Harperkids, Warszawa 2024.
Stworzenia
"Wielka księga psów i kotów oraz innych zwierzęcych przyjaciół" spotkała się z bardzo życzliwym przyjęciem odbiorców - nie tylko fanów serii o Basi. W związku z tym Zofia Stanecka przygotowała kolejną część. "Basia. Wielka księga zwierząt domowych i przydomowych" to kontynuacja sprawdzonego pomysłu. Znów tutaj pojawiają się opowiadania poświęcone różnym stworzeniom, ale nowym rozwiązaniem (nowym w serii o Basi, a powtórzonym z tomiku o psach i kotach) jest wprowadzanie wypowiedzi kolejnych bohaterów - dorosłych członków rodziny Basi i jej kolegów, albo samych dzieci. Każdy, kto ma coś do powiedzenia na temat zwierząt, ich obecności w codziennym życiu albo w relacjach w samej lekturze może tu zyskać głos i wprowadzić krótkie wyjaśnienie - na tyle obszerne, że nie zmieściłoby się w dynamicznym opowiadaniu, ale na tyle krótkie, żeby nie zająć dzieci tak jak cały tomik z przygodą Basi. Tym razem książka ma charakter wakacyjny - dotyczy przede wszystkim zwierząt wiejskich. Stajnia, obora, chlewik czy kurnik to miejsca akcji i prezentacji kolejnych stworzeń. Odbiorcy dowiedzą się czegoś o koniach (jakby na przekór trendom w literaturze czwartej - Basia ma alergię na końską sierść i nie może przebywać przy nich, ale ponieważ, jak większość przedszkolaków, interesuje się nimi, mama znajduje rozwiązanie: można przecież o koniach czytać czy je rysować), o kozach, owcach, alpakach, kurach czy gęsiach. Niektóre zwierzęta - te trafiające do opowieści - mają swój charakter i potrafią zaskoczyć bohaterów inteligencją. Zofia Stanecka dba o to, żeby historyjki wciągały dzieci, żeby pokazywały im, że zwierzęta mają swoje uczucia i potrafią się zachowywać intrygująco. Uczy w ten sposób szacunku do zwierząt - i zachęca do obserwacji. Przemyca też kulturowe wątki - na przykład w przypadku koni jest tu też mowa o pegazie i jednorożcu.
Znalazło się w tym tomiku miejsce także na stworzenia, które nie są zbyt dobrze widziane w domach: autorka opowiada o szkodnikach (i to zarówno owadzich, bo są tu mole spożywcze czy mrówki faraona, ale też myszy czy kuny), o tych, które nie robią większych problemów, jednak sygnalizują, że warto zadbać o czystość (rybiki i pająki) czy o tych, które są niewidoczne gołym okiem (roztocza). W ten sposób może poszerzyć perspektywę maluchów, uzmysłowić im, że wokół człowieka żyje mnóstwo zwierząt, nawet kiedy ten nie zdaje sobie sprawy z ich obecności. Oczywiście pojawiają się tu bohaterowie, którzy uwielbiają wszelkie istoty i najchętniej otoczyliby opieką także karaluchy - i to wszystko Zofia Stanecka przedstawia z sympatią. Zależy jej na tym, żeby pokazać dzieciom, że wszystkie stworzenia chcą żyć, ale nie wszystkie nadają się do tego, żeby mieszkać z ludźmi. "Basia. Wielka księga zwierząt domowych i przydomowych" to opowieść, w której znajduje się wszystko to, co odbiorcy w serii cenią - motywy edukacyjne i wychowawcze, a do tego sporo rozrywki. Marianna Oklejak jak zawsze dba o to, żeby dzieci miały co oglądać i żeby towarzyszyły Basi i jej przyjaciołom oraz rodzinie w kolejnych spotkaniach z różnymi zwierzętami.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
środa, 31 lipca 2024
wtorek, 30 lipca 2024
Marta Sawicka-Danielak: Oko tygrysa. O bestii, którą stworzył człowiek
Marginesy, Warszawa 2024.
Groza
Tygrys to zwierzę majestatyczne. Budzi lęk, stanowi zagrożenie - przynajmniej dla tych, którzy mogą je spotkać w pobliżu swojego domu - i wyznacza szereg kulturowych zjawisk, które szerzej na świecie nie są znane. Tygrys to gatunek, który przez destrukcyjną działalność człowieka może zniknąć z powierzchni Ziemi. Tygrys to zjawisko - fascynujące i niezwykłe i nie dziwi fakt, że Marta Sawicka-Danielak daje się mu uwieść. Podróżuje i spotyka tygrysie wdowy (kobiety, które straciły mężów przez ataki tygrysa, w związku z czym zostały niemal wykluczone ze swoich społeczności) i ludzi, którzy atak tygrysa przeżyli (i nie dadzą rady psychicznie dojść do siebie). Sprawdza, jak tygrysy chronić i czym kończy się traktowanie ich jak rozrywki dla gawiedzi. Są tu tygrysy, które trzeba ratować z niewoli, są takie, które zostały wyhodowane dla radości człowieka i źle pojętej rozrywki. Są tygrysy przerażające i tygrysy bezradne. Są też zmiany w społeczeństwie: bo mieszkańcy tygrysich rewirów noszą na tyłach głowy maski, żeby oszukać zwierzę (które podobno nigdy nie atakuje od przodu). Są tygrysy hipnotyzujące samym pomrukiem i są tygrysy, które można próbować poskromić. Tygrysy potrzebują rozległych terenów - tymczasem ludzie zajmują im miejsce do życia. W tej walce nie będzie wygranych. Marta Sawicka-Danielak nakreśla różne aspekty funkcjonowania w przestrzeni z tygrysami. Nie podsuwa czytelnikom tylko reportażu - stara się zrozumieć rozmaite sprawy związane z tygrysami, stworzyć wręcz monografię tych zwierząt w dzisiejszej perspektywie. Uświadamia tym, którzy tygrysy oglądają wyłącznie w zoo, jak wygląda życie tych zwierząt, gdy nie oddzielają ich od ludzi kraty. "Oko tygrysa. O bestii, którą stworzył człowiek" to także analiza strachu przed tygrysem, rodzącego się z tego szacunku (lub gniewu) i rozwiązań, które zawsze kogoś skrzywdzą.
Nie da się łatwo opowiedzieć o zawartości tej rozległej publikacji. Autorka dba o to, żeby tematy się zmieniały i żeby angażowały odbiorców z różnych powodów. Przygląda się nawet polskim markom i produktom, które inspirują się tygrysem i wykorzystują charakterystyczne dla niego motywy choćby w reklamach. Tygrys zamienia się tu w kulturowe zjawisko, które nie daje się do końca rozszyfrować i wciąż budzi grozę. A jednocześnie nadaje się idealnie jako maskotka, pamiątka z Indii - sympatyczny pluszak dla dzieci. W tych wewnętrznych konfliktach skrywa się zaledwie część natury tygrysa i podejścia do tego zwierzęcia. Autorka stawia tu na dzikość i na niepewność, bo przecież nawet szereg przeprowadzonych rozmów nie pozwala jej stworzyć recepty na zachowania tygrysów.
Ta książka nasyca. Uświadamia czytelnikom fakty, o których ci być może nie mieli pojęcia, prezentuje tygrysa w różnych ujęciach - według ludzkich spojrzeń. Wyrasta z fascynacji i z szacunku, pokazuje inną niż wroga lub entuzjastyczna postawę - "Oko tygrysa" to publikacja pełna silnych wrażeń. Wielką pracę musiała wykonać autorka, żeby podzielić się z czytelnikami szeregiem takich odkryć. Inaczej niż w wielu dzisiejszych książkach podróżniczych czy reportażowych fotografie są tu tylko dodatkiem do tomu, nie rozdmuchują objętości, ale czasem pozwalają sobie uświadomić, o czym jest mowa. "Oko tygrysa" to lekturowa przygoda w wielkim stylu.
Groza
Tygrys to zwierzę majestatyczne. Budzi lęk, stanowi zagrożenie - przynajmniej dla tych, którzy mogą je spotkać w pobliżu swojego domu - i wyznacza szereg kulturowych zjawisk, które szerzej na świecie nie są znane. Tygrys to gatunek, który przez destrukcyjną działalność człowieka może zniknąć z powierzchni Ziemi. Tygrys to zjawisko - fascynujące i niezwykłe i nie dziwi fakt, że Marta Sawicka-Danielak daje się mu uwieść. Podróżuje i spotyka tygrysie wdowy (kobiety, które straciły mężów przez ataki tygrysa, w związku z czym zostały niemal wykluczone ze swoich społeczności) i ludzi, którzy atak tygrysa przeżyli (i nie dadzą rady psychicznie dojść do siebie). Sprawdza, jak tygrysy chronić i czym kończy się traktowanie ich jak rozrywki dla gawiedzi. Są tu tygrysy, które trzeba ratować z niewoli, są takie, które zostały wyhodowane dla radości człowieka i źle pojętej rozrywki. Są tygrysy przerażające i tygrysy bezradne. Są też zmiany w społeczeństwie: bo mieszkańcy tygrysich rewirów noszą na tyłach głowy maski, żeby oszukać zwierzę (które podobno nigdy nie atakuje od przodu). Są tygrysy hipnotyzujące samym pomrukiem i są tygrysy, które można próbować poskromić. Tygrysy potrzebują rozległych terenów - tymczasem ludzie zajmują im miejsce do życia. W tej walce nie będzie wygranych. Marta Sawicka-Danielak nakreśla różne aspekty funkcjonowania w przestrzeni z tygrysami. Nie podsuwa czytelnikom tylko reportażu - stara się zrozumieć rozmaite sprawy związane z tygrysami, stworzyć wręcz monografię tych zwierząt w dzisiejszej perspektywie. Uświadamia tym, którzy tygrysy oglądają wyłącznie w zoo, jak wygląda życie tych zwierząt, gdy nie oddzielają ich od ludzi kraty. "Oko tygrysa. O bestii, którą stworzył człowiek" to także analiza strachu przed tygrysem, rodzącego się z tego szacunku (lub gniewu) i rozwiązań, które zawsze kogoś skrzywdzą.
Nie da się łatwo opowiedzieć o zawartości tej rozległej publikacji. Autorka dba o to, żeby tematy się zmieniały i żeby angażowały odbiorców z różnych powodów. Przygląda się nawet polskim markom i produktom, które inspirują się tygrysem i wykorzystują charakterystyczne dla niego motywy choćby w reklamach. Tygrys zamienia się tu w kulturowe zjawisko, które nie daje się do końca rozszyfrować i wciąż budzi grozę. A jednocześnie nadaje się idealnie jako maskotka, pamiątka z Indii - sympatyczny pluszak dla dzieci. W tych wewnętrznych konfliktach skrywa się zaledwie część natury tygrysa i podejścia do tego zwierzęcia. Autorka stawia tu na dzikość i na niepewność, bo przecież nawet szereg przeprowadzonych rozmów nie pozwala jej stworzyć recepty na zachowania tygrysów.
Ta książka nasyca. Uświadamia czytelnikom fakty, o których ci być może nie mieli pojęcia, prezentuje tygrysa w różnych ujęciach - według ludzkich spojrzeń. Wyrasta z fascynacji i z szacunku, pokazuje inną niż wroga lub entuzjastyczna postawę - "Oko tygrysa" to publikacja pełna silnych wrażeń. Wielką pracę musiała wykonać autorka, żeby podzielić się z czytelnikami szeregiem takich odkryć. Inaczej niż w wielu dzisiejszych książkach podróżniczych czy reportażowych fotografie są tu tylko dodatkiem do tomu, nie rozdmuchują objętości, ale czasem pozwalają sobie uświadomić, o czym jest mowa. "Oko tygrysa" to lekturowa przygoda w wielkim stylu.
poniedziałek, 29 lipca 2024
Tomasz Plebański, Emilia Dziubak: Rok w lesie. Zasypianka
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Na dobranoc
Książka "Rok w lesie" Emilii Dziubak spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem - nic więc dziwnego, że zamieniła się w serię publikacji dla różnych grup młodych odbiorców. Przyjemne dla oka i wyciszające ilustracje pojawiają się w kolejnych tomikach i cieszą oko nie tylko maluchów: wiadomo, że to lektury przeznaczone do czytania przez rodziców, więc warstwa graficzna powinna usatysfakcjonować obie zainteresowane strony. Emilia Dziubak potrafi to zrobić. Teraz ilustruje mały tomik kartonowy (z zaokrąglonymi rogami, co jest już od dawna standardem) z rymowanką Tomasza Plebańskiego. "Zasypianka" to historia małej sroczki, która przemierza las - chodzi od zwierzęcia do zwierzęcia i sprawdza, czy śpią, czy już się obudziły - a właściwie próbuje nawiązać kontakt z kolejnymi mieszkańcami lasu, jednak wszyscy ją przepędzają, bo chcą odpocząć. W końcu sroczka sama dochodzi do wniosku, że niektórych nie wolno budzić. Aż sama męczy się swoimi działaniami i szykuje się do snu. Książka zbudowana na bazie wyliczanki pozwala na uśpienie dziecka - temat snu ma przygotować do tego, żeby zamknąć oczy i wyciszyć emocje. Wystarczy podążać za małą sroczką i sprawdzać, którzy bohaterowie chcą spać, żeby senność się udzieliła, przynajmniej dzieciom. Tomasz Plebański czasami w rymach stawia na gramatyczne współbrzmienia, czasami nadużywa zdrobnień, innym razem wykorzystuje onomatopeje - ale zachowuje kojący rytm i praktycznie uniemożliwia dzieciom rozbrykanie. Pozwala na wieczorny odpoczynek i ułożenie się do snu. Dzieci mają po prostu wziąć przykład ze zwierzęcych bohaterów - i wszystko jasne, bez prawienia morałów. Przy okazji odbiorcy mogą jednak poznać nazwy typowych mieszkańców polskich lasów, nauczą się szacunku do przyrody i wyzwolą zainteresowanie spacerami krajoznawczymi. Wprawdzie nawet jeśli nie chodzi tu o edukowanie najmłodszych, to jednak pod wpływem lektury rozszerzy się słownictwo odbiorców (choćby o żeremie). Ważniejsze niż narracja stają się tu oczywiście ilustracje Emilii Dziubak. Tomik jest utrzymany w dość ciemnych barwach, chociaż są wyjątki, w zależności od momentu, w którym sroczka odwiedza kolejnych bohaterów - Emilia Dziubak nieodmiennie zachwyca sposobem prezentowania zwierząt i leśnych pejzaży. Jest tu delikatność i celność w przedstawianiu sytuacji, jest delikatna bajkowość w minach postaci, ale też - możliwość rozpoznawania charakterystycznych dla wybranych gatunków cech. "Zasypianka" to popis graficzny, od którego nie można oderwać oczu. W tej książeczce widać, jak bardzo opłaca się tworzenie ślicznych ilustracji dla dzieci. Emilia Dziubak nie przesładza rysunków i nie infantylizuje ich przesadnie, dostarcza obrazków klimatycznych i uroczych, a jednocześnie traktuje dzieci poważnie i sprawia, że zechcą wracać do jej dzieł. To odejście od bylejakości licencjonowanych komputerowych grafik - i pokazanie, jak bardzo ważne są ilustracje z duszą. "Zasypianka" to prosta książeczka (niewykluczone, że stanie się ulubioną lekturą części maluchów, które potrzebują na pewnym etapie rozwoju tego typu opowiastek), ale jej egzystencję na rynku wydawniczym z pewnością przedłuży fakt, że to właśnie Emilia Dziubak dzieli się z odbiorcami swoimi wersjami leśnych stworzeń. Tę książkę chce się oglądać.
Na dobranoc
Książka "Rok w lesie" Emilii Dziubak spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem - nic więc dziwnego, że zamieniła się w serię publikacji dla różnych grup młodych odbiorców. Przyjemne dla oka i wyciszające ilustracje pojawiają się w kolejnych tomikach i cieszą oko nie tylko maluchów: wiadomo, że to lektury przeznaczone do czytania przez rodziców, więc warstwa graficzna powinna usatysfakcjonować obie zainteresowane strony. Emilia Dziubak potrafi to zrobić. Teraz ilustruje mały tomik kartonowy (z zaokrąglonymi rogami, co jest już od dawna standardem) z rymowanką Tomasza Plebańskiego. "Zasypianka" to historia małej sroczki, która przemierza las - chodzi od zwierzęcia do zwierzęcia i sprawdza, czy śpią, czy już się obudziły - a właściwie próbuje nawiązać kontakt z kolejnymi mieszkańcami lasu, jednak wszyscy ją przepędzają, bo chcą odpocząć. W końcu sroczka sama dochodzi do wniosku, że niektórych nie wolno budzić. Aż sama męczy się swoimi działaniami i szykuje się do snu. Książka zbudowana na bazie wyliczanki pozwala na uśpienie dziecka - temat snu ma przygotować do tego, żeby zamknąć oczy i wyciszyć emocje. Wystarczy podążać za małą sroczką i sprawdzać, którzy bohaterowie chcą spać, żeby senność się udzieliła, przynajmniej dzieciom. Tomasz Plebański czasami w rymach stawia na gramatyczne współbrzmienia, czasami nadużywa zdrobnień, innym razem wykorzystuje onomatopeje - ale zachowuje kojący rytm i praktycznie uniemożliwia dzieciom rozbrykanie. Pozwala na wieczorny odpoczynek i ułożenie się do snu. Dzieci mają po prostu wziąć przykład ze zwierzęcych bohaterów - i wszystko jasne, bez prawienia morałów. Przy okazji odbiorcy mogą jednak poznać nazwy typowych mieszkańców polskich lasów, nauczą się szacunku do przyrody i wyzwolą zainteresowanie spacerami krajoznawczymi. Wprawdzie nawet jeśli nie chodzi tu o edukowanie najmłodszych, to jednak pod wpływem lektury rozszerzy się słownictwo odbiorców (choćby o żeremie). Ważniejsze niż narracja stają się tu oczywiście ilustracje Emilii Dziubak. Tomik jest utrzymany w dość ciemnych barwach, chociaż są wyjątki, w zależności od momentu, w którym sroczka odwiedza kolejnych bohaterów - Emilia Dziubak nieodmiennie zachwyca sposobem prezentowania zwierząt i leśnych pejzaży. Jest tu delikatność i celność w przedstawianiu sytuacji, jest delikatna bajkowość w minach postaci, ale też - możliwość rozpoznawania charakterystycznych dla wybranych gatunków cech. "Zasypianka" to popis graficzny, od którego nie można oderwać oczu. W tej książeczce widać, jak bardzo opłaca się tworzenie ślicznych ilustracji dla dzieci. Emilia Dziubak nie przesładza rysunków i nie infantylizuje ich przesadnie, dostarcza obrazków klimatycznych i uroczych, a jednocześnie traktuje dzieci poważnie i sprawia, że zechcą wracać do jej dzieł. To odejście od bylejakości licencjonowanych komputerowych grafik - i pokazanie, jak bardzo ważne są ilustracje z duszą. "Zasypianka" to prosta książeczka (niewykluczone, że stanie się ulubioną lekturą części maluchów, które potrzebują na pewnym etapie rozwoju tego typu opowiastek), ale jej egzystencję na rynku wydawniczym z pewnością przedłuży fakt, że to właśnie Emilia Dziubak dzieli się z odbiorcami swoimi wersjami leśnych stworzeń. Tę książkę chce się oglądać.
niedziela, 28 lipca 2024
Pierdomenico Baccalario, Federico Taddia, Simona Paravani-Mellinghoff: Do czego służą pieniądze? 15 pytań. Wszystko, co warto wiedzieć o ekonomii
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Świat zakupów
Często dzieci nie zastanawiają się nad tym, do czego służą reklamy i jakie znaczenie ma to, co wybierają dla siebie - w wymiarze globalnym albo przynajmniej krajowym. Pierdomenico Baccalario, Federico Taddia i Simona Paravani-Mellinghoff biorą się zatem za przybliżanie młodym odbiorcom praw ekonomii. I robią to w dobrym stylu, tak, że warto polecić czytelnikom książkę "Do czego służą pieniądze? 15 pytań. Wszystko, co warto wiedzieć o ekonomii". Jest to publikacja, która w bardzo przyjemny sposób objaśnia, przedstawia czytelne przykłady i bawi przy okazji edukowania. Autorzy zajmują się wprowadzaniem kolejnych terminów, ale przede wszystkim przekładaniem zachowań konsumenta na codzienność odbiorców. Wybierają sobie na początek pluszowego kurczaka, żeby odnieść się do namacalnego i łatwego do zapamiętania przedmiotu - później przedmiotów pożądania znajdzie się trochę więcej. Dzieci dowiedzą się, co wpływa na cenę produktu i jak założyć swoją pierwszą firmę, jak reklamować swoje towary lub usługi i do kogo się z tymi reklamami kierować, żeby odnieść właściwe efekty. Dowiedzą się nawet, jakie znaczenie ma rozpieszczenie towarów na półkach w sklepie - mogą wyobrazić sobie trzy warzywniaki, do których mają szansę przekazać swoje wyhodowane warzywa - i zastanowić się, czy towar ma być dostępny wszędzie, jak wyeksponowany i jak dostarczany. W tym wszystkim autorzy poruszają się bardzo sprawnie, nie pozostawiają żadnych wątpliwości - pokazują dzieciom możliwości i zagrożenia płynące z handlu i wychowują je też na świadomych konsumentów. Młodzi odbiorcy poznają skrótową historię pieniędzy, rodzaje zatrudnienia czy spółki. Wszystko to stanowi świetny start - wejście w świat ekonomii jeszcze zanim będzie można zastosowane tu uwagi poznawać w praktyce. Bardzo możliwe, że dzięki tej publikacji autorzy wyczulą młodych czytelników na zabiegi marketingowe i na nieuczciwość w świecie reklam - kiedy już czytelnicy oswoją się ze sztuczkami potrzebnymi w prowadzeniu własnego biznesu, inaczej będą postrzegać otoczenie. "Do czego służą pieniądze" to zatem lekcja ekonomii w pigułce. Co ważne, autorzy decydują się tutaj na humor jako wiodący element narracji - specjalnie część danych przerysowują, specjalnie wprowadzają do opowieści rozmaite żarty. Nie traci na tym lektura: w końcu dowcip wymaga zwięzłości, a nie rozbudowanych narracyjnie komentarzy - za to przyciąga czytelników, nastraja ich pozytywnie i zachęca do śledzenia lektury. Jakby tego było mało, część wyjaśnień przenosi się jeszcze do drobnych komiksów - autorzy odrobili lekcję z dzisiejszych publikacji edukacyjnych i gatunków cieszących się na rynku największym powodzeniem i dostosowują do tego swoją propozycję. Jest to książka, po którą każde dziecko powinno sięgnąć - choćby po to, żeby wiedzieć, jak poruszać się w świecie, którym rządzi pieniądz. Z pewnością to dobry krok w kierunku kształcenia ekonomicznego, być może pod wpływem takich wyjaśnień ktoś zechce powiązać swoją zawodową egzystencję z ekonomią - ale najbardziej liczy się tutaj wychowanie świadomych konsumentów.
Świat zakupów
Często dzieci nie zastanawiają się nad tym, do czego służą reklamy i jakie znaczenie ma to, co wybierają dla siebie - w wymiarze globalnym albo przynajmniej krajowym. Pierdomenico Baccalario, Federico Taddia i Simona Paravani-Mellinghoff biorą się zatem za przybliżanie młodym odbiorcom praw ekonomii. I robią to w dobrym stylu, tak, że warto polecić czytelnikom książkę "Do czego służą pieniądze? 15 pytań. Wszystko, co warto wiedzieć o ekonomii". Jest to publikacja, która w bardzo przyjemny sposób objaśnia, przedstawia czytelne przykłady i bawi przy okazji edukowania. Autorzy zajmują się wprowadzaniem kolejnych terminów, ale przede wszystkim przekładaniem zachowań konsumenta na codzienność odbiorców. Wybierają sobie na początek pluszowego kurczaka, żeby odnieść się do namacalnego i łatwego do zapamiętania przedmiotu - później przedmiotów pożądania znajdzie się trochę więcej. Dzieci dowiedzą się, co wpływa na cenę produktu i jak założyć swoją pierwszą firmę, jak reklamować swoje towary lub usługi i do kogo się z tymi reklamami kierować, żeby odnieść właściwe efekty. Dowiedzą się nawet, jakie znaczenie ma rozpieszczenie towarów na półkach w sklepie - mogą wyobrazić sobie trzy warzywniaki, do których mają szansę przekazać swoje wyhodowane warzywa - i zastanowić się, czy towar ma być dostępny wszędzie, jak wyeksponowany i jak dostarczany. W tym wszystkim autorzy poruszają się bardzo sprawnie, nie pozostawiają żadnych wątpliwości - pokazują dzieciom możliwości i zagrożenia płynące z handlu i wychowują je też na świadomych konsumentów. Młodzi odbiorcy poznają skrótową historię pieniędzy, rodzaje zatrudnienia czy spółki. Wszystko to stanowi świetny start - wejście w świat ekonomii jeszcze zanim będzie można zastosowane tu uwagi poznawać w praktyce. Bardzo możliwe, że dzięki tej publikacji autorzy wyczulą młodych czytelników na zabiegi marketingowe i na nieuczciwość w świecie reklam - kiedy już czytelnicy oswoją się ze sztuczkami potrzebnymi w prowadzeniu własnego biznesu, inaczej będą postrzegać otoczenie. "Do czego służą pieniądze" to zatem lekcja ekonomii w pigułce. Co ważne, autorzy decydują się tutaj na humor jako wiodący element narracji - specjalnie część danych przerysowują, specjalnie wprowadzają do opowieści rozmaite żarty. Nie traci na tym lektura: w końcu dowcip wymaga zwięzłości, a nie rozbudowanych narracyjnie komentarzy - za to przyciąga czytelników, nastraja ich pozytywnie i zachęca do śledzenia lektury. Jakby tego było mało, część wyjaśnień przenosi się jeszcze do drobnych komiksów - autorzy odrobili lekcję z dzisiejszych publikacji edukacyjnych i gatunków cieszących się na rynku największym powodzeniem i dostosowują do tego swoją propozycję. Jest to książka, po którą każde dziecko powinno sięgnąć - choćby po to, żeby wiedzieć, jak poruszać się w świecie, którym rządzi pieniądz. Z pewnością to dobry krok w kierunku kształcenia ekonomicznego, być może pod wpływem takich wyjaśnień ktoś zechce powiązać swoją zawodową egzystencję z ekonomią - ale najbardziej liczy się tutaj wychowanie świadomych konsumentów.
sobota, 27 lipca 2024
Smriti Halls: Najlepszy przytulas
Kropka, Warszawa 2024.
Pieszczoty
To jest tomik zabawny i ciekawie poprowadzony. W "Najlepszym przytulasie" wiadomo, do czego dążyć będzie opowieść. Smriti Halls nie szuka wcale oryginalności czy zaskoczeń, przynajmniej w ramach fabuły. Ale siła tego picture booka dla najmłodszych mieści się w czymś innym - a mianowicie w słowotwórczych zabawach. I tutaj warto zaznaczyć, że Magdalena Jakuszew bardzo się postarała, żeby oddać ten klimat i pobawić się słowami tak, żeby odbiorców zachwycić. Faktycznie "Najlepszy przytulas" to książka, w której pomysłów jest sporo. Książka to wyliczanka - chodzi w niej o pokazanie, kto i jak przytula, do kogo warto się przytulić, a przy kim zaowocuje to kontuzją (przytulanie się do jeżozwierza nie musi być najlepszym rozwiązaniem z wiadomych względów). Niektóre stworzenia są milusie, inne rozbrykane - do każdego trzeba podchodzić indywidualnie i zastanowić się, czy aby na pewno można wejść w jego przestrzeń osobistą. Oczywiście większość stworzeń sportretowanych tutaj ma ochotę na przytulanie się - ale niekoniecznie ma do tego warunki. Smriti Halls bawi się tym motywem, dzięki czemu utrzymuje uwagę odbiorców. Maluchy mogą tu prześledzić akcję i śmiać się ze spostrzeżeń, które bywają zaskakujące albo zwyczajnie komiczne - "Najlepszy przytulas" to książka rozrywkowa i... zachęcająca do kontaktu fizycznego. Rozmaite łaskotki, głaskanie, przytulanie, obejmowanie i inne przyjemności eksponowane są w każdej zwrotce i w każdym wersie. Bo bajka jest rymowana, a to dodatkowe utrudnienie przy przekładzie bazującym na lingwistycznych wygibasach. Magdalena Jakuszew radzi sobie z rymami i z wymyślaniem słów, które obrazowo oddają sytuację i relacje między postaciami - mniej radzi sobie z rytmem, ale być może to nie miało większego znaczenia w całym procesie. Rozbujana rymowanka staje się jeszcze bardziej rozkołysana i szalona przez zarzucenie tradycyjnego rozkładu wersów na stronach. Każda rozkładówka to tekst w różnych kierunkach i na wykrzywianych liniach, zmienia się też trochę wielkość - co sprawia, że opowieść nabiera kolejnych znaczeń, tempa i dynamiki. Dobrze się ją czyta, a przy okazji można się jeszcze bawić w kolejne pieszczoty z dzieckiem, któremu czyta się tę książeczkę.
Rzecz jasna, spore znaczenie mają tu obrazki i Alison Brown stara się bardzo, żeby zachwycały dzieci. Wszyscy mają tu komiksowe miny, które przeważnie obrazują albo przyjemność, albo zadowolenie, albo radość - tak, żeby łatwo było przemycić przesłanie dla odbiorców - wszystkie zabawy tutaj wykorzystywane mają prowadzić do zadowolenia obu zaangażowanych stron. Każdy maluch, który lubi kontakt fizyczny, będzie tu usatysfakcjonowany, śledząc przygody bohaterów. Zresztą do postaci nie trzeba się w tej książeczce przywiązywać - tu każdy pojawia się na chwilę i w zasadzie tylko po to, żeby zasugerować i zasygnalizować techniczne aspekty czułości. Przyjemna opowiastka, dobrze zrealizowana i wypełniona miłymi dla dziecka zachowaniami - to lektura, która pozwala na przedłużenie przyjemności o właściwe przytulasy. Te najlepsze.
Pieszczoty
To jest tomik zabawny i ciekawie poprowadzony. W "Najlepszym przytulasie" wiadomo, do czego dążyć będzie opowieść. Smriti Halls nie szuka wcale oryginalności czy zaskoczeń, przynajmniej w ramach fabuły. Ale siła tego picture booka dla najmłodszych mieści się w czymś innym - a mianowicie w słowotwórczych zabawach. I tutaj warto zaznaczyć, że Magdalena Jakuszew bardzo się postarała, żeby oddać ten klimat i pobawić się słowami tak, żeby odbiorców zachwycić. Faktycznie "Najlepszy przytulas" to książka, w której pomysłów jest sporo. Książka to wyliczanka - chodzi w niej o pokazanie, kto i jak przytula, do kogo warto się przytulić, a przy kim zaowocuje to kontuzją (przytulanie się do jeżozwierza nie musi być najlepszym rozwiązaniem z wiadomych względów). Niektóre stworzenia są milusie, inne rozbrykane - do każdego trzeba podchodzić indywidualnie i zastanowić się, czy aby na pewno można wejść w jego przestrzeń osobistą. Oczywiście większość stworzeń sportretowanych tutaj ma ochotę na przytulanie się - ale niekoniecznie ma do tego warunki. Smriti Halls bawi się tym motywem, dzięki czemu utrzymuje uwagę odbiorców. Maluchy mogą tu prześledzić akcję i śmiać się ze spostrzeżeń, które bywają zaskakujące albo zwyczajnie komiczne - "Najlepszy przytulas" to książka rozrywkowa i... zachęcająca do kontaktu fizycznego. Rozmaite łaskotki, głaskanie, przytulanie, obejmowanie i inne przyjemności eksponowane są w każdej zwrotce i w każdym wersie. Bo bajka jest rymowana, a to dodatkowe utrudnienie przy przekładzie bazującym na lingwistycznych wygibasach. Magdalena Jakuszew radzi sobie z rymami i z wymyślaniem słów, które obrazowo oddają sytuację i relacje między postaciami - mniej radzi sobie z rytmem, ale być może to nie miało większego znaczenia w całym procesie. Rozbujana rymowanka staje się jeszcze bardziej rozkołysana i szalona przez zarzucenie tradycyjnego rozkładu wersów na stronach. Każda rozkładówka to tekst w różnych kierunkach i na wykrzywianych liniach, zmienia się też trochę wielkość - co sprawia, że opowieść nabiera kolejnych znaczeń, tempa i dynamiki. Dobrze się ją czyta, a przy okazji można się jeszcze bawić w kolejne pieszczoty z dzieckiem, któremu czyta się tę książeczkę.
Rzecz jasna, spore znaczenie mają tu obrazki i Alison Brown stara się bardzo, żeby zachwycały dzieci. Wszyscy mają tu komiksowe miny, które przeważnie obrazują albo przyjemność, albo zadowolenie, albo radość - tak, żeby łatwo było przemycić przesłanie dla odbiorców - wszystkie zabawy tutaj wykorzystywane mają prowadzić do zadowolenia obu zaangażowanych stron. Każdy maluch, który lubi kontakt fizyczny, będzie tu usatysfakcjonowany, śledząc przygody bohaterów. Zresztą do postaci nie trzeba się w tej książeczce przywiązywać - tu każdy pojawia się na chwilę i w zasadzie tylko po to, żeby zasugerować i zasygnalizować techniczne aspekty czułości. Przyjemna opowiastka, dobrze zrealizowana i wypełniona miłymi dla dziecka zachowaniami - to lektura, która pozwala na przedłużenie przyjemności o właściwe przytulasy. Te najlepsze.
piątek, 26 lipca 2024
Ewa Ornacka: Skazana
Rebis, Warszawa 2024. (wznowienie)
Z celi
Ewa Ornacka dopiero na końcu książki pisze o tym, za co skazana została bohaterka jej tomu, Beata. Najpierw odbiorcy przekonają się, że to kobieta, która pracowała jako sędzia - i której nawet doskonała znajomość prawa nie uchroniła przed wymiarem sprawiedliwości. "Skazana" to książka pokazująca świat za kratami - ale za kratami więzień dla kobiet. Czytelnicy dowiedzą się nie tylko, jakie zasady tu panują, ale też - kto trafia do takich miejsc i jakie ma możliwości ubiegania się o przedterminowe zwolnienie. W tym wszystkim zachowuje narrację swojej bohaterki, od czasu do czasu przerzucając się na rozmowy z nią - zwykle wtedy, gdy trzeba coś doprecyzować albo gdy pojawiają się informacje, które same w sobie brzmią mało wiarygodnie dla odbiorców.
Przetrwanie za kratami zależne jest od wielu czynników. Bohaterka tomu dzieli się swoimi doświadczeniami i przemyśleniami, jest w stanie uzmysłowić odbiorcom, jakie rozwiązania są sensowne, a jakie nie przynoszą oczekiwanych efektów. Zdarzają się jej załamania i kryzysy, zdarza się strach - i w wielu wypadkach z ratunkiem przychodzą koleżanki z celi. W takim kontekście przenosiny do innych więzień wiążą się z dodatkowym stresem. Wszędzie jednak liczą się ludzie. W "Skazanej" przewijają się postacie z pierwszych stron gazet - niechlubne sławy, kobiety, które komuś zgotowały piekło. Bohaterka opowiada, jak są traktowane przez inne więźniarki, ale Ewa Ornacka przeważnie posiłkuje się tu fragmentami gazetowych reportaży - żeby nie przetwarzać już podanych informacji, w roli przypomnienia. Najbardziej jednak bohaterka skupia się na nowych znajomych. Portretuje kolejne kobiety, z którymi połączył ją los - nie zajmuje się jednak przesadnie ich wcześniejszymi czynami, działaniami, które doprowadziły je do więzienia (czasami to oznaczałoby konieczność rozpatrywania psychiki morderczyń), raczej - postawami w celi. Uświadamia czytelnikom, jakie gesty bywają pomocne i jakie dodawały jej otuchy, dzieli się własnymi łzami. Ale podstawę stanowi organizowanie sobie życia w zamkniętej przestrzeni: tęsknota za domem czy plany na przyszłość nie mają tu racji bytu, bo nie pozwalają przetrwać. "Skazana" to zatem analiza tego, co się dzieje tu i teraz, oczywiście z perspektywy czasu - jednak dla czytelników to będzie możliwość funkcjonowania razem z bohaterką w jej nieoczekiwanej rzeczywistości. Ewa Ornacka nie szuka sensacji, stawia za to na przeżycia bohaterki - kiedy oddaje jej głos, chce przede wszystkim odmalować świat, którego do tej pory nie znała. A tematów pojawia się mnóstwo, nic więc dziwnego, że Ornacka decyduje się na dość krótkie rozdziały, czasami tylko zapowiadające dalszą treść - tak, żeby podtrzymać uwagę i zainteresowanie czytelników. W "Skazanej" nie ma miejsca na optymizm - relacje w celi to temat, którego żaden psycholog nie byłby w stanie rozpracować. Jednak da się i tu znaleźć przyjaźń i życzliwą duszę, która będzie wiedziała, jak zareagować, gdy dzieje się źle. Ewa Ornacka przedstawia więzienną codzienność bez sentymentów i przegadania, co sprawia, że łatwiej jej przyciągnąć czytelników i sprawić, że prześledzą uważnie zaprezentowane fakty i emocje.
Z celi
Ewa Ornacka dopiero na końcu książki pisze o tym, za co skazana została bohaterka jej tomu, Beata. Najpierw odbiorcy przekonają się, że to kobieta, która pracowała jako sędzia - i której nawet doskonała znajomość prawa nie uchroniła przed wymiarem sprawiedliwości. "Skazana" to książka pokazująca świat za kratami - ale za kratami więzień dla kobiet. Czytelnicy dowiedzą się nie tylko, jakie zasady tu panują, ale też - kto trafia do takich miejsc i jakie ma możliwości ubiegania się o przedterminowe zwolnienie. W tym wszystkim zachowuje narrację swojej bohaterki, od czasu do czasu przerzucając się na rozmowy z nią - zwykle wtedy, gdy trzeba coś doprecyzować albo gdy pojawiają się informacje, które same w sobie brzmią mało wiarygodnie dla odbiorców.
Przetrwanie za kratami zależne jest od wielu czynników. Bohaterka tomu dzieli się swoimi doświadczeniami i przemyśleniami, jest w stanie uzmysłowić odbiorcom, jakie rozwiązania są sensowne, a jakie nie przynoszą oczekiwanych efektów. Zdarzają się jej załamania i kryzysy, zdarza się strach - i w wielu wypadkach z ratunkiem przychodzą koleżanki z celi. W takim kontekście przenosiny do innych więzień wiążą się z dodatkowym stresem. Wszędzie jednak liczą się ludzie. W "Skazanej" przewijają się postacie z pierwszych stron gazet - niechlubne sławy, kobiety, które komuś zgotowały piekło. Bohaterka opowiada, jak są traktowane przez inne więźniarki, ale Ewa Ornacka przeważnie posiłkuje się tu fragmentami gazetowych reportaży - żeby nie przetwarzać już podanych informacji, w roli przypomnienia. Najbardziej jednak bohaterka skupia się na nowych znajomych. Portretuje kolejne kobiety, z którymi połączył ją los - nie zajmuje się jednak przesadnie ich wcześniejszymi czynami, działaniami, które doprowadziły je do więzienia (czasami to oznaczałoby konieczność rozpatrywania psychiki morderczyń), raczej - postawami w celi. Uświadamia czytelnikom, jakie gesty bywają pomocne i jakie dodawały jej otuchy, dzieli się własnymi łzami. Ale podstawę stanowi organizowanie sobie życia w zamkniętej przestrzeni: tęsknota za domem czy plany na przyszłość nie mają tu racji bytu, bo nie pozwalają przetrwać. "Skazana" to zatem analiza tego, co się dzieje tu i teraz, oczywiście z perspektywy czasu - jednak dla czytelników to będzie możliwość funkcjonowania razem z bohaterką w jej nieoczekiwanej rzeczywistości. Ewa Ornacka nie szuka sensacji, stawia za to na przeżycia bohaterki - kiedy oddaje jej głos, chce przede wszystkim odmalować świat, którego do tej pory nie znała. A tematów pojawia się mnóstwo, nic więc dziwnego, że Ornacka decyduje się na dość krótkie rozdziały, czasami tylko zapowiadające dalszą treść - tak, żeby podtrzymać uwagę i zainteresowanie czytelników. W "Skazanej" nie ma miejsca na optymizm - relacje w celi to temat, którego żaden psycholog nie byłby w stanie rozpracować. Jednak da się i tu znaleźć przyjaźń i życzliwą duszę, która będzie wiedziała, jak zareagować, gdy dzieje się źle. Ewa Ornacka przedstawia więzienną codzienność bez sentymentów i przegadania, co sprawia, że łatwiej jej przyciągnąć czytelników i sprawić, że prześledzą uważnie zaprezentowane fakty i emocje.
czwartek, 25 lipca 2024
Wiktoria Korzeniewska: Słowiańskie mity i opowieści w komiksie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Wierzenia
Odejście od popularyzowania w szkołach mitów greckich i rzymskich jako jedynych ciekawych wierzeń w pierwszym etapie wiązało się z przedstawianiem mitologii nordyckiej. Jej widowiskowość pozwoliła na zapładnianie wyobraźni odbiorców także za sprawą fabularnych historii - nordyckie mity zaczęły przenikać do powieści fantasy i do popkultury. Teraz przychodzi czas na eksponowanie słowiańskich mitów, które może nie są aż tak olśniewające pod względem fabuł, ale na pewno mogą stać się intrygujące i inspirujące jako element kultury wartej ocalenia - i budowania tożsamości lokalnej. "Słowiańskie mity i opowieści w komiksie" to książka, która przedstawia najmłodszym ocalałe szczątki wierzeń dawnych Słowian - w postaci bajkowej historii. Mała Małgosia przychodzi do babci i wysłuchuje jej relacji o dawnych zwyczajach, tradycjach i przekonaniach. Nawiązania do ludowej kultury mogą stać się punktem wyjścia do dalszych narracji - o bóstwach, w które dawniej wierzono. Dzięki temu odbiorco dowiedzą się, jak według Słowian powstał świat - jakie konflikty się z tym wiązały i jacy bogowie funkcjonowali w świadomości przodków. Każdy z bogów i każde z bóstw miało oczywiście swój zakres działań - zakres tematów, za które odpowiadał i którymi się zajmował, tak, żeby łatwiej było adresować konkretne prośby czy modły. Część zachowań, które do dzisiaj pozostają czasami pielęgnowane jako element tradycji - zyskuje swoje wyjaśnienie dzięki nawiązaniom do relacji między istotami nadprzyrodzonymi. Dzieci dowiedzą się, skąd wzięli się ludzie w wersji mitologii słowiańskiej, jak odpędzać zmory i złe uroki, czym zajmowały się przeróżne demony i skrzaty. Poznają klasyfikację bóstw i zjawisk w zależności od miejsca zamieszkania i przebywania ich (inne stwory towarzyszyły ludziom w domach, inne kryły się w lasach lub wodach). Wiktoria Korzeniewska opowiada, a Natalia Noszczyńska ilustruje proces przekazywania wiedzy przez babcię Małgosi.
Widać tutaj, że nie zawsze poszczególne opowieści mają wyraźne fabularne struktury, czasami funkcjonują niemal jako zajawki, stanowią rodzaj portretu czy skrótu - nie ma w nich budowania narracji (ale to także da się wyjaśnić samą formą komiksu, nie ma tu miejsca na snucie gawęd o prasłowiańskich bóstwach). Znajdą się za to hasłowe przedstawiania kolejnych postaci, a ich mnogość może zaskoczyć odbiorców. Będzie tu sporo tematów założycielskich, ale też związanych z codziennością - i to stanowi z kolei trampolinę do odkrywania znaczeń magii i wierzeń w codziennym życiu. Podobne historie - z nawiązaniami do tradycji ludowych - zwracają uwagę na się lokalnych zwyczajów. Pozwalają na przywrócenie do świadomości nie tylko dzieci znaczenia drobnych i symbolicznych gestów, utrwalania ich i budowania tożsamości kulturowej. Coś, co do niedawna w ogóle nie istniało w codzienności dzieci, przegrywało z barwnymi i egzotycznymi opowieściami z różnych stron świata, okazuje się konkurencyjne i atrakcyjne dla czytelników w każdym wieku. "Słowiańskie mity i opowieści w komiksie" to próba przywołania piękna przeszłości i siły wyobraźni przodków.
Wierzenia
Odejście od popularyzowania w szkołach mitów greckich i rzymskich jako jedynych ciekawych wierzeń w pierwszym etapie wiązało się z przedstawianiem mitologii nordyckiej. Jej widowiskowość pozwoliła na zapładnianie wyobraźni odbiorców także za sprawą fabularnych historii - nordyckie mity zaczęły przenikać do powieści fantasy i do popkultury. Teraz przychodzi czas na eksponowanie słowiańskich mitów, które może nie są aż tak olśniewające pod względem fabuł, ale na pewno mogą stać się intrygujące i inspirujące jako element kultury wartej ocalenia - i budowania tożsamości lokalnej. "Słowiańskie mity i opowieści w komiksie" to książka, która przedstawia najmłodszym ocalałe szczątki wierzeń dawnych Słowian - w postaci bajkowej historii. Mała Małgosia przychodzi do babci i wysłuchuje jej relacji o dawnych zwyczajach, tradycjach i przekonaniach. Nawiązania do ludowej kultury mogą stać się punktem wyjścia do dalszych narracji - o bóstwach, w które dawniej wierzono. Dzięki temu odbiorco dowiedzą się, jak według Słowian powstał świat - jakie konflikty się z tym wiązały i jacy bogowie funkcjonowali w świadomości przodków. Każdy z bogów i każde z bóstw miało oczywiście swój zakres działań - zakres tematów, za które odpowiadał i którymi się zajmował, tak, żeby łatwiej było adresować konkretne prośby czy modły. Część zachowań, które do dzisiaj pozostają czasami pielęgnowane jako element tradycji - zyskuje swoje wyjaśnienie dzięki nawiązaniom do relacji między istotami nadprzyrodzonymi. Dzieci dowiedzą się, skąd wzięli się ludzie w wersji mitologii słowiańskiej, jak odpędzać zmory i złe uroki, czym zajmowały się przeróżne demony i skrzaty. Poznają klasyfikację bóstw i zjawisk w zależności od miejsca zamieszkania i przebywania ich (inne stwory towarzyszyły ludziom w domach, inne kryły się w lasach lub wodach). Wiktoria Korzeniewska opowiada, a Natalia Noszczyńska ilustruje proces przekazywania wiedzy przez babcię Małgosi.
Widać tutaj, że nie zawsze poszczególne opowieści mają wyraźne fabularne struktury, czasami funkcjonują niemal jako zajawki, stanowią rodzaj portretu czy skrótu - nie ma w nich budowania narracji (ale to także da się wyjaśnić samą formą komiksu, nie ma tu miejsca na snucie gawęd o prasłowiańskich bóstwach). Znajdą się za to hasłowe przedstawiania kolejnych postaci, a ich mnogość może zaskoczyć odbiorców. Będzie tu sporo tematów założycielskich, ale też związanych z codziennością - i to stanowi z kolei trampolinę do odkrywania znaczeń magii i wierzeń w codziennym życiu. Podobne historie - z nawiązaniami do tradycji ludowych - zwracają uwagę na się lokalnych zwyczajów. Pozwalają na przywrócenie do świadomości nie tylko dzieci znaczenia drobnych i symbolicznych gestów, utrwalania ich i budowania tożsamości kulturowej. Coś, co do niedawna w ogóle nie istniało w codzienności dzieci, przegrywało z barwnymi i egzotycznymi opowieściami z różnych stron świata, okazuje się konkurencyjne i atrakcyjne dla czytelników w każdym wieku. "Słowiańskie mity i opowieści w komiksie" to próba przywołania piękna przeszłości i siły wyobraźni przodków.
środa, 24 lipca 2024
FC aka Freakyclown: Jak rabuję banki (i inne podobne miejsca)
Helion, Gliwice 2024.
Bezpieczeństwo
FC aka Freakyclown ma zawód, który odbiorców może zachwycić. Przedstawia perypetie związane z wykonywaniem swojej pracy i anegdoty, jakie stały się jego udziałem podczas realizowania zleceń. Nie może wprawdzie ujawniać szczegółów dotyczących miejsc i firm, nie do końca też dzieli się wszystkimi technikami - nie może tego zrobić. Ale cząstka, którą ujawnia, w zupełności wystarczy odbiorcom, żeby się dobrze bawić podczas lektury. I żeby zwrócić uwagę na bezpieczeństwo w swoich zakładach pracy. Wprawdzie FC działa jako etyczny haker, jednak cyfrowe aspekty jego zajęcia - zapewne po prostu niezbyt malownicze i bardzo hermetyczne - do książki nie trafiają (z maleńkimi wyjątkami). Tu liczą się fizyczne dokonania: włamania do banków, firm, skarbców i innych pilnie strzeżonych miejsc. Autor, kiedy udaje mu się wejść tam, gdzie miał nie zostać wpuszczony, na dowód sukcesu robi zdjęcia (czasami tymi zdjęciami dzieli się z odbiorcami w tomie, ale tak, żeby nie zdradzić zbyt wiele) - albo zostawia naklejki przedstawiające pendrive'y ze szkodliwym oprogramowaniem. Wszystko po to, żeby ostrzec. Wszystko legalnie. Bo FC jest zatrudniany właśnie jako tester systemów bezpieczeństwa. Ma przy sobie niezbędne zezwolenia (którymi jednak niespecjalnie chce się dzielić, jedynie w razie wpadki i problemów ze stróżami prawa musiałby ich użyć), ma też fałszywe listy - i to kolejny rodzaj testu dla pracowników. W tomie "Jak rabuję banki (i inne podobne miejsca)" opowiada odbiorcom przede wszystkim o socjotechnikach i o niedopatrzeniach, o ludzkich błędach, które prowadzą do rozszczelnienia zabezpieczeń - i otwierają furtkę wszelkiego rodzaju przestępcom. FC znajduje problemy w systemach bezpieczeństwa, a następnie zdaje z nich relację zleceniodawcom. Wyzwania bywają różne - czasem chodzi o wyniesienie dokumentów, czasem o wejście do budynku, czasem o sprawdzenie pracowników (chociaż autor zaznacza, że woli doprowadzać do rzetelnego przeszkolenia niż do zwolnień). Ale bywa, że ma wykraść sztabki złota, otworzyć zamek, ukraść helikopter albo przez tydzień włamywać się do kolejnych placówek. I chociaż sam FC tłumaczy, że jego praca rzadko wygląda jak na filmach sensacyjnych, dzieli się z czytelnikami zestawem ekstremalnych pomysłów i wyzwań.
Swoich opowieści nie rozwleka: rozdziały są tu ultrakrótkie i nie przedstawiają kompleksowych historii, a jedynie scenki z działań. Za każdym razem autor podkreśla inne problemy i inne ułatwienia dla przestępców: widzi doskonale, że dyrektorzy i szefowie ochrony w ogóle nie zakładają, że ktoś będzie mieć złe zamiary, w związku z tym przeoczają oczywiste zachęty dla złodziei. I chociaż FC nauczy, jak otwierać zamek wytrychem, jak dorobić sobie identyfikator firmowy i jak wejść przez dowolne drzwi za pomocą batonika - najbardziej ciekawe w jego książce stanie się opisywanie zachowań ludzi. Każdy, kto chce być uprzejmy albo kto posługuje się typowymi odruchami, może nieświadomie pomóc przestępcy. Gubi i pewność siebie, i nadmierna służalczość. A przecież wystarczy po prostu znajomość ludzkiej psychiki, żeby pokonać większość barier. FC nie musi stosować siły (chociaż zdarza mu się uprowadzić ochroniarza), zwykle wykorzystuje niezbyt wyszukane podstępy - i nimi się w tomie dzieli. Czasami urozmaica sobie zadania (na przykład mebluje swoje własne biuro w obcej firmie), ku uciesze czytelników przedstawia tego typu historie.
"Jak rabuję banki" to książka, która z jednej strony uświadamia, jak ważne jest chronienie zasobów firmy (i przy okazji - zewnętrzny audyt tego rodzaju), a z drugiej dostarcza dobrej rozrywki. Jest tu sporo niespodzianek i komizmu, jest sporo ciekawostek na temat ludzkiej natury. FC zbiera najlepsze doświadczenia i pokazuje najbardziej widowiskowe działania - przy tej lekturze nikt nie będzie się nudzić.
Bezpieczeństwo
FC aka Freakyclown ma zawód, który odbiorców może zachwycić. Przedstawia perypetie związane z wykonywaniem swojej pracy i anegdoty, jakie stały się jego udziałem podczas realizowania zleceń. Nie może wprawdzie ujawniać szczegółów dotyczących miejsc i firm, nie do końca też dzieli się wszystkimi technikami - nie może tego zrobić. Ale cząstka, którą ujawnia, w zupełności wystarczy odbiorcom, żeby się dobrze bawić podczas lektury. I żeby zwrócić uwagę na bezpieczeństwo w swoich zakładach pracy. Wprawdzie FC działa jako etyczny haker, jednak cyfrowe aspekty jego zajęcia - zapewne po prostu niezbyt malownicze i bardzo hermetyczne - do książki nie trafiają (z maleńkimi wyjątkami). Tu liczą się fizyczne dokonania: włamania do banków, firm, skarbców i innych pilnie strzeżonych miejsc. Autor, kiedy udaje mu się wejść tam, gdzie miał nie zostać wpuszczony, na dowód sukcesu robi zdjęcia (czasami tymi zdjęciami dzieli się z odbiorcami w tomie, ale tak, żeby nie zdradzić zbyt wiele) - albo zostawia naklejki przedstawiające pendrive'y ze szkodliwym oprogramowaniem. Wszystko po to, żeby ostrzec. Wszystko legalnie. Bo FC jest zatrudniany właśnie jako tester systemów bezpieczeństwa. Ma przy sobie niezbędne zezwolenia (którymi jednak niespecjalnie chce się dzielić, jedynie w razie wpadki i problemów ze stróżami prawa musiałby ich użyć), ma też fałszywe listy - i to kolejny rodzaj testu dla pracowników. W tomie "Jak rabuję banki (i inne podobne miejsca)" opowiada odbiorcom przede wszystkim o socjotechnikach i o niedopatrzeniach, o ludzkich błędach, które prowadzą do rozszczelnienia zabezpieczeń - i otwierają furtkę wszelkiego rodzaju przestępcom. FC znajduje problemy w systemach bezpieczeństwa, a następnie zdaje z nich relację zleceniodawcom. Wyzwania bywają różne - czasem chodzi o wyniesienie dokumentów, czasem o wejście do budynku, czasem o sprawdzenie pracowników (chociaż autor zaznacza, że woli doprowadzać do rzetelnego przeszkolenia niż do zwolnień). Ale bywa, że ma wykraść sztabki złota, otworzyć zamek, ukraść helikopter albo przez tydzień włamywać się do kolejnych placówek. I chociaż sam FC tłumaczy, że jego praca rzadko wygląda jak na filmach sensacyjnych, dzieli się z czytelnikami zestawem ekstremalnych pomysłów i wyzwań.
Swoich opowieści nie rozwleka: rozdziały są tu ultrakrótkie i nie przedstawiają kompleksowych historii, a jedynie scenki z działań. Za każdym razem autor podkreśla inne problemy i inne ułatwienia dla przestępców: widzi doskonale, że dyrektorzy i szefowie ochrony w ogóle nie zakładają, że ktoś będzie mieć złe zamiary, w związku z tym przeoczają oczywiste zachęty dla złodziei. I chociaż FC nauczy, jak otwierać zamek wytrychem, jak dorobić sobie identyfikator firmowy i jak wejść przez dowolne drzwi za pomocą batonika - najbardziej ciekawe w jego książce stanie się opisywanie zachowań ludzi. Każdy, kto chce być uprzejmy albo kto posługuje się typowymi odruchami, może nieświadomie pomóc przestępcy. Gubi i pewność siebie, i nadmierna służalczość. A przecież wystarczy po prostu znajomość ludzkiej psychiki, żeby pokonać większość barier. FC nie musi stosować siły (chociaż zdarza mu się uprowadzić ochroniarza), zwykle wykorzystuje niezbyt wyszukane podstępy - i nimi się w tomie dzieli. Czasami urozmaica sobie zadania (na przykład mebluje swoje własne biuro w obcej firmie), ku uciesze czytelników przedstawia tego typu historie.
"Jak rabuję banki" to książka, która z jednej strony uświadamia, jak ważne jest chronienie zasobów firmy (i przy okazji - zewnętrzny audyt tego rodzaju), a z drugiej dostarcza dobrej rozrywki. Jest tu sporo niespodzianek i komizmu, jest sporo ciekawostek na temat ludzkiej natury. FC zbiera najlepsze doświadczenia i pokazuje najbardziej widowiskowe działania - przy tej lekturze nikt nie będzie się nudzić.
wtorek, 23 lipca 2024
George Orwell: Folwark zwierzęcy
Media Rodzina, Poznań 2024.
Władza
Powrót do tej - znanej powszechnie lektury - został uzasadniony przez opracowanie graficzne. Chociaż "Folwark zwierzęcy" George'a Orwella jest lekturą dla dorosłych, teraz pojawia się na rynku jako bogato ilustrowana książka z obrazami Quentina Grebana i okazuje się tomem, który może trafić również do młodych czytelników. A ponieważ znajomość tej historii jest obowiązkowa, daje dostęp do pewnych kodów kulturowych, trudno sobie wyobrazić, żeby Orwella ktoś nie znał. Media Rodzina wypuszcza na rynek tom ważny i wartościowy - ale przypomina go w wersji, która może zaskakiwać.
Historia zwierząt, które pozbywają się gospodarza i zamierzają samodzielnie prowadzić folwark, ale w miarę upływu czasu powtarzają błędy poprzedników, to historia o władzy, zniewoleniu i rewolucji, która przeważnie obraca się przeciwko buntownikom. W folwarku władzę przejmują świnie - wprowadzają zasady, które wszystkie stworzenia będą mogły zaakceptować, w końcu bez człowieka trzeba będzie poradzić sobie z rozmaitymi wyzwaniami, ale przede wszystkim nie dopuścić do tego, by ponownie pojawili się w obejściu znowu jacyś ludzie. Ludzie to zło, przed ludźmi trzeba się chronić. Tyle tylko, że świnie jako gospodarze coraz bardziej przejmują kolejne ludzkie przywary. Stopniowo zmieniają zasady, aż wreszcie zwierzętom dzieje się tak samo źle, jak na początku. Tyle że nie ma już nikogo, kto je uratuje przed nieludzkim traktowaniem ze strony braci.
I Quentin Greban znajduje sposób na zaprezentowanie całej tej historii w wielkoformatowych i malarskich ilustracjach. Stawia na klasyczny styl: tworzy realistyczne ilustracje, maluje i cieniuje kształty tak, żeby sprawiały wrażenie jak najbardziej prawdziwych. Zmienia miejsca kadrowania, szuka ciekawych i filmowych ujęć - w zasadzie jedynym odstępstwem na rzecz narracji staje się nadawanie bohaterom zwierzęcym ludzkich min za sprawą trochę komiksowych rozwiązań. Wymowna mimika sprawia, że łatwo będzie zwrócić uwagę na ludzkie cechy przenoszone na zwierzęta - sporo tu akcentów, które przyciągają wzrok. Wielkoformatowe (często na całą rozkładówkę) grafiki zupełnie zmieniają sposób odbioru, podkreślają uniwersalność powiastki i jej przeznaczenie jako lektury dla młodszych grup odbiorców.
"Folwark zwierzęcy" to historia, która nie może zniknąć ze świadomości czytelników - klasyka literatury, która sprawdza się na różnych poziomach odbioru i która niesie ze sobą ważne treści do przyswojenia przez wszystkich członków społeczeństwa. Różne są sposoby na przywracanie jej do istnienia w kolejnych pokoleniach, Quentin Greban pozwala zatem przenieść ją w ogóle do świata najmłodszych - ale nie oznacza to, że graficzne wydanie "Folwarku zwierzęcego" jest kierowane tylko do młodych. Obrazki nie infantylizują całości, a podkreślają sensy i utrwalają przesłania. Przynoszą czytelnikom zestaw ważnych uwag na temat nadużyć władzy i nadają blasku opowieści. W takiej odsłonie Orwella rzadko się spotykało - można zatem skorzystać i odkryć na nowo tę lekturę.
Władza
Powrót do tej - znanej powszechnie lektury - został uzasadniony przez opracowanie graficzne. Chociaż "Folwark zwierzęcy" George'a Orwella jest lekturą dla dorosłych, teraz pojawia się na rynku jako bogato ilustrowana książka z obrazami Quentina Grebana i okazuje się tomem, który może trafić również do młodych czytelników. A ponieważ znajomość tej historii jest obowiązkowa, daje dostęp do pewnych kodów kulturowych, trudno sobie wyobrazić, żeby Orwella ktoś nie znał. Media Rodzina wypuszcza na rynek tom ważny i wartościowy - ale przypomina go w wersji, która może zaskakiwać.
Historia zwierząt, które pozbywają się gospodarza i zamierzają samodzielnie prowadzić folwark, ale w miarę upływu czasu powtarzają błędy poprzedników, to historia o władzy, zniewoleniu i rewolucji, która przeważnie obraca się przeciwko buntownikom. W folwarku władzę przejmują świnie - wprowadzają zasady, które wszystkie stworzenia będą mogły zaakceptować, w końcu bez człowieka trzeba będzie poradzić sobie z rozmaitymi wyzwaniami, ale przede wszystkim nie dopuścić do tego, by ponownie pojawili się w obejściu znowu jacyś ludzie. Ludzie to zło, przed ludźmi trzeba się chronić. Tyle tylko, że świnie jako gospodarze coraz bardziej przejmują kolejne ludzkie przywary. Stopniowo zmieniają zasady, aż wreszcie zwierzętom dzieje się tak samo źle, jak na początku. Tyle że nie ma już nikogo, kto je uratuje przed nieludzkim traktowaniem ze strony braci.
I Quentin Greban znajduje sposób na zaprezentowanie całej tej historii w wielkoformatowych i malarskich ilustracjach. Stawia na klasyczny styl: tworzy realistyczne ilustracje, maluje i cieniuje kształty tak, żeby sprawiały wrażenie jak najbardziej prawdziwych. Zmienia miejsca kadrowania, szuka ciekawych i filmowych ujęć - w zasadzie jedynym odstępstwem na rzecz narracji staje się nadawanie bohaterom zwierzęcym ludzkich min za sprawą trochę komiksowych rozwiązań. Wymowna mimika sprawia, że łatwo będzie zwrócić uwagę na ludzkie cechy przenoszone na zwierzęta - sporo tu akcentów, które przyciągają wzrok. Wielkoformatowe (często na całą rozkładówkę) grafiki zupełnie zmieniają sposób odbioru, podkreślają uniwersalność powiastki i jej przeznaczenie jako lektury dla młodszych grup odbiorców.
"Folwark zwierzęcy" to historia, która nie może zniknąć ze świadomości czytelników - klasyka literatury, która sprawdza się na różnych poziomach odbioru i która niesie ze sobą ważne treści do przyswojenia przez wszystkich członków społeczeństwa. Różne są sposoby na przywracanie jej do istnienia w kolejnych pokoleniach, Quentin Greban pozwala zatem przenieść ją w ogóle do świata najmłodszych - ale nie oznacza to, że graficzne wydanie "Folwarku zwierzęcego" jest kierowane tylko do młodych. Obrazki nie infantylizują całości, a podkreślają sensy i utrwalają przesłania. Przynoszą czytelnikom zestaw ważnych uwag na temat nadużyć władzy i nadają blasku opowieści. W takiej odsłonie Orwella rzadko się spotykało - można zatem skorzystać i odkryć na nowo tę lekturę.
poniedziałek, 22 lipca 2024
Michael Thomas Ford: Notatki samobójcy 2. Kiedy spada gwiazda
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Szczęście po zmianie
Jeff chciał popełnić samobójstwo. To nastolatek, który nie umiał pogodzić się z odkrytą właśnie orientacją seksualną. Odratowany, spędził sporo czasu w szpitalu i pod opieką sensownego terapeuty - teraz wraca do normalności i musi na nowo poukładać sobie codzienność. A to oznacza czasami konieczność przeciwstawienia się nawet najbliższym. Jeff chce wrócić do swojej szkoły, chociaż rodzice i dyrektorka woleliby widzieć go w innej placówce. Nie boi się nawet spotkań z tymi, którzy pomogli mu w uświadomieniu sobie pożądania do przedstawicieli tej samej płci. Chłopcy, z którymi przeżywał miłosne uniesienia, też będą w jego egzystencji się pojawiać - ale już bez uczuciowych perturbacji, Jeff postanawia, że pójdzie dalej i realizuje to założenie. "Notatki samobójcy 2. Kiedy spada gwiazda" to bardzo przyjemna powieść queerowa, która pokazuje odbiorcom i autorom, że wpadanie w schematy wcale nie ma racji bytu w dzisiejszej literaturze. Michael Thomas Ford nie boi się eksperymentów - tłumaczy zresztą odbiorcom, że mało która szkolna miłość jest w stanie przetrwać dłużej, można zatem wykorzystać czas w placówce oświatowej i wśród rówieśników na realizowanie najbardziej szalonych marzeń.
Chrys ma różowe pasemko we włosach i rzadko posługuje się męskimi rodzajnikami. Ale Jeffa to już nie dziwi ani nie szokuje - chłopak trafia do grupy wsparcia dla osób, które mają odmienną orientację seksualną i tu poznaje ludzi, na których może polegać. Jego uwagę przykuwa zwłaszcza Goldie, gej o nietypowym kolorze oczu. A ponieważ Jeff ma wścibską młodszą siostrę, która bardzo by chciała zeswatać go z bratem najlepszej przyjaciółki - sytuacja może się potoczyć co najmniej interesująco. Bohater nie będzie jednak pionierem w budowaniu kilkuosobowych związków: Goldie ma trzech ojców, mężczyzn, którzy postanowili być ze sobą i którym udało się odejście od stereotypowych związków. Szczęście miewa różne oblicza i Jeff przekonuje się o tym na własnym przykładzie.
Ale perypetie miłosne Jeffa to zaledwie jedna część książki. "Kiedy spada gwiazda" to bowiem także walka o uświadamianie społecznościom, że można kochać inaczej - uczniowie podejmują to wyzwanie na własną rękę, kiedy przygotowują szkolną wersję musicalu "Grease" i postanawiają tak zmienić scenariusz, żeby powiedzieć, że nie trzeba się dla nikogo zmieniać. Ryzyko jest spore: licencja nie pozwala na dokonywanie ingerencji w tekście, ale jeśli ktoś jest zdeterminowany i zamierza wykrzyczeć swoje poglądy, na pewno znajdzie sposób. Kolejny temat, na którym Michael Thomas Ford osnuwa fabułę tomu, to wątek przyjaźni. Jeff do tej pory mógł liczyć na Allie, zwierzał się jej ze wszystkiego. Ale po wyjściu ze szpitala przestaje biegać do niej z każdym zagadnieniem, odkrywa, że z częścią tematów nie zamierza się odkrywać zbyt wcześnie. Powstaje więc pytanie, czy to jeszcze przyjaźń i czy w ten sposób nie straci się zaufania kogoś bliskiego. Wreszcie motyw, który jest niezwykle ważny w powieści oraz w queerowych fabułach w ogóle - podejście rodziców do świeżo odkrytej tożsamości dziecka. Jeff ma to szczęście, że może liczyć na swoich bliskich bez względu na wszystko. Ale nie każdy ma tyle szczęścia: jego znajomy, Rankin, zostaje wyrzucony z domu przez ojca, a matka, która boi się przeciwstawić tyranowi, unika konfrontacji.
"Kiedy spada gwiazda" to powieść o odnajdowaniu szkolnej miłości, o pierwszych zauroczeniach i o poszukiwaniu tożsamości - ważna ze względu na przejście od spraw damsko-męskich do świata, w którym podział na dwie płcie nie obowiązuje, a każdy zasługuje na szczęście według własnych potrzeb i marzeń.
Szczęście po zmianie
Jeff chciał popełnić samobójstwo. To nastolatek, który nie umiał pogodzić się z odkrytą właśnie orientacją seksualną. Odratowany, spędził sporo czasu w szpitalu i pod opieką sensownego terapeuty - teraz wraca do normalności i musi na nowo poukładać sobie codzienność. A to oznacza czasami konieczność przeciwstawienia się nawet najbliższym. Jeff chce wrócić do swojej szkoły, chociaż rodzice i dyrektorka woleliby widzieć go w innej placówce. Nie boi się nawet spotkań z tymi, którzy pomogli mu w uświadomieniu sobie pożądania do przedstawicieli tej samej płci. Chłopcy, z którymi przeżywał miłosne uniesienia, też będą w jego egzystencji się pojawiać - ale już bez uczuciowych perturbacji, Jeff postanawia, że pójdzie dalej i realizuje to założenie. "Notatki samobójcy 2. Kiedy spada gwiazda" to bardzo przyjemna powieść queerowa, która pokazuje odbiorcom i autorom, że wpadanie w schematy wcale nie ma racji bytu w dzisiejszej literaturze. Michael Thomas Ford nie boi się eksperymentów - tłumaczy zresztą odbiorcom, że mało która szkolna miłość jest w stanie przetrwać dłużej, można zatem wykorzystać czas w placówce oświatowej i wśród rówieśników na realizowanie najbardziej szalonych marzeń.
Chrys ma różowe pasemko we włosach i rzadko posługuje się męskimi rodzajnikami. Ale Jeffa to już nie dziwi ani nie szokuje - chłopak trafia do grupy wsparcia dla osób, które mają odmienną orientację seksualną i tu poznaje ludzi, na których może polegać. Jego uwagę przykuwa zwłaszcza Goldie, gej o nietypowym kolorze oczu. A ponieważ Jeff ma wścibską młodszą siostrę, która bardzo by chciała zeswatać go z bratem najlepszej przyjaciółki - sytuacja może się potoczyć co najmniej interesująco. Bohater nie będzie jednak pionierem w budowaniu kilkuosobowych związków: Goldie ma trzech ojców, mężczyzn, którzy postanowili być ze sobą i którym udało się odejście od stereotypowych związków. Szczęście miewa różne oblicza i Jeff przekonuje się o tym na własnym przykładzie.
Ale perypetie miłosne Jeffa to zaledwie jedna część książki. "Kiedy spada gwiazda" to bowiem także walka o uświadamianie społecznościom, że można kochać inaczej - uczniowie podejmują to wyzwanie na własną rękę, kiedy przygotowują szkolną wersję musicalu "Grease" i postanawiają tak zmienić scenariusz, żeby powiedzieć, że nie trzeba się dla nikogo zmieniać. Ryzyko jest spore: licencja nie pozwala na dokonywanie ingerencji w tekście, ale jeśli ktoś jest zdeterminowany i zamierza wykrzyczeć swoje poglądy, na pewno znajdzie sposób. Kolejny temat, na którym Michael Thomas Ford osnuwa fabułę tomu, to wątek przyjaźni. Jeff do tej pory mógł liczyć na Allie, zwierzał się jej ze wszystkiego. Ale po wyjściu ze szpitala przestaje biegać do niej z każdym zagadnieniem, odkrywa, że z częścią tematów nie zamierza się odkrywać zbyt wcześnie. Powstaje więc pytanie, czy to jeszcze przyjaźń i czy w ten sposób nie straci się zaufania kogoś bliskiego. Wreszcie motyw, który jest niezwykle ważny w powieści oraz w queerowych fabułach w ogóle - podejście rodziców do świeżo odkrytej tożsamości dziecka. Jeff ma to szczęście, że może liczyć na swoich bliskich bez względu na wszystko. Ale nie każdy ma tyle szczęścia: jego znajomy, Rankin, zostaje wyrzucony z domu przez ojca, a matka, która boi się przeciwstawić tyranowi, unika konfrontacji.
"Kiedy spada gwiazda" to powieść o odnajdowaniu szkolnej miłości, o pierwszych zauroczeniach i o poszukiwaniu tożsamości - ważna ze względu na przejście od spraw damsko-męskich do świata, w którym podział na dwie płcie nie obowiązuje, a każdy zasługuje na szczęście według własnych potrzeb i marzeń.
niedziela, 21 lipca 2024
Elise Gravel: Każdy z nas
Dwie Siostry, Warszawa 2024.
Podobieństwa
Elise Gravel przekonała już młodych odbiorców co do tego, że nie ma czegoś takiego jak "norma", jeśli chodzi o ludzkie ciała - każdy człowiek jest inny, każdy ma cechy, które odróżniają go od reszty. Teraz jednak przypomina o przeciwieństwie przesłania tomiku "Ciało" - w "Każdym z nas" autorka skupia się na tym, co ludzi do siebie upodabnia. Bez względu na wszystkie różnice w wyglądzie czy zachowaniach, są też elementy wspólne, które również prowadzą do przypominania o szacunku dla drugiego człowieka. Tu Elise Gravel stawia głównie na uczucia i emocje, twierdząc, że każdy z nas czasami się złości albo cieszy, każdy popełnia błędy albo się czegoś uczy, każdy chodzi do toalety, każdy ma nadzieje, pomysły i każdy chciałby być akceptowany. "Każdy z nas" to tomik ważny i wartościowy - w bardzo prosty sposób przedstawia to, o czym należy pamiętać w relacjach z innymi, ale także w stosunku do samych siebie - dzieci muszą się przekonać, że nikogo nie wolno dyskryminować i wyśmiewać, bo każdemu przytrafiają się pomyłki i problemy - to zjawiska wpisane w istotę bycia człowiekiem.
Autorka nie wymyśla tu rozbudowanej narracji tekstowej, stawia na proste hasła, które następnie ilustruje w komicznych kadrach. "Każdy z nas" to książka w takim samym stopniu do czytania jak i do oglądania, najważniejsze jest w niej jednak przemyślenie wszystkich treści - tekst dotrze nawet do najmłodszych dzieci, nie sprawi im problemów - jego podskórna warstwa okaże się naturalna i oczywista do przyswojenia, więc zaowocować może wychowaniem świadomego pokolenia. "Każdy z nas" to kolejny krok do łagodzenia konfliktów międzyludzkich - autorka w najlepszy możliwy sposób przypomina i utrwala najważniejsze prawdy o odbiorcach. Na temat zawartości tomiku można z dzieckiem porozmawiać - ale książka została przygotowana tak, że nikt nie będzie potrzebował dodatkowych wyjaśnień czy informacji. Elise Gravel bez trudu trafi do odbiorców z różnych środowisk - i uświadomi im, jak bardzo podobieństwa w reakcjach na zwyczajne i codzienne wydarzenia zrównują wszystkich.
"Każdy z nas" to książka przygotowana zabawnie - dzieci będą zaskakiwane choćby motywem wyjścia do toalety w ramach wyliczeń - ale humor poprawiać im będą także wesołe obrazki. Elise Gravel bawi się tutaj grafikami, tworzy zabawne stworki, które niekoniecznie przywodzą na myśl ludzi - to gryzmołkowe istoty, które przenoszą cechy ludzkie, żeby jeszcze łatwiej i jeszcze szybciej można było przemycać odkrycia i przesłania z książki. Elise Gravel wie dobrze, co zrobić, żeby przyciągać uwagę najmłodszych. Funduje im zestaw atrakcji - wydawać by się mogło, że w tomiku pozbawionym fabuły i nastawionym na wyliczenie nie będzie miejsca na uśmiech, na szczęście dzieje się inaczej i autorka łatwo pozytywnie nastawi do siebie dzieci. "Każdy z nas" to książka, którą faktycznie każdy z nas powinien nie tylko poznać, ale wręcz znać na pamięć - żeby nie tworzyć pola do konfliktów z innymi. A jednocześnie udało się tak ważne przesłania przedstawić zupełnie bez moralizatorskich tonów, wielki to sukces Elise Gravel - i kolejny dowód na to, że tej autorce warto ufać.
Podobieństwa
Elise Gravel przekonała już młodych odbiorców co do tego, że nie ma czegoś takiego jak "norma", jeśli chodzi o ludzkie ciała - każdy człowiek jest inny, każdy ma cechy, które odróżniają go od reszty. Teraz jednak przypomina o przeciwieństwie przesłania tomiku "Ciało" - w "Każdym z nas" autorka skupia się na tym, co ludzi do siebie upodabnia. Bez względu na wszystkie różnice w wyglądzie czy zachowaniach, są też elementy wspólne, które również prowadzą do przypominania o szacunku dla drugiego człowieka. Tu Elise Gravel stawia głównie na uczucia i emocje, twierdząc, że każdy z nas czasami się złości albo cieszy, każdy popełnia błędy albo się czegoś uczy, każdy chodzi do toalety, każdy ma nadzieje, pomysły i każdy chciałby być akceptowany. "Każdy z nas" to tomik ważny i wartościowy - w bardzo prosty sposób przedstawia to, o czym należy pamiętać w relacjach z innymi, ale także w stosunku do samych siebie - dzieci muszą się przekonać, że nikogo nie wolno dyskryminować i wyśmiewać, bo każdemu przytrafiają się pomyłki i problemy - to zjawiska wpisane w istotę bycia człowiekiem.
Autorka nie wymyśla tu rozbudowanej narracji tekstowej, stawia na proste hasła, które następnie ilustruje w komicznych kadrach. "Każdy z nas" to książka w takim samym stopniu do czytania jak i do oglądania, najważniejsze jest w niej jednak przemyślenie wszystkich treści - tekst dotrze nawet do najmłodszych dzieci, nie sprawi im problemów - jego podskórna warstwa okaże się naturalna i oczywista do przyswojenia, więc zaowocować może wychowaniem świadomego pokolenia. "Każdy z nas" to kolejny krok do łagodzenia konfliktów międzyludzkich - autorka w najlepszy możliwy sposób przypomina i utrwala najważniejsze prawdy o odbiorcach. Na temat zawartości tomiku można z dzieckiem porozmawiać - ale książka została przygotowana tak, że nikt nie będzie potrzebował dodatkowych wyjaśnień czy informacji. Elise Gravel bez trudu trafi do odbiorców z różnych środowisk - i uświadomi im, jak bardzo podobieństwa w reakcjach na zwyczajne i codzienne wydarzenia zrównują wszystkich.
"Każdy z nas" to książka przygotowana zabawnie - dzieci będą zaskakiwane choćby motywem wyjścia do toalety w ramach wyliczeń - ale humor poprawiać im będą także wesołe obrazki. Elise Gravel bawi się tutaj grafikami, tworzy zabawne stworki, które niekoniecznie przywodzą na myśl ludzi - to gryzmołkowe istoty, które przenoszą cechy ludzkie, żeby jeszcze łatwiej i jeszcze szybciej można było przemycać odkrycia i przesłania z książki. Elise Gravel wie dobrze, co zrobić, żeby przyciągać uwagę najmłodszych. Funduje im zestaw atrakcji - wydawać by się mogło, że w tomiku pozbawionym fabuły i nastawionym na wyliczenie nie będzie miejsca na uśmiech, na szczęście dzieje się inaczej i autorka łatwo pozytywnie nastawi do siebie dzieci. "Każdy z nas" to książka, którą faktycznie każdy z nas powinien nie tylko poznać, ale wręcz znać na pamięć - żeby nie tworzyć pola do konfliktów z innymi. A jednocześnie udało się tak ważne przesłania przedstawić zupełnie bez moralizatorskich tonów, wielki to sukces Elise Gravel - i kolejny dowód na to, że tej autorce warto ufać.
sobota, 20 lipca 2024
Emily Fellah: Uczę się rysować
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Poradnik
Bardzo przyjemna w dotyku jest ta książka, przypomina dawne bloki rysunkowe dla dzieci - i nie ma w tym przypadku, bo "Uczę się rysować" to publikacja, którą można spokojnie potraktować jako zeszyt ćwiczeń i miejsce do testowania różnych propozycji. Emily Fellah podsuwa młodym odbiorcom - i wszystkim tym, którzy chcieliby przestać się bać kredek czy flamastrów - zestaw pięćdziesięciu porad dotyczących rysowania zwierząt (jest tu lama, kucyk, konie w różnych ujęciach, lis czy koala), istot baśniowych (syreny, jednorożce), pojazdów (wóz strażacki, radiowóz, pociąg), dinozaurów, a także postaci z bajek i baśni (smok, księżniczka, ludzik z piernika). To wystarczy, żeby móc tworzyć własne rysunkowe historie, więc jest też dla najmłodszych ofertą niekończącej się rysunkowej zabawy. Każdy temat jest tutaj rozrysowany na kilka lub kilkanaście kroków - a żeby dzieciom łatwiej było śledzić dodawane elementy, są one wyróżniane kolorem (starsze, już narysowane części, zostają czarne, nowe - pomarańczowe). Od czasu do czasu tylko pojawiają się dodatkowe słowne komentarze - kiedy trzeba zwrócić uwagę dziecka na zakończenie jakiegoś etapu pracy albo zainspirować do działania przy wykończeniu rysunku. Pojawiają się symbole gumki czy ołówka - kiedy należy jakieś linie pomocnicze ukryć albo delikatnie tylko naszkicować.
Emily Fellah stawia na proste kształty. Nie chce nikogo zniechęcać, woli, żeby rysowanie kojarzyło się wszystkim odbiorcom, niezależnie od wieku, z przyjemnością, a także daje szansę nie tylko na ulepszanie dziecięcych obrazków, ale również na tworzenie komiksów - a tu prostota jest jak najbardziej przydatna. Obrazki nie wypadają infantylnie, a przyjemnie - mogą faktycznie podsunąć dzieciom pomysły na realizowanie własnych grafik, dodatkowo pozwolą w nabraniu śmiałości w rysowaniu. Pokazują, jak niewiele trzeba, żeby ożywić idee i pomysły, żeby przelać na papier to, co chciałoby się pokazać innym. Autorka uczy przez praktykę, jak dobierać proporcje, jak budować efekt - wystarczy chwilę poobserwować jej wskazówki, żeby wszystko automatycznie wydawało się prostsze.
Nie ma tu miejsca na własne testy (chociaż można próbować zmieścić się obok przedstawianych kroków), ale jeśli ktoś zechce rysować w książce - na bazie konturów przedstawianych przez autorkę - powinno się mu to udać. Warto przedłużyć życie tomiku i sięgnąć po czyste kartki, a tę książkę traktować jako podręcznik do doskonalenia umiejętności. "Uczę się rysować" to zestaw propozycji niebanalnych (rzadko kiedy pokazuje się dzieciom, jak rysować konie w różnych pozach) i bajkowych jednocześnie. To prosty sposób na ćwiczenie ręki, ale też na rozrywkę - uświadamia, że każdy może dać upust artystycznej wrażliwości i tworzyć coś, co można będzie pokazywać innym z dumą. Jest to publikacja, która zapewnia odbiorcom, zwłaszcza młodszym, konstruowanie własnych bajkowych historii - a to ważne w procesie rozbudzania wyobraźni. Po takim ćwiczeniu nikt już nie będzie mówić o braku talentu czy pomysłów - ta książka wręcz zmusza do sięgnięcia po kredki i pisaki - i do wykorzystania ich w celu ożywienia fantazji.
Poradnik
Bardzo przyjemna w dotyku jest ta książka, przypomina dawne bloki rysunkowe dla dzieci - i nie ma w tym przypadku, bo "Uczę się rysować" to publikacja, którą można spokojnie potraktować jako zeszyt ćwiczeń i miejsce do testowania różnych propozycji. Emily Fellah podsuwa młodym odbiorcom - i wszystkim tym, którzy chcieliby przestać się bać kredek czy flamastrów - zestaw pięćdziesięciu porad dotyczących rysowania zwierząt (jest tu lama, kucyk, konie w różnych ujęciach, lis czy koala), istot baśniowych (syreny, jednorożce), pojazdów (wóz strażacki, radiowóz, pociąg), dinozaurów, a także postaci z bajek i baśni (smok, księżniczka, ludzik z piernika). To wystarczy, żeby móc tworzyć własne rysunkowe historie, więc jest też dla najmłodszych ofertą niekończącej się rysunkowej zabawy. Każdy temat jest tutaj rozrysowany na kilka lub kilkanaście kroków - a żeby dzieciom łatwiej było śledzić dodawane elementy, są one wyróżniane kolorem (starsze, już narysowane części, zostają czarne, nowe - pomarańczowe). Od czasu do czasu tylko pojawiają się dodatkowe słowne komentarze - kiedy trzeba zwrócić uwagę dziecka na zakończenie jakiegoś etapu pracy albo zainspirować do działania przy wykończeniu rysunku. Pojawiają się symbole gumki czy ołówka - kiedy należy jakieś linie pomocnicze ukryć albo delikatnie tylko naszkicować.
Emily Fellah stawia na proste kształty. Nie chce nikogo zniechęcać, woli, żeby rysowanie kojarzyło się wszystkim odbiorcom, niezależnie od wieku, z przyjemnością, a także daje szansę nie tylko na ulepszanie dziecięcych obrazków, ale również na tworzenie komiksów - a tu prostota jest jak najbardziej przydatna. Obrazki nie wypadają infantylnie, a przyjemnie - mogą faktycznie podsunąć dzieciom pomysły na realizowanie własnych grafik, dodatkowo pozwolą w nabraniu śmiałości w rysowaniu. Pokazują, jak niewiele trzeba, żeby ożywić idee i pomysły, żeby przelać na papier to, co chciałoby się pokazać innym. Autorka uczy przez praktykę, jak dobierać proporcje, jak budować efekt - wystarczy chwilę poobserwować jej wskazówki, żeby wszystko automatycznie wydawało się prostsze.
Nie ma tu miejsca na własne testy (chociaż można próbować zmieścić się obok przedstawianych kroków), ale jeśli ktoś zechce rysować w książce - na bazie konturów przedstawianych przez autorkę - powinno się mu to udać. Warto przedłużyć życie tomiku i sięgnąć po czyste kartki, a tę książkę traktować jako podręcznik do doskonalenia umiejętności. "Uczę się rysować" to zestaw propozycji niebanalnych (rzadko kiedy pokazuje się dzieciom, jak rysować konie w różnych pozach) i bajkowych jednocześnie. To prosty sposób na ćwiczenie ręki, ale też na rozrywkę - uświadamia, że każdy może dać upust artystycznej wrażliwości i tworzyć coś, co można będzie pokazywać innym z dumą. Jest to publikacja, która zapewnia odbiorcom, zwłaszcza młodszym, konstruowanie własnych bajkowych historii - a to ważne w procesie rozbudzania wyobraźni. Po takim ćwiczeniu nikt już nie będzie mówić o braku talentu czy pomysłów - ta książka wręcz zmusza do sięgnięcia po kredki i pisaki - i do wykorzystania ich w celu ożywienia fantazji.
piątek, 19 lipca 2024
Caroline Dall'Ava: Niezwykły dzień Kudłatka i Mgiełki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Spacer bajkowy
Wyszukiwanki dla najmłodszych w pewnym momencie przełamały barierę wieku i zaczęły trafiać nawet do dorosłych odbiorców - a ilustratorzy traktowali je jako popisy umiejętności połączone z graficznym rozmachem. Caroline Dall'Ava wraca do tradycyjnych dwuwymiarowych kreskówkowych obrazków, w miarę prostych (chociaż i tak wypełnionych szczegółami), przypominających klasyczne bajki dla najmłodszych (a nawet upraszczane jeszcze bardziej). "Niezwykły dzień Kudłatka i Mgiełki" to propozycja wielkoformatowa i z perspektywy najmłodszych całkiem interesująca: na długo zajmie dzieci i nauczy je nie tylko cierpliwości, ale też ćwiczenia spostrzegawczości. Kudłatek i Mgiełka to zwierzęcy bohaterowie: pies i myszka. Myszka bez przerwy się gubi i Kudłatek musi jej szukać na każdej stronie.
Kolejne rozkładówki to przestrzenie, które autorka przygotowuje dla dzieci i dla swoich bohaterów. Rozbudowane i wypełnione nietypowymi przestrzeniami. Można tu trafić do kilkupiętrowego domu, na ulicę pełną sklepów z ciekawymi witrynami, na plac zabaw, ale i do planetarium. Później robi się trochę bardziej niezwykle - podróż w czasie umożliwia przedostanie się do starożytnego Egiptu czy do podziemnego labiryntu, na Olimp i w głąb oceanu, do wioski robaczków, do krainy baśni czy do miejsca, w którym wszystko stoi na głowie. Pomysłów jest wiele i będą one zaskakiwać odbiorców - bo chociaż autorka stara się nadać logiczny rytm stronom, to i tak "Niezwykły dzień Kudłatka i Mgiełki" przynosi mnóstwo nietypowych rozwiązań i ciekawostek. Każda rozkładówka zawiera drobny, jednoakapitowy komentarz do wydarzeń, tak, żeby odbiorcy nie musieli się domyślać, co dzieje się na stronie - bo na pierwszy rzut oka to właściwie niemożliwe. Pozostałe miejsce na dolnym marginesie zajmuje zestaw przedmiotów i motywów, które należy znaleźć na rozkładówce. Dalsza część zabawy to już śledzenie wydarzeń nieujętych w tekście, ale zamieszczonych na ilustracjach - Caroline Dall'Ava bawi się motywami, tworzy bajkowe grafiki o prostych kształtach, stawia na miny, wymowne spojrzenia i scenki, które dla dzieci są zrozumiałe, a czasem też i zabawne - zachęca do sprawdzania nie tylko, co robią główni bohaterowie tomiku, ale też co robi cała masa pobocznych znajomych i nieznajomych - którzy mają przecież swoje sprawy i nie odrywają się od nich z byle powodu. "Niezwykły dzień Kudłatka i Mgiełki" to gwarancja rozrywki, która przyniesie też efekty w postaci ćwiczenia spostrzegawczości czy umiejętności opowiadania - dzieci mogą tu przecież chcieć dzielić się z dorosłymi tym, co odkryły na kolejnych stronach - a to doskonała metoda na przekonanie ich do pracy. Autorka stawia na czyste kolory, nie cieniuje obrazków, za to decyduje się na wyraziste kontury, więc całość przypomina wypełnioną odpowiednio kolorowankę. To tomik, który jednocześnie kontynuuje tradycję picture booków wyszukiwankowych, interaktywnych - to jest nastawionych na samodzielną pracę i zabawę najmłodszych - oraz klasyczne kreskówki, które zostały obecnie wyparte przez trójwymiarowe zabawy grafiką komputerową.
Spacer bajkowy
Wyszukiwanki dla najmłodszych w pewnym momencie przełamały barierę wieku i zaczęły trafiać nawet do dorosłych odbiorców - a ilustratorzy traktowali je jako popisy umiejętności połączone z graficznym rozmachem. Caroline Dall'Ava wraca do tradycyjnych dwuwymiarowych kreskówkowych obrazków, w miarę prostych (chociaż i tak wypełnionych szczegółami), przypominających klasyczne bajki dla najmłodszych (a nawet upraszczane jeszcze bardziej). "Niezwykły dzień Kudłatka i Mgiełki" to propozycja wielkoformatowa i z perspektywy najmłodszych całkiem interesująca: na długo zajmie dzieci i nauczy je nie tylko cierpliwości, ale też ćwiczenia spostrzegawczości. Kudłatek i Mgiełka to zwierzęcy bohaterowie: pies i myszka. Myszka bez przerwy się gubi i Kudłatek musi jej szukać na każdej stronie.
Kolejne rozkładówki to przestrzenie, które autorka przygotowuje dla dzieci i dla swoich bohaterów. Rozbudowane i wypełnione nietypowymi przestrzeniami. Można tu trafić do kilkupiętrowego domu, na ulicę pełną sklepów z ciekawymi witrynami, na plac zabaw, ale i do planetarium. Później robi się trochę bardziej niezwykle - podróż w czasie umożliwia przedostanie się do starożytnego Egiptu czy do podziemnego labiryntu, na Olimp i w głąb oceanu, do wioski robaczków, do krainy baśni czy do miejsca, w którym wszystko stoi na głowie. Pomysłów jest wiele i będą one zaskakiwać odbiorców - bo chociaż autorka stara się nadać logiczny rytm stronom, to i tak "Niezwykły dzień Kudłatka i Mgiełki" przynosi mnóstwo nietypowych rozwiązań i ciekawostek. Każda rozkładówka zawiera drobny, jednoakapitowy komentarz do wydarzeń, tak, żeby odbiorcy nie musieli się domyślać, co dzieje się na stronie - bo na pierwszy rzut oka to właściwie niemożliwe. Pozostałe miejsce na dolnym marginesie zajmuje zestaw przedmiotów i motywów, które należy znaleźć na rozkładówce. Dalsza część zabawy to już śledzenie wydarzeń nieujętych w tekście, ale zamieszczonych na ilustracjach - Caroline Dall'Ava bawi się motywami, tworzy bajkowe grafiki o prostych kształtach, stawia na miny, wymowne spojrzenia i scenki, które dla dzieci są zrozumiałe, a czasem też i zabawne - zachęca do sprawdzania nie tylko, co robią główni bohaterowie tomiku, ale też co robi cała masa pobocznych znajomych i nieznajomych - którzy mają przecież swoje sprawy i nie odrywają się od nich z byle powodu. "Niezwykły dzień Kudłatka i Mgiełki" to gwarancja rozrywki, która przyniesie też efekty w postaci ćwiczenia spostrzegawczości czy umiejętności opowiadania - dzieci mogą tu przecież chcieć dzielić się z dorosłymi tym, co odkryły na kolejnych stronach - a to doskonała metoda na przekonanie ich do pracy. Autorka stawia na czyste kolory, nie cieniuje obrazków, za to decyduje się na wyraziste kontury, więc całość przypomina wypełnioną odpowiednio kolorowankę. To tomik, który jednocześnie kontynuuje tradycję picture booków wyszukiwankowych, interaktywnych - to jest nastawionych na samodzielną pracę i zabawę najmłodszych - oraz klasyczne kreskówki, które zostały obecnie wyparte przez trójwymiarowe zabawy grafiką komputerową.
czwartek, 18 lipca 2024
Eliza Kącka: Wczoraj byłaś zła na zielono
Karakter, Kraków 2024.
Dziecko
Nigdzie w książce nie pada ta diagnoza, nie musi, chociaż Eliza Kącka ją poznała - i poznają ją czytelnicy, którzy mieli do czynienia z podobnym zjawiskiem. "Wczoraj byłaś zła na zielono" to nie jest jednak typowa literatura chorobowa czy szpitalna, nie chodzi tutaj o poszukiwanie ratunku w medycynie i w terapiach (zresztą - i tak by to nie przyniosło żadnego efektu), a o pokazanie sytuacji zapędzonej w kozi róg matki, samotnie wychowującej "inną" córkę. Ruda ma przynieść radość i satysfakcję, ale dostarcza licznych frustracji i wątpliwości - oczywiście nie ma w tym jej winy, a Eliza Kącka nie zamierza uskarżać się na los. Jednak epopeja o wychowaniu dziecka, którego nie da się okiełznać, jest wstrząsająca i stanowi dość ciekawą przeciwwagę dla parentingowych publikacji o idealnym macierzyństwie. W chwili, gdy Kącka spisuje swoje przemyślenia i odczucia, Ruda jest już pełnoletnia. Już można się z nią normalnie dogadać i wypytać o część zjawisk - staje się bardziej dostępna i potrafi panować nad emocjami. Ale Ruda zamknięta we własnym świecie, do którego nie dopuszcza matki - Ruda, której nie da się pomóc i która sama nie może sobie poradzić w dziwnej dla siebie rzeczywistości - to ogrom cierpienia.
Eliza Kącka pisze, jakby śpiewała i jakby próbowała śpiewnością zaczarować rzeczywistość. Stawia na poetyckie wynurzenia, ale nie ma w tym grafomanii, jest zabawa słowem, które dociera tam, gdzie nie dociera umysł i wiedza. Słowo staje się ratunkiem, zapewnia ostatni azyl, jest schronieniem przed kolejnymi ciosami - bo przecież od tej sytuacji nie da się uciec, trzeba by było porzucić bezbronne dziecko na pastwę losu, albo przeciwstawiać mu się i łamać (bez skutku). A przecież Eliza Kącka we własnych wspomnieniach również dociera do sytuacji, które obserwuje u małej córki. Być może to naturalna konsekwencja jej inności - mniej spektakularnej i mniej agresywnej - przekazana w genach małej. Na pewno Ruda nie daje szans na odkrywanie standardowych zjawisk w relacji matka-dziecko. Tu nie ma żadnych standardów. Więc Eliza Kącka rezygnuje z odnotowywania zwyczajności, za to szuka niezwyczajności we wszystkich obserwacjach. Nie może liczyć na komunikację z dzieckiem, więc analizuje po swojemu, odczytuje sygnały i próbuje dostać się do zamkniętego świata, choćby po to, żeby pokazać, że stara się wspierać i niezależnie od ocen z zewnątrz będzie można na nią liczyć. Co pewien czas tylko przemyca gorzkie cytaty z placówek medycznych i poradni (zaznaczając jedynie miejsce, w którym je usłyszała) - nie budzi to nadziei na pomoc ze strony tych, którzy powinni od razu rozpoznać problem. Jednak kiedy rodzi się Ruda, pokutuje jeszcze przekonanie, że to zjawisko dotyka wyłącznie małych chłopców - i że z niego się wyrasta.
"Wczoraj byłaś zła na zielono" to książka, która nie pozostawi nikogo obojętnym. Jednych zaszokują obserwacje z własnego świata, innych - rozpaczliwa walka matki o dziecko. Jeszcze innych urzeknie sam sposób przekazywania przeszłości, zaklinanie rzeczywistości w słowach.
Dziecko
Nigdzie w książce nie pada ta diagnoza, nie musi, chociaż Eliza Kącka ją poznała - i poznają ją czytelnicy, którzy mieli do czynienia z podobnym zjawiskiem. "Wczoraj byłaś zła na zielono" to nie jest jednak typowa literatura chorobowa czy szpitalna, nie chodzi tutaj o poszukiwanie ratunku w medycynie i w terapiach (zresztą - i tak by to nie przyniosło żadnego efektu), a o pokazanie sytuacji zapędzonej w kozi róg matki, samotnie wychowującej "inną" córkę. Ruda ma przynieść radość i satysfakcję, ale dostarcza licznych frustracji i wątpliwości - oczywiście nie ma w tym jej winy, a Eliza Kącka nie zamierza uskarżać się na los. Jednak epopeja o wychowaniu dziecka, którego nie da się okiełznać, jest wstrząsająca i stanowi dość ciekawą przeciwwagę dla parentingowych publikacji o idealnym macierzyństwie. W chwili, gdy Kącka spisuje swoje przemyślenia i odczucia, Ruda jest już pełnoletnia. Już można się z nią normalnie dogadać i wypytać o część zjawisk - staje się bardziej dostępna i potrafi panować nad emocjami. Ale Ruda zamknięta we własnym świecie, do którego nie dopuszcza matki - Ruda, której nie da się pomóc i która sama nie może sobie poradzić w dziwnej dla siebie rzeczywistości - to ogrom cierpienia.
Eliza Kącka pisze, jakby śpiewała i jakby próbowała śpiewnością zaczarować rzeczywistość. Stawia na poetyckie wynurzenia, ale nie ma w tym grafomanii, jest zabawa słowem, które dociera tam, gdzie nie dociera umysł i wiedza. Słowo staje się ratunkiem, zapewnia ostatni azyl, jest schronieniem przed kolejnymi ciosami - bo przecież od tej sytuacji nie da się uciec, trzeba by było porzucić bezbronne dziecko na pastwę losu, albo przeciwstawiać mu się i łamać (bez skutku). A przecież Eliza Kącka we własnych wspomnieniach również dociera do sytuacji, które obserwuje u małej córki. Być może to naturalna konsekwencja jej inności - mniej spektakularnej i mniej agresywnej - przekazana w genach małej. Na pewno Ruda nie daje szans na odkrywanie standardowych zjawisk w relacji matka-dziecko. Tu nie ma żadnych standardów. Więc Eliza Kącka rezygnuje z odnotowywania zwyczajności, za to szuka niezwyczajności we wszystkich obserwacjach. Nie może liczyć na komunikację z dzieckiem, więc analizuje po swojemu, odczytuje sygnały i próbuje dostać się do zamkniętego świata, choćby po to, żeby pokazać, że stara się wspierać i niezależnie od ocen z zewnątrz będzie można na nią liczyć. Co pewien czas tylko przemyca gorzkie cytaty z placówek medycznych i poradni (zaznaczając jedynie miejsce, w którym je usłyszała) - nie budzi to nadziei na pomoc ze strony tych, którzy powinni od razu rozpoznać problem. Jednak kiedy rodzi się Ruda, pokutuje jeszcze przekonanie, że to zjawisko dotyka wyłącznie małych chłopców - i że z niego się wyrasta.
"Wczoraj byłaś zła na zielono" to książka, która nie pozostawi nikogo obojętnym. Jednych zaszokują obserwacje z własnego świata, innych - rozpaczliwa walka matki o dziecko. Jeszcze innych urzeknie sam sposób przekazywania przeszłości, zaklinanie rzeczywistości w słowach.
środa, 17 lipca 2024
Elise Gravel: Cześć, ciało!
Dwie Siostry, Warszawa 2024.
Różności
Różne są kolory skóry, różne rodzaje sprawności, różne włosy, różne marzenia i różne kompleksy. Każdy ma inne ciało - i czasami czuje się w nim świetnie, a czasami chciałby coś zmienić (mniejszego lub większego). Ale Elise Gravel dąży do tego, żeby przekonać młodych odbiorców, że ciało to najlepszy przyjaciel - zasługuje na szacunek, troskę i opiekę. W zasadzie tomik "Cześć, ciało" nadaje się jako lektura dla dzieci i dla dorosłych - w krótkich komentarzach do zabawnych rysunków pojawiają się odkrycia, które dla części są oczywiste - jednak dla części czytelników będą prawdziwym olśnieniem. Przekaz jest oczywisty: autorka chce uświadomić odbiorcom, że każde ciało zasługuje na szacunek i na dobre traktowanie. Nie ma tu mowy o żadnych wykluczeniach ani o piętnowaniu inności, nie ma też czegoś takiego jak norma - co dobitnie uzmysławiają odbiorcom kolejne kolorowe i proste ilustracje. Skoro nie ma normy, to nikt się nie wyróżnia, bo wyróżniają się absolutnie wszyscy. I dzięki temu można budować zasady akceptowania wszystkich bez wyjątku. "Cześć, ciało" to ważny picture book - powinien obowiązkowo znaleźć się w lekturach każdego dziecka.
Bohaterowie to przedziwne postacie o prostych kształtach. Trochę antropomorfizowane (mają ręce, nogi, oczy i buzie, ale niektóre mają też królicze uszy, ciało parówki, rogi, plamy albo kosmyki. Nie ma dwóch identycznych figurek - i to pozwala trochę inaczej spojrzeć na świat ludzi, którzy przecież tak samo tworzą jeden gatunek, a jednak różnią się między sobą. Każda strona to osobne zawołanie do odbiorców, przekaz, który został ujęty w jednym zdaniu, tak, żeby łatwo go było przyswoić, przetrawić i zapamiętać, a także wprowadzić jako przewodnik po kolejnej stronie. Bo sporo rzeczy mieści się właśnie w prostych obrazkach. Elise Gravel stawia na prostotę - wielkie kształty, pozbawione szczegółów tła i wszechobecny humor. Kontury wypełnione plamami barwnymi rzucają się w oczy - śmiech budzą zwłaszcza miny bohaterów i ich gesty. To nastraja pozytywnie do odbioru książki i przyczyni się do chętnego zanurzania się w treść. Autorka dodaje do obrazków komentarze - które powinny znaleźć się w zasobach każdego odbiorcy. Nie daje szansy na żadne dyskryminacje, ucieka od szufladkowania i generalizowania (jedyne uogólnienie to to, że każdy ma ciało i każde ciało zasługuje na dobre traktowanie - ale tu akurat trudno byłoby wybrać inną drogę). Zapewnia dzieciom dynamiczną lekturę, w której cieszy absolutnie każda strona i każde kolejne odkrycie. Może to być książka do przeprowadzania ważnych rozmów z dziećmi, ale może też stanowić samodzielne odkrywanie świata - zestaw przesłań tu zakodowanych to absolutna podstawa w życiu każdego człowieka, im wcześniej zostanie przyswojona, tym lepiej. To mały krok Elise Gravel do uczynienia świata lepszym - przez edukowanie najmłodszych pokoleń. Takich książek na rynku ciągle jest za mało - więc warto każdą kolejną promować. A że Elise Gravel nie ma sobie równych w humorystycznych komiksowych historyjkach - tym lepiej dla czytelników.
Różności
Różne są kolory skóry, różne rodzaje sprawności, różne włosy, różne marzenia i różne kompleksy. Każdy ma inne ciało - i czasami czuje się w nim świetnie, a czasami chciałby coś zmienić (mniejszego lub większego). Ale Elise Gravel dąży do tego, żeby przekonać młodych odbiorców, że ciało to najlepszy przyjaciel - zasługuje na szacunek, troskę i opiekę. W zasadzie tomik "Cześć, ciało" nadaje się jako lektura dla dzieci i dla dorosłych - w krótkich komentarzach do zabawnych rysunków pojawiają się odkrycia, które dla części są oczywiste - jednak dla części czytelników będą prawdziwym olśnieniem. Przekaz jest oczywisty: autorka chce uświadomić odbiorcom, że każde ciało zasługuje na szacunek i na dobre traktowanie. Nie ma tu mowy o żadnych wykluczeniach ani o piętnowaniu inności, nie ma też czegoś takiego jak norma - co dobitnie uzmysławiają odbiorcom kolejne kolorowe i proste ilustracje. Skoro nie ma normy, to nikt się nie wyróżnia, bo wyróżniają się absolutnie wszyscy. I dzięki temu można budować zasady akceptowania wszystkich bez wyjątku. "Cześć, ciało" to ważny picture book - powinien obowiązkowo znaleźć się w lekturach każdego dziecka.
Bohaterowie to przedziwne postacie o prostych kształtach. Trochę antropomorfizowane (mają ręce, nogi, oczy i buzie, ale niektóre mają też królicze uszy, ciało parówki, rogi, plamy albo kosmyki. Nie ma dwóch identycznych figurek - i to pozwala trochę inaczej spojrzeć na świat ludzi, którzy przecież tak samo tworzą jeden gatunek, a jednak różnią się między sobą. Każda strona to osobne zawołanie do odbiorców, przekaz, który został ujęty w jednym zdaniu, tak, żeby łatwo go było przyswoić, przetrawić i zapamiętać, a także wprowadzić jako przewodnik po kolejnej stronie. Bo sporo rzeczy mieści się właśnie w prostych obrazkach. Elise Gravel stawia na prostotę - wielkie kształty, pozbawione szczegółów tła i wszechobecny humor. Kontury wypełnione plamami barwnymi rzucają się w oczy - śmiech budzą zwłaszcza miny bohaterów i ich gesty. To nastraja pozytywnie do odbioru książki i przyczyni się do chętnego zanurzania się w treść. Autorka dodaje do obrazków komentarze - które powinny znaleźć się w zasobach każdego odbiorcy. Nie daje szansy na żadne dyskryminacje, ucieka od szufladkowania i generalizowania (jedyne uogólnienie to to, że każdy ma ciało i każde ciało zasługuje na dobre traktowanie - ale tu akurat trudno byłoby wybrać inną drogę). Zapewnia dzieciom dynamiczną lekturę, w której cieszy absolutnie każda strona i każde kolejne odkrycie. Może to być książka do przeprowadzania ważnych rozmów z dziećmi, ale może też stanowić samodzielne odkrywanie świata - zestaw przesłań tu zakodowanych to absolutna podstawa w życiu każdego człowieka, im wcześniej zostanie przyswojona, tym lepiej. To mały krok Elise Gravel do uczynienia świata lepszym - przez edukowanie najmłodszych pokoleń. Takich książek na rynku ciągle jest za mało - więc warto każdą kolejną promować. A że Elise Gravel nie ma sobie równych w humorystycznych komiksowych historyjkach - tym lepiej dla czytelników.
wtorek, 16 lipca 2024
Hiba Noor Khan, Harry Woodgate: Skąd się bierze spaghetti pies i inne naukowe tajemnice wszechświata
Kropka, Warszawa 2024.
Kosmiczny kosmos
Hiba Noor Khan pokazuje zwłaszcza młodym odbiorcom, że warto interesować się nauką - i że kosmos jest fascynujący. Picture book "Skąd się bierze spaghetti pies i inne naukowe tajemnice wszechświata" to książka nie tylko dla najmłodszych: satysfakcję z tej lektury mogą mieć także uczniowie starszych klas szkół podstawowych - nie ma znaczenia ogrom ilustracji (Harry Woodgate dba o to, żeby łatwiej było czytelnikom zrozumieć przedstawiane tu treści i obrazuje to, o czym Hiba Noor Khan pisze - i tak bardzo przejrzyście). Ta książka to fascynacja fizyką, szczególnie w jej kosmicznym wymiarze, ale nie tylko - odbiorcy dowiedzą się między innymi tego, czym są atomy i z czego są zbudowane, co robią pod wpływem zmieniającej się temperatury (i jak przeprowadzić w warunkach domowych eksperymenty pokazujące ich właściwości), ale też sporo o kosmosie, czarnych dziurach, wielkości planet (porównanie do warzyw i owoców to całkiem ciekawy pomysł), o galaktykach, ciemnej materii i o czwartym wymiarze. Lekcje fizyki prowadzą czasem do świetnej zabawy - mają sporo wspólnego z pobytem na ślizgawce, a czasem ze słoniem. Odbiorcy dowiedzą się, co potrafi światło, a co dźwięk, czym charakteryzują się gwiazdy i jakie są ich sekrety, a także - na czym polega proces spaghettyzacji. Różne tematy, które do niedawna nie istniały nawet w programach szkolnych (więc i dla dorosłych towarzyszących w lekturze pociechom mogą być zaskoczeniem) pozwalają na oswojenie fizyki jeszcze zanim pojawi się w planie lekcji. "Skąd się bierze spaghetti pies" to książka napisana z poczuciem humoru - nie tylko chodzi w niej o popularyzowanie wiedzy, ale i o zabawę czytelników, tak, żeby nikogo nie zniechęcić do fizyki. Jest tu kolorowo, jest tu ciekawie - i jest tu tak wiele różnych tematów, że każdy na pewno znajdzie coś atrakcyjnego dla siebie. Hiba Noor Khan wie, jak przykuć uwagę. Realizuje rzeczywiście trudne tematy - ale nie daje tego nikomu odczuć, przedstawia je jak znakomitą zabawę, a jednak przemyca sporo ważnych treści. Takie podejście nastraja pozytywnie do fizyki i może sprawić, że dzieci nie będą miały z nią problemu w szkole - poznają jej ciekawsze oblicze, będą mogły samodzielnie przekonać się o tym, jak działa wszechświat. Przyciąganie najmłodszych zagadkami jeszcze niezbadanymi (albo słabo poznanymi) działa bardzo dobrze, otwiera młodych czytelników na odkrycia i badania naukowe.
Nie ma tu linearnej lektury, ciekawostki przemycane są na marginesach, w ramkach, w podpisach, w komiksowych dymkach i w innych komentarzach rozrzuconych na stronach, gra wielkością druku również sprzyja nadawaniu akcentów znaczeniowych. Oczywiście osobny temat stanowi tu zabawa kolorami, także w ramach czcionek - wszystko po to, żeby oddalić skojarzenia z podręcznikami i udowodnić dzieciom, że nauka może być bardzo przyjemna. Ta publikacja została przygotowana z myślą o młodych odbiorcach i zdecydowanie zachwyca - jeśli ktoś ma ochotę zagłębić się w sferę tajemnic kosmosu, to idealna lektura na rozpoczęcie takiej przygody.
Kosmiczny kosmos
Hiba Noor Khan pokazuje zwłaszcza młodym odbiorcom, że warto interesować się nauką - i że kosmos jest fascynujący. Picture book "Skąd się bierze spaghetti pies i inne naukowe tajemnice wszechświata" to książka nie tylko dla najmłodszych: satysfakcję z tej lektury mogą mieć także uczniowie starszych klas szkół podstawowych - nie ma znaczenia ogrom ilustracji (Harry Woodgate dba o to, żeby łatwiej było czytelnikom zrozumieć przedstawiane tu treści i obrazuje to, o czym Hiba Noor Khan pisze - i tak bardzo przejrzyście). Ta książka to fascynacja fizyką, szczególnie w jej kosmicznym wymiarze, ale nie tylko - odbiorcy dowiedzą się między innymi tego, czym są atomy i z czego są zbudowane, co robią pod wpływem zmieniającej się temperatury (i jak przeprowadzić w warunkach domowych eksperymenty pokazujące ich właściwości), ale też sporo o kosmosie, czarnych dziurach, wielkości planet (porównanie do warzyw i owoców to całkiem ciekawy pomysł), o galaktykach, ciemnej materii i o czwartym wymiarze. Lekcje fizyki prowadzą czasem do świetnej zabawy - mają sporo wspólnego z pobytem na ślizgawce, a czasem ze słoniem. Odbiorcy dowiedzą się, co potrafi światło, a co dźwięk, czym charakteryzują się gwiazdy i jakie są ich sekrety, a także - na czym polega proces spaghettyzacji. Różne tematy, które do niedawna nie istniały nawet w programach szkolnych (więc i dla dorosłych towarzyszących w lekturze pociechom mogą być zaskoczeniem) pozwalają na oswojenie fizyki jeszcze zanim pojawi się w planie lekcji. "Skąd się bierze spaghetti pies" to książka napisana z poczuciem humoru - nie tylko chodzi w niej o popularyzowanie wiedzy, ale i o zabawę czytelników, tak, żeby nikogo nie zniechęcić do fizyki. Jest tu kolorowo, jest tu ciekawie - i jest tu tak wiele różnych tematów, że każdy na pewno znajdzie coś atrakcyjnego dla siebie. Hiba Noor Khan wie, jak przykuć uwagę. Realizuje rzeczywiście trudne tematy - ale nie daje tego nikomu odczuć, przedstawia je jak znakomitą zabawę, a jednak przemyca sporo ważnych treści. Takie podejście nastraja pozytywnie do fizyki i może sprawić, że dzieci nie będą miały z nią problemu w szkole - poznają jej ciekawsze oblicze, będą mogły samodzielnie przekonać się o tym, jak działa wszechświat. Przyciąganie najmłodszych zagadkami jeszcze niezbadanymi (albo słabo poznanymi) działa bardzo dobrze, otwiera młodych czytelników na odkrycia i badania naukowe.
Nie ma tu linearnej lektury, ciekawostki przemycane są na marginesach, w ramkach, w podpisach, w komiksowych dymkach i w innych komentarzach rozrzuconych na stronach, gra wielkością druku również sprzyja nadawaniu akcentów znaczeniowych. Oczywiście osobny temat stanowi tu zabawa kolorami, także w ramach czcionek - wszystko po to, żeby oddalić skojarzenia z podręcznikami i udowodnić dzieciom, że nauka może być bardzo przyjemna. Ta publikacja została przygotowana z myślą o młodych odbiorcach i zdecydowanie zachwyca - jeśli ktoś ma ochotę zagłębić się w sferę tajemnic kosmosu, to idealna lektura na rozpoczęcie takiej przygody.
poniedziałek, 15 lipca 2024
Lucy Score: To, co chcemy zostawić za sobą
Gorzka Czekolada, Media Rodzina Poznań 2024.
Konflikt
Na trzecią część serii Knockemout czytelniczki zapewne czekały z niecierpliwością, bo o ile braci Morgan dało się jakoś poskromić, o tyle "trzeci bliźniak", ich najlepszy mroczny przyjaciel, Lucian, przez poprzednie tomy powieści wydawał się kompletnie nieprzystępny i niemożliwy do rozgryzienia. Klucz do niego może mieć tylko Sloane, bibliotekarka z wielkim biustem - kobieta, która nie boi się Lucyfera i zna go od dzieciństwa. "To, co chcemy zostawić za sobą" to oczywista kontynuacja przygód w poszukiwaniu wielkiej miłości i gorącego seksu - według schematu, który Lucy Score już sprawdziła i zrealizowała dwukrotnie. Rozkład akcentów jest dość podobny i w odpowiednich momentach książki można się spodziewać dawki sensacji, a w innych - naświetlania tajemnic z przeszłości. Wszystko ma tu swoje miejsce i wydaje się uporządkowane, ale i tak nie znudzi odbiorczyń spragnionych płomiennej opowieści.
Lucian nie ma ochoty na związek, tymczasem Sloane marzy już o tym, żeby mieć własną rodzinę i dzieci. Szuka odpowiedniego mężczyzny, przeważnie przez aplikacje randkowe - cieszy się szczęściem obu przyjaciółek (Naomi jest już mężatką, Lina - narzeczoną, obie mają partnerów wpatrzonych w nie bezkrytycznie), nawet jej przyjaciel-gej znalazł - jak się wydaje - odpowiedniego mężczyznę, z którym mógłby iść przez życie. Jednak Sloane szczęście nie sprzyja, może dlatego, że ta potrzebuje tylko jednego faceta. Ale ów facet - za sprawą niewyjaśnionych momentów z przeszłości - nie zamierza jej do siebie dopuszczać, nawet jeśli odczuwa na jej widok gigantyczne pożądanie. Inaczej niż w poprzednich tomach, tutaj sprawa dwojga nastolatków rzuca cień na przyszłość. Sloane i Lucian muszą wyjaśnić sobie kwestie z czasów, kiedy zamierzali być parą w szkole średniej - dopiero kiedy to zostanie jasno wyrażone (i przedstawione czytelniczkom), będzie można przystąpić do budowania głębszej relacji. Zanim to jednak nastąpi, Lucy Score dostarczy wielu pikantnych scen - bo przecież dorośli ludzie mogą umawiać się po prostu na seks, nawet jeśli nie są razem. W tym wypadku chodzi autorce o to, żeby odbiorczynie zrozumiały, że bohaterowie są sobie przeznaczeni - i widzą to wszyscy poza nimi samymi. Ta naiwność nie przeszkadza, bo równocześnie Lucy Score rozbudowuje wątek kryminalny (poszukiwany od pierwszego tomu przestępca zagraża wciąż nawet tym największym twardzielom z Knockemout) i obyczajowe treści ze związków, które odbiorczynie zdążyły już pokochać. Są tu bardzo silne psychicznie kobiety, które mogą sobie wzajemnie dać wsparcie i faceci, którzy czasami zachowują się jak dzieci, ale są w stanie w niekonwencjonalny sposób rozwiązywać wzajemnie swoje problemy. Jest dążenie do baśniowego finału i cały szereg przeszkód na drodze do szczęścia - i dzięki temu "To, co chcemy zostawić za sobą" jawi się jako bardzo atrakcyjna lektura. Autorka zamyka nią serię Knockemout, ale może być pewna, że dzięki swoim historiom zdobyła szerokie grono odbiorczyń, które już przy niej zostaną. Lucy Score zdecydowanie wie, jak pisać o płomiennej miłości i realizować scenariusze może nierzeczywiste, ale działające na wyobraźnię.
Konflikt
Na trzecią część serii Knockemout czytelniczki zapewne czekały z niecierpliwością, bo o ile braci Morgan dało się jakoś poskromić, o tyle "trzeci bliźniak", ich najlepszy mroczny przyjaciel, Lucian, przez poprzednie tomy powieści wydawał się kompletnie nieprzystępny i niemożliwy do rozgryzienia. Klucz do niego może mieć tylko Sloane, bibliotekarka z wielkim biustem - kobieta, która nie boi się Lucyfera i zna go od dzieciństwa. "To, co chcemy zostawić za sobą" to oczywista kontynuacja przygód w poszukiwaniu wielkiej miłości i gorącego seksu - według schematu, który Lucy Score już sprawdziła i zrealizowała dwukrotnie. Rozkład akcentów jest dość podobny i w odpowiednich momentach książki można się spodziewać dawki sensacji, a w innych - naświetlania tajemnic z przeszłości. Wszystko ma tu swoje miejsce i wydaje się uporządkowane, ale i tak nie znudzi odbiorczyń spragnionych płomiennej opowieści.
Lucian nie ma ochoty na związek, tymczasem Sloane marzy już o tym, żeby mieć własną rodzinę i dzieci. Szuka odpowiedniego mężczyzny, przeważnie przez aplikacje randkowe - cieszy się szczęściem obu przyjaciółek (Naomi jest już mężatką, Lina - narzeczoną, obie mają partnerów wpatrzonych w nie bezkrytycznie), nawet jej przyjaciel-gej znalazł - jak się wydaje - odpowiedniego mężczyznę, z którym mógłby iść przez życie. Jednak Sloane szczęście nie sprzyja, może dlatego, że ta potrzebuje tylko jednego faceta. Ale ów facet - za sprawą niewyjaśnionych momentów z przeszłości - nie zamierza jej do siebie dopuszczać, nawet jeśli odczuwa na jej widok gigantyczne pożądanie. Inaczej niż w poprzednich tomach, tutaj sprawa dwojga nastolatków rzuca cień na przyszłość. Sloane i Lucian muszą wyjaśnić sobie kwestie z czasów, kiedy zamierzali być parą w szkole średniej - dopiero kiedy to zostanie jasno wyrażone (i przedstawione czytelniczkom), będzie można przystąpić do budowania głębszej relacji. Zanim to jednak nastąpi, Lucy Score dostarczy wielu pikantnych scen - bo przecież dorośli ludzie mogą umawiać się po prostu na seks, nawet jeśli nie są razem. W tym wypadku chodzi autorce o to, żeby odbiorczynie zrozumiały, że bohaterowie są sobie przeznaczeni - i widzą to wszyscy poza nimi samymi. Ta naiwność nie przeszkadza, bo równocześnie Lucy Score rozbudowuje wątek kryminalny (poszukiwany od pierwszego tomu przestępca zagraża wciąż nawet tym największym twardzielom z Knockemout) i obyczajowe treści ze związków, które odbiorczynie zdążyły już pokochać. Są tu bardzo silne psychicznie kobiety, które mogą sobie wzajemnie dać wsparcie i faceci, którzy czasami zachowują się jak dzieci, ale są w stanie w niekonwencjonalny sposób rozwiązywać wzajemnie swoje problemy. Jest dążenie do baśniowego finału i cały szereg przeszkód na drodze do szczęścia - i dzięki temu "To, co chcemy zostawić za sobą" jawi się jako bardzo atrakcyjna lektura. Autorka zamyka nią serię Knockemout, ale może być pewna, że dzięki swoim historiom zdobyła szerokie grono odbiorczyń, które już przy niej zostaną. Lucy Score zdecydowanie wie, jak pisać o płomiennej miłości i realizować scenariusze może nierzeczywiste, ale działające na wyobraźnię.
niedziela, 14 lipca 2024
Marta Galewska-Kustra: Pucio poznaje kolory i dźwięki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Spacer
Kiedy rodzice idą z małym dzieckiem na spacer, często posługują się onomatopejami albo upraszczanym językiem, żeby przedstawiać otoczenie i móc komunikować się z maluchem. Na bazie takich przygód powstaje tomik „Pucio poznaje kolory i dźwięki”, w którym Marta Galewska-Kustra przejmuje rolę rodzica i oprowadza odbiorców po najbliższym otoczeniu. Osią przewodnią staje się tu ściganie motyla – Pucio jedzie zabawkowym samochodzikiem za pięknym owadem, a po drodze moja i robotników naprawiających sprzęty na placu zabaw, drzewa i żaby, piaskownicę i fontannę. Przy okazji czasami pokropi deszcz, pojawi się błoto albo trzeba będzie ugasić pragnienie. Żeby jeszcze bardziej uporządkować przejażdżkę Pucia – która przecież może być chaotyczna i zaskakująca dla dzieci, żeby jeszcze lepiej się przy lekturze bawiły – autorka wprowadza tematykę dalszych (niż wstępna) rozkładówek. Z czasem do pościgu Pucia za motylem wkraczać będą jeszcze kolory. I wtedy już bohater będzie obserwować to, co pasuje do danego motywu barwnego, niezależnie od tego, czy należy do świata przyrody czy do artefaktów tworzonych przez człowieka. Żółty młotek i żółta wkrętarka przyciągną wzrok, podobnie jak zielona huśtawka i zielona żaba. Każdy kolor zyskuje kilka reprezentacji – przy czym ważne jest to, że w ujęciu najmłodszych, bo na przykład krople deszczu są tu niebieskie, co dobrze się tłumaczy w bajkach, ale niekoniecznie w rzeczywistości. Liczą się jednak obrazki i świat Pucia wykreowany na ilustracjach przez Joannę Kłos. A tu wszystko się zgadza.
„Pucio poznaje kolory i dźwięki” to malutki kartonowy picture book, w którym narracja sprowadzona jest do minimum i polegać będzie przede wszystkim na śledzeniu obrazków – i podpisów do nich. Dorośli, którzy z dziećmi tę książeczkę czytają, mogą zadawać dodatkowe pytania, albo czytać podpisy lub rozmawiać z pociechami o tym, co widać na ilustracjach. W przedstawianiu bajki dzieciom mają być pomocne określenia, które naśladują dźwięki albo upraszczają nazwy, tak, żeby najmłodsi zapamiętali, z czym mają do czynienia. I tak latawiec to ziuuu, mrówki tup tup a dmuchawiec fff – nie brakuje tu sympatycznych zaskoczeń, na stronie z czarnymi motywami pojawia się czerwona mrówka, co z pewnością rozśmieszy maluchy. Marta Galewska-Kustra przygotowuje książeczkę tak, żeby dzieci mogły powtarzać słowa i je zapamiętywać, a przy kolejnym oglądaniu wygłaszać komentarze samodzielnie, udowadniając, że są spostrzegawcze i że wiedzą, o co chodzi w przygodzie Pucia. Dzieci nauczą się tu też rozpoznawać kolory – więc zabawę we wskazywanie żółtych, zielonych, czerwonych i innych przedmiotów w otoczeniu da się przedłużyć i przełożyć na zwyczajne otoczenie malucha. Jest ten tomik krótki, niewielki, ale urokliwy, z pewnością dostarczy rozrywki dzieciom, a przyda się też w rozwijaniu ich umiejętności. Pozwoli przyjemnie spędzać czas z rodzicami i cieszyć się z kolejnej przygody lubianego przecież bohatera.
Spacer
Kiedy rodzice idą z małym dzieckiem na spacer, często posługują się onomatopejami albo upraszczanym językiem, żeby przedstawiać otoczenie i móc komunikować się z maluchem. Na bazie takich przygód powstaje tomik „Pucio poznaje kolory i dźwięki”, w którym Marta Galewska-Kustra przejmuje rolę rodzica i oprowadza odbiorców po najbliższym otoczeniu. Osią przewodnią staje się tu ściganie motyla – Pucio jedzie zabawkowym samochodzikiem za pięknym owadem, a po drodze moja i robotników naprawiających sprzęty na placu zabaw, drzewa i żaby, piaskownicę i fontannę. Przy okazji czasami pokropi deszcz, pojawi się błoto albo trzeba będzie ugasić pragnienie. Żeby jeszcze bardziej uporządkować przejażdżkę Pucia – która przecież może być chaotyczna i zaskakująca dla dzieci, żeby jeszcze lepiej się przy lekturze bawiły – autorka wprowadza tematykę dalszych (niż wstępna) rozkładówek. Z czasem do pościgu Pucia za motylem wkraczać będą jeszcze kolory. I wtedy już bohater będzie obserwować to, co pasuje do danego motywu barwnego, niezależnie od tego, czy należy do świata przyrody czy do artefaktów tworzonych przez człowieka. Żółty młotek i żółta wkrętarka przyciągną wzrok, podobnie jak zielona huśtawka i zielona żaba. Każdy kolor zyskuje kilka reprezentacji – przy czym ważne jest to, że w ujęciu najmłodszych, bo na przykład krople deszczu są tu niebieskie, co dobrze się tłumaczy w bajkach, ale niekoniecznie w rzeczywistości. Liczą się jednak obrazki i świat Pucia wykreowany na ilustracjach przez Joannę Kłos. A tu wszystko się zgadza.
„Pucio poznaje kolory i dźwięki” to malutki kartonowy picture book, w którym narracja sprowadzona jest do minimum i polegać będzie przede wszystkim na śledzeniu obrazków – i podpisów do nich. Dorośli, którzy z dziećmi tę książeczkę czytają, mogą zadawać dodatkowe pytania, albo czytać podpisy lub rozmawiać z pociechami o tym, co widać na ilustracjach. W przedstawianiu bajki dzieciom mają być pomocne określenia, które naśladują dźwięki albo upraszczają nazwy, tak, żeby najmłodsi zapamiętali, z czym mają do czynienia. I tak latawiec to ziuuu, mrówki tup tup a dmuchawiec fff – nie brakuje tu sympatycznych zaskoczeń, na stronie z czarnymi motywami pojawia się czerwona mrówka, co z pewnością rozśmieszy maluchy. Marta Galewska-Kustra przygotowuje książeczkę tak, żeby dzieci mogły powtarzać słowa i je zapamiętywać, a przy kolejnym oglądaniu wygłaszać komentarze samodzielnie, udowadniając, że są spostrzegawcze i że wiedzą, o co chodzi w przygodzie Pucia. Dzieci nauczą się tu też rozpoznawać kolory – więc zabawę we wskazywanie żółtych, zielonych, czerwonych i innych przedmiotów w otoczeniu da się przedłużyć i przełożyć na zwyczajne otoczenie malucha. Jest ten tomik krótki, niewielki, ale urokliwy, z pewnością dostarczy rozrywki dzieciom, a przyda się też w rozwijaniu ich umiejętności. Pozwoli przyjemnie spędzać czas z rodzicami i cieszyć się z kolejnej przygody lubianego przecież bohatera.
sobota, 13 lipca 2024
Juliette Powell, Art Kleiner: Dylemat sztucznej inteligencji. 7 zasad odpowiedzialnego tworzenia technologii
Helion, Gliwice 2024.
Wyzwania
W świecie, w którym sztuczna inteligencja coraz częściej wkracza do zwykłego życia warto zastanowić się nad tym, do czego może prowadzić i jakie zagrożenia ze sobą niesie. Juliette Powell i Art Kleiner nie mają zamiaru zatrzymywać się nad techniczną stroną uczenia maszynowego, wolą podrzucić odbiorcom kilka kwestii do błyskawicznego rozważenia - zastanawiają się nad tym, co zrobić, żeby ograniczać ryzyko przy decyzjach podejmowanych przez roboty (zdarzają się przecież wypadki powodowane przez oddanie procesu decyzyjnego maszynom). Zadają ważne pytania o zestaw wartości i o dziedziny życia, które powinny pozostać kontrolowane przez człowieka. Sztuczna inteligencja może się przydać w różnych obszarach egzystencji i zarabiania - jednak trzeba dobrze zrozumieć jej specyfikę (czyli w zasadzie - nieprzewidywalność), żeby wykorzystywać ją w pełni i w odpowiednich zakresach. Mówią autorzy książki o wyzwaniach i o dylematach związanych z przejmowaniem przez AI pewnych zadań - świadomi są tego, że każdy wynalazek budzi lęk, ale też każdy przedmiot może być używany zgodnie z przeznaczeniem albo jako śmiercionośna broń, wszystko wiąże się z odpowiednimi mechanizmami kontroli albo umiejętnością przewidywania przyszłości. I podsuwają czytelnikom zestaw zasad, które powinny być w związku ze sztuczną inteligencją przestrzegane - tak, żeby uniknąć problemów i wpadek, a w pełni cieszyć się współpracą z maszynami. Jest tutaj nie tylko zestaw przestróg (tony katastroficzne raczej zniechęciłyby do lektury), liczy się zwłaszcza wyznaczanie możliwości i szans, działań, które mają przyszłość i które budzą nadzieję na odpowiednie i odpowiedzialne wykorzystywanie AI. Jest w tym również głęboki namysł nad ludzkością i działaniami, które wykraczają poza systemowość. Nawet najdoskonalsza maszyna nie jest dzisiaj w stanie wyzwolić się ze schematów i wyciągnąć logicznych wniosków z absurdalnych przesłanek - nie ma więc na razie obaw nad całkowitym oddaniem władzy robotom. Jednak refleksja nad znaczeniem AI w codziennym życiu powinna już się pojawiać i "Dylemat sztucznej inteligencji" to właśnie taki krok do ważnej dyskusji łączącej środowiska ścisłowców i humanistów.
Dobrze poprowadzona jest tu narracja, książka - mimo nastawienia na humanistyczne myśli i filozoficzne nieco czy przynajmniej refleksyjne tony w odkryciach - jest spójna i konsekwentnie realizuje założoną strukturę. Dzięki temu porządkuje wiedzę i sprawia, że odbiorcom łatwiej się będzie po niej nawigowało. Chociaż nie jest zbyt wielka objętościowo, przywołuje sedno tematu, sygnalizuje czytelnikom sprawy, nad którymi warto się pochylić i które mogą zmodyfikować sposób myślenia o uczeniu maszynowym. Wytycza pułapki i rodzaje zadań, które nie nadają się do zalgorytmizowania, ale pokazuje też, jak różni się to, co może osiągnąć AI od wyobrażeń człowieka na temat efektów działań sztucznej inteligencji. To nie jest publikacja futurystyczna: ściśle wiąże się z rzeczywistością i nawet jeśli dotyczy niedalekiej przyszłości, to w zasięgu przeciętnego czytelnika - pozwala trochę oswoić temat sztucznej inteligencji i wskazuje, co powinno się w pierwszej kolejności stać przedmiotem badań czy opracowań.
Wyzwania
W świecie, w którym sztuczna inteligencja coraz częściej wkracza do zwykłego życia warto zastanowić się nad tym, do czego może prowadzić i jakie zagrożenia ze sobą niesie. Juliette Powell i Art Kleiner nie mają zamiaru zatrzymywać się nad techniczną stroną uczenia maszynowego, wolą podrzucić odbiorcom kilka kwestii do błyskawicznego rozważenia - zastanawiają się nad tym, co zrobić, żeby ograniczać ryzyko przy decyzjach podejmowanych przez roboty (zdarzają się przecież wypadki powodowane przez oddanie procesu decyzyjnego maszynom). Zadają ważne pytania o zestaw wartości i o dziedziny życia, które powinny pozostać kontrolowane przez człowieka. Sztuczna inteligencja może się przydać w różnych obszarach egzystencji i zarabiania - jednak trzeba dobrze zrozumieć jej specyfikę (czyli w zasadzie - nieprzewidywalność), żeby wykorzystywać ją w pełni i w odpowiednich zakresach. Mówią autorzy książki o wyzwaniach i o dylematach związanych z przejmowaniem przez AI pewnych zadań - świadomi są tego, że każdy wynalazek budzi lęk, ale też każdy przedmiot może być używany zgodnie z przeznaczeniem albo jako śmiercionośna broń, wszystko wiąże się z odpowiednimi mechanizmami kontroli albo umiejętnością przewidywania przyszłości. I podsuwają czytelnikom zestaw zasad, które powinny być w związku ze sztuczną inteligencją przestrzegane - tak, żeby uniknąć problemów i wpadek, a w pełni cieszyć się współpracą z maszynami. Jest tutaj nie tylko zestaw przestróg (tony katastroficzne raczej zniechęciłyby do lektury), liczy się zwłaszcza wyznaczanie możliwości i szans, działań, które mają przyszłość i które budzą nadzieję na odpowiednie i odpowiedzialne wykorzystywanie AI. Jest w tym również głęboki namysł nad ludzkością i działaniami, które wykraczają poza systemowość. Nawet najdoskonalsza maszyna nie jest dzisiaj w stanie wyzwolić się ze schematów i wyciągnąć logicznych wniosków z absurdalnych przesłanek - nie ma więc na razie obaw nad całkowitym oddaniem władzy robotom. Jednak refleksja nad znaczeniem AI w codziennym życiu powinna już się pojawiać i "Dylemat sztucznej inteligencji" to właśnie taki krok do ważnej dyskusji łączącej środowiska ścisłowców i humanistów.
Dobrze poprowadzona jest tu narracja, książka - mimo nastawienia na humanistyczne myśli i filozoficzne nieco czy przynajmniej refleksyjne tony w odkryciach - jest spójna i konsekwentnie realizuje założoną strukturę. Dzięki temu porządkuje wiedzę i sprawia, że odbiorcom łatwiej się będzie po niej nawigowało. Chociaż nie jest zbyt wielka objętościowo, przywołuje sedno tematu, sygnalizuje czytelnikom sprawy, nad którymi warto się pochylić i które mogą zmodyfikować sposób myślenia o uczeniu maszynowym. Wytycza pułapki i rodzaje zadań, które nie nadają się do zalgorytmizowania, ale pokazuje też, jak różni się to, co może osiągnąć AI od wyobrażeń człowieka na temat efektów działań sztucznej inteligencji. To nie jest publikacja futurystyczna: ściśle wiąże się z rzeczywistością i nawet jeśli dotyczy niedalekiej przyszłości, to w zasięgu przeciętnego czytelnika - pozwala trochę oswoić temat sztucznej inteligencji i wskazuje, co powinno się w pierwszej kolejności stać przedmiotem badań czy opracowań.
piątek, 12 lipca 2024
Juan de Aragón: Jak przeżyć w średniowieczu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Strategia
Po starożytnym Rzymie przychodzi czas na informację o zagrożeniach czyhających na śmiałka, który zapuściłby się do średniowiecza. Oczywiście Juan de Aragón taki sposób wybiera, żeby przyciągnąć młodych czytelników i wdrukować im w pamięć trochę wiadomości z obyczajowości dawnych wieków. Edukacyjna książka wiąże się z mnóstwem zabawy: to zestaw porad, w które wtopiony jest przewodnik po społeczeństwie i zwyczajach. Co pewien czas na dodatkowych ramkach pojawiają się ostrzeżenia (wiadomości o tym, jak stracić życie w różnych okolicznościach - to dla ludzi, którzy powinni wiedzieć, czego się strzec na wypadek podróży w czasie). Przekazywanie wiedzy to jedno. Ale tu liczy się forma: dynamiczna, wesoła, pełna swobody narracja zaprasza do zgłębiania faktów. Tu nawet określenie ram czasowych może wciągnąć - przedstawione jest jako zestaw przygód. Można zastanowić się nad tym, jak zdobyć władzę - zostać panem w średniowieczu (i jakie są alternatywy, jeśli komuś się jednak nie uda). To też miejsce na informowanie o codziennym życiu - domach, handlu i modzie. Motyw, który wcześniej został tylko zarysowany - to jest religia - otrzymuje tu osobny rozdział. Średniowieczne wojny i średniowieczne święta dopełniają obrazu całości. Jest tu zatem mnóstwo ciekawostek związanych nie tyle z nudnymi datami i suchymi faktami - a ze zwyczajnością ludzi. I taka lektura przyda się dzieciom jako uzupełnienie szkolnych wiadomości, albo dla zaspokojenia ciekawości. Każdy rozdział to zestaw intensywnych wrażeń, atrakcji i anegdot, opowieści, które intrygują. Można rzeczywiście zacząć się dobrze orientować w średniowieczu - a przynajmniej zyskać podstawy wiedzy, którą następnie będzie się uzupełniać. Juan de Aragón może sobie pozwolić na wybieranie tematów i opracowywanie ich na wesoło - decyduje o tym, co i w jaki sposób przedstawiać młodym czytelnikom. Eksponuje ciekawostki, zaprasza do czytania i do odkrywania przeszłości w jej najbardziej barwnym wydaniu. Nawet jeśli coś jest bardziej mroczne i niekoniecznie budzi optymizm, autor prezentuje to z pomysłem - i z przymrużeniem oka. Dzięki temu "Jak przeżyć w średniowieczu" to książka, która czytelnikom dostarczy sporo radości. Jest to książka bogato ilustrowana, obrazki przejmują część narracji - i odciążają, żeby odbiorcy nie zmęczyli się nadmiarem tekstu czy dużymi blokami tekstowymi. Obrazki pozwalają też na uwypuklanie dowcipu, łatwiej jest część żartów przenieść do warstwy graficznej. Juan de Aragón zresztą wie dobrze, jak wykorzystywać humor w edukowaniu najmłodszych. Pozwala im odkrywać obyczajową stronę średniowiecza - przyzwyczaja do charakterystyki epoki. Jest to książka dość krótka, ale nasycona wiedzą, można potraktować ją albo jako ściągę w przypadku uczenia się o średniowieczu, albo jako sposób na zainteresowanie czytelników tematem. Oczywiście jest to poradnik - pozwala uniknąć okrutnej śmierci w średniowiecznym grodzie - i to jego podstawowy cel. Chyba że ktoś akurat nie ma poczucia humoru, wtedy może zatęsknić za podręcznikami w starym stylu.
Strategia
Po starożytnym Rzymie przychodzi czas na informację o zagrożeniach czyhających na śmiałka, który zapuściłby się do średniowiecza. Oczywiście Juan de Aragón taki sposób wybiera, żeby przyciągnąć młodych czytelników i wdrukować im w pamięć trochę wiadomości z obyczajowości dawnych wieków. Edukacyjna książka wiąże się z mnóstwem zabawy: to zestaw porad, w które wtopiony jest przewodnik po społeczeństwie i zwyczajach. Co pewien czas na dodatkowych ramkach pojawiają się ostrzeżenia (wiadomości o tym, jak stracić życie w różnych okolicznościach - to dla ludzi, którzy powinni wiedzieć, czego się strzec na wypadek podróży w czasie). Przekazywanie wiedzy to jedno. Ale tu liczy się forma: dynamiczna, wesoła, pełna swobody narracja zaprasza do zgłębiania faktów. Tu nawet określenie ram czasowych może wciągnąć - przedstawione jest jako zestaw przygód. Można zastanowić się nad tym, jak zdobyć władzę - zostać panem w średniowieczu (i jakie są alternatywy, jeśli komuś się jednak nie uda). To też miejsce na informowanie o codziennym życiu - domach, handlu i modzie. Motyw, który wcześniej został tylko zarysowany - to jest religia - otrzymuje tu osobny rozdział. Średniowieczne wojny i średniowieczne święta dopełniają obrazu całości. Jest tu zatem mnóstwo ciekawostek związanych nie tyle z nudnymi datami i suchymi faktami - a ze zwyczajnością ludzi. I taka lektura przyda się dzieciom jako uzupełnienie szkolnych wiadomości, albo dla zaspokojenia ciekawości. Każdy rozdział to zestaw intensywnych wrażeń, atrakcji i anegdot, opowieści, które intrygują. Można rzeczywiście zacząć się dobrze orientować w średniowieczu - a przynajmniej zyskać podstawy wiedzy, którą następnie będzie się uzupełniać. Juan de Aragón może sobie pozwolić na wybieranie tematów i opracowywanie ich na wesoło - decyduje o tym, co i w jaki sposób przedstawiać młodym czytelnikom. Eksponuje ciekawostki, zaprasza do czytania i do odkrywania przeszłości w jej najbardziej barwnym wydaniu. Nawet jeśli coś jest bardziej mroczne i niekoniecznie budzi optymizm, autor prezentuje to z pomysłem - i z przymrużeniem oka. Dzięki temu "Jak przeżyć w średniowieczu" to książka, która czytelnikom dostarczy sporo radości. Jest to książka bogato ilustrowana, obrazki przejmują część narracji - i odciążają, żeby odbiorcy nie zmęczyli się nadmiarem tekstu czy dużymi blokami tekstowymi. Obrazki pozwalają też na uwypuklanie dowcipu, łatwiej jest część żartów przenieść do warstwy graficznej. Juan de Aragón zresztą wie dobrze, jak wykorzystywać humor w edukowaniu najmłodszych. Pozwala im odkrywać obyczajową stronę średniowiecza - przyzwyczaja do charakterystyki epoki. Jest to książka dość krótka, ale nasycona wiedzą, można potraktować ją albo jako ściągę w przypadku uczenia się o średniowieczu, albo jako sposób na zainteresowanie czytelników tematem. Oczywiście jest to poradnik - pozwala uniknąć okrutnej śmierci w średniowiecznym grodzie - i to jego podstawowy cel. Chyba że ktoś akurat nie ma poczucia humoru, wtedy może zatęsknić za podręcznikami w starym stylu.
czwartek, 11 lipca 2024
Stanisław Wasylewski: Życie polskie w XIX wieku
Iskry, Warszawa 2024.
Zwyczajność
O tym autorze zapomnieli literaturoznawcy i badacze kultury, na szczęście Iskry nie boją się przywracania do świadomości odbiorców tekstów dawnych. "Życie polskie w XIX wieku" to tom imponujący nie tylko ze względu na objętość, ale też na pracę badawczą na miarę możliwości jednego człowieka (tekst został później wzbogacony o przypisy), a przede wszystkim z uwagi na zacięcie narracyjne. Stanisław Wasylewski zamienia się w komentatora, który wie, jak przyciągać uwagę czytelników i jak zatrzymać ich przy relacji - niezależnie od zarzutów dotyczących uogólniania czy nieścisłości, nawet po latach czytać się będzie ten tom z satysfakcją i zainteresowaniem. Warto zatem oddać głos Stanisławowi Wasylewskiemu i sprawdzić, jak postrzegał on egzystencję ludzi w XIX wieku. Sam autor we wstępie przyznaje, że woli anegdoty niż dokumenty - przynajmniej tam, gdzie obecność tych pierwszych zapewni przyjemną lekturę. Zdaje sobie też sprawę z rozległości tematycznej - nie może oficjalnie ograniczać swoich decyzji, jeśli ma ochotę na stworzenie syntezy - a jednocześnie pełny obraz rzeczywistości wydaje się poza zasięgiem jednego twórcy. Wasylewski zatem jedynie szkicuje tematy i zagadnienia, ucieka od szczegółów i nadmiernego wyjaśniania - wie, że jeśli podsunie czytelnikom tropy, ci bez trudu poradzą sobie z odkrywaniem kolejnych detali. Dlatego dba o rozległość tematyczną, szuka ciekawostek, nie troszczy się przesadnie o sprawdzanie źródeł, woli za to postawić na jakość wywodów, na ich literackość i brzmienie. Faktycznie, kiedy czyta się "Życie polskie w XIX wieku", na pierwszy plan wysuwa się narracja. Widać tu troskę o czytelników, którzy chcą rozrywki i ucieczki od skostniałej rutyny. Widać zacięcie felietonisty, który dzieli opowieść na miniatury, a każdej z nich poświęca równie dużo uwagi. Stanisław Wasylewski jest tu gawędziarzem - nie zagwarantuje może pełnej zgodności ze źródłami, tę pracę trzeba będzie po nim wykonać (albo nie traktować go jako wyroczni w obyczajowości), ale dostarczy czytelnikom przyjemności lekturowej. Dzieli się spostrzeżeniami na temat życia w XIX wieku, wyznaczy kręgi zagadnień, które warto przeanalizować. A przy okazji błyśnie żartem, lekkością pióra uwiedzie odbiorców - i zachęci ich do zgłębiania obyczajowości minionej epoki. Pisze swobodnie - i to wielki atut, a także powód powrotu do książki. Można uczyć się umiejętności utrzymywania uwagi odbiorców na tym przykładzie, można też przekonać się, jakie informacje o życiu przed stuleciami mogły ulec zatarciu - bo przecież perspektywa Wasylewskiego jest inna niż dzisiejszych badaczy.
Potężna książka dla tych, którzy interesują się obyczajowością i życiem społecznym dawnych wieków, a także chcieliby uzupełnić sobie trochę plotki lub anegdoty o wielkich twórcach - "Życie polskie w XIX wieku" to publikacja w sam raz dla wszystkich zaangażowanych w temat. Stanisław Wasylewski pokazuje, że kluczem do przetrwania wcale nie musi być żmudne odtwarzanie realiów - wystarczy polot i pisarskie zacięcie, żeby stworzyć coś, co przetrwa próbę czasu, nawet jeśli pojawią się nieścisłości w obrębie faktów.
Zwyczajność
O tym autorze zapomnieli literaturoznawcy i badacze kultury, na szczęście Iskry nie boją się przywracania do świadomości odbiorców tekstów dawnych. "Życie polskie w XIX wieku" to tom imponujący nie tylko ze względu na objętość, ale też na pracę badawczą na miarę możliwości jednego człowieka (tekst został później wzbogacony o przypisy), a przede wszystkim z uwagi na zacięcie narracyjne. Stanisław Wasylewski zamienia się w komentatora, który wie, jak przyciągać uwagę czytelników i jak zatrzymać ich przy relacji - niezależnie od zarzutów dotyczących uogólniania czy nieścisłości, nawet po latach czytać się będzie ten tom z satysfakcją i zainteresowaniem. Warto zatem oddać głos Stanisławowi Wasylewskiemu i sprawdzić, jak postrzegał on egzystencję ludzi w XIX wieku. Sam autor we wstępie przyznaje, że woli anegdoty niż dokumenty - przynajmniej tam, gdzie obecność tych pierwszych zapewni przyjemną lekturę. Zdaje sobie też sprawę z rozległości tematycznej - nie może oficjalnie ograniczać swoich decyzji, jeśli ma ochotę na stworzenie syntezy - a jednocześnie pełny obraz rzeczywistości wydaje się poza zasięgiem jednego twórcy. Wasylewski zatem jedynie szkicuje tematy i zagadnienia, ucieka od szczegółów i nadmiernego wyjaśniania - wie, że jeśli podsunie czytelnikom tropy, ci bez trudu poradzą sobie z odkrywaniem kolejnych detali. Dlatego dba o rozległość tematyczną, szuka ciekawostek, nie troszczy się przesadnie o sprawdzanie źródeł, woli za to postawić na jakość wywodów, na ich literackość i brzmienie. Faktycznie, kiedy czyta się "Życie polskie w XIX wieku", na pierwszy plan wysuwa się narracja. Widać tu troskę o czytelników, którzy chcą rozrywki i ucieczki od skostniałej rutyny. Widać zacięcie felietonisty, który dzieli opowieść na miniatury, a każdej z nich poświęca równie dużo uwagi. Stanisław Wasylewski jest tu gawędziarzem - nie zagwarantuje może pełnej zgodności ze źródłami, tę pracę trzeba będzie po nim wykonać (albo nie traktować go jako wyroczni w obyczajowości), ale dostarczy czytelnikom przyjemności lekturowej. Dzieli się spostrzeżeniami na temat życia w XIX wieku, wyznaczy kręgi zagadnień, które warto przeanalizować. A przy okazji błyśnie żartem, lekkością pióra uwiedzie odbiorców - i zachęci ich do zgłębiania obyczajowości minionej epoki. Pisze swobodnie - i to wielki atut, a także powód powrotu do książki. Można uczyć się umiejętności utrzymywania uwagi odbiorców na tym przykładzie, można też przekonać się, jakie informacje o życiu przed stuleciami mogły ulec zatarciu - bo przecież perspektywa Wasylewskiego jest inna niż dzisiejszych badaczy.
Potężna książka dla tych, którzy interesują się obyczajowością i życiem społecznym dawnych wieków, a także chcieliby uzupełnić sobie trochę plotki lub anegdoty o wielkich twórcach - "Życie polskie w XIX wieku" to publikacja w sam raz dla wszystkich zaangażowanych w temat. Stanisław Wasylewski pokazuje, że kluczem do przetrwania wcale nie musi być żmudne odtwarzanie realiów - wystarczy polot i pisarskie zacięcie, żeby stworzyć coś, co przetrwa próbę czasu, nawet jeśli pojawią się nieścisłości w obrębie faktów.
środa, 10 lipca 2024
Nikola Kucharska: Bepa i Ziemianin. 1. Misja profesora
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Wizyta na Ziemi
Nikola Kucharska już parę razy udowodniła odbiorcom, że ma wyobraźnię i nie boi się z niej korzystać - teraz sięga po powieść komiksową, jako początek nowej serii fantasy dla najmłodszych. Bepa i Ziemianin to cykl, który przyciągnie dzieci humorem i nietypowymi rozwiązaniami fabularnymi czy humorystycznymi. Wszystko bierze się z buntu. Ziemianin - chłopiec, który zdradza swoje imię dopiero pod koniec książki - ma dość rodziców: oni nigdy niczego nie rozumieją i w dodatku nie zgadzają się na trzymanie w domu zwierząt. Bepa jest zupełnie inna, nie ma nic przeciwko dżdżownicy - pozwala swojemu Ziemianinowi opiekować się przyjacielem z Ziemi. Zresztą samego Ziemianina traktuje jak własne zwierzątko domowe (chociaż i jej tata nie chce zgodzić się na trzymanie ludzia, bo pewne problemy muszą pozostać uniwersalne, żeby lepiej było można dogadywać się z bohaterami). Na razie na międzypokoleniowe kłótnie nie ma czasu, bo przybysze z kosmosu muszą wrócić na Ziemię z misją specjalną - wyrusza z nimi profesor, badacz, który pasjonował się kiedyś dinozaurami. Profesor ma całą listę wymagań od ziemskich gatunków - odhacza je w sobie znanym celu. Bepa i Ziemianin z kolei dotrzymują mu kroku.
Nietypowa i szorstka przyjaźń ufoludka i dzieciaka to przepis na katastrofę albo mnóstwo śmiechu. Kosmici są istotami bardziej inteligentnymi (i uważają się, może nie bez podstaw, za lepszych od ludzi). Człowiek w tym układzie jest jednak potrzebny - choćby do zestawu silnych emocji i relacji interpersonalnych, które umykają istotom pozaziemskim. Nikola Kucharska doskonale się bawi i pozwala na to samo odbiorcom - którzy będą odkrywać kolejne pokłady humoru w książce. Misja pozwala na inną perspektywę w spojrzeniu na Ziemię i przywary jej mieszkańców - i już to samo w sobie zaintryguje dzieci. A że autorka przez cały czas rozśmiesza (chociaż przy okazji mówi też parę gorzkich prawd ludziom), przyjemnie będzie się tu śledzić dynamiczną akcję. Jest to publikacja stworzona dla rozrywki, czerpiąca z wyobraźni i wypełniona komicznymi scenkami - na uwagę zasługują nie tylko graficzne pomysły na prezentowanie bohaterów, ale też same rozwiązania fabularne. Tu nie ma czasu na kontemplowanie przyrody czy na przedstawianie zasad rządzących w innym świecie - wszystko dzieje się przy okazji akcji. Za bohaterami trzeba podążać szybko, żeby się nie zgubić i nie dać zdystansować. Nikola Kucharska wykorzystuje tu rozwiązania sprawdzone w innych publikacjach, ale dokłada do nich nową jakość, proponuje lekturę satysfakcjonującą i rozbudzającą ciekawość - nie moralizuje (chociaż opowieść o ocaleniu Ziemi będzie się przydawać w wychowywaniu świadomego zagrożeń pokolenia), nie męczy, a zapewnia przyjemne spędzanie czasu z książką. W tym komiksie dużo się dzieje, a autorka oswaja z nowymi bohaterami umiejętnie. Przekona do siebie nie tylko małych fanów komiksów - udowodni, że można w tym gatunku tworzyć bez oglądania się na mody czy klasykę.
Wizyta na Ziemi
Nikola Kucharska już parę razy udowodniła odbiorcom, że ma wyobraźnię i nie boi się z niej korzystać - teraz sięga po powieść komiksową, jako początek nowej serii fantasy dla najmłodszych. Bepa i Ziemianin to cykl, który przyciągnie dzieci humorem i nietypowymi rozwiązaniami fabularnymi czy humorystycznymi. Wszystko bierze się z buntu. Ziemianin - chłopiec, który zdradza swoje imię dopiero pod koniec książki - ma dość rodziców: oni nigdy niczego nie rozumieją i w dodatku nie zgadzają się na trzymanie w domu zwierząt. Bepa jest zupełnie inna, nie ma nic przeciwko dżdżownicy - pozwala swojemu Ziemianinowi opiekować się przyjacielem z Ziemi. Zresztą samego Ziemianina traktuje jak własne zwierzątko domowe (chociaż i jej tata nie chce zgodzić się na trzymanie ludzia, bo pewne problemy muszą pozostać uniwersalne, żeby lepiej było można dogadywać się z bohaterami). Na razie na międzypokoleniowe kłótnie nie ma czasu, bo przybysze z kosmosu muszą wrócić na Ziemię z misją specjalną - wyrusza z nimi profesor, badacz, który pasjonował się kiedyś dinozaurami. Profesor ma całą listę wymagań od ziemskich gatunków - odhacza je w sobie znanym celu. Bepa i Ziemianin z kolei dotrzymują mu kroku.
Nietypowa i szorstka przyjaźń ufoludka i dzieciaka to przepis na katastrofę albo mnóstwo śmiechu. Kosmici są istotami bardziej inteligentnymi (i uważają się, może nie bez podstaw, za lepszych od ludzi). Człowiek w tym układzie jest jednak potrzebny - choćby do zestawu silnych emocji i relacji interpersonalnych, które umykają istotom pozaziemskim. Nikola Kucharska doskonale się bawi i pozwala na to samo odbiorcom - którzy będą odkrywać kolejne pokłady humoru w książce. Misja pozwala na inną perspektywę w spojrzeniu na Ziemię i przywary jej mieszkańców - i już to samo w sobie zaintryguje dzieci. A że autorka przez cały czas rozśmiesza (chociaż przy okazji mówi też parę gorzkich prawd ludziom), przyjemnie będzie się tu śledzić dynamiczną akcję. Jest to publikacja stworzona dla rozrywki, czerpiąca z wyobraźni i wypełniona komicznymi scenkami - na uwagę zasługują nie tylko graficzne pomysły na prezentowanie bohaterów, ale też same rozwiązania fabularne. Tu nie ma czasu na kontemplowanie przyrody czy na przedstawianie zasad rządzących w innym świecie - wszystko dzieje się przy okazji akcji. Za bohaterami trzeba podążać szybko, żeby się nie zgubić i nie dać zdystansować. Nikola Kucharska wykorzystuje tu rozwiązania sprawdzone w innych publikacjach, ale dokłada do nich nową jakość, proponuje lekturę satysfakcjonującą i rozbudzającą ciekawość - nie moralizuje (chociaż opowieść o ocaleniu Ziemi będzie się przydawać w wychowywaniu świadomego zagrożeń pokolenia), nie męczy, a zapewnia przyjemne spędzanie czasu z książką. W tym komiksie dużo się dzieje, a autorka oswaja z nowymi bohaterami umiejętnie. Przekona do siebie nie tylko małych fanów komiksów - udowodni, że można w tym gatunku tworzyć bez oglądania się na mody czy klasykę.
wtorek, 9 lipca 2024
Emma Scott: All in. Serce ze szkła. Tom I
Must Read, Media Rodzina, Poznań 2024.
Przygotowanie do straty
Rzadko się zdarza, żeby w pierwszym tomie serii autorzy pozbywali się głównego bohatera - Emma Scott nie zamierza jednak kreować cudownego ocalenia, skoro od pierwszych stron zapowiada rychłą śmierć bohatera. Jonah spieszy się, żeby przed śmiercią przygotować jeszcze wystawę artystyczną - zestaw przedmiotów z dmuchanego szkła. Jest wyjątkowo utalentowany, jednak wirus, który zaatakował jego serce - a później system immunologiczny, konsekwentnie odrzucający przeszczep - prowadzą go do rychłego kresu. Jonah już wie, że nie przeżyje. I dlatego nie zamierza się angażować w żaden związek. Może zatem zaopiekować się Kacey, gitarową gwiazdą. Kacey prowadzi życie typowe dla rockmanki, ciągle się upija, a po koncertach decyduje na przygodny seks. Wszystko po to, żeby zapomnieć o swoich traumach i problemach. Jednak pewnego dnia trafia na Jonaha - i wtedy wszystko się zmienia. Bo to chłopak, który jej nie wykorzystuje i nie próbuje nawet zasugerować innej niż przyjacielska relacji. Oferuje jej schronienie, pomoc, opiekę i wsparcie - wszystko to, czego Kacey nawet nie szukała. Tajemnice, jakie przynosi ze sobą kierowca zamówionej taksówki (bo Jonah, który źle sypia, dorabia sobie w ten sposób), prowokują do zmiany przyzwyczajeń.
"All in. Serce ze szkła" to opowieść, którą czytelniczki pokochają zwłaszcza ze względu na miłość pokonującą wszelkie przeszkody. Nie ma w tym żadnego sekretu: autorka zawęża galerię postaci, towarzyszy na przemian Kacey i Jonahowi w ich narracjach i zwierzeniach. Do tego grona dopuszcza jeszcze brata Jonaha - bo ktoś musi troszczyć się o chorego i dbać o to, żeby nie powtórzyła się krzywda, jaką wyrządziła mu (w oczach bliskich) była dziewczyna. Emma Scott pokazuje, jak rozwija się uczucie między bohaterami, którzy tego uczucia wcale nie chcą - ale lubią spędzać ze sobą czas. Stopniowo pomaga im w ocenianiu siebie nawzajem i w określaniu potrzeb. Przeszkoda na drodze do szczęścia jest potężna, jednak Emma Scott pyta, czym naprawdę jest szczęście. Wie, jak wzruszać czytelniczki i podsuwać im opowieść, której długo nie wyrzucą z pamięci.
Jest w tym możliwość odcięcia się od przeszłości - nie ma znaczenia ani choroba Jonaha, ani ekscesy Kacey - nie ma znaczenia również postawa bliskich, bo jeśli ktoś zamierza reprezentować głos rozsądku, nie przebije się przez ogrom emocji. Ale żeby nie koncentrować się wyłącznie na sercowych podbojach, autorka sięga również do znaczenia sztuki - która zapewni upamiętnienie (ale też odejście od aktualnych zmartwień). Ta powieść została przygotowana tak, by oderwać czytelniczki od ich trosk, pokazać im, że w każdej sytuacji można szukać jasnych stron - nawet gdy wszystko jest już przesądzone. Ta książka na pewno wyzwoli sporo uczuć u odbiorczyń, to lektura, jakiej potrzebują zwłaszcza romantyczki. Jest tu sporo intrygujących wydarzeń, które odsuwają pytania o przebieg choroby i jej prawdopodobieństwo - ale wiadomo, że najbardziej liczy się historia miłosna, wszystko inne musi zejść na dalszy plan.
Przygotowanie do straty
Rzadko się zdarza, żeby w pierwszym tomie serii autorzy pozbywali się głównego bohatera - Emma Scott nie zamierza jednak kreować cudownego ocalenia, skoro od pierwszych stron zapowiada rychłą śmierć bohatera. Jonah spieszy się, żeby przed śmiercią przygotować jeszcze wystawę artystyczną - zestaw przedmiotów z dmuchanego szkła. Jest wyjątkowo utalentowany, jednak wirus, który zaatakował jego serce - a później system immunologiczny, konsekwentnie odrzucający przeszczep - prowadzą go do rychłego kresu. Jonah już wie, że nie przeżyje. I dlatego nie zamierza się angażować w żaden związek. Może zatem zaopiekować się Kacey, gitarową gwiazdą. Kacey prowadzi życie typowe dla rockmanki, ciągle się upija, a po koncertach decyduje na przygodny seks. Wszystko po to, żeby zapomnieć o swoich traumach i problemach. Jednak pewnego dnia trafia na Jonaha - i wtedy wszystko się zmienia. Bo to chłopak, który jej nie wykorzystuje i nie próbuje nawet zasugerować innej niż przyjacielska relacji. Oferuje jej schronienie, pomoc, opiekę i wsparcie - wszystko to, czego Kacey nawet nie szukała. Tajemnice, jakie przynosi ze sobą kierowca zamówionej taksówki (bo Jonah, który źle sypia, dorabia sobie w ten sposób), prowokują do zmiany przyzwyczajeń.
"All in. Serce ze szkła" to opowieść, którą czytelniczki pokochają zwłaszcza ze względu na miłość pokonującą wszelkie przeszkody. Nie ma w tym żadnego sekretu: autorka zawęża galerię postaci, towarzyszy na przemian Kacey i Jonahowi w ich narracjach i zwierzeniach. Do tego grona dopuszcza jeszcze brata Jonaha - bo ktoś musi troszczyć się o chorego i dbać o to, żeby nie powtórzyła się krzywda, jaką wyrządziła mu (w oczach bliskich) była dziewczyna. Emma Scott pokazuje, jak rozwija się uczucie między bohaterami, którzy tego uczucia wcale nie chcą - ale lubią spędzać ze sobą czas. Stopniowo pomaga im w ocenianiu siebie nawzajem i w określaniu potrzeb. Przeszkoda na drodze do szczęścia jest potężna, jednak Emma Scott pyta, czym naprawdę jest szczęście. Wie, jak wzruszać czytelniczki i podsuwać im opowieść, której długo nie wyrzucą z pamięci.
Jest w tym możliwość odcięcia się od przeszłości - nie ma znaczenia ani choroba Jonaha, ani ekscesy Kacey - nie ma znaczenia również postawa bliskich, bo jeśli ktoś zamierza reprezentować głos rozsądku, nie przebije się przez ogrom emocji. Ale żeby nie koncentrować się wyłącznie na sercowych podbojach, autorka sięga również do znaczenia sztuki - która zapewni upamiętnienie (ale też odejście od aktualnych zmartwień). Ta powieść została przygotowana tak, by oderwać czytelniczki od ich trosk, pokazać im, że w każdej sytuacji można szukać jasnych stron - nawet gdy wszystko jest już przesądzone. Ta książka na pewno wyzwoli sporo uczuć u odbiorczyń, to lektura, jakiej potrzebują zwłaszcza romantyczki. Jest tu sporo intrygujących wydarzeń, które odsuwają pytania o przebieg choroby i jej prawdopodobieństwo - ale wiadomo, że najbardziej liczy się historia miłosna, wszystko inne musi zejść na dalszy plan.
poniedziałek, 8 lipca 2024
Ali Standish: Niezwykłe opowieści z Baskerville Hall
Kropka, Warszawa 2024.
Obserwacje
To zostało już wypróbowane w masowej literaturze - przyniosło wręcz nowy nurt w książkach dla młodych odbiorców. Motyw tajnej szkoły dla wybitnie uzdolnionych Ali Standish wykorzystuje dość ciekawie. Zaprasza czytelników do Baskerville Hall - akademii dla najzdolniejszych. To tu ma się uczyć młody Arthur Conan Doyle - chłopak, który cechuje się przenikliwym umysłem, talentem do obserwacji i wyciągania wniosków z analizowanych wydarzeń. Dla niego to wielka szansa: gdyby nie otrzymał zaproszenia do akademii, musiałby pozostać w domu i zastępować ojca, który nadużywa alkoholu, nie miałby jak rozwijać swoich umiejętności. Traf jednak sprawia, że Arthur wykorzystuje w odpowiednim momencie swoje zdolności - niezwykłe wydarzenia, których jest sprawcą, zapewniają mu miejsce i stypendium w Baskerville Hall. Tutaj znajdzie sporo wyzwań, bo już sama podróż do zwyczajnych nie należy. Na miejscu Arthur dość szybko znajduje przyjaciół - próbuje też dostać się do tajemnego bractwa. A to oznacza, że poza fascynującymi zajęciami w ramach lekcji będzie miał też sporo do roboty w zakresie towarzyskich relacji. Aura niepewności i sekretu spodoba się zwłaszcza młodym czytelnikom - jednak to również wprowadzenie do kryminału. Nie wszyscy mają dobre intencje, zresztą powieść złożona z samych pozytywnych charakterów byłaby zwyczajnie nudna - zestaw wyzwań, jakie Ali Standish wymyśla i wprowadza do powieści, będzie przyciągać młodych czytelników.
I to, co pojawiło się w pierwszych scenach książki - czyli umiejętność Arthura dotycząca wyciągania wniosków z detali, których nikt inny nie zauważa - rozwija się w kolejnych wątkach. Autorka dba o to, żeby nikomu się nie nudziło i żeby lektura się nie dłużyła. Nie roztapia się w detalach - ma mnóstwo pomysłów, którymi zachęci odbiorców do czytania. Tu rzeczywiście można rywalizować z Arthurem w odkrywaniu prawdy - albo kibicować mu i jego przyjaciołom w nowej szkole. Pojawiają się tu bohaterowie, których dorośli odbiorcy znają ze swoich lektur - z doktorem Watsonem na czele. A to oznacza, że Ali Standish zapewni czytelnikom dobre wprowadzenie do klasyki literatury detektywistycznej.
Ładnie prowadzi tu narrację. Jest świadoma tego, co potrzebne jest do znakomitej zabawy lekturowej młodym czytelnikom. Dba o wypełnienie tomu akcją i świetnymi pomysłami fabularnymi - do tego dodaje atrakcyjną warstwę tekstową. Ta książka jest obszerna, ale sprawnie napisana, tak, że nie będzie się można od niej uwolnić. Ma potencjał na całą serię - zresztą jak wszystkie przygody w placówkach oświatowych - a przy okazji można też wyczulić się na odkrywanie przesłanek i zapowiedzi późniejszych wydarzeń w drobiazgach. Sięganie do biografii autora, który poruszył zbiorową wyobraźnię, nie musi należeć do prostych - ale Ali Standish radzi sobie z tym zadaniem wyjątkowo. "Niezwykłe opowieści z Baskerville Hall" to książka, w której chce się zostać - historia z dobrymi proporcjami, atrakcyjna dla różnych grup odbiorców. Młodzieżówka, która swoim dopracowaniem zagwarantuje uznanie czytelników - i budowanie grupy fanów młodego Arthura Conan Doyle'a - jeszcze nie jako pisarza, a już jako bohatera literackiego na miarę tych, których wykreował.
Obserwacje
To zostało już wypróbowane w masowej literaturze - przyniosło wręcz nowy nurt w książkach dla młodych odbiorców. Motyw tajnej szkoły dla wybitnie uzdolnionych Ali Standish wykorzystuje dość ciekawie. Zaprasza czytelników do Baskerville Hall - akademii dla najzdolniejszych. To tu ma się uczyć młody Arthur Conan Doyle - chłopak, który cechuje się przenikliwym umysłem, talentem do obserwacji i wyciągania wniosków z analizowanych wydarzeń. Dla niego to wielka szansa: gdyby nie otrzymał zaproszenia do akademii, musiałby pozostać w domu i zastępować ojca, który nadużywa alkoholu, nie miałby jak rozwijać swoich umiejętności. Traf jednak sprawia, że Arthur wykorzystuje w odpowiednim momencie swoje zdolności - niezwykłe wydarzenia, których jest sprawcą, zapewniają mu miejsce i stypendium w Baskerville Hall. Tutaj znajdzie sporo wyzwań, bo już sama podróż do zwyczajnych nie należy. Na miejscu Arthur dość szybko znajduje przyjaciół - próbuje też dostać się do tajemnego bractwa. A to oznacza, że poza fascynującymi zajęciami w ramach lekcji będzie miał też sporo do roboty w zakresie towarzyskich relacji. Aura niepewności i sekretu spodoba się zwłaszcza młodym czytelnikom - jednak to również wprowadzenie do kryminału. Nie wszyscy mają dobre intencje, zresztą powieść złożona z samych pozytywnych charakterów byłaby zwyczajnie nudna - zestaw wyzwań, jakie Ali Standish wymyśla i wprowadza do powieści, będzie przyciągać młodych czytelników.
I to, co pojawiło się w pierwszych scenach książki - czyli umiejętność Arthura dotycząca wyciągania wniosków z detali, których nikt inny nie zauważa - rozwija się w kolejnych wątkach. Autorka dba o to, żeby nikomu się nie nudziło i żeby lektura się nie dłużyła. Nie roztapia się w detalach - ma mnóstwo pomysłów, którymi zachęci odbiorców do czytania. Tu rzeczywiście można rywalizować z Arthurem w odkrywaniu prawdy - albo kibicować mu i jego przyjaciołom w nowej szkole. Pojawiają się tu bohaterowie, których dorośli odbiorcy znają ze swoich lektur - z doktorem Watsonem na czele. A to oznacza, że Ali Standish zapewni czytelnikom dobre wprowadzenie do klasyki literatury detektywistycznej.
Ładnie prowadzi tu narrację. Jest świadoma tego, co potrzebne jest do znakomitej zabawy lekturowej młodym czytelnikom. Dba o wypełnienie tomu akcją i świetnymi pomysłami fabularnymi - do tego dodaje atrakcyjną warstwę tekstową. Ta książka jest obszerna, ale sprawnie napisana, tak, że nie będzie się można od niej uwolnić. Ma potencjał na całą serię - zresztą jak wszystkie przygody w placówkach oświatowych - a przy okazji można też wyczulić się na odkrywanie przesłanek i zapowiedzi późniejszych wydarzeń w drobiazgach. Sięganie do biografii autora, który poruszył zbiorową wyobraźnię, nie musi należeć do prostych - ale Ali Standish radzi sobie z tym zadaniem wyjątkowo. "Niezwykłe opowieści z Baskerville Hall" to książka, w której chce się zostać - historia z dobrymi proporcjami, atrakcyjna dla różnych grup odbiorców. Młodzieżówka, która swoim dopracowaniem zagwarantuje uznanie czytelników - i budowanie grupy fanów młodego Arthura Conan Doyle'a - jeszcze nie jako pisarza, a już jako bohatera literackiego na miarę tych, których wykreował.
niedziela, 7 lipca 2024
Hannah Bonam-Young: Powiedz, żebym został
Ale!, Warszawa 2024.
Opieka
Jest tu zestaw poruszanych trudnych tematów - jako wstęp do książki - zupełnie jakby Hannah Bonam-Young wolała się zabezpieczyć przed rozmaitymi zarzutami. A mogła równie dobrze skupić się po prostu na budowaniu historii miłosnej - bo tego czytelniczki po "Powiedz, żebym został" będą się spodziewać. Bohaterowie są tu już pełnoletni, a w dodatku - nad wiek odpowiedzialni. Oboje wychowywali się w domach zastępczych (Chloe została później adoptowana, ale i tak dość szybko wyrwała się na wolność), a teraz walczą o to, żeby zapewnić lepszy start w życiu młodszemu rodzeństwu. Chloe właśnie dowiaduje się, że jej skrajnie nieodpowiedzialna i uzależniona matka urodziła dziecko, które trafi do adopcji - chyba że dziewczyna podejmie się opieki. Warren nie chce się rozstawać z nastoletnim niesłyszącym bratem. Na skutek programu domów zastępczych oboje muszą zamieszkać razem na pewien czas - i poddać się ocenie specjalistów. Jeśli pomyślnie przejdą ten egzamin, będą mogli żyć po swojemu. Oczywiście Chloe i Warren stopniowo zakochują się w sobie, to zresztą autorka od pierwszych słów wprowadzenia obiecuje - ale bardziej istotne dla odbiorców wydają się komplikacje, jakie trzeba pokonać w walce o szczęście.
"Powiedz, żebym został" to literatura young adult. U progu dorosłego życia Chloe ma jeszcze problemy z pieniędzmi, musi łapać kolejne zlecenia, żeby móc się utrzymać. Warren jest świetny w tym, co robi - pracuje jako mechanik samochodowy - ale też nie da rady usamodzielnić się i uwolnić od niewygodnych zobowiązań. Mnóstwo życzliwych ludzi wokół traci na znaczeniu, skoro Chloe i Warren muszą dogadać się między sobą i w podstawowych sprawach, żeby uniknąć konfliktów i umożliwić sobie przetrwanie. Zamiast zastanawiać się nad własnymi wzajemnymi uczuciami, wdrażają się w dorosłe obowiązki: opieka nad niemowlakiem wymaga współpracy i dzielenia się tym, co miało pozostać rozdzielone. Co ciekawe, na początku bohaterowie próbują ustalić zasady funkcjonowania pod jednym dachem, ale gdy pojawiają się pierwsze oznaki uczucia dużo się zmienia. Odbiorcy mogą za to obserwować dojrzewanie postaci: świadomość, że są odpowiedzialni za młodsze pokolenie, wyklucza beztroskę i zabawę. Wszystko może stać się punktem zapalnym albo przeszkodą w realizacji marzeń. Hannah Bonam-Young najpierw stara się zasugerować brak porozumienia i wspólnych celów - ale przyspiesza mocno rozwój uczucia, kiedy już bohaterowie będą mogli zwrócić na siebie uwagę.
Narracja prowadzona jest tutaj z perspektywy Chloe - dzięki temu można sprawdzać, co dzieje się z jej matką, jakie wyzwania przynosi obecność młodszej siostry i ile kosztują decyzje, które bohaterka podejmuje. Do tego oczywiście wizja uczucia - analizowanego z kobiecego punktu widzenia. Ale jednocześnie autorka decyduje się na mocne upraszczanie opowieści, stawia na dialogi, w nich zamieszcza to, co ważne - nie chce zamęczać czytelników przesadnie rozbudowywanymi opisami. "Powiedz, żebym został" to książka dla wszystkich poszukujących opowieści o miłości na przekór wszystkiemu. Tu nie ma czasu na psychologiczne analizy - a przecież autorka mocno komplikuje rzeczywistość młodym bohaterom. Wierzy jednak w to, że znajdą oni sposób na pokonanie wszystkich przeszkód.
Opieka
Jest tu zestaw poruszanych trudnych tematów - jako wstęp do książki - zupełnie jakby Hannah Bonam-Young wolała się zabezpieczyć przed rozmaitymi zarzutami. A mogła równie dobrze skupić się po prostu na budowaniu historii miłosnej - bo tego czytelniczki po "Powiedz, żebym został" będą się spodziewać. Bohaterowie są tu już pełnoletni, a w dodatku - nad wiek odpowiedzialni. Oboje wychowywali się w domach zastępczych (Chloe została później adoptowana, ale i tak dość szybko wyrwała się na wolność), a teraz walczą o to, żeby zapewnić lepszy start w życiu młodszemu rodzeństwu. Chloe właśnie dowiaduje się, że jej skrajnie nieodpowiedzialna i uzależniona matka urodziła dziecko, które trafi do adopcji - chyba że dziewczyna podejmie się opieki. Warren nie chce się rozstawać z nastoletnim niesłyszącym bratem. Na skutek programu domów zastępczych oboje muszą zamieszkać razem na pewien czas - i poddać się ocenie specjalistów. Jeśli pomyślnie przejdą ten egzamin, będą mogli żyć po swojemu. Oczywiście Chloe i Warren stopniowo zakochują się w sobie, to zresztą autorka od pierwszych słów wprowadzenia obiecuje - ale bardziej istotne dla odbiorców wydają się komplikacje, jakie trzeba pokonać w walce o szczęście.
"Powiedz, żebym został" to literatura young adult. U progu dorosłego życia Chloe ma jeszcze problemy z pieniędzmi, musi łapać kolejne zlecenia, żeby móc się utrzymać. Warren jest świetny w tym, co robi - pracuje jako mechanik samochodowy - ale też nie da rady usamodzielnić się i uwolnić od niewygodnych zobowiązań. Mnóstwo życzliwych ludzi wokół traci na znaczeniu, skoro Chloe i Warren muszą dogadać się między sobą i w podstawowych sprawach, żeby uniknąć konfliktów i umożliwić sobie przetrwanie. Zamiast zastanawiać się nad własnymi wzajemnymi uczuciami, wdrażają się w dorosłe obowiązki: opieka nad niemowlakiem wymaga współpracy i dzielenia się tym, co miało pozostać rozdzielone. Co ciekawe, na początku bohaterowie próbują ustalić zasady funkcjonowania pod jednym dachem, ale gdy pojawiają się pierwsze oznaki uczucia dużo się zmienia. Odbiorcy mogą za to obserwować dojrzewanie postaci: świadomość, że są odpowiedzialni za młodsze pokolenie, wyklucza beztroskę i zabawę. Wszystko może stać się punktem zapalnym albo przeszkodą w realizacji marzeń. Hannah Bonam-Young najpierw stara się zasugerować brak porozumienia i wspólnych celów - ale przyspiesza mocno rozwój uczucia, kiedy już bohaterowie będą mogli zwrócić na siebie uwagę.
Narracja prowadzona jest tutaj z perspektywy Chloe - dzięki temu można sprawdzać, co dzieje się z jej matką, jakie wyzwania przynosi obecność młodszej siostry i ile kosztują decyzje, które bohaterka podejmuje. Do tego oczywiście wizja uczucia - analizowanego z kobiecego punktu widzenia. Ale jednocześnie autorka decyduje się na mocne upraszczanie opowieści, stawia na dialogi, w nich zamieszcza to, co ważne - nie chce zamęczać czytelników przesadnie rozbudowywanymi opisami. "Powiedz, żebym został" to książka dla wszystkich poszukujących opowieści o miłości na przekór wszystkiemu. Tu nie ma czasu na psychologiczne analizy - a przecież autorka mocno komplikuje rzeczywistość młodym bohaterom. Wierzy jednak w to, że znajdą oni sposób na pokonanie wszystkich przeszkód.
Muminki. Najlepsi przyjaciele
Harperkids, Warszawa 2024.
Powrót
Kartonowa książeczka z Muminkami jest przeznaczona dla najmłodszych – a pozwala im uporać się z własnymi emocjami. Uproszczona historia przynosi nawet nie tyle pocieszenie, co analizę uczuć – na przykładzie lubianego przez wszystkich bohatera. Muminek jest smutny, bo jego przyjaciel, Włóczykij, znika – i wróci dopiero z nadejściem wiosny. Muminek nie potrafi pogodzić się z faktem, że zostaje sam, stąd u niego smutek i rozgoryczenie. Wszyscy wokół wiedzą o jego problemie i bardzo wspierają bohatera – każdy z Doliny Muminków szuka czegoś, czym mógłby go pocieszyć. Muminek jest zatem zabierany na spacery, ogląda piękne przedmioty… robi wszystko, co mogłoby poprawić mu humor, chociaż jest świadomy tego, że naprawdę tylko powrót Włóczykija tu się sprawdzi. Daje szansę bliskim, nie zamęcza ich swoimi nastrojami, ale włącza się w kolejne zabawy i czynności – dzięki temu nie zastanawia się w kółko nad rozstaniem z Włóczykijem i łatwiej mu zabić czas do powrotu przyjaciela. A Włóczykij też może sprawić niespodziankę – przynajmniej na chwilę. Ta opowieść jest krótka, dzieci mają przecież do czynienia z picture bookiem kartonowym – narracja sprowadza się do dwóch wersów na każdej stronie, nie ma sensu nasycać tekstem tomiku przeznaczonego dla maluchów. Wszystko staje się jasne dla odbiorców błyskawicznie – a emocji nazywać nie trzeba, dzieci zrozumieją je dzięki przykładowi bohatera. Ważne są ilustracje, które pokazują uczucia postaci – i czynności, w jakie wszyscy w Dolinie Muminków się angażują. Ze względu na przeznaczenie tomiku także i one są dość proste, pojawiają się bohaterowie świetnie znani z rysunków Tove Jansson, kreskówek i wielu przeróbek – chodzi o to, żeby szybko przedstawić dzieciom ważne kwestie. Reszty dokona wyobraźnia. Kolorowe strony przyciągają uwagę dzieci, łatwo się je przewraca z uwagi na tekturę (zaokrąglone rogi gwarantują bezpieczeństwo), a książeczka nie zniszczy się tak łatwo, bo jest lakierowana. W tym wszystkim liczy się najbardziej doświadczenie Muminka, relacja z innymi bohaterami z Doliny. To możliwość przeniesienia przez dziecko własnych uczuć, sprawdzenia, jak same zachowują się w podobnej sytuacji – w końcu jest tu mowa o zjawisku, jakie każdy na własnej skórze poznał. Trzeba czekać na kogoś, uzbroić się w cierpliwość i uporać z własnymi emocjami. Muminek nie musi dokonywać analizy własnych stanów, a inni wykazują się empatią – i to kolejna cenna wskazówka dla najmłodszych: że można się zastanowić, co dzieje się z kimś, kto jest smutny – i spróbować go jakoś podnieść na duchu. Sposobów jest mnóstwo, bo przecież każdy z bohaterów wypróbowuje swój. I dlatego dzieci bardzo szybko zaangażują się w tę prostą historyjkę – spędzą czas z lubianymi bohaterami i nauczą się czegoś o funkcjonowaniu w społeczeństwie. To tomik ważny, chociaż może być bagatelizowany z racji przeznaczenia dla najmłodszych odbiorców.
Powrót
Kartonowa książeczka z Muminkami jest przeznaczona dla najmłodszych – a pozwala im uporać się z własnymi emocjami. Uproszczona historia przynosi nawet nie tyle pocieszenie, co analizę uczuć – na przykładzie lubianego przez wszystkich bohatera. Muminek jest smutny, bo jego przyjaciel, Włóczykij, znika – i wróci dopiero z nadejściem wiosny. Muminek nie potrafi pogodzić się z faktem, że zostaje sam, stąd u niego smutek i rozgoryczenie. Wszyscy wokół wiedzą o jego problemie i bardzo wspierają bohatera – każdy z Doliny Muminków szuka czegoś, czym mógłby go pocieszyć. Muminek jest zatem zabierany na spacery, ogląda piękne przedmioty… robi wszystko, co mogłoby poprawić mu humor, chociaż jest świadomy tego, że naprawdę tylko powrót Włóczykija tu się sprawdzi. Daje szansę bliskim, nie zamęcza ich swoimi nastrojami, ale włącza się w kolejne zabawy i czynności – dzięki temu nie zastanawia się w kółko nad rozstaniem z Włóczykijem i łatwiej mu zabić czas do powrotu przyjaciela. A Włóczykij też może sprawić niespodziankę – przynajmniej na chwilę. Ta opowieść jest krótka, dzieci mają przecież do czynienia z picture bookiem kartonowym – narracja sprowadza się do dwóch wersów na każdej stronie, nie ma sensu nasycać tekstem tomiku przeznaczonego dla maluchów. Wszystko staje się jasne dla odbiorców błyskawicznie – a emocji nazywać nie trzeba, dzieci zrozumieją je dzięki przykładowi bohatera. Ważne są ilustracje, które pokazują uczucia postaci – i czynności, w jakie wszyscy w Dolinie Muminków się angażują. Ze względu na przeznaczenie tomiku także i one są dość proste, pojawiają się bohaterowie świetnie znani z rysunków Tove Jansson, kreskówek i wielu przeróbek – chodzi o to, żeby szybko przedstawić dzieciom ważne kwestie. Reszty dokona wyobraźnia. Kolorowe strony przyciągają uwagę dzieci, łatwo się je przewraca z uwagi na tekturę (zaokrąglone rogi gwarantują bezpieczeństwo), a książeczka nie zniszczy się tak łatwo, bo jest lakierowana. W tym wszystkim liczy się najbardziej doświadczenie Muminka, relacja z innymi bohaterami z Doliny. To możliwość przeniesienia przez dziecko własnych uczuć, sprawdzenia, jak same zachowują się w podobnej sytuacji – w końcu jest tu mowa o zjawisku, jakie każdy na własnej skórze poznał. Trzeba czekać na kogoś, uzbroić się w cierpliwość i uporać z własnymi emocjami. Muminek nie musi dokonywać analizy własnych stanów, a inni wykazują się empatią – i to kolejna cenna wskazówka dla najmłodszych: że można się zastanowić, co dzieje się z kimś, kto jest smutny – i spróbować go jakoś podnieść na duchu. Sposobów jest mnóstwo, bo przecież każdy z bohaterów wypróbowuje swój. I dlatego dzieci bardzo szybko zaangażują się w tę prostą historyjkę – spędzą czas z lubianymi bohaterami i nauczą się czegoś o funkcjonowaniu w społeczeństwie. To tomik ważny, chociaż może być bagatelizowany z racji przeznaczenia dla najmłodszych odbiorców.
sobota, 6 lipca 2024
Jerzy Pietrkiewicz: Trzeci Adam. Opowieść o mariawitach
Iskry, Warszawa 2024.
Wiara
Obudowana została ta publikacja komentarzami - nie tylko związanymi z przypominaniem książek Jerzego Pietrkiewicza, ale też tematycznymi - żeby odbiorcy nie poprzestali na jednej perspektywie. "Trzeci Adam. Opowieść o mariawitach" to bowiem lektura dość sensacyjna i wpasowująca się mocno w trendy odchodzenia od religii - Jerzy Pietrkiewicz dostrzega tylko jedną stronę zakonu (który postrzega w kategoriach sekty), posłowie ma przywrócić równowagę i uświadomić odbiorcom, że rzeczywistość niekoniecznie wyglądała tak, jak w ujęciu komentatora. Ale nie zmienia to faktu, że czytelnicy najchętniej będą się zanurzać właśnie w mięsistej - i pełnej zaskoczeń - analizie tego, co miało się dziać u mariawitów.
Jerzego Pietrkiewicza interesuje zwłaszcza jeden aspekt zakonnego życia - i jest to życie seksualne za murami klasztornymi. Wczytuje się we wspomnienia pozostawiane zwłaszcza przez mariawitki - sprawdza, czy rzeczywiście w zakonie pojawiały się poligamiczne związki (i na jakich zasadach), a nawet dociera do dzieci zrodzonych z "małżeństw mistycznych" i próbuje dowiedzieć się, jak ułożyły się ich losy - ze względu na określone i rygorystyczne zasady dotyczące wychowywania takiego potomstwa. Szuka w międzyludzkich relacjach uczuć "świeckich" - sprawdza, czy uznawanie reguł mariawitów chroniło choćby przed zazdrością czy gniewem, próbuje zrozumieć charaktery sióstr, które godziły się na wprowadzane zasady. Szuka sensacji i jednocześnie zaprzeczania najbardziej obiegowym zakonnym regułom.
Najpierw Jerzy Pietrkiewicz przedstawia postać Mateczki, kobiety, od której wzięli się mariawici - i nawet jeśli ona sama jest przez wyznawców gloryfikowana, autor podsuwa czytelnikom tropy związane z cielesnymi uciechami, dla niepoznaki ubrane w wyrazy platonicznej czci i uwielbienia. Dość szybko wychodzi na jaw, że najwierniejszy mateczce człowiek nie może pozostać w sferze wyłącznie duchowej fascynacji - a to otwiera drogę do kształtowania charakterystycznych struktur już w obrębie samego zakonu. Mariawici w ujęciu Jerzego Pietrkiewicza to ludzie zainteresowani niemal wyłącznie utrzymywaniem relacji seksualnych w imię Boga - i ten kontrast według autora może być najbardziej atrakcyjny dla czytelników. Autor zbiera materiały i przedstawia to, co miało pozostać ukryte przed wzrokiem odbiorców, koncentruje się na tym, co najbardziej ludzkie - na potrzebie bliskości. Chce jak najpełniej zobrazować środowisko mariawitów, ale nie ukrywa niechęci do nich. Przytacza dokumenty i przeprowadza rozmowy, odkrywa tajemnice i relacjonuje to, co mogło wywołać skandal. Staje się mocno krytycznym przewodnikiem po zakonnym życiu - stawia na inne oblicze religijności. I nawet jeśli dzisiaj jego opowieści nie będą szokować tak bardzo, sama publikacja staje się ciekawym dokumentem - utrzymana w mocno sceptycznym tonie uświadamia czytelnikom, że nie zawsze deklaracje idą w parze z czynami. Potężny tom jest wypełniony silnymi uczuciami (także w obrębie narracji), może być potraktowany jako ciekawostka obyczajowa. Bez względu na stosunek emocjonalny do wątków religijnych - wszyscy mogą tu pochylić się nad sednem kontaktów interpersonalnych i stosunkiem do autorytetów.
Wiara
Obudowana została ta publikacja komentarzami - nie tylko związanymi z przypominaniem książek Jerzego Pietrkiewicza, ale też tematycznymi - żeby odbiorcy nie poprzestali na jednej perspektywie. "Trzeci Adam. Opowieść o mariawitach" to bowiem lektura dość sensacyjna i wpasowująca się mocno w trendy odchodzenia od religii - Jerzy Pietrkiewicz dostrzega tylko jedną stronę zakonu (który postrzega w kategoriach sekty), posłowie ma przywrócić równowagę i uświadomić odbiorcom, że rzeczywistość niekoniecznie wyglądała tak, jak w ujęciu komentatora. Ale nie zmienia to faktu, że czytelnicy najchętniej będą się zanurzać właśnie w mięsistej - i pełnej zaskoczeń - analizie tego, co miało się dziać u mariawitów.
Jerzego Pietrkiewicza interesuje zwłaszcza jeden aspekt zakonnego życia - i jest to życie seksualne za murami klasztornymi. Wczytuje się we wspomnienia pozostawiane zwłaszcza przez mariawitki - sprawdza, czy rzeczywiście w zakonie pojawiały się poligamiczne związki (i na jakich zasadach), a nawet dociera do dzieci zrodzonych z "małżeństw mistycznych" i próbuje dowiedzieć się, jak ułożyły się ich losy - ze względu na określone i rygorystyczne zasady dotyczące wychowywania takiego potomstwa. Szuka w międzyludzkich relacjach uczuć "świeckich" - sprawdza, czy uznawanie reguł mariawitów chroniło choćby przed zazdrością czy gniewem, próbuje zrozumieć charaktery sióstr, które godziły się na wprowadzane zasady. Szuka sensacji i jednocześnie zaprzeczania najbardziej obiegowym zakonnym regułom.
Najpierw Jerzy Pietrkiewicz przedstawia postać Mateczki, kobiety, od której wzięli się mariawici - i nawet jeśli ona sama jest przez wyznawców gloryfikowana, autor podsuwa czytelnikom tropy związane z cielesnymi uciechami, dla niepoznaki ubrane w wyrazy platonicznej czci i uwielbienia. Dość szybko wychodzi na jaw, że najwierniejszy mateczce człowiek nie może pozostać w sferze wyłącznie duchowej fascynacji - a to otwiera drogę do kształtowania charakterystycznych struktur już w obrębie samego zakonu. Mariawici w ujęciu Jerzego Pietrkiewicza to ludzie zainteresowani niemal wyłącznie utrzymywaniem relacji seksualnych w imię Boga - i ten kontrast według autora może być najbardziej atrakcyjny dla czytelników. Autor zbiera materiały i przedstawia to, co miało pozostać ukryte przed wzrokiem odbiorców, koncentruje się na tym, co najbardziej ludzkie - na potrzebie bliskości. Chce jak najpełniej zobrazować środowisko mariawitów, ale nie ukrywa niechęci do nich. Przytacza dokumenty i przeprowadza rozmowy, odkrywa tajemnice i relacjonuje to, co mogło wywołać skandal. Staje się mocno krytycznym przewodnikiem po zakonnym życiu - stawia na inne oblicze religijności. I nawet jeśli dzisiaj jego opowieści nie będą szokować tak bardzo, sama publikacja staje się ciekawym dokumentem - utrzymana w mocno sceptycznym tonie uświadamia czytelnikom, że nie zawsze deklaracje idą w parze z czynami. Potężny tom jest wypełniony silnymi uczuciami (także w obrębie narracji), może być potraktowany jako ciekawostka obyczajowa. Bez względu na stosunek emocjonalny do wątków religijnych - wszyscy mogą tu pochylić się nad sednem kontaktów interpersonalnych i stosunkiem do autorytetów.
piątek, 5 lipca 2024
MK Reed: Zwariowana pogoda. Burze, meteorologia i klimat
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Za oknem
Tego trzeba na rynku i to nie tylko dla najmłodszych - bo i dorośli mogą się czegoś dowiedzieć z książki "Zwariowana pogoda. Burze, meteorologia i klimat". Wydana w cyklu naukomiksów opowieść prowadzona jest przez ekscentrycznego i mocno ekspresyjnego prezentera pogody. Norman Weatherby powinien po prostu przedstawić informacje o tym, jak będą wyglądały najbliższe dni (ma nadejść wielka śnieżyca i ludzie muszą wiedzieć, jak się na nią przygotować), jednak drwina z globalnego ocieplenia, na jaką pozwala sobie niezbyt lotny umysłowo Chase McCloud, prowadzący wiadomości, wyzwala bestię w Normanie. Prezenter pogody zaczyna wielkie wyjaśnianie wszystkiego, co wiąże się z meteorologią (łącznie z genezą nazwy). Odwołuje się do praw fizyki i do budowy atmosfery, opowiada o ruchu obrotowym Ziemi i o tym, jak reaguje woda w różnych temperaturach. Omawia działania frontów atmosferycznych, szuka genezy wiatru i zagrożeń wiążących się z jego prędkością. Przedstawia rodzaje chmur i wszystko, co dzieje się na planecie i ma bezpośredni wpływ na pogodę. Norman bardzo się stara - chociaż część reakcji mocno go frustruje - dba o to, by nie zanudzać danymi naukowymi, bo Chase, jego najważniejszy słuchacz, nie należy do zbyt bystrych. W związku z tym Norman stale upraszcza wiadomości, skraca to, co byłoby akademickie i nudne dla młodych odbiorców. MK Reed i Jonathan Hill bawią się wątkiem prezentera wiadomości: Chase jest przystojny, pewny siebie i reprezentatywny, dopóki się nie odezwie. Kiedy ma uczestniczyć w rozmowie, przeważnie budzi śmiech. Ale to właśnie dzięki niemu pojawiają się tu wyjaśnienia podstawowe i interesujące.
Norman opowiada z kolei ze swadą i bardzo obrazowo. Ze względu na emocjonalny charakter relacji, może wciągnąć czytelników w akcję - i w wiadomości prezentowane dynamicznie. "Zwariowana pogoda" to bowiem komiks, w którym króluje pozorny chaos. Oczywiście wszystko jest tu kontrolowane, jednak odbiorcy będą mieli wrażenie, że uczestniczą w wykładzie na bieżąco dostosowywanym do potrzeb i ciekawości słuchaczy. Jest tu bardzo dużo danych, ale też bardzo dużo śmiechu, twórcy tomiku zarażają entuzjazmem i rozbudzają zainteresowanie zmianami pogody - ten naukomiks pozwala na rozwianie wątpliwości i zrozumienie, dlaczego tak trudno jest obecnie przewidywać pogodę. Jest tu wszystko, czego potrzeba, żeby móc wkroczyć w świat meteorologii - a Norman troszczy się o to, żeby odbiorcy nie powielali błędów, które tak irytują u Chase'a. Być może wieczorne wydanie wiadomości nie jest najlepszym momentem na prowadzenie edukacji z zakresu pogody - ale taki szkielet opowieści bardzo dobrze się tu sprawdził. "Zwariowana pogoda" to książka, która wciągnie dzieci lubiące zdobywać wiedzę. Przy czym owa wiedza została tu przedstawiona bardzo rozrywkowo. Komiks jest kolorowy i wypełniony szybkimi zwrotami akcji - wydawać by się mogło, że formuła wykładu wyklucza błyskawiczne tempo i ciągłe emocje, ale twórcy tomiku udowadniają, że jest zupełnie inaczej. "Zwariowana pogoda" to propozycja nie tylko dla dzieci zaintrygowanych zjawiskami atmosferycznymi - to dobry wstęp do rozwijania nowych pasji.
Za oknem
Tego trzeba na rynku i to nie tylko dla najmłodszych - bo i dorośli mogą się czegoś dowiedzieć z książki "Zwariowana pogoda. Burze, meteorologia i klimat". Wydana w cyklu naukomiksów opowieść prowadzona jest przez ekscentrycznego i mocno ekspresyjnego prezentera pogody. Norman Weatherby powinien po prostu przedstawić informacje o tym, jak będą wyglądały najbliższe dni (ma nadejść wielka śnieżyca i ludzie muszą wiedzieć, jak się na nią przygotować), jednak drwina z globalnego ocieplenia, na jaką pozwala sobie niezbyt lotny umysłowo Chase McCloud, prowadzący wiadomości, wyzwala bestię w Normanie. Prezenter pogody zaczyna wielkie wyjaśnianie wszystkiego, co wiąże się z meteorologią (łącznie z genezą nazwy). Odwołuje się do praw fizyki i do budowy atmosfery, opowiada o ruchu obrotowym Ziemi i o tym, jak reaguje woda w różnych temperaturach. Omawia działania frontów atmosferycznych, szuka genezy wiatru i zagrożeń wiążących się z jego prędkością. Przedstawia rodzaje chmur i wszystko, co dzieje się na planecie i ma bezpośredni wpływ na pogodę. Norman bardzo się stara - chociaż część reakcji mocno go frustruje - dba o to, by nie zanudzać danymi naukowymi, bo Chase, jego najważniejszy słuchacz, nie należy do zbyt bystrych. W związku z tym Norman stale upraszcza wiadomości, skraca to, co byłoby akademickie i nudne dla młodych odbiorców. MK Reed i Jonathan Hill bawią się wątkiem prezentera wiadomości: Chase jest przystojny, pewny siebie i reprezentatywny, dopóki się nie odezwie. Kiedy ma uczestniczyć w rozmowie, przeważnie budzi śmiech. Ale to właśnie dzięki niemu pojawiają się tu wyjaśnienia podstawowe i interesujące.
Norman opowiada z kolei ze swadą i bardzo obrazowo. Ze względu na emocjonalny charakter relacji, może wciągnąć czytelników w akcję - i w wiadomości prezentowane dynamicznie. "Zwariowana pogoda" to bowiem komiks, w którym króluje pozorny chaos. Oczywiście wszystko jest tu kontrolowane, jednak odbiorcy będą mieli wrażenie, że uczestniczą w wykładzie na bieżąco dostosowywanym do potrzeb i ciekawości słuchaczy. Jest tu bardzo dużo danych, ale też bardzo dużo śmiechu, twórcy tomiku zarażają entuzjazmem i rozbudzają zainteresowanie zmianami pogody - ten naukomiks pozwala na rozwianie wątpliwości i zrozumienie, dlaczego tak trudno jest obecnie przewidywać pogodę. Jest tu wszystko, czego potrzeba, żeby móc wkroczyć w świat meteorologii - a Norman troszczy się o to, żeby odbiorcy nie powielali błędów, które tak irytują u Chase'a. Być może wieczorne wydanie wiadomości nie jest najlepszym momentem na prowadzenie edukacji z zakresu pogody - ale taki szkielet opowieści bardzo dobrze się tu sprawdził. "Zwariowana pogoda" to książka, która wciągnie dzieci lubiące zdobywać wiedzę. Przy czym owa wiedza została tu przedstawiona bardzo rozrywkowo. Komiks jest kolorowy i wypełniony szybkimi zwrotami akcji - wydawać by się mogło, że formuła wykładu wyklucza błyskawiczne tempo i ciągłe emocje, ale twórcy tomiku udowadniają, że jest zupełnie inaczej. "Zwariowana pogoda" to propozycja nie tylko dla dzieci zaintrygowanych zjawiskami atmosferycznymi - to dobry wstęp do rozwijania nowych pasji.
czwartek, 4 lipca 2024
Stanisław Karolewski: Sekrety antykwariusza. Czy w raju pachnie kurzem?
Biblioteka Analiz, Warszawa 2024.
Skarby
Każda praca, która wymaga stałego kontaktu z obcymi ludźmi, zmusza do wypracowania sobie odpowiednich mechanizmów obronnych. Dla Stanisława Karolewskiego metodą odreagowania stają się codzienne zapiski i dziennikowe zwierzenia – tu może dać upust sarkazmowi i uświadomić innym, z czym mierzy się na co dzień. „Sekrety antykwariusza. Czy w raju pachnie kurzem” to jednocześnie sposób na radzenie sobie z pandemią i na uporządkowanie wskazówek dla adeptów zawodu. Nawet jeśli ktoś pasjonuje się starociami – meblami, książkami, ozdobami, fotografiami i całym zestawem bibelotów, które znaleźć można w wielu mieszkaniach „po babci”, nie musi to oznaczać, że poradzi sobie jako antykwariusz. Stanisław Karolewski wręcz to wiele razy odradza, przedstawiając wyzwania, z jakimi sam się boryka. Zabiera wszystkich do Szarlatana – i tworzy przy okazji bardzo dobrą reklamę wrocławskiego antykwariatu. Opowiada o tym, co trafia na półki i do magazynów, jak się to zdobywa i jak się sprzedaje, jak prowadzi się social media i jak wchodzi w interakcje z klientami. Opowiada o niektórych przybywających do antykwariatu i o tych, którzy próbują się pozbyć odziedziczonych przedmiotów albo chcą zarobić na handlu antykami kompletnie bez wiedzy i przygotowania. Wyjaśnia, jak zirytować antykwariusza i co może zmęczyć – ale też co daje największą satysfakcję i nie pozwala choćby pomyśleć o innym zawodzie.
Dziennikowe zapiski nie mają ujednoliconej formy. Czasami autor stawia na dłuższe opisy i wynurzenia, innym razem rejestruje tylko błyskawiczne dialogi, które rujnują wiarę w inteligencję społeczeństwa: zwłaszcza wtedy, gdy ktoś musi dodatkowo zapytać o wypisane gdzieś informacje. Nic dziwnego, że karty dziennika wypełnione są ironią. Bywa zresztą, że nie warto komentować wyjątkowo głupich uwag i zachowań. Ale autorowi zależy też na edukowaniu społeczeństwa – i to nie tylko tej cząstki, która zechce kontynuować pracę w antykwariatach. Pokazuje, jakie postawy są nie do przyjęcia, jakie szkodzą przedmiotom gromadzonym przez antykwariuszy, co wiąże się z dodatkową pracą i co nie jest mile widziane, bez względu na prezentowany stopień uprzejmości. Z codzienności składają się te historie – są prawdziwe i często komiczne, chociaż zdarza się też, że podszyte w pełni zrozumiałą goryczą. Autor nie przymila się tu do czytelników, stawia za to na szczerość – wie, że albo w ten sposób zdobędzie publiczność, albo przynajmniej zachowa zdrowe zmysły (co prawdopodobnie sam by zanegował, jako że autoironia to jego chleb powszedni).
„Sekrety antykwariusza. Czy w raju pachnie kurzem” to przygoda dla odbiorców. Możliwość przekonania się, jak wyglądają działania z dala od wielkich korporacji i gwarancji stabilnego zatrudnienia. Ale też możliwość przekonania się, jak to jest łączyć pracę i pasję, być szczęśliwym dzięki obranej drodze. Z tego u Karolewskiego można czerpać. Zresztą zanim skończy się książka, odbiorcy będą już czuć się mocno związani i z autorem, i z jego żoną Agnieszką, i z prowadzącą antykwariat ofiarnie Martą. Wtajemniczenie w skarby jest tu bowiem bardzo osobiste.
Skarby
Każda praca, która wymaga stałego kontaktu z obcymi ludźmi, zmusza do wypracowania sobie odpowiednich mechanizmów obronnych. Dla Stanisława Karolewskiego metodą odreagowania stają się codzienne zapiski i dziennikowe zwierzenia – tu może dać upust sarkazmowi i uświadomić innym, z czym mierzy się na co dzień. „Sekrety antykwariusza. Czy w raju pachnie kurzem” to jednocześnie sposób na radzenie sobie z pandemią i na uporządkowanie wskazówek dla adeptów zawodu. Nawet jeśli ktoś pasjonuje się starociami – meblami, książkami, ozdobami, fotografiami i całym zestawem bibelotów, które znaleźć można w wielu mieszkaniach „po babci”, nie musi to oznaczać, że poradzi sobie jako antykwariusz. Stanisław Karolewski wręcz to wiele razy odradza, przedstawiając wyzwania, z jakimi sam się boryka. Zabiera wszystkich do Szarlatana – i tworzy przy okazji bardzo dobrą reklamę wrocławskiego antykwariatu. Opowiada o tym, co trafia na półki i do magazynów, jak się to zdobywa i jak się sprzedaje, jak prowadzi się social media i jak wchodzi w interakcje z klientami. Opowiada o niektórych przybywających do antykwariatu i o tych, którzy próbują się pozbyć odziedziczonych przedmiotów albo chcą zarobić na handlu antykami kompletnie bez wiedzy i przygotowania. Wyjaśnia, jak zirytować antykwariusza i co może zmęczyć – ale też co daje największą satysfakcję i nie pozwala choćby pomyśleć o innym zawodzie.
Dziennikowe zapiski nie mają ujednoliconej formy. Czasami autor stawia na dłuższe opisy i wynurzenia, innym razem rejestruje tylko błyskawiczne dialogi, które rujnują wiarę w inteligencję społeczeństwa: zwłaszcza wtedy, gdy ktoś musi dodatkowo zapytać o wypisane gdzieś informacje. Nic dziwnego, że karty dziennika wypełnione są ironią. Bywa zresztą, że nie warto komentować wyjątkowo głupich uwag i zachowań. Ale autorowi zależy też na edukowaniu społeczeństwa – i to nie tylko tej cząstki, która zechce kontynuować pracę w antykwariatach. Pokazuje, jakie postawy są nie do przyjęcia, jakie szkodzą przedmiotom gromadzonym przez antykwariuszy, co wiąże się z dodatkową pracą i co nie jest mile widziane, bez względu na prezentowany stopień uprzejmości. Z codzienności składają się te historie – są prawdziwe i często komiczne, chociaż zdarza się też, że podszyte w pełni zrozumiałą goryczą. Autor nie przymila się tu do czytelników, stawia za to na szczerość – wie, że albo w ten sposób zdobędzie publiczność, albo przynajmniej zachowa zdrowe zmysły (co prawdopodobnie sam by zanegował, jako że autoironia to jego chleb powszedni).
„Sekrety antykwariusza. Czy w raju pachnie kurzem” to przygoda dla odbiorców. Możliwość przekonania się, jak wyglądają działania z dala od wielkich korporacji i gwarancji stabilnego zatrudnienia. Ale też możliwość przekonania się, jak to jest łączyć pracę i pasję, być szczęśliwym dzięki obranej drodze. Z tego u Karolewskiego można czerpać. Zresztą zanim skończy się książka, odbiorcy będą już czuć się mocno związani i z autorem, i z jego żoną Agnieszką, i z prowadzącą antykwariat ofiarnie Martą. Wtajemniczenie w skarby jest tu bowiem bardzo osobiste.
środa, 3 lipca 2024
Danuta Zaremba: Matematyka na co dzień. Przykłady i porady
Helion, Gliwice 2024.
Obliczenia
Jedni ludzie matematykę uwielbiają, drudzy się jej boją (i ci są, jak się wydaje, w przewadze). Z pomocą w oswajaniu obliczeń przychodzi Danuta Zaremba, która pokazuje, jak radzić sobie przy porównywaniu cen w sklepach albo przy wybieraniu korzystniejszego oprocentowania. Niewielka książeczka „Matematyka na co dzień. Przykłady i porady” to przegląd tego, co w matematyce przydatne. Już nikt nie zapyta, po co mu uczenie się na pamięć wzorów, bo wzorów tu się nie wykorzystuje – wszystko opiera się na logicznym myśleniu i umiejętności dedukowania, a dodatkowo na przeprowadzaniu najbardziej podstawowych działań. Jeśli trzeba coś policzyć, autorka sugeruje, kiedy nie warto sięgać po kalkulator, bo dłużej będzie trwało wpisywanie do niego kolejnych liczb niż otrzymanie wyniku przy pamięciowym opanowaniu arytmetyki. Przygląda się zadaniom z prasowych quizów i wyzwaniom ze zwyczajnego życia – takim, w których przydaje się odrobina inteligencji. Komentuje też wybrane pytania z teleturniejów, żeby uświadomić czytelnikom, że z matematycznymi pułapkami spotkać się mogą w różnych sytuacjach.
Za każdym razem autorka stara się krótko wprowadzić w temat – za sprawą kilkuzdaniowego wyjaśnienia zasad lub najbardziej charakterystycznych postępowań. Potem przechodzi do pokazu praktycznych umiejętności: w tym celu przytacza zadania tekstowe (w szkole znane jako zadania z treścią) i podaje ich rozwiązania w najprostszym ujęciu – omawiając kolejne kroki i motywy, na które odbiorcy powinni zwrócić uwagę. Najczęściej wyznacza zasady działania w określonych przypadkach, ale bywa też, że podsuwa po prostu jedną z możliwości podejścia do rozwiązania – i wtedy sygnalizuje odbiorcom, że ich metoda może być równie skuteczna, warto więc się nad nią zastanowić.
Ale nie jest to książka do rozwiązywania zadań (chociaż oczywiście uczniowie mogą po nią sięgać, żeby ułatwić sobie odrabianie lekcji z matematyki albo przygotowywanie do egzaminów). Chodzi tu o to, żeby nie tracić głowy, gdy trzeba podjąć decyzję w oparciu o obliczenia matematyczne: gdy maluje się pokój i nie wiadomo, ile farby kupić, gdy chce się poznać cenę bez rabatu (albo właśnie policzyć, ile da się zaoszczędzić na zakupach). Danuta Zaremba nie ma cierpliwości do żmudnych wyjaśnień: dba o to, żeby komentarze były krótkie i treściwe, żeby jak najszybciej wprowadzić odbiorców w sedno rozwiązania i nauczyć ich samodzielnego myślenia. Przywraca matematyce miejsce w dorosłym życiu – korzystanie z tej książki to nie tylko lektura, a analizowanie kolejnych wskazówek i podpowiedzi. Niejedno olśnienie dorosłym, którzy wyrośli na niechęci do matematyki, Danuta Zaremba przyniesie – ta publikacja jest potrzebna odbiorcom w każdym wieku. I chociaż wydaje się krótka, nie da się jej szybko przewertować: chodzi tu przecież o przegryzienie się przez kolejne komentarze, o zrozumienie tego, co autorka doradza i o przeniesienie „odkryć” z tomu na codzienne rachunki. Matematyka przestaje straszyć – a okazuje się całkiem sensowna i potrzebna na co dzień. Jeśli ktokolwiek jeszcze zastanawiałby się, do czego mu w życiu obliczenia (skoro kalkulator w smartfonie każdy nosi przy sobie), może sprawdzić, jak radzić sobie bez tego rodzaju protez umysłowych, a postawić na rozwijanie podstawowych umiejętności. Niewiele wystarczy, żeby zapewnić własnemu mózgowi odpowiednią dawkę rozrywki i wyzwań – „Matematyka na co dzień” to cenna propozycja.
Obliczenia
Jedni ludzie matematykę uwielbiają, drudzy się jej boją (i ci są, jak się wydaje, w przewadze). Z pomocą w oswajaniu obliczeń przychodzi Danuta Zaremba, która pokazuje, jak radzić sobie przy porównywaniu cen w sklepach albo przy wybieraniu korzystniejszego oprocentowania. Niewielka książeczka „Matematyka na co dzień. Przykłady i porady” to przegląd tego, co w matematyce przydatne. Już nikt nie zapyta, po co mu uczenie się na pamięć wzorów, bo wzorów tu się nie wykorzystuje – wszystko opiera się na logicznym myśleniu i umiejętności dedukowania, a dodatkowo na przeprowadzaniu najbardziej podstawowych działań. Jeśli trzeba coś policzyć, autorka sugeruje, kiedy nie warto sięgać po kalkulator, bo dłużej będzie trwało wpisywanie do niego kolejnych liczb niż otrzymanie wyniku przy pamięciowym opanowaniu arytmetyki. Przygląda się zadaniom z prasowych quizów i wyzwaniom ze zwyczajnego życia – takim, w których przydaje się odrobina inteligencji. Komentuje też wybrane pytania z teleturniejów, żeby uświadomić czytelnikom, że z matematycznymi pułapkami spotkać się mogą w różnych sytuacjach.
Za każdym razem autorka stara się krótko wprowadzić w temat – za sprawą kilkuzdaniowego wyjaśnienia zasad lub najbardziej charakterystycznych postępowań. Potem przechodzi do pokazu praktycznych umiejętności: w tym celu przytacza zadania tekstowe (w szkole znane jako zadania z treścią) i podaje ich rozwiązania w najprostszym ujęciu – omawiając kolejne kroki i motywy, na które odbiorcy powinni zwrócić uwagę. Najczęściej wyznacza zasady działania w określonych przypadkach, ale bywa też, że podsuwa po prostu jedną z możliwości podejścia do rozwiązania – i wtedy sygnalizuje odbiorcom, że ich metoda może być równie skuteczna, warto więc się nad nią zastanowić.
Ale nie jest to książka do rozwiązywania zadań (chociaż oczywiście uczniowie mogą po nią sięgać, żeby ułatwić sobie odrabianie lekcji z matematyki albo przygotowywanie do egzaminów). Chodzi tu o to, żeby nie tracić głowy, gdy trzeba podjąć decyzję w oparciu o obliczenia matematyczne: gdy maluje się pokój i nie wiadomo, ile farby kupić, gdy chce się poznać cenę bez rabatu (albo właśnie policzyć, ile da się zaoszczędzić na zakupach). Danuta Zaremba nie ma cierpliwości do żmudnych wyjaśnień: dba o to, żeby komentarze były krótkie i treściwe, żeby jak najszybciej wprowadzić odbiorców w sedno rozwiązania i nauczyć ich samodzielnego myślenia. Przywraca matematyce miejsce w dorosłym życiu – korzystanie z tej książki to nie tylko lektura, a analizowanie kolejnych wskazówek i podpowiedzi. Niejedno olśnienie dorosłym, którzy wyrośli na niechęci do matematyki, Danuta Zaremba przyniesie – ta publikacja jest potrzebna odbiorcom w każdym wieku. I chociaż wydaje się krótka, nie da się jej szybko przewertować: chodzi tu przecież o przegryzienie się przez kolejne komentarze, o zrozumienie tego, co autorka doradza i o przeniesienie „odkryć” z tomu na codzienne rachunki. Matematyka przestaje straszyć – a okazuje się całkiem sensowna i potrzebna na co dzień. Jeśli ktokolwiek jeszcze zastanawiałby się, do czego mu w życiu obliczenia (skoro kalkulator w smartfonie każdy nosi przy sobie), może sprawdzić, jak radzić sobie bez tego rodzaju protez umysłowych, a postawić na rozwijanie podstawowych umiejętności. Niewiele wystarczy, żeby zapewnić własnemu mózgowi odpowiednią dawkę rozrywki i wyzwań – „Matematyka na co dzień” to cenna propozycja.
wtorek, 2 lipca 2024
Alexandra Lapierre: Artemisia. Niezwykła kobieta, genialna malarka
Rebis, Poznań 2024.
Egzystencja przy płótnie
Alexandra Lapierre cofa się w zamierzchłą przeszłość, żeby w biografii następczyni Caravaggia pokazać dramatyczne losy kobiety – artystki i damy, matki i córki. „Artemisia” to bardzo rozbudowana powieść psychologiczno-obyczajowa, w której najważniejsza relacja dotyczy związków ze sztuką, ale na drugi plan wybija się rywalizacja z ojcem. Artemisia to postać, która miała być zakazana dla biografów – i może w tym da się upatrywać źródeł natchnienia. Ale Alexandra Lapierre o swojej bohaterce wie bardzo dużo – i to na płaszczyźnie zawodowej oraz rodzinnej. Wplata w opowieść i kryminalne śledztwo, i wielkie namiętności, i równie wielkie rozczarowania. Portretuje Artemisię w chwilach zawodów i nadziei, w chwilach szczęścia (zdecydowanie rzadszych) i w momentach, w których musi ona udowadniać swoją wartość w każdej dziedzinie. W świecie zdominowanym przez mężczyzn i w świecie kreowanym przez despotycznego ojca – młoda malarka poszukuje siebie. Codzienność stawia przed nią wyzwania natury przewyższającej to wszystko, co trafia do dzisiejszych powieści obyczajowych, Artermisia rzeczywiście niemal bierze udział w kryminale na żywo. A przy tym wszystkim Alexandra Lapierre cały czas pamięta, że tworzy książkę dotyczącą malarki – i stara się na świat spoglądać jej oczami, a przynajmniej sugerować czytelnikom innego rodzaju wrażliwość. Stąd bardzo rozłożyste opisy wypełnione kolorami, fakturami i grą świateł, bardzo dużo uwagi zwraca się tu na odmalowywanie – odtwarzanie – przestrzeni i budowanie jej w świadomości czytelników od zera. „Artemisia. Niezwykła kobieta, genialna malarka” to książka, która ma wprowadzać w świat siedemnastowiecznych uniesień – i pozwala od kulis poznawać sztukę tworzenia obrazów. Artemisia jest modelką, jest rywalką – bez przerwy konkuruje z ojcem i spotyka się z jego ostrą krytyką, kiedy nie potrafi się podporządkować (a oczywiście nie potrafi), do tego nie może sama decydować o swojej przyszłości – musi dbać o reputację, a jedynie małżeństwo da jej namiastkę wolności, a przynajmniej wyzwolenie się spod kurateli surowego rodzica. Alexandra Lapierre tworzy książkę wielowymiarową. Podążanie za Artemisią to szansa na podglądanie obyczajowości i na obserwowanie zmieniających się konwencji i układów międzyludzkich. Tutaj sztuka zamienia się w pretekst do komentowania rzeczywistości, z kolei rzeczywistość dostarcza atrakcji większych niż jakakolwiek wyobraźnia. Jest to zobrazowanie ciągłych zmagań między oczekiwaniami i rzeczywistością, próba wpasowania się (lub znalezienia własnego przepisu na życie) w świat, który nie rozumie podstawowych dążeń, ale dopuszcza zjawiska, na które dzisiaj nie ma zgody. Alexandra Lapierre nie ocenia, lawiruje między śledztwami i sądowymi komentarzami a wyznaniami samych bohaterów, odmalowuje świat trudny i wypełniony problemami natury etycznej. Ale przede wszystkim troszczy się o wskazanie ideałów związanych ze sztuką – to one nadają prym egzystencji. Artemisia poradzi sobie w każdej roli społecznej i w każdej sytuacji – jest bowiem silna i wyjątkowa, a swoimi wyborami może tylko uświadamiać odbiorczyniom, jak walczyć o siebie.
Egzystencja przy płótnie
Alexandra Lapierre cofa się w zamierzchłą przeszłość, żeby w biografii następczyni Caravaggia pokazać dramatyczne losy kobiety – artystki i damy, matki i córki. „Artemisia” to bardzo rozbudowana powieść psychologiczno-obyczajowa, w której najważniejsza relacja dotyczy związków ze sztuką, ale na drugi plan wybija się rywalizacja z ojcem. Artemisia to postać, która miała być zakazana dla biografów – i może w tym da się upatrywać źródeł natchnienia. Ale Alexandra Lapierre o swojej bohaterce wie bardzo dużo – i to na płaszczyźnie zawodowej oraz rodzinnej. Wplata w opowieść i kryminalne śledztwo, i wielkie namiętności, i równie wielkie rozczarowania. Portretuje Artemisię w chwilach zawodów i nadziei, w chwilach szczęścia (zdecydowanie rzadszych) i w momentach, w których musi ona udowadniać swoją wartość w każdej dziedzinie. W świecie zdominowanym przez mężczyzn i w świecie kreowanym przez despotycznego ojca – młoda malarka poszukuje siebie. Codzienność stawia przed nią wyzwania natury przewyższającej to wszystko, co trafia do dzisiejszych powieści obyczajowych, Artermisia rzeczywiście niemal bierze udział w kryminale na żywo. A przy tym wszystkim Alexandra Lapierre cały czas pamięta, że tworzy książkę dotyczącą malarki – i stara się na świat spoglądać jej oczami, a przynajmniej sugerować czytelnikom innego rodzaju wrażliwość. Stąd bardzo rozłożyste opisy wypełnione kolorami, fakturami i grą świateł, bardzo dużo uwagi zwraca się tu na odmalowywanie – odtwarzanie – przestrzeni i budowanie jej w świadomości czytelników od zera. „Artemisia. Niezwykła kobieta, genialna malarka” to książka, która ma wprowadzać w świat siedemnastowiecznych uniesień – i pozwala od kulis poznawać sztukę tworzenia obrazów. Artemisia jest modelką, jest rywalką – bez przerwy konkuruje z ojcem i spotyka się z jego ostrą krytyką, kiedy nie potrafi się podporządkować (a oczywiście nie potrafi), do tego nie może sama decydować o swojej przyszłości – musi dbać o reputację, a jedynie małżeństwo da jej namiastkę wolności, a przynajmniej wyzwolenie się spod kurateli surowego rodzica. Alexandra Lapierre tworzy książkę wielowymiarową. Podążanie za Artemisią to szansa na podglądanie obyczajowości i na obserwowanie zmieniających się konwencji i układów międzyludzkich. Tutaj sztuka zamienia się w pretekst do komentowania rzeczywistości, z kolei rzeczywistość dostarcza atrakcji większych niż jakakolwiek wyobraźnia. Jest to zobrazowanie ciągłych zmagań między oczekiwaniami i rzeczywistością, próba wpasowania się (lub znalezienia własnego przepisu na życie) w świat, który nie rozumie podstawowych dążeń, ale dopuszcza zjawiska, na które dzisiaj nie ma zgody. Alexandra Lapierre nie ocenia, lawiruje między śledztwami i sądowymi komentarzami a wyznaniami samych bohaterów, odmalowuje świat trudny i wypełniony problemami natury etycznej. Ale przede wszystkim troszczy się o wskazanie ideałów związanych ze sztuką – to one nadają prym egzystencji. Artemisia poradzi sobie w każdej roli społecznej i w każdej sytuacji – jest bowiem silna i wyjątkowa, a swoimi wyborami może tylko uświadamiać odbiorczyniom, jak walczyć o siebie.
poniedziałek, 1 lipca 2024
Katarzyna Ryrych: Draka na Antypodach
HarperYA, Warszawa 2024.
Zmiany
W tej powieści teoretycznie nic się nie dzieje, nie ma brawurowej akcji, wielkich wydarzeń ani dramatów, wszystko rozgrywa się naturalnie i chociaż jest nieuchronne dla bohaterów – nie generuje większego lęku. Katarzyna Ryrych wychodzi od powieści dziecięcej w stronę młodzieżowej, pokazuje dorastanie, moment przejścia z wieku niewinności do pierwszych poważnych i dorosłych spraw. Ale pozostaje przy tym dorosłą w akcji i w narracji, wyposaża bohaterów w cechy, które mieliby bardziej doświadczeni życiowo. Traktuje poważnie swoich czytelników – i z tej powagi traci beztroskę, tak charakterystyczną dla powieści młodzieżowych. Tutaj atmosfera jest dość mroczna, wszyscy się czymś przejmują, ale mają siebie nawzajem i dzięki temu radzą sobie z kolejnymi wyzwaniami. W małym miasteczku nie dzieje się zbyt dużo. Największą historią rozgrywającą się w tle ma być sytuacja ze zdradzającymi się rodzicami – i to sygnał kłopotów, jakie czyhają tuż za rogiem. Katarzyna Ryrych wprowadza sobie ułatwienie w postaci równowagi w opiece – jeśli dorośli nie mogą zająć się swoimi pociechami, to pociechy zajmą się same sobą – i tu przydaje się Draka. Draka to dziewczyna samodzielna. Mieszka wprawdzie z ojcem – ale ten ojciec jest zagubionym w życiu naukowcem, więc niezbyt przydaje się przy sprzątaniu, gotowaniu, zakupach itp. W związku z tym to Draka matkuje wszystkim, a matki z miasteczka traktują ją jak dorosłą. Draka zawsze wie, co zrobić i jak zareagować, jeśli coś idzie nie po czyjejś myśli. Jest opoką dla wszystkich. Ostatnie beztroskie wakacje relacjonuje Kostek, jej najlepszy przyjaciel. Kostek w swoim domu obserwuje, jak ważna jest wolność – jego mama po śmierci taty samotnie prowadzi warsztat samochodowy, a po godzinach organizuje spotkania dla pań. Wszystkie, które przychodzą do Klubu, znajdują tu pocieszenie i wsparcie – i chociaż nikt z zewnątrz nie wie, co dzieje się w środku, kobiety trzymają się razem. Tylko tak są w stanie pokonać wszystkie przeciwności losu. Ale nie wszystkim się to podoba. I tu rzeczywiście autorka wprowadza pewne śladowe zagrożenie, żeby przynajmniej zasugerować, że w miasteczku nie jest jednak zbyt sielankowo.
Czas płynie bohaterom na codzienności. Na spędzaniu razem kolejnych dni i na subtelnym, prawie dla odbiorców niewidocznym, wkraczaniu w dorosłe sprawy. To, co się buduje w relacjach między ludźmi, jest odzwierciedleniem już poważnych i dojrzałych kwestii, autorka nie szuka infantylizowania – przez to jej opowieść w warstwie narracyjnej wydaje się stara i psychologizująca. Nie jest to zarzut, Katarzyna Ryrych zapewnia odskocznię od tego, co dzisiaj w mainstreamie powieści młodzieżowych. Proponuje coś zupełnie innego, coś, czego odbiorcy z pewnością się nie spodziewali. I najlepsze jest to, że częstuje ich prawdziwszym (chociaż i tak cukrowanym) światem, nie obiecuje wielkich fajerwerków i wydarzeń granicznych, wystarcza jej zwyczajność rejestrowana tak prosto jak tylko się da. „Draka na Antypodach” to powieść o mierzeniu się z mało widowiskowymi zmartwieniami – z tym wszystkim, co zwykle nie trafia do powieści. Dzięki temu ta książka może okazać się tak wartościowa z perspektywy czytelników – jak zresztą wszystkie tytuły nagradzane w konkursie im. Astrid Lingren.
Zmiany
W tej powieści teoretycznie nic się nie dzieje, nie ma brawurowej akcji, wielkich wydarzeń ani dramatów, wszystko rozgrywa się naturalnie i chociaż jest nieuchronne dla bohaterów – nie generuje większego lęku. Katarzyna Ryrych wychodzi od powieści dziecięcej w stronę młodzieżowej, pokazuje dorastanie, moment przejścia z wieku niewinności do pierwszych poważnych i dorosłych spraw. Ale pozostaje przy tym dorosłą w akcji i w narracji, wyposaża bohaterów w cechy, które mieliby bardziej doświadczeni życiowo. Traktuje poważnie swoich czytelników – i z tej powagi traci beztroskę, tak charakterystyczną dla powieści młodzieżowych. Tutaj atmosfera jest dość mroczna, wszyscy się czymś przejmują, ale mają siebie nawzajem i dzięki temu radzą sobie z kolejnymi wyzwaniami. W małym miasteczku nie dzieje się zbyt dużo. Największą historią rozgrywającą się w tle ma być sytuacja ze zdradzającymi się rodzicami – i to sygnał kłopotów, jakie czyhają tuż za rogiem. Katarzyna Ryrych wprowadza sobie ułatwienie w postaci równowagi w opiece – jeśli dorośli nie mogą zająć się swoimi pociechami, to pociechy zajmą się same sobą – i tu przydaje się Draka. Draka to dziewczyna samodzielna. Mieszka wprawdzie z ojcem – ale ten ojciec jest zagubionym w życiu naukowcem, więc niezbyt przydaje się przy sprzątaniu, gotowaniu, zakupach itp. W związku z tym to Draka matkuje wszystkim, a matki z miasteczka traktują ją jak dorosłą. Draka zawsze wie, co zrobić i jak zareagować, jeśli coś idzie nie po czyjejś myśli. Jest opoką dla wszystkich. Ostatnie beztroskie wakacje relacjonuje Kostek, jej najlepszy przyjaciel. Kostek w swoim domu obserwuje, jak ważna jest wolność – jego mama po śmierci taty samotnie prowadzi warsztat samochodowy, a po godzinach organizuje spotkania dla pań. Wszystkie, które przychodzą do Klubu, znajdują tu pocieszenie i wsparcie – i chociaż nikt z zewnątrz nie wie, co dzieje się w środku, kobiety trzymają się razem. Tylko tak są w stanie pokonać wszystkie przeciwności losu. Ale nie wszystkim się to podoba. I tu rzeczywiście autorka wprowadza pewne śladowe zagrożenie, żeby przynajmniej zasugerować, że w miasteczku nie jest jednak zbyt sielankowo.
Czas płynie bohaterom na codzienności. Na spędzaniu razem kolejnych dni i na subtelnym, prawie dla odbiorców niewidocznym, wkraczaniu w dorosłe sprawy. To, co się buduje w relacjach między ludźmi, jest odzwierciedleniem już poważnych i dojrzałych kwestii, autorka nie szuka infantylizowania – przez to jej opowieść w warstwie narracyjnej wydaje się stara i psychologizująca. Nie jest to zarzut, Katarzyna Ryrych zapewnia odskocznię od tego, co dzisiaj w mainstreamie powieści młodzieżowych. Proponuje coś zupełnie innego, coś, czego odbiorcy z pewnością się nie spodziewali. I najlepsze jest to, że częstuje ich prawdziwszym (chociaż i tak cukrowanym) światem, nie obiecuje wielkich fajerwerków i wydarzeń granicznych, wystarcza jej zwyczajność rejestrowana tak prosto jak tylko się da. „Draka na Antypodach” to powieść o mierzeniu się z mało widowiskowymi zmartwieniami – z tym wszystkim, co zwykle nie trafia do powieści. Dzięki temu ta książka może okazać się tak wartościowa z perspektywy czytelników – jak zresztą wszystkie tytuły nagradzane w konkursie im. Astrid Lingren.
Subskrybuj:
Posty (Atom)