars stosuje w książce, często mogą stać się podstawą ćwiczeń na kreatywność. To coś, co zaprocentuje w przyszłości.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-68893440620954813672024-03-13T20:00:00.004+01:002024-03-13T20:00:00.326+01:00Derek Scally: Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z KościołemCzarne, Wołowiec 2024.<br>
<br>
Milczenie
<br><br>
Z milczenia wzięła się ta książka i z nieumiejętności rozliczania się z dawnymi podłościami. Derek Scally wie jedno: że jeśli jakiś temat zamiatany jest pod dywan, z czasem wychynie – i być może doprowadzi do eksplozji. Nie chce już milczeć, przerobił wszystkie fazy przeżywania traumy, a teraz zabiera głos – nie po to, żeby opowiedzieć się po jednej ze stron, ale po to, żeby zapewnić czytelnikom przegląd zjawisk, na które nie może być zgody. Rzecz dotyczy Irlandii – bo to tu się urodził Scally – jednak może odnosić się do wielu miejsc na całym świecie. Bo skandale związane z funkcjonowaniem kościoła katolickiego to motyw, który coraz częściej przestaje być tabuizowany. „Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem” to reportaż – a właściwie cykl reportaży powiązanych wspólnym tematem. Autor uświadamia odbiorcom, że Irlandia to nie tylko święty Patryk – i że rola kleru w codzienności miejscowych maleje. A maleje nie bez powodu, skoro na jaw wychodzą kolejne przestępstwa, przez całe dekady starannie tuszowane. Wśród zagadnień, którym przygląda się Derek Scally, jest pedofilia oraz pralnie magdalenek – miejsca, w których między innymi kobiety samotne czy ofiary gwałtów zmuszane były do pracy za darmo (i traktowane jak więźniarki). Jest tu przemoc w stosunku do podopiecznych, okrucieństwo wobec sierot i całe mnóstwo sytuacji, które w cywilizowanym świecie nie mogą się zdarzać. Derek Scally unika tu oskarżeń i nie dopuszcza do głosu emocji – a skoro beznamiętnie relacjonuje krzywdę tych, którzy nie byli w stanie się obronić – zyskuje potężną siłę. Chociaż na temat wynaturzeń w środowiskach kościelnych powstało już niemało publikacji, Derek Scally dodaje kolejną – rozliczenie z religijnością (a właściwie jego podskórnymi niegodziwościami) w Irlandii. <br><br>
Informuje o sposobach przekazywania odkrytych wiadomości społeczeństwu i o reakcjach po latach. Sprawdza, jak duchowni próbują zadośćuczynić za grzechy swojej wspólnoty (bo przecież nie jest tak, że wszyscy są źli i zdeprawowani: cierpi całe mnóstwo dobrych księży i zakonnic), jak wygląda dyskurs wybierany przez nich i jak mierzą się z kolejnymi doniesieniami. Analizuje kolejne przypadki – sprawy z przeszłości, które po latach doczekały się ujawnienia, które muszą zostać skomentowane choćby po to, żeby wykluczyć podobne skandale w przyszłości. Od tego procesu nie ma już odwrotu: trudno będzie duchownym odbudować zaufanie społeczeństwa, nie dziwi odwracanie się od wiary (a na pewno jej kościelnej oprawy). Derek Scally portretuje odwrót Irlandii od religijności – wyjaśnia początki tego nurtu i sugeruje jego przyszłość. A jednocześnie oddaje głos pokrzywdzonym i wysłuchuje, co mają do powiedzenia obie strony. Nie wskazuje winnych z nazwisk – raczej zależy mu na zaprezentowaniu zasady niż na piętnowaniu kogokolwiek. Ostrożnie przechodzi przez ludzkie krzywdy: w tej książce nie wzbudza się skandali a rozlicza z przeszłością, już beznamiętnie. Trudne kwestie należy omawiać z szacunkiem i delikatnością – tego tu nie zabraknie. Derek Scally uświadamia odbiorcom (nie tylko irlandzkim…), nad jakimi sprawami trudno przejść do porządku dziennego – chce wywoływać refleksję nad przestrzeganiem praw człowieka i uniemożliwić jakiejkolwiek grupie społecznej znęcanie się nad innymi ludźmi. Po tej lekturze stanie się jasne, dlaczego rozdział kościoła od państwa to doskonałe rozwiązanie.
Derek Scally wykonuje ogromną pracę w zakresie zdobywania wiadomości i przedstawiania ich w atrakcyjny dla czytelników sposób: przeplata informacje bezpośrednimi wypowiedziami, uwagami usłyszanymi od rozmówców, a czasem i własnymi spostrzeżeniami z procesu gromadzenia danych. Nie pomija detali, umiejętnie akcentuje to, co niezbędne dla najlepszego zrozumienia tematu. Bada niełatwe zagadnienia, ale robi to z wyczuciem, zwłaszcza z poszanowaniem tych, którzy już swoje wycierpieli. „Najlepsi katolicy pod słońcem” to książka rozliczeniowa, jest w niej sporo tematów, które pozwalają z różnych stron naświetlić motyw nadużyć ze strony zwierzchników kościoła – Irlandia staje się tu tylko tłem: niegdyś miejscem o silnej pozycji księży. <br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-68270947608853773152024-03-12T20:00:00.000+01:002024-03-12T20:00:00.405+01:00Avery Neal: Dlaczego czuję się nieszczęśliwa, skoro on jest taki wspaniały? Książka o gaslightinguRebis, Poznań 2024.<br><br>
Przemoc<br><br>
Najpierw nazywało się to toksycznym związkiem, później narcystyczną osobowością partnera, teraz doczekało się nazwy gaslighting i jako taki termin powraca w psychologicznych poradnikach – niezależnie jednak od kwestii nazewniczych książka „Dlaczego czuję się nieszczęśliwa, skoro on jest taki wspaniały?” jest obowiązkową lekturą dla wszystkich tkwiących w związkach przemocowych. Avery Neal idealnie rozpracowała temat i przedstawiła tyle czytelnych przykładów, żeby czytelnicy nie mieli wątpliwości, jeśli sytuacja ich dotyczy (charakterystyczną cechą bycia w toksycznym związku jest niedopuszczanie do siebie świadomości, że jest źle, a może być tylko gorzej i najlepsze, co można dla siebie zrobić, to uciekać jak najszybciej). Ten poradnik jest wstrząsający – jeśli ktoś temat przerobił na własnej skórze. Będzie zatem lekturą trudną, ale też bardzo wartościową, bo Avery Neal nie poprzestaje na pokazaniu schematów i ostrzeganiu przed nimi – wyjaśnia też, co zrobić, żeby wyplątać się z toksycznej relacji i jak poradzić sobie po rozstaniu. Zapewnia zatem niezbędne wsparcie i opiekę – a ponieważ długo przygotowuje grunt i rzeczowo oraz bardzo szczegółowo naświetla sytuacje, w których ujawnia się ciemna strona egzystencji partnera – można jej uwierzyć. <br><br>
Przede wszystkim autorka przypomina o różnych przejawach i odcieniach przemocy. Skupia się na tym, żeby czytelniczki zrozumiały, że nie tylko fizyczna krzywda może być jako przemoc kategoryzowana – podkreśla własne odczucia i reakcje organizmu (czasem nawet nieuświadamiane), pokazuje, jakie spustoszenie w psychice wywołuje przemoc w związku. Tłumaczy, dlaczego nie ma sensu wycofywanie się i ustępowanie (podobnie zresztą jak awantury i próby tłumaczenia) – wszelkie strategie, które przyjmują ofiary, zanim zrozumieją, że nie ma o co walczyć. Co prawda czasami zdarzają jej się wskazówki niekoniecznie trafne (jak próba rozbrojenia sytuacji poczuciem humoru), ale takie jednozdaniowe wstawki nie doprowadzą już do katastrofy. Tu liczy się zadbanie o siebie – i tego autorka uczy. Wyjaśnia, jak rozpoznać przemoc w różnych jej rodzajach, jak przygotować się na odejście i co może spotkać kobietę, która uciekła od przemocowego partnera (rzadko zdarza się cud i to on odchodzi). Przekonuje też, że warto rozmawiać z córkami i przygotowywać je na to, że mogą spotkać w życiu kogoś takiego – istotne jest, żeby nie miały w sobie przyzwolenia na przemoc. Tylko praca nad całymi pokoleniami będzie mogła doprowadzić do ratunku dla kobiet. „Dlaczego czuję się nieszczęśliwa, skoro on jest taki wspaniały? Książka o gaslightingu” to w podstawowej warstwie narracji opowieść o tym, jak kobiety stają się ofiarami we własnych domach – w relacjach z mężem lub ukochanym. Jednak można to spokojnie przełożyć również na stosunki z innymi ludźmi, autorka bezbłędnie rozpracowuje schematy działania i analizuje je. Rozkłada na czynniki pierwsze, po czym przedstawia przekonujące, bardzo wymowne przykłady (które tylko odbiorcom z zewnątrz wydadzą się przesadzone – do czasu, bo pojawiają się tu również kierowane do nich komentarze). Fakt, że osoby, które nie znalazły się nigdy w toksycznym związku, mogą się dziwić na wieść o bezsensownym przywiązaniu i trwaniu w złej relacji – jednak to zjawisko znane i niestety wciąż jeszcze bagatelizowane, tymczasem prowadzić może do bardzo groźnych sytuacji - i o skrajnościach Avery Neal też pisze. Przydatna jest ta książka i bardzo cenna, powinna trafić do każdej kobiety, która ma problem ze stawianiem granic i reagowaniem na złośliwości partnera.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-77551081294908360452024-03-11T20:00:00.000+01:002024-03-11T20:00:00.149+01:00Jon Chad: Wulkany. Ogień i życieNasza Księgarnia, Warszawa 2024.<br><br>
Ogrzewanie<br><br>
Naukomiks, który proponuje Jon Chad, jest tym razem bardzo fabularny – akcent pada nie tyle na wiadomości o wulkanach, a na doświadczenia ludzi z przyszłości. Bo nie tak odległe przyszłe pokolenie bardzo cierpi. Ziemia zamarzła, a nieliczne grupki ludzi, które przetrwały zlodowacenie, poruszają się po świecie na lodocyklach i plądrują dawne domy, sklepy i inne pozostałości po cywilizacjach. Muszą to robić, niezależnie od emocji, jakie ten fakt w nich wywołuje: tylko w ten sposób można zdobyć materiał na opał. Każdy musi dostarczyć odpowiednią ilość składników, które można będzie zamienić na ciepło – i nawet jeśli przedmioty, które dla kogoś dawniej miały wartość sentymentalną, zapewnią tylko kilkadziesiąt sekund ciepła – są niezbędne, żeby przetrwać. Aurora doskonale o tym wie. Jest młodą badaczką, która razem ze swoim rodzeństwem realizuje te zadania. Wszystko zmienia się z chwilą, gdy bohaterka w opuszczonej bibliotece znajduje książkę o wulkanach. Żeby nie niszczyć dorobku dawnych pokoleń, książki przed spaleniem są skanowane – dzięki temu da się ocalić ich zawartość, a jednocześnie zyskać źródło ciepła. I to książka o wulkanach zmienia nastawienie bohaterki. Aurora zaczyna rozumieć, że palenie wszystkiego zapewni tylko chwilowe rozwiązanie problemu – ale trzeba znaleźć źródło ciepła alternatywne do słońca, które przestało grzać. Zaczyna się zastanawiać nad przydatnością wulkanów w tej dziedzinie – i swoimi przypuszczeniami oraz wyjaśnieniami katuje wręcz towarzyszy podróży. Nawet jeśli jej pomysły wydają się szalone, warto im się przyjrzeć – nie ma nic do stracenia. Aurora nie szczędzi wyjaśnień na temat rodzajów wulkanów, tworzenia się magmy i ruchów skorupy ziemskiej. A wszystko po to, żeby udowodnić, że jej wizje wcale nie są zwariowane – i chociaż poprzednicy już to rozwiązanie odrzucili, być może po prostu nie przeanalizowali dokładnie wszystkich możliwości.<br><br>
Wulkany zaczynają wyrastać na głównego bohatera tomiku – i coraz bardziej fascynować, po prostu udziela się czytelnikom energia i entuzjazm Aurory – nie da się czytać tej książki bez zaangażowania. To komiks, w którym nauka ma pozwolić na przetrwanie, stawka jest zatem bardzo wysoka, a rzadko w popularnonaukowych opowieściach obecne są aż takie emocje. „Wulkany. Ogień i życie” to jednak przedstawienie sytuacji wyjątkowej – i w wyjątkowy sposób. Nie liczy się tutaj po prostu relacjonowanie stanu badań, liczy się odkrywanie i próba przeprowadzenia śledztwa: czy jest możliwe wykorzystanie wulkanu jako źródła ciepła (jeśli weźmie się pod uwagę jego niszczycielską siłę). To zagadka, którą Aurora musi jak najszybciej rozwiązać – sama przeciw wszystkim. Jon Chad znalazł sposób na to, jak barwnie i ciekawie opowiedzieć o tym, co wykracza poza podstawową wiedzę odbiorców – jest w stanie zaintrygować i wciągnąć w proekologiczne rozważania. Bo przecież katastrofa klimatyczna to nie jest nieprawdopodobny scenariusz – jeśli ludzie się nie opamiętają, mogą skończyć jak bohaterowie tej historii, albo zafundować podobny scenariusz nieodległym przyszłym pokoleniom. Chad nie tylko dostarcza rozrywki i wiedzy – przekonuje pod pierwszą warstwą narracji, że warto zastanowić się nad przyszłością i doceniać to, co daje planeta. Ta książka zafascynuje nie tylko małych odkrywców zawsze ciekawych świata, zapewni sporo wrażeń wszystkim młodym czytelnikom – dobrze, że pojawia się na rynku, powinna znaleźć się w każdej biblioteczce.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-17472714302309670402024-03-10T20:00:00.000+01:002024-03-10T20:00:00.140+01:00Michael Schulman: Oscarowe wojnyMarginesy, Warszawa 2024.<br><br>
Sława za zakrętem<br><br>
Tam, gdzie w grę wchodzą wielkie pieniądze, splendor i reklama, nie ma mowy o spokoju. „Oscarowe wojny” Michaela Schulmana to przyjrzenie się historii amerykańskiej Akademii Filmowej z jej blaskami i cieniami (ale przede wszystkim z cieniami, bo to właśnie porażki i skandale przyciągną odbiorców do lektury). Obszerna, żeby nie powiedzieć monumentalna publikacja przynosi przegląd gal, ale i kulisy przyznawania Oscarów od początku pomysłu na taką nagrodę. Autor nie jest zainteresowany podsycaniem legend – jeśli jakieś wydarzenie pozbawione zostało narracyjnej efektownej otoczki, przedstawia je w takiej właśnie formie, tak jest choćby z nazwą statuetki. Z czasem przekonuje się Michael Schulman, że podążanie po prostu za kolejnymi galami nie byłoby zbyt atrakcyjne dla czytelników – i stawia na to, co stanowi odejście od normy albo zapowiedź zmian. Założycielskim kwestiom poświęca sporo miejsca – ale to ważne, żeby pokazać, skąd Oscary się wzięły i jak wyglądał kres kina niemego – istotny dla kreowania kolejnych gwiazd. Z takich to motywów autor wychodzi po to, żeby finalnie wylądować przy problemach z ogłaszaniem nagród dla „La la landu” i „Moonlight”. Po drodze przyjrzy się między innymi kwestii (nie)obecności osób o innym niż biały kolorze skóry (i próbach naprawiania tego faktu) oraz mniejszościom (szeroko pojętym) – Akademia dąży do tego, żeby za sprawą poprawności politycznej nie można jej było niczego zarzucić. Jednak rzeczywistość wyprzedza zmiany i wciąż wychodzą na jaw kolejne ograniczenia jej członków – uniemożliwiające wydawanie obiektywnych opinii. Co ciekawe, Oscary w takim ujęciu schodzą na dalszy plan, bardziej liczy się to, co wewnątrz grupy. Osobne zagadnienie zapewniają też przygotowania filmów – Michael Schulman podąża za wybranymi reżyserami i sprawdza, jakie trudności musieli oni przezwyciężać, kiedy próbowali zawalczyć o nagrody. Tak widzowie poznają między innymi kulisy filmu „Szczęki”. Perypetie wewnątrz zespołów filmowych czy postawy reżyserów przekonanych o własnej nieomylności to również interesujący trop, który w tomie się pojawia. Bywa, że dla opowieści o skandalu lub problemie Michael Schulman zapomina na dłuższą chwilę o samych Oscarach – wiadomo jednak, że wróci do zagadnienia przy okazji kolejnej gali. Radzi sobie z burzliwą narracją bez trudu, stawia po prostu na tematyzowanie zagadnień i na przejrzyste z perspektywy zwykłych czytelników komentarze – dzięki takiemu zachowaniu „Oscarowe wojny” mogą czytać nie tylko filmoznawcy, ale także szeroka – masowa – publiczność pasjonująca się motywem filmów wszech czasów. Każdy, kto chce przekonać się, jak wygląda przyznawanie Oscarów od kuchni, może w tej książce sprawdzić rozmaite perypetie i przyczyny konkretnych decyzji. <br><br>
Michael Schulman pisze bardzo dobrze, reportażowo i ciekawie dla masowej publiczności. Wie, że wielu czytelników nie zadowala się śledzeniem Oscarowych nocy – i do nich przede wszystkim się kieruje ze swoją historią. Przybliża spory wycinek rzeczywistości Akademii Filmowej i pozostawia odbiorcom rozstrzyganie, czy jej istnienie ma jeszcze dzisiaj sens – i czy sprawdziło się na przestrzeni lat. Pomaga inaczej spojrzeć na same nagrody, które wprawdzie wpływają później na wybory kinomanów, ale nie zawsze wydają się najlepszym rozwiązaniem.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-61947026904880461532024-03-09T20:00:00.007+01:002024-03-11T15:44:54.854+01:00Seth Enoka: Cyberbezpieczeństwo w małych sieciach. Praktyczny przewodnik dla umiarkowanych paranoikówHelion, Gliwice 2024.<br><br>
Schronienie<br><br>
Coraz więcej codziennych aktywności przenosi się do sieci – warto zatem zastanowić się nad bezpieczeństwem. Seth Enoka prowadzi odbiorców przez meandry zabezpieczeń (a właściwie „wprowadzenie do podstaw” z zakresu bezpieczeństwa w małych – domowych albo firmowych systemach komputerowych. Stanowczo zabrania podejścia „przecież nie mają mi czego ukraść” – i to jedyny ukłon w stronę standardowych zachowań zwykłych użytkowników sieci. Autor nie ma czasu na rozważania na temat dzisiejszych zagrożeń, wychodzi z założenia, że czytelnicy jego tomu dorośli już do wiedzy, czym są wirusy, a czym ataki ramsomware, że przestrzegają najłatwiej dostępnych zabezpieczeń (i na przykład zakrywają kamerki w urządzeniach w nie wyposażonych). Prowadzi teraz o krok dalej: tłumaczy, jak zabezpieczyć sieć w domu (lub małej firmie) i jak nie dopuścić do wycieku danych. „Cyberbezpieczeństwo w małych sieciach. Praktyczny przewodnik dla umiarkowanych paranoików” to książka niewielka objętościowo, ale mocno skondensowana – nie ma tutaj rozbudowanych tekstowych rozważań, liczą się wyłącznie konkrety i wskazówki. Edukację przeprowadza Seth Enoka tak, by lektura kolejnych rozdziałów wiązała się z kolejnymi stopniami wtajemniczenia w ramach cyberbezpieczeństwa – do wyjątków należeć może rozdział o kopiach zapasowych. Wybiera określone środowisko, programy i narzędzia, których będzie używać, żeby móc budować zestawy porad – wszystko opisuje w pierwszych stronach i do czytelników należy wybór, czy będą podążać za nim i wykorzystywać między innymi Ubuntu jako system, który stanowi podstawę działania (tutaj), czy zdecydują się na własne ścieżki i wtedy będą jedynie posiłkować się kolejnymi uwagami. Jest to możliwe: autor zaznacza, że można spotkać się z podobnymi rozwiązaniami w przypadku korzystania z innych niż wybrane przez niego elementów. Chce jednak uniknąć wyraźnie rozwarstwiania narracji i nieprecyzyjności opisów – zależy mu na przejrzystości i komunikatywności, te cele osiąga bez przeszkód.<br><br>
Każdy temat – każdy element bezpieczeństwa w lokalnej sieci – wyzwala dwa mechanizmy działania. Po pierwsze, Seth Enoka upewnia się, że każdy z odbiorców zrozumie zestaw wprowadzanych pojęć oraz to, dlaczego ważne jest, by zabezpieczyć dany element domowej sieci. Stosuje definicje, albo przynajmniej tłumaczy, co do czego służy – niby nic, a dzięki takiemu zabiegowi z książki skorzystać mogą nawet laicy, dla których do tej pory informatyczne terminy były kompletnie nieczytelne. Następnie nastawia się na działanie: w rozbitych na punkty poradach wyjaśnia krok po kroku, co należy zrobić, żeby osiągnąć zamierzony efekt. I to strzał w dziesiątkę: czytelnicy bez trudu poradzą sobie z konfigurowaniem sprzętu, instalowaniem (lub nie) oprogramowania i z zabezpieczaniem sieci przed atakami z zewnątrz – nieważna jest istota samych ataków, liczy się bezpieczeństwo użytkowników lokalnej sieci. Tu nie ma miejsca na wątpliwości, a jeśli gdzieś możliwe są inne niż zaznaczone przez autora rozwiązania, Seth Enoka z pewnością o nich wspomni. W związku z tym do poradnika można podejść z niewielką praktyką w dziedzinie IT – i dać sobie radę z realizowaniem tych podpowiedzi. Seth Enoka zwraca też uwagę na coś dzisiaj jeszcze często pomijane w dyskusjach nad bezpieczeństwem: internet rzeczy. Przypomina, że na złośliwe ataki narażone są nie tylko komputery, laptopy i smartfony, ale także inteligentne odkurzacze czy… żarówki w domu. Uczy, jak zabezpieczyć całą sieć i jak nie zgubić się w gąszczu programów. Pisze precyzyjnie, jasno i bez fajerwerków stylistycznych – więc trafi do każdego, kto potrzebuje rzeczowych uwag.
<br><br>Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-21013087588508668752024-03-08T20:00:00.005+01:002024-03-08T20:00:00.140+01:00My Little Pony. Uroczystość. Moja czytankaHarperkids, Warszawa 2024.<br><br>
Odznaczenie<br><br>
W życiu każdego kucyka jest taki wyjątkowy dzień. Najpierw to moment, w którym na boku pojawia się znamię: to symbol unikatowych umiejętności, talentów albo cech, które zamieniają się niemal w supermoc i w pewien sposób definiują bohaterkę w lokalnej społeczności. Nawet jeśli kucyki martwią się, że nie uda im się odkryć własnych atutów, znamię przyjdzie z czasem, pojawi się w odpowiedzi na jakieś ważne zadanie albo reakcję w odpowiednim momencie. Niektóre bohaterki dopiero w momencie pojawienia się znaczka przekonują się, w czym są naprawdę dobre – albo jak mogą być postrzegane. Wszystkie kucyki, które już weszły w posiadanie znamienia – bajkowy odpowiednik dojrzewania – mogą przedstawić swoje talenty na specjalnym pokazie. Wiosenne Święto Znaczka to uroczystość odbywająca się w pałacu i połączona z prezentacją umiejętności – każdy może udowodnić, że na znaczek zasłużył. To okazja do świętowania i radości, wszyscy bardzo się cieszą i kibicują sobie nawzajem, wszyscy też potrzebują rytuału przejścia, żeby podkreślić znaczenie znamienia. Wszyscy… tylko Misty ma z tym pewien problem. Zbliża się kolejne święto, wszystkie przyjaciółki Misty są podekscytowane, że oto mała klaczka dołączy do ich grona – do grona tych, które mają już na ciele znaczek – dołączy oficjalnie, bo przecież znamię już się pojawiło i nie zniknie. Potrzeba jeszcze odpowiedniej oprawy dla podkreślenia tego faktu. Podekscytowane kucyki po kolei opowiadają sobie, jak zapracowały na swoje znaczki – każda z bohaterek skrótowo opowiada o swoich doświadczeniach, co staje się dość tendencyjnym z perspektywy dorosłych przeglądem odpowiednich zachowań i oczekiwanych reakcji – każdy kucyk może udowodnić swoją przydatność czy dobre wychowanie – każdy sprawdził się w chwili próby i każdy swoim zachowaniem w zasadzie dał dobry przykład odbiorcom spoza bajkowego świata. Ten przegląd ideałów i wzorów do naśladowania zmienia się trochę za sprawą Misty. Bohaterka wie, że powinna z pozostałymi kucykami cieszyć się nadchodzącym świętem, tymczasem… paraliżuje ją strach. Okazuje się, że nie było wyjątków, żaden kucyk w historii nie wyłamał się przed prezentacją – każdy poradził sobie z wystąpieniem przed licznym gronem innych. Im bliżej wielkiego święta, tym gorzej czuje się jednak Misty, motywowana przez koleżanki. Trema wręcz paraliżuje bohaterkę – i całkowicie uniemożliwia cieszenie się z nadchodzącej uroczystości. „Uroczystość” to krótkie opowiadanie do samodzielnego czytania przez małe fanki My Little Pony – książeczka, w której nie trzeba zbytnio się wysilać, żeby nadążyć za fabułą, raczej statyczna ze względu na przyjętą formę i kompozycję szkatułkową: przygotowania do święta zdominowały tu opowieści o poprzednich sukcesach przyjaciółek Misty, to wystarcza do zbudowania klimatu. Autorom potrzebne jest tylko podkreślenie niepewności i zagubienia, tremy i strachu przed publicznymi wystąpieniami w wykonaniu głównej bohaterki. Misty ma pokazywać dzieciom, że zupełnie normalne jest odczuwanie lęku i niechęć do prezentowania się na gali – niektórzy wolą po prostu pozostać w cieniu i dla nich świętowanie oznacza coś zupełnie innego niż uroczyste odznaczenia czy prezentacje talentów. Cała opowieść przygotowana została tak, żeby mali czytelnicy zrozumieli, że nie ma nic złego w różnicach i w podejściu do określonych spraw. Najlepsze przesłanie tomiku kryje się w zachowaniu grupy przyjaciółek Misty – kiedy dowiadują się, na czym polega problem bohaterki, znajdują idealne rozwiązanie, które pozwoli zachować spokój i jednocześnie odpowiednio uczcić przejście do grona kucyków ze znaczkiem na boku.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-71513804418643173372024-03-07T20:00:00.000+01:002024-03-07T20:00:00.138+01:00Agnieszka Wajda: DomNasza Księgarnia, Warszawa 2024.<br><br>
Myszkowanie<br><br>
Agnieszka Wajda kontynuuje ciekawą serię picture booków Naszej Księgarni – proponuje książkę, która jest artystycznym popisem i zapowiedzią zabawy dla odbiorców. Nie trzeba tu będzie zbyt dużo czytać, co najwyżej – sprawdzać podpisy pod obrazkami, żeby dowiedzieć się, co takiego autorka przedstawia w przekrojach kolejnych pomieszczeń. W ten sposób dzieci będą poszerzać słownictwo (i ewentualnie – ćwiczyć rozpoznawanie liter), ale też… kształtować wyobraźnię. Bo zestaw przedmiotów wyliczanych bez żadnego dodatkowego komentarza zamienia się w proste ćwiczenie kreatywności – i na ten efekt lektury niewielu zwróci uwagę. Warto jednak pamiętać, że nagromadzenie haseł zamieni się tutaj w lekcję możliwości – dziecko przekona się, jak wiele tematów na opowieści ma w zasięgu wzroku i – że nie da się nudzić nawet w doskonale sobie znanym otoczeniu.<br><br>
„Dom” to publikacja wielkoformatowa. Dzięki przedstawieniu bohaterów w opisie książki odbiorcy dowiedzą się, że oto trafiają do dużego domu Ani i Kazika – ale bohaterów w środku nie znajdą. Znajdą za to mnóstwo przedmiotów codziennego użytku, a nawet niepotrzebnych gratów – nie tylko ze świata dzieci (pokój dziecięcy to tylko jedno z pomieszczeń, do którego odbiorcy wkroczą; rzeczy, które Agnieszka Wajda wyrysowuje precyzyjnie w odpowiednich miejscach znane są w pierwszej kolejności dorosłym – dzieci na niektóre z nich w ogóle nie zwróciłyby uwagi lub nie znałyby przeznaczenia). Dom składa się z licznych pomieszczeń, nie tylko tych obecnych w każdym tomiku dla najmłodszych – kuchnia, łazienka, sypialnia czy przedpokój to oczywiste miejsca w każdym domu i mieszkaniu. Ale u Ani i Kazika zajrzeć można jeszcze na strych, do piwnicy, do spiżarni czy do wiatrołapu – i tu już robi się bardziej egzotycznie. Autorka przy okazji przekonuje odbiorców, jak wieloma przedmiotami otaczają się na co dzień (można się zastanowić, które są zbędne i tylko zagracają przestrzeń). Opowieść odbiorcy tworzyć sobie będą sami – otrzymują miejsce, w którym może dziać się akcja. Każda rozkładówka to przejrzenie rzeczy z konkretnego tematu (można by zatem polecać ten tomik także do ćwiczenia słówek obcokrajowcom). Obrazki są realistyczne – i piękne, trudno oderwać od nich wzrok. Dzieci będą się dobrze bawić, sprawdzając, czy Ania i Kazik mają w domu to samo, co one – porównania i śledzenie innych to zawsze atrakcja. Zaproszenie do modelowego domu nie oznacza przecież oglądania tylko pokazowych miejsc – w zakamarkach kryją się niespodzianki i będzie można o nich komuś poopowiadać, ćwicząc przy okazji sztukę prowadzenia narracji. Agnieszka Wajda rezygnuje z infantylizmu na rzecz realistycznych obrazków, więc dzieci, które nie lubią „bajkowych” obrazków, dadzą się przekonać do działania bez większego trudu. Przy okazji autorka może też zapewnić popis własnych umiejętności – te ilustracje robią wrażenie, nie tylko na najmłodszych odbiorcach.<br><br>
Korzystać z „Domu” można na różne sposoby, potraktować to jako zestaw wyszukiwanek i zagadek albo przeglądu własnego stanu posiadania. Można porównywać przedmioty i wymyślać, do czego mogą służyć bohaterom (albo – w jakich okolicznościach). Taka lektura urozmaici korzystanie z książek i przyda się dzieciom jako odskocznia od klasycznych czytanek. Tu nie ma mowy o rutynie, a odwiedziny w domu Ani i Kazika to okazja do wielu przemyśleń i zabaw. Wszystko będzie zależało od kreatywności odbiorców.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-78697838436049154862024-03-06T20:00:00.000+01:002024-03-06T20:00:00.235+01:00Układam puzzle. W lesieHarperkids, Warszawa 2024.<br><br>
Układanka<br><br>
Kolejna książka-gadżet w biblioteczce Akademii Mądrego Dziecka łączy czytanie, oglądanie obrazków i zabawę – czyli (również) ćwiczenia manualne. „Układam puzzle. W lesie” to sprytny sposób na wykorzystanie kartonowego picture booka jako źródła rozrywki dla maluchów. Każda rozkładówka zawiera tu puzzle – dwu- lub trzyelementowe układanki do wpasowania w konkretne miejsce na stronie (w odpowiednio wycięty kształt). Puzzle można wyjmować z książeczki i układać wielokrotnie – także poza samą publikacją. Dzieci zyskają zatem mnóstwo zabawy i przy okazji będą trenować koordynację wzrokowo-ruchową. <br><br>
„W lesie” to zachęta do odbywania spacerów i do podziwiania przyrody. Autorzy stawiają tutaj na to, co najbardziej zawsze dzieci intryguje – czyli na zwierzęta. Zapewniają najmłodszym rozrywkę i porcję wiedzy: każde zwierzę, które można ułożyć z puzzli (niedźwiedź, jeleń, lis i królik) zyskuje tutaj krótki, jednozdaniowy komentarz, który wskazuje na zwyczaje lub zachowania wybranego gatunku. Druga strona rozkładówki zawiera także drobną wiadomość na temat życia w lesie. Jakby tego było mało, na każdej rozkładówce powtarza się też pytanie o wiewiórkę, która wprawdzie jako puzzle nie występuje, ale pojawia się na ilustracjach. To oczywiste zaproszenie do uważnego śledzenia obrazków – i lekcja spostrzegawczości dla najmłodszych. Kilkulatki mogą też ucieszyć się z powtarzalności tematu – zwielokrotnienie zadania wywoła efekt komiczny. <br><br>
Bardzo grube kartonowe strony (każda musi zmieścić grube tekturowe puzzle do wyciągnięcia i dodatkowo tył ilustracji) mają tu zaokrąglone rogi, żeby dziecko nie zrobiło sobie krzywdy podczas zabawy. Do tego pojawiają się osobne wgłębienia, żeby łatwiej było wyjmować elementy układanek. Same puzzle są bardzo duże, żeby zminimalizować ryzyko połknięcia przez dziecko – i żeby ułatwić manewrowanie nimi. To doskonały pomysł na pierwsze układanki dla najmłodszych – dzieci nie tylko przekonają się, ile radości może dawać zabawa tego rodzaju, przekonają się też do książek, które kryją w sobie skarby. Niewiele tu wiadomości – ale przecież nikt nie oczekiwałby od kilkulatków, żeby były w stanie zapamiętać więcej, wystarczy drobiazg, żeby zaprosić do śledzenia „akcji” i oglądania kolejnych stron. Jest to publikacja, która łączy wyzwania – nie tylko trzeba śledzić opowieść (chociaż nie ma tu ani fabuły, ani sprawdzania wiedzy dziecka, wystarczy słuchanie czytanego przez rodzica tekstu, ewentualnie wzbogacone o opowiadanie o tym, co widać na obrazkach). Kolorowe strony z komputerowymi rysunkami przykuwają wzrok dzieci – są tu proste kształty i elementy pozbawione konturów. Do tego dochodzą zagadki (wskazywanie wiewiórki) i zadanie najważniejsze – czyli układanie puzzli w zależności od tego, jaką strategię odbiorcy przyjmą: albo z wyjmowaniem i wkładaniem z powrotem do książeczki pojedynczych zwierząt, albo z wybieraniem z całego zestawu wyjętych wcześniej elementów konkretnego zwierzęcia. Chociaż zatem są tu jedynie cztery rozkładówki, zabawa szybko się nie znudzi – będzie przekonywać najmłodszych odbiorców do korzystania z tomiku. <br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-74404027623864362772024-03-05T20:00:00.000+01:002024-03-05T20:00:00.140+01:00Dr Gareth Moore: Zgadnij! Nazwij! Połącz! Gimnastyka umysłu z 20 zagadkami obrazkowymiKropka, Warszawa 2024.<br><br>
Ambitna zabawa<br><br>
To publikacja, której daleko do infantylizmu i uproszczeń – do tego stopnia, że quizy w niej zawarte rozwiązywać mogą dorośli na równych prawach ze swoimi pociechami. „Zgadnij! Nazwij! Połącz!” to książka ciekawa i odwołująca się do różnych dziedzin tematycznych: pojawią się tu zwierzęta (także – różne rasy), ale też loty w kosmos, flagi, sporty, instrumenty muzyczne, dania z różnych stron świata, kamienie szlachetne i mnóstwo innych zagadnień: motywów jest aż dwadzieścia, więc każdy znajdzie tu coś dla siebie – część z nich nawet dorosłym sprawić może sporo trudności. Ale zasada korzystania z tej książki jest prosta. Nie trzeba być omnibusem, nie trzeba będzie szukać w internecie odpowiedzi. Konstrukcja tomiku pozwoli dzieciom ćwiczyć logiczne myślenie, a przy okazji też zapamiętywanie danych z różnych dziedzin. <br><br>
Temat zajmuje dwie następujące po sobie rozkładówki. Na pierwszej pojawiają się ilustracje, przedmioty, które trzeba nazwać. Zdobywanie wiedzy wiąże się tu z zabawą. Każdy quiz ma zestaw podpowiedzi i wskazówek (podawanych w przypadkowej kolejności): warto śledzić je uważnie i próbować dopasować do konkretnego obrazka. To pomoże w znalezieniu rozwiązania. Jeśli jednak zadanie okaże się zbyt trudne – wszystko wyjaśni się na kolejnych dwóch stronach. Tutaj bowiem prezentuje się kolejne rozwiązania, ale… dodając do nich osobne komentarze. Dzięki temu odbiorcy nie tylko mogą sprawdzić poprawność swoich odpowiedzi, ale też dowiedzieć się czegoś więcej w niebanalny sposób. Krótkie podpisy pod rysunkami idealnie nadają się do zaspokajania ciekawości – najmłodsi mogą zdobywać wiadomości z dziedzin, których zwykle by nie analizowali (rodzaje ciast to temat, który wydaje się bardziej naturalny dla cukiernika niż dla ucznia podstawówki – nawet dorośli niezwiązani z zawodem mogą zetknąć się tu z wielkimi wyzwaniami). Ale chociaż książka ma uczyć, dostarcza bardzo dużo zabawy. Rozrywka jest tu nierozerwalnie połączona ze zdobywaniem informacji – a dzieci docenią możliwość poznawania nowych zagadnień. Być może zresztą dzięki temu odkryją w sobie inne niż do tej pory pasje. Za sprawą ciągłego zmieniania tematów nie można się tutaj nudzić – ktoś, kto ma w małym palcu ciekawostki z jednej dziedziny, łatwo da się pokonać w innej. Te dzieci, które lubią systematyzowanie wiadomości, bardzo dobrze się tu odnajdą. A przecież książka nie przytłacza: mimo ambitnego podejścia do tematu przyswajania wiedzy wykorzystuje chwyty, które pozwolą odbiorcom na przyjemne korzystanie z lektury. Liczy się tu umiejętność wykorzystywania podawanych informacji, ale przy okazji wiąże się ona z przyswajaniem słownictwa i stałym poszerzaniem zasobu wiedzy. Dr Gareth Moore zapewnia zabawę – i rywalizację – całym rodzinom. Co ciekawe, autor nie boi się konkurencji: zachęca wręcz odbiorców do tego, żeby tworzyli dalsze własne zagadki i prezentowali je bliskim – pokazuje, jak to zrobić, podpowiada, jak krok po kroku stworzyć własny quiz. Oznacza to, że zabawa przedłuży się znacznie – i wyzwoli w dzieciach kreatywność.<br><br>
Rzadko trafia się na rynku aż tak potrzebna i wartościowa publikacja dla najmłodszych. Ta książka zapisze się w historii literatury – chociaż z pozoru zawiera tylko obrazkowe zagadki, pokazuje, jak sensownie wykorzystać potencjał literatury edukacyjnej i zachęcić dzieci do pracy umysłowej. Jest to propozycja, na którą trzeba zwrócić uwagę – idealna w rozbudzaniu zainteresowań dzieci.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-43874760950652419912024-03-04T20:00:00.004+01:002024-03-04T20:00:00.134+01:00Jennifer Egan: Domek z piernikaZnak, Kraków 2024.<br><br>
Sterowanie<br><br>
Ludzie zachłystują się nową technologią i możliwościami, jakie ona niesie, nie pamiętając, że historia wyraźnie pokazała jedno: każdy postęp i każdy wynalazek może zostać wykorzystany przeciwko ludzkości. A skoro może – to najpewniej znajdzie się ktoś, kto zechce z tego potencjału skorzystać. Nie inaczej jest z aplikacją, która pojawia się w niedalekiej przyszłości. Bix, geniusz informatyki, nie potrafi odtworzyć swoich wspomnień z pewnego momentu w życiu. Postanawia zatem zaprząc technologię do procesu odbudowywania myśli – i wypuszcza na rynek aplikację, która pozwala korzystać w nieograniczony sposób ze wspomnień całej ludzkości. Cena: bagatela, oddanie własnych wspomnień do wspólnych celów. Tak całkowicie zmienia się świat. Od tej pory będą tu ludzie koncentrujący się tylko na uczuciach, ci, którzy wszystko przeliczają i w danych matematycznych znajdują ukojenie, a także ci, którzy do swoich umysłów wpuścili ryjkowce – urządzenia do szpiegowania. Oczywiście ryjkowce można wykorzystywać także do sterowania ludźmi i uczynienia z nich bezdusznych narzędzi – ale przecież postęp kusi, a fakt, że wszyscy w aplikację Bixa wierzą i chętnie z niej korzystają, nie pozostawia miejsca na sygnały alarmowe. „Domek z piernika” to bliskofuturystyczna pseudoapokalipsa. Bo przecież życie toczy się dalej, nikt nie ginie (chyba że trafi na celownik snajpera o zaprogramowanym przez wojsko mózgu), a utrata osobistych wspomnień to coś, co nie wydaje się przesadnym poświęceniem. A jednak wraz z rozbudowywaniem się aplikacji przyszłości rozbudowują się też lęki i traumy, na jakie wcześniej nie było miejsca. Ludzie przekonują się, że huraoptymizm nie był uzasadnioną reakcją na zestaw szans.<br><br>
Ale Jennifer Egan ów wynalazek spycha na margines opowieści. Przygląda się w „Domku z piernika” różnym ludziom, których losy na pierwszy rzut oka są dość luźno ze sobą powiązane (jeśli w ogóle) – a sama aplikacja tkwi w uśpieniu w tle – nikt o niej nie pamięta, bo jest to już naturalne dla bohaterów. Dopiero kiedy wydarzy się coś, co zmieni sposób myślenia – albo pozwoli postaciom uświadomić sobie ogrom komplikacji spowodowany technologiczną zmianą – z refleksją powraca motyw informatyzacji społeczeństwa. Nie będzie tu przesadnie dużo informatycznych szczegółów, za to Jennifer Egan skupi się na psychologicznych aspektach funkcjonowania w świecie po metamorfozie. I na pewno nie będzie to obrazek krzepiący. Każdy z bohaterów funkcjonuje we własnej przestrzeni i każdy potrzebuje innych rozwiązań – łączy ich jednak to, że w odpowiednim momencie mogą zostać skontrolowani lub zinwigilowani i nie mają większych możliwości sprzeciwienia się takim zachowaniom. Coś, co miało przynieść radość, wyzwolenie i pomoc, zamienia się w wielką pułapkę. Jennifer Egan poza budowaniem wyrazistych życiorysów z naturalnej (mimo że przyszłościowej) wizji bawi się też różnymi gatunkami użytkowymi, część wiadomości przerzuca do komunikatorów lub maili, sprawia, że narracja pochłania odbiorców, nigdy nie wydaje się zbyt oczywista – podobnie jak świat przedstawiony. Egan nie stawia sobie za cel pokazania rozwoju technologii – zajmuje się konsekwencjami postępu w tej dziedzinie, szuka pułapek, na które nie zwracają uwagi ludzie zafascynowani rozwojem. I te pułapki pobrzmiewają znacznie bardziej katastroficznie niż jakikolwiek film sensacyjny. Tu pomysł na powieść liczy się co najmniej tak samo jak pomysł na połączenie wspomnień wszystkich ludzi – i równie silne emocje będzie wyzwalać.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-82575267249814761752024-03-03T20:00:00.003+01:002024-03-03T20:00:00.136+01:00Agnieszka Lingas-Łoniewska: ArminLuna, Warszawa 2024.<br><br>
Zapomnienie
<br><br>
To druga część perypetii braci bliźniaków, Milana i Armina – więc raczej przypadkowe czytelniczki po nią nie sięgną. Co Agnieszka Lingas-Łoniewska ma do powiedzenia w sferze powieści erotycznych sprawdzą natomiast te, które życzą jak najlepiej „grzecznemu” bratu. „Armin” to powieść prosta i nieodbiegająca od schematów – a autorka wyraźnie boryka się z deficytami w dziedzinie stosunków damsko-męskich – w obszarze języka polskiego. Ale omija niektóre mielizny i przynajmniej nie zamienia relacji w karykaturę. Jest tu Natalia – bystra i niedająca się poskromić pani prawnik, kobieta, która w życiu prywatnym ma sporo problemów za sprawą chorej psychicznie matki i ojczyma-oprawcy. Natalia potrzebuje ucieczki od codzienności i dlatego przydaje jej się zaproszenie do ekskluzywnego klubu, klubu, w którym nie uprawia się seksu, ale można zrealizować rozmaite fantazje. Natalia jest najlepszą przyjaciółką Wiktorii – bohaterki romansu z pierwszego tomu. Teraz Wiktoria ma stać się szczęśliwą żoną Milana (ech, to przekonanie autorek powieści romantycznych, że na końcu płomiennego romansu musi czekać ślub), a Natalia szuka zapomnienia z tajemniczym nieznajomym w klubie. Owszem, przekomarza się też z Arminem, ale przeszkadza jej spokój i opanowanie mężczyzny – nie uważa go za obiekt wart uważniejszej obserwacji. Do czasu, bo sam Armin też nie pozostaje niewrażliwy na wdzięki Natalii i coraz bardziej chce bliższego poznania.<br><br>
Chociaż oczywiście w powieściowym świecie i Natalia, i Armin mają swoje zajęcia i zawody – nie będzie to przesadnie uwypuklane w książce, Agnieszka Lingas-Łoniewska o wiele chętniej odnosi się do ich zachowań po godzinach – wtedy, kiedy mogą w maskach (klub wymaga anonimowości) realizować swoje pragnienia i… łamać zasady. Od czasu do czasu autorka przypomina sobie, że trzeba jeszcze sportretować bohaterów poza sypialnią i jej zamiennikami – ale wówczas nie poświęca zbyt wiele uwagi na rejestrowanie wydarzeń, liczy się wyłącznie tęsknota i oczekiwanie na spotkanie. Jednokierunkowość wysiłków sprawia, że trudno tu będzie zaangażować się w świat powieściowy – ale też w prostym erotyku niekoniecznie o to chodzi (tu z kolei poprzeczkę wysoko ustawiły zagraniczne autorki cykli young adults, rozwijające równie dobrze wątki seksualne jak i obyczajowe). Przeprowadza zatem Agnieszka Lingas-Łoniewska czytelniczki od seksu do seksu, rezygnując z psychologicznych pogłębień czy choćby uzasadnień niektórych postanowień. Co ciekawe, decyduje się też na rozwijanie wielkiej miłości – nie zamierza skupiać się wyłącznie na erotycznym spełnieniu, dokłada do tego szereg uczuć i rezygnuje z ich uzasadniania. Czytelniczkom spragnionym opisów zbliżeń i tak to powinno wystarczyć. „Armin” to powieść o niezbyt rozbudowanej intrydze, w dodatku od początku oczywistej dla odbiorczyń – i tylko tajemniczej dla bohaterki. Niewymagający erotyk jest jednak sprawnie napisany, jako literatura dla mas wystarczy. Z pewnością te panie, które nie szukają fabuł, a wyłącznie silnych emocji, będą mogły w tej książce znaleźć coś dla siebie.
<br><br>Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-8136236349602215772024-03-02T20:00:00.005+01:002024-03-02T20:00:00.127+01:00dr Becky Kennedy: Wewnętrzna dobroć. Stań się rodzicem, jakim pragniesz byćMarginesy, Warszawa 2024.<br><br>
Interpretacje<br><br>
Kluczem do odniesienia sukcesu na rynku poradników jest wstrzelenie się w zapotrzebowanie odbiorców – zaproponowanie im dokładnie takiej oferty, jakiej poszukują. Dr Becky Kennedy wie o tym świetnie i proponuje metamorfozę w anielskich – wyrozumiałych, serdecznych i dobrych rodziców, pozbawionych wyrzutów sumienia z powodu kolejnych awantur – bo też i umiejących się od tych awantur w każdej sytuacji powstrzymać. „Wewnętrzna dobroć. Stań się rodzicem, jakim pragniesz być” to książka, która wypełniona jest wskazówkami pomagającymi odzyskać panowanie nad sobą i – poradami, które mają zmienić sposób komunikacji w rodzinie. Przede wszystkim jednak Becky Kennedy musi nauczyć odbiorców przeformułowywania własnych oczekiwań i myśli. Pokazuje, jak podchodzić do konfliktogennych zachowań dzieci i jaką postawę wtedy przyjąć – jak tłumaczyć sobie zachowania najmłodszych i w jaki sposób reagować. To chyba najtrudniejsza część lektury: założenie, że każdy jest z natury dobry i nie ma złych intencji wprawdzie ułatwia przestawienie się na cierpliwość i zrozumienie, ale trudne jest do wykorzystywania w chwilach złości. Autorka proponuje zestaw mantr i wypowiedzi, które można wygłaszać w kryzysowej sytuacji – o ile dobrze to wygląda na kartce, o tyle trudno sobie wyobrazić wprowadzenie ich do codziennej praktyki. Jednak próbować z pewnością warto. <br><br>
Becky Kennedy zauważa zestaw charakterystycznych problemów pojawiających się w każdej rodzinie – kłopoty z położeniem dziecka spać czy z zostawianiem go samego w przedszkolu, z porami i rodzajami posiłków, z odwiedzinami kolegów, kłamstwami, ubieraniem się… mnóstwo drobiazgów, które mogą skutecznie popsuć humor obu stronom, tutaj zyskuje nową oprawę. Nie chodzi bowiem o walkę o dominację w domu, a o wyraźny podział ról i obowiązków. Autorka uczy asertywności i tego, jak nie robić krzywdy dziecku zbytnim upieraniem się przy swoich racjach – nakreśla obszary, w których można ustąpić i takie, które negocjacjom nie podlegają. Przypomina ciągle, że maluchy potrzebują wyraźnych granic – ale też uświadamia rodzicom, jak mogą łagodzić przedstawiane informacje. „Wewnętrzna dobroć” to poradnik dla tych wszystkich, którzy chcą upewniać się, że postępują słusznie i nie tłamszą zbytnio osobowości swoich pociech. Becky Kennedy nie poprzestaje na podaniu najprostszych rozwiązań – całą książkę buduje na serii przykładów i sytuacji, które pojawiają się w każdym domu z dziećmi – i wprowadza odpowiednie rozwiązania tak, żeby rodzice nie musieli zastanawiać się nad przesłaniem tomu i przekładać go sobie na odpowiednie postawy. To przyda się wszystkim niezdecydowanym i tym, którzy potrzebują wsparcia autorytetu w konstruowaniu rodzinnych relacji. „Wewnętrzna dobroć” ma także na celu ograniczenie wyrzutów sumienia z powodu stawiania na swoim czy wymuszania na dzieciach określonych zachowań – autorka wie, jakimi przekonaniami najczęściej katują się docelowi odbiorcy jej tomu, stara się ograniczać źródła problemów i uczy innego podejścia. Oczywiście nie każdego przekonają stałe zapewnienia o miłości i cierpliwość, kiedy sytuacja jest podbramkowa – ale można wypróbować przedstawiane metody choćby po to, żeby sprawdzić ich skuteczność we własnym domu. Książka odnosząca się do zderzenia dorosłych oczekiwań i dziecięcych potrzeb lub reakcji przyda się każdemu, kto rozmyśla nad trudami rodzicielstwa.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-86609904787787291272024-03-01T20:00:00.005+01:002024-03-01T20:00:00.135+01:00Jory John: Smaczna banda i wolny wybiegHarperkids, Warszawa 2024.<br><br>
Zabawa w chowanego<br><br>
Przed otwarciem sklepu jajka wychodzą z wytłoczek i zaczynają szaloną zabawę. Nie wszystkie – Skorupski woli na przykład posiedzieć w spokoju i poczytać. Jednak zasady są nie do ruszenia: jeśli któreś jajko się zawieruszy, trzeba go szukać do skutku. To owocuje znakomitymi wybrykami dla całej grupy – bo przecież jeśli któreś jajko znajdzie sobie idealną kryjówkę, reszta będzie niestrudzenie przeczesywać cały sklep. „Smaczna banda i wolny wybieg” to zabawne opowiadanie dla dzieci. Jory John i Pete Oswald stali się inspiracją do powstania tego tomiku – na bazie opowiadania powstał tekst, na bazie obrazków – Saba Joshaghant tworzy ilustracje zgodne z duchem oryginału. I tak pojawia się na rynku tomik, który przekona dzieci do tego, że czytanie jest fajne i może wiązać się z licznymi wybuchami śmiechu. Bo jajka nie pozwalają na nudę. A do tego mogą jeszcze czegoś ważnego nauczyć.
Wszystkie jajka uwielbiają przebieranki (jeśli trzeba ukryć się wśród warzyw, warto wcześniej odpowiednio się pomalować albo zamaskować), wszystkie też lubią gonitwy po zamkniętym sklepie i wspólne zabawy. Prawie wszystkie – Skorupskiemu niespecjalnie to odpowiada. To jajko jest introwertykiem, woli własne towarzystwo od rozkrzyczanej hałastry, potrzebuje też spokoju i wyciszenia, żeby zanurzyć się w lekturze – to jego ulubiona rozrywka. Inna rzecz, że kiedy już nie ma wyjścia i rzeczywiście trzeba się zaangażować w działanie, żeby uratować jajka – nawet największy samotnik wyruszy z pomocą. I wtedy przekona się, że towarzystwo innych czasami – w określonych okolicznościach – może być całkiem sympatyczne. Dzieci, które czują się bardziej Skorupskim niż pozostałymi bohaterami tego opowiadania, być może same zauważą, że mają wybór i że mogą postępować jak postać z tego tomiku – nikt nie krytykuje tutaj wyizolowania się od społeczności, czasami to potrzebne każdemu. Łatwiej też będzie zrozumieć relacje w grupie i niechęć niektórych dzieci do angażowania się w zbiorowe rozrywki. Jajka przychodzą z pomocą w wyjaśnianiu rzeczywistości kilkulatków – chociaż czynią to na marginesie swojej wesołej przygody. Nadrzędny staje się humor, który nie ma granic: oparcie na absurdalnych pomysłach sprawia, że dzieci będą chciały dowiedzieć się, jak wyglądały dalsze losy bohaterów – i zagłębią się w dynamicznej historii. „Smaczna banda i wolny wybieg” to przecież popis dowcipu, pokazanie, jak rozśmieszać bezpretensjonalnie i jak ukrywać ważne przecież morały w tekście udającym czysty komizm. Trudno zachować powagę przy takiej książeczce, zwłaszcza jeśli humor z tekstu podbijany jest jeszcze ilustracjami – zabawne jajka zabierają dzieci na swoją przygodę i pozwalają im przeżywać sporo różnych emocji. O tych emocjach można potem porozmawiać z maluchem, żeby przekonać się, czy radzi sobie w grupie rówieśników i czy rozumie postawy bohaterów. Jajka nie tylko budzą śmiech – przydają się także do tłumaczenia tego, co dzieje się w świecie pozaliterackim, u odbiorców książeczki. „Smaczna banda i wolny wybieg” to bardzo ciekawa historyjka – już samym wstępem zaprasza do czytania, a później porywa maluchy, nieustannie je rozbawiając. I o to w dobrych książeczkach dla dzieci przecież chodzi.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-86555345350703185742024-02-29T20:00:00.002+01:002024-02-29T20:00:00.248+01:00Jacek Górecki: Michaś. Wywiad rzeka z Michałem UrbaniakiemMarginesy, Warszawa 2024.<br><br>
Wyznania<br><br>
Bardzo dobrze, że Jacek Górecki nie zamierza tworzyć pełnej (auto)biografii Michała Urbaniaka i nie chce konkurować z istniejącą już publikacją o życiu i twórczości muzyka, a podąża swoją drogą i stawia na luźne rozmowy o wszystkim. Dzięki temu może oszczędzić czytelnikom schematów (a sobie weryfikowania danych), ale zyskuje też wartką i pełną ciekawostek opowieść artysty – konfesyjną i wielowymiarową, z różnymi tematami, które niekoniecznie trzeba wyjaśniać od podstaw. „Michaś. Wywiad rzeka z Michałem Urbaniakiem” to książka ciekawa i cenna dla wszystkich, którzy uwielbiają jazz – i bohatera. Oczywiście jest tu spory materiał zdjęciowy, a poszczególne rozmowy oddzielane są od siebie okładkami płyt – całkiem ładnie się to komponuje i pozwala na płynne przechodzenie do kolejnych spotkań. Michał Urbaniak prezentuje tutaj nie tylko swoją drogę na scenę, ale również muzyczne przyjaźnie i inspiracje, rodzinę (w tym kolejne żony) i twórcze poszukiwania. W rozmówcy ma słuchacza, który jest w stanie – kiedy trzeba – doprecyzować przedstawiane informacje, ale znacznie częściej ukrywa się w cieniu i tylko dopytuje, żeby nie zamknąć przedwcześnie intrygującego wątku. Pozwala Jacek Górecki Michałowi Urbaniakowi na prezentowanie swoich poglądów, nawet tych kontrowersyjnych (chwila polityki – to tylko kilka akapitów, później już do przerobionego tematu powrotu nie będzie), a także na przedstawianie rozczarowań (między innymi związanych z niewyedukowanymi dziennikarzami). Są tu fascynacje nowinkami technicznymi i walka o ciekawe brzmienia – są wyjaśnienia dotyczące zbędnych nut i informacje o tym, jak wyglądały próby muzyków wokół Urbaniaka skupionych na różnych etapach kariery. Pojawiają się też płytowe perypetie, przykrości i żale związane z nieuczciwymi wydawnictwami. Ale to wszystko roztapia się pod wpływem prawdziwej pasji – zamiłowania do muzyki i zachwytu nad nieskrępowanym tworzeniem. Michał Urbaniak dzieli się z czytelnikami fascynacją, która nie słabnie – to uczucie, jakie poznało dziecko, upierające się, że chce, żeby kupić mu saksofon – po latach uzewnętrznia się w radości z muzykowania z największymi sławami. Oczywiście Michał Urbaniak o swoich mistrzach nie zapomni, ale też wyjaśnia, dlaczego niektóre pomysły musiały poczekać. Opowiada i o życiu i karierze w Ameryce, i o domowych scenkach, jednak wydaje się, że to właśnie motyw muzyki nadaje rytm całej opowieści. „Michaś” to książka cenna jako uzupełnienie wiadomości o Urbaniaku, ciekawostka i zestaw prywatnych wyznań – nie ma tutaj korygowania i dyskutowania, nie ma upierania się przy swoim: to bohater tomu ma głos i to on może dowolnie interpretować wydarzenia. Sprawia to, że czuje się swobodniej i może automatycznie więcej na parę tematów powiedzieć. Zapewnia więc czytelnikom poczucie familiarności i bliskości – a sobie możliwość podzielenia się pasją. Dziecięca radość tworzenia – to coś, co tę publikację definiuje. Nie ma sensu precyzyjne budowanie faktografii, skoro najbardziej esencjonalne są przemyślenia na temat jazzu – każdy odbiorca książki szybko się o tym przekona. Michał Urbaniak pozwala na przeżywanie razem z nim energetycznych i cieszących odkryć – przez tę książkę przewija się mnóstwo instrumentów i mnóstwo dźwięków, w zasadzie nie da się śledzić tekstu bez słuchania muzyki. I ta synestezyjność obecna już w samej strukturze wywiadu jest tu najcenniejsza.
<br><br>Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-59696882246636019202024-02-28T20:00:00.000+01:002024-02-28T20:00:00.218+01:00Smerfy. Sensacyjny tematHarperkids, Warszawa 2024.<br><br>
Atrakcje<br><br>
Przy tej historii dzieci, które ćwiczą sztukę samodzielnego czytania, nudzić się na pewno nie będą. Co więcej, nawet dorośli – gdyby towarzyszyli maluchom w lekturze – mogą docenić złożoność akcji i intryg. „Smerfy. Sensacyjny temat” to książeczka niewielka rozmiarowo, za to o sporej i ciekawej fabule. Ma to spore znaczenie, jeśli bierze się pod uwagę fakt, że trzeba dzieci przyciągnąć do książek jako formy rozrywki (i treningu czytania). Świat w tej bajce jest nieco inny niż stworzony przez Peyo przed dekadami – ale wciąga i uwodzi nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Wszystko zaczyna się u Smerfa Reportera. Dziennikarz szuka tematów do artykułów – wie, że najbardziej intrygujące będą doniesienia prosto z zamku czarnoksiężnika, udaje się więc do Gargamela i przypadkowo nagrywa jego scysję z mamą. Wykrywa przy tym źródło lęków czarnoksiężnika. Eskapada przynosi wprawdzie poczytny reportaż, ale również zakaz wybierania się do zamku – Papa Smerf stoi na straży bezpieczeństwa Smerfów i nie zgadza się na to, by którykolwiek z jego podopiecznych narażał życie, a może i całą wioskę. Tylko że Reporter już nie da się zatrzymać, udaje się do zamku po raz drugi.<br><br>
Jest tu sporo niespodzianek dla dzieci: dynamiczna akcja nie pozwala przewidzieć finału, nie ma nastawienia na jednoznaczny morał, do którego musiałyby prowadzić wszystkie drogi opowieści. Jedna przygoda się kończy, natychmiast zaczyna się następna, tak, żeby nie pozostawiać uczucia niedosytu – „Sensacyjny temat” rzeczywiście dostarcza sensacji, nie tylko w gazecie prowadzonej przez Smerfa Reportera. Przy okazji dorośli mogą porozmawiać po lekturze ze swoimi pociechami o tym, jakich granic nie powinno się przekraczać i jakie błędy popełniał bohater. Wydaje się, że to drobny zeszyt, może łatwo zniknąć z oczu na księgarskich półkach – a jednak zawarta tu historia jest gęsta od wydarzeń i spodoba się dzieciom z racji swojej wielowymiarowości i dawkowania napięcia. Tu rzeczywiście coś się przez cały czas dzieje, nie ma mowy o zatrzymywaniu się w ramach akcji. Opisy nie grają żadnej roli, skoro dzieci doskonale znają świat Smerfów – a pojawiają się jeszcze dodatkowe dowcipy (jak mama czy kuzyn Gargamela).
„Sensacyjny temat” to książeczka, która przypomina, jak powinny być konstruowane opowiastki dla dzieci – nawet te traktowane po macoszemu z racji użytkowego charakteru, przeznaczone do ćwiczenia czytania – nie chodzi przecież o to, żeby poprawnie łączyć ze sobą wyrazy, ale o to, żeby treść zaangażowała dzieci i zapewniła im trochę dobrej zabawy. Tutaj tak jest i odbiorcy z pewnością chętnie będą po takiej lekturowej przygodzie do książek wracać. Losy Smerfów wciągną dzieci – sprawią też, że można będzie zastanowić się trochę nad ewentualnym wyborem zawodu (chociaż to już poboczny aspekt lektury). Ponieważ tomik jest picture bookiem, da się go też z przyjemnością oglądać (fakt, że pokolenie rodziców nie będzie mogło odżałować dwuwymiarowych Smerfów – ale młodsi nie znają już innych bohaterów, więc skoro to książeczka do nich kierowana, nie mogło być inaczej). Naprawdę warto pochylić się nad tym niepozornym tomikiem – bo pokazuje, dlaczego czytać książki w wolnych chwilach.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-73902416569806811782024-02-27T20:00:00.006+01:002024-02-27T20:00:00.142+01:00Marius Marcinkevičius: SuperbabcieKropka, Warszawa 2024.<br><br>
Rybna przygoda<br><br>
Dziadkowie – mężowie puchaczy – wyruszyli na wypad na ryby. Robią to często, kiedy chcą się oderwać na chwilę od codzienności. Wtedy puchacze przychodzą w odwiedziny do babci Rocha. Roch nazywa staruszki puchaczami, nie bez przyczyny, zresztą sam genezę tego określenia najlepiej wyjaśnia. Babcie dla młodego człowieka nie są zbyt atrakcyjnymi towarzyszkami: siedzą przy stole, jedzą, narzekają na zdrowie albo wspominają dawne czasy. Do tego pozbywają się sztucznych szczęk i jedzą śledzie pod pierzynką, przysmak, którego Roch zrozumieć nie potrafi. Ale przetrwa. Przetrwa, bo jest dobrze wychowany, a do tego kocha swoją babcię, chociaż nie potrafi uwierzyć, że ona kiedyś była młodą dziewczyną. Babcia to babcia. A jak babcia czegoś zabroni, to zabrania naprawdę. W związku z tym lepiej jej nie podpadać. I co może się wydarzyć, kiedy puchacze przychodzą w odwiedziny? Można siedzieć i jeść. I słuchać wspomnień, albo pójść do siebie i położyć się spać. Wydarza się jednak coś, co pozwoli Rochowi zupełnie inaczej ocenić babcie. Marius Marcinkevičius stawia na zaskoczenie: akcję zmienia diametralnie i przekuwa słabości podeszłego wieku w atuty. Nagle okazuje się, że babcie skrywają wielką tajemnicę i mogą przeżywać sensacyjne przygody. A Roch – skoro już zobaczył coś, czego nie miał być świadomy – musi dołączyć do drużyny.<br><br>
Zamienia się książka „Superbabcie” ze zwykłej obyczajowej i komicznej opowieści w dynamiczną i sensacyjną historię, w której wszystko może się zdarzyć. Sceny rodem z produkcji z Bondem to nic przy technice, którą dysponują babcie. Oczywiście wszystko należy utrzymać w tajemnicy. A przecież kobiety musiały zrezygnować na długi czas ze swoich marzeń i ideałów, bo kiedy wybrały życie rodzinne, nie było już miejsca na ryzyko. Teraz nie mają nic do stracenia – wiadomo, że wszyscy kiedyś umrą. Babcie mogą zatem wrócić do ambitnych planów i pakowania się w kolejne niebezpieczeństwa. Właśnie rozpracowują szajkę złodziei (którzy to złodzieje są nie tylko znakomicie przygotowani pod względem zuchwałych kradzieży, ale też – własnego wizerunku). Roch bierze udział w czymś, czego nigdy nie zapomni.<br><br>
Marius Marcinkevičius ma niebanalne pomysły i wie, czym rozśmieszyć dzieci (motyw puszczania bąków, jako przypisany do starości, zostaje tu także wykorzystany właśnie w tym celu – bez niego zresztą nie udałoby się zbudowanie barwnej akcji), stara się także dostarczać aforystycznych przemyśleń. Między innymi są tu celne spostrzeżenia na temat relacji między dziećmi i ich babciami – ale to nie wszystko. „Superbabcie” to zabawna historia, która pozwala inaczej spojrzeć na – wydawałoby się – doskonale znanych bliskich. Ale obok narracji dotyczącej babć toczy się druga, rysunkowa. Viktorija Ežiukas wprowadza tu scenki z życia śledzi. Nie wiadomo w zasadzie, dlaczego – bo toczą się one własnym torem, zupełnie bez związku z narracją. I może dzięki temu tak przyciągają uwagę. Komiksowe śledzie wykazują się sporym poczuciem humoru (zupełnie jak Roch w narracji), a na finał szykuje się dodatkowo zaskoczenie dla odbiorców. Jest tu mnóstwo ciekawych pomysłów, realizowanych tak, że trudno się będzie czytelnikom oderwać od lektury. „Superbabcie” to książka inna niż standardowe lektury dla najmłodszych – przede wszystkim odchodzi się tu od prawdopodobieństwa, a iluzja realizmu pozwala na zwrócenie uwagi na ważny społeczny motyw. Ta lektura spodoba się dzieciom, ale nie znudzi też ich babć, gdyby zamieniła się w rodzinne spotkanie przy książce.
<br><br>Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-38058738654830645212024-02-26T20:00:00.006+01:002024-02-26T20:00:00.250+01:00Hanna Cygler: Największy skarbLuna, Warszawa 2024.<br><br>
Pościg przez Afrykę<br><br>
Joy Makeba urodziła się w Afryce i doskonale zna bolączki społeczeństwa: wszystkie jego słabe strony. Bardzo chciałaby zostać dziennikarką, teraz pracuje jako stażystka w jednej z lokalnych gazet. Wykonuje najtrudniejsze zadania w nadziei na to, że zostanie dostrzeżona i doceniona. Czeka ją nie lada wyzwanie: zostaje wysłana do centrum burzliwych wydarzeń. W jednej z wiosek zginęła dwójka małych dzieci. Joy wie doskonale, że kilkulatki często są w tym rejonie porywane – i niemal niemożliwe staje się ich uratowanie. Postanawia jednak – w ramach zbierania materiałów do reportażu – przeprowadzić śledztwo. Liczy na mały cud: zdaje sobie sprawę z tego, że lokalna policja nie zrobi nic, żeby ocalić dzieci – tym mocniej angażuje się w amatorskie poszukiwania. Joy w wyprawie ma towarzyszyć Natan, znajomy z Polski – sympatyczny i przystojny człowiek, którego niedawno poznała. Tyle tylko, że na umówione spotkanie Natan nie przybywa sam – towarzyszy mu kobieta, która najprawdopodobniej jest poszukiwana jako porywaczka pewnej księżniczki. Melinda jednak daje się lubić i staje się intrygującą towarzyszką podróży – nawet jeśli przekreśla nadzieje Joy na romantyczne sam na sam z Natanem.<br><br>
Hanna Cygler „Największym skarbem” pokazuje, że umie odkrywać Afrykę. Nie zajmuje się przesadnie opisami otoczenia, a w mentalności ludzi wyszukuje motywy, które są uniwersalne – zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną. A jednak udaje jej się stworzyć powieść tętniącą Afryką, egzotyczną w warstwie plastycznej narracji i ciekawą w intrydze. Stawia na silne emocje i realne zagrożenia, nawet jeśli czasami strach podszeptuje scenariusze gorsze niż te zrealizowane. Przy tym pisze lekko – nie ma tu zgrzytów w przedstawianiu wydarzeń, a uwaga odbiorców koncentruje się przede wszystkim na dwóch sprawach: kwestii porwanych maluchów i tożsamości współpodróżniczki. Joy Makeba to postać, która budzi sympatię – zwłaszcza że potrafi przyznać się do najskrytszych uczuć i do pomyłek lub poszukiwań w kwestiach sercowych. Chociaż zaangażowana i pełna dobrej woli, trafia na ludzi, którzy będą wobec niej bezwzględni i którzy wykorzystają jej naiwność. Ale Hanna Cygler nie poprzestaje na tym – wplata w opowieść kolejne, dalszoplanowe a ważne społecznie motywy, między innymi zagadnienie przemocy domowej i brak wyjścia dla afrykańskich ofiar. Odnosi się do ludzkich słabości i w nieoczekiwanych momentach uruchamia je, tak, żeby ubarwić historię – i tak przecież ciekawą i wciągającą. Hanna Cygler wie, jak opisywać rzeczywistość – nie tylko potrafi budować kryminalny szkielet opowieści i realizować go w sprawnej narracji – może też zwracać uwagę odbiorców na charaktery i ludzkie dramaty w wymiarze mikro. A to oznacza, że w zalewie pisanych na kolanie historii z jednym wątkiem – i śledztwem toczącym się przez całą książkę – proponuje coś odświeżającego i dynamicznego, wypełnionego treściami i rozbudzającego ciekawość czytelników. Tu wprawdzie można próbować przewidzieć finał poszukiwań (w obu nurtach), ale autorka zapewnia czytelnikom coś więcej niż tylko rozwiązanie zagadki – podsuwa im szereg niespodzianek związanych z obyczajowością lokalsów. „Największy skarb” to powieść dobrze napisana, klimatyczna i gęsta od wydarzeń. W sam raz dla tych odbiorców, którzy szukają kryminalnej alternatywy wobec skandynawskich thrillerów. Warto po tę powieść sięgnąć.
<br><br>Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-5852886545048711092024-02-25T20:00:00.005+01:002024-02-25T20:00:00.323+01:00Poznajmy dinozaury. StegozaurHarperkids, Warszawa 2024.<br><br>
Z dawnych czasów<br><br>
W serii Poznajmy dinozaury maluchy, które pasjonują się prehistorycznymi gadami mogą pobawić się lekturą. Pobawić się, bo książeczki nie tylko przynoszą im garść ciekawostek, ale również ruchome elementy kolejnych rozkładówek – co zmienia wygląd obrazków, uzupełnia je lub modyfikuje, dostarczając radości kilkulatkom. „Stegozaur” to kolejna propozycja w cyklu – ciągle głodny bohater będzie mógł dzieci rozśmieszyć, raczej nie przerazi nikogo – chociaż ma rozmiary autobusu, w ilustracjach wydaje się bardzo sympatycznym stworzeniem, uśmiechniętym i bajkowym – a przez to, że ciągle zatrzymuje się na posiłki, rozbawi najmłodszych. Jest w tym tomiku zaledwie kilka kartonowych stron (większą część objętości zajmują sztuczki pozwalające na ruszanie częścią obrazków) – ale to przecież tomik przeznaczony dla najmłodszych dzieci, więc nie będzie z tym problemu. Zabawkowa książeczka dostarcza wiadomości na temat stegozaura. Co ciekawe, bohater prezentowany jest w czasie teraźniejszym, ale w przypisach (dopowiedzeniach poza narracją) pojawiają się już wiadomości w czasie przeszłym – dzieci zatem obserwują jednego, konkretnego bohatera, który przewija się przez tomik tu i teraz, ale mogą też dowiedzieć się czegoś o jego gatunku – stworzeniach, których już nie spotkają. <br><br>
Wiadomości jest zaledwie kilka i dzieci albo samodzielnie je przeczytają, albo wysłuchają w wykonaniu rodziców czy starszego rodzeństwa – mogą też same poćwiczyć wymawianie nazwy stegozaur (z podziałem na sylaby, żeby łatwiej było łączyć głoski) – to jeden z aspektów edukacyjnych tomiku. Ilustracje zostały tu przygotowane tak, żeby budzić uśmiech i żeby kojarzyły się dzieciom przyjemnie i bajkowo, nie ma zatem odchodzenia od jasnych i optymistycznych kolorów, a bohaterowie mają komiksowe miny (bohaterowie, bo poza tytułowym stegozaurem znajdują się tu jeszcze inne gady, a także mnóstwo ważek). Komiksowe oczy i uśmiechy (przeważnie, bo marsowe miny, jeśli się pojawiają, to tak karykaturalne, że też wzbudzą radość) zachęcają do wertowania tomiku. Ruchome elementy z kolei usprawniają motorykę dziecka – nie zawsze przesuwają się tak samo, trzeba będzie podążać za wskazówkami (za każdym razem pojawiają się strzałki wskazujące kierunek). Ciekawość będzie tu kierować dziećmi – zechcą sprawdzić, co kryje się na obrazkach i jaka zawartość ujawni się po przesunięciu wskazanej części strony – to prosta droga do zabawy tomikiem i traktowania go jak gadżetu. Najlepszy dowcip pojawia się w przypadku machania ogonem – to nie tylko odgłosy, jakie wydaje zdenerwowany dinozaur, odstraszający przeciwników, ale i jeden z bohaterów, który nagle wygląda zza drzewa, zaniepokojony hałasem – to przekona dzieci do uważnego korzystania z książeczki i przekona je, że warto sprawdzać wszystkie pomysły autorów. <br><br>
„Stegozaur” to prosta propozycja dla najmłodszych. Może posłużyć jako narzędzie do nauki liter (tekstu nie ma tu zbyt wiele), może też funkcjonować jako zabawka. To coś dla dzieci, które pasjonują się dinozaurami – uzupełnienie wiadomości, biblioteczki i kolekcji domowych gadów – przypomnienie, że książki przynoszą sporo zabawy. Bardzo udana propozycja dla maluchów i przygotowanie do czytania dla przyjemności. <br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-91594886761320287252024-02-24T20:00:00.010+01:002024-02-24T20:00:00.314+01:00Dariusz Puzyrkiewicz: Biblia webwritingu. Jak pisać teksty w czasach, gdy sztuczna inteligencja robi to szybciej i nikt ich nie czyta, bo wszyscy wolą wideoOnepress, Gliwice 2024.<br><br>
Sprzedaż słów<br><br>
Bardzo dobre otwarcie zapewnia sobie Dariusz Puzyrkiewicz – w książce „Biblia webwritingu. Jak pisać teksty w czasach, gdy sztuczna inteligencja robi to szybciej i nikt ich nie czyta, bo wszyscy wolą wideo” – w zasadzie już samym tytułem. I nic dziwnego, w końcu kreuje się na specjalistę od copywritingu i tworzenia „klikalnych” tekstów sprzedażowych: wie, co zrobić, żeby przyciągnąć uwagę internautów i tą wiedzą chętnie się dzieli. A ChatGPT stanowi przede wszystkim bodziec do działania: w końcu żeby nie dać się zdystansować sztucznej inteligencji, warto poprawić swój warsztat. Puzyrkiewicz zaznacza, że nie jest polonistą i nie będzie uczyć poprawnego pisania (ech, te stereotypy na temat warsztatu, jaki zdobywają studenci filologii polskiej…), za to nauczy pisania skutecznego – i faktycznie swoją obietnicę realizuje. W „Biblii webwritingu” stawia na praktyczne porady i wskazówki, które dadzą się od razu przekuć na działanie. I chociaż autor kieruje się w tej publikacji do odbiorców, którzy chcą nauczyć się copywritingu z przeznaczeniem do internetu – to jednak może przyciągnąć też publiczność z przeciwnego bieguna – czyli ludzi, którzy chcieliby się znieczulić na sztuczki stosowane przez twórców reklam internetowych. Bo to, co da się wyczuć – mechanizmy, na które najczęściej nabierają się internauci – tu zyskuje całą oprawę. „Jak to jest zrobione” – to jeden z aspektów przygotowywania do webwritingu i jeśli tylko potrafi się wykorzystywać wnioski z lektury po swojemu, można znieczulić się na zabiegi marketingowe z sieci czy zagrania telemarketerów – a to niebagatelna sprawa zwłaszcza w obecnych czasach.<br><br>
To tekst bardzo strukturalny, jego szkielet mieści się w podsumowaniach rozdziałów – to skrypty i ściągi, hasłowe, ograniczone do niezbędnego minimum, tak, żeby czytelnicy powtórzyli sobie i utrwalili zdobyte wiadomości. Dariusz Puzyrkiewicz rzeczywiście stawia na przejrzystość i uporządkowanie wywodu, posługując się czasem – dyskretnie – chwytami, które proponuje. Odczarowuje clickbaity – zwraca uwagę na elementy, które zwyczajnie są skuteczne w zalewie internetowych wiadomości i które warto wykorzystywać – nie będzie to oznaczało nadprodukcji kolejnych pustych artykułów, bo jednak autor przekonuje, że należy wypełniać je treścią. I cierpliwie tłumaczy różnicę między podawaniem informacji a budowaniem opowieści. Storytelling w jego wykonaniu urzeka – i jednocześnie kusi. Puzyrkiewicz wydobywa bowiem esencję z poradników kreatywnego pisania (chociaż od tego się odżegnuje, nie chce, żeby czytelnicy jego książki tworzyli powieści, a teksty użytkowe) i pokazuje, na czym polega przyciąganie uwagi odbiorców. Wskazuje różnice między udzielaniem odpowiedzi na pytania wyzwalane w potencjalnych klientach – a zaangażowaniem ich w historię, której się nie spodziewali. Odrzuca wszelkie klasyczne podziały dotyczące konstruowania małych form, interesuje go wyłącznie skuteczność – i wie, jak ten cel uzyskać. Traktuje swoich czytelników poważnie – to jest zapewnia im wartościowe porady (i tylko kilka przykładów, które utwierdzą odbiorców w przekonaniu, że dobrze zrozumieli, o co w tym wszystkim chodzi). Nie napowietrza tekstu: książka jest skondensowana i dopracowana w szczegółach, zaledwie kilka akapitów można by potraktować jako zbędne, gdyby nie pełniły akurat funkcji fatycznej. I tak Dariusz Puzyrkiewicz zyskuje dodatkowo miejsce na autoreklamę: odsyła do swoich kursów i innych publikacji na zasadzie przypisu dla chętnych – nie trzeba z tego korzystać, chyba że kogoś wyjątkowo zainteresował temat.<br><br>
Mnóstwo jest na rynku kursów dotyczących warsztatu pisarskiego. Jednak jeśli chodzi o e-marketing – autorzy mniej koncentrują się na jego tekstowym wymiarze. Puzyrkiewicz wypełnia lukę, zaprasza do tworzenia tekstów użytkowych, często przewrotnie i z oryginalnym podejściem, świadomy prokrastynacyjnych wymówek i lęków. Może spokojnie dzielić się wiedzą i nie drżeć przed ChatGPT. Może dostarczać czytelnikom rozrywki w poradniku, nie psując przy tym jego przemyślanej struktury i przydatności. I chociaż kieruje się do copywriterów nastawionych na internetowe teksty sprzedażowe, przyda się naprawdę wszystkim piszącym.<br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2865724536321626420.post-4552243473324268512024-02-23T20:00:00.013+01:002024-02-23T20:00:00.305+01:00Bing! Ciuchcia do toalety. Zabawy i zadania z naklejkamiHarperkids, Warszawa 2024.<br><br>
Motywacja<br><br>
O korzystaniu z nocnika było już mnóstwo publikacji dla najmłodszych – nic lepiej nie dopinguje do podjęcia pewnych działań niż ulubiony bohater, który jest na tyle dorosły, żeby zrezygnować z używania pieluchy i nie zapewniać przy tym otoczeniu mokrych katastrof (chociaż takie od czasu do czasu nawet takiemu bohaterowi przydarzyć się mogą, zwłaszcza na początku – to pocieszenie znajduje się w odpowiednim wyjaśnieniu). „Ciuchcia do toalety” to kolejna książeczka pozwalająca dzieciom na zmianę przyzwyczajeń – ale za sprawą bajkowego ulubionego bohatera, królika Binga, pouczająca lektura może zmienić się w zabawę. A właściwie – zmieni się na pewno, bo to bardziej zeszyt ćwiczeń niż tradycyjna czytanka. Picture book wyposażony jest w zestaw naklejek (i to wielu naklejek) oraz tablicę do zdobywania kolejnych sprawności i zaznaczania postępów w działaniu – za każde odpowiednio wykonane zadanie będzie można przykleić w wyznaczonym do tego miejscu gwiazdkę, co na pewno przekona dzieci do pracy nad sobą. Do tego dochodzą pomysły na interaktywność: dzieci między innymi mają razem z bohaterem ćwiczyć wkładanie i zdejmowanie majtek (czasem przedstawianych jako „gatki” dla starszych) – i w rzeczywistości, i przez przesuwanie palcem po stronie, co urozmaici zadanie. Po przekonaniu, do czego służy nocnik czy muszla klozetowa pokazuje się tu najmłodszym także kolejne obowiązkowe czynności: spłukiwanie wody i mycie rąk po każdym skorzystaniu z toalety – najlepiej wyjaśnić do od razu, żeby uniknąć konieczności dodatkowego tłumaczenia później. Oczywiście każdą aktywność się tu nagradza – a tablica postępów pozwala na utrwalenie wiadomości i kontrolowanie, czy dziecko ma już odpowiednią teoretyczną wiedzę. Każdy będzie chciał naśladować ulubionego bohatera, Bing zaprasza do wspólnej zabawy – a ponieważ motyw tabuizowany wśród starszych dla maluchów nie jest niczym dziwnym (co najwyżej komicznym) – chętnie będą sprawdzać, jak postać z kreskówki radzi sobie z toaletowymi wyzwaniami. „Ciuchcia do toalety” to picture book, w którym obrazki trzeba uzupełniać samodzielnie. Za każdym razem na stronie pojawia się polecenie dla dziecka (to polecenie przy okazji jest też wprowadzeniem do bajkowego świata – przypomina na przykład o upodobaniach lub zwyczajach bohaterów) i rodzaj aktywności, którą należy razem z Bingiem (albo jego przytulanką) poćwiczyć. Każda strona to osobny temat, ale nie ma tu wyłącznie obrazków do uzupełniania, pojawiają się też gry logiczne – na przykład labirynty (żeby znaleźć drogę do WC). To sprawi, że dzieci będą się bawić przy odbiorze tej książeczki i chłonąć prezentowane treści. Wszystko utrzymane zostało w lekkim tonie – zresztą trudno wyobrazić sobie inne rozwiązanie, jeśli chce się doprowadzić do odpowiedniego celu. Bing lepiej niż dorośli przekona odbiorców do zrezygnowania z pieluch – wspomoże zatem rodziców w wychowawczych staraniach. Prosty zestaw zadań w połączeniu z praktycznymi wskazówkami i uwagami to coś, co docenią zwłaszcza rodzice – wsparcie Binga przyda się bardzo. I nie trzeba wielkich uzasadnień: wystarczy obietnica zachowywania się jak starsze dzieci albo jak bajkowy bohater, który wszystkich przedstawianych czynności zdążył się już nauczyć. <br><br>
Izabela Mikruthttp://www.blogger.com/profile/11763728626673874708noreply@blogger.com0