Marginesy, Warszawa 2023.
Cena życia
Chociaż to z ratownikami medycznymi stykają się najszybciej ci, którzy wzywają pogotowie, zawód ten jest wciąż słabo znany i niedoceniany przez społeczeństwo. Justyna Dżbik-Kluge stara się ten stan rzeczy zmienić za sprawą rozmów z Jarosławem Sowizdraniukiem. "Ratownik. Nie jestem bogiem" to wywiad rzeka i zestaw wspomnień jednocześnie. Dżbik-Kluge zabiera głos tylko od czasu do czasu, przeważnie pozwala mówić swojemu bohaterowi - i wypytuje o rozmaite fakty czy przeżycia z codzienności ratowników medycznych. Umożliwia dzięki temu odbiorcom poznanie tego zawodu i wzbudzenie szacunku do ludzi, którzy codziennie ratują komuś życie.
Jarosław Sowizdraniuk dzieli się anegdotami z wyjazdów do pacjentów. Przedstawia historie brzmiące momentami wręcz nieprawdopodobnie, czasami komiczne, a czasami dające do myślenia. W wielu przypadkach chodzi o to, by uświadomić odbiorcom, że nieuzasadnione wezwanie karetki oznaczać może śmierć kogoś, do kogo nie zdąży się z pomocą na czas. Niekiedy (zwłaszcza gdy akcja zakończy się powodzeniem) można przekuć opowieść w przygodę, w coś, co rozbawi czytelników. Mnóstwo tu takich scenek. Ale Sowizdraniuk może też przyjrzeć się z bliska rozmaitym dramatom i patologiom, sprawdzić, jaki pomysł ma państwo na bezdomnych i dlaczego ratownicy nie mogą być remedium na ludzką samotność. Dzieli się autor nie tylko informacjami o tym, jak powinny wyglądać zadania ratownika: może wytłumaczyć, jak ratować życie zanim przybędzie karetka (i takie informacje jako dodatek do książki tu funkcjonują), ale zdradza też własne patenty na pracę. Opowiada o tym, jak podchodził do chorych psychicznie wymagających hospitalizacji i jak zjednywał sobie ich zaufanie. Przedstawia historie samobójców i tych, którzy zachowują zimną krew w najbardziej niewiarygodnych sytuacjach. Nie ma tu miejsca na zbyt długie komentowanie standardowych przypadków: liczą się skrajności, bo też i one są najbardziej medialne i najbardziej przyciągną czytelników. Jarosław Sowizdraniuk ma sporo do opowiedzenia: z części historii zdaje relacje w drobnych rozmowach składających się na tę książkę, innym razem decyduje się na samodzielne opisywanie wydarzeń i analizowanie ich pod kątem komplikacji w pracy ratowników. Jarosław Sowizdraniuk nie wybiela ratowników: zwraca uwagę na to, jak można naginać zasady i przedstawia sytuacje, z którymi spotkał się sam lub które rozpalały opinię publiczną.
Osobny temat stanowi covid i działania ratowników w czasie pandemii. Tu znalazło się miejsce na opowiadanie o kolejkach do szpitali i spędzaniu z chorymi kilku godzin na podjeździe w karetkach. Z perspektywy ludzi, którzy muszą narażać życie swoje i swoich bliskich w imię czyjejś źle pojętej wolności sytuacja wygląda inaczej niż w części mediów. I dzięki temu, że w "Ratowniku" głos zyskuje przedstawiciel branży medycznej, do części ludzi może to trafić. Emocjonalna i pełna silnych wrażeń historia zamienia się w wielką lekturową przygodę. Książka została sprawnie napisana, z odpowiednio skrótowymi relacjami i komentarzami, które zapadają w pamięć. Granie na uczuciach odbiorców jest tu wyraźne, ale trudno o inny rodzaj narracji, gdy trzeba uzyskać określone efekty. Jarosław Sowizdraniuk, chociaż zawód ratownika medycznego porzucił (ale nie wyklucza powrotu), z dystansu podkreśla jego bolączki i problemy, bezbłędnie wskazuje konieczności zmian. Daje czytelnikom sporo do myślenia i sprawia, że z większym szacunkiem będzie się podchodzić do tych, od których zależy życie.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
piątek, 31 marca 2023
czwartek, 30 marca 2023
Ciszej! / Leniwcu, pospiesz się!
Harperkids, Warszawa 2023.
Słuchanie bajek
Kolejne rozwiązanie dźwiękowe przychodzi do najmłodszych z podserią Zabawy z dźwiękiem w ramach cyklu Akademia Mądrego Dziecka. Grube kartonowe tomiki o zaokrąglonych rogach to coś, co rodzice z pewnością już znają - z różnych propozycji dla najmłodszych. Tym razem twórcy postawili na dźwięki i na uczenie dziecka rozpoznawania różnych rodzajów "hałasów". Są to tomiki, które przez swoją interaktywność stają się automatycznie bardziej atrakcyjne i budują w maluchach zaufanie do książek jako źródła rozrywki - chociaż samej literatury jest tu bardzo mało.
"Ciszej" i "Leniwcu, pospiesz się" to dwie publikacje wkraczające na rynek. W "Ciszej" bohaterem jest lew poirytowany rozmaitymi dźwiękami płynącymi z dżungli. Bez przerwy ucisza kogoś, kogo spotyka na swojej drodze: denerwują go zabawy małpki, kąpiel słonia, skrzeczenie papugi i warczenie lamparta - a wszystko dlatego, że małe lwiątka śpią i nie należy ich teraz budzić. Zwierzęta raczej bez problemu podporządkują się wymaganiom króla dżungli, a dzieci mogą na bieżąco odsłuchiwać hałasy, które przeszkadzają bohaterowi i mogą zagrozić drzemce rodziny. Na każdej stronie pojawia się polecenie co do koloru "guzika", który trzeba nacisnąć (ów guzik jest po prostu dziurą wyciętą w stronach - w związku z tym najmłodsi znów mogą ćwiczyć sprawność manualną i wykorzystywać coś, co i tak bardzo lubili w różnych tomikach z serii). Naciśnięcie "guzika" wiąże się z uruchomieniem odpowiedniego nagrania - co sprawi, że książeczka ożyje i rozbrzmi dźwiękami. Takie rozwiązanie jest na rynku literatury czwartej stosunkowo nowe i bardzo się sprawdzi w rozmowach z najmłodszymi. Całą bajkę można czytać albo opowiadać po swojemu, wskazując pociechom kolorowe i naiwne, ale urocze przy tym ilustracje, które proponuje Louise Anglicas. "Ciszej" to książeczka, która też pozwala dziecku zrozumieć, dlaczego nie w każdej sytuacji można bezkarnie i do woli hałasować. Z kolei tomik "Leniwcu, pospiesz się" zbudowany jest według innego klucza. Tutaj leniwiec blokuje drogę swoim pojazdem. Nie mogą go wyminąć koparka, lokomotywa (!), wóz strażacki ani samolot - to wszystko dzieci nie zdziwi, liczyć się będzie niespodzianka, którą przyjaciele przygotowują dla bohatera. Nagle cały pośpiech zyskuje nowe znaczenie i nowy wymiar, a dzieci dowiedzą się, dokąd spieszyły się wszystkie zwierzęta. Tutaj odgłosami są dźwięki kolejnych pojazdów: odgłos koparki, lokomotywy, straży pożarnej czy samolotu, na co wskazują onomatopeje przy każdym z guzików. Oczywiście zasada pozostaje ta sama: odpowiedni otwór należy nacisnąć po dotarciu do konkretnej rozkładówki (można też przez pomyłkę nacisnąć inne guziki, bo przecież żaden nie jest zasłonięty).
Tylko kilka stron, ale dobry pomysł i przyjemna dla oka realizacja - najmłodszym to rozwiązanie z pewnością się spodoba i sprawi, że zechcą zaglądać do książek w przyszłości. To ładnie wykonane publikacje, które mogą powiedzieć kilkulatkom coś o otaczającym je świecie i zapewnić ćwiczenie uważności. Dzięki "ukrytym" w książkach dźwiękom liczyć się będzie również niespodzianka, jaką otrzymają dzieci podczas lektury.
Słuchanie bajek
Kolejne rozwiązanie dźwiękowe przychodzi do najmłodszych z podserią Zabawy z dźwiękiem w ramach cyklu Akademia Mądrego Dziecka. Grube kartonowe tomiki o zaokrąglonych rogach to coś, co rodzice z pewnością już znają - z różnych propozycji dla najmłodszych. Tym razem twórcy postawili na dźwięki i na uczenie dziecka rozpoznawania różnych rodzajów "hałasów". Są to tomiki, które przez swoją interaktywność stają się automatycznie bardziej atrakcyjne i budują w maluchach zaufanie do książek jako źródła rozrywki - chociaż samej literatury jest tu bardzo mało.
"Ciszej" i "Leniwcu, pospiesz się" to dwie publikacje wkraczające na rynek. W "Ciszej" bohaterem jest lew poirytowany rozmaitymi dźwiękami płynącymi z dżungli. Bez przerwy ucisza kogoś, kogo spotyka na swojej drodze: denerwują go zabawy małpki, kąpiel słonia, skrzeczenie papugi i warczenie lamparta - a wszystko dlatego, że małe lwiątka śpią i nie należy ich teraz budzić. Zwierzęta raczej bez problemu podporządkują się wymaganiom króla dżungli, a dzieci mogą na bieżąco odsłuchiwać hałasy, które przeszkadzają bohaterowi i mogą zagrozić drzemce rodziny. Na każdej stronie pojawia się polecenie co do koloru "guzika", który trzeba nacisnąć (ów guzik jest po prostu dziurą wyciętą w stronach - w związku z tym najmłodsi znów mogą ćwiczyć sprawność manualną i wykorzystywać coś, co i tak bardzo lubili w różnych tomikach z serii). Naciśnięcie "guzika" wiąże się z uruchomieniem odpowiedniego nagrania - co sprawi, że książeczka ożyje i rozbrzmi dźwiękami. Takie rozwiązanie jest na rynku literatury czwartej stosunkowo nowe i bardzo się sprawdzi w rozmowach z najmłodszymi. Całą bajkę można czytać albo opowiadać po swojemu, wskazując pociechom kolorowe i naiwne, ale urocze przy tym ilustracje, które proponuje Louise Anglicas. "Ciszej" to książeczka, która też pozwala dziecku zrozumieć, dlaczego nie w każdej sytuacji można bezkarnie i do woli hałasować. Z kolei tomik "Leniwcu, pospiesz się" zbudowany jest według innego klucza. Tutaj leniwiec blokuje drogę swoim pojazdem. Nie mogą go wyminąć koparka, lokomotywa (!), wóz strażacki ani samolot - to wszystko dzieci nie zdziwi, liczyć się będzie niespodzianka, którą przyjaciele przygotowują dla bohatera. Nagle cały pośpiech zyskuje nowe znaczenie i nowy wymiar, a dzieci dowiedzą się, dokąd spieszyły się wszystkie zwierzęta. Tutaj odgłosami są dźwięki kolejnych pojazdów: odgłos koparki, lokomotywy, straży pożarnej czy samolotu, na co wskazują onomatopeje przy każdym z guzików. Oczywiście zasada pozostaje ta sama: odpowiedni otwór należy nacisnąć po dotarciu do konkretnej rozkładówki (można też przez pomyłkę nacisnąć inne guziki, bo przecież żaden nie jest zasłonięty).
Tylko kilka stron, ale dobry pomysł i przyjemna dla oka realizacja - najmłodszym to rozwiązanie z pewnością się spodoba i sprawi, że zechcą zaglądać do książek w przyszłości. To ładnie wykonane publikacje, które mogą powiedzieć kilkulatkom coś o otaczającym je świecie i zapewnić ćwiczenie uważności. Dzięki "ukrytym" w książkach dźwiękom liczyć się będzie również niespodzianka, jaką otrzymają dzieci podczas lektury.
środa, 29 marca 2023
Olivia Laing: Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych
Czarne, Wołowiec 2023.
Pustka tłumu
Bardzo nietypowa jest ta książka jak na "amerykańską" serię Czarnego, bo Olivia Laing odnosi się tu nie tyle do wydarzeń i do faktów, chociaż na cudzych biografiach buduje kolejne eseje - co do własnych doświadczeń. Sama przekonała się, jak to jest: zasmakować rozczarowania i samotności w Nowym Jorku - co skłoniło ją do zajmowania się artystami wykluczonymi ze środowiska lub samodzielnie się alienującymi z różnych powodów. Laing przyznaje się do porażki osobistej i uczuciowej: romans, który miał prowadzić do wspólnego zamieszkania i zmiany trybu życia, bardzo radykalnej, zamienił się w gehennę i sprawił, że autorka przestała czuć się pewnie w nowym dla siebie otoczeniu. Do własnych przeżyć i refleksji bez skrępowania się przyznaje, nie odczuwa problemu przy przedstawianiu odbiorcom swojej historii. Stanowi ona punkt wyjścia do rozważań o samotności w ujęciu kulturoznawczym. Niby nieco naiwnym, zwłaszcza na początku, kiedy Olivia Laing musi się czytelnikom przedstawić, zaprezentować swoje podejście do tematu i... poszukać definicji czegoś, co i tak powinno być powszechnie zrozumiałe - jednak taka rozbiegówka jest wyraźnie potrzebna, później już nie będzie czasu na ustalenia podstaw. Autorka zajmie się bowiem szczegółowym omawianiem tego, co w egzystencji poszczególnych bohaterów w kolejnych esejach najistotniejsze. Nie zamierza przybliżać rodzaju twórczości ani charakteryzować pobieżnie wybranych postaci: od razu zanurza się w życiorysy, wyjaśnia to, czego nie dałoby się wyczytać z krótkich notek. Najbardziej zajmuje ją - co oczywiste - motyw wyobcowania i tego, do czego doprowadzi ono w sztuce. Kolejni twórcy muszą jakoś zmierzyć się z brzradnością płynącą z samotności w tłumie, uczą się ją oswajać albo eliminować z codzienności, wybierają rozwiązania niekoniecznie możliwe do polecenia innym. Każdy na swój sposób ucieka od marazmu albo od lęków i próbuje okiełznać samotność, dając temu wyraz w pracy artystycznej. Olivia Laing przeistacza się w śledczego, dociera do najbardziej skrywanych myśli i poglądów, odtwarza schematy zachowań lub - przeciwnie - przygląda się tym postawom, które nie dadzą się zamknąć w określonych ramach. Wielką siłą tomu "Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych" jest odwoływanie się do mniej kojarzonych nazwisk, albo do postaci, które w swoim czasie wyzwalały wielkie zainteresowanie opinii publicznej, ale obecnie już nie rozpalają wyobraźni tak bardzo. Olivia Laing przez wyszukiwanie wspólnych doznań zaprzecza nieco koncepcji samotności: zbiera osoby, które - gdyby miały szansę się poznać, być może stworzyłyby grupę i zamieniły inspirujący je temat wyobcowania na znacznie bardziej optymistyczny. Na uwagę zasługuje koncentracja, z jaką autorka pochyla się nad każdym kolejnym twórcą - jak bardzo próbuje go zrozumieć i dotrzeć do istoty jego dzieł przez pryzmat doświadczeń życiowych. W tle jest Nowy Jork - jako ograniczenie, rodzaj podziału i zawężenie obszaru poszukiwań artystów - jednak Nowy Jork podbija też wrażenie samotności i buduje metaforę samotnego w tłumie. Jest to książka przemawiająca do wyobraźni i jednocześnie pokazująca, jak wielkie i nośne opowieści można konstruować na podstawie życiowych doświadczeń - nie ma tu rutyny z biograficznych notek, nie ma też przechodzenia do banałów. Mimo początkowych zastrzeżeń co do humanistycznego pojmowania samotności - staje się ten tom lekturą wyjątkową i wartościową dla odbiorców.
Pustka tłumu
Bardzo nietypowa jest ta książka jak na "amerykańską" serię Czarnego, bo Olivia Laing odnosi się tu nie tyle do wydarzeń i do faktów, chociaż na cudzych biografiach buduje kolejne eseje - co do własnych doświadczeń. Sama przekonała się, jak to jest: zasmakować rozczarowania i samotności w Nowym Jorku - co skłoniło ją do zajmowania się artystami wykluczonymi ze środowiska lub samodzielnie się alienującymi z różnych powodów. Laing przyznaje się do porażki osobistej i uczuciowej: romans, który miał prowadzić do wspólnego zamieszkania i zmiany trybu życia, bardzo radykalnej, zamienił się w gehennę i sprawił, że autorka przestała czuć się pewnie w nowym dla siebie otoczeniu. Do własnych przeżyć i refleksji bez skrępowania się przyznaje, nie odczuwa problemu przy przedstawianiu odbiorcom swojej historii. Stanowi ona punkt wyjścia do rozważań o samotności w ujęciu kulturoznawczym. Niby nieco naiwnym, zwłaszcza na początku, kiedy Olivia Laing musi się czytelnikom przedstawić, zaprezentować swoje podejście do tematu i... poszukać definicji czegoś, co i tak powinno być powszechnie zrozumiałe - jednak taka rozbiegówka jest wyraźnie potrzebna, później już nie będzie czasu na ustalenia podstaw. Autorka zajmie się bowiem szczegółowym omawianiem tego, co w egzystencji poszczególnych bohaterów w kolejnych esejach najistotniejsze. Nie zamierza przybliżać rodzaju twórczości ani charakteryzować pobieżnie wybranych postaci: od razu zanurza się w życiorysy, wyjaśnia to, czego nie dałoby się wyczytać z krótkich notek. Najbardziej zajmuje ją - co oczywiste - motyw wyobcowania i tego, do czego doprowadzi ono w sztuce. Kolejni twórcy muszą jakoś zmierzyć się z brzradnością płynącą z samotności w tłumie, uczą się ją oswajać albo eliminować z codzienności, wybierają rozwiązania niekoniecznie możliwe do polecenia innym. Każdy na swój sposób ucieka od marazmu albo od lęków i próbuje okiełznać samotność, dając temu wyraz w pracy artystycznej. Olivia Laing przeistacza się w śledczego, dociera do najbardziej skrywanych myśli i poglądów, odtwarza schematy zachowań lub - przeciwnie - przygląda się tym postawom, które nie dadzą się zamknąć w określonych ramach. Wielką siłą tomu "Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych" jest odwoływanie się do mniej kojarzonych nazwisk, albo do postaci, które w swoim czasie wyzwalały wielkie zainteresowanie opinii publicznej, ale obecnie już nie rozpalają wyobraźni tak bardzo. Olivia Laing przez wyszukiwanie wspólnych doznań zaprzecza nieco koncepcji samotności: zbiera osoby, które - gdyby miały szansę się poznać, być może stworzyłyby grupę i zamieniły inspirujący je temat wyobcowania na znacznie bardziej optymistyczny. Na uwagę zasługuje koncentracja, z jaką autorka pochyla się nad każdym kolejnym twórcą - jak bardzo próbuje go zrozumieć i dotrzeć do istoty jego dzieł przez pryzmat doświadczeń życiowych. W tle jest Nowy Jork - jako ograniczenie, rodzaj podziału i zawężenie obszaru poszukiwań artystów - jednak Nowy Jork podbija też wrażenie samotności i buduje metaforę samotnego w tłumie. Jest to książka przemawiająca do wyobraźni i jednocześnie pokazująca, jak wielkie i nośne opowieści można konstruować na podstawie życiowych doświadczeń - nie ma tu rutyny z biograficznych notek, nie ma też przechodzenia do banałów. Mimo początkowych zastrzeżeń co do humanistycznego pojmowania samotności - staje się ten tom lekturą wyjątkową i wartościową dla odbiorców.
wtorek, 28 marca 2023
K. C. Davis: Jak prowadzić dom, kiedy toniesz
Marginesy, Warszawa 2023.
Bez sprzątania
Większość autorek poradników dotyczących porządkowania przestrzeni wokół siebie skupia się na tym, żeby dom lśnił i był idealnie wysprzątany. Rzeczy - posegregowane w odpowiednich pojemnikach i na półkach mają zapewniać ład i poczucie harmonii. Tymczasem K. C. Davis w książce "Jak prowadzić dom, kiedy toniesz" przyznaje się do własnej niedoskonałości i zapewnia, że nie ma nic złego w tym, że odbiorczynie nie zawsze mają siły i ochotę na sprzątanie. Może szokować - kiedy przekonuje, że zwykłe pozamiatanie ścieżki w korytarzu (zamiast odkurzenia całej podłogi) ma sens i pozwala zaprowadzić porządek. Davis nie zna satysfakcji z idealnie wysprzątanego całego domu. Wyrzuca ze swojego słownika pojęcie lenistwa - przekonuje, że to raczej brak zapału czy siły prowadzi do odkładania na później zmywania albo prania. Uświadamia czytelniczkom, że robienie porządków jest neutralne moralnie, więc nie powinno prowadzić do obwiniania i oskarżania siebie, kiedy się nie powiedzie. K. C. Davis sprząta partiami i wtedy, kiedy poczuje na to ochotę. Zanim ogarnie część mieszkania, druga część zdąży się zabałaganić - przez co bliżej autorce do zwyczajnych odbiorczyń, które nie mają ambicji zostania idealnymi paniami domu. Wie, że niektórym sprzątanie przychodzi bez trudu - ale to osoby, które na przykład nie potrafią wypełniać dokumentów lub przygotowywać sobie pełnowartościowych posiłków. Tłumaczy, że nie każdy musi być mistrzem sprzątania, nie ma zresztą na to szans. I do tych pań, które zwyczajnie sprzątać nie lubią, się kieruje.
Podpowiedzi, jakie znajdą się w "Jak prowadzić dom, kiedy toniesz" mogą zaskakiwać: autorka kieruje się bowiem tym, co jej samej sprawia specyficzną przyjemność. Jeśli musi uporządkować dom, lubi gromadzić w odpowiednich miejscach różne rzeczy - i to jako wskazówkę podsuwa czytelniczkom. Zamiast włożyć naczynia do zmywarki, mogą one zająć się układaniem ich pod kątek wielkości lub przeznaczenia - co oczywiście niekoniecznie przyspieszy proces zaprowadzenia porządków, ale może pomóc w znalezieniu odrobiny przyjemności z niewdzięcznego zadania. K. C. Davis chce dawać przykład - w opozycji wobec wszystkich idealnych pań domu. Nie boi się przyznawać do słabości, potępia presję wywieraną na kobiety, które czują się w obowiązku utrzymać dom w nienagannej czystości. I tutaj znajduje przestrzeń na własną książkę. Nie chce, żeby czytelniczki czuły się przytłoczone czy zmęczone na samą myśl o codziennych obowiązkach: pranie, zmywanie, odkurzanie - to wszystko czynności, które trzeba wykonywać, ale K. C. Davis przekonuje, że nie przez cały czas. Dokonuje na oczach czytelniczek odkryć, które mają być dla nich inspiracją, między innymi - dotyczących składania prania. I chociaż nie wszystkie podpowiedzi sprawdzą się w przypadku czytelniczek, które potrzebują motywacji, bo K. C. Davis stawia raczej na demotywację, to jednak stanowią ciekawą propozycję dla tych pań, które wolą inne zajęcia niż sprzątanie. Autorka uświadamia, że można zostawić w domu bałagan i nie czuć się z tym źle. Czyli - walczy z jednym z bardziej rozpowszechnionych stereotypów na temat kobiet. Takim podejściem dzieli się też poprzez fotorelacje w mediach społecznościowych - i dziwi fakt, że zaskakują ją reakcje. Jednak ludzie wolą raczej obietnicę czystego i schludnego domu niż podpowiedź, żeby zmieść śmieci pod ścianę a naczynia do umycia postawić obok zlewu - być może właśnie prawem przekory K. C. Davis będzie mogła na rynku znaleźć swoje miejsce.
Bez sprzątania
Większość autorek poradników dotyczących porządkowania przestrzeni wokół siebie skupia się na tym, żeby dom lśnił i był idealnie wysprzątany. Rzeczy - posegregowane w odpowiednich pojemnikach i na półkach mają zapewniać ład i poczucie harmonii. Tymczasem K. C. Davis w książce "Jak prowadzić dom, kiedy toniesz" przyznaje się do własnej niedoskonałości i zapewnia, że nie ma nic złego w tym, że odbiorczynie nie zawsze mają siły i ochotę na sprzątanie. Może szokować - kiedy przekonuje, że zwykłe pozamiatanie ścieżki w korytarzu (zamiast odkurzenia całej podłogi) ma sens i pozwala zaprowadzić porządek. Davis nie zna satysfakcji z idealnie wysprzątanego całego domu. Wyrzuca ze swojego słownika pojęcie lenistwa - przekonuje, że to raczej brak zapału czy siły prowadzi do odkładania na później zmywania albo prania. Uświadamia czytelniczkom, że robienie porządków jest neutralne moralnie, więc nie powinno prowadzić do obwiniania i oskarżania siebie, kiedy się nie powiedzie. K. C. Davis sprząta partiami i wtedy, kiedy poczuje na to ochotę. Zanim ogarnie część mieszkania, druga część zdąży się zabałaganić - przez co bliżej autorce do zwyczajnych odbiorczyń, które nie mają ambicji zostania idealnymi paniami domu. Wie, że niektórym sprzątanie przychodzi bez trudu - ale to osoby, które na przykład nie potrafią wypełniać dokumentów lub przygotowywać sobie pełnowartościowych posiłków. Tłumaczy, że nie każdy musi być mistrzem sprzątania, nie ma zresztą na to szans. I do tych pań, które zwyczajnie sprzątać nie lubią, się kieruje.
Podpowiedzi, jakie znajdą się w "Jak prowadzić dom, kiedy toniesz" mogą zaskakiwać: autorka kieruje się bowiem tym, co jej samej sprawia specyficzną przyjemność. Jeśli musi uporządkować dom, lubi gromadzić w odpowiednich miejscach różne rzeczy - i to jako wskazówkę podsuwa czytelniczkom. Zamiast włożyć naczynia do zmywarki, mogą one zająć się układaniem ich pod kątek wielkości lub przeznaczenia - co oczywiście niekoniecznie przyspieszy proces zaprowadzenia porządków, ale może pomóc w znalezieniu odrobiny przyjemności z niewdzięcznego zadania. K. C. Davis chce dawać przykład - w opozycji wobec wszystkich idealnych pań domu. Nie boi się przyznawać do słabości, potępia presję wywieraną na kobiety, które czują się w obowiązku utrzymać dom w nienagannej czystości. I tutaj znajduje przestrzeń na własną książkę. Nie chce, żeby czytelniczki czuły się przytłoczone czy zmęczone na samą myśl o codziennych obowiązkach: pranie, zmywanie, odkurzanie - to wszystko czynności, które trzeba wykonywać, ale K. C. Davis przekonuje, że nie przez cały czas. Dokonuje na oczach czytelniczek odkryć, które mają być dla nich inspiracją, między innymi - dotyczących składania prania. I chociaż nie wszystkie podpowiedzi sprawdzą się w przypadku czytelniczek, które potrzebują motywacji, bo K. C. Davis stawia raczej na demotywację, to jednak stanowią ciekawą propozycję dla tych pań, które wolą inne zajęcia niż sprzątanie. Autorka uświadamia, że można zostawić w domu bałagan i nie czuć się z tym źle. Czyli - walczy z jednym z bardziej rozpowszechnionych stereotypów na temat kobiet. Takim podejściem dzieli się też poprzez fotorelacje w mediach społecznościowych - i dziwi fakt, że zaskakują ją reakcje. Jednak ludzie wolą raczej obietnicę czystego i schludnego domu niż podpowiedź, żeby zmieść śmieci pod ścianę a naczynia do umycia postawić obok zlewu - być może właśnie prawem przekory K. C. Davis będzie mogła na rynku znaleźć swoje miejsce.
poniedziałek, 27 marca 2023
Anna Czerwińska-Rydel: Zagraj to, Fryderyku
Harperkids, Warszawa 2023.
Talent
Anna Czerwińska-Rydel nie pierwszy raz podsuwa dzieciom opowieści biograficzne o wielkich ludziach. Na pierwszym poziomie serii Czytam sobie prezentuje historię Fryderyka Chopina - ze szczególnym naciskiem na jego dzieciństwo wypełnione muzyką. W dużym skrócie (z oczywistych powodów: nie ma miejsca na przygotowywanie dzieci na dramaty i na wyjaśnianie ich) autorka relacjonuje dorosłe sprawy Chopina, zwłaszcza chorobę i związek ze wspierającą go George Sand - to nie jest istotne dla małych odbiorców. Dla nich liczy się przede wszystkim to, że Fryderyk jest przez słuchaczy zachęcany do grania. Dobrze się czuje przy fortepianie, potrafi komponować, tworzy muzykę, która porusza tłumy. Non stop wymienia się tu gatunki muzyczne, utwory, jakie były dla Chopina charakterystyczne.
Wszystko to trzeba przekazać w bardzo krótkim tekście: autorka ma do dyspozycji po dwa wersy na stronę, resztę miejsca na rozkładówkach zabierają ilustracje. Aleksandra Krzanowska próbuje zobrazować to wszystko, czego doświadczał Fryderyk Chopin - uświadomić dzieciom, jak wygląda kariera wielkiego muzyka. Anna Czerwińska-Rydel nie walczy z zasadami cyklu, wie, że musi się podporządkować rygorystycznym wymogom i niespecjalnie ma szansę na odejście od nich, bo redaktorzy wyłapią każdą próbę ominięcia systemu. Skrupulatnie zatem unika znaków, których użyć tu nie może - w efekcie narracja wypada nieco dziwnie, niezbyt płynnie. Wydaje się, że autorka często sięga po wygodniejsze równoważniki zdań, albo stosuje jak najkrótsze wyrazy, żeby nie wpadać w pułapki słów zakazanych na tym poziomie serii. Czerwińska-Rydel wykorzystuje postać Fryderyka Chopina, żeby przyciągnąć dzieci do małego tomiku - stawia na literaturę faktu, a przez odpowiednio dobrane proporcje może zaintrygować najmłodszych. Fryderyk ma pasję, to coś, co będzie ważną informacją dla dzieci - nieważne, czy interesuje je muzyka, czy jakakolwiek inna dziedzina - mogą wybrać drogę, jaką chcą i zdobywać uznanie otoczenia dzięki własnemu szczęściu. Przekaz jest w miarę prosty, zwłaszcza że komplikacje zdrowotne i życiowe Fryderyka Chopina to już kwestia dorosłości - pominięta w fabule tej miniaturki. Wystarczy, żeby kilkulatki wyciągnęły wnioski na temat sensu pielęgnowania swoich pasji. "Zagraj to, Fryderyku" to bardzo przyjemna lektura - chociaż przygotowana po to, żeby dzieci uczyły się czytania, żeby ćwiczyły rozpoznawanie liter. Autorka nie sięga po zbyt trudne synonimy, żeby dzieci nie bały się wyrazów, których nie znają z codziennego używania - i tak wyzwaniem będzie dla nich skojarzenie terminów muzycznych, gatunków, które w zwykłym życiu nie pojawiają się zbyt często, a dla małego Fryderyka znaczą bardzo dużo. Anna Czerwińska-Rydel wie, jak pisać dla najmłodszych i jak przerabiać biografie na lektury dla kilkulatków - i tutaj pod tym względem nie zawiedzie. Mała zgrabna książeczka zachęca do całego cyklu, podpowiada, jak uczyć najmłodszych czytania i jak stopniowo przyzwyczajać ich do czytania jako źródła rozrywki.
Talent
Anna Czerwińska-Rydel nie pierwszy raz podsuwa dzieciom opowieści biograficzne o wielkich ludziach. Na pierwszym poziomie serii Czytam sobie prezentuje historię Fryderyka Chopina - ze szczególnym naciskiem na jego dzieciństwo wypełnione muzyką. W dużym skrócie (z oczywistych powodów: nie ma miejsca na przygotowywanie dzieci na dramaty i na wyjaśnianie ich) autorka relacjonuje dorosłe sprawy Chopina, zwłaszcza chorobę i związek ze wspierającą go George Sand - to nie jest istotne dla małych odbiorców. Dla nich liczy się przede wszystkim to, że Fryderyk jest przez słuchaczy zachęcany do grania. Dobrze się czuje przy fortepianie, potrafi komponować, tworzy muzykę, która porusza tłumy. Non stop wymienia się tu gatunki muzyczne, utwory, jakie były dla Chopina charakterystyczne.
Wszystko to trzeba przekazać w bardzo krótkim tekście: autorka ma do dyspozycji po dwa wersy na stronę, resztę miejsca na rozkładówkach zabierają ilustracje. Aleksandra Krzanowska próbuje zobrazować to wszystko, czego doświadczał Fryderyk Chopin - uświadomić dzieciom, jak wygląda kariera wielkiego muzyka. Anna Czerwińska-Rydel nie walczy z zasadami cyklu, wie, że musi się podporządkować rygorystycznym wymogom i niespecjalnie ma szansę na odejście od nich, bo redaktorzy wyłapią każdą próbę ominięcia systemu. Skrupulatnie zatem unika znaków, których użyć tu nie może - w efekcie narracja wypada nieco dziwnie, niezbyt płynnie. Wydaje się, że autorka często sięga po wygodniejsze równoważniki zdań, albo stosuje jak najkrótsze wyrazy, żeby nie wpadać w pułapki słów zakazanych na tym poziomie serii. Czerwińska-Rydel wykorzystuje postać Fryderyka Chopina, żeby przyciągnąć dzieci do małego tomiku - stawia na literaturę faktu, a przez odpowiednio dobrane proporcje może zaintrygować najmłodszych. Fryderyk ma pasję, to coś, co będzie ważną informacją dla dzieci - nieważne, czy interesuje je muzyka, czy jakakolwiek inna dziedzina - mogą wybrać drogę, jaką chcą i zdobywać uznanie otoczenia dzięki własnemu szczęściu. Przekaz jest w miarę prosty, zwłaszcza że komplikacje zdrowotne i życiowe Fryderyka Chopina to już kwestia dorosłości - pominięta w fabule tej miniaturki. Wystarczy, żeby kilkulatki wyciągnęły wnioski na temat sensu pielęgnowania swoich pasji. "Zagraj to, Fryderyku" to bardzo przyjemna lektura - chociaż przygotowana po to, żeby dzieci uczyły się czytania, żeby ćwiczyły rozpoznawanie liter. Autorka nie sięga po zbyt trudne synonimy, żeby dzieci nie bały się wyrazów, których nie znają z codziennego używania - i tak wyzwaniem będzie dla nich skojarzenie terminów muzycznych, gatunków, które w zwykłym życiu nie pojawiają się zbyt często, a dla małego Fryderyka znaczą bardzo dużo. Anna Czerwińska-Rydel wie, jak pisać dla najmłodszych i jak przerabiać biografie na lektury dla kilkulatków - i tutaj pod tym względem nie zawiedzie. Mała zgrabna książeczka zachęca do całego cyklu, podpowiada, jak uczyć najmłodszych czytania i jak stopniowo przyzwyczajać ich do czytania jako źródła rozrywki.
niedziela, 26 marca 2023
Clare Chambers: Małe przyjemności
Znak, Kraków 2023.
Śledztwo
Clare Chambers wie, jak przyciągnąć dzisiejsze czytelniczki do świata mocno konserwatywnego i niezbyt przyjaznego paniom, które chcą żyć po swojemu. "Małe przyjemności" to w dużej części walka o wolność i o możliwość realizacji powszechnie nieakceptowanych planów. Dwie bohaterki w tej książce muszą zadbać o siebie, jeśli chcą jeszcze przeżyć cokolwiek dobrego. Jean wyrzekła się siebie dla matki. Opiekuje się nią, chociaż większość problemów płynie bezpośrednio z psychiki starszej kobiety. Matka próbuje uwięzić córkę, pozbawić ją wszelkich radości i zmusić do pozostania w domu pod pozorami rozmaitych schorzeń. Jean wie, że nie ma wyboru: musi realizować plany matki, nie może jej się przeciwstawić, bo w ten sposób pogorszyłaby jej stan. Jedynym ratunkiem i okazją do wyjścia raz na jakiś czas staje się jedna z sąsiadek, która przychodzi w odwiedziny i zapewnia matce Jean trochę rozrywki. Jean nawet nie próbuje wyrwać się z domu: jako nieatrakcyjna kobieta w średnim wieku, nie liczy na żadne przygody ani spotkania zmieniające codzienność. Nie chce nikogo zapraszać, żeby nie narażać matki na stres, a do tego wstydzi się starych mebli i niszczejących sprzętów. Z kolei Gretchen ma wszystko: idealną rodzię, śliczną córeczkę i męża, który nigdy nie inicjuje kłótni. Dobry i opiekuńczy Howard zapewnia oparcie. To wymarzony partner, nic dziwnego, że Jean jest nim zauroczona.
Dwie bohaterki z różnych światów spotykają się ze sobą na skutek przypadku: do gazety, w której pracuje Jean, przychodzi list. Autorka listu, Gretchen, twierdzi, że urodziła dziecko, chociaż nigdy nie współżyła z żadnym mężczyzną. Jest skłonna poddać się nawet najbardziej skomplikowanym badaniom, żeby tylko dowieść swoich racji. Dzieworództwo starają się udowodnić całe zastępy lekarzy, a Gretchen i Jean zaczynają się zaprzyjaźniać. Jean w wyniku śledztwa zagłębia się w wydarzenia z przeszłości i jest coraz bliżej rozwiązania zagadki, kiedy okazuje się, jaki był cel informowania całego świata o seksualnym życiu Gretchen.
Autorka układa tutaj całą misterną intrygę obyczajową. Z jednej strony przyciąga czytelniczki tematem niepokalanego poczęcia, zagadką, której rozwiązanie niby wydaje się oczywiste, a jednak prowadzi do wielu wypraw i spotkań. Z drugiej - urzeka ich motywem zakazanego uczucia, jakie rodzi się między postaciami. I Gretchen, i Jean szukają szczęścia, chociaż wiedzą, że nie będzie to proste ani pewne. Chambers jednak wie, jak zainspirować do zmian: umiejętnie pokazuje bohaterkom, co stracą, jeśli nie zdecydują się na inne niż dotychczasowe scenariusze działania. Niezależnie od przesłań - pokazywania odbiorczyniom, że powinny decydować o sobie i nie pozwolić innym zabijać własnych marzeń - Clare Chambers układa powieść o bardzo interesującym przebiegu, sprawna narracja również zachęca do śledzenia tej historii. Autorka operuje niespodziankami i komplikacjami niezależnymi od bezpośrednio zaangażowanych w sprawy. Nawet jeśli motyw partenogenezy wyda się komuś zbyt infantylny i oczywisty w finalnym rozwiązaniu, nie będzie to przeszkodą w lekturze - wiele pobocznych wątków skutecznie przyciągnie i zatrzyma odbiorczynie przy tej powieści. "Małe przyjemności" to książka dobrze skonstruowana, dostarczająca rozrywki, ale i ważnych pytań - bez względu na dystans czasowy powie czytelniczkom coś ważnego o nich samych.
Śledztwo
Clare Chambers wie, jak przyciągnąć dzisiejsze czytelniczki do świata mocno konserwatywnego i niezbyt przyjaznego paniom, które chcą żyć po swojemu. "Małe przyjemności" to w dużej części walka o wolność i o możliwość realizacji powszechnie nieakceptowanych planów. Dwie bohaterki w tej książce muszą zadbać o siebie, jeśli chcą jeszcze przeżyć cokolwiek dobrego. Jean wyrzekła się siebie dla matki. Opiekuje się nią, chociaż większość problemów płynie bezpośrednio z psychiki starszej kobiety. Matka próbuje uwięzić córkę, pozbawić ją wszelkich radości i zmusić do pozostania w domu pod pozorami rozmaitych schorzeń. Jean wie, że nie ma wyboru: musi realizować plany matki, nie może jej się przeciwstawić, bo w ten sposób pogorszyłaby jej stan. Jedynym ratunkiem i okazją do wyjścia raz na jakiś czas staje się jedna z sąsiadek, która przychodzi w odwiedziny i zapewnia matce Jean trochę rozrywki. Jean nawet nie próbuje wyrwać się z domu: jako nieatrakcyjna kobieta w średnim wieku, nie liczy na żadne przygody ani spotkania zmieniające codzienność. Nie chce nikogo zapraszać, żeby nie narażać matki na stres, a do tego wstydzi się starych mebli i niszczejących sprzętów. Z kolei Gretchen ma wszystko: idealną rodzię, śliczną córeczkę i męża, który nigdy nie inicjuje kłótni. Dobry i opiekuńczy Howard zapewnia oparcie. To wymarzony partner, nic dziwnego, że Jean jest nim zauroczona.
Dwie bohaterki z różnych światów spotykają się ze sobą na skutek przypadku: do gazety, w której pracuje Jean, przychodzi list. Autorka listu, Gretchen, twierdzi, że urodziła dziecko, chociaż nigdy nie współżyła z żadnym mężczyzną. Jest skłonna poddać się nawet najbardziej skomplikowanym badaniom, żeby tylko dowieść swoich racji. Dzieworództwo starają się udowodnić całe zastępy lekarzy, a Gretchen i Jean zaczynają się zaprzyjaźniać. Jean w wyniku śledztwa zagłębia się w wydarzenia z przeszłości i jest coraz bliżej rozwiązania zagadki, kiedy okazuje się, jaki był cel informowania całego świata o seksualnym życiu Gretchen.
Autorka układa tutaj całą misterną intrygę obyczajową. Z jednej strony przyciąga czytelniczki tematem niepokalanego poczęcia, zagadką, której rozwiązanie niby wydaje się oczywiste, a jednak prowadzi do wielu wypraw i spotkań. Z drugiej - urzeka ich motywem zakazanego uczucia, jakie rodzi się między postaciami. I Gretchen, i Jean szukają szczęścia, chociaż wiedzą, że nie będzie to proste ani pewne. Chambers jednak wie, jak zainspirować do zmian: umiejętnie pokazuje bohaterkom, co stracą, jeśli nie zdecydują się na inne niż dotychczasowe scenariusze działania. Niezależnie od przesłań - pokazywania odbiorczyniom, że powinny decydować o sobie i nie pozwolić innym zabijać własnych marzeń - Clare Chambers układa powieść o bardzo interesującym przebiegu, sprawna narracja również zachęca do śledzenia tej historii. Autorka operuje niespodziankami i komplikacjami niezależnymi od bezpośrednio zaangażowanych w sprawy. Nawet jeśli motyw partenogenezy wyda się komuś zbyt infantylny i oczywisty w finalnym rozwiązaniu, nie będzie to przeszkodą w lekturze - wiele pobocznych wątków skutecznie przyciągnie i zatrzyma odbiorczynie przy tej powieści. "Małe przyjemności" to książka dobrze skonstruowana, dostarczająca rozrywki, ale i ważnych pytań - bez względu na dystans czasowy powie czytelniczkom coś ważnego o nich samych.
sobota, 25 marca 2023
Ernest Hemingway: Wiosenne wody
Marginesy, Warszawa 2023.
Prześmiewczość
W teorii tej książki nie powinno się czytać w oderwaniu od pierwowzoru, od maniery, którą Ernest Hemingway u swojego kolegi po fachu wyśmiewał w napisanej w kilka dni powieści "Wiosenne wody". Jednak dzisiaj, kiedy ten tom powraca na rynek, docenić w nim można nie tyle pomysły parodystyczne co budowanie klimatu purenonsensu - i z tego też powodu książka łatwo się nie zestarzeje (mimo obecności w niej choćby niepoprawnych dzisiaj politycznie określeń). "Wiosenne wody" to piękna gra z czytelnikiem, zabawa, która filologów przyciągnie do poszukiwania wzajemnych zależności między narracjami, a zwykłych odbiorców skusi humorem. Bo przecież w książce pisanej w celu wyśmiania innego dzieła (niekoniecznie najwyższych lotów), w sprzeciwie wobec kultowi grafomanii nie można za bardzo się nadymać i wprowadzać patosu. Ernest Hemingway znajduje sposób na to, by pokazać pułapki, w jakie część twórców wpada, żeby pobawić się do tego celu stworzonym bohaterem i żeby zrealizować cel edukacyjny: po takiej nauczce wielu autorów mogłoby się zastanowić, czy to, co stworzyli, jest cokolwiek warte. "Wiosenne wody" obecnie nie wydają się być zbyt przełomowe czy wywrotowe, a sam autor nie przywiązywał do tego tytułu zbyt dużej wagi. A jednak stworzył powieść, która dość dobrze zwraca uwagę na mechanizmy lekturowe. Każe Hemingway odbiorcom podążać za bohaterem, który nie odnosi w życiu wielkich sukcesów, który bywa traktowany jak kozioł ofiarny albo uosobienie kompleksów i traum. Ten bohater niczego wielkiego nie dokona, a rzeczy, które zwykłemu odbiorcy nie sprawiają żadnych trudności, przerastają go wielokrotnie. Ale o to właśnie chodzi: o podważanie reguł, o budzenie wątpliwości o i komentowanie w przewrotny sposób rozwiązań, które się nie sprawdzają i nie powinny trafiać do współczesnych historii. Co pewien czas Hemingway zaczyna podejmować przedziwną rozmowę z czytelnikiem, a właściwie monologuje do niego, zbyt często wtrącając słowo "czytelniku", żeby przesadnie podkreślić kontrast między autorem a odbiorcą i żeby przypomnieć, do czego prowadzi wybijanie odbiorców ze świata wykreowanego dla nich. Hemingway naigrawa się z podobnych sztuczek kolegów po piórze, pokazuje je w wersji wyostrzonej, przesadzonej - ale tylko dzięki temu mogą stać się czytelne mechanizmy nad miarę wykorzystywane w różnych okolicznościach pisania. "Wiosenne wody" to powieść, w której nie trzeba zbytnio przywiązywać się do fabuły ani do postaci - najważniejsza staje się relacja między bohaterem i jego twórcą, ta niewidzialna nić prowadząca do powstania samej historii. Testowanie gatunku i przechodzenie w strefę nonsensu to coś, co przypadnie do gustu czytelnikom bez względu na czas - sprawia, że historia nie ma szans się zestarzeć albo wypaść z obszaru zainteresowań. Jest tu Ernest Hemingway przede wszystkim autorem, który się bawi - nie ogląda się ani na dobro postaci, ani na oczekiwania czytelników, pozwala sobie na uruchamianie wyobraźni i eksperymenty literackie. Wprowadza rozwiązania, które zaskakują i na tym zaskoczeniu może budować napięcie. Intryguje, a do tego budzi ciekawość. Przynosi powieść nietypową, krótką, ale też esencjonalną.
Prześmiewczość
W teorii tej książki nie powinno się czytać w oderwaniu od pierwowzoru, od maniery, którą Ernest Hemingway u swojego kolegi po fachu wyśmiewał w napisanej w kilka dni powieści "Wiosenne wody". Jednak dzisiaj, kiedy ten tom powraca na rynek, docenić w nim można nie tyle pomysły parodystyczne co budowanie klimatu purenonsensu - i z tego też powodu książka łatwo się nie zestarzeje (mimo obecności w niej choćby niepoprawnych dzisiaj politycznie określeń). "Wiosenne wody" to piękna gra z czytelnikiem, zabawa, która filologów przyciągnie do poszukiwania wzajemnych zależności między narracjami, a zwykłych odbiorców skusi humorem. Bo przecież w książce pisanej w celu wyśmiania innego dzieła (niekoniecznie najwyższych lotów), w sprzeciwie wobec kultowi grafomanii nie można za bardzo się nadymać i wprowadzać patosu. Ernest Hemingway znajduje sposób na to, by pokazać pułapki, w jakie część twórców wpada, żeby pobawić się do tego celu stworzonym bohaterem i żeby zrealizować cel edukacyjny: po takiej nauczce wielu autorów mogłoby się zastanowić, czy to, co stworzyli, jest cokolwiek warte. "Wiosenne wody" obecnie nie wydają się być zbyt przełomowe czy wywrotowe, a sam autor nie przywiązywał do tego tytułu zbyt dużej wagi. A jednak stworzył powieść, która dość dobrze zwraca uwagę na mechanizmy lekturowe. Każe Hemingway odbiorcom podążać za bohaterem, który nie odnosi w życiu wielkich sukcesów, który bywa traktowany jak kozioł ofiarny albo uosobienie kompleksów i traum. Ten bohater niczego wielkiego nie dokona, a rzeczy, które zwykłemu odbiorcy nie sprawiają żadnych trudności, przerastają go wielokrotnie. Ale o to właśnie chodzi: o podważanie reguł, o budzenie wątpliwości o i komentowanie w przewrotny sposób rozwiązań, które się nie sprawdzają i nie powinny trafiać do współczesnych historii. Co pewien czas Hemingway zaczyna podejmować przedziwną rozmowę z czytelnikiem, a właściwie monologuje do niego, zbyt często wtrącając słowo "czytelniku", żeby przesadnie podkreślić kontrast między autorem a odbiorcą i żeby przypomnieć, do czego prowadzi wybijanie odbiorców ze świata wykreowanego dla nich. Hemingway naigrawa się z podobnych sztuczek kolegów po piórze, pokazuje je w wersji wyostrzonej, przesadzonej - ale tylko dzięki temu mogą stać się czytelne mechanizmy nad miarę wykorzystywane w różnych okolicznościach pisania. "Wiosenne wody" to powieść, w której nie trzeba zbytnio przywiązywać się do fabuły ani do postaci - najważniejsza staje się relacja między bohaterem i jego twórcą, ta niewidzialna nić prowadząca do powstania samej historii. Testowanie gatunku i przechodzenie w strefę nonsensu to coś, co przypadnie do gustu czytelnikom bez względu na czas - sprawia, że historia nie ma szans się zestarzeć albo wypaść z obszaru zainteresowań. Jest tu Ernest Hemingway przede wszystkim autorem, który się bawi - nie ogląda się ani na dobro postaci, ani na oczekiwania czytelników, pozwala sobie na uruchamianie wyobraźni i eksperymenty literackie. Wprowadza rozwiązania, które zaskakują i na tym zaskoczeniu może budować napięcie. Intryguje, a do tego budzi ciekawość. Przynosi powieść nietypową, krótką, ale też esencjonalną.
piątek, 24 marca 2023
Marta Kulesza: Rok w domu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Mieszkania
Ta książka obywa się bez słów, przynajmniej do pewnego momentu. Dwanaście miesięcy to dwanaście wielkoformatowych rozkładówek z obrazkami bez dodatkowych komentarzy. To dzieci będą musiały zorientować się, kto jest kim i kto kogo odwiedza, a następnie na podstawie pierwszej prezentacji bohaterów osnuć własną historię. W końcu seria o Roku w... opiera się na ćwiczeniu sztuki narracji. Picture booki kartonowe służą do tego, żeby dzieci samodzielnie odkrywały pomysły wprowadzane przez kolejnych autorów - i żeby chciały dzielić się swoimi odkryciami z bliskimi. Dzięki takiej postawie mogą niepostrzeżenie ćwiczyć opowiadanie o tym, co widzą na obrazkach. "Rok w domu" Marty Kuleszy to jednak odrobinę przełamanie konwencji w serii ilustracji. Ta autorka nie decyduje się na wprowadzanie jednego kadru jako miejsca działań bohaterów: przeplata miesiące nieparzyste - sceny z przekroju domu - miesiącami parzystymi, czyli pejzażem ze wspólnego ogrodu.
W domu, który przedstawia Marta Kulesza, mieszkają cztery rodziny. Wszyscy się znają i lubią spędzać razem czas, kiedy pojawia się powód do świętowania albo do wspólnego odpoczynku, mogą spotkać się na wspólnym terenie. Bywa też, że każdy zamyka się w swoich czterech ścianach lub tam przyjmuje gości - którzy niekoniecznie są znani całej lokalnej społeczności. "Rok w domu" to szereg zwyczajnych zadań i czynności wykonywanych niemal codziennie - dzieci mogą tu śledzić scenki, które wydadzą im się doskonale znane i normalne. Autorka wprowadza kojące tony, nawet jeśli nie posługuje się przy tym słowami. Powtarzalność pewnych działań przyniesie dzieciom odpoczynek - przy jednoczesnej konieczności podjęcia wysiłku umysłowego w celu zrelacjonowania wszystkich zaobserwowanych wydarzeń choćby rodzicom. "Rok w domu" to zatem zaglądanie do mieszkań i do prywatnej przestrzeni mieszkańców. Marta Kulesza wybiera niezbyt przesycone szczegółami ilustracje - proponuje jedynie cztery mieszkania (jako cztery pomieszczenia) i klatkę schodową, specjalnie ogranicza powierzchnię prezentowanych miejsc - żeby dzieci skupiały się na tym, co naprawdę ważne.
Zadanie dla najmłodszych to zatem tłumaczenie, co naprawdę dzieje się na ilustracjach: kto się z kim przyjaźni, kto jest z kim spokrewniony, kto ma jakie marzenia i plany - to wszystko, co składa się na codzienność i co pozwala zidentyfikować bohaterów. Marta Kulesza uprzyjemnia dzieciom oglądanie tomiku i zachęca do zabawy, która zaowocuje zwiększeniem umiejętności kilkulatków. Po takiej książce najmłodsi będą już bardziej świadomie konstruować zdania, poćwiczą logiczne myślenie (zwłaszcza jeśli chodzi o następstwa podejmowanych przez bohaterów decyzji). "Rok w domu" to zabawa pod pretekstem edukacji - rodziców przekona fakt, że dzieci muszą się tu nieco zmęczyć, żeby zrozumieć, co łączy bohaterów i wykazać efekty ich relacji. Trzeba będzie też wykazać się spostrzegawczością, bo przecież postacie zmieniają stroje w zależności od pory roku (a niektórzy też i fryzury), więc rozszyfrowywanie ich może być nieco utrudnione - jak to zwykle bywa w przypadku komputerowych obrazków. Jest "Rok w domu" bardzo ładnym picture bookiem.
Mieszkania
Ta książka obywa się bez słów, przynajmniej do pewnego momentu. Dwanaście miesięcy to dwanaście wielkoformatowych rozkładówek z obrazkami bez dodatkowych komentarzy. To dzieci będą musiały zorientować się, kto jest kim i kto kogo odwiedza, a następnie na podstawie pierwszej prezentacji bohaterów osnuć własną historię. W końcu seria o Roku w... opiera się na ćwiczeniu sztuki narracji. Picture booki kartonowe służą do tego, żeby dzieci samodzielnie odkrywały pomysły wprowadzane przez kolejnych autorów - i żeby chciały dzielić się swoimi odkryciami z bliskimi. Dzięki takiej postawie mogą niepostrzeżenie ćwiczyć opowiadanie o tym, co widzą na obrazkach. "Rok w domu" Marty Kuleszy to jednak odrobinę przełamanie konwencji w serii ilustracji. Ta autorka nie decyduje się na wprowadzanie jednego kadru jako miejsca działań bohaterów: przeplata miesiące nieparzyste - sceny z przekroju domu - miesiącami parzystymi, czyli pejzażem ze wspólnego ogrodu.
W domu, który przedstawia Marta Kulesza, mieszkają cztery rodziny. Wszyscy się znają i lubią spędzać razem czas, kiedy pojawia się powód do świętowania albo do wspólnego odpoczynku, mogą spotkać się na wspólnym terenie. Bywa też, że każdy zamyka się w swoich czterech ścianach lub tam przyjmuje gości - którzy niekoniecznie są znani całej lokalnej społeczności. "Rok w domu" to szereg zwyczajnych zadań i czynności wykonywanych niemal codziennie - dzieci mogą tu śledzić scenki, które wydadzą im się doskonale znane i normalne. Autorka wprowadza kojące tony, nawet jeśli nie posługuje się przy tym słowami. Powtarzalność pewnych działań przyniesie dzieciom odpoczynek - przy jednoczesnej konieczności podjęcia wysiłku umysłowego w celu zrelacjonowania wszystkich zaobserwowanych wydarzeń choćby rodzicom. "Rok w domu" to zatem zaglądanie do mieszkań i do prywatnej przestrzeni mieszkańców. Marta Kulesza wybiera niezbyt przesycone szczegółami ilustracje - proponuje jedynie cztery mieszkania (jako cztery pomieszczenia) i klatkę schodową, specjalnie ogranicza powierzchnię prezentowanych miejsc - żeby dzieci skupiały się na tym, co naprawdę ważne.
Zadanie dla najmłodszych to zatem tłumaczenie, co naprawdę dzieje się na ilustracjach: kto się z kim przyjaźni, kto jest z kim spokrewniony, kto ma jakie marzenia i plany - to wszystko, co składa się na codzienność i co pozwala zidentyfikować bohaterów. Marta Kulesza uprzyjemnia dzieciom oglądanie tomiku i zachęca do zabawy, która zaowocuje zwiększeniem umiejętności kilkulatków. Po takiej książce najmłodsi będą już bardziej świadomie konstruować zdania, poćwiczą logiczne myślenie (zwłaszcza jeśli chodzi o następstwa podejmowanych przez bohaterów decyzji). "Rok w domu" to zabawa pod pretekstem edukacji - rodziców przekona fakt, że dzieci muszą się tu nieco zmęczyć, żeby zrozumieć, co łączy bohaterów i wykazać efekty ich relacji. Trzeba będzie też wykazać się spostrzegawczością, bo przecież postacie zmieniają stroje w zależności od pory roku (a niektórzy też i fryzury), więc rozszyfrowywanie ich może być nieco utrudnione - jak to zwykle bywa w przypadku komputerowych obrazków. Jest "Rok w domu" bardzo ładnym picture bookiem.
czwartek, 23 marca 2023
Joanna Jodełka: Żony gniewu
Rebis, Poznań 2023.
Przebieranki
Siostry Raj to bohaterki związane ze światem sztuki: Tycjana zajmuje się odrestaurowywaniem zabytkowych dzieł sztuki, a Angelina to świetna charakteryzatorka. Tym razem znów wpadają w kryminalną aferę, a wszystko w obliczu wielkiej miłości króla Jana III Sobieskiego do Marysieńki. Oto na zamku w Gniewie pojawia się cała plejada aktorów - nie tylko gwiazd, ale i tych wskazanych przez głównego fundatora filmu. W związku z naciskami z góry reżyser będzie musiał iść na pewne ustępstwa. Obsada jest wyjątkowo kapryśna, a to wyzwala szereg komplikacji na planie zdjęciowym. Siostry Raj mają sporo do roboty, zwłaszcza kiedy trzeba sprawdzić, kto stoi za zbrodnią na krzyżackim zamku. W sali tortur zostaje znaleziony jeden z pracowników ekipy filmowej - a powodów do pozbawienia go życia było sporo, więc i podejrzanych jest cała gromada. Konflikty w ekipie filmowej są na porządku dziennym, w zasadzie czasami nawet trudno nadążyć za tym, kto komu akurat podpada i dlaczego. Bardzo łatwo jest pozbawić kogoś przytomności, podłożyć napój odpowiednio doprawiony na przykład środkami nasennymi. Tycjana ma więcej powodów do zmartwień: oto jej syn, naiwny nastolatek, wpada po uszy w znajomość, której co bardziej konserwatywne matki by nie poparły. Angelina pozostaje tym razem na drugim planie, ale i ona ma swoją rolę do odegrania. Z jednej strony jest tu prezentacja przestrzeni: plenery, które wręcz zachęcają do wycieczek i do poznawania lokalnych ciekawostek, w Gniewie może być ciekawie nie tylko wtedy, gdy kręci się film historyczny - dla samej narracji to rodzaj odskoczni, można w razie czego podeprzeć się wiadomościami z przewodników turystycznych, chociaż Joanna Jodełka takiej protezy nie potrzebuje. Potrafi przecież zaangażować odbiorców już samą intrygą kryminalną. Dokłada do niej jeszcze wyraziste portrety bohaterek, pań, które swoim towarzystwem nikogo nie znudzą. W "Żonach gniewu" sprawy sercowe schodzą na dalszy plan, stanowią bodziec do działania dla wszystkich kobiet ogarniętych żądzą zemsty albo chęcią wprowadzania zmian. Tycjana i Angelina nie muszą tu działać razem, mogą zbierać potrzebne informacje w swoich kręgach - a później po prostu zestawić fakty, by móc wyciągać wnioski. Joanna Jodełka długo czeka z rozwiązaniem kryminalnej zagadki, a ten proces nie polega wyłącznie na dedukcji i na ocenie sytuacji - wiele musi się wydarzyć, żeby udało się zrozumieć sedno akcji. Joanna Jodełka nie lubi przegadania, chce za to, żeby ciągle coś się działo. Zależy jej też na rozbudowywaniu warstwy obyczajowej, buduje relacje międzyludzkie i niszczy je (to - dla uzyskania efektu komicznego). Jak zwykle u tej autorki - jest tu i trochę humoru, dzięki czemu książka błyskawicznie wciągnie nie tylko fanów gatunku. Sensacja to tylko tło dla odwzorowywania ciekawych wydarzeń, Joanna Jodełka ma pomysł na to, jak czytelników zachęcić do śledzenia opowieści. "Żony gniewu" to powieść obyczajowa z posmakiem kryminału, atrakcyjna dla odbiorców, którzy cenią sobie dobre psychologiczne motywacje postaci.
Przebieranki
Siostry Raj to bohaterki związane ze światem sztuki: Tycjana zajmuje się odrestaurowywaniem zabytkowych dzieł sztuki, a Angelina to świetna charakteryzatorka. Tym razem znów wpadają w kryminalną aferę, a wszystko w obliczu wielkiej miłości króla Jana III Sobieskiego do Marysieńki. Oto na zamku w Gniewie pojawia się cała plejada aktorów - nie tylko gwiazd, ale i tych wskazanych przez głównego fundatora filmu. W związku z naciskami z góry reżyser będzie musiał iść na pewne ustępstwa. Obsada jest wyjątkowo kapryśna, a to wyzwala szereg komplikacji na planie zdjęciowym. Siostry Raj mają sporo do roboty, zwłaszcza kiedy trzeba sprawdzić, kto stoi za zbrodnią na krzyżackim zamku. W sali tortur zostaje znaleziony jeden z pracowników ekipy filmowej - a powodów do pozbawienia go życia było sporo, więc i podejrzanych jest cała gromada. Konflikty w ekipie filmowej są na porządku dziennym, w zasadzie czasami nawet trudno nadążyć za tym, kto komu akurat podpada i dlaczego. Bardzo łatwo jest pozbawić kogoś przytomności, podłożyć napój odpowiednio doprawiony na przykład środkami nasennymi. Tycjana ma więcej powodów do zmartwień: oto jej syn, naiwny nastolatek, wpada po uszy w znajomość, której co bardziej konserwatywne matki by nie poparły. Angelina pozostaje tym razem na drugim planie, ale i ona ma swoją rolę do odegrania. Z jednej strony jest tu prezentacja przestrzeni: plenery, które wręcz zachęcają do wycieczek i do poznawania lokalnych ciekawostek, w Gniewie może być ciekawie nie tylko wtedy, gdy kręci się film historyczny - dla samej narracji to rodzaj odskoczni, można w razie czego podeprzeć się wiadomościami z przewodników turystycznych, chociaż Joanna Jodełka takiej protezy nie potrzebuje. Potrafi przecież zaangażować odbiorców już samą intrygą kryminalną. Dokłada do niej jeszcze wyraziste portrety bohaterek, pań, które swoim towarzystwem nikogo nie znudzą. W "Żonach gniewu" sprawy sercowe schodzą na dalszy plan, stanowią bodziec do działania dla wszystkich kobiet ogarniętych żądzą zemsty albo chęcią wprowadzania zmian. Tycjana i Angelina nie muszą tu działać razem, mogą zbierać potrzebne informacje w swoich kręgach - a później po prostu zestawić fakty, by móc wyciągać wnioski. Joanna Jodełka długo czeka z rozwiązaniem kryminalnej zagadki, a ten proces nie polega wyłącznie na dedukcji i na ocenie sytuacji - wiele musi się wydarzyć, żeby udało się zrozumieć sedno akcji. Joanna Jodełka nie lubi przegadania, chce za to, żeby ciągle coś się działo. Zależy jej też na rozbudowywaniu warstwy obyczajowej, buduje relacje międzyludzkie i niszczy je (to - dla uzyskania efektu komicznego). Jak zwykle u tej autorki - jest tu i trochę humoru, dzięki czemu książka błyskawicznie wciągnie nie tylko fanów gatunku. Sensacja to tylko tło dla odwzorowywania ciekawych wydarzeń, Joanna Jodełka ma pomysł na to, jak czytelników zachęcić do śledzenia opowieści. "Żony gniewu" to powieść obyczajowa z posmakiem kryminału, atrakcyjna dla odbiorców, którzy cenią sobie dobre psychologiczne motywacje postaci.
środa, 22 marca 2023
Spójrz, jak rosnę!
Harperkids, Warszawa 2023.
Dodawanie
Te kartonowe tomiki mają swój urok i wprawdzie nie ma w nich zbyt wiele tekstu do czytania dzieciom, ale maluchy i tak zostaną przyciągnięte do książeczek za sprawą dowcipu i możliwości interakcji. "Spójrz, jak rosnę" to kolejny pomysł na zaangażowanie kilkulatków za sprawą ruchomych elementów. Już na okładce pojawia się kółko do przewijania - dziwny kształt okaże się jajkiem, które następnie pęknie, żeby wyszedł z niego śliczny kurczak. Z kolei po drugiej stronie tej części dzieci obserwować będą proces wyrastania żab z kijanek. Można też sprawdzić wiedzę malucha dzięki otwieranym okienkom: narysowane są na nich zwierzęce "dzieci": jagnię, prosię, cielę czy kurczę - można zgadywać, co z nich wyrośnie, a później sprawdzić odpowiedzi pod ruchomymi elementami. Odbiorcy dowiedzą się dzięki zestawowi obrazków, jak rośnie marchewka, a potem będą mogli pomóc marchewce wyrosnąć w ziemi. Z kolei zabawa jabłkiem (które tworzy się z kwiatu i też którego cykl został opisany i przedstawiony na ilustracjach) przypomina trochę kalejdoskop, co z pewnością zafascynuje dzieci. Urośnie tu też dzięki odbiorcom pszenica, a dzieci będą mogły też zajrzeć do szklarni, żeby sprawdzić, jakie rośliny potrzebują warunków cieplarnianych.
Nie ma tu skomplikowanych opowieści, w prostych słowach przedstawione zostały najbardziej podstawowe procesy i to wszystko, co przyda się maluchom w rozumieniu otoczenia. Motyw rośnięcia - przede wszystkim do zaobserwowania u roślin - to coś, co przyciągnie dzieci ze względu na odniesienia do codzienności. Tutaj najmłodsi nie muszą cierpliwie czekać całymi tygodniami, żeby zobaczyć efekt - zauważą go dzięki kilku rochom ręki. Książeczka została tak przygotowana, żeby ćwiczyć motorykę i zachęcać dzieci do wysiłku: raz trzeba przesunąć jakiś element, raz otworzyć okienko, innym razem obracać koło, żeby dowiedzieć się czegoś, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Dla dzieci te zadania wiązać się będą z pewnym wysiłkiem - trzeba odpowiednio chwycić zaznaczone fragmenty stron i wprawić je w ruch w konkretny sposób. Takie zabawy przekonują do książeczek jako do formy rozrywki - to bardziej nawet gadżet niż lektura, ale przygotowuje najmłodszych do późniejszego czytania. To ruchome elementy stron stanowią podstaowwą rozrywkę dla maluchów, w związku z tym ilustracje zostały dość stonowane, tak, żeby nie przyciągały nadmiernie uwagi. To komputerowo stworzone rysunki, które przede wszystkim mają stanowić podpowiedź co do konkretnych rodzajów roślin. Estetyczne i proste pasują do tego typu publikacji - i sprawiają, że najmłodsi zechcą uważnie obserwować swoje otoczenie, żeby odnaleźć w nim to, co poznają dzięki książeczce. "Spójrz, jak rosnę" to propozycja ciekawa dla kilkulatków.
Dodawanie
Te kartonowe tomiki mają swój urok i wprawdzie nie ma w nich zbyt wiele tekstu do czytania dzieciom, ale maluchy i tak zostaną przyciągnięte do książeczek za sprawą dowcipu i możliwości interakcji. "Spójrz, jak rosnę" to kolejny pomysł na zaangażowanie kilkulatków za sprawą ruchomych elementów. Już na okładce pojawia się kółko do przewijania - dziwny kształt okaże się jajkiem, które następnie pęknie, żeby wyszedł z niego śliczny kurczak. Z kolei po drugiej stronie tej części dzieci obserwować będą proces wyrastania żab z kijanek. Można też sprawdzić wiedzę malucha dzięki otwieranym okienkom: narysowane są na nich zwierzęce "dzieci": jagnię, prosię, cielę czy kurczę - można zgadywać, co z nich wyrośnie, a później sprawdzić odpowiedzi pod ruchomymi elementami. Odbiorcy dowiedzą się dzięki zestawowi obrazków, jak rośnie marchewka, a potem będą mogli pomóc marchewce wyrosnąć w ziemi. Z kolei zabawa jabłkiem (które tworzy się z kwiatu i też którego cykl został opisany i przedstawiony na ilustracjach) przypomina trochę kalejdoskop, co z pewnością zafascynuje dzieci. Urośnie tu też dzięki odbiorcom pszenica, a dzieci będą mogły też zajrzeć do szklarni, żeby sprawdzić, jakie rośliny potrzebują warunków cieplarnianych.
Nie ma tu skomplikowanych opowieści, w prostych słowach przedstawione zostały najbardziej podstawowe procesy i to wszystko, co przyda się maluchom w rozumieniu otoczenia. Motyw rośnięcia - przede wszystkim do zaobserwowania u roślin - to coś, co przyciągnie dzieci ze względu na odniesienia do codzienności. Tutaj najmłodsi nie muszą cierpliwie czekać całymi tygodniami, żeby zobaczyć efekt - zauważą go dzięki kilku rochom ręki. Książeczka została tak przygotowana, żeby ćwiczyć motorykę i zachęcać dzieci do wysiłku: raz trzeba przesunąć jakiś element, raz otworzyć okienko, innym razem obracać koło, żeby dowiedzieć się czegoś, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Dla dzieci te zadania wiązać się będą z pewnym wysiłkiem - trzeba odpowiednio chwycić zaznaczone fragmenty stron i wprawić je w ruch w konkretny sposób. Takie zabawy przekonują do książeczek jako do formy rozrywki - to bardziej nawet gadżet niż lektura, ale przygotowuje najmłodszych do późniejszego czytania. To ruchome elementy stron stanowią podstaowwą rozrywkę dla maluchów, w związku z tym ilustracje zostały dość stonowane, tak, żeby nie przyciągały nadmiernie uwagi. To komputerowo stworzone rysunki, które przede wszystkim mają stanowić podpowiedź co do konkretnych rodzajów roślin. Estetyczne i proste pasują do tego typu publikacji - i sprawiają, że najmłodsi zechcą uważnie obserwować swoje otoczenie, żeby odnaleźć w nim to, co poznają dzięki książeczce. "Spójrz, jak rosnę" to propozycja ciekawa dla kilkulatków.
wtorek, 21 marca 2023
Michał Rusinek: Sennik dla dzieci
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Marzenia
Michał Rusinek rozbawia dorosłych cyklem makabresek. Podobną formę - tylko bez czarnego humoru, za to z wielką dawką absurdu - funduje dziecięcym czytelnikom w tomiku "Sennik dla dzieci". Właściwie ta książka świetnie nadaje się także na lekturę dla dorosłych, rodzice czytający swoim pociechom przed snem kolejne wyjaśnienia nudzić się nie będą. "Sennik dla dzieci" to bowiem zestaw absurdów i żartów zamkniętych w bardzo krótkich i zgrabnych rymowanych historyjkach. Zasada sennika jest tu zachowana - chociaż naturalnie traktowana z przymrużeniem oka - Michał Rusinek wybiera jakiś temat (który może pojawić się we śnie) i rozpracowuje go pod kątem znaczeń. Tyle tylko, że owe znaczenia obudowuje albo logiką, albo zabawnymi skojarzeniami, uzyskując w efekcie imponujące ładunkiem komicznym wierszyki. "Sennik dla dzieci" to nie lektura, którą należałoby traktować poważnie: tu dzieje się sporo, a każdy z bohaterów doświadcza czegoś oryginalnego. Można spokojnie podchodzić sceptycznie do senników - Michał Rusinek do swojego i tak przekona, zwłaszcza że nie sposób odmówić mu racji, kiedy wyciąga sensowne wnioski z wydarzeń - cóż z tego, że onirycznych, skoro zakorzenionych mocno w jawie. Jest tu sporo śmiechu dla odbiorców w różnym wieku, jest dobre wykorzystanie gatunku i nastawienie na rozrywkę. Tę książkę dzieci mogą czytać samodzielnie, odkrywając uroki satyrycznych pomysłów - mogą też dać się prowadzić komuś, kto będzie czytał na głos, pod warunkiem, że ów ktoś będzie w stanie zachować powagę. A to niezbyt łatwe. Michał Rusinek jak zwykle wspina się na wyżyny humorystycznych rozwiązań, oferuje odbiorcom bardzo przyjemny tomik wypełniony olśnieniami i zaskoczeniami. Sam dobrze się bawi, proponując kolejne wyjaśnienia sennych marzeń - a przy okazji może też pomóc dzieciom oderwać się od codziennych trosk. Tu przecież nic nie dzieje się na poważnie, sen uzasadnia rozmaite szalone rozwiązania. Jest "Sennik dla dzieci" propozycją, która bardzo ucieszy - bo coraz mniej obecnie na rynku literatury czwartej książek z rymowankami starannymi i dopracowanymi. Michał Rusinek wie, że dla dzieci pisać należy z najwyższą starannością - i to właśnie zapewnia. Kto zatem chce kształtować gusta czytelnicze swoich pociech od najmłodszych lat, może sięgnąć po Rusinka i zagwarantować najlepsze czytelnicze doznania.
"Sennik dla dzieci" zilustrowała Maria Brzozowska, która doskonale zdaje sobie sprawę z potęgi wyobraźni i kreuje fantastyczne światy dzięki analizie detali lub nietypowym połączeniom graficznym. Wprowadza na ilustracje znacznie więcej treści niż pojawia się w podstawowej warstwie tekstu, bawi się skojarzeniami i pozwala się prowadzić opowieściom. Funduje dzieciom picture bookowe rozwiązania: kolorowe i duże rysunki, które trzeba dokładnie obejrzeć i przeanalizować, żeby odkrywać istniejące sensy. "Sennik dla dzieci" służy do zabawy - ale także rozwija i zachęca do wspólnego spędzania czasu. Znakomicie przygotowana jest ta publikacja, dobrze przemyślana i bardzo udana - z pewnością pozostanie w domach na dłużej, bo można w niej ciągle na nowo odkrywać dowcipy i ciekawe pomysły. To propozycja dla dzieci w różnym wieku.
Marzenia
Michał Rusinek rozbawia dorosłych cyklem makabresek. Podobną formę - tylko bez czarnego humoru, za to z wielką dawką absurdu - funduje dziecięcym czytelnikom w tomiku "Sennik dla dzieci". Właściwie ta książka świetnie nadaje się także na lekturę dla dorosłych, rodzice czytający swoim pociechom przed snem kolejne wyjaśnienia nudzić się nie będą. "Sennik dla dzieci" to bowiem zestaw absurdów i żartów zamkniętych w bardzo krótkich i zgrabnych rymowanych historyjkach. Zasada sennika jest tu zachowana - chociaż naturalnie traktowana z przymrużeniem oka - Michał Rusinek wybiera jakiś temat (który może pojawić się we śnie) i rozpracowuje go pod kątem znaczeń. Tyle tylko, że owe znaczenia obudowuje albo logiką, albo zabawnymi skojarzeniami, uzyskując w efekcie imponujące ładunkiem komicznym wierszyki. "Sennik dla dzieci" to nie lektura, którą należałoby traktować poważnie: tu dzieje się sporo, a każdy z bohaterów doświadcza czegoś oryginalnego. Można spokojnie podchodzić sceptycznie do senników - Michał Rusinek do swojego i tak przekona, zwłaszcza że nie sposób odmówić mu racji, kiedy wyciąga sensowne wnioski z wydarzeń - cóż z tego, że onirycznych, skoro zakorzenionych mocno w jawie. Jest tu sporo śmiechu dla odbiorców w różnym wieku, jest dobre wykorzystanie gatunku i nastawienie na rozrywkę. Tę książkę dzieci mogą czytać samodzielnie, odkrywając uroki satyrycznych pomysłów - mogą też dać się prowadzić komuś, kto będzie czytał na głos, pod warunkiem, że ów ktoś będzie w stanie zachować powagę. A to niezbyt łatwe. Michał Rusinek jak zwykle wspina się na wyżyny humorystycznych rozwiązań, oferuje odbiorcom bardzo przyjemny tomik wypełniony olśnieniami i zaskoczeniami. Sam dobrze się bawi, proponując kolejne wyjaśnienia sennych marzeń - a przy okazji może też pomóc dzieciom oderwać się od codziennych trosk. Tu przecież nic nie dzieje się na poważnie, sen uzasadnia rozmaite szalone rozwiązania. Jest "Sennik dla dzieci" propozycją, która bardzo ucieszy - bo coraz mniej obecnie na rynku literatury czwartej książek z rymowankami starannymi i dopracowanymi. Michał Rusinek wie, że dla dzieci pisać należy z najwyższą starannością - i to właśnie zapewnia. Kto zatem chce kształtować gusta czytelnicze swoich pociech od najmłodszych lat, może sięgnąć po Rusinka i zagwarantować najlepsze czytelnicze doznania.
"Sennik dla dzieci" zilustrowała Maria Brzozowska, która doskonale zdaje sobie sprawę z potęgi wyobraźni i kreuje fantastyczne światy dzięki analizie detali lub nietypowym połączeniom graficznym. Wprowadza na ilustracje znacznie więcej treści niż pojawia się w podstawowej warstwie tekstu, bawi się skojarzeniami i pozwala się prowadzić opowieściom. Funduje dzieciom picture bookowe rozwiązania: kolorowe i duże rysunki, które trzeba dokładnie obejrzeć i przeanalizować, żeby odkrywać istniejące sensy. "Sennik dla dzieci" służy do zabawy - ale także rozwija i zachęca do wspólnego spędzania czasu. Znakomicie przygotowana jest ta publikacja, dobrze przemyślana i bardzo udana - z pewnością pozostanie w domach na dłużej, bo można w niej ciągle na nowo odkrywać dowcipy i ciekawe pomysły. To propozycja dla dzieci w różnym wieku.
poniedziałek, 20 marca 2023
Justyna Bednarek: Wyspa pirata Protazego
Harperkids, Warszawa 2023.
Koszty
Justyna Bednarek bawi się bajkową postacią - sięga po motywy piratów i syren, żeby połączyć ich w jednej opowieści, nieco edukacyjnej, a służącej do ćwiczenia czytania - na drugim poziomie serii Czytam sobie (czyli dla dzieci, które już trochę nauczyły się rozpoznawania liter, ale jeszcze są za mało wprawione w śledzeniu dłuższych tekstów). Justyna Bednarek rozpisuje opowieść na kolejne strony z obrazkami, zajmuje zaledwie po kilka wersów na każdej stronie, ale dzieci mogą dać się wciągnąć w tę historię i podążać za postaciami - a także wyciągać wnioski z ich przygód. Justyna Bednarek, żeby nie nudzić, próbuje wytrącić odbiorców ze schematów doskonale im znanych. I tak pirat, który dzisiaj jest prawdziwym piratem z opaską na oku (i napadającym statki, chociaż papugi nie ma, robi to ze specjalnym psem), kiedyś zajmował się uprawianiem roślin doniczkowych. W zupełnie innym życiu nie miał nic wspólnego z morskimi opowieściami, co czyni go bohaterem znacznie bardziej efektownym. Tak samo zresztą jest z piratką - kobiecym postrachem mórz i oceanów. W tej opowieści znalazła się jeszcze syrenka: podwodna piękność, która trafia do pirata Protazego i zaczyna mieszkać w jego basenie. Pirat dość szybko przekonuje się, że syrenka jest roszczeniowa i trudna w utrzymaniu - wymaga kolejnych prezentów i podarków. Ponieważ bohater zakochuje się w niej, jest w stanie sporo poświęcić i oddać, zupełnie jak nie pirat. Syrenka nie zwraca na to uwagi: przywykła do atencji i uważa, że wszystkie skarby po prostu jej się należą. Żąda kolejnych cennych przedmiotów - aż w końcu pirat orientuje się, że nie ma już swoich skarbów. I to moment do wprowadzenia w życie zupełnie innego niespodziewanego planu.
"Wyspa pirata Protazeego" to zabawna historyjka z codzienności pirackiej i dotycząca niefortunnego uczucia. Justyna Bednarek bawi się stereotypami i wprowadza specyficzne ostrzeżenie dla odbiorców: kto wpadnie w sidła toksycznej miłości, tego wyzwolić może jedynie prawdziwe uczucie. Wprawdzie ten wniosek wysnuć z lektury mogą raczej dorośli (a tomik przeznaczony jest do samodzielnego czytania przez dzieci), ale i najmłodsi zauważą, że zachowanie syrenki jest mocno nie w porządku. Przez to, że autorka łamie schematy: zamiast dobrej dziewczyny i złego pirata jest tu czarny charakter - niewinnie wyglądająca syrenka, a ten, kto miał funkcjonować jako zły, w gruncie rzeczy jest idealnym kandydatem na ojca - wielu odbiorców wciągnie się w lekturę. Chodzi też o to, żeby najmłodsi mogli bez większych przeszkód wciągnąć się w opowieść i śledzić ją. Justyna Bednarek radzi sobie całkiem dobrze z prowadzeniem opowieści, chociaż zdarzają się tu welurowy futerał, nostalgia i ryglowanie - jednak da się to wytrzymać. Ta bajka jest zabawna na tyle, żeby przyciągnąć dzieci i przekonać je, że warto nauczyć się czytać i później czerpać radość z podobnych historii. Justyna Bednarek wpisuje się zatem z książeczką do grona autorów tworzących w ramach cyklu Czytam sobie - i rozbudzających wyobraźnię najmłodszych.
Koszty
Justyna Bednarek bawi się bajkową postacią - sięga po motywy piratów i syren, żeby połączyć ich w jednej opowieści, nieco edukacyjnej, a służącej do ćwiczenia czytania - na drugim poziomie serii Czytam sobie (czyli dla dzieci, które już trochę nauczyły się rozpoznawania liter, ale jeszcze są za mało wprawione w śledzeniu dłuższych tekstów). Justyna Bednarek rozpisuje opowieść na kolejne strony z obrazkami, zajmuje zaledwie po kilka wersów na każdej stronie, ale dzieci mogą dać się wciągnąć w tę historię i podążać za postaciami - a także wyciągać wnioski z ich przygód. Justyna Bednarek, żeby nie nudzić, próbuje wytrącić odbiorców ze schematów doskonale im znanych. I tak pirat, który dzisiaj jest prawdziwym piratem z opaską na oku (i napadającym statki, chociaż papugi nie ma, robi to ze specjalnym psem), kiedyś zajmował się uprawianiem roślin doniczkowych. W zupełnie innym życiu nie miał nic wspólnego z morskimi opowieściami, co czyni go bohaterem znacznie bardziej efektownym. Tak samo zresztą jest z piratką - kobiecym postrachem mórz i oceanów. W tej opowieści znalazła się jeszcze syrenka: podwodna piękność, która trafia do pirata Protazego i zaczyna mieszkać w jego basenie. Pirat dość szybko przekonuje się, że syrenka jest roszczeniowa i trudna w utrzymaniu - wymaga kolejnych prezentów i podarków. Ponieważ bohater zakochuje się w niej, jest w stanie sporo poświęcić i oddać, zupełnie jak nie pirat. Syrenka nie zwraca na to uwagi: przywykła do atencji i uważa, że wszystkie skarby po prostu jej się należą. Żąda kolejnych cennych przedmiotów - aż w końcu pirat orientuje się, że nie ma już swoich skarbów. I to moment do wprowadzenia w życie zupełnie innego niespodziewanego planu.
"Wyspa pirata Protazeego" to zabawna historyjka z codzienności pirackiej i dotycząca niefortunnego uczucia. Justyna Bednarek bawi się stereotypami i wprowadza specyficzne ostrzeżenie dla odbiorców: kto wpadnie w sidła toksycznej miłości, tego wyzwolić może jedynie prawdziwe uczucie. Wprawdzie ten wniosek wysnuć z lektury mogą raczej dorośli (a tomik przeznaczony jest do samodzielnego czytania przez dzieci), ale i najmłodsi zauważą, że zachowanie syrenki jest mocno nie w porządku. Przez to, że autorka łamie schematy: zamiast dobrej dziewczyny i złego pirata jest tu czarny charakter - niewinnie wyglądająca syrenka, a ten, kto miał funkcjonować jako zły, w gruncie rzeczy jest idealnym kandydatem na ojca - wielu odbiorców wciągnie się w lekturę. Chodzi też o to, żeby najmłodsi mogli bez większych przeszkód wciągnąć się w opowieść i śledzić ją. Justyna Bednarek radzi sobie całkiem dobrze z prowadzeniem opowieści, chociaż zdarzają się tu welurowy futerał, nostalgia i ryglowanie - jednak da się to wytrzymać. Ta bajka jest zabawna na tyle, żeby przyciągnąć dzieci i przekonać je, że warto nauczyć się czytać i później czerpać radość z podobnych historii. Justyna Bednarek wpisuje się zatem z książeczką do grona autorów tworzących w ramach cyklu Czytam sobie - i rozbudzających wyobraźnię najmłodszych.
niedziela, 19 marca 2023
Zofia Stanecka: Na tropie potwora z Loch Ness
Harperkids, Warszawa 2023.
Niewyobrażalne
Potwór z Loch Ness to bohater, który trafiał do przekonania artystom - wkracza też do literatury czwartej, teraz za sprawą Zofii Staneckiej, która próbuje zachęcić dzieci do samodzielnego czytania. Ta autorka - która pozycję na rynku zdobyła między innymi dzięki przygodom Basi, rezolutnej dziewczynki chodzącej do przedszkola - wie, jak prowadzić historię, nawet jeśli w tle są rygory i wymagania skutecznie psujące płynność narracji. Drugi poziom serii Czytam sobie to już bardziej rozbudowane historie, nie tylko pojedyncze zdania na rozkładówkach. Zofia Stanecka ma do zapełnienia kilka wersów na każdej stronie, może zatem pozwolić sobie na bardziej rozwiniętą intrygę. W przypadku potwora z Loch Ness ma sporo do powiedzenia. Z jednej strony - to dawna opowieść, zahaczająca o przodków starego Angusa. Z drugiej - to aktualna szansa na niezwykłe spotkanie. Dzieci nie wierzą w żadne, choćby i najbardziej sensacyjne doniesienia z przeszłości, przynajmniej Rob, bo Una cierpi wręcz na bezsenność po tym, jak wysłuchała wspomnień. Kiedy mieszka się w Szkocji, do wyjaśnienia zagadki jest bardzo blisko. Nic dziwnego, że dzieci idą nad jezioro i wypatrują dziwnych stworzeń. Wysyłają nawet psa, żeby wytropił potwora.
Ta historia ma wiele punktów, które zapewnią dzieciom silne przeżycia. Każdy, kto będzie czytał tę niewielką książeczkę, zaangażuje się w fabułę. O to chodzi: dzieci mają ćwiczyć czytanie, ale nie dostrzegać tej czynności ani wysiłku, chodzi o dobrą zabawę i przyjemność odkrywania opowieści. Zofia Stanecka doskonale wie, co zrobić, żeby przyciągnąć najmłodszych: funduje im szereg wstrząsów i rozbudza ciekawość, tak, żeby chcieli sprawdzać, co stanie się dalej. Czytelnicy podążają za Uną i Robem nad jezioro i doświadczają czegoś niezwykłego - teraz łatwiej jest im już uwierzyć w to, że najbardziej fantastyczne opowieści mają rację bytu.
Zofia Stanecka o potworze z Loch Ness opowiada po swojemu, tak, żeby nikogo nie przestraszyć i żeby obudzić ciepłe uczucia do tajemniczego podwodnego stwora. Potwór z Loch Ness jawi się jako stworzenie baśniowe, ale rozumiejące uczucia ludzi - nie odstraszy nikogo i przyda się jako ubarwienie zwyczajnej narracji. W ogóle gdyby nie ta postać, autorka musiałaby się opierać na prostych bajaniach z przeszłości. Jednak powołuje do istnienia efekt wyobraźni zbiorowej i wprowadza go do bajkowej teraźniejszości: w tej historii wszystko może się wydarzyć, więc też zainteresowanie maluchów będzie tym większe. "Na tropie potwora z Loch Ness" to książeczka, na której dzieci mają ćwiczyć czytanie. W tym wypadku - w kolejnej części poczytnej serii - będą też rozwijać swoje słownictwo. Mnóstwo tu synonimów, terminów mniej znanych najmłodszym, skomplikowanych lub rzadko używanych na co dzień. Przez to lektura będzie trudna, za to łatwiej będzie na niej sprawdzić, czy dzieci robią postępy w czytaniu. Trochę przypomina to testy do sprawdzania sprawności lekturowej dla uczniów z drugiej połowy lat 90., mniej w tym płynności narracyjnej - a przydałoby się jeszcze najmłodszym pokazać, że lektury służą też do rozrywki.
Niewyobrażalne
Potwór z Loch Ness to bohater, który trafiał do przekonania artystom - wkracza też do literatury czwartej, teraz za sprawą Zofii Staneckiej, która próbuje zachęcić dzieci do samodzielnego czytania. Ta autorka - która pozycję na rynku zdobyła między innymi dzięki przygodom Basi, rezolutnej dziewczynki chodzącej do przedszkola - wie, jak prowadzić historię, nawet jeśli w tle są rygory i wymagania skutecznie psujące płynność narracji. Drugi poziom serii Czytam sobie to już bardziej rozbudowane historie, nie tylko pojedyncze zdania na rozkładówkach. Zofia Stanecka ma do zapełnienia kilka wersów na każdej stronie, może zatem pozwolić sobie na bardziej rozwiniętą intrygę. W przypadku potwora z Loch Ness ma sporo do powiedzenia. Z jednej strony - to dawna opowieść, zahaczająca o przodków starego Angusa. Z drugiej - to aktualna szansa na niezwykłe spotkanie. Dzieci nie wierzą w żadne, choćby i najbardziej sensacyjne doniesienia z przeszłości, przynajmniej Rob, bo Una cierpi wręcz na bezsenność po tym, jak wysłuchała wspomnień. Kiedy mieszka się w Szkocji, do wyjaśnienia zagadki jest bardzo blisko. Nic dziwnego, że dzieci idą nad jezioro i wypatrują dziwnych stworzeń. Wysyłają nawet psa, żeby wytropił potwora.
Ta historia ma wiele punktów, które zapewnią dzieciom silne przeżycia. Każdy, kto będzie czytał tę niewielką książeczkę, zaangażuje się w fabułę. O to chodzi: dzieci mają ćwiczyć czytanie, ale nie dostrzegać tej czynności ani wysiłku, chodzi o dobrą zabawę i przyjemność odkrywania opowieści. Zofia Stanecka doskonale wie, co zrobić, żeby przyciągnąć najmłodszych: funduje im szereg wstrząsów i rozbudza ciekawość, tak, żeby chcieli sprawdzać, co stanie się dalej. Czytelnicy podążają za Uną i Robem nad jezioro i doświadczają czegoś niezwykłego - teraz łatwiej jest im już uwierzyć w to, że najbardziej fantastyczne opowieści mają rację bytu.
Zofia Stanecka o potworze z Loch Ness opowiada po swojemu, tak, żeby nikogo nie przestraszyć i żeby obudzić ciepłe uczucia do tajemniczego podwodnego stwora. Potwór z Loch Ness jawi się jako stworzenie baśniowe, ale rozumiejące uczucia ludzi - nie odstraszy nikogo i przyda się jako ubarwienie zwyczajnej narracji. W ogóle gdyby nie ta postać, autorka musiałaby się opierać na prostych bajaniach z przeszłości. Jednak powołuje do istnienia efekt wyobraźni zbiorowej i wprowadza go do bajkowej teraźniejszości: w tej historii wszystko może się wydarzyć, więc też zainteresowanie maluchów będzie tym większe. "Na tropie potwora z Loch Ness" to książeczka, na której dzieci mają ćwiczyć czytanie. W tym wypadku - w kolejnej części poczytnej serii - będą też rozwijać swoje słownictwo. Mnóstwo tu synonimów, terminów mniej znanych najmłodszym, skomplikowanych lub rzadko używanych na co dzień. Przez to lektura będzie trudna, za to łatwiej będzie na niej sprawdzić, czy dzieci robią postępy w czytaniu. Trochę przypomina to testy do sprawdzania sprawności lekturowej dla uczniów z drugiej połowy lat 90., mniej w tym płynności narracyjnej - a przydałoby się jeszcze najmłodszym pokazać, że lektury służą też do rozrywki.
sobota, 18 marca 2023
Catherine Grace Katz: Córki Jałty
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2023.
Mądrość kobieca
Catherine Grace Katz na wielką historię próbuje spojrzeć z perspektywy odmiennej niż do tej pory. Interesują ją bowiem nie ważni przywódcy, a ich córki - i wpływ kobiet na losy świata. Sarah Churchill, Anna Roosevelt i Kathleen Harriman to panie, którym autorka będzie się przez długi czas przyglądać, analizując kolejne zachowania i zadania u boku ważnych ojców. Te, o których podręczniki do historii najczęściej milczą, miały swoje obowiązki lub stawały przed wyzwaniami, na jakie nie da się przygotować. Wplątane w dynamiczną politykę nie przestawały jednak być sobą: nie zamieniały się w marionetki, nie służyły bezrefleksyjnie swoim narodom i rządom - na drugim planie radziły sobie doskonale z organizowaniem codzienności i z budowaniem relacji dyplomatycznych. Szybko staną się bliskie czytelnikom, bo Catherine Grace Katz stara się uchwycić je podczas zwykłych zajęć, stawia na obserwację i na odnotowywanie drobiazgów. Rozbudowuje historię - tak, żeby polityka funkcjonująca w tle i niemożliwa do usunięcia nie przykrywała egzystencji. Autorka wykorzystuje informacje dotyczące konkretnych polityków: opowiada o ich działaniach i wyjazdach dyplomatycznych, o przygotowaniach do Jałty (także tych technicznych - o przystosowaniu miejsca, w którym mogą się spotkać dygnitarze). Ale ani na chwilę nie zapomina o cichych bohaterkach przeszłości. Podgląda postawy Sarah, Anny i Kathy, wyjaśnia, skąd brały się ich decyzje i gdzie panie zdobyły umiejętności konieczne do wypełnienia przypisanych im zadań. Odnotowuje zainteresowania i pasje, ale sprawdza też relacje z ojcami: nie zapomina o uczuciach i o prezentowaniu wzajemnych zależności. Czytelnicy dowiedzą się sporo o córkach przywódców: nie ma tu wprawdzie klasycznych biograficznych schematów, na szczęście autorka decyduje się na formę reportażu, znacznie bardziej rozbudzającą ciekawość czytelników - może w ten sposób ożywić narrację i zamienić ją w podglądanie bohaterek. W wyjaśnienia bardzo ładnie wplata komentarze dotyczące przeszłości kobiet z tomu, informuje odbiorców, z kim mają do czynienia i jak układały sobie sieć kontaktów. Najpierw przedstawia je pojedynczo, przenosi się z miejsca na miejsce, żeby móc zademonstrować córki Jałty w ich naturalnych środowiskach, sprawdzić, co je ukształtowało i co przyczyniło się do wyboru ścieżki życiowej.
Córki Jałty przez pewien czas funkcjonują jako zwyczajne kobiety - trochę na przekór niezwyczajnemu otoczeniu. Jednocześnie chłoną świat polityki, żeby w przyszłości móc wykorzystywać zgromadzone informacje i wspierać ojców w ich zadaniach. Catherine Grace Katz prowadzi odbiorców przez motywy z wielkiej historii - ale inaczej rozkłada akcenty, przedstawia bardziej kulisy wydarzeń i mechanizmy pozwalające na ich zaistnienie - dzięki temu przyciągnie do swojej książki także tych czytelników, którzy historią się nie zajmują i porzucili ją na etapie szkoły średniej. "Córki Jałty" to książka obszerna - ale napisana jak powieść, wypełniona ciekawostkami i poprowadzona celnie także od strony psychologicznej. Jest w niej dużo informacji, ale też całkiem spory ładunek emocji. To książka popularyzatorska skrojona na miarę.
Mądrość kobieca
Catherine Grace Katz na wielką historię próbuje spojrzeć z perspektywy odmiennej niż do tej pory. Interesują ją bowiem nie ważni przywódcy, a ich córki - i wpływ kobiet na losy świata. Sarah Churchill, Anna Roosevelt i Kathleen Harriman to panie, którym autorka będzie się przez długi czas przyglądać, analizując kolejne zachowania i zadania u boku ważnych ojców. Te, o których podręczniki do historii najczęściej milczą, miały swoje obowiązki lub stawały przed wyzwaniami, na jakie nie da się przygotować. Wplątane w dynamiczną politykę nie przestawały jednak być sobą: nie zamieniały się w marionetki, nie służyły bezrefleksyjnie swoim narodom i rządom - na drugim planie radziły sobie doskonale z organizowaniem codzienności i z budowaniem relacji dyplomatycznych. Szybko staną się bliskie czytelnikom, bo Catherine Grace Katz stara się uchwycić je podczas zwykłych zajęć, stawia na obserwację i na odnotowywanie drobiazgów. Rozbudowuje historię - tak, żeby polityka funkcjonująca w tle i niemożliwa do usunięcia nie przykrywała egzystencji. Autorka wykorzystuje informacje dotyczące konkretnych polityków: opowiada o ich działaniach i wyjazdach dyplomatycznych, o przygotowaniach do Jałty (także tych technicznych - o przystosowaniu miejsca, w którym mogą się spotkać dygnitarze). Ale ani na chwilę nie zapomina o cichych bohaterkach przeszłości. Podgląda postawy Sarah, Anny i Kathy, wyjaśnia, skąd brały się ich decyzje i gdzie panie zdobyły umiejętności konieczne do wypełnienia przypisanych im zadań. Odnotowuje zainteresowania i pasje, ale sprawdza też relacje z ojcami: nie zapomina o uczuciach i o prezentowaniu wzajemnych zależności. Czytelnicy dowiedzą się sporo o córkach przywódców: nie ma tu wprawdzie klasycznych biograficznych schematów, na szczęście autorka decyduje się na formę reportażu, znacznie bardziej rozbudzającą ciekawość czytelników - może w ten sposób ożywić narrację i zamienić ją w podglądanie bohaterek. W wyjaśnienia bardzo ładnie wplata komentarze dotyczące przeszłości kobiet z tomu, informuje odbiorców, z kim mają do czynienia i jak układały sobie sieć kontaktów. Najpierw przedstawia je pojedynczo, przenosi się z miejsca na miejsce, żeby móc zademonstrować córki Jałty w ich naturalnych środowiskach, sprawdzić, co je ukształtowało i co przyczyniło się do wyboru ścieżki życiowej.
Córki Jałty przez pewien czas funkcjonują jako zwyczajne kobiety - trochę na przekór niezwyczajnemu otoczeniu. Jednocześnie chłoną świat polityki, żeby w przyszłości móc wykorzystywać zgromadzone informacje i wspierać ojców w ich zadaniach. Catherine Grace Katz prowadzi odbiorców przez motywy z wielkiej historii - ale inaczej rozkłada akcenty, przedstawia bardziej kulisy wydarzeń i mechanizmy pozwalające na ich zaistnienie - dzięki temu przyciągnie do swojej książki także tych czytelników, którzy historią się nie zajmują i porzucili ją na etapie szkoły średniej. "Córki Jałty" to książka obszerna - ale napisana jak powieść, wypełniona ciekawostkami i poprowadzona celnie także od strony psychologicznej. Jest w niej dużo informacji, ale też całkiem spory ładunek emocji. To książka popularyzatorska skrojona na miarę.
piątek, 17 marca 2023
Lemony Snicket: Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tartak tortur
Harperkids, Warszawa 2023.
Praca
Lemony Snicket od początku stawiał na absurd w książkach dla dzieci - a motywy nonsensowne zgrabnie łączył z sensacyjnymi. Efektem takich działań jest teraz między innymi Seria Niefortunnych Zdarzeń, czyli cykl o trojgu rodzeństwa, sierot Baudelaire. Wioletka, Klaus i Słoneczko przepędzani są z miejsca na miejsce tylko dlatego, że nie mają rodziców i ściga ich dziwna postać z wytatuowanym okiem - hrabia Olaf, najczarniejszy z czarnych charakterów. Tym razem dzieci trafiają do tartaku i poznają smak ciężkiej pracy (a Słoneczko dodatkowo smak drewna, bo z braku jedzenia musi przeżuwać kawałki pni). Nikt nie przejmuje się losem najmłodszych, dopóki oni sami nie znajdą sposobu na wyjście z tej sytuacji, będą skazani na harówkę ponad własne siły. Oczywiście taka konwencja sprawdza się w literaturze czwartej, Lemony Snicket drwi sobie w ten sposób z powieści, w których nad dziecięcymi bohaterami rozpościera się parasol ochronny. Tutaj też rodzeństwu nic złego stać się nie może, a walka z niewidzialnym często przeciwnikiem zamienia się w prawdziwy pojedynek.
Dzieciom nie dzieje się krzywda, chociaż mogłoby się tak wydawać i obiektywnie - sieroty Baudelaire są dość ciężko doświadczane przez złośliwego autora, który w dodatku przypomina o swoim istnieniu dość często i w niekonwencjonalny sposób. Wybija na plan pierwszy w narracji szczegóły dotyczące powstawania opowieści, przypomina, czego nie mógł zobaczyć, zdradza dalszy ciąg albo zaprasza do kontynuowania lektury - wszystko po to, żeby odrobinę uspokoić czytelników: wszystko to efekt wyobraźni i złośliwości, a nie rejestrowania prawdziwych wydarzeń. "Tartak tortur" dzięki takiemu podejściu może rozśmieszać - a przyciągnie do lektury przede wszystkim tych odbiorców, którzy cenią sobie ironię i mają dość sentymentalnych i pouczających opowiastek. W przypadku tego cyklu nie ma mowy o pedagogicznych pogadankach, dzieci otrzymują szereg błyskawicznie po sobie następujących wydarzeń skupionych wokół sierot Baudelaire. Nad sierotami zresztą nikt nie ma zamiaru się roztkliwiać, bohaterami się wręcz pomiata - i to też dla dzieci wyraźny sygnał odejścia od konwencji. Wiadomo, że Lemony Snicket nie zaproponuje książki nudnej. Za to stawia na tempo akcji - dzieje się dużo i dynamicznie, tak, żeby dzieci chciały się dowiadywać, co stanie się dalej. Każdy tom cyklu okazuje się zamkniętą całością, więc można dowolnie śledzić przygody rodzeństwa. Tematem, który najbardziej zaprasza do lektury, jest śmiech. W tym wypadku to śmiech nasycony złośliwością, ale też dzięki temu rozwiązaniu Lemony Snicket może iść na przekór rynkowym trendom.
Wioletka, Klaus i Słoneczko ciągle wpadają w nowe tarapaty - ku radości czytelników. Nie stają się jednak kozłami ofiarnymi, muszą samodzielnie wychodzić z opresji i uczyć się, jak radzić sobie z wyzwaniami. Lemony Snicket proponuje odbiorcom inny rodzaj literatury czwartej - zachęca do poznawania tego świata, negującego siebie i nietypowego przez nasycenie absurdem.
Praca
Lemony Snicket od początku stawiał na absurd w książkach dla dzieci - a motywy nonsensowne zgrabnie łączył z sensacyjnymi. Efektem takich działań jest teraz między innymi Seria Niefortunnych Zdarzeń, czyli cykl o trojgu rodzeństwa, sierot Baudelaire. Wioletka, Klaus i Słoneczko przepędzani są z miejsca na miejsce tylko dlatego, że nie mają rodziców i ściga ich dziwna postać z wytatuowanym okiem - hrabia Olaf, najczarniejszy z czarnych charakterów. Tym razem dzieci trafiają do tartaku i poznają smak ciężkiej pracy (a Słoneczko dodatkowo smak drewna, bo z braku jedzenia musi przeżuwać kawałki pni). Nikt nie przejmuje się losem najmłodszych, dopóki oni sami nie znajdą sposobu na wyjście z tej sytuacji, będą skazani na harówkę ponad własne siły. Oczywiście taka konwencja sprawdza się w literaturze czwartej, Lemony Snicket drwi sobie w ten sposób z powieści, w których nad dziecięcymi bohaterami rozpościera się parasol ochronny. Tutaj też rodzeństwu nic złego stać się nie może, a walka z niewidzialnym często przeciwnikiem zamienia się w prawdziwy pojedynek.
Dzieciom nie dzieje się krzywda, chociaż mogłoby się tak wydawać i obiektywnie - sieroty Baudelaire są dość ciężko doświadczane przez złośliwego autora, który w dodatku przypomina o swoim istnieniu dość często i w niekonwencjonalny sposób. Wybija na plan pierwszy w narracji szczegóły dotyczące powstawania opowieści, przypomina, czego nie mógł zobaczyć, zdradza dalszy ciąg albo zaprasza do kontynuowania lektury - wszystko po to, żeby odrobinę uspokoić czytelników: wszystko to efekt wyobraźni i złośliwości, a nie rejestrowania prawdziwych wydarzeń. "Tartak tortur" dzięki takiemu podejściu może rozśmieszać - a przyciągnie do lektury przede wszystkim tych odbiorców, którzy cenią sobie ironię i mają dość sentymentalnych i pouczających opowiastek. W przypadku tego cyklu nie ma mowy o pedagogicznych pogadankach, dzieci otrzymują szereg błyskawicznie po sobie następujących wydarzeń skupionych wokół sierot Baudelaire. Nad sierotami zresztą nikt nie ma zamiaru się roztkliwiać, bohaterami się wręcz pomiata - i to też dla dzieci wyraźny sygnał odejścia od konwencji. Wiadomo, że Lemony Snicket nie zaproponuje książki nudnej. Za to stawia na tempo akcji - dzieje się dużo i dynamicznie, tak, żeby dzieci chciały się dowiadywać, co stanie się dalej. Każdy tom cyklu okazuje się zamkniętą całością, więc można dowolnie śledzić przygody rodzeństwa. Tematem, który najbardziej zaprasza do lektury, jest śmiech. W tym wypadku to śmiech nasycony złośliwością, ale też dzięki temu rozwiązaniu Lemony Snicket może iść na przekór rynkowym trendom.
Wioletka, Klaus i Słoneczko ciągle wpadają w nowe tarapaty - ku radości czytelników. Nie stają się jednak kozłami ofiarnymi, muszą samodzielnie wychodzić z opresji i uczyć się, jak radzić sobie z wyzwaniami. Lemony Snicket proponuje odbiorcom inny rodzaj literatury czwartej - zachęca do poznawania tego świata, negującego siebie i nietypowego przez nasycenie absurdem.
czwartek, 16 marca 2023
Amy Noelle Parks: Almost kiss. Nie flirtuj ze mną na fizyce
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023.
Lęki
Te nastolatki przeciętne nie są. Caleb świetnie realizuje się w informatyce, Evie jest matematycznym geniuszem. Wprawdzie doskonałe oceny w szkole i możliwość zdobycia miejsca na studiach przez udział w Granicy, najważniejszym konkursie dla młodzieży zaprzątają odrobinę ich uwagę, jednak najlepsi przyjaciele wchodzą przecież w okres dojrzewania, a to wiąże się ze sporymi zmianami. Caleb podkochiwał się w Evie od dzieciństwa. Kolekcjonuje nawet "prawie pocałunki", momenty, w których mógł niemal przenieść marzenia do świata realnego - jednak Evie na żadne flirty nie reaguje. To dziewczyna bardzo wycofana i lękliwa. Nie potrafi odczytywać uczuć ani wyrazów twarzy ludzi, z którymi rozmawia. W dodatku jej matka podsyca jeszcze kolejne strachy, jako psycholog widzi w córce ucieleśnienie wszystkich możliwych chorób i zmusza ją do chodzenia na terapię i do brania leków. Evie już raz stanęła przed jurorami z Granicy, ale nie miała szans na sukces, bo sparaliżowała ją trema. Teraz wszystko ma odbyć się inaczej, bo będzie jej towarzyszył Caleb. Udało się znaleźć taki projekt, który łączy piękno matematycznych wzorów i programowanie.
Oczywiście kwestie matematyczne podawane przez autorkę na drugim planie i mocno upraszczane nie przyciągną nastolatków, chociaż zapewniają oryginalność lekturową. W "Nie flirtuj ze mną na fizyce" liczy się bowiem relacja między młodymi ludźmi. Evie nagle postanawia wyjść ze swojej skorupy, pozwala się poderwać. Szczęśliwcem jest Leo, dobry przyjaciel Caleba. To Leo pokazuje Evie, co oznacza bycie w związku. Jednak ma pewną wadę - nie jest Calebem. Nie można z nim porozmawiać na wszystkie tematy, nie rozumie zbyt dobrze Evie i nie zna jej historii. Evie powoli uświadamia sobie, ile znaczy dla niej Caleb. I chociaż wcześniej bała się niszczyć przyjaźń, nabiera sił, żeby zaryzykować.
"Nie flirtuj ze mną na fizyce" to opowieść, która młodych odbiorców przyciągnie przede wszystkim klimatem, nastawieniem na analizę uczuć i porównywanie zauroczenia i przyjaźni. Na pierwszy plan wysuwa się tu czworo nastolatków: do Evie, Caleba i Leo dochodzi jeszcze Bex, najlepsza przyjaciółka Evie - i dziewczyna, która również średnio radzi sobie w kontaktach z płcią przeciwną z racji wychowania i wiary. Każde z bohaterów pojawia się w książce po to, żeby coś rozstrzygnąć i żeby wyjaśnić czytelnikom część targających nimi wątpliwości. Sam scenariusz jest przewidywalny, każdy domyśli się, jak musi się zakończyć opowieść o Evie i Calebie - jednak po drodze autorka bardzo dużo tłumaczy. Pokazuje na konkretnych zachowaniach i wrażeniach (narracja prowadzona jest na przemian przez oboje bohaterów), o co w tym wszystkim chodzi - jak ludzie dobierają się w pary i czego szukają w drugim człowieku, kiedy potrzebują wsparcia, a kiedy burzy emocjonalnej. Evie przy okazji uczy się też samodzielności: problem z matką stopniowo rośnie i osiąga przerażający wymiar - odbiorcy muszą przekonać się, że mają prawo do decydowania o sobie i że czasami trzeba przeciwstawić się bliskim, żeby móc normalnie funkcjonować. Przeciętna przygoda miłosna zamienia się w nieprzeciętną historię przede wszystkim za sprawą matematyki i całej naukowej otoczki - ale nie powoduje to zmęczenia czytelników, autorka nie wpada w hermetyczne tony - dosmacza za to opowieść dzięki nietypowym i bardziej ambitnym tematom. To książka, którą czyta się z przyjemnością.
Lęki
Te nastolatki przeciętne nie są. Caleb świetnie realizuje się w informatyce, Evie jest matematycznym geniuszem. Wprawdzie doskonałe oceny w szkole i możliwość zdobycia miejsca na studiach przez udział w Granicy, najważniejszym konkursie dla młodzieży zaprzątają odrobinę ich uwagę, jednak najlepsi przyjaciele wchodzą przecież w okres dojrzewania, a to wiąże się ze sporymi zmianami. Caleb podkochiwał się w Evie od dzieciństwa. Kolekcjonuje nawet "prawie pocałunki", momenty, w których mógł niemal przenieść marzenia do świata realnego - jednak Evie na żadne flirty nie reaguje. To dziewczyna bardzo wycofana i lękliwa. Nie potrafi odczytywać uczuć ani wyrazów twarzy ludzi, z którymi rozmawia. W dodatku jej matka podsyca jeszcze kolejne strachy, jako psycholog widzi w córce ucieleśnienie wszystkich możliwych chorób i zmusza ją do chodzenia na terapię i do brania leków. Evie już raz stanęła przed jurorami z Granicy, ale nie miała szans na sukces, bo sparaliżowała ją trema. Teraz wszystko ma odbyć się inaczej, bo będzie jej towarzyszył Caleb. Udało się znaleźć taki projekt, który łączy piękno matematycznych wzorów i programowanie.
Oczywiście kwestie matematyczne podawane przez autorkę na drugim planie i mocno upraszczane nie przyciągną nastolatków, chociaż zapewniają oryginalność lekturową. W "Nie flirtuj ze mną na fizyce" liczy się bowiem relacja między młodymi ludźmi. Evie nagle postanawia wyjść ze swojej skorupy, pozwala się poderwać. Szczęśliwcem jest Leo, dobry przyjaciel Caleba. To Leo pokazuje Evie, co oznacza bycie w związku. Jednak ma pewną wadę - nie jest Calebem. Nie można z nim porozmawiać na wszystkie tematy, nie rozumie zbyt dobrze Evie i nie zna jej historii. Evie powoli uświadamia sobie, ile znaczy dla niej Caleb. I chociaż wcześniej bała się niszczyć przyjaźń, nabiera sił, żeby zaryzykować.
"Nie flirtuj ze mną na fizyce" to opowieść, która młodych odbiorców przyciągnie przede wszystkim klimatem, nastawieniem na analizę uczuć i porównywanie zauroczenia i przyjaźni. Na pierwszy plan wysuwa się tu czworo nastolatków: do Evie, Caleba i Leo dochodzi jeszcze Bex, najlepsza przyjaciółka Evie - i dziewczyna, która również średnio radzi sobie w kontaktach z płcią przeciwną z racji wychowania i wiary. Każde z bohaterów pojawia się w książce po to, żeby coś rozstrzygnąć i żeby wyjaśnić czytelnikom część targających nimi wątpliwości. Sam scenariusz jest przewidywalny, każdy domyśli się, jak musi się zakończyć opowieść o Evie i Calebie - jednak po drodze autorka bardzo dużo tłumaczy. Pokazuje na konkretnych zachowaniach i wrażeniach (narracja prowadzona jest na przemian przez oboje bohaterów), o co w tym wszystkim chodzi - jak ludzie dobierają się w pary i czego szukają w drugim człowieku, kiedy potrzebują wsparcia, a kiedy burzy emocjonalnej. Evie przy okazji uczy się też samodzielności: problem z matką stopniowo rośnie i osiąga przerażający wymiar - odbiorcy muszą przekonać się, że mają prawo do decydowania o sobie i że czasami trzeba przeciwstawić się bliskim, żeby móc normalnie funkcjonować. Przeciętna przygoda miłosna zamienia się w nieprzeciętną historię przede wszystkim za sprawą matematyki i całej naukowej otoczki - ale nie powoduje to zmęczenia czytelników, autorka nie wpada w hermetyczne tony - dosmacza za to opowieść dzięki nietypowym i bardziej ambitnym tematom. To książka, którą czyta się z przyjemnością.
środa, 15 marca 2023
Wiktor Krajewski: Kalibabka. Historia największego uwodziciela PRL
Znak, Kraków 2023.
Dawca marzeń
Jerzy Kalibabka dzisiaj to powód do wstydu: niewiele osób chce rozmawiać z dziennikarzem piszącym książkę, Wiktor Krajewski orientuje się, że mało kogo przekona do zwierzeń. Więcej: włodarze miast proszą, żeby nie wymieniać konkretnych nazw w publikacji. Kalibabka nie kojarzy się dobrze. Jednak w PRL-u przynosił pożywkę dla wyobraźni. Był człowiekiem, który wprawdzie funkcjonował poza prawem, ale... zapewniał kobietom, przynajmniej w starannie pielęgnowanej legendzie, to, czego potrzebowały. Kalibabka słynął ze sztuki uwodzenia i jako peerelowski casanowa zdobywał kolejne młode panie. Chociaż Wiktor Krajewski tego nie podkreśla, Kalibabka musiał być dobrym psychologiem, bezbłędnie czytał emocje i potrzeby swoich ofiar: wiedział, jak podejść do płci pięknej. Wobec jednych stanowczy, wobec innych czuły i opiekuńczy - zastawiał pułapki, w które wpadały kolejne panie. Nawet wtedy, gdy przed Kalibabką ostrzegały już media i policja - spragnione płomiennego romansu i rozrywki dziewczyny starały się dotrzeć do swojego idola i przekonać go do kolejnego podboju. Jerzy Kalibabka jednak nie kończył na uwodzeniu: sercowe zdobycze pojawiały się w jego życiu nie tyle dla podkreślenia umiejętności flirtowania, a dla finansowych zdobyczy. Okradane z kosztownych przedmiotów kobiety rzadko kiedy wnosiły skargi i zgłaszały sprawę na policję. Większość już po fakcie wstydziła się przyznawać do łatwowierności. Tymczasem Kalibabka polował dalej, a czasem towarzyszyły mu specjalne naganiaczki.
Wiktor Krajewski poszukuje rozmówczyń i stara się zrozumieć fenomen Kalibabki - który stał się nawet bohaterem serialu. Jego przestępstwa początkowo były bagatelizowane: w końcu złamane serca łatwo się goją, a kilka pierścionków czy futer można przeboleć. Z czasem jednak Kalibabka stawał się coraz większym okrutnikiem, zmuszał kobiety do stosunków seksualnych albo brał je siłą, nakazywał im pozowanie nago do zdjęć - po to, żeby później móc swoje ofiary szantażować. Autor podkreśla, że nie chciał przedstawiać własnej oceny działalności Kalibabki, uznaje, że fakty przemówią same za siebie - oodaje też głos tym, którzy Kalibabkę znali bliżej, żeby ujęli temat z innej perspektywy. W dużym przyspieszeniu opowiada Krajewski tę historię, zupełnie jakby spodziewał się większej współpracy ze strony miejscowych. W reportażu nie ma też miejsca na zastanawianie się, co kierowało młodymi kobietami, które mimo przestróg postanawiały zrezygnować ze swojego życia i ruszyć w Polskę z dopiero co poznanym mężczyzną. Jerzy Kalibabka potrafi wykorzystywać swój urok: umiejętnie operuje wymyślanymi historiami i oczarowuje panie - z czasem zaczyna działać mit Kalibabki, zupełnie jakby na przekór zaplanowanym działaniom przestrzegającym przed oszustem i złodziejem. Wszystko to pokazuje mechanizmy społeczne - których autor nie chce tłumaczyć.
Prosta to książka, dość szybka w narracji, liczy się w niej portret, a nie analizowanie sytuacji - Kalibabka jest tu przedstawiany szerokiemu gronu odbiorców, w zasadzie przypominany, chociaż kiedyś trafiał do masowej wyobraźni. Trochę jest to publikacja zbudowana na sentymencie do PRL-u, trochę - ciekawostka, przekona też do siebie poszukiwaczy kryminalnych ciekawostek. To przyspieszony reportaż, bez szczegółów biograficznych i bez chęci znalezienia wszystkich detali z działalności uwodziciela. Książka-przestroga, chociaż pokazująca również sposób ubarwienia codzienności.
Dawca marzeń
Jerzy Kalibabka dzisiaj to powód do wstydu: niewiele osób chce rozmawiać z dziennikarzem piszącym książkę, Wiktor Krajewski orientuje się, że mało kogo przekona do zwierzeń. Więcej: włodarze miast proszą, żeby nie wymieniać konkretnych nazw w publikacji. Kalibabka nie kojarzy się dobrze. Jednak w PRL-u przynosił pożywkę dla wyobraźni. Był człowiekiem, który wprawdzie funkcjonował poza prawem, ale... zapewniał kobietom, przynajmniej w starannie pielęgnowanej legendzie, to, czego potrzebowały. Kalibabka słynął ze sztuki uwodzenia i jako peerelowski casanowa zdobywał kolejne młode panie. Chociaż Wiktor Krajewski tego nie podkreśla, Kalibabka musiał być dobrym psychologiem, bezbłędnie czytał emocje i potrzeby swoich ofiar: wiedział, jak podejść do płci pięknej. Wobec jednych stanowczy, wobec innych czuły i opiekuńczy - zastawiał pułapki, w które wpadały kolejne panie. Nawet wtedy, gdy przed Kalibabką ostrzegały już media i policja - spragnione płomiennego romansu i rozrywki dziewczyny starały się dotrzeć do swojego idola i przekonać go do kolejnego podboju. Jerzy Kalibabka jednak nie kończył na uwodzeniu: sercowe zdobycze pojawiały się w jego życiu nie tyle dla podkreślenia umiejętności flirtowania, a dla finansowych zdobyczy. Okradane z kosztownych przedmiotów kobiety rzadko kiedy wnosiły skargi i zgłaszały sprawę na policję. Większość już po fakcie wstydziła się przyznawać do łatwowierności. Tymczasem Kalibabka polował dalej, a czasem towarzyszyły mu specjalne naganiaczki.
Wiktor Krajewski poszukuje rozmówczyń i stara się zrozumieć fenomen Kalibabki - który stał się nawet bohaterem serialu. Jego przestępstwa początkowo były bagatelizowane: w końcu złamane serca łatwo się goją, a kilka pierścionków czy futer można przeboleć. Z czasem jednak Kalibabka stawał się coraz większym okrutnikiem, zmuszał kobiety do stosunków seksualnych albo brał je siłą, nakazywał im pozowanie nago do zdjęć - po to, żeby później móc swoje ofiary szantażować. Autor podkreśla, że nie chciał przedstawiać własnej oceny działalności Kalibabki, uznaje, że fakty przemówią same za siebie - oodaje też głos tym, którzy Kalibabkę znali bliżej, żeby ujęli temat z innej perspektywy. W dużym przyspieszeniu opowiada Krajewski tę historię, zupełnie jakby spodziewał się większej współpracy ze strony miejscowych. W reportażu nie ma też miejsca na zastanawianie się, co kierowało młodymi kobietami, które mimo przestróg postanawiały zrezygnować ze swojego życia i ruszyć w Polskę z dopiero co poznanym mężczyzną. Jerzy Kalibabka potrafi wykorzystywać swój urok: umiejętnie operuje wymyślanymi historiami i oczarowuje panie - z czasem zaczyna działać mit Kalibabki, zupełnie jakby na przekór zaplanowanym działaniom przestrzegającym przed oszustem i złodziejem. Wszystko to pokazuje mechanizmy społeczne - których autor nie chce tłumaczyć.
Prosta to książka, dość szybka w narracji, liczy się w niej portret, a nie analizowanie sytuacji - Kalibabka jest tu przedstawiany szerokiemu gronu odbiorców, w zasadzie przypominany, chociaż kiedyś trafiał do masowej wyobraźni. Trochę jest to publikacja zbudowana na sentymencie do PRL-u, trochę - ciekawostka, przekona też do siebie poszukiwaczy kryminalnych ciekawostek. To przyspieszony reportaż, bez szczegółów biograficznych i bez chęci znalezienia wszystkich detali z działalności uwodziciela. Książka-przestroga, chociaż pokazująca również sposób ubarwienia codzienności.
wtorek, 14 marca 2023
Czy to jest moje?
Harperkids, Warszawa 2023.
Poznawanie
W cyklu tomików z dziurą pojawia się w Akademii Mądrego Dziecka książeczka "Czy to jest moje", która świetnie nada się do czytania dzieciom przed snem i do wspólnej interaktywnej zabawy. Jedyny mankament i najsłabsza strona to tekst. Zbigniew Dmitroca napisał tu "wiersze", rymowanki, które w ogóle nie powinny trafić na rynek, bo swoją jakością przerażają. Konwencja bajek to analiza zachowań dziecka - każdego, bez względu na wiek. Są tu rymowanki dotyczące spożywania posiłków, kolorowania książeczek, zabaw, korzystania z nocnika, mycia zębów, ubierania się, wstawania rano i chodzenia spać. Codzienność malucha została tu jednak przedstawiona bardzo niestarannie - pod względem rymów i doboru słownictwa. Przede wszystkim Zbigniew Dmitroca bez przerwy infantylizuje, traktuje dzieci jak odbiorców drugiej kategorii, przekonując, że nie są w stanie bez zdrobnień funkcjonować. Jest tu buteleczka (do rymu z mleczka), jest czapeczka i łóżeczko. W obrębie innych rymów Dmitroca nie zaskakuje (wiadomo, że kupę trzeba zrymować z pupę, jak słońcu to w końcu, a dokładnie zrymuje się z ładnie...). W pewnym momencie, gdy już autorowi zaczyna brakować zestawów rymowych do wykorzystania na już, tworzy słowne potworki (rękawice doskonałe na zimnicę). O nieudolnie tworzonych współbrzmieniach można tu długo pisać, faktem jest, że nie zachwycają - są niestaranne i niedopracowane, w dużej części też mało przemyślane. Ot, po prostu autor skojarzył kilka charakterystycznych rymowanek. Tam, gdzie próbuje dodać coś od siebie, nie wychodzi mu w ogóle precyzyjne współbrzmienie.
Można jednak ten tomik wykorzystywać bardziej jako pokazywanie dzieciom rytmu codzienności. W każdej rozkładówce maluchy mogą znaleźć coś, co już znają - coś charakterystycznego i powtarzalnego, coś, co mogą skonfrontować z własnymi doświadczeniami i co mogą zaobserwować poza książeczką. "Czy to jest moje" to próba zwrócenia uwagi na proste czynności i zjawiska, które koją - dlatego też ten tomik nadawać się będzie na lekturę przed snem. Dzieci docenią tutaj między innymi brak udziwnień (chociaż nie w warstwie słownej) - nie ma wymyślnych wyobraźniowych fabuł, liczy się normalność. Książeczka na kolejnych parzystych stronach ma wycięty otwór o coraz mniejszej średnicy - tak, żeby całość po zamknięciu sprawiała wrażenie głębi. Charakterystyczne to miejsce, które pozwala na zabawę tomikiem i traktowanie go bardziej jako zabawki. Takie wycięcie na stronach kusi i pozwala odbierać tomik również przez zmysł dotyku. Oczywiście książeczka ma też kolorowe ilustracje, komputerowe grafiki, które mają zapewnić dzieciom kolejne bodźce - "Czy to jest moje" to tomik przygotowany z myślą o najmłodszych - o tych dzieciach, które nie potrafią samodzielnie czytać.
Poznawanie
W cyklu tomików z dziurą pojawia się w Akademii Mądrego Dziecka książeczka "Czy to jest moje", która świetnie nada się do czytania dzieciom przed snem i do wspólnej interaktywnej zabawy. Jedyny mankament i najsłabsza strona to tekst. Zbigniew Dmitroca napisał tu "wiersze", rymowanki, które w ogóle nie powinny trafić na rynek, bo swoją jakością przerażają. Konwencja bajek to analiza zachowań dziecka - każdego, bez względu na wiek. Są tu rymowanki dotyczące spożywania posiłków, kolorowania książeczek, zabaw, korzystania z nocnika, mycia zębów, ubierania się, wstawania rano i chodzenia spać. Codzienność malucha została tu jednak przedstawiona bardzo niestarannie - pod względem rymów i doboru słownictwa. Przede wszystkim Zbigniew Dmitroca bez przerwy infantylizuje, traktuje dzieci jak odbiorców drugiej kategorii, przekonując, że nie są w stanie bez zdrobnień funkcjonować. Jest tu buteleczka (do rymu z mleczka), jest czapeczka i łóżeczko. W obrębie innych rymów Dmitroca nie zaskakuje (wiadomo, że kupę trzeba zrymować z pupę, jak słońcu to w końcu, a dokładnie zrymuje się z ładnie...). W pewnym momencie, gdy już autorowi zaczyna brakować zestawów rymowych do wykorzystania na już, tworzy słowne potworki (rękawice doskonałe na zimnicę). O nieudolnie tworzonych współbrzmieniach można tu długo pisać, faktem jest, że nie zachwycają - są niestaranne i niedopracowane, w dużej części też mało przemyślane. Ot, po prostu autor skojarzył kilka charakterystycznych rymowanek. Tam, gdzie próbuje dodać coś od siebie, nie wychodzi mu w ogóle precyzyjne współbrzmienie.
Można jednak ten tomik wykorzystywać bardziej jako pokazywanie dzieciom rytmu codzienności. W każdej rozkładówce maluchy mogą znaleźć coś, co już znają - coś charakterystycznego i powtarzalnego, coś, co mogą skonfrontować z własnymi doświadczeniami i co mogą zaobserwować poza książeczką. "Czy to jest moje" to próba zwrócenia uwagi na proste czynności i zjawiska, które koją - dlatego też ten tomik nadawać się będzie na lekturę przed snem. Dzieci docenią tutaj między innymi brak udziwnień (chociaż nie w warstwie słownej) - nie ma wymyślnych wyobraźniowych fabuł, liczy się normalność. Książeczka na kolejnych parzystych stronach ma wycięty otwór o coraz mniejszej średnicy - tak, żeby całość po zamknięciu sprawiała wrażenie głębi. Charakterystyczne to miejsce, które pozwala na zabawę tomikiem i traktowanie go bardziej jako zabawki. Takie wycięcie na stronach kusi i pozwala odbierać tomik również przez zmysł dotyku. Oczywiście książeczka ma też kolorowe ilustracje, komputerowe grafiki, które mają zapewnić dzieciom kolejne bodźce - "Czy to jest moje" to tomik przygotowany z myślą o najmłodszych - o tych dzieciach, które nie potrafią samodzielnie czytać.
poniedziałek, 13 marca 2023
Tomasz Samojlik, Adam Wajrak: Detektyw Wróbel i złamane pióro
Agora, Warszawa 2023.
Niewidzialny wróg
Domikuś, czyli detektyw Wróbel, jak każe się nazywać wszystkim (chociaż od "Domikusia" znajomych nie odzwyczai) ma wszelkie cechy, żeby zostać ulubionym bohaterem dzieci. Przede wszystkim jest rezolutny i nikogo nie słucha. Wpada w tarapaty niemal na własne życzenie, bo nawet ostrzegany przez najżyczliwszych znajomych, działa impulsywnie i za nic ma groźne konsekwencje. Daje się lubić właśnie dzięki odwadze graniczącej z brawurą - Domikuś jest po prostu sympatyczny. Najbardziej zależy mu na tym, żeby rozwiązać zagadkę ptaków, które cierpią w wielkim mieście. Nie wiadomo, co właściwie się dzieje: słonka wykrzywia sobie dziób, ktoś inny traci przytomność - niewidzialny wróg czyha, a kolejne ptaki z różnych gatunków padają jego ofiarami. Domikuś walczy w pojedynkę, bo nawet jeśli inne ptaki mu uwierzą, żaden nie zamierza pchać się do prowadzenia niebezpiecznego śledztwa. Bohater szuka zatem wroga i trafia na kolejne drapieżniki. Bo nawet jeśli teoretycznie miasto nie sprzyja działaniom ptaków, można tu znaleźć całkiem sporo gatunków. Wrony, gołębie, wróble, sroki i mnóstwo innych trafia na karty tego zabawnego komiksu, który Tomasz Samojlik i Adam Wajrak przygotowali dla najmłodszych. A detektyw Wróbel będzie przewodnikiem po świecie teoretycznie doskonale odbiorcom znanym. Bo każde dziecko może zaobserwować, jakie ptaki pojawiają się w jego okolicy - wystarczy wyglądać przez okno czy uważnie rozglądać się po wyjściu z domu. Warto też zaopatrzyć się w najprostszy atlas ptaków albo sprawdzać podawane w tym tomiku gatunki, żeby nauczyć się rozpoznawać kosy i zimorodki. To wiedza, która dzieciom na pewno się spodoba. Autorzy wspominają nawet na marginesie, jak odróżnić wróbla od mazurka - to już wprowadzenie do wiedzy "fachowej", w ten sposób dzieci mogą poczuć się dowartościowane i ważne, będą w końcu umiały coś więcej niż spora część dorosłych. W opowieści o wróblu pojawi się też wiele drapieżników, ptaków, które w miastach polują na swoje ofiary. Oczywiście skończy się na strachu, bo nie jest to próba zasmucenia dzieci, wprost przeciwnie. Maluchy otrzymują tu komiks zabawny i wypełniony ciekawostkami. Dzieje się tu dużo, a autorzy od czasu do czasu posiłkują się jeszcze ironią, która objawia się w nieoczekiwanych miejscach (na przykład przy odwracaniu uwagi gołębi skórkami od chleba).
Ilustracje są bardzo proste, najczęściej wypowiadający się bohaterowie w ogóle są wyizolowani z tła, nie ma szczegółów, które odwracałyby uwagę dzieci - najbardziej liczy się wypowiadana treść, coś, co powinno zapaść w pamięć czytelnikom i przyczynić się do dbania o przyrodę. Nie ma tutaj przecież wroga w świecie zwierząt - chociaż ptaki drapieżne dobrze czują się w mieście, prawdziwym zagrożeniem staje się człowiek. I to nie jest krzepiący wniosek, na szczęście istnieją sposoby, żeby naprawić winy i krzywdy wyrządzane ptakom. Żeby kolejne stworzenia nie rozbijały się o szyby, żeby nie krzywiły sobie dziobów, nie traciły przytomności i nie padały ofiarami drapieżników - wystarczy niewiele. Tomasz Samojlik i Adam Wajrak zwracają uwagę na problem, który wciąż nagłaśniany powinien przynieść efekty. Rozdziały przerywane są krótkimi artykułami dotyczącymi życia ptaków w mieście - tu pojawiają się kolejne informacje, które niekoniecznie znane są dziecięcym odbiorcom, a które przydadzą się do lepszego rozumienia przyrody. Detektyw Wróbel ma szansę przekonać do siebie małych czytelników - to zadziorny bohater, który da się lubić i z którym nie można się nudzić.
Niewidzialny wróg
Domikuś, czyli detektyw Wróbel, jak każe się nazywać wszystkim (chociaż od "Domikusia" znajomych nie odzwyczai) ma wszelkie cechy, żeby zostać ulubionym bohaterem dzieci. Przede wszystkim jest rezolutny i nikogo nie słucha. Wpada w tarapaty niemal na własne życzenie, bo nawet ostrzegany przez najżyczliwszych znajomych, działa impulsywnie i za nic ma groźne konsekwencje. Daje się lubić właśnie dzięki odwadze graniczącej z brawurą - Domikuś jest po prostu sympatyczny. Najbardziej zależy mu na tym, żeby rozwiązać zagadkę ptaków, które cierpią w wielkim mieście. Nie wiadomo, co właściwie się dzieje: słonka wykrzywia sobie dziób, ktoś inny traci przytomność - niewidzialny wróg czyha, a kolejne ptaki z różnych gatunków padają jego ofiarami. Domikuś walczy w pojedynkę, bo nawet jeśli inne ptaki mu uwierzą, żaden nie zamierza pchać się do prowadzenia niebezpiecznego śledztwa. Bohater szuka zatem wroga i trafia na kolejne drapieżniki. Bo nawet jeśli teoretycznie miasto nie sprzyja działaniom ptaków, można tu znaleźć całkiem sporo gatunków. Wrony, gołębie, wróble, sroki i mnóstwo innych trafia na karty tego zabawnego komiksu, który Tomasz Samojlik i Adam Wajrak przygotowali dla najmłodszych. A detektyw Wróbel będzie przewodnikiem po świecie teoretycznie doskonale odbiorcom znanym. Bo każde dziecko może zaobserwować, jakie ptaki pojawiają się w jego okolicy - wystarczy wyglądać przez okno czy uważnie rozglądać się po wyjściu z domu. Warto też zaopatrzyć się w najprostszy atlas ptaków albo sprawdzać podawane w tym tomiku gatunki, żeby nauczyć się rozpoznawać kosy i zimorodki. To wiedza, która dzieciom na pewno się spodoba. Autorzy wspominają nawet na marginesie, jak odróżnić wróbla od mazurka - to już wprowadzenie do wiedzy "fachowej", w ten sposób dzieci mogą poczuć się dowartościowane i ważne, będą w końcu umiały coś więcej niż spora część dorosłych. W opowieści o wróblu pojawi się też wiele drapieżników, ptaków, które w miastach polują na swoje ofiary. Oczywiście skończy się na strachu, bo nie jest to próba zasmucenia dzieci, wprost przeciwnie. Maluchy otrzymują tu komiks zabawny i wypełniony ciekawostkami. Dzieje się tu dużo, a autorzy od czasu do czasu posiłkują się jeszcze ironią, która objawia się w nieoczekiwanych miejscach (na przykład przy odwracaniu uwagi gołębi skórkami od chleba).
Ilustracje są bardzo proste, najczęściej wypowiadający się bohaterowie w ogóle są wyizolowani z tła, nie ma szczegółów, które odwracałyby uwagę dzieci - najbardziej liczy się wypowiadana treść, coś, co powinno zapaść w pamięć czytelnikom i przyczynić się do dbania o przyrodę. Nie ma tutaj przecież wroga w świecie zwierząt - chociaż ptaki drapieżne dobrze czują się w mieście, prawdziwym zagrożeniem staje się człowiek. I to nie jest krzepiący wniosek, na szczęście istnieją sposoby, żeby naprawić winy i krzywdy wyrządzane ptakom. Żeby kolejne stworzenia nie rozbijały się o szyby, żeby nie krzywiły sobie dziobów, nie traciły przytomności i nie padały ofiarami drapieżników - wystarczy niewiele. Tomasz Samojlik i Adam Wajrak zwracają uwagę na problem, który wciąż nagłaśniany powinien przynieść efekty. Rozdziały przerywane są krótkimi artykułami dotyczącymi życia ptaków w mieście - tu pojawiają się kolejne informacje, które niekoniecznie znane są dziecięcym odbiorcom, a które przydadzą się do lepszego rozumienia przyrody. Detektyw Wróbel ma szansę przekonać do siebie małych czytelników - to zadziorny bohater, który da się lubić i z którym nie można się nudzić.
niedziela, 12 marca 2023
Katarzyna Kozłowska: Wakacje Adelki
Harperkids, Warszawa 2023.
Plany
Adelka to mała bohaterka książki na pierwszym poziomie serii Czytam sobie - powołana do istnienia po to, żeby dzieci ćwiczyły czytanie. I jednocześnie to postać, której spełniają się najskrytsze marzenia, zupełnie bez powodu, niemal magicznie, chociaż magii w ogóle tu nie ma. "Wakacje Adelki" to tomik pobudzający wyobraźnię maluchów i podsycający ich nadzieje na domowe zwierzę. Jednocześnie to opowieść, w której fabuła sprawia, że uczniowie zechcą doskonalić swoje umiejętności w ramach lektury - w końcu muszą się dowiedzieć, co nietypowego spotka Adelkę jeszcze przed wakacjami. Dziewczynka snuje plany - w związku z zadaniem domowym. Chociaż jest piękna majowa pogoda, Adelka nie może wyjść z domu: musi przygotować pracę do szkoły. W ramach tego zadania ma wyjaśnić, co będzie robić w wakacje. Jednak efekt jej działań nie jest kompletny, rodzice bowiem przyszykowali pewną niespodziankę. Katarzyna Kozłowska wymyśla historię bez zarzutu. Każdy z odbiorców będzie chciał się identyfikować z małą bohaterką i każdy będzie liczyć skrycie na to, że spotka go podobne doświadczenie. Pod tym względem autorka nie zawodzi. Natomiast bardzo blokuje ją - i jest to widoczne - konieczność trzymania się reguł serii. Nie wolno jej używać między innymi samogłosek nosowych czy głosek miękkich, nie ma mowy o dwuznakach. Zupełnie jakby ograniczenie głosek ułatwiało lekturę. Tak się nie dzieje: twórcy w serii zmuszeni do przestrzegania mocno rygorystycznych zasad poszukują synonimów (lub robią to ich redaktorzy) i w efekcie uzyskują czytanki o zwielokrotnionym stopniu trudności, naszpikowane wyrazami, których dzieci nie używają na co dzień. Owszem, ma to sens w przypadku wprowadzania nowych słów do słowników dzieci - jednak przy ćwiczeniu czytania można się zbyt łatwo zniechęcić dziwnymi określeniami. W efekcie na jednej stronie są "łapki" (dłonie z racji zmiękczenia się nie nadają), a na innej "obiekty" (jako... elementy wyklejanki). Synonimy wpływają też na sam rytm opowiastek - zamiast "mama robi zagadkową minę" (wykluczone z racji nosowych samogłosek), dzieci przeczytają, że "mina mamy jest zagadkowa". Niby to samo - a jednak znacznie mniej naturalnie. A to właśnie naturalność powinna pchać najmłodszych do czytania, łatwość wgłębiania się w tekst i bliskość tego tekstu do narracji, które dzieci znają ze zwyczajnego życia. W tej serii czytanie zamienia się w mozolne odtwarzanie słów i zwrotów mniej kojarzonych - i to warto byłoby zmienić. Zwłaszcza że na pierwszym poziomie serii ilustracje przyciągają uwagę i mogą wprowadzać chęć ćwiczenia opowiadania (przedstawiania choćby rodzicom akcji zakodowanej na obrazkach). Zofia Różycka zajmuje się tu tworzeniem świata Adelki - stawia na karykaturalne kształty, ale podkreśla też barwny chaos wokół tworzącego dziecka. I dobrze, bo dzięki temu uzupełni to, co z zabawy przeradza się w obowiązek za sprawą zbyt dokładnego przestrzegania sztucznych zasad.
Plany
Adelka to mała bohaterka książki na pierwszym poziomie serii Czytam sobie - powołana do istnienia po to, żeby dzieci ćwiczyły czytanie. I jednocześnie to postać, której spełniają się najskrytsze marzenia, zupełnie bez powodu, niemal magicznie, chociaż magii w ogóle tu nie ma. "Wakacje Adelki" to tomik pobudzający wyobraźnię maluchów i podsycający ich nadzieje na domowe zwierzę. Jednocześnie to opowieść, w której fabuła sprawia, że uczniowie zechcą doskonalić swoje umiejętności w ramach lektury - w końcu muszą się dowiedzieć, co nietypowego spotka Adelkę jeszcze przed wakacjami. Dziewczynka snuje plany - w związku z zadaniem domowym. Chociaż jest piękna majowa pogoda, Adelka nie może wyjść z domu: musi przygotować pracę do szkoły. W ramach tego zadania ma wyjaśnić, co będzie robić w wakacje. Jednak efekt jej działań nie jest kompletny, rodzice bowiem przyszykowali pewną niespodziankę. Katarzyna Kozłowska wymyśla historię bez zarzutu. Każdy z odbiorców będzie chciał się identyfikować z małą bohaterką i każdy będzie liczyć skrycie na to, że spotka go podobne doświadczenie. Pod tym względem autorka nie zawodzi. Natomiast bardzo blokuje ją - i jest to widoczne - konieczność trzymania się reguł serii. Nie wolno jej używać między innymi samogłosek nosowych czy głosek miękkich, nie ma mowy o dwuznakach. Zupełnie jakby ograniczenie głosek ułatwiało lekturę. Tak się nie dzieje: twórcy w serii zmuszeni do przestrzegania mocno rygorystycznych zasad poszukują synonimów (lub robią to ich redaktorzy) i w efekcie uzyskują czytanki o zwielokrotnionym stopniu trudności, naszpikowane wyrazami, których dzieci nie używają na co dzień. Owszem, ma to sens w przypadku wprowadzania nowych słów do słowników dzieci - jednak przy ćwiczeniu czytania można się zbyt łatwo zniechęcić dziwnymi określeniami. W efekcie na jednej stronie są "łapki" (dłonie z racji zmiękczenia się nie nadają), a na innej "obiekty" (jako... elementy wyklejanki). Synonimy wpływają też na sam rytm opowiastek - zamiast "mama robi zagadkową minę" (wykluczone z racji nosowych samogłosek), dzieci przeczytają, że "mina mamy jest zagadkowa". Niby to samo - a jednak znacznie mniej naturalnie. A to właśnie naturalność powinna pchać najmłodszych do czytania, łatwość wgłębiania się w tekst i bliskość tego tekstu do narracji, które dzieci znają ze zwyczajnego życia. W tej serii czytanie zamienia się w mozolne odtwarzanie słów i zwrotów mniej kojarzonych - i to warto byłoby zmienić. Zwłaszcza że na pierwszym poziomie serii ilustracje przyciągają uwagę i mogą wprowadzać chęć ćwiczenia opowiadania (przedstawiania choćby rodzicom akcji zakodowanej na obrazkach). Zofia Różycka zajmuje się tu tworzeniem świata Adelki - stawia na karykaturalne kształty, ale podkreśla też barwny chaos wokół tworzącego dziecka. I dobrze, bo dzięki temu uzupełni to, co z zabawy przeradza się w obowiązek za sprawą zbyt dokładnego przestrzegania sztucznych zasad.
sobota, 11 marca 2023
Tomasz Łubieński: Osiemdziesiąt plus minus
Iskry, Warszawa 2023.
Refleksje
Pandemia zmusiła do zwolnienia tempa, do przewartościowania codzienności i znalezienia sobie sensu w wewnętrznych podróżach - skoro zwiedzanie świata zostało na pewien czas ograniczone. Efektem takiej pracy nad sobą w wypadku Tomasza Łubieńskiego staje się książka "Osiemdziesiąt plus minus", czyli zestaw luźnych wspomnień, memuarów i refleksji powiązanych ze spojrzeniami na własne życie. Łubieński zajmuje się analizowaniem swoich dokonań górskich, ale też opowiadaniem o przyjaźniach czy o konkretnych momentach w historii, które zaowocowały zdecydowanymi działaniami. Dzieli się z odbiorcami zestawem swoich poglądów, przedstawia siebie samego - przez pryzmat życiowych wyborów - i prowadzi do uogólnionej refleksji nad przemijaniem. "Osiemdziesiąt plus minus" to zatem lektura dla czytelników, którzy lubią niespieszną narrację pozbawioną charakterystycznych punktów kulminacyjnych, za to elegancką i spójną. Bo Tomasz Łubieński pisze tak, by zachwycać stylem. Owszem, dla jego pokolenia nie jest to nic nowego ani nietypowego, to po prostu klasyczna staranna polszczyzna - jednak na tle dzisiejszych miałkich wyznań celebrytów te wynurzenia brzmią naprawdę dobrze. Rytm, jaki ta narracja niesie, idealnie koresponduje z rodzajem wspomnień. Autor od czasu do czasu powołuje się na znajomości, definiuje siebie przez pryzmat innych osób, tych, z którymi się zetknął, a które w pewnym momencie historycznym trafiły na świecznik. Przedstawia kolejne spotkania, takie, które zapadły w pamięć z różnych powodów. Zapewnia czytelnikom możliwość przyjrzenia się własnej egzystencji dzięki kolejnym scenkom - niby codziennym i prostym, a jednak malowniczym. Do tego dochodzą migawki z Tatr - co pewien czas autor przedstawia kolejne poglądy na zdobywanie szczytów, żegna sie z tymi, którzy w górach musieli zostać na zawsze albo rozstaje się ze znajomymi, którzy odeszli całkiem niedawno, ale wciąż wywołują żywe wspomnienia. Staje się spoiwem dla całej opowieści, a przecież równie ważnym spoiwem okazuje się sama historia, przeszłość jako zbiór wydarzeń o dużym znaczeniu. "Osiemdziesiąt plu minus" to taki właśnie rozrachunek: nie do końca wiadomo, czy autor zgodzi się z losem, czy będzie próbował go przeciąnąć na swoją stronę - przyniesie jednak odbiorcom sporo tematów do refleksji. Ważnym punktem książki stają się też drobne aforystyczne konstrukcje, w których Tomasz Łubieński szuka podpowiedzi dla czytelników - chce zaistnieć jako człowiek, który zawsze ma rację, na szczęście rezygnuje przeważnie z moralizatorskich tonów, bo to byłoby już niestrawne. Chętnie za to przywołuje rozmaite anegdoty, którym pozwala wybrzmieć. Dzięki dyscyplinie myślowej i odwoływaniu się do zamkniętych całostek może Tomasz Łubieński przekonać do siebie odbiorców z różnych pokoleń. Na pewno sprawi, że czytelnicy zainteresują się jego życiem i zechcą prześledzić przynajmniej memuarową wersję wydarzeń.
Jest to książka niszowa, zdecydowanie: ale sięgnąć po nią może każdy, kto ma ochotę na kawałek niezłej literatury wspomnieniowej. Tomasz Łubieński zabiera czytelników w podróż do przeszłości, prowadzi ich przez własne odkrycia i częstuje tym, co narodziło się podczas zastanawiania się nad sobą. Stara się nie narzekać i nie oceniać, raczej woli rejestrować wydarzenia, czerpie radość z przypominania ich sobie - i taką wersję przekazuje odbiorcom. "Osiemdziesiąt plus minus" to zatem tekst, który przyciągnie - między innymi najbardziej osobistymi wyznaniami (choćby tymi związanymi z ukochanymi zwierzętami). To książka, która może miejscami wzruszyć, chociaż znacznie częściej będzie bawić.
Refleksje
Pandemia zmusiła do zwolnienia tempa, do przewartościowania codzienności i znalezienia sobie sensu w wewnętrznych podróżach - skoro zwiedzanie świata zostało na pewien czas ograniczone. Efektem takiej pracy nad sobą w wypadku Tomasza Łubieńskiego staje się książka "Osiemdziesiąt plus minus", czyli zestaw luźnych wspomnień, memuarów i refleksji powiązanych ze spojrzeniami na własne życie. Łubieński zajmuje się analizowaniem swoich dokonań górskich, ale też opowiadaniem o przyjaźniach czy o konkretnych momentach w historii, które zaowocowały zdecydowanymi działaniami. Dzieli się z odbiorcami zestawem swoich poglądów, przedstawia siebie samego - przez pryzmat życiowych wyborów - i prowadzi do uogólnionej refleksji nad przemijaniem. "Osiemdziesiąt plus minus" to zatem lektura dla czytelników, którzy lubią niespieszną narrację pozbawioną charakterystycznych punktów kulminacyjnych, za to elegancką i spójną. Bo Tomasz Łubieński pisze tak, by zachwycać stylem. Owszem, dla jego pokolenia nie jest to nic nowego ani nietypowego, to po prostu klasyczna staranna polszczyzna - jednak na tle dzisiejszych miałkich wyznań celebrytów te wynurzenia brzmią naprawdę dobrze. Rytm, jaki ta narracja niesie, idealnie koresponduje z rodzajem wspomnień. Autor od czasu do czasu powołuje się na znajomości, definiuje siebie przez pryzmat innych osób, tych, z którymi się zetknął, a które w pewnym momencie historycznym trafiły na świecznik. Przedstawia kolejne spotkania, takie, które zapadły w pamięć z różnych powodów. Zapewnia czytelnikom możliwość przyjrzenia się własnej egzystencji dzięki kolejnym scenkom - niby codziennym i prostym, a jednak malowniczym. Do tego dochodzą migawki z Tatr - co pewien czas autor przedstawia kolejne poglądy na zdobywanie szczytów, żegna sie z tymi, którzy w górach musieli zostać na zawsze albo rozstaje się ze znajomymi, którzy odeszli całkiem niedawno, ale wciąż wywołują żywe wspomnienia. Staje się spoiwem dla całej opowieści, a przecież równie ważnym spoiwem okazuje się sama historia, przeszłość jako zbiór wydarzeń o dużym znaczeniu. "Osiemdziesiąt plu minus" to taki właśnie rozrachunek: nie do końca wiadomo, czy autor zgodzi się z losem, czy będzie próbował go przeciąnąć na swoją stronę - przyniesie jednak odbiorcom sporo tematów do refleksji. Ważnym punktem książki stają się też drobne aforystyczne konstrukcje, w których Tomasz Łubieński szuka podpowiedzi dla czytelników - chce zaistnieć jako człowiek, który zawsze ma rację, na szczęście rezygnuje przeważnie z moralizatorskich tonów, bo to byłoby już niestrawne. Chętnie za to przywołuje rozmaite anegdoty, którym pozwala wybrzmieć. Dzięki dyscyplinie myślowej i odwoływaniu się do zamkniętych całostek może Tomasz Łubieński przekonać do siebie odbiorców z różnych pokoleń. Na pewno sprawi, że czytelnicy zainteresują się jego życiem i zechcą prześledzić przynajmniej memuarową wersję wydarzeń.
Jest to książka niszowa, zdecydowanie: ale sięgnąć po nią może każdy, kto ma ochotę na kawałek niezłej literatury wspomnieniowej. Tomasz Łubieński zabiera czytelników w podróż do przeszłości, prowadzi ich przez własne odkrycia i częstuje tym, co narodziło się podczas zastanawiania się nad sobą. Stara się nie narzekać i nie oceniać, raczej woli rejestrować wydarzenia, czerpie radość z przypominania ich sobie - i taką wersję przekazuje odbiorcom. "Osiemdziesiąt plus minus" to zatem tekst, który przyciągnie - między innymi najbardziej osobistymi wyznaniami (choćby tymi związanymi z ukochanymi zwierzętami). To książka, która może miejscami wzruszyć, chociaż znacznie częściej będzie bawić.
piątek, 10 marca 2023
Blake Snyder: Uratuj kotka!
W.A.B., Warszawa 2023.
Schemat
"Uratuj kotka" to książka, która przyciąga okładkowym hasłem "ostatnia książka o pisaniu, jaką przeczytasz". Bardzo prawdopodobne, że to akurat się sprawdzi u wielu odbiorców, bo tutaj znajdą praktyczne wskazówki, a wręcz szablony, które należy tylko wypełnić pomysłami. Wprawdzie Blake Snyder skupia się na pisaniu scenariuszy pod wielkie wytwórnie filmowe (sam zresztą jest scenarzystą, który ma na koncie dziesiątki sprzedanych projektów), jednak lekcje z prowadzenia opowieści są w tym wypadku na tyle uniwersalne, że można wykorzystywać je w różnych sytuacjach - od krótkiego opowiadania po sagę. Autor wie, czego pragną odbiorcy i zdaje sobie sprawę z tego, że niczego nowego nie da się wymyślić - łamanie reguł go nie interesuje, na razie uczy odbiorców zupełnych podstaw i podaje im przepis na sukces. Podpiera się charakterystycznymi i powszechnie znanymi filmami, analizuje ich fabuły jako przykłady - żeby uzmysłowić czytelnikom, że ma rację i że jego podpowiedzi znajdują bezpośrednie przełożenie na scenariusze. Od czasu do czasu odwołuje się Blake Snyder do własnych doświadczeń, żeby przypomnieć, że ma kompetencje do tego, by uczyć odbiorców - i że warto mu zaufać. Analizuje Snyder gatunki filmowe, które najbardziej przyciągają publiczność, ale wprowadza też własną klasyfikację przez wzgląd na tematy i wątki, które na nowo definiują sytuację. Pokazuje filmy z gruntu złe. Wywołuje postać człowieka pierwotnego, który także musi zrozumieć postawy i dążenia bohatera, a przede wszystkim jego uczucia. Tłumaczy, co zrobić (i do jakich zagadnień się odwołać), żeby stworzyć film ponad podziałami kulturowymi. Skupia się na głównej postaci, podpowiada, co zrobić, żeby odbiorcy ją polubili i żeby jak najbardziej skomplikować jej cel (dzięki temu film będzie znacznie ciekawszy i większa szansa, że zostanie przyjęty). Ale to, że Blake Snyder podaje swój przepis na różne składniki dobrego scenariusza to normalne, pojawia się w każdej książce o pisaniu - przecież na tym rzecz polega, żeby zaproponować własne podejście do tworzenia i usystematyzować to, co wydaje się nieuchwytne i płynące z mitycznego natchnienia. Snyder wie jedno: to nie natchnienie, a ciężka praca, w dodatku - najeżona pułapkami. Tym, co odróżnia go od innych autorów jest podejście matematyczne. Snyder podaje, co powinno się wydarzyć w kluczowych punktach scenariusza. I omawia konkretne strony (z podaniem numeracji), na których musi się znaleźć element przykuwający uwagę recenzenta. Przy takiej rozpisce podpowiedzi w rodzaju organizowania tablicy z pomysłami są już niemal banalne. Ale w "Uratuj kotka" banałów nie ma: Snyder opowiada bardzo dobrze, z wyczuciem potrzeb ludzi piszących na zamówienie. Przekonuje do siebie i nawet jeśli przedstawia coś, co było już gdzieś i kiedyś zawarte - nadaje temu powiew świeżości, zaraża entuzjazmem i zachęca do działania. Dobrze przejść z tą książką przez kilka ćwiczeń (zamieszczanych na końcach rozdziałów) i przygotować się na zmianę w myśleniu o pisaniu. "Uratuj kotka" to książka wartościowa i bardzo potrzebna, dobrze, że pojawia się na rynku, bo być może da szansę początkującym twórcom - i pozwoli im na osiągnięcie sukcesu.
Okazuje się, że można przedstawić rzeczowo to, co z pozoru nieuchwytne. Blake Snyder bardzo chętnie dzieli się wiedzą - i może rzeczywiście poprowadzić odbiorców przez temat tworzenia. Każdy, kto chciałby zaistnieć jako autor, powinien po tę lekturę sięgnąć, niezależnie od tego, ile poradników dotyczących kreatywnego pisania już przeczytał.
Schemat
"Uratuj kotka" to książka, która przyciąga okładkowym hasłem "ostatnia książka o pisaniu, jaką przeczytasz". Bardzo prawdopodobne, że to akurat się sprawdzi u wielu odbiorców, bo tutaj znajdą praktyczne wskazówki, a wręcz szablony, które należy tylko wypełnić pomysłami. Wprawdzie Blake Snyder skupia się na pisaniu scenariuszy pod wielkie wytwórnie filmowe (sam zresztą jest scenarzystą, który ma na koncie dziesiątki sprzedanych projektów), jednak lekcje z prowadzenia opowieści są w tym wypadku na tyle uniwersalne, że można wykorzystywać je w różnych sytuacjach - od krótkiego opowiadania po sagę. Autor wie, czego pragną odbiorcy i zdaje sobie sprawę z tego, że niczego nowego nie da się wymyślić - łamanie reguł go nie interesuje, na razie uczy odbiorców zupełnych podstaw i podaje im przepis na sukces. Podpiera się charakterystycznymi i powszechnie znanymi filmami, analizuje ich fabuły jako przykłady - żeby uzmysłowić czytelnikom, że ma rację i że jego podpowiedzi znajdują bezpośrednie przełożenie na scenariusze. Od czasu do czasu odwołuje się Blake Snyder do własnych doświadczeń, żeby przypomnieć, że ma kompetencje do tego, by uczyć odbiorców - i że warto mu zaufać. Analizuje Snyder gatunki filmowe, które najbardziej przyciągają publiczność, ale wprowadza też własną klasyfikację przez wzgląd na tematy i wątki, które na nowo definiują sytuację. Pokazuje filmy z gruntu złe. Wywołuje postać człowieka pierwotnego, który także musi zrozumieć postawy i dążenia bohatera, a przede wszystkim jego uczucia. Tłumaczy, co zrobić (i do jakich zagadnień się odwołać), żeby stworzyć film ponad podziałami kulturowymi. Skupia się na głównej postaci, podpowiada, co zrobić, żeby odbiorcy ją polubili i żeby jak najbardziej skomplikować jej cel (dzięki temu film będzie znacznie ciekawszy i większa szansa, że zostanie przyjęty). Ale to, że Blake Snyder podaje swój przepis na różne składniki dobrego scenariusza to normalne, pojawia się w każdej książce o pisaniu - przecież na tym rzecz polega, żeby zaproponować własne podejście do tworzenia i usystematyzować to, co wydaje się nieuchwytne i płynące z mitycznego natchnienia. Snyder wie jedno: to nie natchnienie, a ciężka praca, w dodatku - najeżona pułapkami. Tym, co odróżnia go od innych autorów jest podejście matematyczne. Snyder podaje, co powinno się wydarzyć w kluczowych punktach scenariusza. I omawia konkretne strony (z podaniem numeracji), na których musi się znaleźć element przykuwający uwagę recenzenta. Przy takiej rozpisce podpowiedzi w rodzaju organizowania tablicy z pomysłami są już niemal banalne. Ale w "Uratuj kotka" banałów nie ma: Snyder opowiada bardzo dobrze, z wyczuciem potrzeb ludzi piszących na zamówienie. Przekonuje do siebie i nawet jeśli przedstawia coś, co było już gdzieś i kiedyś zawarte - nadaje temu powiew świeżości, zaraża entuzjazmem i zachęca do działania. Dobrze przejść z tą książką przez kilka ćwiczeń (zamieszczanych na końcach rozdziałów) i przygotować się na zmianę w myśleniu o pisaniu. "Uratuj kotka" to książka wartościowa i bardzo potrzebna, dobrze, że pojawia się na rynku, bo być może da szansę początkującym twórcom - i pozwoli im na osiągnięcie sukcesu.
Okazuje się, że można przedstawić rzeczowo to, co z pozoru nieuchwytne. Blake Snyder bardzo chętnie dzieli się wiedzą - i może rzeczywiście poprowadzić odbiorców przez temat tworzenia. Każdy, kto chciałby zaistnieć jako autor, powinien po tę lekturę sięgnąć, niezależnie od tego, ile poradników dotyczących kreatywnego pisania już przeczytał.
czwartek, 9 marca 2023
dr Hanna Stolińska: Moc zdrowych nawyków
Zwierciadło, Warszawa 2023.
Zmiany
Hanna Stolińska to kolejna autorka, która próbuje przekonać czytelników do wprowadzania w życie zmian w zakresie diety - "Moc zdrowych nawyków" to książka, dzięki której czytelnicy mogą spróbować czegoś, do czego do tej pory przekonani nie byli. Autorka postanawia im w tym pomóc, tworząc rodzaj poradnika, tomu, który należy systematycznie uzupełniać, wpisując w tabelki konkretne potrawy i wrażenia po nich. Większość rozkładówek zajmuje właśnie diagram do wypełnienia - coś, co odbiorcy wprowadzać muszą regularnie: to aż dwanaście tygodni bez szansy na jakąkolwiek taryfę ulgową. Za każdym razem trzeba będzie wpisać szczegóły dotyczące pięciu posiłków: śniadania, drugiego śniadania, obiadu, podwieczorku i kolacji. Do tego - miarę potrawy (gramaturę albo miary domowe, w zależności od tego, jak użytkownicy zechcą prowadzić żywieniowy dziennik). Ponadto należy jeszcze określić uczucie głodu przed posiłkiem i stopień sytości po nim - tak, żeby móc później przeanalizować zgromadzone dane. Jest tu jeszcze miejsce na uwagi i spostrzeżenia, gdyby trzeba było zanotować coś, co nie mieści się w zestawieniu - a także, o zgrozo, cała ramka na zwierzenia dotyczące aktywności fizycznej. Nie wystarczy wynotowanie ćwiczeń lub sposobów na poruszanie się - trzeba jeszcze podać czas spędzony na aktywności. O skuteczności i konieczności takiego wysiłku przekonuje autorka na marginesach - bo te rezerwuje sobie na własne uwagi. Bardzo drobna czcionka sprawia, że zmieści się tu więcej tekstu, jednak wydaje się, że w ten sposób także wskazuje się grono odbiorców: Hanna Stolińska kieruje się przede wszystkim do odbiorców młodych i tych w sile wieku. To oni powinni ukształtować sobie nawyki, które zaprocentują długim i satysfakcjonującym życiem. "Moc zdrowych nawyków" to zatem wprowadzenie do lekcji dbania o siebie.
Jak zwykle w książkach tego typu bywa, pojawia się tu zestaw przepisów - podzielonych na dania na różne pory dnia i różne posiłki. Nie ma tego zbyt wiele, ale wystarczy do skomponowania pełnowartościowego jadłospisu (zwłaszcza że przecież wprowadzanie nowych smaków może potrwać i zestaw przepisów na początku służyć będzie do eksperymentowania). Oczywiście znajdzie się tu i miejsce na motywacyjne postawy, na propozycje wpisów, które będą zachęcać do wytrwania w postanowieniach. Tam, gdzie Hanna Stolińska przejmuje klasyczną narrację, trochę próbuje wpaść w rytm blogerek i influencerek, a trochę - pozostać przy typowych pozycjach związanych z dietami. Od czasu do czasu wprowadza własne opinie. Zaskakujące może być przede wszystkim to, że nawet przy rozdziałach poświęconych diecie autorka potrafi przejść na podpowiedzi dotyczące samorozwoju czy postawy życiowej - tak jest z punktem o detoksie elektronicznym i wypisywaniu rzeczy, za które odbiorcy są wdzięczni - niespecjalnie wiąże się to z jedzeniem, ale może pasować do idei wprowadzania potrzebnych zmian. Później każda rozkładówka to inny temat, chociaż zdarza się, że do niektórych zagadnień autorka będzie powracać. Cała książka składa się zatem z praktycznych uwag i została przygotowana tak, żeby zapewnić kompleksowy przegląd tematów tym, którzy zechcą wprowadzić dietę do swojego życia.
Zmiany
Hanna Stolińska to kolejna autorka, która próbuje przekonać czytelników do wprowadzania w życie zmian w zakresie diety - "Moc zdrowych nawyków" to książka, dzięki której czytelnicy mogą spróbować czegoś, do czego do tej pory przekonani nie byli. Autorka postanawia im w tym pomóc, tworząc rodzaj poradnika, tomu, który należy systematycznie uzupełniać, wpisując w tabelki konkretne potrawy i wrażenia po nich. Większość rozkładówek zajmuje właśnie diagram do wypełnienia - coś, co odbiorcy wprowadzać muszą regularnie: to aż dwanaście tygodni bez szansy na jakąkolwiek taryfę ulgową. Za każdym razem trzeba będzie wpisać szczegóły dotyczące pięciu posiłków: śniadania, drugiego śniadania, obiadu, podwieczorku i kolacji. Do tego - miarę potrawy (gramaturę albo miary domowe, w zależności od tego, jak użytkownicy zechcą prowadzić żywieniowy dziennik). Ponadto należy jeszcze określić uczucie głodu przed posiłkiem i stopień sytości po nim - tak, żeby móc później przeanalizować zgromadzone dane. Jest tu jeszcze miejsce na uwagi i spostrzeżenia, gdyby trzeba było zanotować coś, co nie mieści się w zestawieniu - a także, o zgrozo, cała ramka na zwierzenia dotyczące aktywności fizycznej. Nie wystarczy wynotowanie ćwiczeń lub sposobów na poruszanie się - trzeba jeszcze podać czas spędzony na aktywności. O skuteczności i konieczności takiego wysiłku przekonuje autorka na marginesach - bo te rezerwuje sobie na własne uwagi. Bardzo drobna czcionka sprawia, że zmieści się tu więcej tekstu, jednak wydaje się, że w ten sposób także wskazuje się grono odbiorców: Hanna Stolińska kieruje się przede wszystkim do odbiorców młodych i tych w sile wieku. To oni powinni ukształtować sobie nawyki, które zaprocentują długim i satysfakcjonującym życiem. "Moc zdrowych nawyków" to zatem wprowadzenie do lekcji dbania o siebie.
Jak zwykle w książkach tego typu bywa, pojawia się tu zestaw przepisów - podzielonych na dania na różne pory dnia i różne posiłki. Nie ma tego zbyt wiele, ale wystarczy do skomponowania pełnowartościowego jadłospisu (zwłaszcza że przecież wprowadzanie nowych smaków może potrwać i zestaw przepisów na początku służyć będzie do eksperymentowania). Oczywiście znajdzie się tu i miejsce na motywacyjne postawy, na propozycje wpisów, które będą zachęcać do wytrwania w postanowieniach. Tam, gdzie Hanna Stolińska przejmuje klasyczną narrację, trochę próbuje wpaść w rytm blogerek i influencerek, a trochę - pozostać przy typowych pozycjach związanych z dietami. Od czasu do czasu wprowadza własne opinie. Zaskakujące może być przede wszystkim to, że nawet przy rozdziałach poświęconych diecie autorka potrafi przejść na podpowiedzi dotyczące samorozwoju czy postawy życiowej - tak jest z punktem o detoksie elektronicznym i wypisywaniu rzeczy, za które odbiorcy są wdzięczni - niespecjalnie wiąże się to z jedzeniem, ale może pasować do idei wprowadzania potrzebnych zmian. Później każda rozkładówka to inny temat, chociaż zdarza się, że do niektórych zagadnień autorka będzie powracać. Cała książka składa się zatem z praktycznych uwag i została przygotowana tak, żeby zapewnić kompleksowy przegląd tematów tym, którzy zechcą wprowadzić dietę do swojego życia.
środa, 8 marca 2023
Peter Hinckley: Co jest w środku? Niezwykłe wnętrza zwykłych rzeczy
Kropka, Warszawa 2023.
Rozmontowane
Peter Hinckley doskonale wie, że dzieci są zainteresowane tym, czego nie widać. W swoim uczeniu się świata próbują też poznawać sekrety zadziwiających je wynalazków czy przedmiotów, które spotkać można na każdym kroku - ale które obudową zasłaniają arcyciekawe wnętrza. "Co jest w środku? Niezwykłe wnętrza zwykłych rzeczy" to tomik wypełniony wiadomościami rysunkowymi i drobnymi podpisami. Mali odbiorcy przekonają się, jak wiele tematów atrakcyjnych i niezwykłych skrywa już najbliższe otoczenie. O ile przeważnie autorzy książeczek dla najmłodszych skupiają się na "rozcinaniu" roślin i ukazywaniu ich w przekroju, o tyle Peter Hinckley przedstawia zasady działania rozmaitych przedmiotów, zwłaszcza elektrycznych i elektronicznych gadżetów i maszyn. Pojawią się tu automaty do lodów i te, w których można kupic batoniki. Pojawią się sprzęty AGD - lodówka czy zmywarka, mikrofalówka lub ekspres do kawy. Nie wszystko pochodzi z najnowszych czasów, autor wyszukuje ciekawostki dotyczące wanny i sedesu. Ma do powiedzenia sporo, każda strona albo każda rozkładówka staje się nową niespodzianką dla dzieci. Zaczyna od budowy gniazda szerszeni i od ula - ale nie determinuje to kierunku książki, na kolejnych stronach może pojawić się absolutnie wszystko i to najbardziej przekona dzieci do czytania. Nie zawsze można się tu spotkać z przedmiotami używanymi przez najmłodszych - o ile część piłek będzie maluchom znana, o tyle już stół do bilarda lub do cymbergaja niekoniecznie - ale jako wymyślne konstrukcje, zasługują one na uwagę.
Dzieci szybko zaufają temu autorowi. Przyjęta konwencja sprawia, że łatwo będzie śledzić kolejne strony picture booka. Zwykle pojawia się na większej części strony rysunek - upraszczany i komputerowy - który umożliwia przyjrzenie się najciekawszym częściom lub funkcjom danej maszyny. Od rysunku prowadzą kreski do konkretnych komentarzy, jednoakapitowych drobnych wyjaśnień. Peter Hinckley nie buduje tutaj spójnej narracji, zajmuje się przedstawianiem pojedynczych ciekawostek. Nie zależy mu też na przedstawianiu pełnej opowieści o zasadach działania danego sprzętu - wystarczy kilka wiadomości, które zapadną w pamięć. Zresztą nie chodzi o to, żeby wychować pokolenie świadomych użytkowników wynalazków - a o to, żeby rozbudzać ciekawość, podsunąć najmłodszym, że nie muszą ustawać w zadawaniu pytań: bo to właśnie ich zainteresowanie prowadzić będzie do coraz bardziej atrakcyjnych odkryć. Okazuje się, że można uzyskać odpowiedzi na nawet najdziwniejsze pytania - i przekonać się, jak działają z pozoru zwyczajne sprzęty.
Jest to książka mocno skondensowana, dzięki decyzjom twórczym. Sprawdza się takie rozwiązanie w tomiku dla najmłodszych - nawet dla tych bardziej ambitnych dzieci, które szukają nieinfantylnych lektur. Peter Hinckley nie wymyśla nic niezwykłego, odwołuje się do charakterystycznych rozwiązań - ale nie boi się w nich sięgania do bardziej skomplikowanych zagadnień. W ten sposób czytelnicy mogą odkrywać świat w kolejnym kroku, to coś ponad najprostsze opowieści. Ten tomik - bardzo ładnie przygotowany i przemyślany - nadaje się dla dzieci, które chcą rozumieć więcej. Ale nawet dorosłych może uwieść Peter Hinckley - kiedy przedstawi im wiadomości do imponowania pociechom.
Rozmontowane
Peter Hinckley doskonale wie, że dzieci są zainteresowane tym, czego nie widać. W swoim uczeniu się świata próbują też poznawać sekrety zadziwiających je wynalazków czy przedmiotów, które spotkać można na każdym kroku - ale które obudową zasłaniają arcyciekawe wnętrza. "Co jest w środku? Niezwykłe wnętrza zwykłych rzeczy" to tomik wypełniony wiadomościami rysunkowymi i drobnymi podpisami. Mali odbiorcy przekonają się, jak wiele tematów atrakcyjnych i niezwykłych skrywa już najbliższe otoczenie. O ile przeważnie autorzy książeczek dla najmłodszych skupiają się na "rozcinaniu" roślin i ukazywaniu ich w przekroju, o tyle Peter Hinckley przedstawia zasady działania rozmaitych przedmiotów, zwłaszcza elektrycznych i elektronicznych gadżetów i maszyn. Pojawią się tu automaty do lodów i te, w których można kupic batoniki. Pojawią się sprzęty AGD - lodówka czy zmywarka, mikrofalówka lub ekspres do kawy. Nie wszystko pochodzi z najnowszych czasów, autor wyszukuje ciekawostki dotyczące wanny i sedesu. Ma do powiedzenia sporo, każda strona albo każda rozkładówka staje się nową niespodzianką dla dzieci. Zaczyna od budowy gniazda szerszeni i od ula - ale nie determinuje to kierunku książki, na kolejnych stronach może pojawić się absolutnie wszystko i to najbardziej przekona dzieci do czytania. Nie zawsze można się tu spotkać z przedmiotami używanymi przez najmłodszych - o ile część piłek będzie maluchom znana, o tyle już stół do bilarda lub do cymbergaja niekoniecznie - ale jako wymyślne konstrukcje, zasługują one na uwagę.
Dzieci szybko zaufają temu autorowi. Przyjęta konwencja sprawia, że łatwo będzie śledzić kolejne strony picture booka. Zwykle pojawia się na większej części strony rysunek - upraszczany i komputerowy - który umożliwia przyjrzenie się najciekawszym częściom lub funkcjom danej maszyny. Od rysunku prowadzą kreski do konkretnych komentarzy, jednoakapitowych drobnych wyjaśnień. Peter Hinckley nie buduje tutaj spójnej narracji, zajmuje się przedstawianiem pojedynczych ciekawostek. Nie zależy mu też na przedstawianiu pełnej opowieści o zasadach działania danego sprzętu - wystarczy kilka wiadomości, które zapadną w pamięć. Zresztą nie chodzi o to, żeby wychować pokolenie świadomych użytkowników wynalazków - a o to, żeby rozbudzać ciekawość, podsunąć najmłodszym, że nie muszą ustawać w zadawaniu pytań: bo to właśnie ich zainteresowanie prowadzić będzie do coraz bardziej atrakcyjnych odkryć. Okazuje się, że można uzyskać odpowiedzi na nawet najdziwniejsze pytania - i przekonać się, jak działają z pozoru zwyczajne sprzęty.
Jest to książka mocno skondensowana, dzięki decyzjom twórczym. Sprawdza się takie rozwiązanie w tomiku dla najmłodszych - nawet dla tych bardziej ambitnych dzieci, które szukają nieinfantylnych lektur. Peter Hinckley nie wymyśla nic niezwykłego, odwołuje się do charakterystycznych rozwiązań - ale nie boi się w nich sięgania do bardziej skomplikowanych zagadnień. W ten sposób czytelnicy mogą odkrywać świat w kolejnym kroku, to coś ponad najprostsze opowieści. Ten tomik - bardzo ładnie przygotowany i przemyślany - nadaje się dla dzieci, które chcą rozumieć więcej. Ale nawet dorosłych może uwieść Peter Hinckley - kiedy przedstawi im wiadomości do imponowania pociechom.
wtorek, 7 marca 2023
Kasia Urbaniak: Wyzwolona. Przewodnik po kobiecej mocy
Agora, Warszawa 2023.
Czytanie ciała
Kasia Urbaniak przedstawia się czytelnikom jako autorka, która szlify do swojego poradnika dla kobiet zdobywała w skrainych okolicznościach. Z jednej strony - przygotowywała się do roli "taoistycznej zakonnicy", z drugiej - na rachunki zarabiała jako domina (ale zaznacza, że praca w lochu nie wiązała się z prostytucją, co dla części odbiorców może nie być oczywiste). Już samo to wystarcza, żeby sprawdzić, co autorka ma do powiedzenia w kwestii wywierania wpływu na innych. "Wyzwolona. Przewodnik po kobiecej mocy" to książka ważna dla płci pięknej, dla pań, które chcą nauczyć się, jak prowadzić rozmowy, żeby odnosić w nich sukcesy. Informacje i wskazówki, które pojawiają się w tomie, przydadzą się odbiorczyniom w pracy, w niewygodnych sytuacjach (kiedy na przykład kobiety padają ofiarą molestowania seksualnego lub kiedy czują się niekomfortowo w relacjach z mężczyznami, a jednak nie są w stanie udowodnić im niewłaściwego zachowania), pozwolą też na przejęcie inicjatywy w sypialni. Kasia Urbaniak wypracowuje cały system postaw i reakcji, które umożliwią zrozumienie siebie i mechanizmów funkcjonowania w interakcjach. Znajdzie się w książce sporo ćwiczeń, które czytelniczki będą mogły wprowadzić w życie natychmiast - i kilka takich, które wymagają nieco zaangażowania i pracy nad sobą, jeśli zatem odbiorczynie cenią sobie wskazówki dotyczące samorozwoju, powinny być usatysfakcjonowane. Zwłaszcza że autorka stawia na niebanalne chwyty i podpowiedzi z pewnością odrzucane przez ugrzecznionych i stonowanych psychologów. Kasia Urbaniak nie boi się mocniejszych sformułowań, wie, że nimi dotrze zwłaszcza do odbiorczyń, które nie potrafią zdecydować się na bunt, a bardzo już potrzebują zmian w swoim życiu.
Stopniowo rozkręca się w tej książce narracja - warto przetrwać kilka początkowych truizmów, bo z czasem autorka coraz bardziej wprowadzać będzie w swój świat i kierować uwagę czytelniczek na ich własne potrzeby. Zaznaczy ogrom możliwości pojawiających się przed odważnymi paniami. Zasugeruje, że wystarczy niewiele, żeby rozwiązać różne problemy. I tym do siebie bardzo przekona. Umiejętnie przedstawia znaczenie swoich wyjaśnień w codziennych relacjach. Odwołuje się do przykładów, które działają na wyobraźnię - i nie stroni od przedstawiania swoich obserwacji z lochów - dzięki czemu automatycznie zdobywa uwagę odbiorczyń. Z czasem też pojawiają się kolejne ćwiczenia do stosowania albo na specjalnych warsztatach i kursach, albo - do eksperymentowania w ramach pracy nad sobą. Czytelniczki przekonają się, że można uwolnić to, co do tej pory tłumiły, dzięki kilku prostym sztuczkom i chwytom. Poradzą sobie - dzięki Kasi Urbaniak - z rozmaitymi wyzwaniami, na które nie da się przygotować. Scenariusze rozmów i sytuacji to jedynie zarys wybranych scenek - Kasia Urbaniak jednak prowadzi narrację tak, żeby odbiorczynie wyciągnęły wnioski na temat interakcji i nauczyły się samodzielnie, jak chronić siebie i jak nadawać ton w rozmowach. Kieruje się autorka dwiema postawami - można być uległą albo dominującą, bez oceniania, która rola jest ważniejsza czy wygodniejsza. W zależności od tego, w której wersji czytelniczki się odnajdą, będą mogły podążać za konkretnymi wskazówkami i działać według sprawdzonych schematów. To też dobrze przedstawia charakterystyczne zachowania. Nawet jeśli nie da się do końca wpasować w określony wzorzec, Kasia Urbaniak wie, jak czytelniczkom zapewnić świadomość siebie pozwalającą na zdecydowane działania. Sporo dobrego "Wyzwolona" może przynieść, znajdzie się tu wiele wartościowych uwag i komentarzy wartych przeniesienia na zwyczajne życie odbiorczyń. Cechuje się przejrzystą narracją i zestawem podpowiedzi gotowych do wprowadzenia w życie. Efektem lektury będzie lepsze poznanie siebie i przyswojenie sobie paru ważnych informacji o relacjach z innymi.
Czytanie ciała
Kasia Urbaniak przedstawia się czytelnikom jako autorka, która szlify do swojego poradnika dla kobiet zdobywała w skrainych okolicznościach. Z jednej strony - przygotowywała się do roli "taoistycznej zakonnicy", z drugiej - na rachunki zarabiała jako domina (ale zaznacza, że praca w lochu nie wiązała się z prostytucją, co dla części odbiorców może nie być oczywiste). Już samo to wystarcza, żeby sprawdzić, co autorka ma do powiedzenia w kwestii wywierania wpływu na innych. "Wyzwolona. Przewodnik po kobiecej mocy" to książka ważna dla płci pięknej, dla pań, które chcą nauczyć się, jak prowadzić rozmowy, żeby odnosić w nich sukcesy. Informacje i wskazówki, które pojawiają się w tomie, przydadzą się odbiorczyniom w pracy, w niewygodnych sytuacjach (kiedy na przykład kobiety padają ofiarą molestowania seksualnego lub kiedy czują się niekomfortowo w relacjach z mężczyznami, a jednak nie są w stanie udowodnić im niewłaściwego zachowania), pozwolą też na przejęcie inicjatywy w sypialni. Kasia Urbaniak wypracowuje cały system postaw i reakcji, które umożliwią zrozumienie siebie i mechanizmów funkcjonowania w interakcjach. Znajdzie się w książce sporo ćwiczeń, które czytelniczki będą mogły wprowadzić w życie natychmiast - i kilka takich, które wymagają nieco zaangażowania i pracy nad sobą, jeśli zatem odbiorczynie cenią sobie wskazówki dotyczące samorozwoju, powinny być usatysfakcjonowane. Zwłaszcza że autorka stawia na niebanalne chwyty i podpowiedzi z pewnością odrzucane przez ugrzecznionych i stonowanych psychologów. Kasia Urbaniak nie boi się mocniejszych sformułowań, wie, że nimi dotrze zwłaszcza do odbiorczyń, które nie potrafią zdecydować się na bunt, a bardzo już potrzebują zmian w swoim życiu.
Stopniowo rozkręca się w tej książce narracja - warto przetrwać kilka początkowych truizmów, bo z czasem autorka coraz bardziej wprowadzać będzie w swój świat i kierować uwagę czytelniczek na ich własne potrzeby. Zaznaczy ogrom możliwości pojawiających się przed odważnymi paniami. Zasugeruje, że wystarczy niewiele, żeby rozwiązać różne problemy. I tym do siebie bardzo przekona. Umiejętnie przedstawia znaczenie swoich wyjaśnień w codziennych relacjach. Odwołuje się do przykładów, które działają na wyobraźnię - i nie stroni od przedstawiania swoich obserwacji z lochów - dzięki czemu automatycznie zdobywa uwagę odbiorczyń. Z czasem też pojawiają się kolejne ćwiczenia do stosowania albo na specjalnych warsztatach i kursach, albo - do eksperymentowania w ramach pracy nad sobą. Czytelniczki przekonają się, że można uwolnić to, co do tej pory tłumiły, dzięki kilku prostym sztuczkom i chwytom. Poradzą sobie - dzięki Kasi Urbaniak - z rozmaitymi wyzwaniami, na które nie da się przygotować. Scenariusze rozmów i sytuacji to jedynie zarys wybranych scenek - Kasia Urbaniak jednak prowadzi narrację tak, żeby odbiorczynie wyciągnęły wnioski na temat interakcji i nauczyły się samodzielnie, jak chronić siebie i jak nadawać ton w rozmowach. Kieruje się autorka dwiema postawami - można być uległą albo dominującą, bez oceniania, która rola jest ważniejsza czy wygodniejsza. W zależności od tego, w której wersji czytelniczki się odnajdą, będą mogły podążać za konkretnymi wskazówkami i działać według sprawdzonych schematów. To też dobrze przedstawia charakterystyczne zachowania. Nawet jeśli nie da się do końca wpasować w określony wzorzec, Kasia Urbaniak wie, jak czytelniczkom zapewnić świadomość siebie pozwalającą na zdecydowane działania. Sporo dobrego "Wyzwolona" może przynieść, znajdzie się tu wiele wartościowych uwag i komentarzy wartych przeniesienia na zwyczajne życie odbiorczyń. Cechuje się przejrzystą narracją i zestawem podpowiedzi gotowych do wprowadzenia w życie. Efektem lektury będzie lepsze poznanie siebie i przyswojenie sobie paru ważnych informacji o relacjach z innymi.
poniedziałek, 6 marca 2023
Agata Napiórska: Ha-Ga. Obrazki z życia
Marginesy, Warszawa 2023.
Sceny z domów
Agata Napiórska wzięła się za przypominanie czytelnikom twórców, którzy na upamiętnienie zasługują. "Ha-Ga. Obrazki z życia" to biografia barwna i pełna anegdot, chociaż też i mniej zabawnych stron egzystencji. Jedną z nielicznych pań, które zajmowały się rysunkiem satyrycznym (i szerzej - satyrą) utrwala na kartach bardzo ciekawej opowieści. Ha-Ga, czyli Anna Gosławska-Lipińska, tworzyła charakterystyczne obrazki - scenki rodzajowe, z życia zwykłych ludzi. Budowała całe dowcipy na bazie spotkań ostro zarysowanych charakterów. Wyróżnikiem jej rysunków były postacie z wielkimi oczami, niekoniecznie imponujące figurami, ale przynajmniej modnie ubrane. Ha-Ga proponuje zwykle migawki ze spotkań: pokazuje ludzi, którzy wchodzą ze sobą w dialog - w podpisach pojawiają się ich kwestie. I to rozwiązanie sprawdzało się w "Szpilkach" - i nie tylko tam. A przecież poza twórczością satyryczną - w której automatycznie Ha-Ga wysuwała się na plan pierwszy, jako jedna z nielicznych kobiet zajmująca się dowcipem - Ha-Ga zaistniała w świadomości odbiorców również dzięki ilustrowaniu książeczek dla dzieci. A współpracowała z najlepszymi i do dzisiaj jej obrazki mogą być kojarzone przez czytelników. Ponieważ tom "Ha-Ga. Obrazki z życia" jest bogato ilustrowany, wręcz zamienia się w album za sprawą serii stron z reprodukcjami prac bohaterki książki - można będzie przypomnieć sobie lubiane z dzieciństwa motywy zdobiące tomiki albo strony "Świerszczyka". Ha-Ga może imponować i pracowitością, i celnością pomysłów, wiele z jej dialogów weszło do obiegowych żartów. Ha-Ga przetrwała dzięki humorowi obyczajowemu, przejściu od absurdu do tego, co znaleźć można w codzienności. Nie unikała jednak podkreślania problemów społecznych, charakterystycznych w danym momencie.
Kiedy Agata Napiórska odtwarza kolejne sytuacje z życia Ha-Gi, musi zwracać wielką uwagę na to, by bohaterka książki nie została zdominowana przez sławy, wśród których się obracała: choćby jej mąż, Eryk Lipiński, dzisiaj jest bardziej kojarzony niż Ha-Ga. Agata Napiórska przywraca tej bohaterce należne jej miejsce, pozwala przypomnieć o ilustratorce i daje szansę nacieszenia się jej pracami. Bo humor ma to do siebie, że starzeje się wolniej niż satyra - i do obecnej chwili prace Ha-Gi mogą rozśmieszać, albo przynajmniej budzić sentymenty jako przesłanie z dawnych czasów. Wiadomo, że dla fanów satyry będzie to lektura obowiązkowa: Ha-Ga między innymi ilustrowała teksty Stefanii Grodzieńskiej. Agata Napiórska przeprowadza odbiorców przez różne etapy życia ilustratorki, zajmuje się tym, jak ona sama postrzegała rzeczywistość. Nie zamierza do końca wyjaśniać szczegółów z domowych dramatów, relacja z Erykiem schodzi na drugi plan: to Ha-Ga ma funkcjonować w centrum zainteresowania, to jej sposób widzenia rzeczywistości ma znaczenie.
Agata Napiórska sporo odtwarza ze zdjęć i rysunków. Całe akapity poświęca na opisywanie tego, co czytelnicy obejrzą na kolejnej stronie: przywołuje bowiem konkretne obrazy. Opowiada o nich bardzo drobiazgowo, zwraca uwagę na detale, których odbiorcy nawet by prawdopodobnie nie dostrzegli. Szuka w tym przesłań niewidocznych na pierwszy rzut oka, analizuje rysunki, które - być może - w zamyśle samej autorki nie były aż tak przesycone znaczeniami. To nie będzie przeszkodą w lekturze, raczej próbą pokazania, jak funkcjonowała wyobraźnia Ha-Gi i jej wrażliwość. "Ha-Ga. Obrazki z życia" to bardzo przyjemna lektura. Przygotowana z myślą także o przypadkowych czytelnikach, pełna ciekawostek i prób odwzorowania świata, który już nie istnieje. Agata Napiórska nie kryje sympatii do swojej bohaterki, ale też zaraża tą sympatią odbiorców. Nie zapomina o tym, że o ilustratorach nie da się mówić w oderwaniu od ich prac - co zresztą wpisuje się w cykl biografii Marginesów. Jest to tom, który przyciąga.
Sceny z domów
Agata Napiórska wzięła się za przypominanie czytelnikom twórców, którzy na upamiętnienie zasługują. "Ha-Ga. Obrazki z życia" to biografia barwna i pełna anegdot, chociaż też i mniej zabawnych stron egzystencji. Jedną z nielicznych pań, które zajmowały się rysunkiem satyrycznym (i szerzej - satyrą) utrwala na kartach bardzo ciekawej opowieści. Ha-Ga, czyli Anna Gosławska-Lipińska, tworzyła charakterystyczne obrazki - scenki rodzajowe, z życia zwykłych ludzi. Budowała całe dowcipy na bazie spotkań ostro zarysowanych charakterów. Wyróżnikiem jej rysunków były postacie z wielkimi oczami, niekoniecznie imponujące figurami, ale przynajmniej modnie ubrane. Ha-Ga proponuje zwykle migawki ze spotkań: pokazuje ludzi, którzy wchodzą ze sobą w dialog - w podpisach pojawiają się ich kwestie. I to rozwiązanie sprawdzało się w "Szpilkach" - i nie tylko tam. A przecież poza twórczością satyryczną - w której automatycznie Ha-Ga wysuwała się na plan pierwszy, jako jedna z nielicznych kobiet zajmująca się dowcipem - Ha-Ga zaistniała w świadomości odbiorców również dzięki ilustrowaniu książeczek dla dzieci. A współpracowała z najlepszymi i do dzisiaj jej obrazki mogą być kojarzone przez czytelników. Ponieważ tom "Ha-Ga. Obrazki z życia" jest bogato ilustrowany, wręcz zamienia się w album za sprawą serii stron z reprodukcjami prac bohaterki książki - można będzie przypomnieć sobie lubiane z dzieciństwa motywy zdobiące tomiki albo strony "Świerszczyka". Ha-Ga może imponować i pracowitością, i celnością pomysłów, wiele z jej dialogów weszło do obiegowych żartów. Ha-Ga przetrwała dzięki humorowi obyczajowemu, przejściu od absurdu do tego, co znaleźć można w codzienności. Nie unikała jednak podkreślania problemów społecznych, charakterystycznych w danym momencie.
Kiedy Agata Napiórska odtwarza kolejne sytuacje z życia Ha-Gi, musi zwracać wielką uwagę na to, by bohaterka książki nie została zdominowana przez sławy, wśród których się obracała: choćby jej mąż, Eryk Lipiński, dzisiaj jest bardziej kojarzony niż Ha-Ga. Agata Napiórska przywraca tej bohaterce należne jej miejsce, pozwala przypomnieć o ilustratorce i daje szansę nacieszenia się jej pracami. Bo humor ma to do siebie, że starzeje się wolniej niż satyra - i do obecnej chwili prace Ha-Gi mogą rozśmieszać, albo przynajmniej budzić sentymenty jako przesłanie z dawnych czasów. Wiadomo, że dla fanów satyry będzie to lektura obowiązkowa: Ha-Ga między innymi ilustrowała teksty Stefanii Grodzieńskiej. Agata Napiórska przeprowadza odbiorców przez różne etapy życia ilustratorki, zajmuje się tym, jak ona sama postrzegała rzeczywistość. Nie zamierza do końca wyjaśniać szczegółów z domowych dramatów, relacja z Erykiem schodzi na drugi plan: to Ha-Ga ma funkcjonować w centrum zainteresowania, to jej sposób widzenia rzeczywistości ma znaczenie.
Agata Napiórska sporo odtwarza ze zdjęć i rysunków. Całe akapity poświęca na opisywanie tego, co czytelnicy obejrzą na kolejnej stronie: przywołuje bowiem konkretne obrazy. Opowiada o nich bardzo drobiazgowo, zwraca uwagę na detale, których odbiorcy nawet by prawdopodobnie nie dostrzegli. Szuka w tym przesłań niewidocznych na pierwszy rzut oka, analizuje rysunki, które - być może - w zamyśle samej autorki nie były aż tak przesycone znaczeniami. To nie będzie przeszkodą w lekturze, raczej próbą pokazania, jak funkcjonowała wyobraźnia Ha-Gi i jej wrażliwość. "Ha-Ga. Obrazki z życia" to bardzo przyjemna lektura. Przygotowana z myślą także o przypadkowych czytelnikach, pełna ciekawostek i prób odwzorowania świata, który już nie istnieje. Agata Napiórska nie kryje sympatii do swojej bohaterki, ale też zaraża tą sympatią odbiorców. Nie zapomina o tym, że o ilustratorach nie da się mówić w oderwaniu od ich prac - co zresztą wpisuje się w cykl biografii Marginesów. Jest to tom, który przyciąga.
niedziela, 5 marca 2023
Andy Griffiths: Domek na drzewie. Najgłupsze historyjki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Wyobraźnia
Na chwilę domek na drzewie przestał rosnąć, ale Andy i Terry (w porozumieniu z Jill) nie zaprzestali swoich wybryków, które relacjonują dla najmłodszych odbiorców i fanów powieści komiksowych. Tutaj mamy do czynienia z małą formą: zestawem krótkich i absurdalnych opowiadań, w których może zdarzyć się absolutnie wszystko, im bardziej zwariowane i dziwne - tym lepiej. Andy Griffiths i Terrt Denton - autor i rysownik - zamieniają się w dwóch szalonych przyjaciół, Andy'ego i Terry'ego - którzy spędzają razem czas i ciągle się bawią, przynajmniej dopóki pan Nochal z Nochalskiej Księgarni nie upomni się o kolejną propozycję wydawniczą. Wtedy trzeba będzie na szybko zmontować coś z przeżywanych w czasie przeznaczonym na pracę przygód. A tych przygód jest mnóstwo - i każda wydaje się bardziej absurdalna od poprzedniej. Autorzy robią wszystko to, na co zwykle nie pozwala się twórcom. Zamieniają opowieść w slapstickową kreskówkę, zrzucają na siebie pianina, urywają sobie głowy, wybuchają siebie nawzajem albo jedzą temperówki. Nie ma obaw, że podpowiedzą dzieciom głupie pomysły - od początku dla wszystkich jest jasne, że tu liczy się wyobraźnia a nie rzeczywiste doświadczenia i nikt naśladować bohaterów nie będzie - z różnych powodów. Chociaż dorosłym taka książka może wydać się zbiorem niepotrzebnych i nieambitnych historyjek, lektura wcale nie będzie stratą czasu. To, co w literaturze czwartej od pewnego czasu zakazane, przyciągnie dzieci i zachęci je do czytania. A ponadto liczy się tu umiejętność rozwijania wyobraźni. Najmłodsi przekonają się, że wszystko można wymyślić - a to prosta droga do naprawiania tego, co skrzywiły nowe media i elektroniczne rozrywki. Dzieci zrozumieją, że są w stanie samodzielnie konstruować podobne historie, zresztą humor Andy'ego i Terry'ego zbliżony jest bardzo do tego, co dzieje się na marginesach szkolnych zeszytów. Ponieważ "Domek na drzewie. Najgłupsze historyjki" to zestaw bardzo krótkich opowiadań, kilkulatki zobaczą, że nie trzeba wcale zbyt dużo wysiłku, żeby wykombinować podobne opowiastki. Andy i Terry dbają o puenty, nawet jeśli nonsensowne - mają do zaoferowania sporo. Ich działania przynoszą śmiech, tu nie liczy się ani przesłanie, ani morały - nawet jeśli czasami Andy albo Terry pouczają się wzajemnie, że czegoś robić nie wolno. To zabawy bardzo przypominające działania dzieci - można na bieżąco wymyślać i uzupełniać regulaminy, przekomarzać się lub wzajemnie sobie dokuczać (byle dobrotliwie), wypominać sobie wcześniejsze wpadki, wprowadzać zadawnione spory do każdej dyskusji... Można też cieszyć się kolejnymi wynalazkami, bo kiedy Andy i Terry czegoś potrzebują, wprowadzają po prostu następną maszynę zapewniającą im dostęp do upragnionych przedmiotów. W tym świecie może się zdarzyć wszystko i dlatego dzieci mogą bardzo ucieszyć się na wieść, że ich ulubieni bohaterowie wracają w skondensowanych opowiastkach. Te historyjki czyta się bardzo szybko, zwłaszcza że tekstowej narracji towarzyszą tu bazgrane rysunki i mnóstwo emocjonalnych podkreśleń w samym druku. Andy i Terry nie zawodzą - odświeżają nieco formę przed kolejną powieścią w cyklu.
Wyobraźnia
Na chwilę domek na drzewie przestał rosnąć, ale Andy i Terry (w porozumieniu z Jill) nie zaprzestali swoich wybryków, które relacjonują dla najmłodszych odbiorców i fanów powieści komiksowych. Tutaj mamy do czynienia z małą formą: zestawem krótkich i absurdalnych opowiadań, w których może zdarzyć się absolutnie wszystko, im bardziej zwariowane i dziwne - tym lepiej. Andy Griffiths i Terrt Denton - autor i rysownik - zamieniają się w dwóch szalonych przyjaciół, Andy'ego i Terry'ego - którzy spędzają razem czas i ciągle się bawią, przynajmniej dopóki pan Nochal z Nochalskiej Księgarni nie upomni się o kolejną propozycję wydawniczą. Wtedy trzeba będzie na szybko zmontować coś z przeżywanych w czasie przeznaczonym na pracę przygód. A tych przygód jest mnóstwo - i każda wydaje się bardziej absurdalna od poprzedniej. Autorzy robią wszystko to, na co zwykle nie pozwala się twórcom. Zamieniają opowieść w slapstickową kreskówkę, zrzucają na siebie pianina, urywają sobie głowy, wybuchają siebie nawzajem albo jedzą temperówki. Nie ma obaw, że podpowiedzą dzieciom głupie pomysły - od początku dla wszystkich jest jasne, że tu liczy się wyobraźnia a nie rzeczywiste doświadczenia i nikt naśladować bohaterów nie będzie - z różnych powodów. Chociaż dorosłym taka książka może wydać się zbiorem niepotrzebnych i nieambitnych historyjek, lektura wcale nie będzie stratą czasu. To, co w literaturze czwartej od pewnego czasu zakazane, przyciągnie dzieci i zachęci je do czytania. A ponadto liczy się tu umiejętność rozwijania wyobraźni. Najmłodsi przekonają się, że wszystko można wymyślić - a to prosta droga do naprawiania tego, co skrzywiły nowe media i elektroniczne rozrywki. Dzieci zrozumieją, że są w stanie samodzielnie konstruować podobne historie, zresztą humor Andy'ego i Terry'ego zbliżony jest bardzo do tego, co dzieje się na marginesach szkolnych zeszytów. Ponieważ "Domek na drzewie. Najgłupsze historyjki" to zestaw bardzo krótkich opowiadań, kilkulatki zobaczą, że nie trzeba wcale zbyt dużo wysiłku, żeby wykombinować podobne opowiastki. Andy i Terry dbają o puenty, nawet jeśli nonsensowne - mają do zaoferowania sporo. Ich działania przynoszą śmiech, tu nie liczy się ani przesłanie, ani morały - nawet jeśli czasami Andy albo Terry pouczają się wzajemnie, że czegoś robić nie wolno. To zabawy bardzo przypominające działania dzieci - można na bieżąco wymyślać i uzupełniać regulaminy, przekomarzać się lub wzajemnie sobie dokuczać (byle dobrotliwie), wypominać sobie wcześniejsze wpadki, wprowadzać zadawnione spory do każdej dyskusji... Można też cieszyć się kolejnymi wynalazkami, bo kiedy Andy i Terry czegoś potrzebują, wprowadzają po prostu następną maszynę zapewniającą im dostęp do upragnionych przedmiotów. W tym świecie może się zdarzyć wszystko i dlatego dzieci mogą bardzo ucieszyć się na wieść, że ich ulubieni bohaterowie wracają w skondensowanych opowiastkach. Te historyjki czyta się bardzo szybko, zwłaszcza że tekstowej narracji towarzyszą tu bazgrane rysunki i mnóstwo emocjonalnych podkreśleń w samym druku. Andy i Terry nie zawodzą - odświeżają nieco formę przed kolejną powieścią w cyklu.
sobota, 4 marca 2023
Piotr Beczała: W daleki świat. Moje życie z operą w trzech aktach
Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022.
Z muzyką
Podczas lektury tej książki najlepiej mieć pod ręką zestaw płyt i sięgać po różne nagrania, żeby tym zwierzeniom towarzyszyła odpowiednia ścieżka dźwiękowa. Piotr Beczała kieruje się bowiem przede wszystkim do tych, którzy kochają operę, ale też - którzy chcieliby ją lepiej poznać. Oczywiście sięgną po tom również zainteresowani życiem sławy i też nie będą rozczarowani. "W daleki świat. Moje życie z operą w trzech aktach" to relacja starannie uporządkowana przez Susanne Zobl, wypełniona synestezyjnymi informacjami i komentarzami, które wprowadzają w świat wielkiej sztuki. Piotr Beczała stawia na muzykę. Opowiada swoim fanom o tym, jak i dlaczego nagrywa płyty, ale przede wszystkim - jak wygląda praca na scenie. Przedstawia liczne wyzwania związane z różnymi miejscami na świecie, zaznacza akustykę poszczególnych sal i specyfikę pracy z różnymi reżyserami. Opowiada o rolach i o tym, jak organizuje się nagłe zastępstwa, kiedy kogoś zawiedzie głos. Koncentruje się autor w tej opowieści na swoich decyzjach artystycznych: pokazuje, że jego kariera nie polegała na przypadku, była starannie zaplanowana i wiązała się z rozmaitymi nieoczekiwanymi komplikacjami lub niespodziewanymi rozwiązaniami. Zdarzało się autorowi, że wybierał ścieżkę, którą wszyscy mu odradzali, co ostatecznie wyszło mu na dobre. Uczy odbiorców, jak działać, żeby mieć szacunek do siebie i żeby nie żałować swoich postaw. To na marginesie, bo przecież przez cały czas najbardziej interesujące są dla niego role i muzyka.
Piotr Beczała opowiada także między innymi o swoich scenicznych kolegach i koleżankach, przedstawia kilka anegdot i żartów, jakie robią sobie na scenie podczas ostatnich przedstawień. Sprawia, że nawet ci odbiorcy, którzy z operą wiele wspólnego nie mają, zainteresują się tematem. Bardzo synestezyjna jest ta relacja, wypełniona opisami, które oddziałują na wyobraźnię. Pojawią się w książce również motywy mniej przyjemne: kiedy trzeba zmierzyć się z chorobami albo pandemicznymi ograniczeniami: w tym miejscu narracja wyraźnie zwalnia. W ramach zwierzeń Piotr Beczała przedstawia również swoją żonę. I tu opowieść przybiera dwojaką formę. Z jednej strony autor dumny jest z kobiety odnoszącej sukcesy na scenie, analizuje jej osiągnięcia i podkreśla umiejętności, cieszy się z tego, jakie role śpiewa i bez przerwy podkreśla znaczenie jej występów. Z drugiej - tłumaczy, że dla dobra związku to żona musiała zrezygnować z kariery i swoich ambicji i zająć się troską o męża-śpiewaka. I tu następuje pewien zgrzyt w idealnym rodzinnym obrazku: wprawdzie Piotr Beczała przypomina, jak bardzo przydaje mu się pomoc żony, ale jakby nie dostrzegał ogromu poświęcenia. Wersji żony trochę w tej lekturze brakuje, może przydałaby się dla zrównoważenia jednostronnego wyznania.
Można zorientować się w świecie, w jakim obraca się autor, dzięki licznym zdjęciom. Zwłaszcza te z garderoby będą robić wrażenie: wtedy to autor odrzuca powagę i pozwala sobie na rozmaite żarty, może się to czytelnikom spodobać jako przejście od napuszonej codzienności na wielkich scenach i od wysokiej kultury do normalności zrozumiałej dla każdego. Piotr Beczała może przysporzyć sobie fanów dzięki rzetelnej pracy. Kiedy opowiada o sobie, stara się przedstawiać siebie w jak najlepszym świetle. Ale ponieważ zabiera czytelników do świata, który mało kto zna - ma do powiedzenia sporo ciekawych rzeczy.
Z muzyką
Podczas lektury tej książki najlepiej mieć pod ręką zestaw płyt i sięgać po różne nagrania, żeby tym zwierzeniom towarzyszyła odpowiednia ścieżka dźwiękowa. Piotr Beczała kieruje się bowiem przede wszystkim do tych, którzy kochają operę, ale też - którzy chcieliby ją lepiej poznać. Oczywiście sięgną po tom również zainteresowani życiem sławy i też nie będą rozczarowani. "W daleki świat. Moje życie z operą w trzech aktach" to relacja starannie uporządkowana przez Susanne Zobl, wypełniona synestezyjnymi informacjami i komentarzami, które wprowadzają w świat wielkiej sztuki. Piotr Beczała stawia na muzykę. Opowiada swoim fanom o tym, jak i dlaczego nagrywa płyty, ale przede wszystkim - jak wygląda praca na scenie. Przedstawia liczne wyzwania związane z różnymi miejscami na świecie, zaznacza akustykę poszczególnych sal i specyfikę pracy z różnymi reżyserami. Opowiada o rolach i o tym, jak organizuje się nagłe zastępstwa, kiedy kogoś zawiedzie głos. Koncentruje się autor w tej opowieści na swoich decyzjach artystycznych: pokazuje, że jego kariera nie polegała na przypadku, była starannie zaplanowana i wiązała się z rozmaitymi nieoczekiwanymi komplikacjami lub niespodziewanymi rozwiązaniami. Zdarzało się autorowi, że wybierał ścieżkę, którą wszyscy mu odradzali, co ostatecznie wyszło mu na dobre. Uczy odbiorców, jak działać, żeby mieć szacunek do siebie i żeby nie żałować swoich postaw. To na marginesie, bo przecież przez cały czas najbardziej interesujące są dla niego role i muzyka.
Piotr Beczała opowiada także między innymi o swoich scenicznych kolegach i koleżankach, przedstawia kilka anegdot i żartów, jakie robią sobie na scenie podczas ostatnich przedstawień. Sprawia, że nawet ci odbiorcy, którzy z operą wiele wspólnego nie mają, zainteresują się tematem. Bardzo synestezyjna jest ta relacja, wypełniona opisami, które oddziałują na wyobraźnię. Pojawią się w książce również motywy mniej przyjemne: kiedy trzeba zmierzyć się z chorobami albo pandemicznymi ograniczeniami: w tym miejscu narracja wyraźnie zwalnia. W ramach zwierzeń Piotr Beczała przedstawia również swoją żonę. I tu opowieść przybiera dwojaką formę. Z jednej strony autor dumny jest z kobiety odnoszącej sukcesy na scenie, analizuje jej osiągnięcia i podkreśla umiejętności, cieszy się z tego, jakie role śpiewa i bez przerwy podkreśla znaczenie jej występów. Z drugiej - tłumaczy, że dla dobra związku to żona musiała zrezygnować z kariery i swoich ambicji i zająć się troską o męża-śpiewaka. I tu następuje pewien zgrzyt w idealnym rodzinnym obrazku: wprawdzie Piotr Beczała przypomina, jak bardzo przydaje mu się pomoc żony, ale jakby nie dostrzegał ogromu poświęcenia. Wersji żony trochę w tej lekturze brakuje, może przydałaby się dla zrównoważenia jednostronnego wyznania.
Można zorientować się w świecie, w jakim obraca się autor, dzięki licznym zdjęciom. Zwłaszcza te z garderoby będą robić wrażenie: wtedy to autor odrzuca powagę i pozwala sobie na rozmaite żarty, może się to czytelnikom spodobać jako przejście od napuszonej codzienności na wielkich scenach i od wysokiej kultury do normalności zrozumiałej dla każdego. Piotr Beczała może przysporzyć sobie fanów dzięki rzetelnej pracy. Kiedy opowiada o sobie, stara się przedstawiać siebie w jak najlepszym świetle. Ale ponieważ zabiera czytelników do świata, który mało kto zna - ma do powiedzenia sporo ciekawych rzeczy.
piątek, 3 marca 2023
Mirka Jaworska: Syndrom czerwonej hulajnogi
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Tłumaczenie świata
„Syndrom czerwonej hulajnogi” można zaklasyfikować albo jako opowieść rodzica o dziecku (to charakterystyczny odłam literatury wspomnieniowej), albo jako opowieść o codzienności z chorobą – chociaż tutaj choroba nie dotyczy narratorki, jest więc oglądana z zewnątrz. Mirka Jaworska wychowuje z partnerem troje dzieci: ich wspólna pociecha „inaczej rozumie świat”. Michał to dziecko autystyczne. Matka nie traktuje tej przypadłości jako choroby, za to stara się stawiać diagnozy, szukając szczegółowych informacji, a przede wszystkim dąży do zrozumienia Michała i jego sposobu postrzegania rzeczywistości. Książka jest zapisem walki o normalność – aż do pełnoletności Michała.
Jaworska drobiazgowo analizuje wszelkie nieprawidłowości w rozwoju dziecka, a jednocześnie stara się objawy choroby ująć tak, by wytłumaczyć je otoczeniu. Chce szukać zrozumienia, usprawiedliwiać rozmaite gesty, przez obcych ludzi odbierane jako wyraz złego wychowania – a nade wszystko próbuje czytelnikom udowodnić, że jako matka nie popełniła błędów wychowawczych, o które jest posądzana. Przedstawia zatem całe szeregi scenek niewygodnych – gdy jej dziecko bije się z kolegami w przedszkolu czy szkole – i gdy inni rodzice nie chcą, by Michał przebywał z ich maluchami. Autorka tłumaczy postępowanie Michała i przekonująco argumentuje, ale do końca nie zamierza zastanawiać się nad odczuciami innych rodziców. Chciałaby, żeby cały świat akceptował Michała, ale ma się wrażenie, że dziwi ją i denerwuje powierzchowny brak akceptacji, który od drugiej strony stanowi zwykłą troskę o bezbronnych najbliższych. Takie małe konflikty i próby obrony zajmują sporą część tomu. Czasami trudno nie przyznać racji autorce, innym razem to właśnie jej postawy budzą zastrzeżenia. Ale przecież w opowieści matki zmuszonej do ciągłej walki trudno o obiektywizm.
Życie Michała toczy się wokół codziennych wyzwań, niekiedy też wiąże się z dramatycznymi potyczkami. To matka wie więcej niż niektórzy lekarze o autyzmie i związanych z nim kłopotach. Ale ma ona też materiał do porównań: pamięta z dzieciństwa zachowania siostry, zbliżone do autystycznych postaw. Łatwiej jej zatem dotrzeć do sedna problemów Michała. Autorka proponuje też ciekawe z punktu widzenia czytelników interpretacje konkretnych zachowań. Każdy, kto ma w swoim otoczeniu dotknięte autyzmem dziecko, może zatem porównywać wnioski, lub przynajmniej z innej perspektywy oceniać sytuacje. Michał postępuje niezgodnie z oczekiwaniami otoczenia nie przez złośliwość czy braki w wychowaniu, ale ze względu na inny sposób odbierania bodźców z zewnątrz. Wiele wyjaśnień Mirki Jaworskiej może pomóc rodzicom autystyka – a społeczeństwu uświadomić, że nie zawsze warto wygłaszać pochopne sądy.
Zdarza się, że uwagę od podstawowego tematu odwraca narracja. Jaworska pisze tak, jakby opowiadała. Lubi zmieniać szyk wyrazów, przesuwając czasowniki na koniec zdania, nie stroni od potocyzmów wplatanych w tekst nagle. Bez przerwy stosuje wykrzyknienia i pytania retoryczne, zwłaszcza te pierwsze wywołują wrażenie krzyku i momentami męczą, wbrew intencjom autorki. W ów nienaturalny styl da się jednak szybko wpaść: zwłaszcza że książka nie ma dostarczać rozrywki, a informować o życiu z autystycznym dzieckiem. W całej historii pojawia się również głos dorosłego Michała, a nawet element nadający całemu tekstowi dramatyzmu. „Syndrom czerwonej hulajnogi” musi trafić do zainteresowanych autyzmem – ale jeśli po tę książkę sięgnie zwykły odbiorca, również powinien wyczytać z niej kilka ważnych prawd.
Tłumaczenie świata
„Syndrom czerwonej hulajnogi” można zaklasyfikować albo jako opowieść rodzica o dziecku (to charakterystyczny odłam literatury wspomnieniowej), albo jako opowieść o codzienności z chorobą – chociaż tutaj choroba nie dotyczy narratorki, jest więc oglądana z zewnątrz. Mirka Jaworska wychowuje z partnerem troje dzieci: ich wspólna pociecha „inaczej rozumie świat”. Michał to dziecko autystyczne. Matka nie traktuje tej przypadłości jako choroby, za to stara się stawiać diagnozy, szukając szczegółowych informacji, a przede wszystkim dąży do zrozumienia Michała i jego sposobu postrzegania rzeczywistości. Książka jest zapisem walki o normalność – aż do pełnoletności Michała.
Jaworska drobiazgowo analizuje wszelkie nieprawidłowości w rozwoju dziecka, a jednocześnie stara się objawy choroby ująć tak, by wytłumaczyć je otoczeniu. Chce szukać zrozumienia, usprawiedliwiać rozmaite gesty, przez obcych ludzi odbierane jako wyraz złego wychowania – a nade wszystko próbuje czytelnikom udowodnić, że jako matka nie popełniła błędów wychowawczych, o które jest posądzana. Przedstawia zatem całe szeregi scenek niewygodnych – gdy jej dziecko bije się z kolegami w przedszkolu czy szkole – i gdy inni rodzice nie chcą, by Michał przebywał z ich maluchami. Autorka tłumaczy postępowanie Michała i przekonująco argumentuje, ale do końca nie zamierza zastanawiać się nad odczuciami innych rodziców. Chciałaby, żeby cały świat akceptował Michała, ale ma się wrażenie, że dziwi ją i denerwuje powierzchowny brak akceptacji, który od drugiej strony stanowi zwykłą troskę o bezbronnych najbliższych. Takie małe konflikty i próby obrony zajmują sporą część tomu. Czasami trudno nie przyznać racji autorce, innym razem to właśnie jej postawy budzą zastrzeżenia. Ale przecież w opowieści matki zmuszonej do ciągłej walki trudno o obiektywizm.
Życie Michała toczy się wokół codziennych wyzwań, niekiedy też wiąże się z dramatycznymi potyczkami. To matka wie więcej niż niektórzy lekarze o autyzmie i związanych z nim kłopotach. Ale ma ona też materiał do porównań: pamięta z dzieciństwa zachowania siostry, zbliżone do autystycznych postaw. Łatwiej jej zatem dotrzeć do sedna problemów Michała. Autorka proponuje też ciekawe z punktu widzenia czytelników interpretacje konkretnych zachowań. Każdy, kto ma w swoim otoczeniu dotknięte autyzmem dziecko, może zatem porównywać wnioski, lub przynajmniej z innej perspektywy oceniać sytuacje. Michał postępuje niezgodnie z oczekiwaniami otoczenia nie przez złośliwość czy braki w wychowaniu, ale ze względu na inny sposób odbierania bodźców z zewnątrz. Wiele wyjaśnień Mirki Jaworskiej może pomóc rodzicom autystyka – a społeczeństwu uświadomić, że nie zawsze warto wygłaszać pochopne sądy.
Zdarza się, że uwagę od podstawowego tematu odwraca narracja. Jaworska pisze tak, jakby opowiadała. Lubi zmieniać szyk wyrazów, przesuwając czasowniki na koniec zdania, nie stroni od potocyzmów wplatanych w tekst nagle. Bez przerwy stosuje wykrzyknienia i pytania retoryczne, zwłaszcza te pierwsze wywołują wrażenie krzyku i momentami męczą, wbrew intencjom autorki. W ów nienaturalny styl da się jednak szybko wpaść: zwłaszcza że książka nie ma dostarczać rozrywki, a informować o życiu z autystycznym dzieckiem. W całej historii pojawia się również głos dorosłego Michała, a nawet element nadający całemu tekstowi dramatyzmu. „Syndrom czerwonej hulajnogi” musi trafić do zainteresowanych autyzmem – ale jeśli po tę książkę sięgnie zwykły odbiorca, również powinien wyczytać z niej kilka ważnych prawd.
czwartek, 2 marca 2023
Brandy Schillace: Doktor White i jego głowy, czyli śmiałe eksperymenty w transplantologii
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2023.
Eksperymenty
Historia medycyny jest pełna przerażających doświadczeń, eksperymentów, na które dzisiaj nikt by się nie zgodził. Zwłaszcza miłośnicy zwierząt nie będą mogli ze spokojem czytać tomu "Doktor White i jego głowy" - ale Brandy Schillace nie zamierza rezygnować z turpistycznych tonów i sensacyjności. Ma przecież temat niezwykły i potrafi go rzeczowo opracować. A że przy tym pochyla się nad wątpliwymi etycznie zagadnieniami i nad cierpieniem zwierząt? To cena rozwoju transplantologii, zresztą ten motyw też przewija się przez finał książki.
Pojawia się tu pytanie o odwagę i o wyobraźnię, ale też ciężka praca niezrozumiana przez społeczeństwo i do dzisiaj rodząca wiele pytań. Brandy Schillace opisuje kolejne podejścia do transplantacji głów (lub ciał), pokazuje, co trzeba było zrobić, żeby dotrzeć do momentu, że można przynajmniej myśleć o próbach dokonywania takich przeszczepów. Droga do sukcesów w medycynie jest bardzo długa i okupiona cierpieniami, jest na niej też mnóstwo eksperymentów szalonych i kompletnie niepotrzebnych, przerażających i obecnie. Zabawa w tworzenie potwora niektórym bardzo odpowiada, a jeśli w grę wchodzi jeszcze wyścig o pierwszeństwo na świecie - można bez skrupułów przystąpić do działania. Mnóstwo psów i małp poświęciło życie, żeby medycy mogli się szkolić i badać pracę mózgu. Nagroda przychodzi z bardzo dużym opóźnieniem, przynosi efekty na pewno nie natychmiast - daje jednak szansę ratowania życia ludziom, którzy skomplikowanych interwencji chirurgicznych potrzebują. Brandy Schillace jest zafascynowany odkryciami, nawet jeśli wiążą się one ze sporymi kosztami. Operacje jak z horrorów widnieją na kolejnych stronach, z jednego eksperymentu przechodzi się do następnego. Co wrażliwsi odbiorcy będą przerażeni faktem, że na środkowych stronach można obejrzeć materiał zdjęciowy z operacji - co oznacza, że kolejne zwierzęce ofiary poszukiwań medycznych zyskają wizerunki i tym bardziej będą budzić litość i niezgodę na podobne postępowanie. "Doktor White i jego głowy" to książka wstrząsająca. Oczywiście przedstawia się tu odbiorcom historię odkryć medycznych i okołomedycznych - co wpisuje się w trendy na rynku - ale równie ważne są zabawy w bogów, pozbawione refleksji na temat losów innych istot. W imię dobra człowieka wyrządza się czasami spore szkody środowisku. Ta książka wypełniona jest scenami dziwnymi, zaskakującymi i strasznymi - scenami, które chce się jak najszybciej wyrzucić z pamięci. A jednak bez takich doświadczeń nie można by było zastanawiać się nad ulżeniem losom chorych ludzi. Jest to książka wykorzystująca potencjał historii medycyny i bardzo działająca na odbiorców. Przez niektóre fragmenty trudno będzie przejść, niektóre wymagają sporego samozaparcia, żeby nie odłożyć tomu. Brandy Schillace funduje jednak czytelnikom wartościową i ważną lekturę, wie, jak prowadzić narrację, żeby kusić i fascynować mimo trudnych zagadnień. Nie ma tu pytań o sens przedłużania życia w nieskończoność. Liczy się możliwość skutecznej interwencji wywołanej potzebą chwili. To również książka o tym, jak ludzie potrafią snuć odważne plany i jak potrafią je uzasadniać. Popularyzatorski tom dla czytelników o mocnych nerwach przynosi sporą dawkę nietypowej wiedzy.
Eksperymenty
Historia medycyny jest pełna przerażających doświadczeń, eksperymentów, na które dzisiaj nikt by się nie zgodził. Zwłaszcza miłośnicy zwierząt nie będą mogli ze spokojem czytać tomu "Doktor White i jego głowy" - ale Brandy Schillace nie zamierza rezygnować z turpistycznych tonów i sensacyjności. Ma przecież temat niezwykły i potrafi go rzeczowo opracować. A że przy tym pochyla się nad wątpliwymi etycznie zagadnieniami i nad cierpieniem zwierząt? To cena rozwoju transplantologii, zresztą ten motyw też przewija się przez finał książki.
Pojawia się tu pytanie o odwagę i o wyobraźnię, ale też ciężka praca niezrozumiana przez społeczeństwo i do dzisiaj rodząca wiele pytań. Brandy Schillace opisuje kolejne podejścia do transplantacji głów (lub ciał), pokazuje, co trzeba było zrobić, żeby dotrzeć do momentu, że można przynajmniej myśleć o próbach dokonywania takich przeszczepów. Droga do sukcesów w medycynie jest bardzo długa i okupiona cierpieniami, jest na niej też mnóstwo eksperymentów szalonych i kompletnie niepotrzebnych, przerażających i obecnie. Zabawa w tworzenie potwora niektórym bardzo odpowiada, a jeśli w grę wchodzi jeszcze wyścig o pierwszeństwo na świecie - można bez skrupułów przystąpić do działania. Mnóstwo psów i małp poświęciło życie, żeby medycy mogli się szkolić i badać pracę mózgu. Nagroda przychodzi z bardzo dużym opóźnieniem, przynosi efekty na pewno nie natychmiast - daje jednak szansę ratowania życia ludziom, którzy skomplikowanych interwencji chirurgicznych potrzebują. Brandy Schillace jest zafascynowany odkryciami, nawet jeśli wiążą się one ze sporymi kosztami. Operacje jak z horrorów widnieją na kolejnych stronach, z jednego eksperymentu przechodzi się do następnego. Co wrażliwsi odbiorcy będą przerażeni faktem, że na środkowych stronach można obejrzeć materiał zdjęciowy z operacji - co oznacza, że kolejne zwierzęce ofiary poszukiwań medycznych zyskają wizerunki i tym bardziej będą budzić litość i niezgodę na podobne postępowanie. "Doktor White i jego głowy" to książka wstrząsająca. Oczywiście przedstawia się tu odbiorcom historię odkryć medycznych i okołomedycznych - co wpisuje się w trendy na rynku - ale równie ważne są zabawy w bogów, pozbawione refleksji na temat losów innych istot. W imię dobra człowieka wyrządza się czasami spore szkody środowisku. Ta książka wypełniona jest scenami dziwnymi, zaskakującymi i strasznymi - scenami, które chce się jak najszybciej wyrzucić z pamięci. A jednak bez takich doświadczeń nie można by było zastanawiać się nad ulżeniem losom chorych ludzi. Jest to książka wykorzystująca potencjał historii medycyny i bardzo działająca na odbiorców. Przez niektóre fragmenty trudno będzie przejść, niektóre wymagają sporego samozaparcia, żeby nie odłożyć tomu. Brandy Schillace funduje jednak czytelnikom wartościową i ważną lekturę, wie, jak prowadzić narrację, żeby kusić i fascynować mimo trudnych zagadnień. Nie ma tu pytań o sens przedłużania życia w nieskończoność. Liczy się możliwość skutecznej interwencji wywołanej potzebą chwili. To również książka o tym, jak ludzie potrafią snuć odważne plany i jak potrafią je uzasadniać. Popularyzatorski tom dla czytelników o mocnych nerwach przynosi sporą dawkę nietypowej wiedzy.
środa, 1 marca 2023
Tove Jansson: Muminek i mały duch
Harperkids, Warszawa 2023.
Odwaga
Muminek tym razem jest tylko dzieckiem. Dzieckiem, które - w dodatku - przeżywa lęki znane kilkulatkom. Tove Jansson nie bała się wprowadzania do swoich utworów elementów grozy czy adrenaliny: to sprawia, że dzisiaj na rynku tomik "Muminek i mały duch" będzie się mocno wyróżniać. Obecnie autorzy unikają - pod naciskiem wydawców - zapładniania wyobraźni najmłodszych istotami z innego świata, albo, jeśli już takie stworzenie wprowadzą, to wiążą z nim edukacyjną pogadankę o tym, dlaczego ich nie ma. "Muminek i mały duch" to książeczka, w której nie istnieją tego typu obawy. Oto Muminek - alter ego każdego odbiorcy. Muminek pewnej nocy nie może zasnąć i wie, że w jego pokoju pojawia się mały duch. Chociaż nikt nie wierzy bohaterowi w jego opowieści, duch jest faktem: nawet odbiorcy nie będą mieli żadnych wątpliwości, zwłaszcza że mały duch pojawia się również na ilustracjach: łatwiej w niego uwierzyć. Nie wiadomo natomiast, dlaczego Muminek się go boi, prawdopodobnie ma tu znaczenie po prostu jakiś pierwotny lęk przed duchami. Mały duch nie robi nic złego ani strasznego, po prostu przygląda się Muminkowi, ale już sama jego obecność wzbudza niepokój, który udzielić się może maluchom.
Wszyscy pracują nad tym, żeby Muminek przestał się bać. Mamusia Muminka zapala mu lampkę nocną i odprowadza do łóżka, Mała Mi planuje ugryzienie ducha w nogę. Trzeba jednak bardziej skomplikowanego rozwiązania, żeby zlikwidować strach. I to Panna Migotka wpada na najlepszy pomysł. Muminek musi zrozumieć, że nie ma się czego bać. Żadne słowa nie pomogą, trzeba przejść do czynu. A w czynie liczy się najbardziej możliwość ocalenia bliskich: wtedy nikt nie zastanawia się nad lękami, które biorą się z nadmiaru wyobraźni. Jest zatem w opowiadaniu też element sensacyjny, coś, co przyciągnie dzieci do Muminków - jak przyciągało już całe pokolenia. Mały duch sam w sobie może być traktowany jako wstawka humorystyczna: jego nikt się nie przestraszy, więc obawy Muminka będą dzieci rozśmieszać. To sposób na oswojenie się z tematami, które w dziecięcej fantazji zwykle gdzieś w pewnym momencie się przewijają. Raczej nie powinni się rodzice bać, że ta książka podpowie odbiorcom - kilkulatkom - nowy powód do lęku i traum. Co ciekawe, nie ma w tomiku wyjaśnień, że duchy nie istnieją. Ten, który odwiedza Muminka w jego pokoju, jest jak najbardziej prawdziwy, przewija się nie tylko przez jedno pomieszczenie, może nawet wyruszyć za nim, żeby w odpowiednim momencie wyskoczyć z tradycyjnym, wręcz stereotypowym straszeniem. Wtedy jednak Muminek będzie zaabsorbowany czymś zupełnie innym i nie w głowie mu banie się ducha.
Jest ten tomik ciekawym fabularnie picture bookiem, warstwa graficzna też ma znaczenie zwłaszcza dla tych dzieci, które Muminki poznają przede wszystkim z kreskówki. Jest spora szansa, że po takiej lekturze - po tomiku na motywach pomysłów Tove Jansson - odbiorcy sięgną po powieści o przygodach Muminków i pokochają oryginalne historie o małych trollach.
Odwaga
Muminek tym razem jest tylko dzieckiem. Dzieckiem, które - w dodatku - przeżywa lęki znane kilkulatkom. Tove Jansson nie bała się wprowadzania do swoich utworów elementów grozy czy adrenaliny: to sprawia, że dzisiaj na rynku tomik "Muminek i mały duch" będzie się mocno wyróżniać. Obecnie autorzy unikają - pod naciskiem wydawców - zapładniania wyobraźni najmłodszych istotami z innego świata, albo, jeśli już takie stworzenie wprowadzą, to wiążą z nim edukacyjną pogadankę o tym, dlaczego ich nie ma. "Muminek i mały duch" to książeczka, w której nie istnieją tego typu obawy. Oto Muminek - alter ego każdego odbiorcy. Muminek pewnej nocy nie może zasnąć i wie, że w jego pokoju pojawia się mały duch. Chociaż nikt nie wierzy bohaterowi w jego opowieści, duch jest faktem: nawet odbiorcy nie będą mieli żadnych wątpliwości, zwłaszcza że mały duch pojawia się również na ilustracjach: łatwiej w niego uwierzyć. Nie wiadomo natomiast, dlaczego Muminek się go boi, prawdopodobnie ma tu znaczenie po prostu jakiś pierwotny lęk przed duchami. Mały duch nie robi nic złego ani strasznego, po prostu przygląda się Muminkowi, ale już sama jego obecność wzbudza niepokój, który udzielić się może maluchom.
Wszyscy pracują nad tym, żeby Muminek przestał się bać. Mamusia Muminka zapala mu lampkę nocną i odprowadza do łóżka, Mała Mi planuje ugryzienie ducha w nogę. Trzeba jednak bardziej skomplikowanego rozwiązania, żeby zlikwidować strach. I to Panna Migotka wpada na najlepszy pomysł. Muminek musi zrozumieć, że nie ma się czego bać. Żadne słowa nie pomogą, trzeba przejść do czynu. A w czynie liczy się najbardziej możliwość ocalenia bliskich: wtedy nikt nie zastanawia się nad lękami, które biorą się z nadmiaru wyobraźni. Jest zatem w opowiadaniu też element sensacyjny, coś, co przyciągnie dzieci do Muminków - jak przyciągało już całe pokolenia. Mały duch sam w sobie może być traktowany jako wstawka humorystyczna: jego nikt się nie przestraszy, więc obawy Muminka będą dzieci rozśmieszać. To sposób na oswojenie się z tematami, które w dziecięcej fantazji zwykle gdzieś w pewnym momencie się przewijają. Raczej nie powinni się rodzice bać, że ta książka podpowie odbiorcom - kilkulatkom - nowy powód do lęku i traum. Co ciekawe, nie ma w tomiku wyjaśnień, że duchy nie istnieją. Ten, który odwiedza Muminka w jego pokoju, jest jak najbardziej prawdziwy, przewija się nie tylko przez jedno pomieszczenie, może nawet wyruszyć za nim, żeby w odpowiednim momencie wyskoczyć z tradycyjnym, wręcz stereotypowym straszeniem. Wtedy jednak Muminek będzie zaabsorbowany czymś zupełnie innym i nie w głowie mu banie się ducha.
Jest ten tomik ciekawym fabularnie picture bookiem, warstwa graficzna też ma znaczenie zwłaszcza dla tych dzieci, które Muminki poznają przede wszystkim z kreskówki. Jest spora szansa, że po takiej lekturze - po tomiku na motywach pomysłów Tove Jansson - odbiorcy sięgną po powieści o przygodach Muminków i pokochają oryginalne historie o małych trollach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)