WAM, Kraków 2011.
Apokryf
Z apokryficznymi opowieściami bywa czasem tak, że próba uwiarygodnienia wydarzeń jest w nich zbyt silna i przesłania samą fabułę. Tego problemu nie ma z książką „Tobit. Powieść z czasów Jezusa”. Arnulf Zitelmann bowiem, chociaż chciał napisać powieść o Jezusie, nie przegrał walki o zaintrygowanie czytelników wątkami pozareligijnymi. Postawił przede wszystkim na obyczajowość żydowską, nieco bardziej w tle sytuując znane z Biblii motywy.
Tobit z Aleksandrii, grecki żyd, próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie, kim jest. Jego niepokój budzi dziwny guz na ręce. Tobit obawia się, że tajemnicza narośl zwiastuje początek trądu – a nie chciałby podzielić losu innych chorych. Wędruje zatem w poszukiwaniu własnej tożsamości i życiowej drogi, aż spotyka Jeszuę – młodego i jeszcze mało znanego człowieka, który jednak ma ogromny wpływ na innych – i który bez słowa uleczył rękę Tobita. Tobit ma szansę skonfrontować sens zasad głoszonych przez interpretatorów Tory z prostymi prawdami Jeszuy. Przygląda się coraz większej ilości absurdów w postępowaniu izraelitów i obserwuje uczniów Jeszuy, coraz bardziej pewny tego, w którą stronę chciałby podążyć. Tyle że decyzja o wyznawaniu nauk Jeszuy nie oznacza jeszcze prostego sukcesu. Tobit popełnia błąd, za który zapłaci słono.
U Zitelmanna warstwą najważniejszą wydaje się być obyczajowość. Autorowi udało się bardzo przekonująco zaprezentować klimat Jerozolimy, zachowania jej mieszkańców ze szczególnym uwzględnieniem religijnych obrządków i prób podporządkowywania każdego elementu życia Torze. Kolejne decyzje i kroki Tobita – nieortodoksyjnego żyda – spotykają się z niechęcią i krytyką ze strony napotkanych ludzi. Bohater nigdy nie wie, czy drobny czyn, który popełnił, mając dobre intencje, nie obróci się przeciwko niemu, nie wywoła obrazy czy irytacji. Coraz trudniej mu orientować się w rzeczywistości rządzonej przez gorliwych lub nadgorliwych współwyznawców. Tak naprawdę, chociaż Zitelmann stara się wędrówkę Tobita ożywiać silnymi akcentami, największą siłę przebicia mają tutaj drobiazgi, z pozoru nieistotne przystanki na drodze do odkrywania siebie. Z czasem ich rolę przejmą natomiast opowieści znane z Biblii, ale obserwowane przez przybysza z zewnątrz, ujęte pod nieco innym kątem. Tu już Zitelmann nie pozwala sobie wprawdzie na odejście od kanonicznych wersji, ale przedstawia je jakby bez świadomości dalszego ciągu, nie umożliwia swoim postaciom przedwczesnego odkrycia tajemnic przyszłości.
Cała moc tej powieści kumuluje się w dialogach, nacechowanych stylistycznie, barwnych i nieobojętnych – z kart tej książki niemal słychać gwar minionego świata, postacie, chociaż odległe o tysiące lat, są bohaterami z krwi i kości, mają swoje przyzwyczajenia i nawyki, akcentują siebie w bogobojnych wypowiedziach i bardzo dobrze budują klimat opowieści. To raczej prosta i krótka historia, ale dzięki stylizacji na archaiczną – od strony literackiej całkiem sporo zyskuje.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
sobota, 31 grudnia 2011
piątek, 30 grudnia 2011
Christoph Drösser: Muzyka. Daj się uwieść!
PWN, Warszawa 2011.
Relaks naukowo
Christoph Drösser w tomie „Muzyka. Daj się uwieść” nie próbuje nauczyć czegoś amatorów w tej dziedzinie. Nie cofa się do wiadomości ze szkoły, czy do wtajemniczania odbiorców-laików w tajniki nutowego zapisu. Nie proponuje podręcznika muzyki dla dorosłych: wszyscy, którzy chcieliby uporządkowanych podstawowych wiadomości, sięgnąć muszą po inne kompendium. Za to ci odbiorcy, którzy zdecydują się na lekturę książki „Muzyka. Daj się uwieść” zyskają dostęp do ciekawych i jeszcze podbarwionych refleksjami autobiograficznymi esejów, dotyczących przede wszystkim tego, co w XXI wieku w muzyce się odkrywa. Bo autor nie ma wątpliwości, że muzyka ważna jest dla każdego człowieka – nawet bez względu na jego rzekomą niemuzykalność. Podąża zatem tym tropem i opowiada o zjawiskach, o których przeciętni czytelnicy nie spodziewaliby się usłyszeć.
Autor jest matematykiem, który w dodatku śpiewa w pięcioosobowym zespole i czerpie radość z amatorskiego muzykowania. Jak się okazuje, w książce całkiem udanie łączy te dwie pasje – potrafi o muzyce mówić z matematyczną precyzją, nie interesują go filozoficzne dywagacje, a ścisła wiedza, fakty i doświadczenia. W kolejnych rozdziałach pyta o to, co pozwala przywrócić muzyce jej właściwą rangę, a przy okazji zajmuje się też podejściem ludzi do tej dziedziny sztuki. Wychodzi od sprawdzenia czemu ma służyć muzyka i porównuje pod tym względem świat ludzi i zwierząt, wyjaśnia, jak działa słuch i czym jest (oraz co umożliwia) słuch absolutny. Koncentruje się na rytmach i harmonii w muzyce, sporo miejsca poświęca też reakcjom ludzi poproszonych o zaśpiewanie czegoś. Pyta wreszcie o talent do zapamiętywania melodii i rozpoznawania ich różnych wersji, a także o komputerowe możliwości tworzenia dźwięków i całych utworów. Często odnosi się do obiegowych opinii i obala mity (na przykład ten o wpływie muzyki Mozarta na dziecko w łonie matki). Interesuje go odpowiedź na pytanie, czy dorosły człowiek może się nauczyć gry na jakimś instrumencie i sprawdza, w czym tkwi źródło sukcesu niektórych dzieci, od małego uczonych gry. Wiele rozwiązań przez autora proponowanych urzeka swoją prostotą, ale podawanie wniosków zawsze łączy się z zajmującymi historiami. Drösser proponuje czytelnikom inne mówienie o muzyce. Niemal całkowicie odrzuca klasyczne tematy, stanowiące niemal rdzeń języka muzyki – jeśli już musi powiedzieć o czymś, co wiąże się z odległościami między dźwiękami, z rozkładem rytmów w różnych kulturach, czy z „niedokończonymi” taktami, chętnie posługuje się metaforami zaczerpniętymi z innych dziedzin nauki. Robi wszystko, by trafić nie do specjalistów z dziedziny muzyki (choć i ci znajdą tu z pewnością sporo ciekawostek), ale do osób, które uważają się za niewykształcone muzycznie. Sądząc po zainteresowaniu, z jakim czyta się tę publikację, to mu się uda.
Autor stosuje własne metody prezentowania muzyki. Ikonka z głośnikiem w tekście jest odsyłaczem do niemieckiej strony internetowej z przykładami omawianymi w książce. Drösser rezygnuje też z… zapisu nutowego – zamiast niego przywołuje tabelki z zaznaczanymi dźwiękami i ich długością. Może szkoda, że nie zdecydował się na podwojony zapis – tradycyjny i „uproszczony”. Poza tym natomiast pozwala cieszyć się niebanalnymi wiadomościami na temat muzyki towarzyszącej odbiorcom na co dzień.
Relaks naukowo
Christoph Drösser w tomie „Muzyka. Daj się uwieść” nie próbuje nauczyć czegoś amatorów w tej dziedzinie. Nie cofa się do wiadomości ze szkoły, czy do wtajemniczania odbiorców-laików w tajniki nutowego zapisu. Nie proponuje podręcznika muzyki dla dorosłych: wszyscy, którzy chcieliby uporządkowanych podstawowych wiadomości, sięgnąć muszą po inne kompendium. Za to ci odbiorcy, którzy zdecydują się na lekturę książki „Muzyka. Daj się uwieść” zyskają dostęp do ciekawych i jeszcze podbarwionych refleksjami autobiograficznymi esejów, dotyczących przede wszystkim tego, co w XXI wieku w muzyce się odkrywa. Bo autor nie ma wątpliwości, że muzyka ważna jest dla każdego człowieka – nawet bez względu na jego rzekomą niemuzykalność. Podąża zatem tym tropem i opowiada o zjawiskach, o których przeciętni czytelnicy nie spodziewaliby się usłyszeć.
Autor jest matematykiem, który w dodatku śpiewa w pięcioosobowym zespole i czerpie radość z amatorskiego muzykowania. Jak się okazuje, w książce całkiem udanie łączy te dwie pasje – potrafi o muzyce mówić z matematyczną precyzją, nie interesują go filozoficzne dywagacje, a ścisła wiedza, fakty i doświadczenia. W kolejnych rozdziałach pyta o to, co pozwala przywrócić muzyce jej właściwą rangę, a przy okazji zajmuje się też podejściem ludzi do tej dziedziny sztuki. Wychodzi od sprawdzenia czemu ma służyć muzyka i porównuje pod tym względem świat ludzi i zwierząt, wyjaśnia, jak działa słuch i czym jest (oraz co umożliwia) słuch absolutny. Koncentruje się na rytmach i harmonii w muzyce, sporo miejsca poświęca też reakcjom ludzi poproszonych o zaśpiewanie czegoś. Pyta wreszcie o talent do zapamiętywania melodii i rozpoznawania ich różnych wersji, a także o komputerowe możliwości tworzenia dźwięków i całych utworów. Często odnosi się do obiegowych opinii i obala mity (na przykład ten o wpływie muzyki Mozarta na dziecko w łonie matki). Interesuje go odpowiedź na pytanie, czy dorosły człowiek może się nauczyć gry na jakimś instrumencie i sprawdza, w czym tkwi źródło sukcesu niektórych dzieci, od małego uczonych gry. Wiele rozwiązań przez autora proponowanych urzeka swoją prostotą, ale podawanie wniosków zawsze łączy się z zajmującymi historiami. Drösser proponuje czytelnikom inne mówienie o muzyce. Niemal całkowicie odrzuca klasyczne tematy, stanowiące niemal rdzeń języka muzyki – jeśli już musi powiedzieć o czymś, co wiąże się z odległościami między dźwiękami, z rozkładem rytmów w różnych kulturach, czy z „niedokończonymi” taktami, chętnie posługuje się metaforami zaczerpniętymi z innych dziedzin nauki. Robi wszystko, by trafić nie do specjalistów z dziedziny muzyki (choć i ci znajdą tu z pewnością sporo ciekawostek), ale do osób, które uważają się za niewykształcone muzycznie. Sądząc po zainteresowaniu, z jakim czyta się tę publikację, to mu się uda.
Autor stosuje własne metody prezentowania muzyki. Ikonka z głośnikiem w tekście jest odsyłaczem do niemieckiej strony internetowej z przykładami omawianymi w książce. Drösser rezygnuje też z… zapisu nutowego – zamiast niego przywołuje tabelki z zaznaczanymi dźwiękami i ich długością. Może szkoda, że nie zdecydował się na podwojony zapis – tradycyjny i „uproszczony”. Poza tym natomiast pozwala cieszyć się niebanalnymi wiadomościami na temat muzyki towarzyszącej odbiorcom na co dzień.
czwartek, 29 grudnia 2011
Andrzej Krauze: III wieża Babel w budowie
Zysk i S-ka, Poznań 2011.
Polityka uniwersalnie(j)
Andrzej Krauze to jeden z rysowników satyrycznych, których sława wychodzi poza granice naszego kraju. Współpracuje z pismami w Londynie czy w Paryżu, a co za tym idzie – ćwiczy zdolność obserwacji uniwersalnych i prostego, skrótowego przekazu. Chociaż nie stroni od nawiązań aktualnych i satyry agitacyjnej, w jego pracach widać zawsze rys uogólnienia, dążenie do (nie zawsze oczywistej) bardziej ponadczasowej prawdy. Do tego dołączyć należy grę stereotypami i umiejętne podrabianie języka mediów, skłonność do refleksyjnej drwiny i złożonego dowcipu oraz upodobanie do drugiego dna w każdym niemal rysunkowym przesłaniu – tak mniej więcej wygląda styl Krauzego. Indywidualny, wolny od powielających się pomysłów, szukający oryginalnego i wciąż dla odbiorców czytelnego skojarzenia, za to nienastawiany na czysty lub rubaszny śmiech. Krauzemu zawsze chodzi o coś poza czystą rozrywką, dzięki temu powstają często rysunki metaforyczne. Autor nie narzuca swoich interpretacji – prowadzi odbiorców tak, by ci sami zorientowali się w dostrzeżonych a dowcipnych analogiach: tym większa przyjemność płynie z oglądania tomu „III wieża Babel w budowie”.
Dość obszerny album polityczny nie jest zbiorem rysunków jednorazowych czy efemerycznych. Chociaż nie ulega wątpliwości, że Krauzego nie kusi satyra obyczajowa a zaangażowana gałąź twórczości niepoważnej, w tomie znajdą się nie komentarze do konkretnych drobnych gestów rządzących, a podszyte narodowymi schematami całostki. To sprawia, że wystarczy ogólna świadomość sytuacji w kraju, by zorientować się w pomysłach i intencjach autora – i aby uzyskać satyryczny ogląd świata polityki oraz jego wpływu na przeciętnych ludzi. „III wieża Babel w budowie” to obraz chaosu, którego kolejne absurdy wydobywane są na światło dzienne i konsekwentnie wyśmiewane – nie przez deprecjonowanie ich twórców, a przez akcent kładziony na wewnętrzne sprzeczności. Krauzego nie interesuje satyra personalna, konkretne postacie ukrywa raczej pod mglistymi i niedookreślonymi sytuacjami. To rozwiązanie pozwala mu na grę stereotypami oraz na wyśmiewanie charakterów, nie jednostek – dzięki czemu zyskuje na uniwersalności. Posługuje się domniemanymi cechami przedstawicieli rządu, symbolami i odniesieniami do skarbnicy bajek, czy do wizji zaświatów, do świata zwierząt i toposów. Jego rysunki można zatem przyporządkować często do większej liczby decyzji, postaw czy działań polityków – czytelne są nawet po upływie lat. To rzadka umiejętność wśród rysowników parających się satyrą polityczną, tym bardziej więc warto do albumu Krauzego zajrzeć i powoli wertować apetyczną książkę.
Rysunki Krauzego są czarno-białe, nie ma tu odcieni szarości – tylko kontur, ewentualnie czerń cieni. Autor wybiera kreskę pozornie niestaranną, momentami infantylną, przekaz jest tu bardziej istotny niż realizm postaci – stąd spore uproszczenia w wielu obrazkach, rezygnacja z ukazywania szczegółów mimiki czy zaburzenia perspektywy. Pod tym względem Krauzemu dużo bliżej do Sawki niż do Miklaszewskiego. Jednak satyra polityczna kojarzy się z takim właśnie, odzwierciedlanym również w kresce, pośpiechem: w końcu liczy się tutaj tempo reakcji i przesłanie, a nie wartości estetyczne. Krauze decyduje się przeważnie na karykaturalnie deformowane sylwetki, rezygnację detali w tle – wszystko, by pierwszy plan rysunków mógł przynieść wymyśloną puentę.
W tym albumie każdy rysunek ma swoją własną historię, ale każdy też przywołuje wiele skojarzeń i czytelniczych odkryć. Autor pozwala bawić się politycznymi motywami i odkrywać w nich coraz to nowe aluzje i komentarze do różnych momentów rozwoju państwa.
Polityka uniwersalnie(j)
Andrzej Krauze to jeden z rysowników satyrycznych, których sława wychodzi poza granice naszego kraju. Współpracuje z pismami w Londynie czy w Paryżu, a co za tym idzie – ćwiczy zdolność obserwacji uniwersalnych i prostego, skrótowego przekazu. Chociaż nie stroni od nawiązań aktualnych i satyry agitacyjnej, w jego pracach widać zawsze rys uogólnienia, dążenie do (nie zawsze oczywistej) bardziej ponadczasowej prawdy. Do tego dołączyć należy grę stereotypami i umiejętne podrabianie języka mediów, skłonność do refleksyjnej drwiny i złożonego dowcipu oraz upodobanie do drugiego dna w każdym niemal rysunkowym przesłaniu – tak mniej więcej wygląda styl Krauzego. Indywidualny, wolny od powielających się pomysłów, szukający oryginalnego i wciąż dla odbiorców czytelnego skojarzenia, za to nienastawiany na czysty lub rubaszny śmiech. Krauzemu zawsze chodzi o coś poza czystą rozrywką, dzięki temu powstają często rysunki metaforyczne. Autor nie narzuca swoich interpretacji – prowadzi odbiorców tak, by ci sami zorientowali się w dostrzeżonych a dowcipnych analogiach: tym większa przyjemność płynie z oglądania tomu „III wieża Babel w budowie”.
Dość obszerny album polityczny nie jest zbiorem rysunków jednorazowych czy efemerycznych. Chociaż nie ulega wątpliwości, że Krauzego nie kusi satyra obyczajowa a zaangażowana gałąź twórczości niepoważnej, w tomie znajdą się nie komentarze do konkretnych drobnych gestów rządzących, a podszyte narodowymi schematami całostki. To sprawia, że wystarczy ogólna świadomość sytuacji w kraju, by zorientować się w pomysłach i intencjach autora – i aby uzyskać satyryczny ogląd świata polityki oraz jego wpływu na przeciętnych ludzi. „III wieża Babel w budowie” to obraz chaosu, którego kolejne absurdy wydobywane są na światło dzienne i konsekwentnie wyśmiewane – nie przez deprecjonowanie ich twórców, a przez akcent kładziony na wewnętrzne sprzeczności. Krauzego nie interesuje satyra personalna, konkretne postacie ukrywa raczej pod mglistymi i niedookreślonymi sytuacjami. To rozwiązanie pozwala mu na grę stereotypami oraz na wyśmiewanie charakterów, nie jednostek – dzięki czemu zyskuje na uniwersalności. Posługuje się domniemanymi cechami przedstawicieli rządu, symbolami i odniesieniami do skarbnicy bajek, czy do wizji zaświatów, do świata zwierząt i toposów. Jego rysunki można zatem przyporządkować często do większej liczby decyzji, postaw czy działań polityków – czytelne są nawet po upływie lat. To rzadka umiejętność wśród rysowników parających się satyrą polityczną, tym bardziej więc warto do albumu Krauzego zajrzeć i powoli wertować apetyczną książkę.
Rysunki Krauzego są czarno-białe, nie ma tu odcieni szarości – tylko kontur, ewentualnie czerń cieni. Autor wybiera kreskę pozornie niestaranną, momentami infantylną, przekaz jest tu bardziej istotny niż realizm postaci – stąd spore uproszczenia w wielu obrazkach, rezygnacja z ukazywania szczegółów mimiki czy zaburzenia perspektywy. Pod tym względem Krauzemu dużo bliżej do Sawki niż do Miklaszewskiego. Jednak satyra polityczna kojarzy się z takim właśnie, odzwierciedlanym również w kresce, pośpiechem: w końcu liczy się tutaj tempo reakcji i przesłanie, a nie wartości estetyczne. Krauze decyduje się przeważnie na karykaturalnie deformowane sylwetki, rezygnację detali w tle – wszystko, by pierwszy plan rysunków mógł przynieść wymyśloną puentę.
W tym albumie każdy rysunek ma swoją własną historię, ale każdy też przywołuje wiele skojarzeń i czytelniczych odkryć. Autor pozwala bawić się politycznymi motywami i odkrywać w nich coraz to nowe aluzje i komentarze do różnych momentów rozwoju państwa.
środa, 28 grudnia 2011
E. T. A. Hoffmann: Dziadek do Orzechów i Król Myszy
Media Rodzina, Poznań 2011.
Baśń nie z tego świata
Opowieść o dziadku do orzechów i wielkiej bitwie lalek z myszami funkcjonuje w kulturze już od ponad stu lat (pierwszy przekład romantycznej baśni pojawił się w Polsce na początku XX wieku) i istnieje raczej na prawach znajomości motywu czy przesłania, nie – odwołań do konkretnego tekstu. Media Rodzina proponuje teraz nowe wydanie baśni Hoffmanna, najbliższe oryginałowi, pozbawione spolszczeń wątków i moralizatorskiego tonu, który dodawali poprzedni tłumacze. Autorka przekładu, Eliza Pieciul-Karmińska, postanowiła zatrzymać w tekście wszelkie różnice w obyczajowości (te mniej czytelne dla dzisiejszych maluchów opatrując przypisami); zresztą ze swoich decyzji tłumaczy się w dość ciekawym posłowiu, w nim także skrótowo przedstawia cechy charakterystyczne poprzednich wersji opowieści. „Dziadek do Orzechów i Król Myszy” zaczyna wybrzmiewać zatem bardziej egzotycznie, a stylistyczna ekwilibrystyka w tomie sugeruje jeszcze bardziej czasowy i obyczajowy dystans od świata przedstawionego.
Stereotypowo naszkicowane dzieci zaczynają we współczesnym nam świecie funkcjonować jako istoty niezwykle oryginalne. Mały Fryc dowodzi armią zabawkowych żołnierzy i czuje się jak ich generał, jego młodsza siostrzyczka, Maria, wybiera typowo dziewczyńskie zabawy lalkami i pięknymi figurkami z ciasta. Tę naturalną dla bohaterów rzeczywistość burzy znalezienie pod choinką dziadka do orzechów. Fryc żąda od niego żołnierskiej postawy i spełniania rozkazów (przyczynia się też do zniszczenia figurki), Maria opiekuje się dziadkiem do orzechów – i staje się świadkiem wielkiej bitwy martwych za dnia zabawek. Dla ukochanego dziadka do orzechów może poświęcić wiele – tylko z jej pomocą bohater będzie mógł pokonać groźnego króla myszy. W niezwykłych tych wydarzeniach tkwi jeszcze tajemnicza postać Drosselmeiera, ojca chrzestnego, który potrafi ożywiać mechanizmy zabawek.
Tym, co wysuwa się na pierwszy plan podczas lektury baśni Hoffmanna, jest inność bohaterów i pomysłów fabularnych. Chociaż bohaterami książki są dzieci, ich zachowania w niczym nie przypominają postaw typowych maluchów: postacie z „Dziadka do Orzechów” nigdy nie pozwalają sobie na infantylizm czy dziecięce psoty: bardzo poważnie traktują swoje role, przez co obecnie przy całym rozwoju literatury czwartej jawią się nieco sztucznie. Wysławiają się również w sposób, który przypomina mowę dorosłych z minionej epoki – Hoffmann nie dbał o uwiarygodnienie dziecięcych kreacji, zresztą to nie było mu potrzebne do wypracowania rdzenia opowieści. O braku rozróżnienia między dorosłymi i dziećmi świadczyć też może fakt, że siedmioletnia Maria chciałaby wyjść za mąż i zastanawia się nad tym krokiem. Dystans czy urzekająca dzisiaj archaiczność książki przejawia się w stylu narracji: autor sugeruje tu opowieść mówioną, zwraca się do swoich czytelników, powtarza niektóre motywy. Jednocześnie stosuje rozbudowane konstrukcje składniowe i w niczym nie upraszcza zadania czytelnikom, którzy będą musieli zmierzyć się z dość trudnym językiem. To jednak nie wada czy niedopatrzenie – dzięki pozostawieniu klasycznej formy dzieci będą mogły poczuć klimat historii sprzed wieków.
Aleksandra Kucharska-Cybuch zaproponowała do tego wydania naprawdę piękne ilustracje. Staranne i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, czasem ukazują świat z nietypowej perspektywy, cały czas natomiast budzą podziw – to małe dzieła sztuki w sklasyczniałej historii.
Baśń nie z tego świata
Opowieść o dziadku do orzechów i wielkiej bitwie lalek z myszami funkcjonuje w kulturze już od ponad stu lat (pierwszy przekład romantycznej baśni pojawił się w Polsce na początku XX wieku) i istnieje raczej na prawach znajomości motywu czy przesłania, nie – odwołań do konkretnego tekstu. Media Rodzina proponuje teraz nowe wydanie baśni Hoffmanna, najbliższe oryginałowi, pozbawione spolszczeń wątków i moralizatorskiego tonu, który dodawali poprzedni tłumacze. Autorka przekładu, Eliza Pieciul-Karmińska, postanowiła zatrzymać w tekście wszelkie różnice w obyczajowości (te mniej czytelne dla dzisiejszych maluchów opatrując przypisami); zresztą ze swoich decyzji tłumaczy się w dość ciekawym posłowiu, w nim także skrótowo przedstawia cechy charakterystyczne poprzednich wersji opowieści. „Dziadek do Orzechów i Król Myszy” zaczyna wybrzmiewać zatem bardziej egzotycznie, a stylistyczna ekwilibrystyka w tomie sugeruje jeszcze bardziej czasowy i obyczajowy dystans od świata przedstawionego.
Stereotypowo naszkicowane dzieci zaczynają we współczesnym nam świecie funkcjonować jako istoty niezwykle oryginalne. Mały Fryc dowodzi armią zabawkowych żołnierzy i czuje się jak ich generał, jego młodsza siostrzyczka, Maria, wybiera typowo dziewczyńskie zabawy lalkami i pięknymi figurkami z ciasta. Tę naturalną dla bohaterów rzeczywistość burzy znalezienie pod choinką dziadka do orzechów. Fryc żąda od niego żołnierskiej postawy i spełniania rozkazów (przyczynia się też do zniszczenia figurki), Maria opiekuje się dziadkiem do orzechów – i staje się świadkiem wielkiej bitwy martwych za dnia zabawek. Dla ukochanego dziadka do orzechów może poświęcić wiele – tylko z jej pomocą bohater będzie mógł pokonać groźnego króla myszy. W niezwykłych tych wydarzeniach tkwi jeszcze tajemnicza postać Drosselmeiera, ojca chrzestnego, który potrafi ożywiać mechanizmy zabawek.
Tym, co wysuwa się na pierwszy plan podczas lektury baśni Hoffmanna, jest inność bohaterów i pomysłów fabularnych. Chociaż bohaterami książki są dzieci, ich zachowania w niczym nie przypominają postaw typowych maluchów: postacie z „Dziadka do Orzechów” nigdy nie pozwalają sobie na infantylizm czy dziecięce psoty: bardzo poważnie traktują swoje role, przez co obecnie przy całym rozwoju literatury czwartej jawią się nieco sztucznie. Wysławiają się również w sposób, który przypomina mowę dorosłych z minionej epoki – Hoffmann nie dbał o uwiarygodnienie dziecięcych kreacji, zresztą to nie było mu potrzebne do wypracowania rdzenia opowieści. O braku rozróżnienia między dorosłymi i dziećmi świadczyć też może fakt, że siedmioletnia Maria chciałaby wyjść za mąż i zastanawia się nad tym krokiem. Dystans czy urzekająca dzisiaj archaiczność książki przejawia się w stylu narracji: autor sugeruje tu opowieść mówioną, zwraca się do swoich czytelników, powtarza niektóre motywy. Jednocześnie stosuje rozbudowane konstrukcje składniowe i w niczym nie upraszcza zadania czytelnikom, którzy będą musieli zmierzyć się z dość trudnym językiem. To jednak nie wada czy niedopatrzenie – dzięki pozostawieniu klasycznej formy dzieci będą mogły poczuć klimat historii sprzed wieków.
Aleksandra Kucharska-Cybuch zaproponowała do tego wydania naprawdę piękne ilustracje. Staranne i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, czasem ukazują świat z nietypowej perspektywy, cały czas natomiast budzą podziw – to małe dzieła sztuki w sklasyczniałej historii.
wtorek, 27 grudnia 2011
Cat Patrick: Zapomniane
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Komplikacje z pamięcią
„Bycie normalną jest przereklamowane” – do takiego wniosku dochodzi London, bohaterka powieści dla młodzieży „Zapomniane”. I chociaż lekko mroczna, nieco gotycka okładka i obietnica niezbyt zwyczajnych przeżyć pobrzmiewa już nieco schematycznie, a na pewno – zgodnie z modą w literaturze czwartej, po „Zapomniane” sięgnąć warto – dla niebanalnej historii z lekkim brzmieniem romansu i kryminału, z całą siłą tajemnicy i z pomysłem, który stawia tę książkę wysoko w rankingu nastoletnich czytadeł.
Cat Patrick wykorzystała, jako element nadający tomowi oryginalności, czas. London ma problemy z pamięcią, co noc o 4:33 jej umysł resetuje się i dziewczynie pozostają jedynie notatki z poprzedniego dnia. We wspomnieniach bohaterki natomiast powraca przyszłość – na tyle niejasna, by rodzić wątpliwości i sugerować kolejne zagadki, a przy tym i możliwa do zmiany. London nie może opowiadać innym wprost, czego się dowiedziała: o wybrykach jej pamięci wie tylko jedyna przyjaciółka oraz mama. Sytuacja komplikuje się, gdy w życie London wkracza Luke – przystojny i wyrozumiały chłopak. London każdego dnia na nowo uczy się bycia z Lukiem. Dodatkowo męczy ją koszmarna wizja z przyszłości: wizja czyjegoś pogrzebu. Niewytłumaczalnych wydarzeń jest coraz więcej.
Dzięki pomysłowemu operowaniu czasem, Cat Patrick może rozbudowywać swoją powieść w dwóch kierunkach. London odkrywa przyszłość (która w swojej niedookreśloności nie zakłóca śledzenia fabuły) i ostrożnie bada przeszłość, szukając traumy, która spowodowała takie zmiany w życiu nastolatki. Wydawałoby się, że Luke jest kwestią przyszłości, skoro związek z nim rozwija się niemal idealnie – ale we wspomnieniach London z przyszłości Luke’a nie ma. London musi dowiedzieć się jak najwięcej, by ocalić swoją miłość i odzyskać pamięć. Z czasem okazuje się, jak bardzo zazębiają się dawne i przyszłe wydarzenia, w których centrum tkwi wrażliwa rudowłosa dziewczyna. Historia romansowa ma swoje korzenie w dawnych czasach, sięgających dzieciństwa. Kryminał z wcześniejszych lat dopiero znajdzie swe rozwiązanie. W operowaniu czasem Cat Patrick dochodzi do perfekcji – dzięki precyzyjnemu zaplanowaniu treści, może bezbłędnie i prosto opowiadać o pięknych uczuciach, zachowując oryginalny rdzeń książki.
„Zapomniane” to koncert uczuć i emocji. Rozkwitającą między parą nastolatków miłość autorka wzbogaca przyjaźnią, zaufaniem i zrozumieniem. Ogromną rolę odgrywa tu też chęć poznania siebie, walka o odzyskanie tożsamości i wspomnień. Silne więzi rodzinne pozwalają dziewczynie zmagać się nie tylko ze zwykłymi w okresie dojrzewania przeciwnościami losu, ale i z wyzwaniami, jakie stawia przed London kapryśna pamięć. Tu pewna jest tylko teraźniejszość, w dodatku ograniczona do dnia dzisiejszego: przeszłość i przyszłość trzeba będzie dopiero poznać.
Pomysłowej fabule, która przypadnie czytelnikom do gustu, towarzyszy stosunkowo prosta, młodzieżowo-serialowa w duchu narracja: dzięki niej dobrze czyta się tom „Zapomniane”. Warstwa tekstowa nie komplikuje nadprogramowo treści, a pozostaje przezroczysta i uniwersalna, a przy tym „nastoletnia” w tonie. Cat Patrick nie zawęża grona odbiorców: z tej książki przyjemność lekturową czerpać będą wszyscy – romansowy motyw równoważy spora dawka kryminalnych emocji, poboczne wątki natomiast przywołują istotne dla młodych ludzi kwestie. Mało tego, nawet starsi odbiorcy mogą polubić lekki styl Cat Patrick i wdzięczną opowieść o tym, co w życiu najważniejsze. Poszerzeniu grona czytelników posłuży zapewne przejęcie powieści wdanej w Wielkiej Brytanii przez Egmont, u nas przez niekojarzone z nastoletnimi masówkami wydawnictwo Prószyński i S-ka.
(premiera książki: 12.01.2012)
Komplikacje z pamięcią
„Bycie normalną jest przereklamowane” – do takiego wniosku dochodzi London, bohaterka powieści dla młodzieży „Zapomniane”. I chociaż lekko mroczna, nieco gotycka okładka i obietnica niezbyt zwyczajnych przeżyć pobrzmiewa już nieco schematycznie, a na pewno – zgodnie z modą w literaturze czwartej, po „Zapomniane” sięgnąć warto – dla niebanalnej historii z lekkim brzmieniem romansu i kryminału, z całą siłą tajemnicy i z pomysłem, który stawia tę książkę wysoko w rankingu nastoletnich czytadeł.
Cat Patrick wykorzystała, jako element nadający tomowi oryginalności, czas. London ma problemy z pamięcią, co noc o 4:33 jej umysł resetuje się i dziewczynie pozostają jedynie notatki z poprzedniego dnia. We wspomnieniach bohaterki natomiast powraca przyszłość – na tyle niejasna, by rodzić wątpliwości i sugerować kolejne zagadki, a przy tym i możliwa do zmiany. London nie może opowiadać innym wprost, czego się dowiedziała: o wybrykach jej pamięci wie tylko jedyna przyjaciółka oraz mama. Sytuacja komplikuje się, gdy w życie London wkracza Luke – przystojny i wyrozumiały chłopak. London każdego dnia na nowo uczy się bycia z Lukiem. Dodatkowo męczy ją koszmarna wizja z przyszłości: wizja czyjegoś pogrzebu. Niewytłumaczalnych wydarzeń jest coraz więcej.
Dzięki pomysłowemu operowaniu czasem, Cat Patrick może rozbudowywać swoją powieść w dwóch kierunkach. London odkrywa przyszłość (która w swojej niedookreśloności nie zakłóca śledzenia fabuły) i ostrożnie bada przeszłość, szukając traumy, która spowodowała takie zmiany w życiu nastolatki. Wydawałoby się, że Luke jest kwestią przyszłości, skoro związek z nim rozwija się niemal idealnie – ale we wspomnieniach London z przyszłości Luke’a nie ma. London musi dowiedzieć się jak najwięcej, by ocalić swoją miłość i odzyskać pamięć. Z czasem okazuje się, jak bardzo zazębiają się dawne i przyszłe wydarzenia, w których centrum tkwi wrażliwa rudowłosa dziewczyna. Historia romansowa ma swoje korzenie w dawnych czasach, sięgających dzieciństwa. Kryminał z wcześniejszych lat dopiero znajdzie swe rozwiązanie. W operowaniu czasem Cat Patrick dochodzi do perfekcji – dzięki precyzyjnemu zaplanowaniu treści, może bezbłędnie i prosto opowiadać o pięknych uczuciach, zachowując oryginalny rdzeń książki.
„Zapomniane” to koncert uczuć i emocji. Rozkwitającą między parą nastolatków miłość autorka wzbogaca przyjaźnią, zaufaniem i zrozumieniem. Ogromną rolę odgrywa tu też chęć poznania siebie, walka o odzyskanie tożsamości i wspomnień. Silne więzi rodzinne pozwalają dziewczynie zmagać się nie tylko ze zwykłymi w okresie dojrzewania przeciwnościami losu, ale i z wyzwaniami, jakie stawia przed London kapryśna pamięć. Tu pewna jest tylko teraźniejszość, w dodatku ograniczona do dnia dzisiejszego: przeszłość i przyszłość trzeba będzie dopiero poznać.
Pomysłowej fabule, która przypadnie czytelnikom do gustu, towarzyszy stosunkowo prosta, młodzieżowo-serialowa w duchu narracja: dzięki niej dobrze czyta się tom „Zapomniane”. Warstwa tekstowa nie komplikuje nadprogramowo treści, a pozostaje przezroczysta i uniwersalna, a przy tym „nastoletnia” w tonie. Cat Patrick nie zawęża grona odbiorców: z tej książki przyjemność lekturową czerpać będą wszyscy – romansowy motyw równoważy spora dawka kryminalnych emocji, poboczne wątki natomiast przywołują istotne dla młodych ludzi kwestie. Mało tego, nawet starsi odbiorcy mogą polubić lekki styl Cat Patrick i wdzięczną opowieść o tym, co w życiu najważniejsze. Poszerzeniu grona czytelników posłuży zapewne przejęcie powieści wdanej w Wielkiej Brytanii przez Egmont, u nas przez niekojarzone z nastoletnimi masówkami wydawnictwo Prószyński i S-ka.
(premiera książki: 12.01.2012)
poniedziałek, 26 grudnia 2011
Elsa Beskow: Zimowa wyprawa Ollego
Zakamarki, Poznań 2011.
Dzieci kochają śnieg
Kolejna proponowana przez Zakamarki książka Elsy Beskow urzeka staroświeckością: nic dziwnego, skoro autorka żyła i tworzyła na przełomie XIX i XX wieku. Jednak kiedy wysyła Ollego na zimowy spacer, znikają sygnały minionej obyczajowości (dzieciom znane między innymi z książek Astrid Lindgren), a przed maluchami otwiera się brama do świata wyobraźni, zachwycającego pod każdym względem.
Olle, jak chyba wszystkie dzieci, bardzo lubi zimę – wie dobrze, ile zabaw przychodzi wraz ze świeżym śniegiem. Teraz ma szansę dogłębnie poznać uroki tej pory roku, bo trafia na dwór Króla Zimy. Łatwo przewidzieć, że to magiczne miejsce pełne jest zimowych cudów i pozwala chłopcu na swobodne korzystanie z wszelkich śnieżnych rozrywek. Olle ogląda miejsca, w których mali Lapończycy robią buty i skarpety narciarskie oraz pięknie zdobione rękawice, zjeżdża z pagórka, bierze udział w szalonej bitwie na śnieżki i w kuligu – jest szczęśliwy jak nigdy dotąd. Chciałby, żeby zima trwałą wiecznie.
Elsa Beskow zdecydowała się na prostą bajkę, która pozwala zatrzymać wspomnienie zabaw na śniegu na dłużej. W tej klimatycznej historii, której akcja rozgrywa się przed Bożym Narodzeniem, pojawiają się zaczarowane istoty odpowiedzialne za kolejne zjawiska pogodowe – łatwiej będzie z ich pomocą wyjaśnić dzieciom, jak powstaje szron, czy – co sprawia odwilż. W śniegowym królestwie zima zajmuje miejsce najważniejsze – żaden inny temat jej nie przysłoni. To ukłon w stronę tych kilkulatków, które chciałyby, żeby zima trwała jak najdłużej.
Początkowo Olle jest tylko obserwatorem wydarzeń, ale gdy już pozna mechanizmy rządzące ulubioną porą roku, zyskuje możliwość uczestniczenia w wymarzonych zabawach. Rozrywki przybierają tu kształt idealny, są przeniesione wprost z rojeń maluchów i ujęte w sposób, który staje się jednocześnie zachętą do wyjścia z domu. Olle nie zawiera żadnych przyjaźni, ale też w gromadzie dzieci nie czuje się samotny: maluchy jednoczy bowiem radość i uwielbienie dla zimowych gier. Elsa Beskow pokazuje tym samym dobre zrozumienie psychiki kilkulatków: chociaż wstęp do właściwej przygody pełny jest motywów z minionej epoki, zachowania maluchów i ich reakcje na śnieg będą identyczne. Dlatego też mali odbiorcy mogą się z Ollem identyfikować, cieszyć jego szczęściem i wspólnie z bohaterem przeżywać zabawy, w których dorośli nie dostrzegają już nic atrakcyjnego.
Każda, nawet najpiękniejsza zima kiedyś przeminie: Olle i jego młodszy braciszek nie chcą rozstawać się ze śniegiem i próbują wygonić Ciotkę Odwilż. Beskow jednak mądrze prowadzi do pogodzenia się z nieuchronnym losem i sugeruje, że kolejna pora roku też da się lubić – czym osładza dzieciom konieczność zaakceptowania rytmu natury. W tej książce baśniowa historia wyjęta z marzeń kilkulatków łączy się z rozwagą dorosłego, świadomego narratora. Nieskrępowanej radości nie gasi chłodny obiektywizm, przygody Ollego pełne są ciepła i serdeczności, a także wyrozumiałości dla dziecięcej fascynacji zimą. Dorosłym, którzy będą towarzyszyć dzieciom w lekturze, Beskow może za to przypomnieć dawne czasy. Poza tym oczarowuje również ilustracjami.
Dzieci kochają śnieg
Kolejna proponowana przez Zakamarki książka Elsy Beskow urzeka staroświeckością: nic dziwnego, skoro autorka żyła i tworzyła na przełomie XIX i XX wieku. Jednak kiedy wysyła Ollego na zimowy spacer, znikają sygnały minionej obyczajowości (dzieciom znane między innymi z książek Astrid Lindgren), a przed maluchami otwiera się brama do świata wyobraźni, zachwycającego pod każdym względem.
Olle, jak chyba wszystkie dzieci, bardzo lubi zimę – wie dobrze, ile zabaw przychodzi wraz ze świeżym śniegiem. Teraz ma szansę dogłębnie poznać uroki tej pory roku, bo trafia na dwór Króla Zimy. Łatwo przewidzieć, że to magiczne miejsce pełne jest zimowych cudów i pozwala chłopcu na swobodne korzystanie z wszelkich śnieżnych rozrywek. Olle ogląda miejsca, w których mali Lapończycy robią buty i skarpety narciarskie oraz pięknie zdobione rękawice, zjeżdża z pagórka, bierze udział w szalonej bitwie na śnieżki i w kuligu – jest szczęśliwy jak nigdy dotąd. Chciałby, żeby zima trwałą wiecznie.
Elsa Beskow zdecydowała się na prostą bajkę, która pozwala zatrzymać wspomnienie zabaw na śniegu na dłużej. W tej klimatycznej historii, której akcja rozgrywa się przed Bożym Narodzeniem, pojawiają się zaczarowane istoty odpowiedzialne za kolejne zjawiska pogodowe – łatwiej będzie z ich pomocą wyjaśnić dzieciom, jak powstaje szron, czy – co sprawia odwilż. W śniegowym królestwie zima zajmuje miejsce najważniejsze – żaden inny temat jej nie przysłoni. To ukłon w stronę tych kilkulatków, które chciałyby, żeby zima trwała jak najdłużej.
Początkowo Olle jest tylko obserwatorem wydarzeń, ale gdy już pozna mechanizmy rządzące ulubioną porą roku, zyskuje możliwość uczestniczenia w wymarzonych zabawach. Rozrywki przybierają tu kształt idealny, są przeniesione wprost z rojeń maluchów i ujęte w sposób, który staje się jednocześnie zachętą do wyjścia z domu. Olle nie zawiera żadnych przyjaźni, ale też w gromadzie dzieci nie czuje się samotny: maluchy jednoczy bowiem radość i uwielbienie dla zimowych gier. Elsa Beskow pokazuje tym samym dobre zrozumienie psychiki kilkulatków: chociaż wstęp do właściwej przygody pełny jest motywów z minionej epoki, zachowania maluchów i ich reakcje na śnieg będą identyczne. Dlatego też mali odbiorcy mogą się z Ollem identyfikować, cieszyć jego szczęściem i wspólnie z bohaterem przeżywać zabawy, w których dorośli nie dostrzegają już nic atrakcyjnego.
Każda, nawet najpiękniejsza zima kiedyś przeminie: Olle i jego młodszy braciszek nie chcą rozstawać się ze śniegiem i próbują wygonić Ciotkę Odwilż. Beskow jednak mądrze prowadzi do pogodzenia się z nieuchronnym losem i sugeruje, że kolejna pora roku też da się lubić – czym osładza dzieciom konieczność zaakceptowania rytmu natury. W tej książce baśniowa historia wyjęta z marzeń kilkulatków łączy się z rozwagą dorosłego, świadomego narratora. Nieskrępowanej radości nie gasi chłodny obiektywizm, przygody Ollego pełne są ciepła i serdeczności, a także wyrozumiałości dla dziecięcej fascynacji zimą. Dorosłym, którzy będą towarzyszyć dzieciom w lekturze, Beskow może za to przypomnieć dawne czasy. Poza tym oczarowuje również ilustracjami.
niedziela, 25 grudnia 2011
Ben Dupré: 50 wielkich teorii, które powinieneś znać
PWN, Warszawa 2011.
Tłumaczenie świata
Wszelkiego rodzaju „izmy” dla przeciętnego człowieka wydają się być teoriami niedostępnymi i odległymi od zwykłego życia tak bardzo, jak to tylko możliwe. Niby wszyscy mniej więcej wiedzą, o co chodzi (a jeśli nie wiedzą, to i tak nie będą się do tego przyznawać), ale rzadko zagłębiają się w temat. Dla tych, którzy chcieliby zrozumieć świat – cząstki kultury, polityki czy religii – przygotowany został tom „50 wielkich teorii, które powinieneś znać”. Ben Dupré w 50 krótkich esejach rozwija pojęcia, które brzmią skomplikowanie, w ja najbardziej przystępny sposób. Kolejne rozdziały książki mają przejrzystą budowę: rolę leadu przejmują w nich wyraziste przykłady niby to z życia wzięte, jednak czasem celowo przez autora przerysowane – by nie tylko zainteresować czytelników i wciągnąć ich w konkretne rozważania, ale i przybliżyć im sedno zagadnienia. Następnie przychodzi czas na rzeczowe wyjaśnienia – autor skrótowo przytacza najważniejsze elementy kolejnych teorii – ta część artykułów nie bazuje już na emocjach odbiorców, więc wymaga większego zaangażowania w lekturę. Dodatkowo w szarej ramce pojawiają się zdolne zaintrygować ciekawostki: to drugi magnes, który ma przyciągnąć wzrok kartkujących ładnie wydany i – co najważniejsze – poręczny – tom. Do tego dochodzą cytaty, wyróżniane inną czcionką na marginesach oraz… linia czasu, pozwalająca na obrazowe usytuowanie wydarzenia wobec innych zjawisk i sytuacji. Każdy rozdział zamknięty jest czymś, co nazywa się „myślą w pigułce”. Problem z „myślą” polega na tym, że nasi czytelnicy przyzwyczaili się, że myśl genologicznie synonimizuje aforystyczną konstrukcję, zwykle z zamkniętym w sobie błyskotliwym spostrzeżeniem. Tymczasem w książce „50 wielkich teorii” terminem tym oznacza się hasła-przypominacze bądź skłaniające do refleksji terminy: to nic nie powie tym, którzy tylko przebiegli wzrokiem stronice, za to z pewnością pozwoli na lepsze zapamiętanie i utrwalenie treści uważnym czytelnikom.
Chronologia to czynnik porządkujący zawartość w ramach poszczególnych działów. Działy natomiast to filozofia, religia, politologia (najbardziej obszerny), ekonomia, sztuka, nauki ścisłe (trzy ostatnie – ograniczane objętościowo). Tom dla specjalisty w jednej dziedzinie będzie zatem pomocą nieocenioną w innych tematach: bardzo zwiększa się grono potencjalnych odbiorców, bo nawet zainteresowani drobnymi fragmentami po tę książkę sięgną.
Autor nie boi się rozważań na tematy niełatwe – zarówno ze strony humanistycznej, jak i ścisłej – potrafi mówić o koncepcjach poszczególnych filozofów i o Wielkim Wybuchu, czasem wkracza na tematy trudne do zdefiniowania, innym razem może z matematyczną precyzją wskazywać istotne punkty następnej teorii. Cieszyć może zarówno sposób przedstawiania odkryć, jak i rozpiętość tematyczna – to rodzaj przystępnego przewodnika po świecie skomplikowanym i niełatwym do zrozumienia. Autor tej książki nie wyjaśni przecież wszystkiego, ale sporo uprości. I z tego powodu z jego pracą warto się zapoznać.
Tłumaczenie świata
Wszelkiego rodzaju „izmy” dla przeciętnego człowieka wydają się być teoriami niedostępnymi i odległymi od zwykłego życia tak bardzo, jak to tylko możliwe. Niby wszyscy mniej więcej wiedzą, o co chodzi (a jeśli nie wiedzą, to i tak nie będą się do tego przyznawać), ale rzadko zagłębiają się w temat. Dla tych, którzy chcieliby zrozumieć świat – cząstki kultury, polityki czy religii – przygotowany został tom „50 wielkich teorii, które powinieneś znać”. Ben Dupré w 50 krótkich esejach rozwija pojęcia, które brzmią skomplikowanie, w ja najbardziej przystępny sposób. Kolejne rozdziały książki mają przejrzystą budowę: rolę leadu przejmują w nich wyraziste przykłady niby to z życia wzięte, jednak czasem celowo przez autora przerysowane – by nie tylko zainteresować czytelników i wciągnąć ich w konkretne rozważania, ale i przybliżyć im sedno zagadnienia. Następnie przychodzi czas na rzeczowe wyjaśnienia – autor skrótowo przytacza najważniejsze elementy kolejnych teorii – ta część artykułów nie bazuje już na emocjach odbiorców, więc wymaga większego zaangażowania w lekturę. Dodatkowo w szarej ramce pojawiają się zdolne zaintrygować ciekawostki: to drugi magnes, który ma przyciągnąć wzrok kartkujących ładnie wydany i – co najważniejsze – poręczny – tom. Do tego dochodzą cytaty, wyróżniane inną czcionką na marginesach oraz… linia czasu, pozwalająca na obrazowe usytuowanie wydarzenia wobec innych zjawisk i sytuacji. Każdy rozdział zamknięty jest czymś, co nazywa się „myślą w pigułce”. Problem z „myślą” polega na tym, że nasi czytelnicy przyzwyczaili się, że myśl genologicznie synonimizuje aforystyczną konstrukcję, zwykle z zamkniętym w sobie błyskotliwym spostrzeżeniem. Tymczasem w książce „50 wielkich teorii” terminem tym oznacza się hasła-przypominacze bądź skłaniające do refleksji terminy: to nic nie powie tym, którzy tylko przebiegli wzrokiem stronice, za to z pewnością pozwoli na lepsze zapamiętanie i utrwalenie treści uważnym czytelnikom.
Chronologia to czynnik porządkujący zawartość w ramach poszczególnych działów. Działy natomiast to filozofia, religia, politologia (najbardziej obszerny), ekonomia, sztuka, nauki ścisłe (trzy ostatnie – ograniczane objętościowo). Tom dla specjalisty w jednej dziedzinie będzie zatem pomocą nieocenioną w innych tematach: bardzo zwiększa się grono potencjalnych odbiorców, bo nawet zainteresowani drobnymi fragmentami po tę książkę sięgną.
Autor nie boi się rozważań na tematy niełatwe – zarówno ze strony humanistycznej, jak i ścisłej – potrafi mówić o koncepcjach poszczególnych filozofów i o Wielkim Wybuchu, czasem wkracza na tematy trudne do zdefiniowania, innym razem może z matematyczną precyzją wskazywać istotne punkty następnej teorii. Cieszyć może zarówno sposób przedstawiania odkryć, jak i rozpiętość tematyczna – to rodzaj przystępnego przewodnika po świecie skomplikowanym i niełatwym do zrozumienia. Autor tej książki nie wyjaśni przecież wszystkiego, ale sporo uprości. I z tego powodu z jego pracą warto się zapoznać.
sobota, 24 grudnia 2011
Kabaret Jurki: Pierwsze DIWIDI
New Abra. Lublin 2011.
Ewolucja
Pamiętam Jurki z okresu „form sierocych”. Kiedy z Zieloną Górą kojarzył się już kabaret Potem, Jurki proponowały całkowite odejście od scenicznego obycia – artyści wydawali się niepewni i zagubieni nawet na mikroskopijnych scenach, a po każdych, nawet najbardziej nieśmiałych brawach przerywali skecz i zaczynali się kłaniać z radością i niepewnością w oczach. Do tych ukłonów wychodzili także ci przebywający aktualnie za kulisami, co jeszcze bardziej podbijało atmosferę na widowni. Jurki znalazły sposób na to, by zaistnieć w świadomości odbiorców i zapisać się w historii kabaretu – nawet teraz czasem nieświadomy i niedouczony internetowy dziennikarzyna łączy ich z tamtym pierwszym „sierocym” okresem, choć od lat są przecież zespołem w pełni profesjonalnym i jednym z filarów kabaretowego środowiska Zielonej Góry.
Aż dziw bierze, że na pierwsze nagranie DVD Jurki zdecydowały się dopiero teraz – „Pierwsze DIWIDI” zarejestrowane w lutym 2011 roku przynosi kilka skeczy i piosenek, które zyskały już rangę kultowych („Pani Jadzia”, „Mirek i Lucyna”, „Wykład profesora Zina” czy „Basie”), jak i mniej znanych utworów („Pożegnanie rezerwisty” czy „Niesamowity doktor Perliczka”). Jedenaście punktów występu wieńczy „Bajaderka” – tym razem złożona z pomyłek scenicznych. Z jednej strony fani kabaretu będą tęsknić za paroma wcześniejszymi numerami, z drugiej natomiast jakość tego nagrania sporo wynagrodzi. Wybrane do tego programu skecze zaskakują swoją różnorodnością i pomysłami na sceniczne sytuacje. Jurki niby to idą w stronę masowego odbiorcy (bez tego nie utrzymałyby się przecież dziś w mediach), ale jednocześnie przemycają także „coś” dla bardziej wymagających widzów. Kiedy wprowadzają tematy erotyczne, damsko-męskie, to na prawach dwuznaczności, a nie wulgaryzowania, zamiast wyśmiewania ludzi marginesu wolą prezentować ludzi przeciętnych, z ich zwykłymi problemami i doświadczeniami. Sięganie po stereotypy (blondynka, odchudzająca się żona, lekarz) nigdy nie jest jedynym pomysłem na cały skecz. Jurki proponują na „Pierwszym DIWIDI” numery dłuższe i do końca atrakcyjne: konsekwentnie tworzą postacie i sytuacje, a ich skecze nie są bezładnymi workami na pomysły czy żarty: miło obserwować, jak rozwija się scena – przemyślana, spokojna i odkrywcza.
Świat bohaterów ze skeczy ma być bliski zwykłym ludziom. Jurki równie często operują humorem, co satyrą. Ich skecze są bezpośrednią odpowiedzią na obserwacje obyczajowości – lub komentarzem czy surową krytyką zauważonych słabostek ludzkich. Przyjemność sprawiają zwłaszcza nawarstwiane puentki – padające jedna po drugiej jako błyskawiczne riposty w dialogach. Jurki w dodatku bez trudu wcielają się w kolejne postacie, tworząc ich lekkie karykatury lub parodie (żona w „Odchudzaniu”, generał w „Pożegnaniu rezerwisty” czy stylistyczny żart w wierszyku „W supermarkecie”). Sceniczne doświadczenie Jurków przekłada się na dobrą zabawę publiczności.
Na płycie znalazły się także dodatki – osiem skeczy z czasów form sierocych – dla obecnych widzów, przyzwyczajonych do głośnych (hałaśliwych) i kolorowych telewizyjnych skeczy te nagrania mogą być ogromnym zaskoczeniem. A także ciekawą wędrówką do czasów, kiedy nie wystarczało przeklinanie czy tworzenie seksualnych aluzji, by wywołać rechot odbiorców. Jurki przypominają siebie z początków działalności – tym bardziej chciałoby się znaleźć na płycie jeszcze dodatki z czasów między pierwszymi nagraniami i realizacją DVD. Może w przyszłości?
Ewolucja
Pamiętam Jurki z okresu „form sierocych”. Kiedy z Zieloną Górą kojarzył się już kabaret Potem, Jurki proponowały całkowite odejście od scenicznego obycia – artyści wydawali się niepewni i zagubieni nawet na mikroskopijnych scenach, a po każdych, nawet najbardziej nieśmiałych brawach przerywali skecz i zaczynali się kłaniać z radością i niepewnością w oczach. Do tych ukłonów wychodzili także ci przebywający aktualnie za kulisami, co jeszcze bardziej podbijało atmosferę na widowni. Jurki znalazły sposób na to, by zaistnieć w świadomości odbiorców i zapisać się w historii kabaretu – nawet teraz czasem nieświadomy i niedouczony internetowy dziennikarzyna łączy ich z tamtym pierwszym „sierocym” okresem, choć od lat są przecież zespołem w pełni profesjonalnym i jednym z filarów kabaretowego środowiska Zielonej Góry.
Aż dziw bierze, że na pierwsze nagranie DVD Jurki zdecydowały się dopiero teraz – „Pierwsze DIWIDI” zarejestrowane w lutym 2011 roku przynosi kilka skeczy i piosenek, które zyskały już rangę kultowych („Pani Jadzia”, „Mirek i Lucyna”, „Wykład profesora Zina” czy „Basie”), jak i mniej znanych utworów („Pożegnanie rezerwisty” czy „Niesamowity doktor Perliczka”). Jedenaście punktów występu wieńczy „Bajaderka” – tym razem złożona z pomyłek scenicznych. Z jednej strony fani kabaretu będą tęsknić za paroma wcześniejszymi numerami, z drugiej natomiast jakość tego nagrania sporo wynagrodzi. Wybrane do tego programu skecze zaskakują swoją różnorodnością i pomysłami na sceniczne sytuacje. Jurki niby to idą w stronę masowego odbiorcy (bez tego nie utrzymałyby się przecież dziś w mediach), ale jednocześnie przemycają także „coś” dla bardziej wymagających widzów. Kiedy wprowadzają tematy erotyczne, damsko-męskie, to na prawach dwuznaczności, a nie wulgaryzowania, zamiast wyśmiewania ludzi marginesu wolą prezentować ludzi przeciętnych, z ich zwykłymi problemami i doświadczeniami. Sięganie po stereotypy (blondynka, odchudzająca się żona, lekarz) nigdy nie jest jedynym pomysłem na cały skecz. Jurki proponują na „Pierwszym DIWIDI” numery dłuższe i do końca atrakcyjne: konsekwentnie tworzą postacie i sytuacje, a ich skecze nie są bezładnymi workami na pomysły czy żarty: miło obserwować, jak rozwija się scena – przemyślana, spokojna i odkrywcza.
Świat bohaterów ze skeczy ma być bliski zwykłym ludziom. Jurki równie często operują humorem, co satyrą. Ich skecze są bezpośrednią odpowiedzią na obserwacje obyczajowości – lub komentarzem czy surową krytyką zauważonych słabostek ludzkich. Przyjemność sprawiają zwłaszcza nawarstwiane puentki – padające jedna po drugiej jako błyskawiczne riposty w dialogach. Jurki w dodatku bez trudu wcielają się w kolejne postacie, tworząc ich lekkie karykatury lub parodie (żona w „Odchudzaniu”, generał w „Pożegnaniu rezerwisty” czy stylistyczny żart w wierszyku „W supermarkecie”). Sceniczne doświadczenie Jurków przekłada się na dobrą zabawę publiczności.
Na płycie znalazły się także dodatki – osiem skeczy z czasów form sierocych – dla obecnych widzów, przyzwyczajonych do głośnych (hałaśliwych) i kolorowych telewizyjnych skeczy te nagrania mogą być ogromnym zaskoczeniem. A także ciekawą wędrówką do czasów, kiedy nie wystarczało przeklinanie czy tworzenie seksualnych aluzji, by wywołać rechot odbiorców. Jurki przypominają siebie z początków działalności – tym bardziej chciałoby się znaleźć na płycie jeszcze dodatki z czasów między pierwszymi nagraniami i realizacją DVD. Może w przyszłości?
piątek, 23 grudnia 2011
Tomasz Borek: Wszystkie rybki śnią w jeziorze? Fraszki o rybach
WAM, Kraków 2011.
Na nerwy wędkarstwo…
Przywróciło mi wydawnictwo WAM wiarę w to, że można obecnie na rynku literackim zaistnieć dzięki zabawie i zgrabnym rymowankom, chociaż większość wydawców zdecydowanie odrzuca dowcipne wiersze i coraz trudniej przebić się dziś z podobną propozycją. Tomasz Borek zdołał przekonać do siebie wydawcę i… rozbawi odbiorców niezłym malutkim tomikiem „Wszystkie rybki śnią w jeziorze? Fraszki o rybach”.
Trochę przydługi tytuł nie powinien nikogo zniechęcić, za to dobrze przygotowuje na zawartość książki (choć nie zawsze do czynienia mieć będziemy z fraszkami, czasem to zwykłe czterowersowe wierszyki, zabawy nazwami gatunków czy proste skojarzenia. Trzyma się autor czterech wersów i bardzo przekonuje go ośmiozgłoskowiec trocheiczny, z rzadka decyduje się na zmianę tego rytmu, z liczbą sylab eksperymentuje niechętnie i rzadko: konsekwencja stylistyczna spaja tomik, a jednocześnie oddala potencjał komizmu tkwiący w niespodziewanym skrócie. Inaczej: Borek bardzo dobrze radzi sobie z ujmowaniem myśli w czterowierszach, ale rozbudza też ciekawość – jakby zaistniał w bardziej lapidarnych sformułowaniach? To ćwiczenie dobre choćby dla uniknięcia znużenia czy schematyczności – na przyszłość warto trochę potestować możliwości, jakie zapewnia skracanie tekstu.
W rymach Borek wypada różnie. Nie jest grafomanem, nie ucieka w najprostsze skojarzenia i poszukuje nawet bardziej trudnych współbrzmień. Słyszy rymy – i już samo to wprowadza spokój do jego książki. A przy tym dość często zdarza mu się – przeważnie przy czasownikach – uprawiać częstochowszczyznę. Nie mam pojęcia, czy wynika to z braku wprawy, świadomości czy po prostu z nieuwagi – w każdym razie wychwytywanie współbrzmień dla czasowników to element, nad którym Tomasz Borek musi jeszcze popracować.
Poukładane alfabetycznie ryby czekają na własne historyjki, często płynące ze skojarzeń z nazwą. Autor wyraźnie próbuje doprowadzić do tego, by w klauzuli wierszyka znalazł się mocniejszy akcent: dowcip, rozwiązanie zagadki, gra nazwą. Nie zawsze się to udaje, ale w większości tekstów autor może mówić o sukcesie. Pozostaje otwarte pytanie, dla kogo przeznaczona jest książka. Na pewno to zabawny i sympatyczny prezent dla wędkarzy i dla miłośników zwierząt (oraz dla wielbicieli humoru). Grupą docelową będą również maluchy – chociaż Borek wcale nie upraszcza lektury, posługuje się często słowami, które dzieciom trzeba będzie objaśniać. Ale to akurat nie problem, pomoże za to rozwijać słownictwo kilkulatków i przyczyni się do zwiększenia ich wiedzy o mieszkankach rzek. Do książki dołączony jest także rybny słowniczek.
Emilia Dajnowicz, ilustratorka, staje się przewodniczką po świecie ryb, bowiem stawia na realizm, który potem łączy z elementami bajki: ryby, o których mowa w tomiku, przedstawia ze szczegółami – za to wszelkie pozostałe wodne dodatki upraszcza i tym samym daje szansę równej zabawy dzieciom i wędkarzom.
Przedstawicieli świata owadów czy ptaków już dawno w ten sposób ilustratorsko-autorskie tandemy pokazywały. Przyszła kolej na wodne środowisko – i chociaż to zadanie wydawało się mało możliwe do zrealizowania, Tomasz Borek i Ewelina Dajnowicz sprostali wyzwaniu. Trzecim wygranym jest tu wydawnictwo.
Na nerwy wędkarstwo…
Przywróciło mi wydawnictwo WAM wiarę w to, że można obecnie na rynku literackim zaistnieć dzięki zabawie i zgrabnym rymowankom, chociaż większość wydawców zdecydowanie odrzuca dowcipne wiersze i coraz trudniej przebić się dziś z podobną propozycją. Tomasz Borek zdołał przekonać do siebie wydawcę i… rozbawi odbiorców niezłym malutkim tomikiem „Wszystkie rybki śnią w jeziorze? Fraszki o rybach”.
Trochę przydługi tytuł nie powinien nikogo zniechęcić, za to dobrze przygotowuje na zawartość książki (choć nie zawsze do czynienia mieć będziemy z fraszkami, czasem to zwykłe czterowersowe wierszyki, zabawy nazwami gatunków czy proste skojarzenia. Trzyma się autor czterech wersów i bardzo przekonuje go ośmiozgłoskowiec trocheiczny, z rzadka decyduje się na zmianę tego rytmu, z liczbą sylab eksperymentuje niechętnie i rzadko: konsekwencja stylistyczna spaja tomik, a jednocześnie oddala potencjał komizmu tkwiący w niespodziewanym skrócie. Inaczej: Borek bardzo dobrze radzi sobie z ujmowaniem myśli w czterowierszach, ale rozbudza też ciekawość – jakby zaistniał w bardziej lapidarnych sformułowaniach? To ćwiczenie dobre choćby dla uniknięcia znużenia czy schematyczności – na przyszłość warto trochę potestować możliwości, jakie zapewnia skracanie tekstu.
W rymach Borek wypada różnie. Nie jest grafomanem, nie ucieka w najprostsze skojarzenia i poszukuje nawet bardziej trudnych współbrzmień. Słyszy rymy – i już samo to wprowadza spokój do jego książki. A przy tym dość często zdarza mu się – przeważnie przy czasownikach – uprawiać częstochowszczyznę. Nie mam pojęcia, czy wynika to z braku wprawy, świadomości czy po prostu z nieuwagi – w każdym razie wychwytywanie współbrzmień dla czasowników to element, nad którym Tomasz Borek musi jeszcze popracować.
Poukładane alfabetycznie ryby czekają na własne historyjki, często płynące ze skojarzeń z nazwą. Autor wyraźnie próbuje doprowadzić do tego, by w klauzuli wierszyka znalazł się mocniejszy akcent: dowcip, rozwiązanie zagadki, gra nazwą. Nie zawsze się to udaje, ale w większości tekstów autor może mówić o sukcesie. Pozostaje otwarte pytanie, dla kogo przeznaczona jest książka. Na pewno to zabawny i sympatyczny prezent dla wędkarzy i dla miłośników zwierząt (oraz dla wielbicieli humoru). Grupą docelową będą również maluchy – chociaż Borek wcale nie upraszcza lektury, posługuje się często słowami, które dzieciom trzeba będzie objaśniać. Ale to akurat nie problem, pomoże za to rozwijać słownictwo kilkulatków i przyczyni się do zwiększenia ich wiedzy o mieszkankach rzek. Do książki dołączony jest także rybny słowniczek.
Emilia Dajnowicz, ilustratorka, staje się przewodniczką po świecie ryb, bowiem stawia na realizm, który potem łączy z elementami bajki: ryby, o których mowa w tomiku, przedstawia ze szczegółami – za to wszelkie pozostałe wodne dodatki upraszcza i tym samym daje szansę równej zabawy dzieciom i wędkarzom.
Przedstawicieli świata owadów czy ptaków już dawno w ten sposób ilustratorsko-autorskie tandemy pokazywały. Przyszła kolej na wodne środowisko – i chociaż to zadanie wydawało się mało możliwe do zrealizowania, Tomasz Borek i Ewelina Dajnowicz sprostali wyzwaniu. Trzecim wygranym jest tu wydawnictwo.
czwartek, 22 grudnia 2011
Judith Lennox: Florenckie lato
Prószyński Media, Warszawa 2011.
Romans niebanalny
Judith Lennox wprawia się w pisaniu romansów historycznych, ale postępuje często wbrew literackim konwencjom i zaskakuje odbiorców stosowanymi rozwiązaniami. We „Florenckim lecie” chętnie myli tropy, wysyła błędne sygnały i sugeruje operowanie jednym schematem, by za moment zupełnie go odrzucić na rzecz innego, również niedokończonego. Akcję rozpoczyna w 1933 roku – siedemnastoletnia Tessa przeżywa właśnie wielką miłość, a jej młodsza o pięć lat siostra Freddie wypoczywa na wakacjach. Tym bohaterkom Lennoks będzie przez cały tom towarzyszyć. Ale dojdzie do nich jeszcze Rebecca, której życie potoczy się również niezgodnie z oczekiwaniami.
Tessa staje się rozchwytywaną modelką, dla której miłość jest tylko mrzonką – opiera się przede wszystkim na flirtach, seksie i zabawie. Dziewczyna nie przywiązuje się do swoich kochanków, a już na pewno nie zamierza układać sobie z nimi życia. To Freddie ma szansę wykazać się odpowiedzialnością i zdrowym rozsądkiem. Tessa zachodzi w ciążę z Milem, pisarzem, którego żona – Rebecca – już raz przeżyła zdradę małżonka i zaczyna rozdrapywać stare rany. Freddie musi zmierzyć się z późniejszą tragedią siostry, ale prawdziwy strach o Tessę pojawia się z wybuchem drugiej wojny światowej. Trzy kobiety niezależnie od siebie starają się znaleźć dla siebie miejsce w ogarniętym konfliktem świecie.
Lennox sięga po znane motywy: nieślubna ciąża, zazdrość, romans, strach o najbliższych – to tematy, z których kolejne opowieści mogą czerpać do woli. Ale autorka bardzo chętnie wykorzystuje naiwną wiarę odbiorców w to, że mogą przewidzieć dalsze losy postaci. Dobrze widać to choćby na przykładzie przygody Freddie i pewnego przystojnego a rannego (i ściganego) mężczyzny, który porywa dziewczynę z dworca. Niby wiadomo, w jakim kierunku sprawy się potoczą – jednak nic bardziej mylnego. Zresztą Judith Lennox jest świadoma kolein, w które mogłaby wpaść – i starannie je omija. Tu romans nigdy nie będzie mieć jasnego od początku finału, a elementy stereotypowe staną się tylko stopniami rozwoju nietypowej fabuły. Nie może być inaczej, skoro i same postacie zyskują zainteresowania mocno egzotyczne (wystarczy choćby wspomnieć pracę ze szkłem, która staje się pasją jednej z kobiet). Nie można przewidzieć celu wydarzeń, bo autorka nie podsuwa żadnych wniosków przed czasem, zupełnie jakby chciała towarzyszyć bohaterkom w czasie rzeczywistym i w prawdziwym życiu – nieuporządkowanym, pełnym zaskoczeń i pułapek. Nie chodzi w żadnym wypadku o prostą, romansową historyjkę ani o doprowadzenie do baśniowego happy endu: z tego Lennox bez żalu rezygnuje, na rzecz powieści wielowątkowej i pełnej drobnych wydarzeń, z których składa się egzystencja.
Nie ma tu stylizowania narracji czy egzaltowanego tonu w dialogach – autorka językowo nie przenosi odbiorców do minionej epoki – i bardzo dobrze, bo takie rozwiązanie niepotrzebnie wprowadziłoby chaos do tomu, który właśnie w płaszczyźnie tekstu powinien być spójny i przezroczysty. Taki jest, komplikacje stylistyczne niepotrzebnie mogłyby maskować bogatą w wydarzenia akcję.
Lennox nie oferuje klasycznego i prostego romansu, wybiera trudniejszą formę, chodzi jej o coś więcej niż tylko prezentację kilku banalnych miłostek, które jedynie dla bohaterek znaczą wiele. I to w jej powieści kusi – poza grami z konwencją – chyba najbardziej.
img src="http://www.proszynski.pl/grafika/cache/w55/Florenckie.lato.jpg">
Romans niebanalny
Judith Lennox wprawia się w pisaniu romansów historycznych, ale postępuje często wbrew literackim konwencjom i zaskakuje odbiorców stosowanymi rozwiązaniami. We „Florenckim lecie” chętnie myli tropy, wysyła błędne sygnały i sugeruje operowanie jednym schematem, by za moment zupełnie go odrzucić na rzecz innego, również niedokończonego. Akcję rozpoczyna w 1933 roku – siedemnastoletnia Tessa przeżywa właśnie wielką miłość, a jej młodsza o pięć lat siostra Freddie wypoczywa na wakacjach. Tym bohaterkom Lennoks będzie przez cały tom towarzyszyć. Ale dojdzie do nich jeszcze Rebecca, której życie potoczy się również niezgodnie z oczekiwaniami.
Tessa staje się rozchwytywaną modelką, dla której miłość jest tylko mrzonką – opiera się przede wszystkim na flirtach, seksie i zabawie. Dziewczyna nie przywiązuje się do swoich kochanków, a już na pewno nie zamierza układać sobie z nimi życia. To Freddie ma szansę wykazać się odpowiedzialnością i zdrowym rozsądkiem. Tessa zachodzi w ciążę z Milem, pisarzem, którego żona – Rebecca – już raz przeżyła zdradę małżonka i zaczyna rozdrapywać stare rany. Freddie musi zmierzyć się z późniejszą tragedią siostry, ale prawdziwy strach o Tessę pojawia się z wybuchem drugiej wojny światowej. Trzy kobiety niezależnie od siebie starają się znaleźć dla siebie miejsce w ogarniętym konfliktem świecie.
Lennox sięga po znane motywy: nieślubna ciąża, zazdrość, romans, strach o najbliższych – to tematy, z których kolejne opowieści mogą czerpać do woli. Ale autorka bardzo chętnie wykorzystuje naiwną wiarę odbiorców w to, że mogą przewidzieć dalsze losy postaci. Dobrze widać to choćby na przykładzie przygody Freddie i pewnego przystojnego a rannego (i ściganego) mężczyzny, który porywa dziewczynę z dworca. Niby wiadomo, w jakim kierunku sprawy się potoczą – jednak nic bardziej mylnego. Zresztą Judith Lennox jest świadoma kolein, w które mogłaby wpaść – i starannie je omija. Tu romans nigdy nie będzie mieć jasnego od początku finału, a elementy stereotypowe staną się tylko stopniami rozwoju nietypowej fabuły. Nie może być inaczej, skoro i same postacie zyskują zainteresowania mocno egzotyczne (wystarczy choćby wspomnieć pracę ze szkłem, która staje się pasją jednej z kobiet). Nie można przewidzieć celu wydarzeń, bo autorka nie podsuwa żadnych wniosków przed czasem, zupełnie jakby chciała towarzyszyć bohaterkom w czasie rzeczywistym i w prawdziwym życiu – nieuporządkowanym, pełnym zaskoczeń i pułapek. Nie chodzi w żadnym wypadku o prostą, romansową historyjkę ani o doprowadzenie do baśniowego happy endu: z tego Lennox bez żalu rezygnuje, na rzecz powieści wielowątkowej i pełnej drobnych wydarzeń, z których składa się egzystencja.
Nie ma tu stylizowania narracji czy egzaltowanego tonu w dialogach – autorka językowo nie przenosi odbiorców do minionej epoki – i bardzo dobrze, bo takie rozwiązanie niepotrzebnie wprowadziłoby chaos do tomu, który właśnie w płaszczyźnie tekstu powinien być spójny i przezroczysty. Taki jest, komplikacje stylistyczne niepotrzebnie mogłyby maskować bogatą w wydarzenia akcję.
Lennox nie oferuje klasycznego i prostego romansu, wybiera trudniejszą formę, chodzi jej o coś więcej niż tylko prezentację kilku banalnych miłostek, które jedynie dla bohaterek znaczą wiele. I to w jej powieści kusi – poza grami z konwencją – chyba najbardziej.
img src="http://www.proszynski.pl/grafika/cache/w55/Florenckie.lato.jpg">
wtorek, 20 grudnia 2011
Ulf Stark: Jak tata się z nami bawił
Zakamarki, Poznań 2011.
Bezradność
Nawet w drobnych książeczkach obrazkowych Ulf Stark potrafi sprawić, że zwykłe i znane każdemu niemal maluchowi wydarzenie przeradza się we wspaniałą przygodę. Wystarczy tylko drobne przełamanie codziennej rutyny, na przykład – propozycja zabawy z tatą. Ulf i jego młodszy braciszek mogą wreszcie spędzić trochę czasu z tatą. Nudzić się nie będą, bo rodzic proponuje zabawę w chowanie klucza. W dodatku tata zachowuje się, jakby też był dzieckiem (a przynajmniej jakby dzieci świetnie rozumiał): udaje, że nie dostrzega sygnałów wysyłanych przez młodszego syna, który klucz od gramofonu taty schował w żyrandolu. Pomaga też starszemu znaleźć schowany przez siebie przedmiot, ale czyni to na tyle dyskretnie, by nie psuć dzieciom rozrywki łamaniem zasad. Nie potrafi jednak przewidzieć, jakie będą konsekwencje niewinnej zabawy – zaskoczony inwencją potomstwa, na jakiś czas straci zapał do proponowania kilkulatkom podobnych gier. Jak zwykle u Ulfa Starka – to opowiastka dowcipna i sympatyczna, wzbogacona o drugie dno (Ulf nigdy nie mówi wprost, że tata dostrzegł klucz w żyrandolu czy że pomógł mu odkryć schowek, przedstawia za to jego mniej naturalne zachowania i ich konsekwencje. Chociaż mały narrator pozostaje naiwny i nieświadomy intencji taty, autor książki zna je od podszewki, dzięki czemu może zaprezentować opis sytuacji uwolniony od zabijających komizm wyjaśnień. Starsze dzieci bez problemu przejrzą sprytne sztuczki taty, młodsze będą mogły uczestniczyć w zabawie i razem z bohaterami zastanawiać się nad najlepszymi miejscami do ukrycia klucza.
Ulf Stark nie pisze historyjki banalnej i nudnej – chociaż tworzenie książeczki obrazkowej wcale nie wymaga rozbudowanych pomysłów artystycznych na rozwój akcji. To jeden z atutów historyjek tego autora – pod pozorami zwyczajności zawsze skrywa się coś więcej. Punktem wyjścia staje się normalność, która nabiera niezwykłych barw za sprawą odejścia od rutyny. Umie Stark – co bardzo cenne u twórców literatury czwartej – wczuć się w psychikę i emocje malucha, dzięki czemu jest bardzo przekonujący i trafia do wyobraźni dzieci, rodzicom za to przypomina czasy beztroskiej radości.
Czynnikiem, którego w tomiku „Jak tata się z nami bawił” pominąć nie wolno, jest dowcip. Po raz kolejny w wyimaginowanym pojedynku dorosły musi przegrać. Stark nie wprowadza przecież żadnych nowych zasad, nie mówi głośno o tym, że rodzice pozwalają kilkulatkom wygrać, by nie sprawiać im przykrości – i w tym tata Ulfa mógłby pokazać, jak bardzo przewyższa pod względem intelektualnym swoje pociechy. Tyle że akcja rozwija się w nieprzewidzianym przez niego kierunku i z triumfatora rodzic staje się największym pokonanym, ku uciesze małych odbiorców.
Mati Lepp to ilustrator dobrze znany, za sprawą Zakamarków także i polskim czytelnikom. Rysuje komiksowo, twarze o bogatej mimice przedstawia kilkoma zaledwie punktami. Ładnie też dopowiada akcję, gdy w kilku sekwencjach obrazkowych przyspiesza opowiastkę, sugeruje nieujęte w tekście rozwiązania i zachowania. Jego bohaterowie są sympatyczni – bardzo miło ogląda się ilustracje, w których ciepłe kolory łączą się z wyraźną konturową kreską. Mati Lepp dorównuje w twórczości Ulfowi Starkowi – nie mówi wszystkiego wprost, za to celuje w rysunkach, które da się powoli odkrywać.
Tomik duetu Stark-Lepp nie znudzi dzieci ani dorosłych, to też perełka z dziedziny literatury czwartej.
Bezradność
Nawet w drobnych książeczkach obrazkowych Ulf Stark potrafi sprawić, że zwykłe i znane każdemu niemal maluchowi wydarzenie przeradza się we wspaniałą przygodę. Wystarczy tylko drobne przełamanie codziennej rutyny, na przykład – propozycja zabawy z tatą. Ulf i jego młodszy braciszek mogą wreszcie spędzić trochę czasu z tatą. Nudzić się nie będą, bo rodzic proponuje zabawę w chowanie klucza. W dodatku tata zachowuje się, jakby też był dzieckiem (a przynajmniej jakby dzieci świetnie rozumiał): udaje, że nie dostrzega sygnałów wysyłanych przez młodszego syna, który klucz od gramofonu taty schował w żyrandolu. Pomaga też starszemu znaleźć schowany przez siebie przedmiot, ale czyni to na tyle dyskretnie, by nie psuć dzieciom rozrywki łamaniem zasad. Nie potrafi jednak przewidzieć, jakie będą konsekwencje niewinnej zabawy – zaskoczony inwencją potomstwa, na jakiś czas straci zapał do proponowania kilkulatkom podobnych gier. Jak zwykle u Ulfa Starka – to opowiastka dowcipna i sympatyczna, wzbogacona o drugie dno (Ulf nigdy nie mówi wprost, że tata dostrzegł klucz w żyrandolu czy że pomógł mu odkryć schowek, przedstawia za to jego mniej naturalne zachowania i ich konsekwencje. Chociaż mały narrator pozostaje naiwny i nieświadomy intencji taty, autor książki zna je od podszewki, dzięki czemu może zaprezentować opis sytuacji uwolniony od zabijających komizm wyjaśnień. Starsze dzieci bez problemu przejrzą sprytne sztuczki taty, młodsze będą mogły uczestniczyć w zabawie i razem z bohaterami zastanawiać się nad najlepszymi miejscami do ukrycia klucza.
Ulf Stark nie pisze historyjki banalnej i nudnej – chociaż tworzenie książeczki obrazkowej wcale nie wymaga rozbudowanych pomysłów artystycznych na rozwój akcji. To jeden z atutów historyjek tego autora – pod pozorami zwyczajności zawsze skrywa się coś więcej. Punktem wyjścia staje się normalność, która nabiera niezwykłych barw za sprawą odejścia od rutyny. Umie Stark – co bardzo cenne u twórców literatury czwartej – wczuć się w psychikę i emocje malucha, dzięki czemu jest bardzo przekonujący i trafia do wyobraźni dzieci, rodzicom za to przypomina czasy beztroskiej radości.
Czynnikiem, którego w tomiku „Jak tata się z nami bawił” pominąć nie wolno, jest dowcip. Po raz kolejny w wyimaginowanym pojedynku dorosły musi przegrać. Stark nie wprowadza przecież żadnych nowych zasad, nie mówi głośno o tym, że rodzice pozwalają kilkulatkom wygrać, by nie sprawiać im przykrości – i w tym tata Ulfa mógłby pokazać, jak bardzo przewyższa pod względem intelektualnym swoje pociechy. Tyle że akcja rozwija się w nieprzewidzianym przez niego kierunku i z triumfatora rodzic staje się największym pokonanym, ku uciesze małych odbiorców.
Mati Lepp to ilustrator dobrze znany, za sprawą Zakamarków także i polskim czytelnikom. Rysuje komiksowo, twarze o bogatej mimice przedstawia kilkoma zaledwie punktami. Ładnie też dopowiada akcję, gdy w kilku sekwencjach obrazkowych przyspiesza opowiastkę, sugeruje nieujęte w tekście rozwiązania i zachowania. Jego bohaterowie są sympatyczni – bardzo miło ogląda się ilustracje, w których ciepłe kolory łączą się z wyraźną konturową kreską. Mati Lepp dorównuje w twórczości Ulfowi Starkowi – nie mówi wszystkiego wprost, za to celuje w rysunkach, które da się powoli odkrywać.
Tomik duetu Stark-Lepp nie znudzi dzieci ani dorosłych, to też perełka z dziedziny literatury czwartej.
poniedziałek, 19 grudnia 2011
Beatrix Potter: Powiastki Beatrix Potter
Wilga, Warszawa 2011.
Skarb
Taka księga to skarb: nie ma wątpliwości już na pierwszy rzut oka. Od strony wydawniczo-edytorskiej, tekstowej i graficznej. Zbyt ciężka, by dziecko traktowało ją jak zabawę, elegancka i ekskluzywna dostarczy wiele radości maluchom i dorosłym. „Powiastki Beatrix Potter” to jeden z dowodów na to, że twórczość dla dzieci może być sztuką, a ponadczasowe historyjki z początku XX wieku urzekną także dzisiejsze kilkulatki, a przyjemności estetycznej dostarczą i ich rodzicom.
Czterystustronicowa księga wydana na kredowym papierze i w twardej oprawie, a dodatkowo jeszcze w pudełku, które uchroni skarb przed zniszczeniem, przynosi 23 zebrane powiastki angielskiej autorki (razem z wykonanymi przez nią ilustracjami) i dodatkowy rarytas dla miłośników twórczości Potter – cztery utwory publikowane tu po raz pierwszy. Tłumaczenie Małgorzaty Musierowicz zapewnia najwyższą jakość literacką tej publikacji. Wydawca proponuje też każdorazowo krótki (pół strony) komentarz do każdej kolejnej bajki – omawia w nim okoliczności powstania bajki, nawiązania do realnego świata i otoczenia Beatrix Potter, pomysł na pierwsze wydanie i dzieje związane z historyjką. Dzięki tym zwięzłym a ciekawym uwagom dzieci będą mogły już na wstępie zaprzyjaźnić się z bohaterami książeczek, poznają od kulis historię bajek i sympatycznych przeważnie zwierzątek. To także znak, że książka została dopracowana w najdrobniejszych szczegółach.
Bajki dotyczą zwierząt, z reguły tych z najbliższego otoczenia maluchów. Są tu króliczki, myszy, świnki morskie czy koty, a poza tym kaczki, żaby, jeże, prosięta, lisy czy borsuki: żadnej egzotyki, wszystkie postacie będą dzieciom bliskie. Tę galerię stworzeń Beatrix Potter umieszcza w świecie pełnym konwenansów, udającym dorosłą wiktoriańską rzeczywistość – albo w psotnych realiach z życia maluchów. W opowiadaniach przeplatają się zatem grzecznościowe postawy z niosącymi utrapienie wybrykami. Przygody, nawet te najbardziej niebezpieczne, zawsze kończą się dobrze, można zatem bez obaw zasiąść do sklasyczniałej (ale nie: przebrzmiałej) lektury i zagłębić się w opowieści o zabawnych mieszkańcach podwórek i lasów. Beatrix Potter pisała historie proste, ale nie banalizowane, trafi więc do przekonania maluchom.
Osobny temat stanowią ilustracje. Potter proponowała swoim odbiorcom książeczki obrazkowe, a rysunki były dla niej co najmniej równie ważne jak tekst. Stawiała na realizm postaci (wielu bohaterów miało rysy zwierząt Potter lub… pożyczanych od sąsiadów pupili) przy jednoczesnym wtrąceniu ich do bajkowej i zapożyczonej od ludzi przestrzeni. Trochę przypomina w tych obrazkach (zwłaszcza czarno-białych grafikach, których tu niewiele) Sheparda, jest jednak bardziej dokładna. Jej rysunki wzbudzają podziw i idealnie komponują się z opowiadaniami, oglądanie ich to prawdziwa przyjemność – przypuszczam, że odbiorcy (bez względu na wiek) wiele razy podczas lektury będą przerywać czytanie tylko po to, by móc uważnie przyjrzeć się ilustracjom. Tych bohaterów nie dałoby się narysować lepiej, styl kreskówkowy spłyciłby boleśnie całe historie. Beatrix Potter dzięki połączeniu bajkowości i realizmu w tekście i rysunkach uzyskała niemożliwy niemal do podrobienia styl – styl, który nie starzeje się mimo zmian obyczajowości i pomysłów na literaturę czwartą. Przy tej księdze trudno nie wpaść w zachwyt.
Skarb
Taka księga to skarb: nie ma wątpliwości już na pierwszy rzut oka. Od strony wydawniczo-edytorskiej, tekstowej i graficznej. Zbyt ciężka, by dziecko traktowało ją jak zabawę, elegancka i ekskluzywna dostarczy wiele radości maluchom i dorosłym. „Powiastki Beatrix Potter” to jeden z dowodów na to, że twórczość dla dzieci może być sztuką, a ponadczasowe historyjki z początku XX wieku urzekną także dzisiejsze kilkulatki, a przyjemności estetycznej dostarczą i ich rodzicom.
Czterystustronicowa księga wydana na kredowym papierze i w twardej oprawie, a dodatkowo jeszcze w pudełku, które uchroni skarb przed zniszczeniem, przynosi 23 zebrane powiastki angielskiej autorki (razem z wykonanymi przez nią ilustracjami) i dodatkowy rarytas dla miłośników twórczości Potter – cztery utwory publikowane tu po raz pierwszy. Tłumaczenie Małgorzaty Musierowicz zapewnia najwyższą jakość literacką tej publikacji. Wydawca proponuje też każdorazowo krótki (pół strony) komentarz do każdej kolejnej bajki – omawia w nim okoliczności powstania bajki, nawiązania do realnego świata i otoczenia Beatrix Potter, pomysł na pierwsze wydanie i dzieje związane z historyjką. Dzięki tym zwięzłym a ciekawym uwagom dzieci będą mogły już na wstępie zaprzyjaźnić się z bohaterami książeczek, poznają od kulis historię bajek i sympatycznych przeważnie zwierzątek. To także znak, że książka została dopracowana w najdrobniejszych szczegółach.
Bajki dotyczą zwierząt, z reguły tych z najbliższego otoczenia maluchów. Są tu króliczki, myszy, świnki morskie czy koty, a poza tym kaczki, żaby, jeże, prosięta, lisy czy borsuki: żadnej egzotyki, wszystkie postacie będą dzieciom bliskie. Tę galerię stworzeń Beatrix Potter umieszcza w świecie pełnym konwenansów, udającym dorosłą wiktoriańską rzeczywistość – albo w psotnych realiach z życia maluchów. W opowiadaniach przeplatają się zatem grzecznościowe postawy z niosącymi utrapienie wybrykami. Przygody, nawet te najbardziej niebezpieczne, zawsze kończą się dobrze, można zatem bez obaw zasiąść do sklasyczniałej (ale nie: przebrzmiałej) lektury i zagłębić się w opowieści o zabawnych mieszkańcach podwórek i lasów. Beatrix Potter pisała historie proste, ale nie banalizowane, trafi więc do przekonania maluchom.
Osobny temat stanowią ilustracje. Potter proponowała swoim odbiorcom książeczki obrazkowe, a rysunki były dla niej co najmniej równie ważne jak tekst. Stawiała na realizm postaci (wielu bohaterów miało rysy zwierząt Potter lub… pożyczanych od sąsiadów pupili) przy jednoczesnym wtrąceniu ich do bajkowej i zapożyczonej od ludzi przestrzeni. Trochę przypomina w tych obrazkach (zwłaszcza czarno-białych grafikach, których tu niewiele) Sheparda, jest jednak bardziej dokładna. Jej rysunki wzbudzają podziw i idealnie komponują się z opowiadaniami, oglądanie ich to prawdziwa przyjemność – przypuszczam, że odbiorcy (bez względu na wiek) wiele razy podczas lektury będą przerywać czytanie tylko po to, by móc uważnie przyjrzeć się ilustracjom. Tych bohaterów nie dałoby się narysować lepiej, styl kreskówkowy spłyciłby boleśnie całe historie. Beatrix Potter dzięki połączeniu bajkowości i realizmu w tekście i rysunkach uzyskała niemożliwy niemal do podrobienia styl – styl, który nie starzeje się mimo zmian obyczajowości i pomysłów na literaturę czwartą. Przy tej księdze trudno nie wpaść w zachwyt.
niedziela, 18 grudnia 2011
Alonso Cueto: Niebieska godzina
WAM, Kraków 2011.
Wojna i człowiek
Tajemnice z przeszłości rodziców mogą bardzo zmienić życie dzieci, nawet jeśli tym dzieciom wydawało się, że nic nie zachwieje ich egzystencją. Adrian jest prawnikiem, znanym i cenionym. Ma kochającą i piękną żonę oraz mądre córki. Może ze spokojem spoglądać w przyszłość, nie ma żadnych problemów. Jednak kiedy dowiaduje się, że jego ojciec był odpowiedzialny na wojnie za torturowanie więźniów, zaczyna zagłębiać się w historii. Przy okazji wychodzi na jaw dziwny romans z jedną z uprowadzonych dziewczyn. Adrian rozmawia z kolegami ojca, aż wreszcie natrafia na ślad kobiety. Szuka z nią kontaktu, żeby ostatecznie rozwiać wątpliwości co do jej relacji z ojcem. Powoli Adrian zaczyna porzucać dotychczasową sielankę na rzecz niejasnych faktów i zagadek – zatraca siebie, ale dowiaduje się coraz więcej o życiu człowieka, którego praktycznie nie znał.
„Niebieska godzina” utrzymana jest w tonacji powieści kryminalno-obyczajowej, ale mocno akcentowane kwestie społeczne każą przesunąć ją na półkę z literaturą zaangażowaną. Alonso Cueto odnosi się do przeszłości w Peru, prawdziwe wydarzenia na skalę międzynarodową wykorzystuje jako pretekst do opowiedzenia zupełnie prywatnego dramatu, którego bez działań wojennych by nie było. Dzięki temu uzyskuje dwutorową relację: z jednej strony może komentować przebieg Świetlistego Szlaku, odwoływać się do faktów i społecznych reakcji. Z drugiej natomiast strony buduje bardziej uniwersalny opis – wizję wojny, cierpienia, krzywdy ludzkiej i zmieniającej się w zależności od warunków zewnętrznych moralności. Do tomu wkracza obraz namiętności i pożądania, damsko-męskich relacji silniejszych niż konwenanse i zdrowy rozsądek. Ale Cueto nie zamienia książki w banalny tekst o miłości – przez cały czas na uwadze ma czające się nie tylko wśród nizin społecznych zło. Tu nikt nie chce pomagać bohaterowi w dążeniu do celu, więc Adrian będzie musiał stoczyć samotną walkę z demonami przeszłości i z tymi wszystkimi ludźmi, którzy zechcą utrudnić mu odkrycie prawdy. W nierównym pojedynku może nawet dotychczasowych sojuszników stracić – a to doda tekstowi smaku.
Narracja nie jest w tym tomie przesadnie zbrutalizowana, ale w scenach mrocznych idealnie dopasowuje się do wydarzeń. Cueto wybiera rzeczowe, konkretne i „męskie” dialogi, chociaż od czasu do czasu potrafi się pokusić o opis nieco bardziej liryczny. Wydaje się, że przyziemnością w prezentowaniu fabuły chce wynagrodzić czytelnikom początkową sielankę, niemal baśniowy punkt wyjścia. Z tego też powodu zapewne skazuje potem bohatera na samotną wyprawę, której sukces – i tak już mocno wątpliwy – obwarowany jest koniecznością dalszych wyrzeczeń. Tu nie ma możliwości odwrotu. „Niebieska godzina” to powieść oryginalna i bazująca na mniej eksploatowanych wątkach. Ta książka stawia ważne pytania na temat przeznaczenia i ludzkich wyborów oraz ich niemożliwych do przewidzenia konsekwencji. Alonso Cueto radzi sobie dobrze z kreowaniem świata uzależnionego od wojen i zła, świata trudnego do opanowania i mocno wpływającego na egzystencję jednostki. Jest przekonujący – mimo że czasem jego bohater zachowuje się tak, jakby był sterowany z zewnątrz. W „Niebieskiej godzinie” sporo jest tajemnic i niepewności. A liczy się tylko pęd do poznania prawdy.
Wojna i człowiek
Tajemnice z przeszłości rodziców mogą bardzo zmienić życie dzieci, nawet jeśli tym dzieciom wydawało się, że nic nie zachwieje ich egzystencją. Adrian jest prawnikiem, znanym i cenionym. Ma kochającą i piękną żonę oraz mądre córki. Może ze spokojem spoglądać w przyszłość, nie ma żadnych problemów. Jednak kiedy dowiaduje się, że jego ojciec był odpowiedzialny na wojnie za torturowanie więźniów, zaczyna zagłębiać się w historii. Przy okazji wychodzi na jaw dziwny romans z jedną z uprowadzonych dziewczyn. Adrian rozmawia z kolegami ojca, aż wreszcie natrafia na ślad kobiety. Szuka z nią kontaktu, żeby ostatecznie rozwiać wątpliwości co do jej relacji z ojcem. Powoli Adrian zaczyna porzucać dotychczasową sielankę na rzecz niejasnych faktów i zagadek – zatraca siebie, ale dowiaduje się coraz więcej o życiu człowieka, którego praktycznie nie znał.
„Niebieska godzina” utrzymana jest w tonacji powieści kryminalno-obyczajowej, ale mocno akcentowane kwestie społeczne każą przesunąć ją na półkę z literaturą zaangażowaną. Alonso Cueto odnosi się do przeszłości w Peru, prawdziwe wydarzenia na skalę międzynarodową wykorzystuje jako pretekst do opowiedzenia zupełnie prywatnego dramatu, którego bez działań wojennych by nie było. Dzięki temu uzyskuje dwutorową relację: z jednej strony może komentować przebieg Świetlistego Szlaku, odwoływać się do faktów i społecznych reakcji. Z drugiej natomiast strony buduje bardziej uniwersalny opis – wizję wojny, cierpienia, krzywdy ludzkiej i zmieniającej się w zależności od warunków zewnętrznych moralności. Do tomu wkracza obraz namiętności i pożądania, damsko-męskich relacji silniejszych niż konwenanse i zdrowy rozsądek. Ale Cueto nie zamienia książki w banalny tekst o miłości – przez cały czas na uwadze ma czające się nie tylko wśród nizin społecznych zło. Tu nikt nie chce pomagać bohaterowi w dążeniu do celu, więc Adrian będzie musiał stoczyć samotną walkę z demonami przeszłości i z tymi wszystkimi ludźmi, którzy zechcą utrudnić mu odkrycie prawdy. W nierównym pojedynku może nawet dotychczasowych sojuszników stracić – a to doda tekstowi smaku.
Narracja nie jest w tym tomie przesadnie zbrutalizowana, ale w scenach mrocznych idealnie dopasowuje się do wydarzeń. Cueto wybiera rzeczowe, konkretne i „męskie” dialogi, chociaż od czasu do czasu potrafi się pokusić o opis nieco bardziej liryczny. Wydaje się, że przyziemnością w prezentowaniu fabuły chce wynagrodzić czytelnikom początkową sielankę, niemal baśniowy punkt wyjścia. Z tego też powodu zapewne skazuje potem bohatera na samotną wyprawę, której sukces – i tak już mocno wątpliwy – obwarowany jest koniecznością dalszych wyrzeczeń. Tu nie ma możliwości odwrotu. „Niebieska godzina” to powieść oryginalna i bazująca na mniej eksploatowanych wątkach. Ta książka stawia ważne pytania na temat przeznaczenia i ludzkich wyborów oraz ich niemożliwych do przewidzenia konsekwencji. Alonso Cueto radzi sobie dobrze z kreowaniem świata uzależnionego od wojen i zła, świata trudnego do opanowania i mocno wpływającego na egzystencję jednostki. Jest przekonujący – mimo że czasem jego bohater zachowuje się tak, jakby był sterowany z zewnątrz. W „Niebieskiej godzinie” sporo jest tajemnic i niepewności. A liczy się tylko pęd do poznania prawdy.
sobota, 17 grudnia 2011
Sheila Roberts: Strajk na Boże Narodzenie
Świat Książki, Warszawa 2011.
Magia Świąt
Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia to temat znany i powracający czasem w literaturze rozrywkowej. Tom Sheili Roberts znajdzie uznanie przede wszystkim wśród pań domu zmęczonych corocznymi wysiłkami. Autorka postarała się o to, by uruchomić w swojej książce – ciepłej powieści obyczajowej – kilka kwestii ważnych i kilka oczekiwanych przez spragnione świątecznej atmosfery odbiorczynie.
W małym miasteczku kobiety są coraz bardziej zmęczone przygotowywaniem świąt. Postanawiają dać nauczkę swoim mężom, którzy nie mają zamiaru przychodzić z pomocą. Do tego dochodzą frustracje związane z trudnymi charakterami małżonków: jeden jest zupełnym odludkiem i męczą go spotkania rodzinne oraz hałaśliwe zabawy. Inny uwielbia podobne rozrywki i wciąż zaprasza do domu tabuny gości, którymi zajmować się musi żona. Nic dziwnego, że panie w końcu tracą cierpliwość i ogłaszają strajk, który rozpowszechnia się za sprawą miejscowej gazety i żądnej sensacji dziennikarki. Tym razem to na panów spada obowiązek przygotowania świąt – ich żony nie kiwną nawet palcem. Co z tego wyniknie? To, co wyniknąć może – zabawna, ciepła i sympatyczna powieść, krzepiąca i dodająca energii, trochę przewidywalna – ale na to przecież pozwala konwencja, motyw świątecznej opowieści.
Sheila Roberts, budując swoją historię, wykorzystała całą masę świątecznych wątków i odniesień (co zostało skrupulatnie odnotowane w przypisach i pełni funkcję rejestru bożonarodzeniowych skojarzeń literackich, muzycznych, filmowych i obyczajowych – to rozwiązanie szczególnie dobre dla tych czytelniczek, które nie chciałyby zadawać sobie trudu i rozszyfrowywać aluzji). Bohaterowie doskonale orientują się w zestawie tradycyjnych opowieści, które nie tracą swojej wartości ani mocy oddziaływania, mimo upływu czasu. Dzięki temu wpisaniu fabuły w szereg klimatycznych narracji, uzyskuje wrażenie swojskości i nastrój przyjemnego oczekiwania. Ale święta to zaledwie pretekst do odmalowania całej serii międzyludzkich różnorodnych relacji: wizje małżeństw, rodzących się dopiero związków czy uczuć, które należą do bezpowrotnie utraconej przeszłości umożliwiają autorce poprowadzenie całkiem interesujących psychologicznych obserwacji. Świat bohaterów wbrew pozorom nie jest czarno-biały, a racja leży po obu stronach – tyle że Roberts prezentuje ludzi w punkcie przełomowym, w chwili, gdy ci decydują się na wyrażenie skrywanych do tej pory emocji. Uczy rozmawiania ze sobą i szanowania argumentów drugiej strony. Pokazuje też – a właściwie próbuje przypomnieć – co w świętach powinno być najważniejsze. Chociaż zdarza się, że żarty sytuacyjne wprowadzone do fabuły wydają się przewidywalne, nie osłabia to siły powieści – czytadła, które z pewnością trafi do kanonu przedświątecznych lektur tych pań, które mają ochotę na nieskomplikowaną i przyjemną historię.
Autorka tej powieści idealnie trafia w zapotrzebowanie czytelniczek na mniej sentymentalną książkę z Bożym Narodzeniem w tle. Przy okazji poucza, że nie warto zamęczać się przygotowaniami do świąt, bo nie chodzi w nich przecież o to, by ozdoby na choince były równo rozmieszczone – posługuje się prostymi prawdami i zamyka je w zgrabnym pomyśle. Święta oglądane z nowej perspektywy to dobry pomysł na grudniową lekturę – to wymarzona rozrywkowa pozycja na zimowy wieczór. Nawet jeśli momentami będzie zwracać uwagę pewną naiwnością, łatwo to autorce wybaczyć – skoro ta w zapasie ma wielowątkową opowieść pełną humoru. Lekka i niewymuszona opowiastka rozgrzewa i bawi, a przy okazji jeszcze przywołuje świąteczny nastrój – to typowa historia na określony czas, w okresie przedświątecznej gorączki i bożonarodzeniowego odpoczynku zyskuje najpełniejszy smak – smak, którego nie można przegapić. A w dodatku bohaterki dzielą się z czytelniczkami także zestawem przepisów na świąteczne przysmaki: po zakończeniu lektury można jeszcze zajrzeć do specjalnie przygotowywanego kulinarnego dodatku. Aż szkoda, że nie ma w nim próbek wypieków…
Magia Świąt
Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia to temat znany i powracający czasem w literaturze rozrywkowej. Tom Sheili Roberts znajdzie uznanie przede wszystkim wśród pań domu zmęczonych corocznymi wysiłkami. Autorka postarała się o to, by uruchomić w swojej książce – ciepłej powieści obyczajowej – kilka kwestii ważnych i kilka oczekiwanych przez spragnione świątecznej atmosfery odbiorczynie.
W małym miasteczku kobiety są coraz bardziej zmęczone przygotowywaniem świąt. Postanawiają dać nauczkę swoim mężom, którzy nie mają zamiaru przychodzić z pomocą. Do tego dochodzą frustracje związane z trudnymi charakterami małżonków: jeden jest zupełnym odludkiem i męczą go spotkania rodzinne oraz hałaśliwe zabawy. Inny uwielbia podobne rozrywki i wciąż zaprasza do domu tabuny gości, którymi zajmować się musi żona. Nic dziwnego, że panie w końcu tracą cierpliwość i ogłaszają strajk, który rozpowszechnia się za sprawą miejscowej gazety i żądnej sensacji dziennikarki. Tym razem to na panów spada obowiązek przygotowania świąt – ich żony nie kiwną nawet palcem. Co z tego wyniknie? To, co wyniknąć może – zabawna, ciepła i sympatyczna powieść, krzepiąca i dodająca energii, trochę przewidywalna – ale na to przecież pozwala konwencja, motyw świątecznej opowieści.
Sheila Roberts, budując swoją historię, wykorzystała całą masę świątecznych wątków i odniesień (co zostało skrupulatnie odnotowane w przypisach i pełni funkcję rejestru bożonarodzeniowych skojarzeń literackich, muzycznych, filmowych i obyczajowych – to rozwiązanie szczególnie dobre dla tych czytelniczek, które nie chciałyby zadawać sobie trudu i rozszyfrowywać aluzji). Bohaterowie doskonale orientują się w zestawie tradycyjnych opowieści, które nie tracą swojej wartości ani mocy oddziaływania, mimo upływu czasu. Dzięki temu wpisaniu fabuły w szereg klimatycznych narracji, uzyskuje wrażenie swojskości i nastrój przyjemnego oczekiwania. Ale święta to zaledwie pretekst do odmalowania całej serii międzyludzkich różnorodnych relacji: wizje małżeństw, rodzących się dopiero związków czy uczuć, które należą do bezpowrotnie utraconej przeszłości umożliwiają autorce poprowadzenie całkiem interesujących psychologicznych obserwacji. Świat bohaterów wbrew pozorom nie jest czarno-biały, a racja leży po obu stronach – tyle że Roberts prezentuje ludzi w punkcie przełomowym, w chwili, gdy ci decydują się na wyrażenie skrywanych do tej pory emocji. Uczy rozmawiania ze sobą i szanowania argumentów drugiej strony. Pokazuje też – a właściwie próbuje przypomnieć – co w świętach powinno być najważniejsze. Chociaż zdarza się, że żarty sytuacyjne wprowadzone do fabuły wydają się przewidywalne, nie osłabia to siły powieści – czytadła, które z pewnością trafi do kanonu przedświątecznych lektur tych pań, które mają ochotę na nieskomplikowaną i przyjemną historię.
Autorka tej powieści idealnie trafia w zapotrzebowanie czytelniczek na mniej sentymentalną książkę z Bożym Narodzeniem w tle. Przy okazji poucza, że nie warto zamęczać się przygotowaniami do świąt, bo nie chodzi w nich przecież o to, by ozdoby na choince były równo rozmieszczone – posługuje się prostymi prawdami i zamyka je w zgrabnym pomyśle. Święta oglądane z nowej perspektywy to dobry pomysł na grudniową lekturę – to wymarzona rozrywkowa pozycja na zimowy wieczór. Nawet jeśli momentami będzie zwracać uwagę pewną naiwnością, łatwo to autorce wybaczyć – skoro ta w zapasie ma wielowątkową opowieść pełną humoru. Lekka i niewymuszona opowiastka rozgrzewa i bawi, a przy okazji jeszcze przywołuje świąteczny nastrój – to typowa historia na określony czas, w okresie przedświątecznej gorączki i bożonarodzeniowego odpoczynku zyskuje najpełniejszy smak – smak, którego nie można przegapić. A w dodatku bohaterki dzielą się z czytelniczkami także zestawem przepisów na świąteczne przysmaki: po zakończeniu lektury można jeszcze zajrzeć do specjalnie przygotowywanego kulinarnego dodatku. Aż szkoda, że nie ma w nim próbek wypieków…
piątek, 16 grudnia 2011
Praca zbiorowa: Mówi Warszawa
Trio, Muzeum Powstania Warszawskiego, Instytut Stefana Starzyńskiego, Warszawa 2011.
Sen o Warszawie
Antologie tworzone na zamówienie (to jest nieskładane z istniejących już tekstów) mają swój specyficzny smak, połączenia oryginalności z rutyną, homogenizacji tematów i styli pisania. Nie inaczej dzieje się z tomem „Mówi Warszawa”, który jest nie tyle „wielogłosową powieścią o współczesnej Warszawie” tworzoną przez pisarzy z miastem związanych, co jednak – po prostu – zbiorem opowiadań o ludziach. Sama Warszawa jakoś ucieka autorom, schodzi na dalszy plan i wstydliwie chowa się za zestawem stypizowanych, zwykle minorowych emocji i nastrojów.
W projekcie wzięło udział dwudziestu jeden twórców, a ich teksty zostały podzielone na trzy części – historie o miłości, utwory z pożegnaniem w tle i literackie rewolucje. To pogrupowanie sprawia, że czytelnicy będą wiedzieli, czego się spodziewać po fabułach – pokazuje też kierunki pisarskich decyzji warszawskich literatów: miłość trwa w książce krótko, jakby wydawała się zbyt infantylnym zagadnieniem, zresztą dotyczy jedynie tradycyjnych relacji między mężczyzną i kobietą, więc na długo nie wystarczy – rewolucje z kolei wydają się być dla autorów zbyt odważne – przecież historia alternatywna czy dowcip to chwyty niebezpieczne, znacznie lepiej ukryć się w gorzkich miniaturach o rozstaniu, uciec w dobrze znaną wszystkim przeszłość, od której nie da się uwolnić mimo zapowiedzi o współczesnym kształcie miasta. Zresztą w większości wypadków sama Warszawa faktycznie nie ma znaczenia, bohaterami opowiadań są zwykli ludzie, czasem tak zwykli, że muszą chować się za doświadczeniami innych bądź uciekać do własnego dzieciństwa i w przypominaniu sobie bolesnych doznań z dawnych lat znaleźć receptę na obecną bezbarwność egzystencji. Co ciekawe, ludzie nie są zbyt mocno przywiązani do miasta, raczej jedynie wyposażeni w konkretny adres, nie ma tu rozbudzających wyobraźnię rejonów ani czytelniczej radości, za to na kartach tomu znajduje się znane ze spaceru tereny. Gdzieś rozmywa się to, co mogłoby się stać siłą książki: porządne zakotwiczenie akcji w stolicy, ich wzajemne uzależnienie. Bo na nic dokładne podawanie współrzędnych geograficznych, jeśli bohaterów bez żadnej szkody można wyrwać z opisywanego środowiska i przenieść w zupełnie inną przestrzeń. Brakuje też trochę w tych historiach ognia, zapadających w pamięć scen i dylematów (tu na pewno każdy czytelnik będzie i tak miał swoje ulubione obrazy – mnie najbardziej przypadło do gustu opowiadanie Sylwii Chutnik, mięsiste i niebezosobowe).
Warto zwrócić uwagę na jakość wydania: gruby papier jakby sugerował ważność tych historii, rozwiązania graficzne sygnalizują współczesność – na każdej stronie przypomina się tu odbiorcy o nowym spojrzeniu na Warszawę. Opracowanie edytorskie ma przypominać, że to nie pozycja z zakresu literatury rozrywkowej – pomysły te niemal onieśmielają swoim rozmachem. Trochę mniej wygodna będzie zastosowana tu czcionka. Bezszeryfowa, co już trochę utrudnia czytanie – ale po za tym po pierwsze – bardzo mała, po drugie – ze zbyt małą interlinią. W efekcie może to zniechęcić część czytelników…
Sen o Warszawie
Antologie tworzone na zamówienie (to jest nieskładane z istniejących już tekstów) mają swój specyficzny smak, połączenia oryginalności z rutyną, homogenizacji tematów i styli pisania. Nie inaczej dzieje się z tomem „Mówi Warszawa”, który jest nie tyle „wielogłosową powieścią o współczesnej Warszawie” tworzoną przez pisarzy z miastem związanych, co jednak – po prostu – zbiorem opowiadań o ludziach. Sama Warszawa jakoś ucieka autorom, schodzi na dalszy plan i wstydliwie chowa się za zestawem stypizowanych, zwykle minorowych emocji i nastrojów.
W projekcie wzięło udział dwudziestu jeden twórców, a ich teksty zostały podzielone na trzy części – historie o miłości, utwory z pożegnaniem w tle i literackie rewolucje. To pogrupowanie sprawia, że czytelnicy będą wiedzieli, czego się spodziewać po fabułach – pokazuje też kierunki pisarskich decyzji warszawskich literatów: miłość trwa w książce krótko, jakby wydawała się zbyt infantylnym zagadnieniem, zresztą dotyczy jedynie tradycyjnych relacji między mężczyzną i kobietą, więc na długo nie wystarczy – rewolucje z kolei wydają się być dla autorów zbyt odważne – przecież historia alternatywna czy dowcip to chwyty niebezpieczne, znacznie lepiej ukryć się w gorzkich miniaturach o rozstaniu, uciec w dobrze znaną wszystkim przeszłość, od której nie da się uwolnić mimo zapowiedzi o współczesnym kształcie miasta. Zresztą w większości wypadków sama Warszawa faktycznie nie ma znaczenia, bohaterami opowiadań są zwykli ludzie, czasem tak zwykli, że muszą chować się za doświadczeniami innych bądź uciekać do własnego dzieciństwa i w przypominaniu sobie bolesnych doznań z dawnych lat znaleźć receptę na obecną bezbarwność egzystencji. Co ciekawe, ludzie nie są zbyt mocno przywiązani do miasta, raczej jedynie wyposażeni w konkretny adres, nie ma tu rozbudzających wyobraźnię rejonów ani czytelniczej radości, za to na kartach tomu znajduje się znane ze spaceru tereny. Gdzieś rozmywa się to, co mogłoby się stać siłą książki: porządne zakotwiczenie akcji w stolicy, ich wzajemne uzależnienie. Bo na nic dokładne podawanie współrzędnych geograficznych, jeśli bohaterów bez żadnej szkody można wyrwać z opisywanego środowiska i przenieść w zupełnie inną przestrzeń. Brakuje też trochę w tych historiach ognia, zapadających w pamięć scen i dylematów (tu na pewno każdy czytelnik będzie i tak miał swoje ulubione obrazy – mnie najbardziej przypadło do gustu opowiadanie Sylwii Chutnik, mięsiste i niebezosobowe).
Warto zwrócić uwagę na jakość wydania: gruby papier jakby sugerował ważność tych historii, rozwiązania graficzne sygnalizują współczesność – na każdej stronie przypomina się tu odbiorcy o nowym spojrzeniu na Warszawę. Opracowanie edytorskie ma przypominać, że to nie pozycja z zakresu literatury rozrywkowej – pomysły te niemal onieśmielają swoim rozmachem. Trochę mniej wygodna będzie zastosowana tu czcionka. Bezszeryfowa, co już trochę utrudnia czytanie – ale po za tym po pierwsze – bardzo mała, po drugie – ze zbyt małą interlinią. W efekcie może to zniechęcić część czytelników…
czwartek, 15 grudnia 2011
Michelle Maisto: Mariaż kulinarny
Świat Książki, Warszawa 2011.
Obiad na pierwszym planie
Trudno powiedzieć, w którym momencie modne stało się łączenie opowieści o gotowaniu z osobistymi wyznaniami – być może przyczyną popularności tego typu książek są telewizyjne programy kulinarne, lub też trend autobiograficzny w literaturze. A może autorzy uznali, że zbiorkiem przepisów dodanych do prywatnej historii łatwiej przyciągną odbiorców. Tak czy inaczej książki wspomnieniowo-kulinarne to specyficzny rodzaj czytadeł: mają szansę stać się pomocą w kuchni lub… w związku. Odbiorczynie zyskają możliwość szybkiego wypróbowania polecanych potraw i zmysłowego przeniesienia się w sferę kulinarnych doznań bohaterów.
Michelle Maisto w swoim „Mariażu kulinarnym” opisuje własny związek z nietypowej perspektywy. Zamierza wyjść za mąż za Richa, mężczyznę o azjatyckich korzeniach i wrażliwym żołądku. W tomie przedstawia przedślubne perypetie, nacisk kładąc na kompromisy w zakresie wspólnych posiłków. Obok rozbudowanych analiz kolejnych obiadów i kolacji wraca też autorka pamięcią do domu rodzinnego i przywołuje dania lubiane przez rodziców. Sporo uwagi poświęca wizji docierania się pod względem kulinarnym: wydaje się, że zapisuje każdą mniej pochlebną wzmiankę o jedzeniu, którą wygłosił przy stole Rich, sama długo rozwodzi się nad problemami, płynącymi z potrzeby dostosowywania się do upodobań Richa. W książce zabiera to prawdopodobnie dużo więcej miejsca niż w czasie rzeczywistym w codziennym życiu, ale skoro Maisto zdecydowała się na gruntowne prześwietlenie tematu, musi postępować w ten sposób. Uświadamia również dzięki temu czytelnikom, jak trudne jest czasem wypracowywanie wspólnego stanowiska.
Skrupulatne notatki, jakie robi autorka, mogą dziwić tych odbiorców, którzy nie przywiązują większej wagi do jedzenia. Ale też nie mamy tu do czynienia z banalnymi potrawami, a z kuchenną wirtuozerią, koncertem smaków, który warto utrwalić. Ta książka może stanowić źródło pomysłów na wzbogacenie własnych kulinarnych przyzwyczajeń (o ile nie odstraszy odbiorców stopień skomplikowania potraw), a do tego stanowi praktyczny poradnik – bo Maisto wiele przepisów przytacza i dokładnie omawia. Znajdą się tu podpowiedzi na dania dla osoby chorej, na poprawiające nastrój przekąski czy na romantyczny wieczór we dwoje, potrawy, które wymagają długich przygotowań i te do zrobienia błyskawicznie.
Wydawać by się mogło, że cały świat autorki kręci się wokół jedzenia i gotowania – a przecież pod pozorem opowieści o kuchennych podbojach Michelle Maisto prowadzi drugą, równie ważną historię o codzienności w związku. Prezentuje czytelnikom wyniesione z domu zwyczaje, przedstawia swoje poglądy na bycie z drugim człowiekiem – wskazuje pułapki, w jakie można wpaść przy egoistycznym nastawieniu do życia. Ten tom stanowić może nie tylko udany poradnik kulinarny ze styku różnych kultur, ale też i źródło praktycznych informacji o przygotowaniu do nowego życia, pełnego kompromisów i drobnych ustępstw. Maisto pisze o tym, co w zwyczajnych książkach z półki literatury rozrywkowej zajmuje miejsce marginalne i kwitowane jest co najwyżej jednym zdaniem.
Obiad na pierwszym planie
Trudno powiedzieć, w którym momencie modne stało się łączenie opowieści o gotowaniu z osobistymi wyznaniami – być może przyczyną popularności tego typu książek są telewizyjne programy kulinarne, lub też trend autobiograficzny w literaturze. A może autorzy uznali, że zbiorkiem przepisów dodanych do prywatnej historii łatwiej przyciągną odbiorców. Tak czy inaczej książki wspomnieniowo-kulinarne to specyficzny rodzaj czytadeł: mają szansę stać się pomocą w kuchni lub… w związku. Odbiorczynie zyskają możliwość szybkiego wypróbowania polecanych potraw i zmysłowego przeniesienia się w sferę kulinarnych doznań bohaterów.
Michelle Maisto w swoim „Mariażu kulinarnym” opisuje własny związek z nietypowej perspektywy. Zamierza wyjść za mąż za Richa, mężczyznę o azjatyckich korzeniach i wrażliwym żołądku. W tomie przedstawia przedślubne perypetie, nacisk kładąc na kompromisy w zakresie wspólnych posiłków. Obok rozbudowanych analiz kolejnych obiadów i kolacji wraca też autorka pamięcią do domu rodzinnego i przywołuje dania lubiane przez rodziców. Sporo uwagi poświęca wizji docierania się pod względem kulinarnym: wydaje się, że zapisuje każdą mniej pochlebną wzmiankę o jedzeniu, którą wygłosił przy stole Rich, sama długo rozwodzi się nad problemami, płynącymi z potrzeby dostosowywania się do upodobań Richa. W książce zabiera to prawdopodobnie dużo więcej miejsca niż w czasie rzeczywistym w codziennym życiu, ale skoro Maisto zdecydowała się na gruntowne prześwietlenie tematu, musi postępować w ten sposób. Uświadamia również dzięki temu czytelnikom, jak trudne jest czasem wypracowywanie wspólnego stanowiska.
Skrupulatne notatki, jakie robi autorka, mogą dziwić tych odbiorców, którzy nie przywiązują większej wagi do jedzenia. Ale też nie mamy tu do czynienia z banalnymi potrawami, a z kuchenną wirtuozerią, koncertem smaków, który warto utrwalić. Ta książka może stanowić źródło pomysłów na wzbogacenie własnych kulinarnych przyzwyczajeń (o ile nie odstraszy odbiorców stopień skomplikowania potraw), a do tego stanowi praktyczny poradnik – bo Maisto wiele przepisów przytacza i dokładnie omawia. Znajdą się tu podpowiedzi na dania dla osoby chorej, na poprawiające nastrój przekąski czy na romantyczny wieczór we dwoje, potrawy, które wymagają długich przygotowań i te do zrobienia błyskawicznie.
Wydawać by się mogło, że cały świat autorki kręci się wokół jedzenia i gotowania – a przecież pod pozorem opowieści o kuchennych podbojach Michelle Maisto prowadzi drugą, równie ważną historię o codzienności w związku. Prezentuje czytelnikom wyniesione z domu zwyczaje, przedstawia swoje poglądy na bycie z drugim człowiekiem – wskazuje pułapki, w jakie można wpaść przy egoistycznym nastawieniu do życia. Ten tom stanowić może nie tylko udany poradnik kulinarny ze styku różnych kultur, ale też i źródło praktycznych informacji o przygotowaniu do nowego życia, pełnego kompromisów i drobnych ustępstw. Maisto pisze o tym, co w zwyczajnych książkach z półki literatury rozrywkowej zajmuje miejsce marginalne i kwitowane jest co najwyżej jednym zdaniem.
środa, 14 grudnia 2011
Kabaret Jurki: Piosenki (cd)
Problem z piosenką kabaretową polega dzisiaj przede wszystkim na tym, że rozleniwieni medialnymi produkcjami widzowie nie oczekują już inteligentnych i ciekawych tekstów śpiewanych – a kabarety coraz rzadziej po tę formę wyrazu sięgają. Piosenka kabaretowa funkcjonuje teraz na prawach cytatu (zwłaszcza z niedoścignionego duetu Przybora-Wasowski) lub parodii. Dla odbiorców to często synonim przerwy w programie. Dlatego też coraz mniej jest zespołów, które podejmują wysiłek stworzenia intrygującej, niebanalnej opowieści w mowie wiązanej i z opracowaniem muzycznym. Jeszcze mniej grup może z takich dokonań złożyć całą płytę. Krążki z piosenkami popularnością nie dorównują przeważnie kabaretowym składankom, za to dostarczają odbiorcom mnóstwo przyjemności. Tak jest na przykład z wydaną w 2008 roku płytą kabaretu Jurki – „Piosenki”. Agnieszka Marylka Litwin-Sobańska, znany Wojtek Kamiński i Przemysław Sasza Żejmo proponują słuchaczom zestaw autorskich, bardzo zgrabnych i dowcipnych historii, które za sprawą Bartłomieja Lewczuka, Dominika Rajchela i Piotra Spychały wprowadzają też inteligentną zabawę stylami muzycznymi. Ta płyta ma co najmniej trzy mocne punkty: teksty, muzykę i interpretacje (więc i wykonawców). To świetnie przygotowane nagrania studyjne, pod każdym względem dopracowane.
W tekstach nie ma artystycznych ustępstw ani banałów (czy to w zakresie rymów, czy treści) – każda piosenka jest osobną samodzielną całostką, z konsekwentnie budowaną dramaturgią i wyrazistą, zaskakującą puentą. Jurki znajdują własny sposób na ujęcie tematów mocno w kabarecie eksploatowanych – śpiewają o pieniądzach, ciąży, starości czy… gadaniu – i choć każdy bez trudu wskaże inne kabaretowe songi tym motywom poświęcone, Jurki przynoszą oryginalny zestaw utworów. Składają całe narracje zróżnicowane pod względem gatunkowym: „Rzecz miała miejsce w Nowym Jorku” to kryminał, „Pani Jadzia” – satyra obyczajowa, „Tajemnica” ma lekki posmak filmu noir, „Pociąg” to zaśpiewana anegdota, „Basie” – reklama. W każdej piosence da się odnaleźć inspiracje wieloma kulturowymi osiągnięciami i bogactwem genologii. W warstwie muzycznej ta płyta będzie prawdziwą gratką dla lubujących się w brzmieniowych aluzjach i nawiązaniach odbiorców. Każdy utwór utrzymany jest w innym klimacie, a część piosenek w ogóle łączy w sobie różne style muzyczne, ku zadziwieniu słuchaczy. To nie jest krążek przypadkowy, złożony naprędce z dostępnych materiałów, a dopracowany starannie zestaw piosenek, z których każda wnosi coś nowego i każda wzbogaca płytę.
Jurki nie tylko potrafią świetnie śpiewać: potrafią też rewelacyjnie interpretować teksty. Bawią się prezentowanymi opowieściami, nadając im ostateczny szlif i nasycając emocjami. Korzystają z umiejętności zmieniania tonu i barwy głosu – oraz stylu śpiewania, wykorzystują też praktykę sceniczną – biją na głowę wielu interpretatorów („Bar Piast” będzie tu chyba jednym z lepszych przykładów świadomego przedstawiania tekstu). Stylami najbardziej żongluje Agnieszka Marylka Litwin-Sobańska: w każdej piosence, a śpiewa na płycie najwięcej, sięga po nowy „głosowy image”, przekazuje samym głosem najwięcej emocji i szkicuje atmosferę utworu. Zresztą do płyty dołączone zostały jeszcze dwa śpiewane przez Marylkę i niełatwe utwory z Kabaretu Starszych Panów – „Shimmy Szuja” i „Dziewica Anastazja” – najlepsze od czasów pierwotnych wersji wykonania tych piosenek. Jest za co chwalić cały kabaret Jurki.
Marylka, Sasza i znany Wojtek sprawdzili się jako autorzy tekstów i wykonawcy (a także satyrycy i interpretatorzy). Ale „Piosenki” mają jeszcze jednego cichego bohatera-twórcę, Bartłomieja Lewczuka, który przytomnie nagrywał także część wygłupów zmęczonych już kabareciarzy – oraz ich improwizacje podczas prób. To dzięki niemu powstały wstawki do „Pani Jadzi” i apetyczny deser – „Bajaderka” – mozaika z nieplanowanych pogaduszek, prób akustycznych, dogadywań i rozgrzewek przed śpiewaniem.
W tekstach nie ma artystycznych ustępstw ani banałów (czy to w zakresie rymów, czy treści) – każda piosenka jest osobną samodzielną całostką, z konsekwentnie budowaną dramaturgią i wyrazistą, zaskakującą puentą. Jurki znajdują własny sposób na ujęcie tematów mocno w kabarecie eksploatowanych – śpiewają o pieniądzach, ciąży, starości czy… gadaniu – i choć każdy bez trudu wskaże inne kabaretowe songi tym motywom poświęcone, Jurki przynoszą oryginalny zestaw utworów. Składają całe narracje zróżnicowane pod względem gatunkowym: „Rzecz miała miejsce w Nowym Jorku” to kryminał, „Pani Jadzia” – satyra obyczajowa, „Tajemnica” ma lekki posmak filmu noir, „Pociąg” to zaśpiewana anegdota, „Basie” – reklama. W każdej piosence da się odnaleźć inspiracje wieloma kulturowymi osiągnięciami i bogactwem genologii. W warstwie muzycznej ta płyta będzie prawdziwą gratką dla lubujących się w brzmieniowych aluzjach i nawiązaniach odbiorców. Każdy utwór utrzymany jest w innym klimacie, a część piosenek w ogóle łączy w sobie różne style muzyczne, ku zadziwieniu słuchaczy. To nie jest krążek przypadkowy, złożony naprędce z dostępnych materiałów, a dopracowany starannie zestaw piosenek, z których każda wnosi coś nowego i każda wzbogaca płytę.
Jurki nie tylko potrafią świetnie śpiewać: potrafią też rewelacyjnie interpretować teksty. Bawią się prezentowanymi opowieściami, nadając im ostateczny szlif i nasycając emocjami. Korzystają z umiejętności zmieniania tonu i barwy głosu – oraz stylu śpiewania, wykorzystują też praktykę sceniczną – biją na głowę wielu interpretatorów („Bar Piast” będzie tu chyba jednym z lepszych przykładów świadomego przedstawiania tekstu). Stylami najbardziej żongluje Agnieszka Marylka Litwin-Sobańska: w każdej piosence, a śpiewa na płycie najwięcej, sięga po nowy „głosowy image”, przekazuje samym głosem najwięcej emocji i szkicuje atmosferę utworu. Zresztą do płyty dołączone zostały jeszcze dwa śpiewane przez Marylkę i niełatwe utwory z Kabaretu Starszych Panów – „Shimmy Szuja” i „Dziewica Anastazja” – najlepsze od czasów pierwotnych wersji wykonania tych piosenek. Jest za co chwalić cały kabaret Jurki.
Marylka, Sasza i znany Wojtek sprawdzili się jako autorzy tekstów i wykonawcy (a także satyrycy i interpretatorzy). Ale „Piosenki” mają jeszcze jednego cichego bohatera-twórcę, Bartłomieja Lewczuka, który przytomnie nagrywał także część wygłupów zmęczonych już kabareciarzy – oraz ich improwizacje podczas prób. To dzięki niemu powstały wstawki do „Pani Jadzi” i apetyczny deser – „Bajaderka” – mozaika z nieplanowanych pogaduszek, prób akustycznych, dogadywań i rozgrzewek przed śpiewaniem.
wtorek, 13 grudnia 2011
Jan Brzechwa: Jan Brzechwa dzieciom
Kiedy nie wiadomo, co poczytać dziecku na dobranoc, kiedy trudno rozeznać się w ofertach wydawnictw literatury czwartej, warto sięgnąć po sprawdzone teksty, na których wychowywały się całe pokolenia. Chociaż akurat w wypadku utworów Jana Brzechwy o wychowywaniu mówić trudno, jako że jego bajki są cudownie absurdalne i wolne od dydaktycznych zapędów. Brzechwa zadał kłam tym wszystkim, którzy twierdzili, że dzieciom na każdym kroku trzeba prawić morały: udowodnił swoją twórczością, że historyjki wolne od pouczeń są często bardziej wartościowe niż rymowanki „pedagogiczne”. Mało tego – Brzechwa wyznawał zasadę, że dla dzieci trzeba tworzyć tak jak dla dorosłych, tylko lepiej. Przeciwny obniżaniu poziomu literatury czwartej także w swoich satyrycznych tekstach wyśmiewał „psi-psi-rymeczki” autorek-grafomanek, walcząc o jakość wierszy dla najmłodszych.
Nie było wątpliwości, że powinien trafić do przepięknej jubileuszowej serii Naszej Księgarni i jeśli czegokolwiek można żałować, to jedynie tego, że tom „Jan Brzechwa dzieciom” jest wyborem tekstów, a nie zbiorem. Choć przecież to akurat nie byłoby możliwe do zrealizowania w jednym tomie. Ważne, że powraca w tej książce Brzechwa doskonale dzieciom (i ich rodzicom) znany, z trzech punktów widzenia – czy raczej spojrzenia na literaturę. Pierwszą część tomu wypełniają dłuższe bajki rymowane – znalazło się i miejsce dla Pchły Szachrajki oraz lisa Witalisa, i trochę mniej znanych opowiastek – przygód korsarza Palemona, króla Jelonka, stalowego jeża czy trzech wesołych krasnoludków. Pojawiło się kilkadziesiąt stron z „Akademii Pana Kleksa” – to dla najmłodszych spora zachęta do lektury całej książki, bowiem wybrane fragmenty nie tylko podkreślają wyobraźnię Brzechwy i trafiają do przekonania dzieciom, ale też budzą ciekawość dalszego ciągu. Po tej części przychodzi czas na krótkie wiersze – najpierw galerie niechlubnych bohaterów, potem zabawne przygody ze świata zwierząt, wreszcie – na rozmaite wynalazki (między innymi siedmiomilowe buty). Miłośnicy pomysłów Brzechwy będą więc mogli czuć się usatysfakcjonowani, podobnie jak dzieci, przed którymi otworzy się pełen wyobraźni i humoru świat.
Przypuszczam, że wielu dorosłych odbiorców sentyment poczułoby na widok oryginalnych (lub tych z tomików z dzieciństwa, co niełatwe do odtworzenia, jako że Brzechwę ilustrowało wielu) ilustracji, ale Joanna Rusinek staje na wysokości zadania i dobrze radzi sobie z ubarwianiem bajkowej rzeczywistości. Swój znak rozpoznawczy – plamy koloru i widoczne ślady kropli akwareli na papierze zestawia z konturową kreską, tworząc czasem niemal kreskówkowych bohaterów. Niekiedy bawi się motywami, wprowadzając do rysunków trochę absurdu (to będzie widoczne przede wszystkim dla starszych odbiorców), a poza tym… przenosi czytelników w czasy dwudziestolecia międzywojennego, za sprawą drobnych dokumentów, odrysowywanych jako fantazyjne ozdobniki.
Bez przerwy wznawiany Brzechwa cieszy się – i słusznie – niesłabnącym powodzeniem wśród odbiorców. Tom Naszej Księgarni to najobszerniejszy z wyborów – świetnie nadaje się na świąteczny prezent dla dużych i małych: to wydanie, które długo się nie znudzi i stanowić będzie ozdobę każdej biblioteczki. Zresztą – cała seria warta jest uwagi.
Nie było wątpliwości, że powinien trafić do przepięknej jubileuszowej serii Naszej Księgarni i jeśli czegokolwiek można żałować, to jedynie tego, że tom „Jan Brzechwa dzieciom” jest wyborem tekstów, a nie zbiorem. Choć przecież to akurat nie byłoby możliwe do zrealizowania w jednym tomie. Ważne, że powraca w tej książce Brzechwa doskonale dzieciom (i ich rodzicom) znany, z trzech punktów widzenia – czy raczej spojrzenia na literaturę. Pierwszą część tomu wypełniają dłuższe bajki rymowane – znalazło się i miejsce dla Pchły Szachrajki oraz lisa Witalisa, i trochę mniej znanych opowiastek – przygód korsarza Palemona, króla Jelonka, stalowego jeża czy trzech wesołych krasnoludków. Pojawiło się kilkadziesiąt stron z „Akademii Pana Kleksa” – to dla najmłodszych spora zachęta do lektury całej książki, bowiem wybrane fragmenty nie tylko podkreślają wyobraźnię Brzechwy i trafiają do przekonania dzieciom, ale też budzą ciekawość dalszego ciągu. Po tej części przychodzi czas na krótkie wiersze – najpierw galerie niechlubnych bohaterów, potem zabawne przygody ze świata zwierząt, wreszcie – na rozmaite wynalazki (między innymi siedmiomilowe buty). Miłośnicy pomysłów Brzechwy będą więc mogli czuć się usatysfakcjonowani, podobnie jak dzieci, przed którymi otworzy się pełen wyobraźni i humoru świat.
Przypuszczam, że wielu dorosłych odbiorców sentyment poczułoby na widok oryginalnych (lub tych z tomików z dzieciństwa, co niełatwe do odtworzenia, jako że Brzechwę ilustrowało wielu) ilustracji, ale Joanna Rusinek staje na wysokości zadania i dobrze radzi sobie z ubarwianiem bajkowej rzeczywistości. Swój znak rozpoznawczy – plamy koloru i widoczne ślady kropli akwareli na papierze zestawia z konturową kreską, tworząc czasem niemal kreskówkowych bohaterów. Niekiedy bawi się motywami, wprowadzając do rysunków trochę absurdu (to będzie widoczne przede wszystkim dla starszych odbiorców), a poza tym… przenosi czytelników w czasy dwudziestolecia międzywojennego, za sprawą drobnych dokumentów, odrysowywanych jako fantazyjne ozdobniki.
Bez przerwy wznawiany Brzechwa cieszy się – i słusznie – niesłabnącym powodzeniem wśród odbiorców. Tom Naszej Księgarni to najobszerniejszy z wyborów – świetnie nadaje się na świąteczny prezent dla dużych i małych: to wydanie, które długo się nie znudzi i stanowić będzie ozdobę każdej biblioteczki. Zresztą – cała seria warta jest uwagi.
poniedziałek, 12 grudnia 2011
Umberto Eco: Cmentarz w Pradze
Noir sur Blanc, Warszawa 2011.
Kryminał i gra
Umberto Eco jako pisarz świadomy warsztatowych zabiegów ulepszających intrygę a także jako teoretyk literatury, tworzy kolejną powieść historyczną o ironicznym posmaku. „Cmentarz w Pradze” jest bowiem nie tylko literackim popisem, lecz również stałą grą z pisarską materią oraz przyzwyczajeniami i świadomością czytelników.
Gdyby próbować opisać tę książkę pod kątem zawartości „głośnych” tematów, wydałaby się każdemu przesadzona i przeładowana stereotypami. W wyliczance pojawiliby się Żydzi oskarżani o całe zło świata, masoni oraz jezuici także występujący w roli czarnych charakterów, do tej galerii doszliby jeszcze grzeszący bez przerwy księża oraz sataniści. Do przedstawicieli wszystkich tych grup Eco dopisał scenariusz, obejmujący najróżniejsze zbrodnie i fałszerstwa, czarne msze i bluźnierstwa, rozpustę i spiski. Nie waha się przed pozbawianiem postaci życia, a czyni to przeważnie w okolicznościach zaprzeczających ideom humanizmu – w „Cmentarzu w Pradze” zresztą na dobro i klasyczne wartości nie ma miejsca, bohaterowie pod względem moralnym są nieodwracalnie okaleczeni. Co charakterystyczne, postacie bez przerwy posługują się oskarżeniami i opiniami, które dziś funkcjonują przede wszystkim w sferze skostniałych stereotypów, tracących swą moc: w „Cmentarzu” obiegowe wierzenia są ciągle żywe i mogą stać się przyczyną dalszego zła; nie ma ucieczki przed tym, co wypowiedziane.
Autor prowadzi opowieść, przedstawiając dwa światy – rozpoczyna od postaci, która znajduje w swoim domu ślady obecności kogoś innego, tajemniczego księdza, lecz nie może sobie przypomnieć okoliczności ewentualnego spotkania. Inny pozostawia w dzienniku zapiski, dzięki którym bohater może wreszcie poznać i zrozumieć prawdę, mimo że do końca trudno w nią uwierzyć. Całość nabiera natomiast posmaku kryminalno-detektywistycznego. Drugi kierunek zainteresowań Eco to sytuacja polityczna we Francji. Wydarzenia obejmują koniec XIX wieku. Umberto Eco w posłowiu tłumaczy, że postacie w książce są zbudowane z sylwetek i wypowiedzi rzeczywiście istniejących ludzi – zapewnia więc co bardziej zaangażowanym w lekturę zabawę w rozszyfrowywanie tropów i inspiracji (najłatwiej będzie znaleźć w tomie Freuda). Wyjaśnia też Eco, że posługiwał się cytatami – i nie jest to, paradoksalnie, rodzaj asekuracji, chociaż wiele jest w tomie miejsc, które pruderyjnych odbiorców mogą zirytować (właściwie to książka składa się przede wszystkim z rozmaitych skandali i wykroczeń przeciwko człowieczeństwu, sięga do najbardziej prymitywnych zachowań i jest wyzwaniem rzuconym współczesnej poprawności politycznej czy tendencji – powtórnej – do tabuizowania pewnych tematów. W świecie „Cmentarza” religijne, polityczne i seksualno-ludyczne tabu traci rację bytu. Tyle że szalony karnawał katalizujący śledztwo zamienia się w naprawdę ponury zestaw wypadków, które mrożą krew w żyłach. Nie ma tu taryfy ulgowej – bo i po co.
Uwagę zwraca także narracja. Eco idealnie stylizuje opowieść na dawne czasy (w języku zderza przełom wieków XIX i XX ze średniowieczem), wprowadza też co pewien czas narratora-ironistę, który funkcjonuje na wzór opowiadacza z pierwszych wielkich powieści, ale przez poetykę przymrużonego oka daje odbiorcom znać, że wszystko jest tylko grą – i przypomina o umowności powieściowego świata, jakby na przekór zabiegom autorskim uwiarygodniającym go.
Kryminał i gra
Umberto Eco jako pisarz świadomy warsztatowych zabiegów ulepszających intrygę a także jako teoretyk literatury, tworzy kolejną powieść historyczną o ironicznym posmaku. „Cmentarz w Pradze” jest bowiem nie tylko literackim popisem, lecz również stałą grą z pisarską materią oraz przyzwyczajeniami i świadomością czytelników.
Gdyby próbować opisać tę książkę pod kątem zawartości „głośnych” tematów, wydałaby się każdemu przesadzona i przeładowana stereotypami. W wyliczance pojawiliby się Żydzi oskarżani o całe zło świata, masoni oraz jezuici także występujący w roli czarnych charakterów, do tej galerii doszliby jeszcze grzeszący bez przerwy księża oraz sataniści. Do przedstawicieli wszystkich tych grup Eco dopisał scenariusz, obejmujący najróżniejsze zbrodnie i fałszerstwa, czarne msze i bluźnierstwa, rozpustę i spiski. Nie waha się przed pozbawianiem postaci życia, a czyni to przeważnie w okolicznościach zaprzeczających ideom humanizmu – w „Cmentarzu w Pradze” zresztą na dobro i klasyczne wartości nie ma miejsca, bohaterowie pod względem moralnym są nieodwracalnie okaleczeni. Co charakterystyczne, postacie bez przerwy posługują się oskarżeniami i opiniami, które dziś funkcjonują przede wszystkim w sferze skostniałych stereotypów, tracących swą moc: w „Cmentarzu” obiegowe wierzenia są ciągle żywe i mogą stać się przyczyną dalszego zła; nie ma ucieczki przed tym, co wypowiedziane.
Autor prowadzi opowieść, przedstawiając dwa światy – rozpoczyna od postaci, która znajduje w swoim domu ślady obecności kogoś innego, tajemniczego księdza, lecz nie może sobie przypomnieć okoliczności ewentualnego spotkania. Inny pozostawia w dzienniku zapiski, dzięki którym bohater może wreszcie poznać i zrozumieć prawdę, mimo że do końca trudno w nią uwierzyć. Całość nabiera natomiast posmaku kryminalno-detektywistycznego. Drugi kierunek zainteresowań Eco to sytuacja polityczna we Francji. Wydarzenia obejmują koniec XIX wieku. Umberto Eco w posłowiu tłumaczy, że postacie w książce są zbudowane z sylwetek i wypowiedzi rzeczywiście istniejących ludzi – zapewnia więc co bardziej zaangażowanym w lekturę zabawę w rozszyfrowywanie tropów i inspiracji (najłatwiej będzie znaleźć w tomie Freuda). Wyjaśnia też Eco, że posługiwał się cytatami – i nie jest to, paradoksalnie, rodzaj asekuracji, chociaż wiele jest w tomie miejsc, które pruderyjnych odbiorców mogą zirytować (właściwie to książka składa się przede wszystkim z rozmaitych skandali i wykroczeń przeciwko człowieczeństwu, sięga do najbardziej prymitywnych zachowań i jest wyzwaniem rzuconym współczesnej poprawności politycznej czy tendencji – powtórnej – do tabuizowania pewnych tematów. W świecie „Cmentarza” religijne, polityczne i seksualno-ludyczne tabu traci rację bytu. Tyle że szalony karnawał katalizujący śledztwo zamienia się w naprawdę ponury zestaw wypadków, które mrożą krew w żyłach. Nie ma tu taryfy ulgowej – bo i po co.
Uwagę zwraca także narracja. Eco idealnie stylizuje opowieść na dawne czasy (w języku zderza przełom wieków XIX i XX ze średniowieczem), wprowadza też co pewien czas narratora-ironistę, który funkcjonuje na wzór opowiadacza z pierwszych wielkich powieści, ale przez poetykę przymrużonego oka daje odbiorcom znać, że wszystko jest tylko grą – i przypomina o umowności powieściowego świata, jakby na przekór zabiegom autorskim uwiarygodniającym go.
niedziela, 11 grudnia 2011
Francois Lelord: Hektor i tajemnice życia
WAM, Kraków 2011.
Recepta na życie
Przypuszczam, że zapracowani rodzice nawet nie domyślają się, nad jakimi kwestiami zastanawiają się na cod dzień ich pociechy. Hektorek ma to szczęście, że mama i tata zawsze znajdą czas, by porozmawiać z nim na ważne tematy i rozwiać część wątpliwości, a przynajmniej wskazać kierunek dalszych rozważań. Co ciekawe, nawet oni, tak mądrzy, nie zawsze potrafią wyjaśnić wszystko, czasem też zaczynają się sprzeczać – wtedy Hektorek także na tym zyskuje, bo poznaje różne punkty widzenia i ścieżki, którymi może podążyć. A że sam lubi zastanawiać się nad tym, co zauważył, zyskuje cenne lekcje, które w przyszłości zaprocentują. W swoim zeszycie notuje, czego się nauczył – czasem są to zdania przydatne nawet dla dorosłych, niemal aforyzmy, innym razem lekko naiwne i budzące uśmiech stwierdzenia, które pokazują dziecięcy sposób widzenia i rozumienia świata.
Problemy Hektorka są bardzo różne – część ma związek ze szkołą: to kwestie ściągania i postawy wobec silniejszych kolegów, informacje o „dotykaniu siusiaków” przez niektórych chłopców, część łączy się z przyjaźniami, a z innością przedstawicieli różnych narodów, kilka spraw dotyczy miłości i zauroczenia (Hektorkowi podoba się Amanda, ale nie wie, jak ma się wobec niej zachowywać; dzięki mądrym radom taty udaje mu się zacząć chodzenie z ukochaną), kilka związanych z religią. Są tu też tematy ze świata dorosłych – motyw zdrady czy śmierci: wprawdzie nie we wszystko rodzice wtajemniczają swoją pociechę, lecz prośba o dochowanie sekretu (w związku z zakochaną w tacie mamą kolegi) wychodzi rodzinie na dobre.
Tom „Hektor i tajemnice życia” składa się z małych opowiadań, a każde z tych opowiadań poświęcone jest przeważnie jednej dominującej sprawie, w której rozstrzygnięciu pomagają chłopcu rodzice. Co ciekawe, nie zawsze podsuwają oni rozwiązania idealne, starają się raczej – i to wielka zaleta książki – proponować „życiowe” omijanie lub rozwiązywanie problemów. Kiedy rzecz dotyczy znęcania się nad słabszymi, większość poradników zaleca rozmowę z nauczycielem lub szkolnym pedagogiem. Rodzice z kolei przeważnie sami chcą udać się na taką rozmowę. Tymczasem w tej książce tata dochodzi do wniosku, że to do niczego nie doprowadzi – bo przecież Hektorek nie uniknie kontaktu z agresorem – i proponuje wobec tego inną drogę postępowania. Tak jest z wieloma sprawami, nie trzeba się obawiać, że książka podsunie dzieciom złe pomysły – za to wiele motywów zaprezentuje atrakcyjnie i przydatnie. Mało tego – przyda się także dorosłym, którzy chcieliby mądrze wychowywać dziecko.
Francois Lelord zachęca do rozmów z pociechą i do wspólnego zastanawiania się nad najlepszym wyjściem z każdej sytuacji. Uczy maluchy zaufania do rodziców. Hektorek z każdym problemem może przyjść do mamy i taty – mama zresztą reaguje dość typowo, jakby do sytuacji z życia wziętych doszły jeszcze trafne obserwacje niektórych charakterów. Bohaterowie „Hektora i tajemnic życia” wprawdzie nie zawsze są idealni, ale to tylko dodaje im uroku, a książce o wyraźnych celach edukacyjnych – życia. Napisany prostym językiem tom niekiedy zaskakuje humorem, co pewien czas może nawet wzruszyć, ale wszystko jest w nim nastawione na lekcję dla najmłodszych, którzy dopiero poznają świat i uczą się zachowań społecznych. Hektorek od swoich realnych rówieśników odróżnia się tylko tym, że nie boi się mówić głośno o problemach, przed którymi każde dziecko prędzej czy później stanie.
Recepta na życie
Przypuszczam, że zapracowani rodzice nawet nie domyślają się, nad jakimi kwestiami zastanawiają się na cod dzień ich pociechy. Hektorek ma to szczęście, że mama i tata zawsze znajdą czas, by porozmawiać z nim na ważne tematy i rozwiać część wątpliwości, a przynajmniej wskazać kierunek dalszych rozważań. Co ciekawe, nawet oni, tak mądrzy, nie zawsze potrafią wyjaśnić wszystko, czasem też zaczynają się sprzeczać – wtedy Hektorek także na tym zyskuje, bo poznaje różne punkty widzenia i ścieżki, którymi może podążyć. A że sam lubi zastanawiać się nad tym, co zauważył, zyskuje cenne lekcje, które w przyszłości zaprocentują. W swoim zeszycie notuje, czego się nauczył – czasem są to zdania przydatne nawet dla dorosłych, niemal aforyzmy, innym razem lekko naiwne i budzące uśmiech stwierdzenia, które pokazują dziecięcy sposób widzenia i rozumienia świata.
Problemy Hektorka są bardzo różne – część ma związek ze szkołą: to kwestie ściągania i postawy wobec silniejszych kolegów, informacje o „dotykaniu siusiaków” przez niektórych chłopców, część łączy się z przyjaźniami, a z innością przedstawicieli różnych narodów, kilka spraw dotyczy miłości i zauroczenia (Hektorkowi podoba się Amanda, ale nie wie, jak ma się wobec niej zachowywać; dzięki mądrym radom taty udaje mu się zacząć chodzenie z ukochaną), kilka związanych z religią. Są tu też tematy ze świata dorosłych – motyw zdrady czy śmierci: wprawdzie nie we wszystko rodzice wtajemniczają swoją pociechę, lecz prośba o dochowanie sekretu (w związku z zakochaną w tacie mamą kolegi) wychodzi rodzinie na dobre.
Tom „Hektor i tajemnice życia” składa się z małych opowiadań, a każde z tych opowiadań poświęcone jest przeważnie jednej dominującej sprawie, w której rozstrzygnięciu pomagają chłopcu rodzice. Co ciekawe, nie zawsze podsuwają oni rozwiązania idealne, starają się raczej – i to wielka zaleta książki – proponować „życiowe” omijanie lub rozwiązywanie problemów. Kiedy rzecz dotyczy znęcania się nad słabszymi, większość poradników zaleca rozmowę z nauczycielem lub szkolnym pedagogiem. Rodzice z kolei przeważnie sami chcą udać się na taką rozmowę. Tymczasem w tej książce tata dochodzi do wniosku, że to do niczego nie doprowadzi – bo przecież Hektorek nie uniknie kontaktu z agresorem – i proponuje wobec tego inną drogę postępowania. Tak jest z wieloma sprawami, nie trzeba się obawiać, że książka podsunie dzieciom złe pomysły – za to wiele motywów zaprezentuje atrakcyjnie i przydatnie. Mało tego – przyda się także dorosłym, którzy chcieliby mądrze wychowywać dziecko.
Francois Lelord zachęca do rozmów z pociechą i do wspólnego zastanawiania się nad najlepszym wyjściem z każdej sytuacji. Uczy maluchy zaufania do rodziców. Hektorek z każdym problemem może przyjść do mamy i taty – mama zresztą reaguje dość typowo, jakby do sytuacji z życia wziętych doszły jeszcze trafne obserwacje niektórych charakterów. Bohaterowie „Hektora i tajemnic życia” wprawdzie nie zawsze są idealni, ale to tylko dodaje im uroku, a książce o wyraźnych celach edukacyjnych – życia. Napisany prostym językiem tom niekiedy zaskakuje humorem, co pewien czas może nawet wzruszyć, ale wszystko jest w nim nastawione na lekcję dla najmłodszych, którzy dopiero poznają świat i uczą się zachowań społecznych. Hektorek od swoich realnych rówieśników odróżnia się tylko tym, że nie boi się mówić głośno o problemach, przed którymi każde dziecko prędzej czy później stanie.
sobota, 10 grudnia 2011
Jacek Cygan: Cyferki
Czerwony Konik, Kraków 2011.
Po kolei
Czerwony Konik po raz kolejny zwraca się w stronę najmłodszych odbiorców, tym razem stawiając na lekturę edukacyjną, do której przyciągnąć może także nazwisko autora – bo bajkę „Cyferki” napisał Jacek Cygan. Zilustrowała natomiast już „etatowa” w tym wydawnictwie graficzka Aleksandra Woldańska-Płocińska. Tomik „Cyferki” to kolejna po „Pierwszych urodzinach Prosiaczka” kartonowa książka dla najmłodszych, a odnosi się tym razem do nauki liczenia i do oswajania dzieci z kształtem cyfr.
Fabuła, jak łatwo się domyślić, nie może być skomplikowana: bohaterowie-cyfry – ustawiają się w kolejce do okienka na poczcie (mają w tym zresztą konkretny cel) – ustawiają się po kolei i czekają zgodnie, dopóki nie wpada spóźnione Zero. Zero wszczyna awanturę, twierdząc, że jest ważne i powinno być pierwsze. Motyw ten od dawna w literaturze czwartej obecny, nie może zatem zaskoczyć, ale też i nie o to naprawdę chodzi. Liczy się bowiem to, by dzieci dzięki prostej rymowanej bajce zapamiętały kolejność i wygląd cyfr. W tym celu Cygan co pewien czas powtarza po kilka z nich, niby mimochodem wprowadzając odliczanie. W tle pobrzmiewają echa „Abecadła”, gdy autor szuka podobieństwa między kształtem cyfr a znanymi dzieciom figurami czy postaciami.
Jacek Cygan zdecydował się na rozwiązanie najlepsze chyba w tym wypadku – to jest na rymy niedokładne (dokładnie współbrzmienia uniemożliwiłyby czasem ustawianie cyfr w klauzulach wersów, to zredukowałoby mnemotechniczne walory tekstu). Nieregularności brzmieniowe wynagradza dostosowany do nich rytm – całość, dzięki dość swobodnemu podejściu do rygorów formalnych, wydaje się lekka i przyjemna do czytania dzieciom. Niestety, Cygan nie oparł się pokusie „dziubdziania”, to jest zdrabniania sporej części wyrazów – przez co całość nabiera niepotrzebnie infantylnego charakteru. Również często posługuje się rymami gramatycznymi, ale obecność tych usprawiedliwia swoboda formy (choć niewykluczone, że u mniej wprawnego autora trąciłoby to banałem). Nie brakuje tu i ładnych, bo oryginalnych pomysłów – na przykład na postać pana profesora Liczebnego, ogólnie więc „Cyferki” budzą sympatię.
Aleksandra Woldańska-Płocińska stawia w dalszym ciągu na komputerowo wygładzone formy pozbawione konturów i subtelności, co przy ogólnych tendencjach ilustrowania książek dla dzieci zwraca uwagę, ale i coraz mniej cieszy – grafika komputerowa wydaje się być mniej prawdziwa (mniej cenna?) od rysunków, w których widać ślady kreski. Jest też bardziej bezosobowa, bezduszna, co może mieć znaczenie dla maluchów. Szkoda, że w prezentowaniu cyfr trójka i ósemka przedstawione są przez odwołanie do przestrzeni negatywowych – może lepiej byłoby jednak pokusić się o kontur, bo w tym wypadku trochę trudno będzie dziecku przyswoić sobie właściwy kształt. Na grafikach tych ilustratorka rezygnuje także z cieszących oko drobiazgów (jeden ładny wyjątek, choć pozbawiony tekstowego odniesienia, to cyferki stojące w ciemności, a oświetlane z góry słabym światłem latarni – takich zabaw jest jednak zdecydowanie za mało).
Po kolei
Czerwony Konik po raz kolejny zwraca się w stronę najmłodszych odbiorców, tym razem stawiając na lekturę edukacyjną, do której przyciągnąć może także nazwisko autora – bo bajkę „Cyferki” napisał Jacek Cygan. Zilustrowała natomiast już „etatowa” w tym wydawnictwie graficzka Aleksandra Woldańska-Płocińska. Tomik „Cyferki” to kolejna po „Pierwszych urodzinach Prosiaczka” kartonowa książka dla najmłodszych, a odnosi się tym razem do nauki liczenia i do oswajania dzieci z kształtem cyfr.
Fabuła, jak łatwo się domyślić, nie może być skomplikowana: bohaterowie-cyfry – ustawiają się w kolejce do okienka na poczcie (mają w tym zresztą konkretny cel) – ustawiają się po kolei i czekają zgodnie, dopóki nie wpada spóźnione Zero. Zero wszczyna awanturę, twierdząc, że jest ważne i powinno być pierwsze. Motyw ten od dawna w literaturze czwartej obecny, nie może zatem zaskoczyć, ale też i nie o to naprawdę chodzi. Liczy się bowiem to, by dzieci dzięki prostej rymowanej bajce zapamiętały kolejność i wygląd cyfr. W tym celu Cygan co pewien czas powtarza po kilka z nich, niby mimochodem wprowadzając odliczanie. W tle pobrzmiewają echa „Abecadła”, gdy autor szuka podobieństwa między kształtem cyfr a znanymi dzieciom figurami czy postaciami.
Jacek Cygan zdecydował się na rozwiązanie najlepsze chyba w tym wypadku – to jest na rymy niedokładne (dokładnie współbrzmienia uniemożliwiłyby czasem ustawianie cyfr w klauzulach wersów, to zredukowałoby mnemotechniczne walory tekstu). Nieregularności brzmieniowe wynagradza dostosowany do nich rytm – całość, dzięki dość swobodnemu podejściu do rygorów formalnych, wydaje się lekka i przyjemna do czytania dzieciom. Niestety, Cygan nie oparł się pokusie „dziubdziania”, to jest zdrabniania sporej części wyrazów – przez co całość nabiera niepotrzebnie infantylnego charakteru. Również często posługuje się rymami gramatycznymi, ale obecność tych usprawiedliwia swoboda formy (choć niewykluczone, że u mniej wprawnego autora trąciłoby to banałem). Nie brakuje tu i ładnych, bo oryginalnych pomysłów – na przykład na postać pana profesora Liczebnego, ogólnie więc „Cyferki” budzą sympatię.
Aleksandra Woldańska-Płocińska stawia w dalszym ciągu na komputerowo wygładzone formy pozbawione konturów i subtelności, co przy ogólnych tendencjach ilustrowania książek dla dzieci zwraca uwagę, ale i coraz mniej cieszy – grafika komputerowa wydaje się być mniej prawdziwa (mniej cenna?) od rysunków, w których widać ślady kreski. Jest też bardziej bezosobowa, bezduszna, co może mieć znaczenie dla maluchów. Szkoda, że w prezentowaniu cyfr trójka i ósemka przedstawione są przez odwołanie do przestrzeni negatywowych – może lepiej byłoby jednak pokusić się o kontur, bo w tym wypadku trochę trudno będzie dziecku przyswoić sobie właściwy kształt. Na grafikach tych ilustratorka rezygnuje także z cieszących oko drobiazgów (jeden ładny wyjątek, choć pozbawiony tekstowego odniesienia, to cyferki stojące w ciemności, a oświetlane z góry słabym światłem latarni – takich zabaw jest jednak zdecydowanie za mało).
piątek, 9 grudnia 2011
Aleksander Nikonow: Koniec feminizmu. Czym kobieta różni się od człowieka
Trio, Warszawa 2011.
Głupotą w głupotę
Aleksander Nikonow proponuje odbiorcom książkę, która miałaby moc zjednoczenia antyfeministycznych środowisk i przeciwników ekspansji genderowych teorii w nauce, gdyby nie fakt, że autor strzela sobie w stopę stylem prowadzenia narracji i jednokierunkowością argumentacji. „Koniec feminizmu” to tom, który stawia ważne pytania, lecz jednocześnie sam się deklasuje, za sprawą zacietrzewienia Nikonowa i przejęcia języka agresji, który nijak się ma do sensownych spostrzeżeń. Mówiąc w skrócie, treść jest tu przysłaniana przez często budzącą sprzeciw lub rozbawienie formę, a szkoda, bo głosem w dyskusji o szkodliwości feminizmu byłaby ta książka ciekawym.
Jednak zanim do jakichkolwiek rozważań na ten temat dojdzie, Nikonow na długo zatrzymuje się nad kwestią głupoty Amerykanów i niebezpieczeństw płynących z oduczania ludzi samodzielnego myślenia. Naśmiewa się z przepisów, które nakazują umieszczać na rozmaitych przedmiotach treści oczywiste i instrukcje użytkowania mające wykluczyć ewentualne procesy, oddaje hołd Wiktorowi Fridmanowi – również wytykającemu wady kultury Zachodu i represjonowanemu za swoje poglądy, by wreszcie, kiedy czytelnicy zaczną się zastanawiać, co z tym feminizmem, w okolicach setnej strony przechodzi do właściwego tematu.
I wtedy zaczyna być widoczne, że cały wstęp miał posłużyć wychowaniu sobie posłusznego, a przede wszystkim zgodnego odbiorcy. Bo trudno by Nikonowi na początku książki odmówić racji, zwłaszcza że pisze o tematach coraz częściej wyśmiewanych ze względu na wewnętrzną absurdalność. A że czyni to z publicystyczno-kolokwialnym zacięciem? Jego prawo, poza tym lekki tekst lepiej się czyta. Kiedy jednak Nikonow przechodzi do komentowania feministycznych bzdur – bo wybiera najjaskrawsze przejawy głupoty przedstawicielek tego kierunku – zmienia ton na agresywno-jadowity. Znika dowcip i lekkość, pozostaje zapalczywość i zaślepienie. Można sądzić, po obficie cytowanych przykładach, że autor zniża się do poziomu krytykowanych przez siebie ostro badaczek i pseudobadaczek – ale w ten sposób nikogo nie przekona do swoich racji. Owszem, dostarcza zabawnej lektury – czytanie o kolejnych feministycznych absurdach dostarcza sporo radości – ale jednocześnie budzi niesmak na przykład uporczywym i stałym określaniem jednej z feministek mianem idiotki. Fakt, że na to miano zasłużyła, nie znaczy, że przypominanie o tym co kilka stron spodoba się czytelnikom (którzy w końcu nie chcieliby być traktowani na równi z postponowaną postacią). Ale Nikonow w ogóle nie przebiera w słowach i obok rzeczowych i sensownych spostrzeżeń serwuje odbiorcom stale pełen pogardy dla przeciwniczek styl. Tym samym odwraca uwagę od faktycznego przesłania książki i doprowadza do wynaturzenia swoich założeń – jeszcze bardziej w efekcie barwnego niż niechlubne wyczyny feministek. Powtórzę: szkoda. Gdyby tę książkę wyprać z irytującej każdego formy, byłaby ważnym głosem przeciwko modzie na feminizm. Tak – pozostaje niegroźnym głosikiem, którego nikt poważnie nie może potraktować.
Swoją drogą, zastrzeżenie wydawcy („W książce znajduje się kilka zdań i odniesień, z którymi Wydawca się nie utożsamia”) to idealna ilustracja do tych absurdów, które Nikonow wyśmiewa w pierwszej partii tomu. Ale to już marginalna, dodatkowa przyjemność dla czytelników.
Głupotą w głupotę
Aleksander Nikonow proponuje odbiorcom książkę, która miałaby moc zjednoczenia antyfeministycznych środowisk i przeciwników ekspansji genderowych teorii w nauce, gdyby nie fakt, że autor strzela sobie w stopę stylem prowadzenia narracji i jednokierunkowością argumentacji. „Koniec feminizmu” to tom, który stawia ważne pytania, lecz jednocześnie sam się deklasuje, za sprawą zacietrzewienia Nikonowa i przejęcia języka agresji, który nijak się ma do sensownych spostrzeżeń. Mówiąc w skrócie, treść jest tu przysłaniana przez często budzącą sprzeciw lub rozbawienie formę, a szkoda, bo głosem w dyskusji o szkodliwości feminizmu byłaby ta książka ciekawym.
Jednak zanim do jakichkolwiek rozważań na ten temat dojdzie, Nikonow na długo zatrzymuje się nad kwestią głupoty Amerykanów i niebezpieczeństw płynących z oduczania ludzi samodzielnego myślenia. Naśmiewa się z przepisów, które nakazują umieszczać na rozmaitych przedmiotach treści oczywiste i instrukcje użytkowania mające wykluczyć ewentualne procesy, oddaje hołd Wiktorowi Fridmanowi – również wytykającemu wady kultury Zachodu i represjonowanemu za swoje poglądy, by wreszcie, kiedy czytelnicy zaczną się zastanawiać, co z tym feminizmem, w okolicach setnej strony przechodzi do właściwego tematu.
I wtedy zaczyna być widoczne, że cały wstęp miał posłużyć wychowaniu sobie posłusznego, a przede wszystkim zgodnego odbiorcy. Bo trudno by Nikonowi na początku książki odmówić racji, zwłaszcza że pisze o tematach coraz częściej wyśmiewanych ze względu na wewnętrzną absurdalność. A że czyni to z publicystyczno-kolokwialnym zacięciem? Jego prawo, poza tym lekki tekst lepiej się czyta. Kiedy jednak Nikonow przechodzi do komentowania feministycznych bzdur – bo wybiera najjaskrawsze przejawy głupoty przedstawicielek tego kierunku – zmienia ton na agresywno-jadowity. Znika dowcip i lekkość, pozostaje zapalczywość i zaślepienie. Można sądzić, po obficie cytowanych przykładach, że autor zniża się do poziomu krytykowanych przez siebie ostro badaczek i pseudobadaczek – ale w ten sposób nikogo nie przekona do swoich racji. Owszem, dostarcza zabawnej lektury – czytanie o kolejnych feministycznych absurdach dostarcza sporo radości – ale jednocześnie budzi niesmak na przykład uporczywym i stałym określaniem jednej z feministek mianem idiotki. Fakt, że na to miano zasłużyła, nie znaczy, że przypominanie o tym co kilka stron spodoba się czytelnikom (którzy w końcu nie chcieliby być traktowani na równi z postponowaną postacią). Ale Nikonow w ogóle nie przebiera w słowach i obok rzeczowych i sensownych spostrzeżeń serwuje odbiorcom stale pełen pogardy dla przeciwniczek styl. Tym samym odwraca uwagę od faktycznego przesłania książki i doprowadza do wynaturzenia swoich założeń – jeszcze bardziej w efekcie barwnego niż niechlubne wyczyny feministek. Powtórzę: szkoda. Gdyby tę książkę wyprać z irytującej każdego formy, byłaby ważnym głosem przeciwko modzie na feminizm. Tak – pozostaje niegroźnym głosikiem, którego nikt poważnie nie może potraktować.
Swoją drogą, zastrzeżenie wydawcy („W książce znajduje się kilka zdań i odniesień, z którymi Wydawca się nie utożsamia”) to idealna ilustracja do tych absurdów, które Nikonow wyśmiewa w pierwszej partii tomu. Ale to już marginalna, dodatkowa przyjemność dla czytelników.
czwartek, 8 grudnia 2011
Kevin Brooks: Droga Umarłych
Media Rodzina, Poznań 2011.
Zemsta
Przez pewien czas wydaje się, że „Droga Umarłych” prowadzić będzie czytelników dość spokojnie, mimo że określana jest jako mieszanka kryminału i powieści grozy. Co miało się zdarzyć, już się zdarzyło: nastolatka została zgwałcona i brutalnie zamordowana. Matka i bracia pragną tylko, by policja wydała im ciało dziewczyny – żeby mogli ją godnie pochować. Jednak to niemożliwe, póki toczy się śledztwo. Wobec tego Cole i jego młodszy brat, Rube, ruszają w podróż, by odkryć tajemnicę śmierci siostry. Rube ma nietypowy dar, potrafi wnikać w umysły ludzi – czuje obecność Umarłego, który zabił Rachel. Ta umiejętność łączenia się z innymi przyda się w niespodziewanych okolicznościach i będzie stanowić coś w rodzaju daru, bez którego trudno by było nabudować thrillerową fabułę, o czym Kevin Brooks przekona odbiorców dużo później.
Na razie Cole i Ruben jadą, by przeprowadzić własne śledztwo. To nie będzie łatwe: w małym miasteczku wszyscy się znają i konflikt z jednym z miejscowych oznacza spore problemy ze spory wszystkich jego kolegów. Ale Cole i Ruben są zdeterminowani. Ich odwaga momentami graniczy z brawurą i szaleństwem, zwłaszcza u starszego z chłopców. Ojciec bohaterów siedzi w więzieniu – za zabójstwo. Cole był przy tym wydarzeniu, a może i sam kogoś zamordował – na ten temat z bratem nie ma zamiaru rozmawiać. Kiedy jednak bierze do ręki broń, staje się bezwzględny. Potrafi z zimną krwią upokorzyć każdego bandytę i nie zawaha się przed oddaniem strzału. Działa jak maszyna, a jego pomysły przebijają wszystkie tortury, jakie byliby w stanie wymyślić oprawcy – śmiertelni wrogowie.
Kevin Brooks prowadzi opowieść tak, by było z niej tylko jedno wyjście. W pewnym momencie zupełnie odrzuca konwencję pisania dla młodzieży (choć początek książki na to by wskazywał, podobnie jak wiek bohatera-narratora) i rezygnuje z wszelkich hamulców. Pisze, by wywołać dreszcz grozy u czytelników, poziomem okrucieństwa mocno przekraczając standardy nie tylko literatury czwartej. W tym tomie nie ma miejsca na litość czy chronienie niepełnoletnich bohaterów przed złem. Do gry wprowadza Brooks karabiny i rewolwery, pozwala postaciom ostro walczyć i nie oglądać się na ból i krew. Litości nikt tu nie zna, ludzie zmieniają się w maszyny do zabijania – tyle że często zanim dojdzie do rozwiązania ostatecznego, przychodzą tortury gorsze niż śmierć.
W obliczu bezwzględnej walki i braku reguł łatwo może czytelnikom umknąć fakt, że Kevin Brooks porusza tu jeszcze wątek tolerancji – a raczej narodowościowej dyskryminacji. Ojciec Cole’a i Rubena jest Cyganem, który pojął za żonę nie-Romkę. Dzieci z tego związku doświadczają zatem podwójnego odrzucenia – traktowane są jako Cyganie przez ludzi z zewnątrz, za to przez Cyganów nie są akceptowane. Brooks pokazuje, jak styl życia wpływać może na kolejne decyzje, ale też portretuje tych, którzy nie potrafią się odnaleźć w regułach sztucznie tworzonej poprawności politycznej, motyw bycia innym jest tu silnie zarysowany i z pewnością zasługuje na uwagę, chociaż łatwo go przeoczyć w mieszaninie krwi i ekskrementów, strachu i agresji.
„Droga Umarłych” jest naprawdę brutalną książką, ale też pojawiają się w niej wątki z tradycyjnego kodeksu wartości. Tyle tylko, że to publikacja raczej dla czytelników o mocnych nerwach.
Zemsta
Przez pewien czas wydaje się, że „Droga Umarłych” prowadzić będzie czytelników dość spokojnie, mimo że określana jest jako mieszanka kryminału i powieści grozy. Co miało się zdarzyć, już się zdarzyło: nastolatka została zgwałcona i brutalnie zamordowana. Matka i bracia pragną tylko, by policja wydała im ciało dziewczyny – żeby mogli ją godnie pochować. Jednak to niemożliwe, póki toczy się śledztwo. Wobec tego Cole i jego młodszy brat, Rube, ruszają w podróż, by odkryć tajemnicę śmierci siostry. Rube ma nietypowy dar, potrafi wnikać w umysły ludzi – czuje obecność Umarłego, który zabił Rachel. Ta umiejętność łączenia się z innymi przyda się w niespodziewanych okolicznościach i będzie stanowić coś w rodzaju daru, bez którego trudno by było nabudować thrillerową fabułę, o czym Kevin Brooks przekona odbiorców dużo później.
Na razie Cole i Ruben jadą, by przeprowadzić własne śledztwo. To nie będzie łatwe: w małym miasteczku wszyscy się znają i konflikt z jednym z miejscowych oznacza spore problemy ze spory wszystkich jego kolegów. Ale Cole i Ruben są zdeterminowani. Ich odwaga momentami graniczy z brawurą i szaleństwem, zwłaszcza u starszego z chłopców. Ojciec bohaterów siedzi w więzieniu – za zabójstwo. Cole był przy tym wydarzeniu, a może i sam kogoś zamordował – na ten temat z bratem nie ma zamiaru rozmawiać. Kiedy jednak bierze do ręki broń, staje się bezwzględny. Potrafi z zimną krwią upokorzyć każdego bandytę i nie zawaha się przed oddaniem strzału. Działa jak maszyna, a jego pomysły przebijają wszystkie tortury, jakie byliby w stanie wymyślić oprawcy – śmiertelni wrogowie.
Kevin Brooks prowadzi opowieść tak, by było z niej tylko jedno wyjście. W pewnym momencie zupełnie odrzuca konwencję pisania dla młodzieży (choć początek książki na to by wskazywał, podobnie jak wiek bohatera-narratora) i rezygnuje z wszelkich hamulców. Pisze, by wywołać dreszcz grozy u czytelników, poziomem okrucieństwa mocno przekraczając standardy nie tylko literatury czwartej. W tym tomie nie ma miejsca na litość czy chronienie niepełnoletnich bohaterów przed złem. Do gry wprowadza Brooks karabiny i rewolwery, pozwala postaciom ostro walczyć i nie oglądać się na ból i krew. Litości nikt tu nie zna, ludzie zmieniają się w maszyny do zabijania – tyle że często zanim dojdzie do rozwiązania ostatecznego, przychodzą tortury gorsze niż śmierć.
W obliczu bezwzględnej walki i braku reguł łatwo może czytelnikom umknąć fakt, że Kevin Brooks porusza tu jeszcze wątek tolerancji – a raczej narodowościowej dyskryminacji. Ojciec Cole’a i Rubena jest Cyganem, który pojął za żonę nie-Romkę. Dzieci z tego związku doświadczają zatem podwójnego odrzucenia – traktowane są jako Cyganie przez ludzi z zewnątrz, za to przez Cyganów nie są akceptowane. Brooks pokazuje, jak styl życia wpływać może na kolejne decyzje, ale też portretuje tych, którzy nie potrafią się odnaleźć w regułach sztucznie tworzonej poprawności politycznej, motyw bycia innym jest tu silnie zarysowany i z pewnością zasługuje na uwagę, chociaż łatwo go przeoczyć w mieszaninie krwi i ekskrementów, strachu i agresji.
„Droga Umarłych” jest naprawdę brutalną książką, ale też pojawiają się w niej wątki z tradycyjnego kodeksu wartości. Tyle tylko, że to publikacja raczej dla czytelników o mocnych nerwach.
środa, 7 grudnia 2011
Jerzy Przystawa: Odkryj smak fizyki
PWN, Warszawa 2011.
Fizyka dla humanistów
Fizyka uchodzi za dziedzinę nauki dostępną jedynie nielicznym, wybrańcom, którym niestraszne są skomplikowane wzory i obliczenia, a także doświadczenia niejednokrotnie przekraczające granice wyobraźni przeciętnego człowieka. Jerzy Przystawa chce udowodnić, że także humanistów można zainteresować tą dziedziną wiedzy – i tworzy podręcznik-niepodręcznik, tom, który czyta się z ogromną przyjemnością, ale który z nikogo raczej geniusza fizyki nie uczyni.
Przystawa inspiruje się książką Arkadiusza Piekary, która ukierunkowała jego życiowe wybory i była dowodem na to, że o fizyce da się mówić w przystępny sposób. Tomem „Odkryj smak fizyki” proponuje unowocześnioną wersję wykładów dla tych, którzy chcą poszerzyć swoje horyzonty myślowe. Stara się zaintrygować odbiorców spoza świata fizyki, pokazać ciekawe oblicze tej nauki i badaczy, przyczyniających się do jej rozwoju – za to na dalszy plan odsuwa to wszystko, co spędzało większości zdeklarowanych humanistów sen z powiek w szkole – czyli całą „matematyczną” część fachu. Przystawa porusza się w rejonach, które mogą rozbudzić wyobraźnię – interesują go w tej książce kwestie związane z odkrywaniem wszechświata i badaniem kosmosu, teorie kwantów i badania atomu, fizyka cząstek elementarnych czy badanie prędkości światła – odnosi się zatem do tematów, które sugerują zapoznanie się z fizyką „wyższą”, o wiele bardziej skomplikowaną, niż podstawy ujęte w szkolnych programach. Omawia osiągnięcia laureatów Nagrody Nobla (tak, że tytuły ich odkryć przestają wreszcie brzmieć tajemniczo i obco) i przełomowe odkrycia z ostatniego wieku. Zakres tematyczny może na pierwszy rzut oka budzić przerażenie i podziw, ale szybko okazuje się, że trudności w lekturze nie będzie.
Jerzy Przystawa bowiem nie troszczy się o to, żeby czytelników wprowadzić głęboko w poruszane tematy. Próbuje raczej dać im pojęcie o tym, co dzieje się aktualnie w fizyce – i zasugerować, jak ważna i ciekawa to dziedzina. Nad żadnym zagadnieniem nie zatrzymuje się dłużej i jeśli coś okaże się niezbyt zrozumiałe (lub za bardzo specjalistyczne) – można przerwać lekturę i poszukać podpowiedzi w innych źródłach lub… przejść nad tym do porządku dziennego i czytać dalej. Takich fragmentów będzie jednak niewiele. Autor bowiem zajmuje się dużo częściej wątkami pobocznymi, ciekawostkami z życia badaczy, okolicznościami, które towarzyszyły wielkim odkryciom, problemami z ich upowszechnieniem itp. Fizykę przekłada na obrazowe porównania, rezygnuje z rzeczowych definicji i konkretów, za to pokazuje ludzi z pasją. Z pasją też prowadzi narrację – mnóstwo tu wykrzyknień i emfazy, jakby chciał Przystawa zasugerować czytelnikom zredukowanie emocjonalnego dystansu i zaznaczyć, gdzie powinni odczuwać przejęcie. W ten sposób zgrabnie steruje odbiorcami i zaraża entuzjazmem – tyle że wcale nie rozprasza mitu trudnej i skomplikowanej fizyki. Mało tego – kiedy przytacza wzory, zatrzymuje się tylko na objaśnieniu symboli, a gdy jeden raz wyprowadza taki wzór, przez ponad pół strony przeprasza za to czytelników. Owszem, zainteresuje fizyką – ale prawdziwego nauczyciela trzeba będzie szukać gdzie indziej, jeśli myśli się o rozpoczęciu przygody z tą dziedziną nauki.
„Odkryj smak fizyki” to jedna z nielicznych publikacji, które mogą połączyć w sobie wiadomości z pozoru nieprzyswajalne, entuzjazm, ciekawość i dobrą lekturę – to też książka, którą czyta się z przyjemnością. Autorowi udaje się obalić mit fizyki jako nauki trudnej, hermetycznej i nie dla każdego. Co dalej? To już zależy od czytelników.
Fizyka dla humanistów
Fizyka uchodzi za dziedzinę nauki dostępną jedynie nielicznym, wybrańcom, którym niestraszne są skomplikowane wzory i obliczenia, a także doświadczenia niejednokrotnie przekraczające granice wyobraźni przeciętnego człowieka. Jerzy Przystawa chce udowodnić, że także humanistów można zainteresować tą dziedziną wiedzy – i tworzy podręcznik-niepodręcznik, tom, który czyta się z ogromną przyjemnością, ale który z nikogo raczej geniusza fizyki nie uczyni.
Przystawa inspiruje się książką Arkadiusza Piekary, która ukierunkowała jego życiowe wybory i była dowodem na to, że o fizyce da się mówić w przystępny sposób. Tomem „Odkryj smak fizyki” proponuje unowocześnioną wersję wykładów dla tych, którzy chcą poszerzyć swoje horyzonty myślowe. Stara się zaintrygować odbiorców spoza świata fizyki, pokazać ciekawe oblicze tej nauki i badaczy, przyczyniających się do jej rozwoju – za to na dalszy plan odsuwa to wszystko, co spędzało większości zdeklarowanych humanistów sen z powiek w szkole – czyli całą „matematyczną” część fachu. Przystawa porusza się w rejonach, które mogą rozbudzić wyobraźnię – interesują go w tej książce kwestie związane z odkrywaniem wszechświata i badaniem kosmosu, teorie kwantów i badania atomu, fizyka cząstek elementarnych czy badanie prędkości światła – odnosi się zatem do tematów, które sugerują zapoznanie się z fizyką „wyższą”, o wiele bardziej skomplikowaną, niż podstawy ujęte w szkolnych programach. Omawia osiągnięcia laureatów Nagrody Nobla (tak, że tytuły ich odkryć przestają wreszcie brzmieć tajemniczo i obco) i przełomowe odkrycia z ostatniego wieku. Zakres tematyczny może na pierwszy rzut oka budzić przerażenie i podziw, ale szybko okazuje się, że trudności w lekturze nie będzie.
Jerzy Przystawa bowiem nie troszczy się o to, żeby czytelników wprowadzić głęboko w poruszane tematy. Próbuje raczej dać im pojęcie o tym, co dzieje się aktualnie w fizyce – i zasugerować, jak ważna i ciekawa to dziedzina. Nad żadnym zagadnieniem nie zatrzymuje się dłużej i jeśli coś okaże się niezbyt zrozumiałe (lub za bardzo specjalistyczne) – można przerwać lekturę i poszukać podpowiedzi w innych źródłach lub… przejść nad tym do porządku dziennego i czytać dalej. Takich fragmentów będzie jednak niewiele. Autor bowiem zajmuje się dużo częściej wątkami pobocznymi, ciekawostkami z życia badaczy, okolicznościami, które towarzyszyły wielkim odkryciom, problemami z ich upowszechnieniem itp. Fizykę przekłada na obrazowe porównania, rezygnuje z rzeczowych definicji i konkretów, za to pokazuje ludzi z pasją. Z pasją też prowadzi narrację – mnóstwo tu wykrzyknień i emfazy, jakby chciał Przystawa zasugerować czytelnikom zredukowanie emocjonalnego dystansu i zaznaczyć, gdzie powinni odczuwać przejęcie. W ten sposób zgrabnie steruje odbiorcami i zaraża entuzjazmem – tyle że wcale nie rozprasza mitu trudnej i skomplikowanej fizyki. Mało tego – kiedy przytacza wzory, zatrzymuje się tylko na objaśnieniu symboli, a gdy jeden raz wyprowadza taki wzór, przez ponad pół strony przeprasza za to czytelników. Owszem, zainteresuje fizyką – ale prawdziwego nauczyciela trzeba będzie szukać gdzie indziej, jeśli myśli się o rozpoczęciu przygody z tą dziedziną nauki.
„Odkryj smak fizyki” to jedna z nielicznych publikacji, które mogą połączyć w sobie wiadomości z pozoru nieprzyswajalne, entuzjazm, ciekawość i dobrą lekturę – to też książka, którą czyta się z przyjemnością. Autorowi udaje się obalić mit fizyki jako nauki trudnej, hermetycznej i nie dla każdego. Co dalej? To już zależy od czytelników.
wtorek, 6 grudnia 2011
Andrzej Maleszka: Olbrzym
Znak, Kraków 2011.
Gra w książce
Andrzej Maleszka chce konkurować z grami komputerowymi, a w pamięci ma zapewne jeszcze przygodowe seriale dla młodzieży z czasów, gdy temat komputerów wkraczał już na szklany ekran. Świadczy o tym jego cykl „Magiczne Drzewo”, w ramach którego ukazał się właśnie tom „Olbrzym”. Autor przekonuje, że książki z serii można czytać jak samodzielne powieści – i rzeczywiście czytelnicy nie będą mieli problemu z odnalezieniem się w historii. Zwłaszcza że Maleszka koncentruje się na bardzo dynamicznej teraźniejszości i nie ma specjalnie czasu na retrospekcje czy zatrzymywanie się nad dawnymi wynalazkami. Sprawa bowiem jest poważna.
Z Magicznego Drzewa ludzie kilkanaście lat temu zrobili rozmaite przedmioty – każdy z tych przedmiotów posiada magiczne właściwości. Gorzej, gdy taki przedmiot wpadnie w niepowołane ręce… Magiczne krzesło, które miała historia Kukiego, klasowy rozrabiaka Blubek wykorzystał do wyczarowania potwora o siedmiu życiach. Nie pomyślał w porę o konsekwencjach swojego wygłupu i teraz Kuki – obdarzony ponadnaturalną mocą, Gabi – prymuska i wierny pies, gadający Budyń, muszą wyruszyć w długą i trudną podróż do Szanghaju – żeby pokonać bestię i odzyskać magiczny przedmiot. Nieskomplikowana oś konstrukcyjna posłużyła autorowi do stworzenia opowieści, która wciągnie dzieci. Atutem książki jest połączenie motywów z dawnych powieści fantasy oraz gier komputerowych – przygody bohaterów przeniesione są właśnie z takiej gry, co pozwoli na skupienie uwagi maluchów. Do komputerowej rzeczywistości dochodzą strzępki codziennych trosk, zwłaszcza na początku tomu: kłopoty finansowe mamy, która za czarami nie przepada, ale musi wyposażyć pociechy do szkoły, czy obecność złośliwego Blubka-dręczyciela. Z czasem Maleszka zaczyna nawiązywać do tego, co w tradycyjnej literaturze czwartej było stale obecne – solidarności bohaterów w obliczu zagrożenia, przyjaźni, odwagi, pomysłowości i poświęcenia. Ponieważ przenosi akcję do prawdziwych miejsc, może przy okazji przemycić trochę ciekawostek ze świata. Nawiązanie do fabuły gry z kolei wyklucza rzeczywiste niebezpieczeństwo – akcja polegać będzie bardziej na ucieczce przed potworem niż na ciągłych konfrontacjach, a pomysłowość autora wynagradza jednokierunkowe wysiłki dzieci.
Maleszka opiera tekst na dialogach: rozmowy bohaterów stanowią dużą część książki, która w ten sposób jeszcze zyskuje na dynamiczności. Od czasu do czasu pojawiają się w niej również drobne żarty sytuacyjne, ale podstawowym celem jest przeprowadzenie grupki małolatów do zakreślonego na początku finału. Jako że Andrzej Maleszka w wymyślaniu przeszkód jest dość kreatywny, nudę przy lekturze należy od razu wykluczyć.
Dla dzieci atrakcyjne mogą być również przygotowane przez Maleszkę fotomontaże – zdjęcia, które przenoszą czytelników bezpośrednio w świat bohaterów i zacierają granice między powieścią a rzeczywistością. Ten tom, bardzo ładnie wydany, niewielkiego formatu za to liczący ponad czterysta stron, to zapowiedź dobrej lekturowej przygody na miarę dzisiejszych czasów. Dla dzieci, które lubią świat wyobraźni rodem z gier.
Gra w książce
Andrzej Maleszka chce konkurować z grami komputerowymi, a w pamięci ma zapewne jeszcze przygodowe seriale dla młodzieży z czasów, gdy temat komputerów wkraczał już na szklany ekran. Świadczy o tym jego cykl „Magiczne Drzewo”, w ramach którego ukazał się właśnie tom „Olbrzym”. Autor przekonuje, że książki z serii można czytać jak samodzielne powieści – i rzeczywiście czytelnicy nie będą mieli problemu z odnalezieniem się w historii. Zwłaszcza że Maleszka koncentruje się na bardzo dynamicznej teraźniejszości i nie ma specjalnie czasu na retrospekcje czy zatrzymywanie się nad dawnymi wynalazkami. Sprawa bowiem jest poważna.
Z Magicznego Drzewa ludzie kilkanaście lat temu zrobili rozmaite przedmioty – każdy z tych przedmiotów posiada magiczne właściwości. Gorzej, gdy taki przedmiot wpadnie w niepowołane ręce… Magiczne krzesło, które miała historia Kukiego, klasowy rozrabiaka Blubek wykorzystał do wyczarowania potwora o siedmiu życiach. Nie pomyślał w porę o konsekwencjach swojego wygłupu i teraz Kuki – obdarzony ponadnaturalną mocą, Gabi – prymuska i wierny pies, gadający Budyń, muszą wyruszyć w długą i trudną podróż do Szanghaju – żeby pokonać bestię i odzyskać magiczny przedmiot. Nieskomplikowana oś konstrukcyjna posłużyła autorowi do stworzenia opowieści, która wciągnie dzieci. Atutem książki jest połączenie motywów z dawnych powieści fantasy oraz gier komputerowych – przygody bohaterów przeniesione są właśnie z takiej gry, co pozwoli na skupienie uwagi maluchów. Do komputerowej rzeczywistości dochodzą strzępki codziennych trosk, zwłaszcza na początku tomu: kłopoty finansowe mamy, która za czarami nie przepada, ale musi wyposażyć pociechy do szkoły, czy obecność złośliwego Blubka-dręczyciela. Z czasem Maleszka zaczyna nawiązywać do tego, co w tradycyjnej literaturze czwartej było stale obecne – solidarności bohaterów w obliczu zagrożenia, przyjaźni, odwagi, pomysłowości i poświęcenia. Ponieważ przenosi akcję do prawdziwych miejsc, może przy okazji przemycić trochę ciekawostek ze świata. Nawiązanie do fabuły gry z kolei wyklucza rzeczywiste niebezpieczeństwo – akcja polegać będzie bardziej na ucieczce przed potworem niż na ciągłych konfrontacjach, a pomysłowość autora wynagradza jednokierunkowe wysiłki dzieci.
Maleszka opiera tekst na dialogach: rozmowy bohaterów stanowią dużą część książki, która w ten sposób jeszcze zyskuje na dynamiczności. Od czasu do czasu pojawiają się w niej również drobne żarty sytuacyjne, ale podstawowym celem jest przeprowadzenie grupki małolatów do zakreślonego na początku finału. Jako że Andrzej Maleszka w wymyślaniu przeszkód jest dość kreatywny, nudę przy lekturze należy od razu wykluczyć.
Dla dzieci atrakcyjne mogą być również przygotowane przez Maleszkę fotomontaże – zdjęcia, które przenoszą czytelników bezpośrednio w świat bohaterów i zacierają granice między powieścią a rzeczywistością. Ten tom, bardzo ładnie wydany, niewielkiego formatu za to liczący ponad czterysta stron, to zapowiedź dobrej lekturowej przygody na miarę dzisiejszych czasów. Dla dzieci, które lubią świat wyobraźni rodem z gier.
poniedziałek, 5 grudnia 2011
Edward Stachura: Dzienniki. Zeszyty podróżne 2
Iskry, Warszawa 2011.
Życie zatrzymane
W diariuszowych zapiskach ludzi pióra nie uchwycona na marginesie kusi najbardziej. Rozmaite notatki dla pamięci, zestawienia i bilanse, kroniki odwiedzin, rachunki, listy rzeczy do zrobienia – to wszystko, owszem, może dać pewne pojęcie o zwykłym życiu twórcy, ale od strony literackiej nie prezentuje się interesująco. Jednak pisarze zwykle notują też pomysły i inspiracje do swoich dzieł, prowadzą rozważania na temat określonych rozwiązań, testują kolejne tematy, czy wreszcie próbują uchwycić ulotne spostrzeżenia natury aforystycznej. I to w ich dziennikach kusi najbardziej.
Ukazał się drugi (i ostatni zarazem) tom zapisków Edwarda Stachury, wybór niepublikowanych dotąd notatek, fragmentów piosenek w nieostatecznych wersjach i przemyśleń snutych przy okazji kolejnych podróży. Otwiera tę książkę relacja z wyprawy do Szwecji, zamyka zestaw rozważań rejestrowanych po wypadku, w którym Stachura stracił prawą dłoń. W pierwszej (objętościowo znacznie bardziej obszernej) partii tomu sporo znajdzie się rzeczy z pozoru mało istotnych: list czynności i zadań na najbliższy czas, pospiesznie przygotowywanych notatek o niezbyt literackim brzmieniu, skrótowych relacji z przebiegu dnia. Ale dość często powracać tu też będą fragmenty utworów i celne spostrzeżenia, zdania elektryzujące w swojej odkrywczości i zwięzłości, uderzające trafnością, idealne, choć przecież pozbawione literackiej obróbki. Od czasu do czasu notuje Stachura strzępki rozmów, które mogły mu przypaść do gustu ze względu na swoją absurdalność lub wewnętrzną sprzeczność, krótkie frazy, sporo mówiące o mentalności i poglądach interlokutorów, hasła, które same w sobie niosą niespodziewaną ocenę i nie potrzebują już dodatkowego komentarza. Można na tych zapiskach śledzić powstawanie piosenek. Można też – i to wcale nie tak rzadko – obserwować dowcip Stachury, objawiający się i w celnych puentach i w zdolności do dostrzegania komizmu sytuacyjnego – w scenkach przemycanych w „Zeszytach podróżnych” łatwo i o uśmiech.
Sytuacja zmienia się z momentem wypadku. Stachura uczy się pisać lewą ręką i dziennik zaczyna traktować jak miejsce do wprawiania się w tej sztuce. Wyraźne zwolnienie tempa wpływa także na kształt samych zapisków: przestają to być chaotyczne i pospiesznie tworzone notatki, strzępki wydarzeń i myśli – zamieniają się w mocno filozoficzne i rozbudowane przemyślenia, bardziej literackie, to jest interesujące już nie tylko ze względu na stronę faktograficzną i przebieg dnia, ale i z uwagi na opracowanie pomysłów: to partie najprawdopodobniej przygotowywane pod kątem publikacji (zresztą autor wyboru zaznacza skreślenia Stachury, co umożliwia podążanie za jego myślą). Powracają pytania, na które wcześniej nie było czasu.
„Zeszyty podróżne” Edwarda Stachury wpisują się w ogólnowydawniczy trend (wiele zapisków po dwóch dekadach od śmierci ich autorów ujrzało w ostatnich latach światło dzienne). Dla wielbicieli twórczości Steda to pozycja, której pominąć nie można.
Życie zatrzymane
W diariuszowych zapiskach ludzi pióra nie uchwycona na marginesie kusi najbardziej. Rozmaite notatki dla pamięci, zestawienia i bilanse, kroniki odwiedzin, rachunki, listy rzeczy do zrobienia – to wszystko, owszem, może dać pewne pojęcie o zwykłym życiu twórcy, ale od strony literackiej nie prezentuje się interesująco. Jednak pisarze zwykle notują też pomysły i inspiracje do swoich dzieł, prowadzą rozważania na temat określonych rozwiązań, testują kolejne tematy, czy wreszcie próbują uchwycić ulotne spostrzeżenia natury aforystycznej. I to w ich dziennikach kusi najbardziej.
Ukazał się drugi (i ostatni zarazem) tom zapisków Edwarda Stachury, wybór niepublikowanych dotąd notatek, fragmentów piosenek w nieostatecznych wersjach i przemyśleń snutych przy okazji kolejnych podróży. Otwiera tę książkę relacja z wyprawy do Szwecji, zamyka zestaw rozważań rejestrowanych po wypadku, w którym Stachura stracił prawą dłoń. W pierwszej (objętościowo znacznie bardziej obszernej) partii tomu sporo znajdzie się rzeczy z pozoru mało istotnych: list czynności i zadań na najbliższy czas, pospiesznie przygotowywanych notatek o niezbyt literackim brzmieniu, skrótowych relacji z przebiegu dnia. Ale dość często powracać tu też będą fragmenty utworów i celne spostrzeżenia, zdania elektryzujące w swojej odkrywczości i zwięzłości, uderzające trafnością, idealne, choć przecież pozbawione literackiej obróbki. Od czasu do czasu notuje Stachura strzępki rozmów, które mogły mu przypaść do gustu ze względu na swoją absurdalność lub wewnętrzną sprzeczność, krótkie frazy, sporo mówiące o mentalności i poglądach interlokutorów, hasła, które same w sobie niosą niespodziewaną ocenę i nie potrzebują już dodatkowego komentarza. Można na tych zapiskach śledzić powstawanie piosenek. Można też – i to wcale nie tak rzadko – obserwować dowcip Stachury, objawiający się i w celnych puentach i w zdolności do dostrzegania komizmu sytuacyjnego – w scenkach przemycanych w „Zeszytach podróżnych” łatwo i o uśmiech.
Sytuacja zmienia się z momentem wypadku. Stachura uczy się pisać lewą ręką i dziennik zaczyna traktować jak miejsce do wprawiania się w tej sztuce. Wyraźne zwolnienie tempa wpływa także na kształt samych zapisków: przestają to być chaotyczne i pospiesznie tworzone notatki, strzępki wydarzeń i myśli – zamieniają się w mocno filozoficzne i rozbudowane przemyślenia, bardziej literackie, to jest interesujące już nie tylko ze względu na stronę faktograficzną i przebieg dnia, ale i z uwagi na opracowanie pomysłów: to partie najprawdopodobniej przygotowywane pod kątem publikacji (zresztą autor wyboru zaznacza skreślenia Stachury, co umożliwia podążanie za jego myślą). Powracają pytania, na które wcześniej nie było czasu.
„Zeszyty podróżne” Edwarda Stachury wpisują się w ogólnowydawniczy trend (wiele zapisków po dwóch dekadach od śmierci ich autorów ujrzało w ostatnich latach światło dzienne). Dla wielbicieli twórczości Steda to pozycja, której pominąć nie można.
niedziela, 4 grudnia 2011
Michał Rożek: Krakowski raptularz. Szkice z dziejów
WAM, Kraków 2011.
Historia bliska
Michał Rożek jako autor książek o Krakowie budzi zaufanie, a i lekturową ciekawość – stara się bowiem nie powtarzać raz odkrytych prawd, szuka za każdym razem innego spojrzenia na miasto i zagłębia się w historię po to, by dostarczyć czytelnikom mnóstwa nieznanych ciekawostek. Samodzielne kwerendy przyniosłyby niewielkie rezultaty, Rożek – historyk sztuki i kultury – dociera do informacji przeciętnemu zjadaczowi chleba niedostępnych. A że do tego może się pochwalić lekkim piórem i sporą umiejętnością rozbudzania apetytu na to, co krakowskie, dawne i zapomniane, po jego książki sięga się chętnie. Kolejny tom, pozwalający odkryć Kraków mało znany, „Krakowski raptularz. Szkice z dziejów” wydaje się o tyle niezwykły, że autor zamiast miejsc i obyczajów przedstawia spragnionym ciekawostek czytelnikom krótkie migawki z odległej historii, tym razem skoncentrowane na ludziach – konkretnych postaciach z dziejów. Pod historyczną lupę bierze tych, którzy pozostawili dokumenty powiązane z Krakowem, utrwalili miasto w zapiskach lub wyrazistymi czynami włączyli się w jego przeszłość. Wśród tych osobistości znajdują się ludzie bardzo znani, twórcy sztuki, królowie, dostojnicy kościelni bądź po prostu możni, o których pamięć przetrwała. Michał Rożek tym razem oddaje im głos: w krótkich rozdziałach – ni to felietonach, ni to refleksjach – obszernie cytuje źródła, wybiera to, co dla współczesnych odbiorców będzie najbardziej interesujące nawet bez posmaku sensacyjności. Czerpie trochę z mniej znanych legend i przekazów, czasem odrobinę z plotek – to bardzo ożywia prezentowane sytuacje (a przecież część z nich sięga czasów średniowiecza).
W „Krakowskim raptularzu” dzieje się sporo – a wszystko, choć rozegrało się w zamierzchłych czasach, da się w różny sposób odnieść do miasta, w którym o historii przypomina się na każdym kroku. Michał Rożek stara się być przewodnikiem po dziejach, z jego tomem można wyruszyć na zwiedzanie Krakowa i na własne oczy przekonać się, jak ważne jest dbanie o wiedzę na temat przeszłości. Na kartach „Raptularza” ożywają dawne dwory, ludzie z ich wadami i pomysłami. Tym razem dla autora to przodkowie mają większe znaczenie niż arena ich działań – ale przecież raz po raz powracają kreślone na marginesie w listach czy pamiętnikach ogólne uwagi o mieście, komentarze, które doskonale sprawdziłyby się także dzisiaj, czy zwykłe spostrzeżenia, obecnie stanowiące ciekawy łącznik między czasami dawnymi i obecnymi. Michał Rożek nie pozwoli znudzić się odbiorcom – nawet tym średnio zainteresowanym historią. W jego relacji bohaterowie minionych skandali lub wydarzeń ożywają i powracają niemal jako postacie z krwi i kości. Do tego książka przepełniona jest drobnymi a smakowitymi anegdotkami, których w zwykłych podręcznikach próżno by szukać, a które bardzo pozytywnie nastrajają do lektury. W końcu działa tu mechanizm słuchania plotek i sensacji – Rożek pozwala podejrzeć egzystencję ludzi sprzed paru wieków. I dlatego również jego „Krakowski raptularz” czytelników znajdzie nie tylko wśród mieszkańców miasta, ale i wśród zwykłych odbiorców zainteresowanych licznymi ciekawostkami. Zwłaszcza że Rożek kusi – poza treścią tomu – także sposobem opisywania i analizowania faktów, proponuje zatem wartościową lekturę.
Historia bliska
Michał Rożek jako autor książek o Krakowie budzi zaufanie, a i lekturową ciekawość – stara się bowiem nie powtarzać raz odkrytych prawd, szuka za każdym razem innego spojrzenia na miasto i zagłębia się w historię po to, by dostarczyć czytelnikom mnóstwa nieznanych ciekawostek. Samodzielne kwerendy przyniosłyby niewielkie rezultaty, Rożek – historyk sztuki i kultury – dociera do informacji przeciętnemu zjadaczowi chleba niedostępnych. A że do tego może się pochwalić lekkim piórem i sporą umiejętnością rozbudzania apetytu na to, co krakowskie, dawne i zapomniane, po jego książki sięga się chętnie. Kolejny tom, pozwalający odkryć Kraków mało znany, „Krakowski raptularz. Szkice z dziejów” wydaje się o tyle niezwykły, że autor zamiast miejsc i obyczajów przedstawia spragnionym ciekawostek czytelnikom krótkie migawki z odległej historii, tym razem skoncentrowane na ludziach – konkretnych postaciach z dziejów. Pod historyczną lupę bierze tych, którzy pozostawili dokumenty powiązane z Krakowem, utrwalili miasto w zapiskach lub wyrazistymi czynami włączyli się w jego przeszłość. Wśród tych osobistości znajdują się ludzie bardzo znani, twórcy sztuki, królowie, dostojnicy kościelni bądź po prostu możni, o których pamięć przetrwała. Michał Rożek tym razem oddaje im głos: w krótkich rozdziałach – ni to felietonach, ni to refleksjach – obszernie cytuje źródła, wybiera to, co dla współczesnych odbiorców będzie najbardziej interesujące nawet bez posmaku sensacyjności. Czerpie trochę z mniej znanych legend i przekazów, czasem odrobinę z plotek – to bardzo ożywia prezentowane sytuacje (a przecież część z nich sięga czasów średniowiecza).
W „Krakowskim raptularzu” dzieje się sporo – a wszystko, choć rozegrało się w zamierzchłych czasach, da się w różny sposób odnieść do miasta, w którym o historii przypomina się na każdym kroku. Michał Rożek stara się być przewodnikiem po dziejach, z jego tomem można wyruszyć na zwiedzanie Krakowa i na własne oczy przekonać się, jak ważne jest dbanie o wiedzę na temat przeszłości. Na kartach „Raptularza” ożywają dawne dwory, ludzie z ich wadami i pomysłami. Tym razem dla autora to przodkowie mają większe znaczenie niż arena ich działań – ale przecież raz po raz powracają kreślone na marginesie w listach czy pamiętnikach ogólne uwagi o mieście, komentarze, które doskonale sprawdziłyby się także dzisiaj, czy zwykłe spostrzeżenia, obecnie stanowiące ciekawy łącznik między czasami dawnymi i obecnymi. Michał Rożek nie pozwoli znudzić się odbiorcom – nawet tym średnio zainteresowanym historią. W jego relacji bohaterowie minionych skandali lub wydarzeń ożywają i powracają niemal jako postacie z krwi i kości. Do tego książka przepełniona jest drobnymi a smakowitymi anegdotkami, których w zwykłych podręcznikach próżno by szukać, a które bardzo pozytywnie nastrajają do lektury. W końcu działa tu mechanizm słuchania plotek i sensacji – Rożek pozwala podejrzeć egzystencję ludzi sprzed paru wieków. I dlatego również jego „Krakowski raptularz” czytelników znajdzie nie tylko wśród mieszkańców miasta, ale i wśród zwykłych odbiorców zainteresowanych licznymi ciekawostkami. Zwłaszcza że Rożek kusi – poza treścią tomu – także sposobem opisywania i analizowania faktów, proponuje zatem wartościową lekturę.
sobota, 3 grudnia 2011
Jessica Warman: Pomiędzy światami
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Na granicy pamięci
Jessica Warman dokonała naprawdę trudnej sztuki i swoją powieścią „Pomiędzy światami” zapewniła młodym czytelnikom rozrywkę i refleksję jednocześnie. Bez niepotrzebnego dydaktyzmu ma ta książka walory wychowawcze, a przy tym jest napisana w sposób, który zachęca do spokojnej i wartościowej lektury (tu też brawa dla Xeni Wiśniewskiej, tłumaczki). Od tomu trudno się oderwać, a rozwiązania kryminalnych zagadek staną się oczywiste dopiero na moment przed ich ujawnieniem przez autorkę. Do tego Warman odnosi się do świata współczesnych amerykańskich nastolatków i bez trudu pozwala uwierzyć w przebieg wydarzeń.
Elizabeth Valchar ma wszystko, o czym może zamarzyć przeciętna nastolatka. Choć jako dziewięciolatka straciła mamę, zyskała macochę-przyjaciółkę i młodszą o zaledwie sześć miesięcy siostrę, na którą zawsze mogła liczyć. Swojego chłopaka zna od dziecka, kochają się i szanują. Liz należy do grupki najbardziej popularnych w szkole dziewczyn, w dodatku jest piękna i zawsze modnie ubrana. Ma wierne grono przyjaciół i żadnych trosk. Wszystko to traci w jednym momencie. Uwięziona pomiędzy światami, musi przeanalizować swoje życie i zrozumieć, co się stało.
Jessica Warman udowodniła, że powieść dla nastolatek nie musi przedstawiać historii miłosnej ani zestawu demonów, żeby robiła wrażenie. Jej bohaterka jest typową dziewczyną z amerykańskich seriali: trochę zwariowana, lekkomyślna, żyjąca chwilą: to obiekt zazdrości klasowych szarych myszek i obiekt westchnień chłopaków. Liz nie zastanawia się nad swoim zachowaniem, daleka jest od empatii wobec mniej popularnych kolegów, nie zauważa nikogo poza ludźmi ze swojego otoczenia. Tak przynajmniej w punkcie rozpoczęcia książki przedstawia się sytuacja. Bo Liz będzie teraz musiała zmierzyć się z bardziej mroczną stroną przeszłości: dowie się, jak wyglądała, obserwowana przez tych niedocenianych i wykpiwanych kolegów, ale też odtworzy sceny, przed którymi chciała uciec. Zawieszona na granicy dwóch światów niedokładnie pamięta, co wydarzyło się w jej życiu. Teraz może jednak cofnąć się w czasie i obejrzeć rozmaite sceny, które doprowadzą ją do wyjaśnienia aktualnego stanu.
Książka „Pomiędzy światami” jest ładnym łącznikiem między „dorosłymi” powieściami a literaturą czwartą – bohaterki nic już nie chroni przed ostatecznością (a wcześniej i przed wyborami, które zaważą na całym jej dalszym życiu), a jednocześnie jest w tej opowieści niewytłumaczalny z uwagi na fabułę kojący rytm. Jessica Warman silnie gra na emocjach odbiorców, ale ani razu nie budzi w nich typowego dla thrillerów przerażenia „rozrywkowego” – prowadzi raczej w stronę zastanowienia się nad kształtem własnej egzystencji. Nie ma w tym tomie nic, co kazałoby odłożyć lekturę – nic odpychającego czy zniechęcającego – przeciwnie, autorka, dawkując przeżycia i wspomnienia Liz, zachęca do dalszego śledzenia akcji.
Na uwagę zasługuje ilość trudnych tematów, poruszanych w tej książce – istotna jest kwestia anoreksji, poczucia winy, uruchamiającego podświadome autodestrukcyjne decyzje, ale też motyw przebaczenia i zrozumienia własnych win, miłości i zdrady, strachu i bezradności czy zaufania.
Na granicy pamięci
Jessica Warman dokonała naprawdę trudnej sztuki i swoją powieścią „Pomiędzy światami” zapewniła młodym czytelnikom rozrywkę i refleksję jednocześnie. Bez niepotrzebnego dydaktyzmu ma ta książka walory wychowawcze, a przy tym jest napisana w sposób, który zachęca do spokojnej i wartościowej lektury (tu też brawa dla Xeni Wiśniewskiej, tłumaczki). Od tomu trudno się oderwać, a rozwiązania kryminalnych zagadek staną się oczywiste dopiero na moment przed ich ujawnieniem przez autorkę. Do tego Warman odnosi się do świata współczesnych amerykańskich nastolatków i bez trudu pozwala uwierzyć w przebieg wydarzeń.
Elizabeth Valchar ma wszystko, o czym może zamarzyć przeciętna nastolatka. Choć jako dziewięciolatka straciła mamę, zyskała macochę-przyjaciółkę i młodszą o zaledwie sześć miesięcy siostrę, na którą zawsze mogła liczyć. Swojego chłopaka zna od dziecka, kochają się i szanują. Liz należy do grupki najbardziej popularnych w szkole dziewczyn, w dodatku jest piękna i zawsze modnie ubrana. Ma wierne grono przyjaciół i żadnych trosk. Wszystko to traci w jednym momencie. Uwięziona pomiędzy światami, musi przeanalizować swoje życie i zrozumieć, co się stało.
Jessica Warman udowodniła, że powieść dla nastolatek nie musi przedstawiać historii miłosnej ani zestawu demonów, żeby robiła wrażenie. Jej bohaterka jest typową dziewczyną z amerykańskich seriali: trochę zwariowana, lekkomyślna, żyjąca chwilą: to obiekt zazdrości klasowych szarych myszek i obiekt westchnień chłopaków. Liz nie zastanawia się nad swoim zachowaniem, daleka jest od empatii wobec mniej popularnych kolegów, nie zauważa nikogo poza ludźmi ze swojego otoczenia. Tak przynajmniej w punkcie rozpoczęcia książki przedstawia się sytuacja. Bo Liz będzie teraz musiała zmierzyć się z bardziej mroczną stroną przeszłości: dowie się, jak wyglądała, obserwowana przez tych niedocenianych i wykpiwanych kolegów, ale też odtworzy sceny, przed którymi chciała uciec. Zawieszona na granicy dwóch światów niedokładnie pamięta, co wydarzyło się w jej życiu. Teraz może jednak cofnąć się w czasie i obejrzeć rozmaite sceny, które doprowadzą ją do wyjaśnienia aktualnego stanu.
Książka „Pomiędzy światami” jest ładnym łącznikiem między „dorosłymi” powieściami a literaturą czwartą – bohaterki nic już nie chroni przed ostatecznością (a wcześniej i przed wyborami, które zaważą na całym jej dalszym życiu), a jednocześnie jest w tej opowieści niewytłumaczalny z uwagi na fabułę kojący rytm. Jessica Warman silnie gra na emocjach odbiorców, ale ani razu nie budzi w nich typowego dla thrillerów przerażenia „rozrywkowego” – prowadzi raczej w stronę zastanowienia się nad kształtem własnej egzystencji. Nie ma w tym tomie nic, co kazałoby odłożyć lekturę – nic odpychającego czy zniechęcającego – przeciwnie, autorka, dawkując przeżycia i wspomnienia Liz, zachęca do dalszego śledzenia akcji.
Na uwagę zasługuje ilość trudnych tematów, poruszanych w tej książce – istotna jest kwestia anoreksji, poczucia winy, uruchamiającego podświadome autodestrukcyjne decyzje, ale też motyw przebaczenia i zrozumienia własnych win, miłości i zdrady, strachu i bezradności czy zaufania.
piątek, 2 grudnia 2011
Łukasz Garbal: Edytorstwo. Jak wydawać współczesne teksty literackie
PWN, Warszawa 2011.
Tekst do książki
Wydawnictw jest na rynku mnóstwo – lecz, niestety, zaobserwować można malejącą tendencję do dbania o edytorską jakość publikacji. Konkurencja w tym wypadku nie wymusza – o dziwo – fachowego opracowywania tekstów, a względy oszczędnościowe także przyczyniają się do coraz gorszych wydań. Tom Łukasza Garbala „Edytorstwo. Jak wydawać współczesne teksty literackie” sytuacji w cudowny sposób nie naprawi, ale po pierwsze, pozwoli na kształcenie specjalistów w dziedzinie edytorstwa (dotychczasowe podręczniki są już przecież mocno przestarzałe), a po drugie – być może – przyczyni się do zainteresowania metodami opracowywania książek, a co za tym idzie – i do uważniejszego kontrolowania pracy wydawców.
Autor proponuje odbiorcom kompendium wiedzy na temat pracy edytora, prowadząc wywód od podstaw absolutnych (definicji i terminów niezbędnych w tym zawodzie) po sprawy najbardziej aktualne – jak choćby kwestie związane z internetem. Zwraca uwagę na gatunki opracowywanych tekstów i cierpliwie tłumaczy różnice między przygotowywaniem do druku wierszy (interpunkcja), satyr (rzecz rzadka w dzisiejszych czasach – pamięta o konieczności nakreślenia kontekstu utworów agitacyjnych przy jednoczesnym unikaniu komizmu mimowolnego w zbędnych wyjaśnieniach), powieści, felietonów, dzieł naukowych czy dzienników. Uczy współpracy z autorem oraz znaków, jakimi edytor się posługuje. Sięga po mocno czasem rozbudowane przykłady: prowadzi odbiorców przez tajniki zawodu, pokazując w praktyce, gdzie mogą spotkać się z problemami – i jakiego rodzaju rozstrzygnięcia ich czekają. Jest w tej pracy rzetelny i skrupulatny, układa naprawdę cenny podręcznik, który ułatwi zadanie adeptom edytorstwa. Odpowie na całe mnóstwo pytań mogących nasunąć się niedoświadczonym jeszcze edytorom i przed błędami ustrzeże zawodowców. Co więcej – to publikacja obowiązkowa również dla właścicieli małych wydawnictw.
Garbal nie stawia na suchą teorię, swoje uwagi obficie podbudowuje przykładami. Co ważne dla dzisiejszych czytelników – zwraca się także do edytorów znanych pisarzy z prośbą o zdradzenie tajników warsztatu: w całym tomie wiele razy pojawiają się informacje zakulisowe, uzyskane dzięki prywatnym rozmowom czy korespondencji – wnoszą one do lektury bardzo wiele, pozwalają bowiem ująć temat z różnych punktów widzenia i przedstawić więcej pułapek czy dylematów, przed jakimi stają edytorzy. To sprawia także, że „Edytorstwo” nie wybrzmiewa jak zwyczajny, suchy podręcznik, ale przynosi również sporo ciekawostek podawanych na marginesie rzeczowego wywodu. Garbal konstruuje swoją książkę przez pryzmat problemów i wątpliwości, z jakimi muszą się mierzyć pracujący w zawodzie. Poza rzetelnością i rzeczowością (w przeciwnym razie tom stałby się karykaturą samego siebie…) na uwagę zasługuje tu również dobrze przemyślany podział materiału, szkielet konstrukcyjny, który jest jasny, przejrzysty i sensowny. Zagadnienia poruszane w rozdziale umieszcza autor w rozbudowanych czasem do przesady śródtytułach – jednak to, co przy ciągłej lekturze wybija lekko z rytmu i skupienia na treści, przy zwykłym korzystaniu z tej książki jako kompendium wiedzy sprawdza się znakomicie. Ta książka staje się nieocenioną pomocą dla wydawców oraz redaktorów i trudno się będzie bez niej obejść tym, którzy chcieliby się nauczyć edytorstwa.
Tekst do książki
Wydawnictw jest na rynku mnóstwo – lecz, niestety, zaobserwować można malejącą tendencję do dbania o edytorską jakość publikacji. Konkurencja w tym wypadku nie wymusza – o dziwo – fachowego opracowywania tekstów, a względy oszczędnościowe także przyczyniają się do coraz gorszych wydań. Tom Łukasza Garbala „Edytorstwo. Jak wydawać współczesne teksty literackie” sytuacji w cudowny sposób nie naprawi, ale po pierwsze, pozwoli na kształcenie specjalistów w dziedzinie edytorstwa (dotychczasowe podręczniki są już przecież mocno przestarzałe), a po drugie – być może – przyczyni się do zainteresowania metodami opracowywania książek, a co za tym idzie – i do uważniejszego kontrolowania pracy wydawców.
Autor proponuje odbiorcom kompendium wiedzy na temat pracy edytora, prowadząc wywód od podstaw absolutnych (definicji i terminów niezbędnych w tym zawodzie) po sprawy najbardziej aktualne – jak choćby kwestie związane z internetem. Zwraca uwagę na gatunki opracowywanych tekstów i cierpliwie tłumaczy różnice między przygotowywaniem do druku wierszy (interpunkcja), satyr (rzecz rzadka w dzisiejszych czasach – pamięta o konieczności nakreślenia kontekstu utworów agitacyjnych przy jednoczesnym unikaniu komizmu mimowolnego w zbędnych wyjaśnieniach), powieści, felietonów, dzieł naukowych czy dzienników. Uczy współpracy z autorem oraz znaków, jakimi edytor się posługuje. Sięga po mocno czasem rozbudowane przykłady: prowadzi odbiorców przez tajniki zawodu, pokazując w praktyce, gdzie mogą spotkać się z problemami – i jakiego rodzaju rozstrzygnięcia ich czekają. Jest w tej pracy rzetelny i skrupulatny, układa naprawdę cenny podręcznik, który ułatwi zadanie adeptom edytorstwa. Odpowie na całe mnóstwo pytań mogących nasunąć się niedoświadczonym jeszcze edytorom i przed błędami ustrzeże zawodowców. Co więcej – to publikacja obowiązkowa również dla właścicieli małych wydawnictw.
Garbal nie stawia na suchą teorię, swoje uwagi obficie podbudowuje przykładami. Co ważne dla dzisiejszych czytelników – zwraca się także do edytorów znanych pisarzy z prośbą o zdradzenie tajników warsztatu: w całym tomie wiele razy pojawiają się informacje zakulisowe, uzyskane dzięki prywatnym rozmowom czy korespondencji – wnoszą one do lektury bardzo wiele, pozwalają bowiem ująć temat z różnych punktów widzenia i przedstawić więcej pułapek czy dylematów, przed jakimi stają edytorzy. To sprawia także, że „Edytorstwo” nie wybrzmiewa jak zwyczajny, suchy podręcznik, ale przynosi również sporo ciekawostek podawanych na marginesie rzeczowego wywodu. Garbal konstruuje swoją książkę przez pryzmat problemów i wątpliwości, z jakimi muszą się mierzyć pracujący w zawodzie. Poza rzetelnością i rzeczowością (w przeciwnym razie tom stałby się karykaturą samego siebie…) na uwagę zasługuje tu również dobrze przemyślany podział materiału, szkielet konstrukcyjny, który jest jasny, przejrzysty i sensowny. Zagadnienia poruszane w rozdziale umieszcza autor w rozbudowanych czasem do przesady śródtytułach – jednak to, co przy ciągłej lekturze wybija lekko z rytmu i skupienia na treści, przy zwykłym korzystaniu z tej książki jako kompendium wiedzy sprawdza się znakomicie. Ta książka staje się nieocenioną pomocą dla wydawców oraz redaktorów i trudno się będzie bez niej obejść tym, którzy chcieliby się nauczyć edytorstwa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)