WNK, Warszawa 2014.
Przyjaciółki
Z różnych powodów Lena, Gośka i Marta zapisały się na kurs garncarstwa u Nory, samotnej matki pięciorga dzieci. I nawet kiedy usłyszały, że Nora sama potrzebuje nauki i nie nadaje się na prowadzącą, nie zrezygnowały, co dało początek niezwykłej znajomości, a w powieści – wielogłosowej narracji. Liliana Fabisińska pozwala czytelniczkom stopniowo oswajać się z bohaterkami, poznawać ich nadzieje, plany i lęki – i obserwować kształtowanie się silnej przyjaźni mimo wiszących w powietrzu niebezpiecznych tajemnic. Bo autorka, mimo upodobania do optymistycznych obyczajówek, dba o to, by odbiorczynie nie znudziły się łatwym życiem postaci. Każda z czerech kobiet wyposażona więc została w poważne problemy i troski.
W tomie „Z jednej gliny” problem z pieniędzmi należy do najprostszych. Można zaradzić biedzie przynajmniej trochę – dzięki wytrwałości, pomysłowości i aktywnym wsparciu ze strony nowych koleżanek. Gorzej, gdy żyje się złudzeniami, od lat czekając na sygnał od ukochanego, który wprawdzie jeszcze nie rozwiódł się z żoną, ale obiecuje przyszłej partnerce złote góry dla niej i dla dziecka. Albo gdy pragnie się macierzyństwa, tymczasem żadne medyczne ani szarlatańskie metody nie pomagają zajść w ciążę i troska o niespłodzone dziecko zamienia się w obsesję. A jeśli nie można się przyznać do motywacji własnych działań i trzeba budować obiecującą znajomość na kłamstwie? „Z jednej gliny” to cały zestaw dylematów. Tu rzadko będzie różowo. Gośka, Nora, Lena i Marta potrzebują siebie nawzajem – tylko dzięki temu nie poddadzą się w trudnych chwilach. Nie zawsze chodzi o wsparcie materialne i o konkretne działania, czasami wystarczy być obok.
Obraz rodzącej się babskiej przyjaźni coś wyraźnie zakłóca. Po pierwsze – to chęć ponownego wyswatania Nory. Idealny kandydat pojawia się jak na zawołanie, ale nie pali się do romansu, choć nie do końca zorientowane w jego tożsamości przyjaciółki próbują ułatwić mu zadanie na różne sposoby. Po drugie – wątkiem przekreślającym sielankę jest niewyjaśniona śmierć Jacka. Mąż Nory nie ma żadnego grobu, policja przesłuchuje kobietę i jej dzieci (które zresztą nie chcą uwierzyć w śmierć ojca), w domu nie ma śladu po oszczędnościach, a do tego w piwnicy znajduje się ogromny piec do wypalania glinianych przedmiotów. Może łatwo byłoby pozbyć się niewygodnych dowodów rzeczowych w sposób niebudzący podejrzeń? Liliana Fabisińska chętnie sięga po chwyty rodem z kryminałów, dotyczące budowania atmosfery grozy – korzysta z nich umiarkowanie, tak, by zasiać w czytelniczkach ziarno niepokoju. To dobrze wpływa na całą lekturę i sprawia, że narracja nie szatkuje się mimo podziału na głosy.
Bo historia przedstawiana jest przez cztery kobiety, które autorka dodatkowo próbuje zróżnicować stylem mówienia. Nie jest to zabieg potrzebny samej fabule, ale bardzo przydatny do scharakteryzowania samych postaci. Fabisińskiej udało się powołać do istnienia cztery indywidualności o różnych potrzebach – szybko odbiorczynie zaczną się orientować w poszczególnych światach i rozumieć motywacje kobiet. „Z jednej gliny” to również powieść o budowaniu wewnętrznej siły płynącej ze wsparcia przyjaciół. Cztery kobiety dzięki dziwnym i nieprofesjonalnym zajęciom zyskują odwagę do zmieniania swoich losów, otwierają się na nowe doświadczenia i podejmują ryzyko, gdy zrozumieją, jak spełnić swoje marzenia. Fabisińska proponuje czytadło krzepiące i intrygujące za sprawą kryminału, nie zamierza wpadać w rzewne tony, za to zaprasza czytelniczki do czterech światów, które wkrótce połączą się w jeden. „Z jednej gliny” to obyczajówka bez dominującego wątku romansowego, w sam raz do przedstawienia potęgi przyjaźni.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
poniedziałek, 31 marca 2014
Zofia Stanecka: Basia i plac zabaw
Egmont, Warszawa 2012.
Zachowania społeczne
Przypuszczam, że paru rodziców uśmiechnie się pobłażliwie podczas przeglądania tomu „Basia i plac zabaw”, bo autorka, Zofia Stanecka, prezentuje w nim wyjątkowo naiwne, chociaż jak najbardziej poprawne pod względem pedagogicznym podejście. W jej ujęciu sytuacja z życia wzięta daje się wytłumaczyć spokojną rozmową, doskonale opanowany tata nie daje się ponieść emocjom i sam ucisza gromadkę skłóconych dzieci czy zdenerwowanych matek. Gdyby taki tata naprawdę istniał, zostałby chyba okrzyknięty cudem natury. Gdyby rozwrzeszczane dzieci spokojnie wysłuchały przydługiego wywodu kogoś dorosłego i zastosowały się do jego wskazówek, świat stałby się bezkonfliktowy i idealny.
Basia z rodzeństwem wybiera się na ogromny plac zabaw. Opiekę nad dziećmi sprawuje tata – to on musi ustalić dokładne zasady postępowania, by pociechy się nie zgubiły. Zwłaszcza że na placu zabaw znajduje się całe mnóstwo dzieci, a każde zajęte jest bieganiem i hałasowaniem. W piaskownicy wybucha kłótnia o zabawki. Basia bez pytania „pożycza” sobie czyjąś łopatkę, właściciel łopatki czuje się pokrzywdzony, a mamusia właściciela natychmiast wkracza do akcji i zaognia sytuację. W spór dorosłych i dzieci włącza się wywołany tata Basi i natychmiast znajduje rozwiązanie, które zamyka usta wszystkim. Stanecka ułatwiła sobie zadanie – w zwykłym świecie konflikt nie skończyłby się tak szybko, a racjonalne argumenty ważne dla dorosłych na nic zdałyby się rozemocjonowanym dzieciom. Tyle że autorka nie może poprzestać na jednej banalnej piaskownicy, skoro na placu zabaw jest tak dużo atrakcji. Basia mierzy się jeszcze z własnym strachem oraz szyderstwem i pomocą ze strony innych dzieci, gdy biega po mostkach na łańcuchach, a później bawi się na kolejce linowej. W międzyczasie zalicza jeszcze kłótnię z bratem o słodycze – i tutaj tata interweniuje z pozycji mentora i wskazuje dzieciom jedyne odpowiednie i sensowne rozwiązanie, chociaż w ogóle nie przejmuje się racjami dzieci i maluchy jego decyzje mogą uznać za krzywdzące. Tata podsuwa podpowiedź rozwiązania konfliktu tym wszystkim rodzicom, którzy szukają w miarę spokojnych wyjaśnień w chwilach dziecięcego buntu. A przecież zderzenie z emocjami maluchów rzadko bywa możliwe do przezwyciężenia przemyślanymi argumentami. Zofia Stanecka w „Basi i placu zabaw” rozwarstwia rzeczywistość, dzieli ją na praktykę (zachowania dzieci) i teorię (postawy taty). Proponuje rozwiązania, ale nie wszyscy odbiorcy uwierzą w ich skuteczność.
Za to najważniejsze, że autorka dotrze z historią i argumentami podczas kłótni do dzieci. Kilkulatki podczas lektury przyjrzą się konfliktom z dystansu i bez emocji przyswoją uwagi taty Basi – istnieje pewna szansa, że przy następnym wybuchu przypomną sobie pouczenia bohatera, lub też – że sytuacje z książki staną się punktem odniesienia dla rodziców i ich pociech. Stanecka przedstawia tu tyle atrakcji ważnych dla najmłodszych, że pedagogiczne uwagi taty Basi da się jakoś przełknąć – nie uprzykrzą maluchom lektury, chociaż czasem wywołać mogą trudne pytania pokrzywdzonych, którym każe się ustąpić dla spokoju. Historyjka o Basi, chociaż nastawiona na wychowywanie dzieci, zyskuje zwolenników za sprawą tematu. Dla najmłodszych wyjście na plac zabaw – pełen oryginalnych atrakcji – to prawdziwa przyjemność, chętnie więc będą kilkulatki powtarzać to doświadczenie jeszcze w lekturze – bo to namiastka dostępnej na wyciągnięcie ręki przygody. Basia prowadzi dzieci przez codzienne doświadczenia – tym razem uczy je zachowań społecznych.
Zachowania społeczne
Przypuszczam, że paru rodziców uśmiechnie się pobłażliwie podczas przeglądania tomu „Basia i plac zabaw”, bo autorka, Zofia Stanecka, prezentuje w nim wyjątkowo naiwne, chociaż jak najbardziej poprawne pod względem pedagogicznym podejście. W jej ujęciu sytuacja z życia wzięta daje się wytłumaczyć spokojną rozmową, doskonale opanowany tata nie daje się ponieść emocjom i sam ucisza gromadkę skłóconych dzieci czy zdenerwowanych matek. Gdyby taki tata naprawdę istniał, zostałby chyba okrzyknięty cudem natury. Gdyby rozwrzeszczane dzieci spokojnie wysłuchały przydługiego wywodu kogoś dorosłego i zastosowały się do jego wskazówek, świat stałby się bezkonfliktowy i idealny.
Basia z rodzeństwem wybiera się na ogromny plac zabaw. Opiekę nad dziećmi sprawuje tata – to on musi ustalić dokładne zasady postępowania, by pociechy się nie zgubiły. Zwłaszcza że na placu zabaw znajduje się całe mnóstwo dzieci, a każde zajęte jest bieganiem i hałasowaniem. W piaskownicy wybucha kłótnia o zabawki. Basia bez pytania „pożycza” sobie czyjąś łopatkę, właściciel łopatki czuje się pokrzywdzony, a mamusia właściciela natychmiast wkracza do akcji i zaognia sytuację. W spór dorosłych i dzieci włącza się wywołany tata Basi i natychmiast znajduje rozwiązanie, które zamyka usta wszystkim. Stanecka ułatwiła sobie zadanie – w zwykłym świecie konflikt nie skończyłby się tak szybko, a racjonalne argumenty ważne dla dorosłych na nic zdałyby się rozemocjonowanym dzieciom. Tyle że autorka nie może poprzestać na jednej banalnej piaskownicy, skoro na placu zabaw jest tak dużo atrakcji. Basia mierzy się jeszcze z własnym strachem oraz szyderstwem i pomocą ze strony innych dzieci, gdy biega po mostkach na łańcuchach, a później bawi się na kolejce linowej. W międzyczasie zalicza jeszcze kłótnię z bratem o słodycze – i tutaj tata interweniuje z pozycji mentora i wskazuje dzieciom jedyne odpowiednie i sensowne rozwiązanie, chociaż w ogóle nie przejmuje się racjami dzieci i maluchy jego decyzje mogą uznać za krzywdzące. Tata podsuwa podpowiedź rozwiązania konfliktu tym wszystkim rodzicom, którzy szukają w miarę spokojnych wyjaśnień w chwilach dziecięcego buntu. A przecież zderzenie z emocjami maluchów rzadko bywa możliwe do przezwyciężenia przemyślanymi argumentami. Zofia Stanecka w „Basi i placu zabaw” rozwarstwia rzeczywistość, dzieli ją na praktykę (zachowania dzieci) i teorię (postawy taty). Proponuje rozwiązania, ale nie wszyscy odbiorcy uwierzą w ich skuteczność.
Za to najważniejsze, że autorka dotrze z historią i argumentami podczas kłótni do dzieci. Kilkulatki podczas lektury przyjrzą się konfliktom z dystansu i bez emocji przyswoją uwagi taty Basi – istnieje pewna szansa, że przy następnym wybuchu przypomną sobie pouczenia bohatera, lub też – że sytuacje z książki staną się punktem odniesienia dla rodziców i ich pociech. Stanecka przedstawia tu tyle atrakcji ważnych dla najmłodszych, że pedagogiczne uwagi taty Basi da się jakoś przełknąć – nie uprzykrzą maluchom lektury, chociaż czasem wywołać mogą trudne pytania pokrzywdzonych, którym każe się ustąpić dla spokoju. Historyjka o Basi, chociaż nastawiona na wychowywanie dzieci, zyskuje zwolenników za sprawą tematu. Dla najmłodszych wyjście na plac zabaw – pełen oryginalnych atrakcji – to prawdziwa przyjemność, chętnie więc będą kilkulatki powtarzać to doświadczenie jeszcze w lekturze – bo to namiastka dostępnej na wyciągnięcie ręki przygody. Basia prowadzi dzieci przez codzienne doświadczenia – tym razem uczy je zachowań społecznych.
niedziela, 30 marca 2014
Izabella Frączyk: Koniec świata
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Decyzje najważniejsze
Izabella Frączyk powraca do czytelniczek z kolejną ciepłą obyczajówką nieco oddalającą się od typowych scenariuszy czytadeł – ale niedaleko, na tyle, by czymś zainteresować odbiorczynie. W „Końcu świata” akcja mimo wszystko jest mniej odkrywcza niż w „Dziś jak kiedyś”, a humor w narracji – trochę bardziej konwencjonalny. Autorka tym razem proponuje opowieść o sercowych perypetiach atrakcyjnej trzydziestolatki. Wyposaża Marylkę w zestaw cech idealnych i w jeden mankament, który zresztą nie pozwolił kobiecie na zbudowanie trwałego związku: Marylka nie może zajść w ciążę.
Zwykle to rozpad nieudanego związku pozwala bohaterom otworzyć się na nową miłość. W przypadku Marylki impulsem do zmian jest zapowiadany koniec świata – i fakt, że kobieta przykuwa uwagę największego przystojniaka w firmie. I nie tylko jego. Ponadto Marylka opiekuje się nastoletnim bratankiem o buntowniczych zapędach, pracuje jako copywriter (na szczęście Frączyk, doświadczona autorka, oszczędza czytelniczkom opisów efektów tego zajęcia, skupiając się na znacznie ciekawszych jego kulisach) i prowadzi całkiem zwyczajne życie. Tę zwyczajność autorka urozmaica – to sporami w domu, to randkami dostarczającymi silniejszych wzruszeń. Jednak większych skoków napięcia przed finałem nie należy się spodziewać, nie do tego „Koniec świata” został przystosowany.
Izabella Frączyk posługuje się tutaj specyficznym językiem. Niby wszystko imituje naturalność i kolokwialny styl, ale autorka wyraźnie lubuje się w przymiotnikach i rozmaitych połączonych ze zmysłowym odbieraniem świata dookreśleniach – w każdym zdaniu zamieszcza coś więcej niż tylko prostą informację, zawsze stara się zasugerować namacalność otoczenia. Atakuje w ten sposób wrażliwość odbiorczyń – Frączyk cieszy się możliwością udostępnienia im odczuć bohaterki. Mało tego – ma się wrażenie, że próbuje stworzyć własny niepodrabialny styl (przypomina on trochę poszukiwania prowadzone przez autorki „wesołych” kryminałków obyczajowych, wpatrzone w Joannę Chmielewską).
W tej książce również obecny jest humor, zresztą jeśli Frączyk chce zaistnieć na rynku bestsellerów, to to najlepsza droga. Tym razem autorka najczęściej odrzuca komizm z bezpośrednich sytuacji – rzadko buduje dowcipne scenki, a jeśli już – to nie jest do nich przekonana (tak wybrzmiewa na przykład obrazek z pierwszych zakupów na koniec świata). Trudno powiedzieć, co powstrzymuje Frączyk przed uruchomieniem dalszych warstw dowcipu – ale najważniejszy dla odbiorczyń będzie fakt, że autorka w dalszym ciągu pamięta o uśmiechu w samej narracji. Programowy optymizm jest tak wyczuwalny, że wręcz przekreśla dramaturgię tekstu – na bohaterkę spadać mogą dowolne kataklizmy, finał i tak jest znany. „Koniec świata” śledzi się dla samej przyjemności zanurzenia się w zwyczajny świat bohaterki, nie ma tu zaskoczeń ani ekstrawaganckich rozwiązań. Izabella Frączyk trzyma się reguł sterujących poczytnymi obyczajówkami i zachęca czytelniczki do zaakceptowania ograniczającej akcję konwencji. Nie ma w planach zbawiania literackiego świata ani udowadniania, że nie boi się odważnych decyzji. I tak wiadomo, że po „Koniec świata” sięgną panie spragnione ciepłych i bezproblemowych obyczajówek. To dla nich ta powieść.
Decyzje najważniejsze
Izabella Frączyk powraca do czytelniczek z kolejną ciepłą obyczajówką nieco oddalającą się od typowych scenariuszy czytadeł – ale niedaleko, na tyle, by czymś zainteresować odbiorczynie. W „Końcu świata” akcja mimo wszystko jest mniej odkrywcza niż w „Dziś jak kiedyś”, a humor w narracji – trochę bardziej konwencjonalny. Autorka tym razem proponuje opowieść o sercowych perypetiach atrakcyjnej trzydziestolatki. Wyposaża Marylkę w zestaw cech idealnych i w jeden mankament, który zresztą nie pozwolił kobiecie na zbudowanie trwałego związku: Marylka nie może zajść w ciążę.
Zwykle to rozpad nieudanego związku pozwala bohaterom otworzyć się na nową miłość. W przypadku Marylki impulsem do zmian jest zapowiadany koniec świata – i fakt, że kobieta przykuwa uwagę największego przystojniaka w firmie. I nie tylko jego. Ponadto Marylka opiekuje się nastoletnim bratankiem o buntowniczych zapędach, pracuje jako copywriter (na szczęście Frączyk, doświadczona autorka, oszczędza czytelniczkom opisów efektów tego zajęcia, skupiając się na znacznie ciekawszych jego kulisach) i prowadzi całkiem zwyczajne życie. Tę zwyczajność autorka urozmaica – to sporami w domu, to randkami dostarczającymi silniejszych wzruszeń. Jednak większych skoków napięcia przed finałem nie należy się spodziewać, nie do tego „Koniec świata” został przystosowany.
Izabella Frączyk posługuje się tutaj specyficznym językiem. Niby wszystko imituje naturalność i kolokwialny styl, ale autorka wyraźnie lubuje się w przymiotnikach i rozmaitych połączonych ze zmysłowym odbieraniem świata dookreśleniach – w każdym zdaniu zamieszcza coś więcej niż tylko prostą informację, zawsze stara się zasugerować namacalność otoczenia. Atakuje w ten sposób wrażliwość odbiorczyń – Frączyk cieszy się możliwością udostępnienia im odczuć bohaterki. Mało tego – ma się wrażenie, że próbuje stworzyć własny niepodrabialny styl (przypomina on trochę poszukiwania prowadzone przez autorki „wesołych” kryminałków obyczajowych, wpatrzone w Joannę Chmielewską).
W tej książce również obecny jest humor, zresztą jeśli Frączyk chce zaistnieć na rynku bestsellerów, to to najlepsza droga. Tym razem autorka najczęściej odrzuca komizm z bezpośrednich sytuacji – rzadko buduje dowcipne scenki, a jeśli już – to nie jest do nich przekonana (tak wybrzmiewa na przykład obrazek z pierwszych zakupów na koniec świata). Trudno powiedzieć, co powstrzymuje Frączyk przed uruchomieniem dalszych warstw dowcipu – ale najważniejszy dla odbiorczyń będzie fakt, że autorka w dalszym ciągu pamięta o uśmiechu w samej narracji. Programowy optymizm jest tak wyczuwalny, że wręcz przekreśla dramaturgię tekstu – na bohaterkę spadać mogą dowolne kataklizmy, finał i tak jest znany. „Koniec świata” śledzi się dla samej przyjemności zanurzenia się w zwyczajny świat bohaterki, nie ma tu zaskoczeń ani ekstrawaganckich rozwiązań. Izabella Frączyk trzyma się reguł sterujących poczytnymi obyczajówkami i zachęca czytelniczki do zaakceptowania ograniczającej akcję konwencji. Nie ma w planach zbawiania literackiego świata ani udowadniania, że nie boi się odważnych decyzji. I tak wiadomo, że po „Koniec świata” sięgną panie spragnione ciepłych i bezproblemowych obyczajówek. To dla nich ta powieść.
sobota, 29 marca 2014
Joanna Jurgała-Jureczka: Zofia Kossak. Opowieść biograficzna
PWN, Warszawa 2014.
Lekkość bytu
Joanna Jurgała-Jureczka w biografii Zofii Kossak próbuje zachować tony charakterystyczne dla wspomnieniowych zapisków Magdaleny Samozwaniec i tym samym wpisać się w nurt popularnych biografii dzisiaj – przeznaczonych dla masowego odbiorcy, lekkich w lekturze i pozbawionych przytłaczającej drobiazgowości. Zamierza ukrywać plotkarski ton i pozorną beztroskę przy jednoczesnym sugerowaniu, że dokładnie poznała swoją bohaterkę. Ale „Opowieść biograficzna” pod względem genologicznym nie ma wiele wspólnego z opracowaniem życiorysu. Jurgała-Jureczka bowiem usiłuje odtworzyć sylwetkę Zofii Kossak zatrzymaną w źródłach pisanych, w listach i fragmentach powieści. Składa w całość znalezione notatki, równie dużo miejsca co kuzynce Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej poświęcając artystycznej rodzinie i otoczeniu. Zofia Kossak znika bez śladu na całe akapity, by nagle pojawić się i skupić na sobie uwagę odbiorców. Pytanie, czy byłoby możliwe wyizolowanie bohaterki z rodzinnego rozgardiaszu musi otrzymać odpowiedź negatywną: na wybory Zofii Kossak spory wpływ musiało mieć też środowisko.
„Zofia Kossak” nie jest tomem biograficznym także dlatego, że nie liczą się w nim daty i fakty, przynajmniej przez czas młodości. Wpatrzona w pisarstwo Samozwaniec Jurgała-Jureczka zastępuje konkrety domysłami i odtwarzaniem codziennej egzystencji, co zresztą może uczynić bez trudu dzięki korespondencji Kossaków i wspomnieniom Madzi. Na listach i „Zalotnicy niebieskiej” opiera się wiele informacji. Ale przychodzi w końcu czas, gdy Jurgała-Jureczka dostrzega swoją bohaterkę. Informuje wówczas o jej warsztacie, o pisarskich zwyczajach i rozmowach z innymi ludźmi pióra. Podkreśla decyzje twórcze i skrupulatnie wynotowuje z listów ślady skarg noszące piętno autotematyzmu. Świadomość literacka rozmywa się wprawdzie w obyczajowości, ale Zofię Kossak można dzięki temu odrobinę lepiej poznać. Joanna Jurgała-Jureczka przeszukuje notatki i pamiętniki bliskich, żeby znaleźć portret Zofii Kossak. Nieco miejsca poświęca także na skrótowe omówienie części dzieł – nie zamierza wypełniać stron streszczeniami, ale że interesuje się również recepcją utworów, będzie mogła przedstawić inną nić do tej pory pisarkę.
Autorka książki stawia na nastrojowe i płynne opisy, wybiera się z odbiorcami w gawędziarską podróż. Porzuca dyskurs naukowy i styl eseju na rzecz prywatnej opowieści, bliższej beletrystyce niż zrygoryzowanym formom. Każdy rozdział poprzedza fragmentem autobiograficznej prozy Zofii Kossak, każdy dzieli też na drobinki tematyczne – co sprawia wrażenie, jakby książka składana była z anegdot lub też wnioskowania ze znalezionych fragmentów dzieł innych. Dla Jurgały-Jureczki nieważne staje się encyklopedyczne porządkowanie danych z życia, Zofia Kossak ma funkcjonować w opowieści biograficznej tak samo jak córki Wojciecha Kossaka pod piórem Madzi – nie da się za to powiedzieć, czy styl tej lektury był uświadomionym naśladowaniem zapisków Madzi, czy też bez woli autorki teksty źródłowe wpłynęły na wybraną przez nią narrację. „Zofia Kossak” sprawia wrażenie lektury bardzo lekkiej, dalekiej od prac badawczych. Joanna Jurgała-Jureczka ceni swoją bohaterkę, ale często pozwala jej się wymykać, traci ją z oczu na długie chwile i wtedy musi podpierać się wiadomościami o rodzinie Kossaków. To raczej nikogo nie zdziwi i nie będzie odkryciem – ale autorka sama nie szuka żadnych odkryć, raczej na nowo opracowuje materiały źródłowe i zwyczajnie przedstawia Zofię Kossak znaną z historii literatury.
Lekkość bytu
Joanna Jurgała-Jureczka w biografii Zofii Kossak próbuje zachować tony charakterystyczne dla wspomnieniowych zapisków Magdaleny Samozwaniec i tym samym wpisać się w nurt popularnych biografii dzisiaj – przeznaczonych dla masowego odbiorcy, lekkich w lekturze i pozbawionych przytłaczającej drobiazgowości. Zamierza ukrywać plotkarski ton i pozorną beztroskę przy jednoczesnym sugerowaniu, że dokładnie poznała swoją bohaterkę. Ale „Opowieść biograficzna” pod względem genologicznym nie ma wiele wspólnego z opracowaniem życiorysu. Jurgała-Jureczka bowiem usiłuje odtworzyć sylwetkę Zofii Kossak zatrzymaną w źródłach pisanych, w listach i fragmentach powieści. Składa w całość znalezione notatki, równie dużo miejsca co kuzynce Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej poświęcając artystycznej rodzinie i otoczeniu. Zofia Kossak znika bez śladu na całe akapity, by nagle pojawić się i skupić na sobie uwagę odbiorców. Pytanie, czy byłoby możliwe wyizolowanie bohaterki z rodzinnego rozgardiaszu musi otrzymać odpowiedź negatywną: na wybory Zofii Kossak spory wpływ musiało mieć też środowisko.
„Zofia Kossak” nie jest tomem biograficznym także dlatego, że nie liczą się w nim daty i fakty, przynajmniej przez czas młodości. Wpatrzona w pisarstwo Samozwaniec Jurgała-Jureczka zastępuje konkrety domysłami i odtwarzaniem codziennej egzystencji, co zresztą może uczynić bez trudu dzięki korespondencji Kossaków i wspomnieniom Madzi. Na listach i „Zalotnicy niebieskiej” opiera się wiele informacji. Ale przychodzi w końcu czas, gdy Jurgała-Jureczka dostrzega swoją bohaterkę. Informuje wówczas o jej warsztacie, o pisarskich zwyczajach i rozmowach z innymi ludźmi pióra. Podkreśla decyzje twórcze i skrupulatnie wynotowuje z listów ślady skarg noszące piętno autotematyzmu. Świadomość literacka rozmywa się wprawdzie w obyczajowości, ale Zofię Kossak można dzięki temu odrobinę lepiej poznać. Joanna Jurgała-Jureczka przeszukuje notatki i pamiętniki bliskich, żeby znaleźć portret Zofii Kossak. Nieco miejsca poświęca także na skrótowe omówienie części dzieł – nie zamierza wypełniać stron streszczeniami, ale że interesuje się również recepcją utworów, będzie mogła przedstawić inną nić do tej pory pisarkę.
Autorka książki stawia na nastrojowe i płynne opisy, wybiera się z odbiorcami w gawędziarską podróż. Porzuca dyskurs naukowy i styl eseju na rzecz prywatnej opowieści, bliższej beletrystyce niż zrygoryzowanym formom. Każdy rozdział poprzedza fragmentem autobiograficznej prozy Zofii Kossak, każdy dzieli też na drobinki tematyczne – co sprawia wrażenie, jakby książka składana była z anegdot lub też wnioskowania ze znalezionych fragmentów dzieł innych. Dla Jurgały-Jureczki nieważne staje się encyklopedyczne porządkowanie danych z życia, Zofia Kossak ma funkcjonować w opowieści biograficznej tak samo jak córki Wojciecha Kossaka pod piórem Madzi – nie da się za to powiedzieć, czy styl tej lektury był uświadomionym naśladowaniem zapisków Madzi, czy też bez woli autorki teksty źródłowe wpłynęły na wybraną przez nią narrację. „Zofia Kossak” sprawia wrażenie lektury bardzo lekkiej, dalekiej od prac badawczych. Joanna Jurgała-Jureczka ceni swoją bohaterkę, ale często pozwala jej się wymykać, traci ją z oczu na długie chwile i wtedy musi podpierać się wiadomościami o rodzinie Kossaków. To raczej nikogo nie zdziwi i nie będzie odkryciem – ale autorka sama nie szuka żadnych odkryć, raczej na nowo opracowuje materiały źródłowe i zwyczajnie przedstawia Zofię Kossak znaną z historii literatury.
piątek, 28 marca 2014
Federico Moccia: Chwila szczęścia
Muza SA, Warszawa 2014.
Studium tęsknoty
Federico Moccia bardzo lubi rozwodzić się nad emocjonalnymi detalami towarzyszącymi miłości. W tomie „Chwila szczęścia” Nicco zostaje na początku porzucony przez dziewczynę – i tak rozważania na temat uczuć zawężają się do studium tęsknoty. Bohater cierpi co najmniej tak, jakby w związku z Alessią był przez całe życie, tymczasem dziewczyna odeszła po roku znajomości. Nicco nie umie się z tym pogodzić, nie pomaga mu ani wsparcie przyjaciół, ani problemy obu sióstr. Kiedy już Włoch nie ma pretekstu, by rozpaczać za Alessią, przypomina sobie, że niedawno stracił ojca – i odtwarza w pamięci chwile, które już nie wrócą, by móc dalej pławić się w cierpieniu. Zamyka się w sobie i trwa w apatii do czasu, gdy poznaje, wraz z przyjacielem-donżuanem, dwie atrakcyjne Polki. Jedna z nich, Ania, zawróci mu w głowie.
W „Chwili szczęścia” widać dokładnie, na czym polega pisarstwo „włoskiego autora bestsellerów i celebryty”. Federico Moccia proponuje czytelniczkom to, co chciałyby rozpracowywać – długie opowieści o potędze uczucia. Nicco nie jest lekkoduchem, który kobiety traktuje instrumentalnie, nie marzy o kolejnych łóżkowych podbojach, gdy jego serce jest zajęte przez tę jedyną. Mało tego – nawet myśl o innej kobiecie uważa za zdradę i to wtedy, gdy jego związek został już dawno i bezpowrotnie zakończony. Nicco wciąż ma nadzieję, że ukochana zadzwoni, że rozmyśli się i wróci. Czeka, rozpamiętując bez przerwy spędzane z nią chwile. Każda sytuacja może być dobra, by odwołać się do pięknych wspomnień i uciec od rzeczywistości wypełnionej bezradną tęsknotą. Nicco kocha tak, jak chciałyby tego odbiorczynie (tym mniej romantycznie nastawionym jego cierpienie może nawet przeszkadzać, inna rzecz, że takie czytelniczki raczej do „Chwili szczęścia” nie zajrzą) i tak, jak kochają – przynajmniej we własnym mniemaniu – kobiety. Moccia mocno idealizuje uczucia, Nicco jest tu wymarzonym kandydatem na wiernego partnera na całe życie – co udowadnia ogrom jego bólu po stracie Alessii.
Żeby nie zamęczyć odbiorczyń jednokierunkowością literackich wysiłków (gęsta narracja przedstawiająca ciągle jeden stan i rezygnacja z rozbudowanej fabuły), Moccia komplikuje trochę pozasercowe sprawy bohatera. Buduje komiczne relacje w burzliwym związku jednej siostry i stawia pod znakiem zapytania rodzinne szczęście drugiej. Wprowadza też Grubego, sympatyczną odskocznię od sercowych rozterek. Gruby zawsze ma kilka dziewczyn, co nie przeszkadza mu w poszukiwaniu i podrywaniu następnych, żyje chwilą i nie przejmuje się niczym. Jego zadowolenie z życia może być zaraźliwe, a na pewno działa krzepiąco na czytelniczki. „Chwila szczęścia” to powieść, która nie ma skomplikowanej fabuły: Nicco, Gruby i ich nowe dziewczyny wybierają się na krótką wycieczkę. Wszyscy szukają przynajmniej chwilowego szczęścia, chociaż dla każdego ma to inne znaczenie. Bohaterowie wspólnie odkrywają, jakie chwile są naprawdę piękne.
„Chwila szczęścia” to próba pokazania radości i smutków młodych ludzi na moment uwolnionych od codziennych obowiązków i trosk. To wakacyjna lektura o uczuciach zawsze idealizowanych i wyolbrzymianych, bo postrzeganych przez przeżywającego je bohatera. Moccia nie lubi półcieni, stawia na jednoznaczne sceny i sytuacje, przez co jego postacie wypadają nieco komiksowo. Pewne jest, że jego książki trafią do tych odbiorczyń, dla których analizy stanów ducha zakochanych (i odrzuconych) są znacznie ważniejsze niż rozwój fabuły i pomysły na ubarwianie akcji.
Studium tęsknoty
Federico Moccia bardzo lubi rozwodzić się nad emocjonalnymi detalami towarzyszącymi miłości. W tomie „Chwila szczęścia” Nicco zostaje na początku porzucony przez dziewczynę – i tak rozważania na temat uczuć zawężają się do studium tęsknoty. Bohater cierpi co najmniej tak, jakby w związku z Alessią był przez całe życie, tymczasem dziewczyna odeszła po roku znajomości. Nicco nie umie się z tym pogodzić, nie pomaga mu ani wsparcie przyjaciół, ani problemy obu sióstr. Kiedy już Włoch nie ma pretekstu, by rozpaczać za Alessią, przypomina sobie, że niedawno stracił ojca – i odtwarza w pamięci chwile, które już nie wrócą, by móc dalej pławić się w cierpieniu. Zamyka się w sobie i trwa w apatii do czasu, gdy poznaje, wraz z przyjacielem-donżuanem, dwie atrakcyjne Polki. Jedna z nich, Ania, zawróci mu w głowie.
W „Chwili szczęścia” widać dokładnie, na czym polega pisarstwo „włoskiego autora bestsellerów i celebryty”. Federico Moccia proponuje czytelniczkom to, co chciałyby rozpracowywać – długie opowieści o potędze uczucia. Nicco nie jest lekkoduchem, który kobiety traktuje instrumentalnie, nie marzy o kolejnych łóżkowych podbojach, gdy jego serce jest zajęte przez tę jedyną. Mało tego – nawet myśl o innej kobiecie uważa za zdradę i to wtedy, gdy jego związek został już dawno i bezpowrotnie zakończony. Nicco wciąż ma nadzieję, że ukochana zadzwoni, że rozmyśli się i wróci. Czeka, rozpamiętując bez przerwy spędzane z nią chwile. Każda sytuacja może być dobra, by odwołać się do pięknych wspomnień i uciec od rzeczywistości wypełnionej bezradną tęsknotą. Nicco kocha tak, jak chciałyby tego odbiorczynie (tym mniej romantycznie nastawionym jego cierpienie może nawet przeszkadzać, inna rzecz, że takie czytelniczki raczej do „Chwili szczęścia” nie zajrzą) i tak, jak kochają – przynajmniej we własnym mniemaniu – kobiety. Moccia mocno idealizuje uczucia, Nicco jest tu wymarzonym kandydatem na wiernego partnera na całe życie – co udowadnia ogrom jego bólu po stracie Alessii.
Żeby nie zamęczyć odbiorczyń jednokierunkowością literackich wysiłków (gęsta narracja przedstawiająca ciągle jeden stan i rezygnacja z rozbudowanej fabuły), Moccia komplikuje trochę pozasercowe sprawy bohatera. Buduje komiczne relacje w burzliwym związku jednej siostry i stawia pod znakiem zapytania rodzinne szczęście drugiej. Wprowadza też Grubego, sympatyczną odskocznię od sercowych rozterek. Gruby zawsze ma kilka dziewczyn, co nie przeszkadza mu w poszukiwaniu i podrywaniu następnych, żyje chwilą i nie przejmuje się niczym. Jego zadowolenie z życia może być zaraźliwe, a na pewno działa krzepiąco na czytelniczki. „Chwila szczęścia” to powieść, która nie ma skomplikowanej fabuły: Nicco, Gruby i ich nowe dziewczyny wybierają się na krótką wycieczkę. Wszyscy szukają przynajmniej chwilowego szczęścia, chociaż dla każdego ma to inne znaczenie. Bohaterowie wspólnie odkrywają, jakie chwile są naprawdę piękne.
„Chwila szczęścia” to próba pokazania radości i smutków młodych ludzi na moment uwolnionych od codziennych obowiązków i trosk. To wakacyjna lektura o uczuciach zawsze idealizowanych i wyolbrzymianych, bo postrzeganych przez przeżywającego je bohatera. Moccia nie lubi półcieni, stawia na jednoznaczne sceny i sytuacje, przez co jego postacie wypadają nieco komiksowo. Pewne jest, że jego książki trafią do tych odbiorczyń, dla których analizy stanów ducha zakochanych (i odrzuconych) są znacznie ważniejsze niż rozwój fabuły i pomysły na ubarwianie akcji.
czwartek, 27 marca 2014
Julian Tuwim: Wiersze dla dzieci
Egmont, Warszawa 2013.
Znane jeszcze raz
Bajki Juliana Tuwima zna każde dziecko. Rymowane historyjki czerpiące z poetyki absurdu i bogatej wyobraźni autora sprawiają radość kolejnym pokoleniom czytelników, więc każdy wybór rymowanek Tuwima znajdzie na rynku swoje miejsce. W serii Wierszem Napisane Egmontu ukazał się tom „Wiersze dla dzieci” Juliana Tuwima – z wyborem tych najbardziej znanych, najciekawszych, nieodmiennie cieszących maluchy utworów.
Kluczem doboru wierszy mogła być popularność lub znaczenie „kulturowe” pojawiają się tu bowiem bajki z różnych kręgów tematycznych, często te dłuższe – ale zawsze to teksty, które funkcjonują w powszechnej świadomości i są punktem odniesienia dla późniejszych autorów. W tomiku powraca Słoń Trąbalski i słowik, który spóźnił się na kolację, Pan Maluśkiewicz i Pan Tralaliński, Zosia Samosia i Grześ kłamczuch. Pojawiają się elementy edukacji dzieci – „Abecadło” czy „Trudny rachunek”, bajki, w których absurd ma wzbudzić zainteresowanie nauką, chociaż w utworach służy wyłącznie dobrej zabawie. Jest tu bajka zbudowana na wyliczance – czyli „Rzepka”, ukłon w stronę dziecięcych zabaw – „Skakanka”, jest magiczno-elektryczny „Pstryk” i „Okulary”, które długo będą maluchom towarzyszyć w drobnych cytatach. Nie zabraknie także „Lokomotywy”. W trzynastu dość długich wierszykach pokazują się uwielbiani przez dzieci bohaterowie, ale też… chwyty stosowane przez autora i cała paleta środków stylistycznych uruchamiających komizm. Dzięki odpowiedniemu wyborowi, a potem i posegregowaniu bajek, tomik zapewnia sporą różnorodność form oraz pomysłów, nie ma się w nim wrażenia powstających mimochodem miniserii – co wpływa na atrakcyjność lektury. Dodatkowo kompozycja tomiku przyczynia się do budzenia ciekawości najmłodszych – bajki z różnych dziedzin, na różne tematy i z różnymi puentami wprowadzają efekt niespodzianki, zmieniają rytm lektury i pozornie zwiększają objętość książki. Dzieci do Tuwima przekonywać nie trzeba, dorosłych zresztą też nie. Pozostaje jeszcze czynnik wyróżniający publikację na rynku.
Tym czynnikiem jest oczywiście warstwa graficzna. Daniel de Latour rysuje w duchu połączenia Butenki i Benjamina Chauda z tomików o słoniu Pomelo. W komiksowo-bajkowej kresce potrafi zawrzeć absurd, zabawę, treść wierszyka i dodatkowe treści, które maluchy będą mogły interpretować. Humorystyczne rysunki zahaczają o rysunkową satyrę, więc spodobają się przedstawicielom różnych pokoleń – wydaje się, że Daniel de Latour znalazł sposób na prezentowanie bajek Tuwima. Unika cukierkowego i baśniowego stylu, wybiera pomysły, które najlepiej współgrają z bajkowymi opowieściami. Do rysunkowych zabaw dokłada jeszcze zabawy w rozrzucanie zwrotek. Najlepszy jest de Latour w rysowaniu detali i małych obrazków z pojedynczymi motywami, kiedy ma jednym rysunkiem wypełnić całą stronę, trochę się nudzi i ułatwia sobie zadanie operowaniem prostymi motywami tła. Ale prawdziwą przyjemnością będzie śledzenie u niego min bohaterów i zachowań dalszoplanowych postaci – bo ilustrator lubi dopowiadać to, czego w tekście nie ma.
Tom „Wiersze dla dzieci” Juliana Tuwima rozczarować nie może – i ze względu na doskonały wybór bajek, i z uwagi na ich ciekawe graficzne opracowanie. Biorąc pod uwagę liczbę długich utworów – zmieściło się ich w książeczce sporo, a to również zaleta dla rodziców. Książka – jak zresztą wszystkie w serii – łączy dziecięcą radość odkrywania najlepszych bajek z dobrymi pomysłami graficznymi.
Znane jeszcze raz
Bajki Juliana Tuwima zna każde dziecko. Rymowane historyjki czerpiące z poetyki absurdu i bogatej wyobraźni autora sprawiają radość kolejnym pokoleniom czytelników, więc każdy wybór rymowanek Tuwima znajdzie na rynku swoje miejsce. W serii Wierszem Napisane Egmontu ukazał się tom „Wiersze dla dzieci” Juliana Tuwima – z wyborem tych najbardziej znanych, najciekawszych, nieodmiennie cieszących maluchy utworów.
Kluczem doboru wierszy mogła być popularność lub znaczenie „kulturowe” pojawiają się tu bowiem bajki z różnych kręgów tematycznych, często te dłuższe – ale zawsze to teksty, które funkcjonują w powszechnej świadomości i są punktem odniesienia dla późniejszych autorów. W tomiku powraca Słoń Trąbalski i słowik, który spóźnił się na kolację, Pan Maluśkiewicz i Pan Tralaliński, Zosia Samosia i Grześ kłamczuch. Pojawiają się elementy edukacji dzieci – „Abecadło” czy „Trudny rachunek”, bajki, w których absurd ma wzbudzić zainteresowanie nauką, chociaż w utworach służy wyłącznie dobrej zabawie. Jest tu bajka zbudowana na wyliczance – czyli „Rzepka”, ukłon w stronę dziecięcych zabaw – „Skakanka”, jest magiczno-elektryczny „Pstryk” i „Okulary”, które długo będą maluchom towarzyszyć w drobnych cytatach. Nie zabraknie także „Lokomotywy”. W trzynastu dość długich wierszykach pokazują się uwielbiani przez dzieci bohaterowie, ale też… chwyty stosowane przez autora i cała paleta środków stylistycznych uruchamiających komizm. Dzięki odpowiedniemu wyborowi, a potem i posegregowaniu bajek, tomik zapewnia sporą różnorodność form oraz pomysłów, nie ma się w nim wrażenia powstających mimochodem miniserii – co wpływa na atrakcyjność lektury. Dodatkowo kompozycja tomiku przyczynia się do budzenia ciekawości najmłodszych – bajki z różnych dziedzin, na różne tematy i z różnymi puentami wprowadzają efekt niespodzianki, zmieniają rytm lektury i pozornie zwiększają objętość książki. Dzieci do Tuwima przekonywać nie trzeba, dorosłych zresztą też nie. Pozostaje jeszcze czynnik wyróżniający publikację na rynku.
Tym czynnikiem jest oczywiście warstwa graficzna. Daniel de Latour rysuje w duchu połączenia Butenki i Benjamina Chauda z tomików o słoniu Pomelo. W komiksowo-bajkowej kresce potrafi zawrzeć absurd, zabawę, treść wierszyka i dodatkowe treści, które maluchy będą mogły interpretować. Humorystyczne rysunki zahaczają o rysunkową satyrę, więc spodobają się przedstawicielom różnych pokoleń – wydaje się, że Daniel de Latour znalazł sposób na prezentowanie bajek Tuwima. Unika cukierkowego i baśniowego stylu, wybiera pomysły, które najlepiej współgrają z bajkowymi opowieściami. Do rysunkowych zabaw dokłada jeszcze zabawy w rozrzucanie zwrotek. Najlepszy jest de Latour w rysowaniu detali i małych obrazków z pojedynczymi motywami, kiedy ma jednym rysunkiem wypełnić całą stronę, trochę się nudzi i ułatwia sobie zadanie operowaniem prostymi motywami tła. Ale prawdziwą przyjemnością będzie śledzenie u niego min bohaterów i zachowań dalszoplanowych postaci – bo ilustrator lubi dopowiadać to, czego w tekście nie ma.
Tom „Wiersze dla dzieci” Juliana Tuwima rozczarować nie może – i ze względu na doskonały wybór bajek, i z uwagi na ich ciekawe graficzne opracowanie. Biorąc pod uwagę liczbę długich utworów – zmieściło się ich w książeczce sporo, a to również zaleta dla rodziców. Książka – jak zresztą wszystkie w serii – łączy dziecięcą radość odkrywania najlepszych bajek z dobrymi pomysłami graficznymi.
Zofia Stanecka: Basia i pieniądze
Egmont, Warszawa 2011 (wyd. II).
Zakupy z dzieckiem
Być może do tomu „Basia i pieniądze” bardziej pasowałby tytuł „Basia i zakupy”, ale i tak od razu autorka sygnalizuje rodzicom, że poruszy tu kwestię, którą zwykle trudno jest wytłumaczyć kilkulatkom. Basia, jak każdy maluch, nie zdaje sobie sprawy z wartości pieniędzy, wydaje jej się, że dorośli mają nieograniczony dostęp do pieniędzy i tylko od ich woli zależy, czy spełnią dziecięce zachcianki. Chociaż mama tłumaczy, że pieniądze trzeba zarabiać i często ciężko się na nie pracuje, a i tak nie wystarczyłoby na kupienie wszystkiego, na co ma się ochotę, Basia nie chce przyjąć tego do wiadomości. Zwłaszcza że zaraz wybierają się do sklepu, a tam kuszą promocje i gratisy.
Basia marzy o darmowej laleczce, która jest dodawana do dwóch samochodzików. Chciałaby też słodycze. Tymczasem mama przygotowała listę zakupów z samymi potrzebnymi przedmiotami – i chce się jej ściśle trzymać. Basia jest naprawdę nieznośna – chce wymusić na mamie krzykiem spełnienie jej żądań i nie przyjmuje do wiadomości tłumaczeń. Wreszcie przyznaje, dlaczego tak jej zależy na reklamowanych zabawkach.
Zofia Stanecka skupiła się na istotnym zagadnieniu, które prędzej czy później poruszy każdy kilkulatek. Stara się spokojnie wyjaśniać dzieciom, dlaczego nie można wszystkich pieniędzy wydać na zabawki i słodycze – i dlaczego nie rezygnuje się najpierw z artykułów pierwszej potrzeby. Poucza najmłodszych, jak nie zachowywać się w sklepie: najpierw Basia z bratem ściga się między półkami, potem urządza awanturę, potem najmłodsze dziecko przewraca konstrukcję z batonikami, a wreszcie potomstwo niecierpliwi się w kolejce do kasy. Wszystko to przyprawia mamę o ogromne zmęczenie i pozbawia ją humoru – co może okazać się wystarczającą karą dla pociech. Zakupy z kilkulatkami to prawdziwe wyzwanie. Przy okazji autorka próbuje też wskazać zły wpływ rówieśników – Basia wcale nie chce lalki po to, by się nią bawić, bo i tak najbardziej kocha inną starą maskotkę. Potrzebuje przedmiotu, żeby nie wyśmiewały jej koleżanki. Mama musi zmierzyć się zatem z pułapkami konsumpcjonizmu i uzmysłowić Basi, że takie postępowanie jest niewłaściwe i nie warto zadawać się z dziećmi, dla których ważny jest tylko stan posiadania a nie charakter.
„Basia i pieniądze” to zderzenie dwóch planów. Z jednej strony jest tu mała bohaterka – typowe rozkapryszone dziecko (idealizowane odrobinę w tym punkcie, że potrafi powiedzieć, dlaczego naprawdę namawia mamę na kupno lalki, a nie tylko żąda prezentu), z drugiej – mądra mama przypominająca postać z poradników psychologów. Ta mądra mama potrafi zastosować w praktyce wszystkie podpowiedzi specjalistów i stłumić atak złości dziecka, umie dogadać się z obrażonym kilkulatkiem i znaleźć rozwiązanie długofalowe, a nie tylko doraźne. Ta książkowa mama może sobie pozwolić na prezentowanie teorii – ku zazdrości prawdziwych mam. Zofia Stanecka wprowadziła do tomu realistyczną sytuację z nierealistycznym rozwiązaniem, żeby przez lekturę trafić do dzieci. Nie chodzi jej przecież o kopiowanie rzeczywistości kilkulatków, a o przekonanie ich do właściwych postaw i zachowań. Zamiast bezpośrednio pouczać i karcić, wprowadza niesforną bohaterkę, która ma szansę dowiedzieć się, dlaczego dorośli nie kupują samych zabawek – i złagodzić swoje żądania. Basi daleko do ideału, więc jej doświadczenie przekona najmłodszych, a być może także ułatwi rodzicom pedagogiczne rozmowy. „Basia i pieniądze” jest też tomikiem przykuwającym uwagę od strony ilustracyjnej – Marianna Oklejak postarała się przedstawić sklepowy chaos i tym razem wprowadza do rysunków bardzo dużo szczegółów. Ilustracje odwrócą uwagę dzieci od żądzy posiadania, a pozwolą się skoncentrować na przygodowym wymiarze wyprawy do sklepu.
Zakupy z dzieckiem
Być może do tomu „Basia i pieniądze” bardziej pasowałby tytuł „Basia i zakupy”, ale i tak od razu autorka sygnalizuje rodzicom, że poruszy tu kwestię, którą zwykle trudno jest wytłumaczyć kilkulatkom. Basia, jak każdy maluch, nie zdaje sobie sprawy z wartości pieniędzy, wydaje jej się, że dorośli mają nieograniczony dostęp do pieniędzy i tylko od ich woli zależy, czy spełnią dziecięce zachcianki. Chociaż mama tłumaczy, że pieniądze trzeba zarabiać i często ciężko się na nie pracuje, a i tak nie wystarczyłoby na kupienie wszystkiego, na co ma się ochotę, Basia nie chce przyjąć tego do wiadomości. Zwłaszcza że zaraz wybierają się do sklepu, a tam kuszą promocje i gratisy.
Basia marzy o darmowej laleczce, która jest dodawana do dwóch samochodzików. Chciałaby też słodycze. Tymczasem mama przygotowała listę zakupów z samymi potrzebnymi przedmiotami – i chce się jej ściśle trzymać. Basia jest naprawdę nieznośna – chce wymusić na mamie krzykiem spełnienie jej żądań i nie przyjmuje do wiadomości tłumaczeń. Wreszcie przyznaje, dlaczego tak jej zależy na reklamowanych zabawkach.
Zofia Stanecka skupiła się na istotnym zagadnieniu, które prędzej czy później poruszy każdy kilkulatek. Stara się spokojnie wyjaśniać dzieciom, dlaczego nie można wszystkich pieniędzy wydać na zabawki i słodycze – i dlaczego nie rezygnuje się najpierw z artykułów pierwszej potrzeby. Poucza najmłodszych, jak nie zachowywać się w sklepie: najpierw Basia z bratem ściga się między półkami, potem urządza awanturę, potem najmłodsze dziecko przewraca konstrukcję z batonikami, a wreszcie potomstwo niecierpliwi się w kolejce do kasy. Wszystko to przyprawia mamę o ogromne zmęczenie i pozbawia ją humoru – co może okazać się wystarczającą karą dla pociech. Zakupy z kilkulatkami to prawdziwe wyzwanie. Przy okazji autorka próbuje też wskazać zły wpływ rówieśników – Basia wcale nie chce lalki po to, by się nią bawić, bo i tak najbardziej kocha inną starą maskotkę. Potrzebuje przedmiotu, żeby nie wyśmiewały jej koleżanki. Mama musi zmierzyć się zatem z pułapkami konsumpcjonizmu i uzmysłowić Basi, że takie postępowanie jest niewłaściwe i nie warto zadawać się z dziećmi, dla których ważny jest tylko stan posiadania a nie charakter.
„Basia i pieniądze” to zderzenie dwóch planów. Z jednej strony jest tu mała bohaterka – typowe rozkapryszone dziecko (idealizowane odrobinę w tym punkcie, że potrafi powiedzieć, dlaczego naprawdę namawia mamę na kupno lalki, a nie tylko żąda prezentu), z drugiej – mądra mama przypominająca postać z poradników psychologów. Ta mądra mama potrafi zastosować w praktyce wszystkie podpowiedzi specjalistów i stłumić atak złości dziecka, umie dogadać się z obrażonym kilkulatkiem i znaleźć rozwiązanie długofalowe, a nie tylko doraźne. Ta książkowa mama może sobie pozwolić na prezentowanie teorii – ku zazdrości prawdziwych mam. Zofia Stanecka wprowadziła do tomu realistyczną sytuację z nierealistycznym rozwiązaniem, żeby przez lekturę trafić do dzieci. Nie chodzi jej przecież o kopiowanie rzeczywistości kilkulatków, a o przekonanie ich do właściwych postaw i zachowań. Zamiast bezpośrednio pouczać i karcić, wprowadza niesforną bohaterkę, która ma szansę dowiedzieć się, dlaczego dorośli nie kupują samych zabawek – i złagodzić swoje żądania. Basi daleko do ideału, więc jej doświadczenie przekona najmłodszych, a być może także ułatwi rodzicom pedagogiczne rozmowy. „Basia i pieniądze” jest też tomikiem przykuwającym uwagę od strony ilustracyjnej – Marianna Oklejak postarała się przedstawić sklepowy chaos i tym razem wprowadza do rysunków bardzo dużo szczegółów. Ilustracje odwrócą uwagę dzieci od żądzy posiadania, a pozwolą się skoncentrować na przygodowym wymiarze wyprawy do sklepu.
środa, 26 marca 2014
Włodzimierz Kalicki: Powrót do Sulejówka. Opowieść o dworku marszałka Piłsudskiego
Agora, Warszawa 2014.
Genius loci
Włodzimierz Kalicki zabiera czytelników w podróż do dworku Józefa Piłsudskiego. „Powrót do Sulejówka” ma być czymś w rodzaju próby upamiętnienia (a i rozpromowania) miejsca – to również szansa na wpisanie kolejnego dworku do świadomości potomnych. Autor prowadzi swoją opowieść tak, że nie tylko miłośnicy historii będą chcieli poznać budynek. Kalickiemu udała się bowiem bardzo trudna sztuka odtworzenia atmosfery Milusina. Genius loci ożywa w tej albumowej publikacji i zachęca do prześledzenia przeszłości dworku.
Tym razem miejsce jest ważniejsze niż człowiek. Kalicki nie wpada w pułapkę biografizowania – sprawy polityczne przybliża tylko wówczas, gdy mają związek z dworkiem (lub gdy Milusin stawał się niemym świadkiem konkretnych ustaleń), a sam Józef Piłsudski interesuje go mniej niż losy domu. Włodzimierz Kalicki rozpoczyna wprawdzie od opowieści o ludziach, a konkretnie – o związku Józefa Piłsudskiego i Aleksandry Szczerbińskiej – ale doskonale wie, że taki wstęp zapewni mu przychylność czytelników. To również dobra droga do przedstawienia historii zakupu nieruchomości – czyli początku znaczenia zabudowań. Od pierwszych stron tomu widać, jaką strategię przyjmie Kalicki – skoro prezentuje prywatny dom, schronienie przed sprawami wagi państwowej, zrozumiałe jest, że zajmować go będzie prywatne życie mieszkańców. Zwłaszcza w pierwszych rozdziałach zwraca uwagę na „zwyczajne” sprawy Marszałka – wyłuskuje z rozmaitych wspomnień i wypowiedzi między innymi ślady upodobań kulinarnych, brak talentu (i chęci) do pracy w ogrodzie, pomysły na odpoczynek i rozrywkę. To wszystko, co w oficjalnych biografiach zajmuje marginalne miejsce, tu zostało odpowiednio wyeksponowane. Kalicki nie zapomina też o samej budowie dworku, stara się nawet tropić losy wmurowanych we frontową ścianę tablic. Interesuje się każdym wątkiem, który uda się odtworzyć – dzięki czemu dworek ocala swoją historię, a przynajmniej jej fragment.
W równym stopniu co życie Marszałka, liczy się dla opowieści egzystencja Aleksandry Piłsudskiej i dwóch córek tej pary. Dopiero gdy autor przechodzi do motywów politycznych (często mieszających się z życiem prywatnym), na trochę odkłada losy całej rodziny. W tomie pokazuje zadania ordynansów (także te półprywatne), przebieg imienin Piłsudskiego czy… zamachy. Nawet po śmierci właścicieli domu nie opuszcza progów dworku – prezentuje jego znaczenie i przeznaczenie w kolejnych latach, zamyka tom decyzją o stworzeniu w Milusinie muzeum – odtąd już nie musi ocalać wspomnień.
Cały tom utrzymany jest w konwencji reportażu, Kalicki dobrze operuje materiałami źródłowymi, przytacza kolejne wypowiedzi i zapiski przede wszystkim z dużym spokojem. Zamierza unikać ocen, mimo wyraźnej sympatii do obiektu badań. W narracji dba od czytelników – zamienia się w przewodnika dostarczającego anegdot o miejscu. Tu nawet historia postrzegana jest przez prywatność, dzięki czemu tom będzie atrakcyjny dla szerszego grona odbiorców. Popularyzatorski styl docenią również poszukiwacze ciekawostek.
Tom wypełniony jest fotografiami – zarówno oficjalnymi, jak i zdjęciami z prywatnych rodzinnych albumów. Uderza tu szczegółowość podpisów – fotografie nie służą ilustrowaniu wywodu (rolę „estetyczną” przejmuje za to utrzymanie wszystkich zdjęć w sepii), ale udokumentowaniu go. I tutaj obok zdjęć samego dworku powracają żyjący w nim kiedyś ludzie. Historia ożywa.
Genius loci
Włodzimierz Kalicki zabiera czytelników w podróż do dworku Józefa Piłsudskiego. „Powrót do Sulejówka” ma być czymś w rodzaju próby upamiętnienia (a i rozpromowania) miejsca – to również szansa na wpisanie kolejnego dworku do świadomości potomnych. Autor prowadzi swoją opowieść tak, że nie tylko miłośnicy historii będą chcieli poznać budynek. Kalickiemu udała się bowiem bardzo trudna sztuka odtworzenia atmosfery Milusina. Genius loci ożywa w tej albumowej publikacji i zachęca do prześledzenia przeszłości dworku.
Tym razem miejsce jest ważniejsze niż człowiek. Kalicki nie wpada w pułapkę biografizowania – sprawy polityczne przybliża tylko wówczas, gdy mają związek z dworkiem (lub gdy Milusin stawał się niemym świadkiem konkretnych ustaleń), a sam Józef Piłsudski interesuje go mniej niż losy domu. Włodzimierz Kalicki rozpoczyna wprawdzie od opowieści o ludziach, a konkretnie – o związku Józefa Piłsudskiego i Aleksandry Szczerbińskiej – ale doskonale wie, że taki wstęp zapewni mu przychylność czytelników. To również dobra droga do przedstawienia historii zakupu nieruchomości – czyli początku znaczenia zabudowań. Od pierwszych stron tomu widać, jaką strategię przyjmie Kalicki – skoro prezentuje prywatny dom, schronienie przed sprawami wagi państwowej, zrozumiałe jest, że zajmować go będzie prywatne życie mieszkańców. Zwłaszcza w pierwszych rozdziałach zwraca uwagę na „zwyczajne” sprawy Marszałka – wyłuskuje z rozmaitych wspomnień i wypowiedzi między innymi ślady upodobań kulinarnych, brak talentu (i chęci) do pracy w ogrodzie, pomysły na odpoczynek i rozrywkę. To wszystko, co w oficjalnych biografiach zajmuje marginalne miejsce, tu zostało odpowiednio wyeksponowane. Kalicki nie zapomina też o samej budowie dworku, stara się nawet tropić losy wmurowanych we frontową ścianę tablic. Interesuje się każdym wątkiem, który uda się odtworzyć – dzięki czemu dworek ocala swoją historię, a przynajmniej jej fragment.
W równym stopniu co życie Marszałka, liczy się dla opowieści egzystencja Aleksandry Piłsudskiej i dwóch córek tej pary. Dopiero gdy autor przechodzi do motywów politycznych (często mieszających się z życiem prywatnym), na trochę odkłada losy całej rodziny. W tomie pokazuje zadania ordynansów (także te półprywatne), przebieg imienin Piłsudskiego czy… zamachy. Nawet po śmierci właścicieli domu nie opuszcza progów dworku – prezentuje jego znaczenie i przeznaczenie w kolejnych latach, zamyka tom decyzją o stworzeniu w Milusinie muzeum – odtąd już nie musi ocalać wspomnień.
Cały tom utrzymany jest w konwencji reportażu, Kalicki dobrze operuje materiałami źródłowymi, przytacza kolejne wypowiedzi i zapiski przede wszystkim z dużym spokojem. Zamierza unikać ocen, mimo wyraźnej sympatii do obiektu badań. W narracji dba od czytelników – zamienia się w przewodnika dostarczającego anegdot o miejscu. Tu nawet historia postrzegana jest przez prywatność, dzięki czemu tom będzie atrakcyjny dla szerszego grona odbiorców. Popularyzatorski styl docenią również poszukiwacze ciekawostek.
Tom wypełniony jest fotografiami – zarówno oficjalnymi, jak i zdjęciami z prywatnych rodzinnych albumów. Uderza tu szczegółowość podpisów – fotografie nie służą ilustrowaniu wywodu (rolę „estetyczną” przejmuje za to utrzymanie wszystkich zdjęć w sepii), ale udokumentowaniu go. I tutaj obok zdjęć samego dworku powracają żyjący w nim kiedyś ludzie. Historia ożywa.
wtorek, 25 marca 2014
Wiesław Olszewski: Przez Afrykę Środkową. Angola, Republika Środkowoafrykańska i Czad
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Podróż z uśmiechem
Wiesławowi Olszewskiemu daleko do wizerunku nobliwego profesora. W tomie „Przez Afrykę Środkową” popisuje się erudycją i odkrywaniem lokalnych zwyczajów, ale sporo miejsca poświęca też rozmaitym przyjemnościom. Korzysta z życia, sam zresztą na równi z profesorem i globtroterem mieni się hulaką. Jego opowieść podróżnicza niesie wiele wiadomości, ale i obraz chłopca żądnego przygód. Być może byłoby to połączenie dla przynajmniej części odbiorców niestrawne, a jednak Olszewski zdobywa sobie szerokie grono czytelników za sprawą stale obecnego w tekście humoru. Czasem rubasznego, czasem przepojonego autoironią, barwnego i potoczystego. „Przez Afrykę Środkową” to na równi prezentacja kilku mniej znanych i rzadziej przez podróżników odwiedzanych krajów afrykańskich, jak i samego autora, zapraszającego na wspólną i nie zawsze wygodną wyprawę.
„Przez Afrykę Środkową” zradza się z przekornej chęci poznawania mniej popularnych rejonów świata – Olszewski jeszcze w fazie planowania spotyka się z ostrzeżeniami czy zniechęcającymi komentarzami znajomych. Pilnie gromadzi informacje, które później wykorzysta do rzeczowego podbudowania własnych obserwacji i wrażeń – pozwolą mu pełnić rolę przewodnika po odwiedzanych terenach, a dla czytelników będą też szansą na zdobycie odrobiny egzotycznej wiedzy: w końcu Angola, Czad i Republika Środkowoafrykańska nie należą do krajów, o których mówi się dużo i często. Olszewski pomaga zgłębiać ich historię i dzieje polityczne, przedstawia losy ludów i grup etnicznych i przybliża miejscową kulturę. W tych partiach tomu jest przede wszystkim uczonym, doceniającym atrakcyjność wiedzy.
Tyle że partie informacyjne same w sobie nie przysporzyłyby autorowi popularności. Po tom „Przez Afrykę Środkową” sięgną nie tylko zainteresowani Afryką, ale przede wszystkim ci czytelnicy, którzy lubią nieprzeciętne poczucie humoru autora. Olszewski raz po raz objawia się w tekście jako nie dość uważny podróżnik, popełnia błędy, które ze śmiechem potem opisuje, testuje lokalne zwyczaje, dalekie od tych z poradników dla turystów (gdyby tu podobne poradniki istniały). Uczy, jak wybierać mniejsze zło przy łapówkarskich propozycjach i opowiada, jak wyruszył, by obejrzeć goryle, spędza noce z miejscowymi pięknościami i snuje opowieści o taksówkarzach „misiach”. Chłonie codzienność afrykańską i cieszy się każdą chwilą. Wszystko przedstawia z przymrużeniem oka, w lekkim stylu, w dodatku – nieprzezroczystym. Wiesław Olszewski próbuje gawędy w klasycznym tonie, ozdabia ją własnymi emocjami, komentuje rzeczywistość ze swadą i uwielbieniem radości życia. Lubi popisywać się melodyjnymi frazami odrobinę kojarzącymi się z sarmackimi opowieściami – to język barwny i witalny, bez śladu niezadowolenia czy rozczarowania.
Kolejną partię narracji przejmują liczne zdjęcia – w tej książce nie służą one wypełnianiu miejsca, a udokumentowaniu opowieści. Pojawiają się tu fotografie pokazujące miejscowe zwyczaje, ale też zdjęcia uzupełniające prywatną relację. Do większości autor dodaje rzeczowe podpisy, chociaż zdarza się, że obrazy mówią same za siebie. Nie zawsze są to ujęcia idealne i pocztówkowe, jak w przypadku goryla – tym bardziej chce się je oglądać. Zamiast odrywać od lektury, wtrącają w nią jeszcze bardziej. W odróżnieniu od młodych i często przypadkowych podróżników, Olszewski nie proponuje wyłącznie dziennika podróży – zapewnia niezłą zabawę i przygodę podpartą jeszcze sporą dawką informacji. „Przez Afrykę Środkową” to książka dla tych, którzy lubią czytać o prawdziwych podróżach.
Podróż z uśmiechem
Wiesławowi Olszewskiemu daleko do wizerunku nobliwego profesora. W tomie „Przez Afrykę Środkową” popisuje się erudycją i odkrywaniem lokalnych zwyczajów, ale sporo miejsca poświęca też rozmaitym przyjemnościom. Korzysta z życia, sam zresztą na równi z profesorem i globtroterem mieni się hulaką. Jego opowieść podróżnicza niesie wiele wiadomości, ale i obraz chłopca żądnego przygód. Być może byłoby to połączenie dla przynajmniej części odbiorców niestrawne, a jednak Olszewski zdobywa sobie szerokie grono czytelników za sprawą stale obecnego w tekście humoru. Czasem rubasznego, czasem przepojonego autoironią, barwnego i potoczystego. „Przez Afrykę Środkową” to na równi prezentacja kilku mniej znanych i rzadziej przez podróżników odwiedzanych krajów afrykańskich, jak i samego autora, zapraszającego na wspólną i nie zawsze wygodną wyprawę.
„Przez Afrykę Środkową” zradza się z przekornej chęci poznawania mniej popularnych rejonów świata – Olszewski jeszcze w fazie planowania spotyka się z ostrzeżeniami czy zniechęcającymi komentarzami znajomych. Pilnie gromadzi informacje, które później wykorzysta do rzeczowego podbudowania własnych obserwacji i wrażeń – pozwolą mu pełnić rolę przewodnika po odwiedzanych terenach, a dla czytelników będą też szansą na zdobycie odrobiny egzotycznej wiedzy: w końcu Angola, Czad i Republika Środkowoafrykańska nie należą do krajów, o których mówi się dużo i często. Olszewski pomaga zgłębiać ich historię i dzieje polityczne, przedstawia losy ludów i grup etnicznych i przybliża miejscową kulturę. W tych partiach tomu jest przede wszystkim uczonym, doceniającym atrakcyjność wiedzy.
Tyle że partie informacyjne same w sobie nie przysporzyłyby autorowi popularności. Po tom „Przez Afrykę Środkową” sięgną nie tylko zainteresowani Afryką, ale przede wszystkim ci czytelnicy, którzy lubią nieprzeciętne poczucie humoru autora. Olszewski raz po raz objawia się w tekście jako nie dość uważny podróżnik, popełnia błędy, które ze śmiechem potem opisuje, testuje lokalne zwyczaje, dalekie od tych z poradników dla turystów (gdyby tu podobne poradniki istniały). Uczy, jak wybierać mniejsze zło przy łapówkarskich propozycjach i opowiada, jak wyruszył, by obejrzeć goryle, spędza noce z miejscowymi pięknościami i snuje opowieści o taksówkarzach „misiach”. Chłonie codzienność afrykańską i cieszy się każdą chwilą. Wszystko przedstawia z przymrużeniem oka, w lekkim stylu, w dodatku – nieprzezroczystym. Wiesław Olszewski próbuje gawędy w klasycznym tonie, ozdabia ją własnymi emocjami, komentuje rzeczywistość ze swadą i uwielbieniem radości życia. Lubi popisywać się melodyjnymi frazami odrobinę kojarzącymi się z sarmackimi opowieściami – to język barwny i witalny, bez śladu niezadowolenia czy rozczarowania.
Kolejną partię narracji przejmują liczne zdjęcia – w tej książce nie służą one wypełnianiu miejsca, a udokumentowaniu opowieści. Pojawiają się tu fotografie pokazujące miejscowe zwyczaje, ale też zdjęcia uzupełniające prywatną relację. Do większości autor dodaje rzeczowe podpisy, chociaż zdarza się, że obrazy mówią same za siebie. Nie zawsze są to ujęcia idealne i pocztówkowe, jak w przypadku goryla – tym bardziej chce się je oglądać. Zamiast odrywać od lektury, wtrącają w nią jeszcze bardziej. W odróżnieniu od młodych i często przypadkowych podróżników, Olszewski nie proponuje wyłącznie dziennika podróży – zapewnia niezłą zabawę i przygodę podpartą jeszcze sporą dawką informacji. „Przez Afrykę Środkową” to książka dla tych, którzy lubią czytać o prawdziwych podróżach.
poniedziałek, 24 marca 2014
Bursztynowa Dziewczyna. Anna Jantar we wspomnieniach. Zebrała i opracowała Mariola Pryzwan
Marginesy, Warszawa 2014.
W lustrze spojrzeń
Bardzo często biografie w stylu pop budowane są w oparciu o mozaikę cytatów – autorzy wyręczają się innymi, sklejają cudze wypowiedzi w całe rozdziały, a sami rezygnują nawet z dłuższych komentarzy. Tymczasem taka forma wydaje się najbardziej uzasadniona i sensowna w przypadku tworzenia wspomnień pop (w odróżnieniu od wspomnień literackich – zestawu pełnych tematycznych tekstów). Takie wspomnienia mogą układać się w spójną opowieść o walorach biograficznych, a nie udają życiorysowych narracji. Marginesy – wydawnictwo, które na rynku zapewniło sobie silną pozycję ciekawymi biografiami (i wspomnieniami) rozmaitych artystów i twórców, sięga również po kiedyś już opublikowane teksty: w nowym opracowaniu i poszerzone o spore fragmenty układają się w imponującą, a i przyjemną dla odbiorców, serię. Mariola Pryzwan po raz kolejny pojawia się tutaj, teraz jako autorka tomu „Bursztynowa Dziewczyna. Anna Jantar we wspomnieniach” – poszerzonej wersji książki „Słońca jakby mniej”.
Autorka wyboru poza wstępem nie zabiera w tej publikacji głosu, istnieje za to między wierszami, jako dyskretny moderator. Nadaje kierunek fragmentom wypowiedzi i układa je według starannie obmyślonego klucza – tak, by czytelnicy dostrzegali tematyczną zbieżność konkretnych cytatów i tak, aby czasami komentarze o Annie Jantar wchodziły ze sobą w dialog. Śledzenie spojrzeń na piosenkarkę wyjaśnia też sensowność przyjmowania formy zbioru poszatkowanych wspomnień – ludzie, którzy nie zajmują się pisaniem, najczęściej usztywniają swoje wypowiedzi i zaczynają posługiwać się kliszami, brzmią sztucznie i przesadnie oficjalnie, a do tego powtarzają kilka uniwersalnych cech zawsze powracających we wspomnieniach. Niewiele z tego wynika. Tymczasem u Marioli Pryzwan po początkowych „obowiązkowych” formułkach opowieść o Annie Jantar rozwija się w nieprzewidzianych kierunkach. Ktoś przytacza komiczne wpadki z dzieciństwa, ktoś inny zdradza sekrety sercowe. Nie ma w tym przykrości plotki, za to chęć faktycznego upamiętnienia bliskiej osoby. Pryzwan dzieli zestawy krótkich wypowiedzi na przejrzyste rozdziały, dzięki czemu forma nie wydaje się męcząca czy nieciekawa. Autorka wyboru doprowadza czasem do zderzenia informacji posiadanych przez różne osoby – czytelnicy będą w lekturze odkrywać tego typu smaczki.
Krótkie wypowiedzi nie oznaczają ograniczeń, a jedynie – wygodę dla odbiorców. Jednoakapitowe opowieści przynoszą coraz to inne tematy i dają pełniejsze wyobrażenie o Annie Jantar. Za każdym razem, gdy Pryzwan wprowadza nowego autora, zaznacza stopień jego znajomości z Anną Jantar (lub powinowactwo „zawodowe”), wszystkie fragmenty są też podpisane. Do tomu dołączona została wybrana dyskografia i kalendarium życia piosenkarki – czyli elementy obowiązkowe w podobnych pozycjach, do tego obszerniejsze komentarze Natalii Kukulskiej i Jarosława Kukulskiego. I tym razem, jak zwykle w serii Marginesów, tom jest bogato zdobiony zdjęciami (przeważnie z profesjonalnych sesji fotograficznych), reprintami okładek płyt czy zdjęciami artykułów prasowych – tu największa szkoda, że pełnią one wyłącznie rolę ozdobników: nie byłoby problemów z odczytaniem wywiadów czy recenzji, gdyby nie fakt, że wycinki z gazet są… ucinane. Szkoda, bo zainteresowanym artystką łatwiej byłoby dotrzeć do części prasowych materiałów źródłowych – nawet jeśli te nie byłyby wysokiej jakości. Niezależnie od tego (chętni po spisie ilustracji i przy odrobinie wysiłku trafią do potrzebnych źródeł) „Bursztynowa Dziewczyna” to kolejna publikacja, która ucieszy fanów – fanów Anny Jantar i nieco dawniejszej muzyki rozrywkowej.
W lustrze spojrzeń
Bardzo często biografie w stylu pop budowane są w oparciu o mozaikę cytatów – autorzy wyręczają się innymi, sklejają cudze wypowiedzi w całe rozdziały, a sami rezygnują nawet z dłuższych komentarzy. Tymczasem taka forma wydaje się najbardziej uzasadniona i sensowna w przypadku tworzenia wspomnień pop (w odróżnieniu od wspomnień literackich – zestawu pełnych tematycznych tekstów). Takie wspomnienia mogą układać się w spójną opowieść o walorach biograficznych, a nie udają życiorysowych narracji. Marginesy – wydawnictwo, które na rynku zapewniło sobie silną pozycję ciekawymi biografiami (i wspomnieniami) rozmaitych artystów i twórców, sięga również po kiedyś już opublikowane teksty: w nowym opracowaniu i poszerzone o spore fragmenty układają się w imponującą, a i przyjemną dla odbiorców, serię. Mariola Pryzwan po raz kolejny pojawia się tutaj, teraz jako autorka tomu „Bursztynowa Dziewczyna. Anna Jantar we wspomnieniach” – poszerzonej wersji książki „Słońca jakby mniej”.
Autorka wyboru poza wstępem nie zabiera w tej publikacji głosu, istnieje za to między wierszami, jako dyskretny moderator. Nadaje kierunek fragmentom wypowiedzi i układa je według starannie obmyślonego klucza – tak, by czytelnicy dostrzegali tematyczną zbieżność konkretnych cytatów i tak, aby czasami komentarze o Annie Jantar wchodziły ze sobą w dialog. Śledzenie spojrzeń na piosenkarkę wyjaśnia też sensowność przyjmowania formy zbioru poszatkowanych wspomnień – ludzie, którzy nie zajmują się pisaniem, najczęściej usztywniają swoje wypowiedzi i zaczynają posługiwać się kliszami, brzmią sztucznie i przesadnie oficjalnie, a do tego powtarzają kilka uniwersalnych cech zawsze powracających we wspomnieniach. Niewiele z tego wynika. Tymczasem u Marioli Pryzwan po początkowych „obowiązkowych” formułkach opowieść o Annie Jantar rozwija się w nieprzewidzianych kierunkach. Ktoś przytacza komiczne wpadki z dzieciństwa, ktoś inny zdradza sekrety sercowe. Nie ma w tym przykrości plotki, za to chęć faktycznego upamiętnienia bliskiej osoby. Pryzwan dzieli zestawy krótkich wypowiedzi na przejrzyste rozdziały, dzięki czemu forma nie wydaje się męcząca czy nieciekawa. Autorka wyboru doprowadza czasem do zderzenia informacji posiadanych przez różne osoby – czytelnicy będą w lekturze odkrywać tego typu smaczki.
Krótkie wypowiedzi nie oznaczają ograniczeń, a jedynie – wygodę dla odbiorców. Jednoakapitowe opowieści przynoszą coraz to inne tematy i dają pełniejsze wyobrażenie o Annie Jantar. Za każdym razem, gdy Pryzwan wprowadza nowego autora, zaznacza stopień jego znajomości z Anną Jantar (lub powinowactwo „zawodowe”), wszystkie fragmenty są też podpisane. Do tomu dołączona została wybrana dyskografia i kalendarium życia piosenkarki – czyli elementy obowiązkowe w podobnych pozycjach, do tego obszerniejsze komentarze Natalii Kukulskiej i Jarosława Kukulskiego. I tym razem, jak zwykle w serii Marginesów, tom jest bogato zdobiony zdjęciami (przeważnie z profesjonalnych sesji fotograficznych), reprintami okładek płyt czy zdjęciami artykułów prasowych – tu największa szkoda, że pełnią one wyłącznie rolę ozdobników: nie byłoby problemów z odczytaniem wywiadów czy recenzji, gdyby nie fakt, że wycinki z gazet są… ucinane. Szkoda, bo zainteresowanym artystką łatwiej byłoby dotrzeć do części prasowych materiałów źródłowych – nawet jeśli te nie byłyby wysokiej jakości. Niezależnie od tego (chętni po spisie ilustracji i przy odrobinie wysiłku trafią do potrzebnych źródeł) „Bursztynowa Dziewczyna” to kolejna publikacja, która ucieszy fanów – fanów Anny Jantar i nieco dawniejszej muzyki rozrywkowej.
niedziela, 23 marca 2014
Kate Atkinson: Jej wszystkie życia
Czarna Owca, Warszawa 2014.
Testerka
Ten pomysł nie jest nowy w literaturze. Kate Atkinson korzysta z praw demiurga do nieustannego doświadczania swojej bohaterki, by dać jej szansę naprawienia dawnych błędów, a nawet wpłynięcia na losy świata. „Jej wszystkie życia” (oryginalny tytuł, „Life after life”, wydaje się bardziej pasować i kusić wieloznacznością) to powieść, która zaczyna się wciąż na nowo wraz z kolejnymi tragicznymi zgonami Ursuli. Wyrasta na bazie pytania o sens życia i rozbija się o kwestie szczęścia osobistego. Kate Atkinson nie zawsze wierzy w przyjętą technikę opowiadania, boi się skutków, ale pomysł na cel nakazuje jej angażowanie się w światy Ursuli. Także śmierć w ujęciu tej autorki przypomina o swojej niedookreśloności – wielokrotnie w tomie zapadać będzie ciemność – to jedyne, co z odchodzenia Ursula pozna, mimo że drogi do tego momentu będą różne.
Ursula rodzi się w 1910 roku i natychmiast umiera. I znów rodzi się tego samego dnia, w tej samej rodzinie, by przeżyć trochę dłużej. Umiera w dzieciństwie i rodzi się na nowo. Przechodzi przez kolejne etapy życia bogatsza (w podświadomości) o poprzednie doświadczenia. Nowe życia pomagają jej unikać raz popełnionych błędów – jeśli śmierć jest skutkiem nieszczęśliwego wypadku lub niewłaściwych wyborów. Nowe życie to okazja na pójście inną drogą, z czego Ursula korzysta. W części żywotów pamięć podsuwa jej strzępki z innych wcieleń, czasem iskra rozpoznania wyjaśnia sytuację, której bohaterka nie miała szansy odkryć wcześniej – gdyby nie mnogość żyć. Powoli w głowie Ursuli rodzi się plan: kobieta wie już, po co jej wielokrotna śmierć.
Przez bardzo dużą część tomu Kate Atkinson traktuje swoją bohaterkę jak bezwolny przedmiot. Wszyscy z otoczenia Ursuli działają i dają się poznać czytelnikom, budzą żywsze uczucia i ciekawość – Ursula natomiast pozostaje w cieniu, chwilami bezbarwna i nijaka. Ma to pewien związek z przygotowaniem na następną śmierć, Atkinson nie chce od początku zadręczać odbiorców nieustannymi rozstaniami. Z czasem przyzwyczaja wszystkich do takiego właśnie traktowania tej postaci – Ursula jawi się jako nieprawdziwa, to testerka wydarzeń, a nie zwykła bohaterka.
Kate Atkinson zastawia na siebie pułapkę. Na początku zgony dziecka oznaczają cofanie się do dnia narodzin i budowanie historii alternatywnej, opartej znów na niewiele znaczących w obliczu śmierci gestach i chwilach. Z czasem pozwala postaci żyć dłużej – i tu już ponowne przeprowadzanie przez kolejne etapy egzystencji wydaje jej się zabiegiem nużącym, a nawet niebezpiecznym. Zwłaszcza że na obecności kota wyczerpują się prawie oryginalne sceny narodzin. Ursula nie musi więc wracać do dziecinnych lat i jeszcze raz przerabiać raz poprawionych decyzji. W tym punkcie daje się zaobserwować właściwe przeznaczenie tomu – to lektura rozrywkowa, która musi być wygodna w odbiorze, nawet jeśli miałoby się to odbyć kosztem literackich eksperymentów. Kate Atkinson popisuje się zatem sprawną narracją, ale nie wykorzystuje do końca pisarskich możliwości, które dał jej wyjściowy pomysł.
„Jej wszystkie życia” to spora objętościowo książka, ale dużo jest w niej spulchniaczy – elementów, które służą jedynie podtrzymaniu antyfabularnej formy. To powieść ciekawa ze względu na obraz konsekwencji różnych wyborów – i przedstawianie drobiazgów, które mogą zadecydować o całym dalszym życiu. Mimo literackich korzeni pomysłu, nasuwa się związek z grami komputerowymi – choć spłyca to intencje samej autorki, dość celnie oddaje rozwój akcji w książce.
Testerka
Ten pomysł nie jest nowy w literaturze. Kate Atkinson korzysta z praw demiurga do nieustannego doświadczania swojej bohaterki, by dać jej szansę naprawienia dawnych błędów, a nawet wpłynięcia na losy świata. „Jej wszystkie życia” (oryginalny tytuł, „Life after life”, wydaje się bardziej pasować i kusić wieloznacznością) to powieść, która zaczyna się wciąż na nowo wraz z kolejnymi tragicznymi zgonami Ursuli. Wyrasta na bazie pytania o sens życia i rozbija się o kwestie szczęścia osobistego. Kate Atkinson nie zawsze wierzy w przyjętą technikę opowiadania, boi się skutków, ale pomysł na cel nakazuje jej angażowanie się w światy Ursuli. Także śmierć w ujęciu tej autorki przypomina o swojej niedookreśloności – wielokrotnie w tomie zapadać będzie ciemność – to jedyne, co z odchodzenia Ursula pozna, mimo że drogi do tego momentu będą różne.
Ursula rodzi się w 1910 roku i natychmiast umiera. I znów rodzi się tego samego dnia, w tej samej rodzinie, by przeżyć trochę dłużej. Umiera w dzieciństwie i rodzi się na nowo. Przechodzi przez kolejne etapy życia bogatsza (w podświadomości) o poprzednie doświadczenia. Nowe życia pomagają jej unikać raz popełnionych błędów – jeśli śmierć jest skutkiem nieszczęśliwego wypadku lub niewłaściwych wyborów. Nowe życie to okazja na pójście inną drogą, z czego Ursula korzysta. W części żywotów pamięć podsuwa jej strzępki z innych wcieleń, czasem iskra rozpoznania wyjaśnia sytuację, której bohaterka nie miała szansy odkryć wcześniej – gdyby nie mnogość żyć. Powoli w głowie Ursuli rodzi się plan: kobieta wie już, po co jej wielokrotna śmierć.
Przez bardzo dużą część tomu Kate Atkinson traktuje swoją bohaterkę jak bezwolny przedmiot. Wszyscy z otoczenia Ursuli działają i dają się poznać czytelnikom, budzą żywsze uczucia i ciekawość – Ursula natomiast pozostaje w cieniu, chwilami bezbarwna i nijaka. Ma to pewien związek z przygotowaniem na następną śmierć, Atkinson nie chce od początku zadręczać odbiorców nieustannymi rozstaniami. Z czasem przyzwyczaja wszystkich do takiego właśnie traktowania tej postaci – Ursula jawi się jako nieprawdziwa, to testerka wydarzeń, a nie zwykła bohaterka.
Kate Atkinson zastawia na siebie pułapkę. Na początku zgony dziecka oznaczają cofanie się do dnia narodzin i budowanie historii alternatywnej, opartej znów na niewiele znaczących w obliczu śmierci gestach i chwilach. Z czasem pozwala postaci żyć dłużej – i tu już ponowne przeprowadzanie przez kolejne etapy egzystencji wydaje jej się zabiegiem nużącym, a nawet niebezpiecznym. Zwłaszcza że na obecności kota wyczerpują się prawie oryginalne sceny narodzin. Ursula nie musi więc wracać do dziecinnych lat i jeszcze raz przerabiać raz poprawionych decyzji. W tym punkcie daje się zaobserwować właściwe przeznaczenie tomu – to lektura rozrywkowa, która musi być wygodna w odbiorze, nawet jeśli miałoby się to odbyć kosztem literackich eksperymentów. Kate Atkinson popisuje się zatem sprawną narracją, ale nie wykorzystuje do końca pisarskich możliwości, które dał jej wyjściowy pomysł.
„Jej wszystkie życia” to spora objętościowo książka, ale dużo jest w niej spulchniaczy – elementów, które służą jedynie podtrzymaniu antyfabularnej formy. To powieść ciekawa ze względu na obraz konsekwencji różnych wyborów – i przedstawianie drobiazgów, które mogą zadecydować o całym dalszym życiu. Mimo literackich korzeni pomysłu, nasuwa się związek z grami komputerowymi – choć spłyca to intencje samej autorki, dość celnie oddaje rozwój akcji w książce.
sobota, 22 marca 2014
Gianni Rodari: Kocia gwiazda
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014.
Koci świat
Gianni Rodari należy do tych autorów, których wyobraźnia i wrażliwość trafiają do przekonania dorosłym i dzieciom. Unika powtarzania stałych elementów baśni i bajek – modyfikuje przygody książkowych bohaterów tak, by rozbudzały fantazję i jednocześnie brzmiały jak odkrycia. „Kocia gwiazda” dodaje do tego jeszcze motyw, za który miłośnicy kotów autora pokochają: wspaniałe obserwacje kocich charakterów i pomysłów.
A zaczyna się od wyjątkowego pomysłu kocich indywidualności: kiedy wałęsające się po Rzymie futrzaki odkrywają, że nie ma na niebie gwiazd ani konstelacji związanych nazewniczo z kotami, postanawiają się zbuntować. Przecież zasłużyły na takie wyróżnienie, na pewno w większym stopniu niż owady czy gady. Wsparcie mają nie byle jakie: od pewnego czasu bowiem część ludzi zamienia się w koty, by osiągnąć większy poziom szczęśliwości i pozbyć się przyziemnych trosk. W tak magicznym świecie wszystko może się zdarzyć. Rodari obudowuje swój szczupły tomik kompozycyjno-genologiczną klamrą, opowiadaniem o kotach-kotach i kotach-osobach z Rzymu. Jest w tym urok odkrywania nieznanego, jest i nieuchwytny podziw dla zwierząt i uwielbienie najwyższe: jak bowiem inaczej potraktować chęć zmiany w kota i przejęcie kocich zwyczajów? Rodari nie dziwi dzieci takimi postawami, umie je uzasadnić. Ale wątek otwierający i zamykający tom stanowi również rodzaj klucza interpretacyjnego do odczytywania środkowej części. Tu autor przechodzi na wierszyki o kotach. Zróżnicowane w formie, kształcie i rytmie, mają odsłaniać przed odbiorcami tajemnice kociej natury i charaktery konkretnych czworonogów – czy istniejących naprawdę, to nieistotne, ważne, że odmalowanych precyzyjnie, z pomysłem i humorem. Żaden wierszyk nie powiela wcześniejszych rozwiązań, żaden też nie składa się z prostych zachwytów.
W „Kociej gwieździe” koty mogą być stworzeniami z bajek – wtedy prowadzą własne biznesy, piszą i czytają ogłoszenia w gazetach. Jednak znacznie więcej jest wierszyków wyrastających na gruncie obserwacji zachowań zwierząt. Jeśli kot lubi medytować, wspinać się na meble, wchodzić do restauracji, jeśli kiedyś wyprowadza się z domu, jeśli lubi wycieczki lub chodzenie po fortepianie – trafia do rymowanki jako kolejna indywidualność, z którą warto się zaprzyjaźnić. Większość wierszyków jest tu wyrazem zachwytu dla kociej natury, a i humorystycznym wzbogaceniem niezrozumiałych zachowań o bajkową interpretację. „Kocia gwiazda” pełna jest rozczulających drobiazgów – dowodów uwielbienia dla kotów. Autor przygląda się tym stworzeniom i próbuje delikatnie oddać ich charaktery – dzieciom oraz dorosłym kochającym koty nietrudno będzie pojąć uznanie dla czworonogów. Tu każdy motyw może być dobrym podsumowaniem mądrości lub sprytu kota. A Gianni Rodari unika schematów i wiedzy ogólnej przez to, że zapomina o najbardziej stereotypowych skojarzeniach, stawia za to na ciekawostki, wzruszenia i zdziwienia. Koty w jego ujęciu stają się istotami niemal magicznymi, a jednocześnie autor nie wpada w pułapkę roztkliwiania się nad tymi zwierzętami. Kolejni bohaterowie tomiku pozwalają odbiorcom zrozumieć, że koty, podobnie jak ludzie, mają swoje nadzieje, marzenia i plany – i że kiedy sobie coś postanowią, nic nie odwiedzie ich od powziętej decyzji. „Kocia gwiazda” to tomik tematyczny, ale też nietypowy, inny niż można by się spodziewać po zbiorku poświęconym zwierzętom. Gianni Rodari jako obserwator kotów budzi zaufanie – w jego tomiku znajduje się wiele portretów, które przypadną do gustu odbiorcom w różnym wieku.
Koci świat
Gianni Rodari należy do tych autorów, których wyobraźnia i wrażliwość trafiają do przekonania dorosłym i dzieciom. Unika powtarzania stałych elementów baśni i bajek – modyfikuje przygody książkowych bohaterów tak, by rozbudzały fantazję i jednocześnie brzmiały jak odkrycia. „Kocia gwiazda” dodaje do tego jeszcze motyw, za który miłośnicy kotów autora pokochają: wspaniałe obserwacje kocich charakterów i pomysłów.
A zaczyna się od wyjątkowego pomysłu kocich indywidualności: kiedy wałęsające się po Rzymie futrzaki odkrywają, że nie ma na niebie gwiazd ani konstelacji związanych nazewniczo z kotami, postanawiają się zbuntować. Przecież zasłużyły na takie wyróżnienie, na pewno w większym stopniu niż owady czy gady. Wsparcie mają nie byle jakie: od pewnego czasu bowiem część ludzi zamienia się w koty, by osiągnąć większy poziom szczęśliwości i pozbyć się przyziemnych trosk. W tak magicznym świecie wszystko może się zdarzyć. Rodari obudowuje swój szczupły tomik kompozycyjno-genologiczną klamrą, opowiadaniem o kotach-kotach i kotach-osobach z Rzymu. Jest w tym urok odkrywania nieznanego, jest i nieuchwytny podziw dla zwierząt i uwielbienie najwyższe: jak bowiem inaczej potraktować chęć zmiany w kota i przejęcie kocich zwyczajów? Rodari nie dziwi dzieci takimi postawami, umie je uzasadnić. Ale wątek otwierający i zamykający tom stanowi również rodzaj klucza interpretacyjnego do odczytywania środkowej części. Tu autor przechodzi na wierszyki o kotach. Zróżnicowane w formie, kształcie i rytmie, mają odsłaniać przed odbiorcami tajemnice kociej natury i charaktery konkretnych czworonogów – czy istniejących naprawdę, to nieistotne, ważne, że odmalowanych precyzyjnie, z pomysłem i humorem. Żaden wierszyk nie powiela wcześniejszych rozwiązań, żaden też nie składa się z prostych zachwytów.
W „Kociej gwieździe” koty mogą być stworzeniami z bajek – wtedy prowadzą własne biznesy, piszą i czytają ogłoszenia w gazetach. Jednak znacznie więcej jest wierszyków wyrastających na gruncie obserwacji zachowań zwierząt. Jeśli kot lubi medytować, wspinać się na meble, wchodzić do restauracji, jeśli kiedyś wyprowadza się z domu, jeśli lubi wycieczki lub chodzenie po fortepianie – trafia do rymowanki jako kolejna indywidualność, z którą warto się zaprzyjaźnić. Większość wierszyków jest tu wyrazem zachwytu dla kociej natury, a i humorystycznym wzbogaceniem niezrozumiałych zachowań o bajkową interpretację. „Kocia gwiazda” pełna jest rozczulających drobiazgów – dowodów uwielbienia dla kotów. Autor przygląda się tym stworzeniom i próbuje delikatnie oddać ich charaktery – dzieciom oraz dorosłym kochającym koty nietrudno będzie pojąć uznanie dla czworonogów. Tu każdy motyw może być dobrym podsumowaniem mądrości lub sprytu kota. A Gianni Rodari unika schematów i wiedzy ogólnej przez to, że zapomina o najbardziej stereotypowych skojarzeniach, stawia za to na ciekawostki, wzruszenia i zdziwienia. Koty w jego ujęciu stają się istotami niemal magicznymi, a jednocześnie autor nie wpada w pułapkę roztkliwiania się nad tymi zwierzętami. Kolejni bohaterowie tomiku pozwalają odbiorcom zrozumieć, że koty, podobnie jak ludzie, mają swoje nadzieje, marzenia i plany – i że kiedy sobie coś postanowią, nic nie odwiedzie ich od powziętej decyzji. „Kocia gwiazda” to tomik tematyczny, ale też nietypowy, inny niż można by się spodziewać po zbiorku poświęconym zwierzętom. Gianni Rodari jako obserwator kotów budzi zaufanie – w jego tomiku znajduje się wiele portretów, które przypadną do gustu odbiorcom w różnym wieku.
Małgorzata Caprari: Amor w kuchni
Świat Książki, Warszawa 2014.
Afrodyzjaki
Małgorzata Caprari tworzy kulinarny poradnik dla zakochanych i udaje przed czytelnikami, że jej książka to zestaw miłosnych zaklęć. Sięga po składniki uznawane za afrodyzjaki – lub po przysmaki zwykle kojarzone z romantycznymi chwilami i przywołuje je w prostych przeważnie od strony technicznej, choć wyrafinowanych smakowo, przepisach. „Amor w kuchni” ma urozmaicić wspólne posiłki, wzbogacić święta we dwoje i… odsunąć problemy nieświeżego oddechu po daniach z czosnkiem lub cebulą. Autorka na każdej stronie stara się przypominać odbiorcom, że to zakochani są właściwymi adresatami tomu – i że oni docenią kolejne wskazówki.
O afrodyzjakach i miłosnych potrawach z różnych kuchni i różnych kultur pisze autorka w dość rozbudowanym wstępie. Następnie przechodzi do prezentowania przepisów. Nie porządkuje ich, wzorem książek kucharskich, według określonych typów posiłków: w samej książce panuje raczej spory chaos. Jedynym elementem spajającym sąsiadujące ze sobą przepisy są składniki uznawane za afrodyzjaki. To rozwiązanie tłumaczy się niezbyt imponującą liczbą przedstawianych tu dań, a także ich tematycznym ograniczeniem – w publikacji poświęconej daniom dla zakochanych najmniejsze znaczenie ma pilnowanie przeznaczenia kolejnych potraw. Dla autorki bardziej istotne jest tempo przygotowania potrawy czy… sugerowanie jej wpływu na miłosne zapędy. Bywa, że Małgorzata Caprari w swoich wskazówkach pobrzmiewa śmiesznie – lecz zakochani na takie drobiazgi nie będą zwracać uwagi. Tom wpisuje się za to w walentynkowe nurty – ma ten sam rodzaj przesłodzenia i nastawienia na rozmiłowanych w estetyce kampu odbiorców, co większość serduszkowych gadżetów. Czcionka imituje tu romantyczne pismo, a poszczególne składniki w przepisach porozdzielane są serduszkami. Jeśli to nie będzie odbiorcom przeszkadzać, nie zmęczy ich też na przykład tłumaczenie słowa „risotto” jako „ryżotto” ani obecność „smarowidełek” wśród potraw. Caprari posługuje się dość specyficznym stylem, nawet w tak ograniczonym zakresie, jaki zapewnia jej kulinarny poradnik. Dlatego też książka podstawowe źródło odbioru będzie mieć wśród zakochanych, zdolnych przymknąć oko na wszelkie naiwności i nadużycia.
„Amor w kuchni” jest wydaniem albumowym, ale nie oznacza to, że wszystkie potrawy zostały sfotografowane. Przy wielu pojawiają się zdjęcia pojedynczych składników (afrodyzjaków), lub prostych ozdóbek z sercowymi motywami. Do zestawu przepisów autorka dokłada jeszcze… ściągę z mowy kwiatów, chcąc ułatwić zakochanym sekretne porozumienie i powrócić do czasów, w których każda kobieta rozumiała znaczenie bukietów ofiarowywanych przez ukochanego. Na tym właśnie nastawieniu na język miłości (jakkolwiek by to nie brzmiało) polega pomysł na cały tom. „Amor w kuchni” pełen jest przypomnień o tym, jak miło we dwoje rozkoszować się wyjątkowymi smakami – i o tym, że kuchnia może ułatwiać sypialniane podboje. Małgorzata Caprari powraca do kwestii często już odrzucanych i cennych wyłącznie dla tych, którzy próbują zrobić wrażenie na płci przeciwnej na pierwszych randkach. Znajdzie na rynku poradników kulinarnych swoją niszę – z tego też względu nie musi rezygnować z pomysłów uznawanych przez wielu za kiczowate i niezbyt przekonujące. „Amor w kuchni” funkcjonować może także jako książka-gadżet, prezent dla świeżo zakochanych – tych z pewnością zachęci do kulinarnych działań i popisów na różnych polach…
Afrodyzjaki
Małgorzata Caprari tworzy kulinarny poradnik dla zakochanych i udaje przed czytelnikami, że jej książka to zestaw miłosnych zaklęć. Sięga po składniki uznawane za afrodyzjaki – lub po przysmaki zwykle kojarzone z romantycznymi chwilami i przywołuje je w prostych przeważnie od strony technicznej, choć wyrafinowanych smakowo, przepisach. „Amor w kuchni” ma urozmaicić wspólne posiłki, wzbogacić święta we dwoje i… odsunąć problemy nieświeżego oddechu po daniach z czosnkiem lub cebulą. Autorka na każdej stronie stara się przypominać odbiorcom, że to zakochani są właściwymi adresatami tomu – i że oni docenią kolejne wskazówki.
O afrodyzjakach i miłosnych potrawach z różnych kuchni i różnych kultur pisze autorka w dość rozbudowanym wstępie. Następnie przechodzi do prezentowania przepisów. Nie porządkuje ich, wzorem książek kucharskich, według określonych typów posiłków: w samej książce panuje raczej spory chaos. Jedynym elementem spajającym sąsiadujące ze sobą przepisy są składniki uznawane za afrodyzjaki. To rozwiązanie tłumaczy się niezbyt imponującą liczbą przedstawianych tu dań, a także ich tematycznym ograniczeniem – w publikacji poświęconej daniom dla zakochanych najmniejsze znaczenie ma pilnowanie przeznaczenia kolejnych potraw. Dla autorki bardziej istotne jest tempo przygotowania potrawy czy… sugerowanie jej wpływu na miłosne zapędy. Bywa, że Małgorzata Caprari w swoich wskazówkach pobrzmiewa śmiesznie – lecz zakochani na takie drobiazgi nie będą zwracać uwagi. Tom wpisuje się za to w walentynkowe nurty – ma ten sam rodzaj przesłodzenia i nastawienia na rozmiłowanych w estetyce kampu odbiorców, co większość serduszkowych gadżetów. Czcionka imituje tu romantyczne pismo, a poszczególne składniki w przepisach porozdzielane są serduszkami. Jeśli to nie będzie odbiorcom przeszkadzać, nie zmęczy ich też na przykład tłumaczenie słowa „risotto” jako „ryżotto” ani obecność „smarowidełek” wśród potraw. Caprari posługuje się dość specyficznym stylem, nawet w tak ograniczonym zakresie, jaki zapewnia jej kulinarny poradnik. Dlatego też książka podstawowe źródło odbioru będzie mieć wśród zakochanych, zdolnych przymknąć oko na wszelkie naiwności i nadużycia.
„Amor w kuchni” jest wydaniem albumowym, ale nie oznacza to, że wszystkie potrawy zostały sfotografowane. Przy wielu pojawiają się zdjęcia pojedynczych składników (afrodyzjaków), lub prostych ozdóbek z sercowymi motywami. Do zestawu przepisów autorka dokłada jeszcze… ściągę z mowy kwiatów, chcąc ułatwić zakochanym sekretne porozumienie i powrócić do czasów, w których każda kobieta rozumiała znaczenie bukietów ofiarowywanych przez ukochanego. Na tym właśnie nastawieniu na język miłości (jakkolwiek by to nie brzmiało) polega pomysł na cały tom. „Amor w kuchni” pełen jest przypomnień o tym, jak miło we dwoje rozkoszować się wyjątkowymi smakami – i o tym, że kuchnia może ułatwiać sypialniane podboje. Małgorzata Caprari powraca do kwestii często już odrzucanych i cennych wyłącznie dla tych, którzy próbują zrobić wrażenie na płci przeciwnej na pierwszych randkach. Znajdzie na rynku poradników kulinarnych swoją niszę – z tego też względu nie musi rezygnować z pomysłów uznawanych przez wielu za kiczowate i niezbyt przekonujące. „Amor w kuchni” funkcjonować może także jako książka-gadżet, prezent dla świeżo zakochanych – tych z pewnością zachęci do kulinarnych działań i popisów na różnych polach…
piątek, 21 marca 2014
Martin ZeLenay: Tajny raport Millingtona
Znak, Kraków 2014.
Z pola walki
Zagrożenie atakiem terrorystycznym to coraz częstszy motyw popkulturowych produkcji – działania zakrojone na szeroką skalę nie wybrzmiewają już nienaturalnie. Wabikiem lekturowym na czytelników bywa też sugestia, że autor wywodzi się ze świata wywiadu, lub przynajmniej ma z nim coś wspólnego i może tajemnice międzynarodowej polityki przekuć na wstrząsającą prozę. Obietnica bliskości sekretów służb specjalnych staje się wówczas najlepszą reklamą. Martin ZeLenay w ten właśnie sposób zamierza zaistnieć jako autor serii politycznych thrillerów, czy też – powieści sensacyjnych czerpiących z motywów terroryzmu i zagrożenia dla mocarstw. ZeLenay to historyk sztuki współpracujący z amerykańskim wywiadem – ukrywa się pod pseudonimem i może wiedzieć coś, o czym masy nie mają pojęcia. To ma posłużyć jako zachęta do sięgnięcia po „Tajny raport Millingtona”.
Istnieje człowiek, który jest w stanie przewidzieć zagrożenia na podstawie dokładnej analizy systemu obronnego Ameryki. Ów człowiek wykazał się już przed 11 września, godny jest zatem zaufania. Kilka lat po ataku na WTC tworzy kolejny raport i ostrzega prezydenta Stanów Zjednoczonych przed terrorystami. Nie ma już czasu do stracenia – przeciwnik, były agent wywiadu, jest wyjątkowo niebezpieczny, a i przebiegły. Do akcji przystępuje Frank Shepard, utalentowany oficer tajnej jednostki operacyjnej. Podąża za wrogiem i zna każdy jego ruch, ale taka praca wymaga największych poświęceń. Frank może stracić rodzinę…
Martin ZeLenay pisze powieść w rytmie seriali kryminalnych. Nie dba o drobiazgi, które mogłyby zostać wytknięte przez szukających błędów czytelników – tylko raz podaje konkretną datę, potem rezygnuje ze wskazywania roku, chociaż w dalszym ciągu wyznacza dzień, godzinę i miejsce akcji. Ten prosty chwyt zwalnia go z konieczności budowania literackich opisów i pilnowania detali, pozwala krążyć po świecie. W samej powieści może się dzięki temu skupić na działaniach. „Tajny raport Millingtona” jako powieść akcji składa się z drobnych scenek (w kontekście groźby ataku terrorystycznego o arcyważnym znaczeniu). Bohaterowie muszą bez przerwy działać, a autor swobodnie przeskakuje między planami, odwiedzając tropiących i tropionych i za każdym razem wstrzeliwując się w centra decyzyjne czy chwile przełomowe. Takiego tempa wymaga od niego przyjęty temat. Wobec tego scenki „obyczajowe”, czyli próba pokazania rodzinnych problemów Sheparda, nie do końca pasują do tego stylu. Chwyt zapożyczony ze starych kryminałów działa, rzecz jasna, jako ocieplacz wizerunku i czyni postać potencjalnego bohatera bardziej ludzką – ale wymaga dość wysokiej ceny w narracyjnej niejednorodności. ZeLenay zresztą próbuje to zamaskować, wulgaryzując sceny z podrzędnymi wykonawcami, a także – na przeciwległym biegunie – wprowadzając motywy historii sztuki – ale i tak pozostaje pytanie, jak poradziłby sobie z całością bez tego oczywistego zabiegu. Warto jeszcze zaznaczyć, że do tworzenia rozpędzonej akcji przydaje mu się ogromna dawka dialogów. Postacie dzielą się chętnie ze sobą informacjami, co tym bardziej przypomina film akcji.
„Tajny raport Millingtona” jednych zainteresuje ze względu na chęci rozszyfrowania sekretów CIA, innych przyciągnie wartką akcją i bliskością do rzeczywistych zagrożeń czy głosem w sprawie terroryzmu. Martin ZeLenay pisze powieść obszerną i niepozbawioną dreszczu emocji, ale zdarzają mu się proste stylistyczne potknięcia – wybór nieodpowiedniej konwencji czy sięganie po wątki sprawdzone, a nieprzystające do tego akurat gatunku. Ma już pomysł na to, co chce opowiedzieć – ale popełnia czasem błędy w realizacji i w kierunku rozwoju fabuły (pobrzmiewa niekiedy kursem kreatywnego pisania) – i w realizacji poszczególnych scenek.
Z pola walki
Zagrożenie atakiem terrorystycznym to coraz częstszy motyw popkulturowych produkcji – działania zakrojone na szeroką skalę nie wybrzmiewają już nienaturalnie. Wabikiem lekturowym na czytelników bywa też sugestia, że autor wywodzi się ze świata wywiadu, lub przynajmniej ma z nim coś wspólnego i może tajemnice międzynarodowej polityki przekuć na wstrząsającą prozę. Obietnica bliskości sekretów służb specjalnych staje się wówczas najlepszą reklamą. Martin ZeLenay w ten właśnie sposób zamierza zaistnieć jako autor serii politycznych thrillerów, czy też – powieści sensacyjnych czerpiących z motywów terroryzmu i zagrożenia dla mocarstw. ZeLenay to historyk sztuki współpracujący z amerykańskim wywiadem – ukrywa się pod pseudonimem i może wiedzieć coś, o czym masy nie mają pojęcia. To ma posłużyć jako zachęta do sięgnięcia po „Tajny raport Millingtona”.
Istnieje człowiek, który jest w stanie przewidzieć zagrożenia na podstawie dokładnej analizy systemu obronnego Ameryki. Ów człowiek wykazał się już przed 11 września, godny jest zatem zaufania. Kilka lat po ataku na WTC tworzy kolejny raport i ostrzega prezydenta Stanów Zjednoczonych przed terrorystami. Nie ma już czasu do stracenia – przeciwnik, były agent wywiadu, jest wyjątkowo niebezpieczny, a i przebiegły. Do akcji przystępuje Frank Shepard, utalentowany oficer tajnej jednostki operacyjnej. Podąża za wrogiem i zna każdy jego ruch, ale taka praca wymaga największych poświęceń. Frank może stracić rodzinę…
Martin ZeLenay pisze powieść w rytmie seriali kryminalnych. Nie dba o drobiazgi, które mogłyby zostać wytknięte przez szukających błędów czytelników – tylko raz podaje konkretną datę, potem rezygnuje ze wskazywania roku, chociaż w dalszym ciągu wyznacza dzień, godzinę i miejsce akcji. Ten prosty chwyt zwalnia go z konieczności budowania literackich opisów i pilnowania detali, pozwala krążyć po świecie. W samej powieści może się dzięki temu skupić na działaniach. „Tajny raport Millingtona” jako powieść akcji składa się z drobnych scenek (w kontekście groźby ataku terrorystycznego o arcyważnym znaczeniu). Bohaterowie muszą bez przerwy działać, a autor swobodnie przeskakuje między planami, odwiedzając tropiących i tropionych i za każdym razem wstrzeliwując się w centra decyzyjne czy chwile przełomowe. Takiego tempa wymaga od niego przyjęty temat. Wobec tego scenki „obyczajowe”, czyli próba pokazania rodzinnych problemów Sheparda, nie do końca pasują do tego stylu. Chwyt zapożyczony ze starych kryminałów działa, rzecz jasna, jako ocieplacz wizerunku i czyni postać potencjalnego bohatera bardziej ludzką – ale wymaga dość wysokiej ceny w narracyjnej niejednorodności. ZeLenay zresztą próbuje to zamaskować, wulgaryzując sceny z podrzędnymi wykonawcami, a także – na przeciwległym biegunie – wprowadzając motywy historii sztuki – ale i tak pozostaje pytanie, jak poradziłby sobie z całością bez tego oczywistego zabiegu. Warto jeszcze zaznaczyć, że do tworzenia rozpędzonej akcji przydaje mu się ogromna dawka dialogów. Postacie dzielą się chętnie ze sobą informacjami, co tym bardziej przypomina film akcji.
„Tajny raport Millingtona” jednych zainteresuje ze względu na chęci rozszyfrowania sekretów CIA, innych przyciągnie wartką akcją i bliskością do rzeczywistych zagrożeń czy głosem w sprawie terroryzmu. Martin ZeLenay pisze powieść obszerną i niepozbawioną dreszczu emocji, ale zdarzają mu się proste stylistyczne potknięcia – wybór nieodpowiedniej konwencji czy sięganie po wątki sprawdzone, a nieprzystające do tego akurat gatunku. Ma już pomysł na to, co chce opowiedzieć – ale popełnia czasem błędy w realizacji i w kierunku rozwoju fabuły (pobrzmiewa niekiedy kursem kreatywnego pisania) – i w realizacji poszczególnych scenek.
czwartek, 20 marca 2014
Julian Tuwim: Moja miłość
Iskry, Warszawa 2014.
Wyznania
W powszechnie znanej biografii Juliana Tuwima znajduje się miejsce na fascynację słowem, na bibliofilstwo i na dziecięce doświadczenia, na kompleksy spowodowane myszką na policzku i na działalność kabaretową. W cieniu pozostaje natomiast największa życiowa miłość poety. Dość szczupły tomik „Moja miłość” ma odrobinę przybliżyć czytelnikom postać Stefanii, ale także żar samego uczucia, skamandryckie zachwycenie i przeżycia katalizujące twórczość.
Niewiele zachowało się materiałów dotyczących żony Juliana Tuwima, a w tematycznym tomiku nie ma też jej życiorysu, jedynie próba odtworzenia kilku ważnych spotkań i decyzji. Stefania pozostaje tajemniczym i nieco kapryśnym obiektem gorących uczuć, muzą i ideałem. W książce znalazły się dwa rodzaje tekstów dyktowanych przez serce – pierwszą część zajmują zachowane fragmenty listów Tuwima do ukochanej – najpierw niecierpliwe i gwałtowne wyznania miłosne, potem stała tęsknota i ciągłe zapewnienia o niesłabnącym uczuciu po listy męża do zawsze ubóstwianej żony. W drugiej części czytelnicy otrzymują wybór wierszy miłosnych albo dedykowanych Stefanii, albo nią inspirowanych, albo będących po prostu próbą przedstawienia istoty prawdziwej i pięknej miłości. Utwory z kolejnych tomików przedzielane są przedrukami stron tytułowych z dedykacjami dla Stefci.
Krótki wstęp Tadeusza Januszewskiego wprowadza w temat i odrobinę tylko przybliża historię uczucia Juliana i Stefanii. Znacznie więcej informacji – mimo że nie w encyklopedycznym znaczeniu – przynosi lektura właściwego tomiku. Julian Tuwim daje się tu poznać jako człowiek targany namiętnością, niemal na granicy szaleństwa. Gwałtowność uczucia przekuwa na ekwilibrystykę stylistyczną, męka w miłości pozwala mu na literackie popisy. Styl pierwszego listu znacznie różni się od pozostałych, ale nigdy autor nie pozwala ukochanej zapomnieć o własnych emocjach. Jest w tym nieco popisów literata, ale też bardzo dużo przeżyć człowieka – który zdaje sobie sprawę z sytuacji a nie chce panować nad sobą, wybiera szczerość – lub nawet przerysowywanie prawdy – by zdobyć serce ukochanej. Sama Stefania, jaka wyłania się z tych listów, wydaje się przy Tuwimie oazą spokoju – mimo że stosuje sprytne gierki, by przypominać poecie o miłości do siebie.
W lirykach Tuwim przede wszystkim bawi się formami. Niektóre z jego wierszy przypominają nieco naiwne piosenki, inne to drapieżne erotyki. Są tu oryginalne wyznania miłości i próby uchwycenia szczęścia. Tuwim jako poeta ma wiele środków do wykorzystania przy mówieniu o najważniejszym z uczuć – i tematyczny zbiorek doskonale to pokazuje.
W tomiku „Moja miłość” przedstawione zostało literackie odzwierciedlenie życiowych doznań. Tuwim wyjaśnia zgromadzonymi tu utworami, jak czują poeci, gdy mowa o sprawach najważniejszych. Zestaw wzajemnie dopełniających się wierszy, nigdy kompletny, przynosi kolejny ciekawy portret Tuwima. Autor pokazuje, jak w niebanalny sposób wyznawać miłość wciąż na nowo, uczy jednocześnie, że należy dbać o to uczucie i zapewniać o nim ukochaną. Z tego powodu „Moja miłość” nadaje się również na prezent dla zakochanych. Ci najlepiej docenią życiową mądrość płynącą z zachowanych listów i strof. „Moja miłość” znajdzie spore grono zwolenników, Tuwim udowadnia bowiem, że nie da się zanudzać ciągłymi zapewnieniami o własnych gorących uczuciach.
Wyznania
W powszechnie znanej biografii Juliana Tuwima znajduje się miejsce na fascynację słowem, na bibliofilstwo i na dziecięce doświadczenia, na kompleksy spowodowane myszką na policzku i na działalność kabaretową. W cieniu pozostaje natomiast największa życiowa miłość poety. Dość szczupły tomik „Moja miłość” ma odrobinę przybliżyć czytelnikom postać Stefanii, ale także żar samego uczucia, skamandryckie zachwycenie i przeżycia katalizujące twórczość.
Niewiele zachowało się materiałów dotyczących żony Juliana Tuwima, a w tematycznym tomiku nie ma też jej życiorysu, jedynie próba odtworzenia kilku ważnych spotkań i decyzji. Stefania pozostaje tajemniczym i nieco kapryśnym obiektem gorących uczuć, muzą i ideałem. W książce znalazły się dwa rodzaje tekstów dyktowanych przez serce – pierwszą część zajmują zachowane fragmenty listów Tuwima do ukochanej – najpierw niecierpliwe i gwałtowne wyznania miłosne, potem stała tęsknota i ciągłe zapewnienia o niesłabnącym uczuciu po listy męża do zawsze ubóstwianej żony. W drugiej części czytelnicy otrzymują wybór wierszy miłosnych albo dedykowanych Stefanii, albo nią inspirowanych, albo będących po prostu próbą przedstawienia istoty prawdziwej i pięknej miłości. Utwory z kolejnych tomików przedzielane są przedrukami stron tytułowych z dedykacjami dla Stefci.
Krótki wstęp Tadeusza Januszewskiego wprowadza w temat i odrobinę tylko przybliża historię uczucia Juliana i Stefanii. Znacznie więcej informacji – mimo że nie w encyklopedycznym znaczeniu – przynosi lektura właściwego tomiku. Julian Tuwim daje się tu poznać jako człowiek targany namiętnością, niemal na granicy szaleństwa. Gwałtowność uczucia przekuwa na ekwilibrystykę stylistyczną, męka w miłości pozwala mu na literackie popisy. Styl pierwszego listu znacznie różni się od pozostałych, ale nigdy autor nie pozwala ukochanej zapomnieć o własnych emocjach. Jest w tym nieco popisów literata, ale też bardzo dużo przeżyć człowieka – który zdaje sobie sprawę z sytuacji a nie chce panować nad sobą, wybiera szczerość – lub nawet przerysowywanie prawdy – by zdobyć serce ukochanej. Sama Stefania, jaka wyłania się z tych listów, wydaje się przy Tuwimie oazą spokoju – mimo że stosuje sprytne gierki, by przypominać poecie o miłości do siebie.
W lirykach Tuwim przede wszystkim bawi się formami. Niektóre z jego wierszy przypominają nieco naiwne piosenki, inne to drapieżne erotyki. Są tu oryginalne wyznania miłości i próby uchwycenia szczęścia. Tuwim jako poeta ma wiele środków do wykorzystania przy mówieniu o najważniejszym z uczuć – i tematyczny zbiorek doskonale to pokazuje.
W tomiku „Moja miłość” przedstawione zostało literackie odzwierciedlenie życiowych doznań. Tuwim wyjaśnia zgromadzonymi tu utworami, jak czują poeci, gdy mowa o sprawach najważniejszych. Zestaw wzajemnie dopełniających się wierszy, nigdy kompletny, przynosi kolejny ciekawy portret Tuwima. Autor pokazuje, jak w niebanalny sposób wyznawać miłość wciąż na nowo, uczy jednocześnie, że należy dbać o to uczucie i zapewniać o nim ukochaną. Z tego powodu „Moja miłość” nadaje się również na prezent dla zakochanych. Ci najlepiej docenią życiową mądrość płynącą z zachowanych listów i strof. „Moja miłość” znajdzie spore grono zwolenników, Tuwim udowadnia bowiem, że nie da się zanudzać ciągłymi zapewnieniami o własnych gorących uczuciach.
Holly Webb: Kotek Pingwin
Znak, Kraków 2014.
Spór o kota
W dzieciństwie nieporozumienie może urosnąć do rangi poważnego konfliktu. Kilkulatki chętnie kierują się emocjami i własnymi interpretacjami rzeczywistości – co może im zaburzać logiczne myślenie. A kiedy poczują się zagrożone, stają się też bardziej skłonne do kłótni. Nie zyskują wtedy uznania rodziców – a brak wsparcia intensyfikuje ich negatywne uczucia. Taką postawę prezentuje Alfie, mały bohater tomiku „Kotek Pingwin” Holly Webb. Chłopiec nie cierpi swojej nowej małej sąsiadki: nie dość, że ta odkryła jego tajemnicę – kryjówkę na drzewie między ogrodami – to jeszcze zdobyła serce Pingwina. Rozgoryczone dziecko czuje się zdradzone przez czworonożnego przyjaciela: kotek nie sypia już w łóżku Alfiego i nie chce zjadać przysmaków, znika na całe dni. Alfie jest wręcz chory z zazdrości i nie rozumie, w jaki sposób niesympatyczna dla niego dziewczynka wzbudziła takie zaufanie kota. W końcu decyduje się na rozmowę i odkrywa, że Pingwin wcale nie nocował u sąsiadki. Trzeba jak najszybciej rozpocząć poszukiwania.
Tym razem Holly Webb w centrum sporu dzieci umieściła kociego bohatera. To o kota toczy się najważniejsza kłótnia – i to kot pomaga w ostatecznym pogodzeniu. Kota nie można do niczego zmusić ani przekonać, co nie zmniejsza uczucia żalu, gdy zwierzę zachowuje się niezgodnie z oczekiwaniami. Alfie przekonuje się nie tylko, jak bardzo zazdrość zaślepia. Poznaje też uczucie goryczy, żalu, rozczarowania czy buntu. Przez przygodę kotka Pingwina uczy się odpowiedzialności i smaku strachu o ukochaną istotę, dowiaduje się również, jak łatwo kogoś pochopnie ocenić. Dostrzega wartość szczerej rozmowy i współpracy – sam nie uwolniłby Pingwina. Siłą sprawczą wydarzeń jest tu mały kot, ale Holly Webb jak zwykle akcentuje przede wszystkim relacje między najmłodszymi. Wabi odbiorców obietnicą historii ze zwierzątkiem, by po chwili rozpocząć nakreślanie rozmaitych scenek ważnych z punktu widzenia małych czytelników. Wartka akcja sprzyja tu utrzymaniu uwagi najmłodszych – a z ciekawej lektury dzieciom łatwiej będzie wyciągać wnioski.
„Kotek Pingwin” to bardzo krótka historia, minipowieść dla tych, którzy dopiero wprawiają się w czytaniu lub jeszcze nie posiedli tej sztuki. Autorka umiejętnie dawkuje napięcie, nie chce zbytnio przestraszyć małych odbiorców, ale też zapewnia im sporo wrażeń. Udowadnia, że lepiej działać razem niż budować znajomość na nieporozumieniach i uprzedzeniach, a przygoda kota jest wystarczającym argumentem za słusznością jej uwag. Dzieci wyłapią i ukryte w akcji informacje o interpersonalnych kontaktach i zasadach funkcjonowania w społeczeństwie, i wskazówki dotyczące opieki nad zwierzętami.
Kotek Pingwin nie jest zresztą idealnym bohaterem: ma nadwagę i weterynarz przestrzega, że z tego powodu mogą go zacząć boleć łapy. Dzieci muszą zrozumieć, że nie wolno im dokarmiać pupila (a ta wskazówka przydać się może również w przypadku odbiorców cierpiących na otyłość – w subtelny sposób Webb przedstawia rozwiązanie problemu). Do tego na końcu książki znajdują się jeszcze podpowiedzi jak dbać o kota i zapewnić mu codzienną porcję ruchu i zabawy. Holly Webb tym samym realizuje kilka różnych celów – pomaga maluchom pojąć i przeanalizować przyczyny silnych uczuć, pokazuje, jak opiekować się zwierzęciem, zachęca do czytania i dostarcza mądrej rozrywki – bo chociaż dla dorosłych jednokierunkowe bajki w rodzaju „Kotka Pingwina” brzmieć mogą infantylnie i mało atrakcyjnie, dla dzieci będą wartościową lekturową przygodą. „Kotek Pingwin” wzbudzi żywe zainteresowanie małych odbiorców.
Spór o kota
W dzieciństwie nieporozumienie może urosnąć do rangi poważnego konfliktu. Kilkulatki chętnie kierują się emocjami i własnymi interpretacjami rzeczywistości – co może im zaburzać logiczne myślenie. A kiedy poczują się zagrożone, stają się też bardziej skłonne do kłótni. Nie zyskują wtedy uznania rodziców – a brak wsparcia intensyfikuje ich negatywne uczucia. Taką postawę prezentuje Alfie, mały bohater tomiku „Kotek Pingwin” Holly Webb. Chłopiec nie cierpi swojej nowej małej sąsiadki: nie dość, że ta odkryła jego tajemnicę – kryjówkę na drzewie między ogrodami – to jeszcze zdobyła serce Pingwina. Rozgoryczone dziecko czuje się zdradzone przez czworonożnego przyjaciela: kotek nie sypia już w łóżku Alfiego i nie chce zjadać przysmaków, znika na całe dni. Alfie jest wręcz chory z zazdrości i nie rozumie, w jaki sposób niesympatyczna dla niego dziewczynka wzbudziła takie zaufanie kota. W końcu decyduje się na rozmowę i odkrywa, że Pingwin wcale nie nocował u sąsiadki. Trzeba jak najszybciej rozpocząć poszukiwania.
Tym razem Holly Webb w centrum sporu dzieci umieściła kociego bohatera. To o kota toczy się najważniejsza kłótnia – i to kot pomaga w ostatecznym pogodzeniu. Kota nie można do niczego zmusić ani przekonać, co nie zmniejsza uczucia żalu, gdy zwierzę zachowuje się niezgodnie z oczekiwaniami. Alfie przekonuje się nie tylko, jak bardzo zazdrość zaślepia. Poznaje też uczucie goryczy, żalu, rozczarowania czy buntu. Przez przygodę kotka Pingwina uczy się odpowiedzialności i smaku strachu o ukochaną istotę, dowiaduje się również, jak łatwo kogoś pochopnie ocenić. Dostrzega wartość szczerej rozmowy i współpracy – sam nie uwolniłby Pingwina. Siłą sprawczą wydarzeń jest tu mały kot, ale Holly Webb jak zwykle akcentuje przede wszystkim relacje między najmłodszymi. Wabi odbiorców obietnicą historii ze zwierzątkiem, by po chwili rozpocząć nakreślanie rozmaitych scenek ważnych z punktu widzenia małych czytelników. Wartka akcja sprzyja tu utrzymaniu uwagi najmłodszych – a z ciekawej lektury dzieciom łatwiej będzie wyciągać wnioski.
„Kotek Pingwin” to bardzo krótka historia, minipowieść dla tych, którzy dopiero wprawiają się w czytaniu lub jeszcze nie posiedli tej sztuki. Autorka umiejętnie dawkuje napięcie, nie chce zbytnio przestraszyć małych odbiorców, ale też zapewnia im sporo wrażeń. Udowadnia, że lepiej działać razem niż budować znajomość na nieporozumieniach i uprzedzeniach, a przygoda kota jest wystarczającym argumentem za słusznością jej uwag. Dzieci wyłapią i ukryte w akcji informacje o interpersonalnych kontaktach i zasadach funkcjonowania w społeczeństwie, i wskazówki dotyczące opieki nad zwierzętami.
Kotek Pingwin nie jest zresztą idealnym bohaterem: ma nadwagę i weterynarz przestrzega, że z tego powodu mogą go zacząć boleć łapy. Dzieci muszą zrozumieć, że nie wolno im dokarmiać pupila (a ta wskazówka przydać się może również w przypadku odbiorców cierpiących na otyłość – w subtelny sposób Webb przedstawia rozwiązanie problemu). Do tego na końcu książki znajdują się jeszcze podpowiedzi jak dbać o kota i zapewnić mu codzienną porcję ruchu i zabawy. Holly Webb tym samym realizuje kilka różnych celów – pomaga maluchom pojąć i przeanalizować przyczyny silnych uczuć, pokazuje, jak opiekować się zwierzęciem, zachęca do czytania i dostarcza mądrej rozrywki – bo chociaż dla dorosłych jednokierunkowe bajki w rodzaju „Kotka Pingwina” brzmieć mogą infantylnie i mało atrakcyjnie, dla dzieci będą wartościową lekturową przygodą. „Kotek Pingwin” wzbudzi żywe zainteresowanie małych odbiorców.
środa, 19 marca 2014
Sonali Deraniyagala: Tsunami
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Życie po śmierci
Cała treść tomu „Tsunami” zamyka się w pierwszym zdaniu okładkowej zajawki: „straciła męża, dzieci i rodziców”. Książka jest próbą opisania procesu żałoby – autorka po dziewięciu latach od tragedii na Sri Lance analizuje swoje odczucia i zachowania, uczy się na nowo żyć i rozmawiać o przeszłości swojej rodziny. To spowiedź rozłożona na lata, a i szczegółowe zagłębianie się w psychikę cudem ocalałej kobiety.
Sonali Deraniyagala jest w tej historii tak bardzo samotna, że pojawia się pytanie, jak w ogóle udało jej się przezwyciężyć depresję i żal. Żyje przeszłością i zwłaszcza na początku zdradza się z myślami samobójczymi, zamyka się w sobie i popada w apatię. Najtrudniejsze walki toczy sama ze sobą: kiedy przychodzi czas, by zmierzyć się z rodzinnymi pamiątkami czy zwykłymi śladami życia. Sonali wybiera wegetację, pielęgnuje własny strach i dokładnie ocenia stan swojej psychiki. To, co z zewnątrz wyglądać może na objawy szaleństwa lub zobojętnienie, u Sonali staje się częścią nietypowej strategii przetrwania.
Nie ma zbyt wiele czasu na przywiązanie się do rodziny Sonali, bo tom rozpoczyna się sceną ucieczki przed wielką falą. Autorka w panice zabiera z hotelu dzieci i męża, nie myśląc nawet o ostrzeżeniu rodziców. Rozpaczliwą ucieczkę przerywa woda. A kiedy Sonali odzyskuje przytomność, zyskuje też świadomość, że straciła wszystkich. Od tej pory zaczyna się jej opowieść o zmaganiach z przeszłością. „Tsunami” ma tylko jedną scenę przypominającą film katastroficzny – cała reszta stanowi najtrudniejszą podróż w głąb siebie i próbę ponownego zdefiniowania tożsamości, już w oderwaniu od nieżyjących najbliższych. Sonali nie zamierza jednak opowiadać o swoim życiu, o podejmowanych działaniach i powrocie do normalności. Interesuje ją wyłącznie przepracowanie traumy, psychologiczna strona egzystencji.
I tak bohaterka pozbawiona rodziny i wspólnych planów musi nauczyć się żyć ze świadomością katastrofy. Z drobnych spostrzeżeń wyłuskuje preteksty do wspomnieniowych podróży w przeszłość, najczęściej zresztą opowiada tylko o dzieciach, rodzice i mąż schodzą na dalszy plan. To pomysły dwóch kilkuletnich synków ożywają w wyobraźni Sonali – i to one nie pozwalają wrócić do zwykłego rytmu egzystencji. Migawki ze wspomnień przetykane są aktualnymi stanami psychicznymi autorki, która znajduje bardzo dużo sposobów na opisanie rozpaczy. Mimo że są przy niej przyjaciele, Sonali nie dostrzega ich emocjonalnej obecności, co najwyżej odnotowuje, że przeszkodzili w realizacji zaplanowanych kroków (pozbawienia się życia czy nękania telefonami nowych lokatorów domu). Autorka nie umie pogodzić się z tym, co się stało. Skupia się tylko na własnej rozpaczy, rozciągniętej na prawie dekadę – to oznacza, że czytelnikom łatwiej będzie prześledzić proces oswajania się z tragedią i redukowanie cierpienia. Deraniyagala nie posługuje się znanymi z literatury faktu ogólnikami ani kliszami – po swojemu przeżywa rozpacz. A że w każdym roku jej zmagania z przeszłością wyglądają inaczej, może rzeczywiście wstrząsnąć czytelnikami.
Sonali Deraniyagala przypomina, jak kruche jest szczęście. Nie umie pogodzić się z sytuacją, a proces powrotu do normalności zdaje się u niej nie mieć końca. „Tsunami” to książka bardzo osobista i szczera, a przy tym pozbawiona schematów. W tym ujęciu człowiek występuje jako przegrany w starciu z siłami natury, ale i z własną psychiką. Ta publikacja nie przypomina literackich autoterapii – mogła powstać dopiero po pokonaniu prywatnych lęków, jako świadectwo ogromu cierpień, które może znieść człowiek. Od strony literackiej to książka – zwłaszcza pod kątem stylu – dokładnie przemyślana, ale liczyć się w niej będzie przede wszystkim wartość emocjonalna i bliskość tragedii, która zamienia życie w materiał na fabułę. „Tsunami” to tom bardzo osobisty – to indywidualna relacja z pola prywatnej walki.
Życie po śmierci
Cała treść tomu „Tsunami” zamyka się w pierwszym zdaniu okładkowej zajawki: „straciła męża, dzieci i rodziców”. Książka jest próbą opisania procesu żałoby – autorka po dziewięciu latach od tragedii na Sri Lance analizuje swoje odczucia i zachowania, uczy się na nowo żyć i rozmawiać o przeszłości swojej rodziny. To spowiedź rozłożona na lata, a i szczegółowe zagłębianie się w psychikę cudem ocalałej kobiety.
Sonali Deraniyagala jest w tej historii tak bardzo samotna, że pojawia się pytanie, jak w ogóle udało jej się przezwyciężyć depresję i żal. Żyje przeszłością i zwłaszcza na początku zdradza się z myślami samobójczymi, zamyka się w sobie i popada w apatię. Najtrudniejsze walki toczy sama ze sobą: kiedy przychodzi czas, by zmierzyć się z rodzinnymi pamiątkami czy zwykłymi śladami życia. Sonali wybiera wegetację, pielęgnuje własny strach i dokładnie ocenia stan swojej psychiki. To, co z zewnątrz wyglądać może na objawy szaleństwa lub zobojętnienie, u Sonali staje się częścią nietypowej strategii przetrwania.
Nie ma zbyt wiele czasu na przywiązanie się do rodziny Sonali, bo tom rozpoczyna się sceną ucieczki przed wielką falą. Autorka w panice zabiera z hotelu dzieci i męża, nie myśląc nawet o ostrzeżeniu rodziców. Rozpaczliwą ucieczkę przerywa woda. A kiedy Sonali odzyskuje przytomność, zyskuje też świadomość, że straciła wszystkich. Od tej pory zaczyna się jej opowieść o zmaganiach z przeszłością. „Tsunami” ma tylko jedną scenę przypominającą film katastroficzny – cała reszta stanowi najtrudniejszą podróż w głąb siebie i próbę ponownego zdefiniowania tożsamości, już w oderwaniu od nieżyjących najbliższych. Sonali nie zamierza jednak opowiadać o swoim życiu, o podejmowanych działaniach i powrocie do normalności. Interesuje ją wyłącznie przepracowanie traumy, psychologiczna strona egzystencji.
I tak bohaterka pozbawiona rodziny i wspólnych planów musi nauczyć się żyć ze świadomością katastrofy. Z drobnych spostrzeżeń wyłuskuje preteksty do wspomnieniowych podróży w przeszłość, najczęściej zresztą opowiada tylko o dzieciach, rodzice i mąż schodzą na dalszy plan. To pomysły dwóch kilkuletnich synków ożywają w wyobraźni Sonali – i to one nie pozwalają wrócić do zwykłego rytmu egzystencji. Migawki ze wspomnień przetykane są aktualnymi stanami psychicznymi autorki, która znajduje bardzo dużo sposobów na opisanie rozpaczy. Mimo że są przy niej przyjaciele, Sonali nie dostrzega ich emocjonalnej obecności, co najwyżej odnotowuje, że przeszkodzili w realizacji zaplanowanych kroków (pozbawienia się życia czy nękania telefonami nowych lokatorów domu). Autorka nie umie pogodzić się z tym, co się stało. Skupia się tylko na własnej rozpaczy, rozciągniętej na prawie dekadę – to oznacza, że czytelnikom łatwiej będzie prześledzić proces oswajania się z tragedią i redukowanie cierpienia. Deraniyagala nie posługuje się znanymi z literatury faktu ogólnikami ani kliszami – po swojemu przeżywa rozpacz. A że w każdym roku jej zmagania z przeszłością wyglądają inaczej, może rzeczywiście wstrząsnąć czytelnikami.
Sonali Deraniyagala przypomina, jak kruche jest szczęście. Nie umie pogodzić się z sytuacją, a proces powrotu do normalności zdaje się u niej nie mieć końca. „Tsunami” to książka bardzo osobista i szczera, a przy tym pozbawiona schematów. W tym ujęciu człowiek występuje jako przegrany w starciu z siłami natury, ale i z własną psychiką. Ta publikacja nie przypomina literackich autoterapii – mogła powstać dopiero po pokonaniu prywatnych lęków, jako świadectwo ogromu cierpień, które może znieść człowiek. Od strony literackiej to książka – zwłaszcza pod kątem stylu – dokładnie przemyślana, ale liczyć się w niej będzie przede wszystkim wartość emocjonalna i bliskość tragedii, która zamienia życie w materiał na fabułę. „Tsunami” to tom bardzo osobisty – to indywidualna relacja z pola prywatnej walki.
wtorek, 18 marca 2014
Kerstin Ekman: Oszustki
Czarna Owca, Warszawa 2014.
Szukanie tożsamości
Niebezpieczna jest gra, jaką toczą między sobą bohaterki „Oszustek”. To nie literacka symbioza, która zaowocuje epokowymi dziełami, a okrutna pułapka. Oszustwo raz potwierdzone nie może już mieć dobrego finału. A nie ma nic bardziej kruchego niż poleganie na dobrej woli drugiej osoby. W „Oszustkach” banalne scenariusze obyczajówek nie istnieją. Tu akcja dotyczy czegoś znacznie głębszego – własnej tożsamości.
Lillemor Troy jest pisarką. Tak przynajmniej sądzą czytelnicy. To ona uczestniczy w spotkaniach autorskich, udziela wywiadów i użycza swojego nazwiska na okładki. Wymyśla też przebieg kryminalnych fabuł. Ale nie mogłaby zaistnieć bez Babby. Babba potrafi opracować tekst, nadać kształt narracji i zgromadzić materiały potrzebne do zbudowania realistycznego świata przedstawionego. Babba jest językiem powieści, chociaż sama nic nie stworzyłaby bez wyobraźni Lillemor. W tej zależności nie byłoby nic złego, istnieją przecież duety autorskie – ale Lillemor i Babba oszukują czytelników, skrywając obecność tej drugiej w procesie tworzenia. Kobiety nie są dla siebie przyjaciółkami, nawet specjalnie się nie lubią – ale zostały na siebie skazane i nie mogą już przerwać kręgu kłamstw. Uzależnienie okazuje się silniejsze od strachu.
Kerstin Ekman zapewnia czytelnikom całkowite wkroczenie do świata postaci, precyzyjnie konstruowanego zwłaszcza w sferze psychologicznej i autotematycznej. Bohaterki zostały tu idealnie rozszyfrowane i umieszczone we właściwym dla siebie kontekście. Chociaż narracja zbliża się raczej do literatury pięknej niż do thrillera, autorka zapewnia w niej moc wrażeń. Odnosi się do tematu słabo akcentowanego w czasach, gdy prawa autorskie w oczach masowej publiczności wciąż tracą na znaczeniu – ale pokazuje też motyw bardziej znany z popkultury: kwestię ograniczenia własnej tożsamości. To już nie dwie kobiety połączone pisarskim celem – to jedna pisarka w dwóch skłóconych ze sobą postaciach. Ekman dzięki takiemu postawieniu sprawy zyskuje również możliwość zarysowania różnic między znaczeniem formy i treści – żadna z bohaterek nie jest w dziedzinie twórczości samowystarczalna i trudno byłoby zgadnąć, która bardziej przysługuje się literaturze.
Do dylematów etycznych dochodzą kwestie kryminalne. Lillemor od wydawcy dowiaduje się, że pojawiła się propozycja jej rzekomej autobiografii. Rzecz ta nie powinna ujrzeć światła dziennego dla dobra Lillemor, o czym kobieta przekonuje się podczas lektury. Należy zatem podjąć kroki uniemożliwiające publikację oraz ewentualne szantaże. Lillemor sprawia wrażenie, jakby miała walczyć z cieniem. Tylko ona zna swojego największego wroga. W „Oszustkach” Kerstin Ekman bardzo sprawnie operuje półcieniami. Z wyczuciem porusza się po subtelnych obszarach sztuki i tworzenia, a przy tym jest w stanie zaproponować bohaterki o ciekawych osobowościach. Przygląda się im z lekkiego dystansu, by uniknąć konieczności oceniania ich. Lillemor i Babba tworzą zamknięty świat, którego reguły ustalają same. Tu nie działają proste skojarzenia i powszechne prawdy. Stawką w grze jest nie tylko dobre imię, ale kariera i całe dorosłe życie, więc postacie nie mogą pozwolić sobie na zrujnowanie tego świata. W „Oszustkach” kłamstwo funkcjonuje obok ciekawych wizji życia literackiego, autotematyczne wstawki doprawiają historię, a czytelnicy nie mogą domyślić się finału. Literatura triumfuje, również w nasyconej i celnej narracji. „Oszustki” dostarczają lekturowej przyjemności ze względu na pomysłową fabułę, a i z uwagi na sposób jej przedstawiania – Ekman tworzy powieść staranną, znakomite odzwierciedlenie autortematycznych wstawek, ale też i zestawienie ładnych psychologicznych portretów. To książka, którą czyta się z niesłabnącą przyjemnością.
Szukanie tożsamości
Niebezpieczna jest gra, jaką toczą między sobą bohaterki „Oszustek”. To nie literacka symbioza, która zaowocuje epokowymi dziełami, a okrutna pułapka. Oszustwo raz potwierdzone nie może już mieć dobrego finału. A nie ma nic bardziej kruchego niż poleganie na dobrej woli drugiej osoby. W „Oszustkach” banalne scenariusze obyczajówek nie istnieją. Tu akcja dotyczy czegoś znacznie głębszego – własnej tożsamości.
Lillemor Troy jest pisarką. Tak przynajmniej sądzą czytelnicy. To ona uczestniczy w spotkaniach autorskich, udziela wywiadów i użycza swojego nazwiska na okładki. Wymyśla też przebieg kryminalnych fabuł. Ale nie mogłaby zaistnieć bez Babby. Babba potrafi opracować tekst, nadać kształt narracji i zgromadzić materiały potrzebne do zbudowania realistycznego świata przedstawionego. Babba jest językiem powieści, chociaż sama nic nie stworzyłaby bez wyobraźni Lillemor. W tej zależności nie byłoby nic złego, istnieją przecież duety autorskie – ale Lillemor i Babba oszukują czytelników, skrywając obecność tej drugiej w procesie tworzenia. Kobiety nie są dla siebie przyjaciółkami, nawet specjalnie się nie lubią – ale zostały na siebie skazane i nie mogą już przerwać kręgu kłamstw. Uzależnienie okazuje się silniejsze od strachu.
Kerstin Ekman zapewnia czytelnikom całkowite wkroczenie do świata postaci, precyzyjnie konstruowanego zwłaszcza w sferze psychologicznej i autotematycznej. Bohaterki zostały tu idealnie rozszyfrowane i umieszczone we właściwym dla siebie kontekście. Chociaż narracja zbliża się raczej do literatury pięknej niż do thrillera, autorka zapewnia w niej moc wrażeń. Odnosi się do tematu słabo akcentowanego w czasach, gdy prawa autorskie w oczach masowej publiczności wciąż tracą na znaczeniu – ale pokazuje też motyw bardziej znany z popkultury: kwestię ograniczenia własnej tożsamości. To już nie dwie kobiety połączone pisarskim celem – to jedna pisarka w dwóch skłóconych ze sobą postaciach. Ekman dzięki takiemu postawieniu sprawy zyskuje również możliwość zarysowania różnic między znaczeniem formy i treści – żadna z bohaterek nie jest w dziedzinie twórczości samowystarczalna i trudno byłoby zgadnąć, która bardziej przysługuje się literaturze.
Do dylematów etycznych dochodzą kwestie kryminalne. Lillemor od wydawcy dowiaduje się, że pojawiła się propozycja jej rzekomej autobiografii. Rzecz ta nie powinna ujrzeć światła dziennego dla dobra Lillemor, o czym kobieta przekonuje się podczas lektury. Należy zatem podjąć kroki uniemożliwiające publikację oraz ewentualne szantaże. Lillemor sprawia wrażenie, jakby miała walczyć z cieniem. Tylko ona zna swojego największego wroga. W „Oszustkach” Kerstin Ekman bardzo sprawnie operuje półcieniami. Z wyczuciem porusza się po subtelnych obszarach sztuki i tworzenia, a przy tym jest w stanie zaproponować bohaterki o ciekawych osobowościach. Przygląda się im z lekkiego dystansu, by uniknąć konieczności oceniania ich. Lillemor i Babba tworzą zamknięty świat, którego reguły ustalają same. Tu nie działają proste skojarzenia i powszechne prawdy. Stawką w grze jest nie tylko dobre imię, ale kariera i całe dorosłe życie, więc postacie nie mogą pozwolić sobie na zrujnowanie tego świata. W „Oszustkach” kłamstwo funkcjonuje obok ciekawych wizji życia literackiego, autotematyczne wstawki doprawiają historię, a czytelnicy nie mogą domyślić się finału. Literatura triumfuje, również w nasyconej i celnej narracji. „Oszustki” dostarczają lekturowej przyjemności ze względu na pomysłową fabułę, a i z uwagi na sposób jej przedstawiania – Ekman tworzy powieść staranną, znakomite odzwierciedlenie autortematycznych wstawek, ale też i zestawienie ładnych psychologicznych portretów. To książka, którą czyta się z niesłabnącą przyjemnością.
poniedziałek, 17 marca 2014
Zofia Stanecka: Basia i słodycze
Egmont, Warszawa 2012.
Marzenie o cukierkach
Słodycze są dla większości maluchów źródłem niepotrzebnie ograniczanej przez rodziców przyjemności. Dorośli prześcigają się w pomysłach, jak wytłumaczyć pociechom szkodliwość cukru i nauczyć zasad zdrowego żywienia. Zofia Stanecka do tej batalii włącza też Basię. Nie nakazuje jej propagowania diety bezcukrowej, bo Basia to przecież normalna kilkulatka, której kreacja musi być wiarygodna. Autorka może zatem wybrnąć z tematu w inny sposób. Basia marzy o słodyczach, nawet śni o nich i zupełnie nie rozumie, dlaczego rodzice wydzielają jej smakołyki. Gdyby to zależało od niej, jadłaby słodycze bez przerwy, jak w swoim pięknym śnie. Basia to mały łakomczuch, dociera do niej tylko fakt, że jedzenie słodyczy to przyjemność, tym większa, że niemal zakazana na co dzień.
Zofia Stanecka podsuwa zatem inne poglądy na ten temat. Najpierw pojawia się łamiąca zasady mama, która pokrzepia się słodkim batonikiem, mimo że dziecku mówi, że to nie jest słodyczowy dzień. Istnienie takiego dnia w rodzinnym kalendarzu wcale nie pomaga: dzieci wyjadają słodycze z szafki bez względu na panujące w domu zasady. Ale w przedszkolu bohaterka dowiaduje się, że jej koleżanka zwyczajnie nie lubi słodyczy. W dodatku przedstawia też opinię mamy, że słodycze to trucizna, bo uniemożliwiają cieszenie się różnymi innymi smakami. Basia poznaje też chłopca, który nie je słodyczy, bo ma uczulenie na czekoladę. W ten sposób dziewczynka odkrywa, że nie wszystkie kilkulatki uwielbiają słodycze – i że da się przeżyć bez tego rodzaju przyjemności (a przynajmniej – bez stałego jedzenia cukierków i ciastek). O tym, że słodycze tuczą i wywołują próchnicę Basia już wiedziała. Wreszcie mała bohaterka na własnej skórze może się przekonać, czym grozi brak umiaru w spożywaniu słodkości – i to również będzie dla niej cenna lekcja. Bohaterka ma powody do rozmyślania.
Autorka między wierszami proponuje umiar. Wykazuje się zrozumieniem dla typowych dziecięcych pragnień, ale zamiast przestrzegać czytelników, pokazuje im, że rzeczywistość nie musi być tak przyjemna jak rojenia. Mówi o konsekwencjach, których maluchy raczej nie dopuszczają do świadomości. Basi po zjedzeniu całej masy słodyczy wcale nie jest przyjemnie – to właściwie przestroga dla odbiorców. Stanecka porusza temat, który zwykle wywołuje konflikty między dziećmi i rodzicami. Pozwala swojej bohaterce na odejście od wprowadzonych zasad tylko po to, by Basia przekonała się że nie ma racji.
Wydaje się też, że nieprzypadkowo w tomiku pojawiają się dość grube dzieci. Marianna Oklejak próbuje zadziałać podprogowo. Kilkulatki opychające się słodyczami wcale nie sprawiają dobrego wrażenia. Warto zresztą zwrócić uwagę także na kształt samych ilustracji „zbiorowych” – tutaj Oklejak nawiązuje trochę do pomysłów Zbigniewa Lengrena, a odbiorcom opowiada więcej niż zmieściłoby się w narracji.
„Basia i słodycze” to tomik, w którym autorka ponownie odwołuje się do motywu bagatelizowanego przez dorosłych a ważnego dla najmłodszych. Próbuje przekonać do swoich racji bez namolnej perswazji i daje rodzinom okazję do rozmowy na temat dostępu do słodyczy. Nie potępia wszystkich jedzących słodkości, w końcu nawet mama potrzebuje czasem tego rodzaju wzmocnienia – ale odbiorcom Stanecka stara się pokazać inne podejście do cukierków i batoników. Można ich nawet nie lubić – może niektóre kilkulatki spróbują zatem z ciekawości, jak to jest, kiedy nie je się słodyczy przez jakiś czas?
Marzenie o cukierkach
Słodycze są dla większości maluchów źródłem niepotrzebnie ograniczanej przez rodziców przyjemności. Dorośli prześcigają się w pomysłach, jak wytłumaczyć pociechom szkodliwość cukru i nauczyć zasad zdrowego żywienia. Zofia Stanecka do tej batalii włącza też Basię. Nie nakazuje jej propagowania diety bezcukrowej, bo Basia to przecież normalna kilkulatka, której kreacja musi być wiarygodna. Autorka może zatem wybrnąć z tematu w inny sposób. Basia marzy o słodyczach, nawet śni o nich i zupełnie nie rozumie, dlaczego rodzice wydzielają jej smakołyki. Gdyby to zależało od niej, jadłaby słodycze bez przerwy, jak w swoim pięknym śnie. Basia to mały łakomczuch, dociera do niej tylko fakt, że jedzenie słodyczy to przyjemność, tym większa, że niemal zakazana na co dzień.
Zofia Stanecka podsuwa zatem inne poglądy na ten temat. Najpierw pojawia się łamiąca zasady mama, która pokrzepia się słodkim batonikiem, mimo że dziecku mówi, że to nie jest słodyczowy dzień. Istnienie takiego dnia w rodzinnym kalendarzu wcale nie pomaga: dzieci wyjadają słodycze z szafki bez względu na panujące w domu zasady. Ale w przedszkolu bohaterka dowiaduje się, że jej koleżanka zwyczajnie nie lubi słodyczy. W dodatku przedstawia też opinię mamy, że słodycze to trucizna, bo uniemożliwiają cieszenie się różnymi innymi smakami. Basia poznaje też chłopca, który nie je słodyczy, bo ma uczulenie na czekoladę. W ten sposób dziewczynka odkrywa, że nie wszystkie kilkulatki uwielbiają słodycze – i że da się przeżyć bez tego rodzaju przyjemności (a przynajmniej – bez stałego jedzenia cukierków i ciastek). O tym, że słodycze tuczą i wywołują próchnicę Basia już wiedziała. Wreszcie mała bohaterka na własnej skórze może się przekonać, czym grozi brak umiaru w spożywaniu słodkości – i to również będzie dla niej cenna lekcja. Bohaterka ma powody do rozmyślania.
Autorka między wierszami proponuje umiar. Wykazuje się zrozumieniem dla typowych dziecięcych pragnień, ale zamiast przestrzegać czytelników, pokazuje im, że rzeczywistość nie musi być tak przyjemna jak rojenia. Mówi o konsekwencjach, których maluchy raczej nie dopuszczają do świadomości. Basi po zjedzeniu całej masy słodyczy wcale nie jest przyjemnie – to właściwie przestroga dla odbiorców. Stanecka porusza temat, który zwykle wywołuje konflikty między dziećmi i rodzicami. Pozwala swojej bohaterce na odejście od wprowadzonych zasad tylko po to, by Basia przekonała się że nie ma racji.
Wydaje się też, że nieprzypadkowo w tomiku pojawiają się dość grube dzieci. Marianna Oklejak próbuje zadziałać podprogowo. Kilkulatki opychające się słodyczami wcale nie sprawiają dobrego wrażenia. Warto zresztą zwrócić uwagę także na kształt samych ilustracji „zbiorowych” – tutaj Oklejak nawiązuje trochę do pomysłów Zbigniewa Lengrena, a odbiorcom opowiada więcej niż zmieściłoby się w narracji.
„Basia i słodycze” to tomik, w którym autorka ponownie odwołuje się do motywu bagatelizowanego przez dorosłych a ważnego dla najmłodszych. Próbuje przekonać do swoich racji bez namolnej perswazji i daje rodzinom okazję do rozmowy na temat dostępu do słodyczy. Nie potępia wszystkich jedzących słodkości, w końcu nawet mama potrzebuje czasem tego rodzaju wzmocnienia – ale odbiorcom Stanecka stara się pokazać inne podejście do cukierków i batoników. Można ich nawet nie lubić – może niektóre kilkulatki spróbują zatem z ciekawości, jak to jest, kiedy nie je się słodyczy przez jakiś czas?
Anita Głowińska: Kicia Kocia nie może zasnąć
Media Rodzina, Poznań 2013.
Przed nocą
Pod prostym i zapowiadającym problem tytułem „Kicia Kocia nie może zasnąć” kryje się tym razem całkiem dużo tematów, które Anita Głowińska porusza na marginesie bezsenności malucha. Kicia Kocia przeważnie odkrywa świat – a właściwie najbliższe otoczenie: chodząc z tatą lub przyjaciółmi na spacery, testując domowe zajęcia i pozadomowe rozrywki. Teraz autorka odnosi się do tematu najbliższego i podstawowego, a wykorzystuje przy tym również wątki spopularyzowane dzięki zagranicznej literaturze czwartej.
W książeczkach edukacyjnych dla dzieci motyw zasypiania co pewien czas powraca, więc Kicia Kocia nie należy do bohaterek niezwykłych. Bezsenność (chwilowa, w końcu postać nie boryka się z poważnym problemem kwalifikującym się do leczenia, przeżywa to, co każdy kilkulatek, któremu w łóżku jeszcze nie chce się spać) to pretekst do opowiedzenia o roli snu. A i dodatkowo sposób na rozwianie kilku wątpliwości odbiorców. Kicia Kocia dobrze wie, że należy się wysypiać – tłumaczy to swoim zabawkom. Przekonuje je też, że nie tylko dzieci muszą sypiać, a jako dobry przykład przywołuje różne zwierzęta. Zapadanie w sen poprzedzają sympatyczne czynności – między innymi słuchanie bajki. Brawa dla Anity Głowińskiej, że nie zdecydowała się na włączenie do tego momentu elektronicznych gadżetów, a skłania się ku popularyzowaniu coraz mniej powszechnej tradycji czytania maluchom na dobranoc.
Tu pojawia się problem: Kicia Kocia nie może zasnąć. Głowińska uruchamia w tym punkcie bajki najbardziej znane przyczyny dziecięcej postawy – po pierwsze lęk przed ciemnością. Mama Kici Koci tłumaczy, że w ciemności pokój wygląda inaczej, ale przecież nic się w nim nie zmienia – i pomaga oswoić się z mrokiem przez zapalenie małej lampki. Po drugie – wyobraźnia Kici Koci wydobywa z popkulturowego chaosu wizję potwora, który czai się z pewnością w zakamarkach pokoju. I tu mama bohaterki wykazuje się cierpliwością – razem z dzieckiem sprawdza ewentualne kryjówki dla potworów i udowadnia, że kilkulatce nic nie grozi. Do podobnego wniosku może zresztą dojść sama Kicia Kocia – a nagrodą będzie spokojny upragniony sen.
„Kicia Kocia nie może zasnąć” to książeczka pełna ważnych dla dziecka treści. Pozwala ostatecznie przekonać do sensu odpoczynku i rozprawić się z niewygodnymi wyobrażeniami, przygotowuje dzieci do pójścia spać i pomaga w oswojeniu strachów. U Głowińskiej nawet nadejście nocy okazuje się twórcze. Autorka bardzo zgrabnie łączy opowiastki o zwykłych czynnościach znanych każdemu maluchowi z wyjaśnieniami przydatnymi dla rodziców. Prowadzi bajkę spokojnie i mądrze, wciągając dzieci w atrakcyjną mimo powtarzalności rytuałów wieczornych historyjkę.
Anita Głowińska proponuje też oczywiście urokliwe ilustracje. Przedstawia duże sylwetki bohaterów i nasycone, głębokie kolory. Nakłada grubą warstwę farby na obrazki, których cechą charakterystyczną są nierówne czarne kontury – w całości daje to wrażenie rysunku niedoskonałego, lekko naiwnego, a przez to – idealnego dla maluchów. Głowińska lubi malować roześmiane twarze, a małych odbiorców wprowadza w świat postaci przez wybór codziennych detali: otoczenie Kici Koci jest znane kilkulatkom, więc podczas lektury miło im będzie odkrywać znajome kształty. Kolorowe i działające na wyobraźnię ilustracje sprawiają, że przygody Kici Koci lepiej zapadną w pamięć odbiorcom – aspekt edukacyjno-wychowawczy wzbogacony zatem został o mnemotechniczną oprawę graficzną. Kicia Kocia pomaga maluchom lepiej poznać otoczenie – przyda się więc każdemu.
Przed nocą
Pod prostym i zapowiadającym problem tytułem „Kicia Kocia nie może zasnąć” kryje się tym razem całkiem dużo tematów, które Anita Głowińska porusza na marginesie bezsenności malucha. Kicia Kocia przeważnie odkrywa świat – a właściwie najbliższe otoczenie: chodząc z tatą lub przyjaciółmi na spacery, testując domowe zajęcia i pozadomowe rozrywki. Teraz autorka odnosi się do tematu najbliższego i podstawowego, a wykorzystuje przy tym również wątki spopularyzowane dzięki zagranicznej literaturze czwartej.
W książeczkach edukacyjnych dla dzieci motyw zasypiania co pewien czas powraca, więc Kicia Kocia nie należy do bohaterek niezwykłych. Bezsenność (chwilowa, w końcu postać nie boryka się z poważnym problemem kwalifikującym się do leczenia, przeżywa to, co każdy kilkulatek, któremu w łóżku jeszcze nie chce się spać) to pretekst do opowiedzenia o roli snu. A i dodatkowo sposób na rozwianie kilku wątpliwości odbiorców. Kicia Kocia dobrze wie, że należy się wysypiać – tłumaczy to swoim zabawkom. Przekonuje je też, że nie tylko dzieci muszą sypiać, a jako dobry przykład przywołuje różne zwierzęta. Zapadanie w sen poprzedzają sympatyczne czynności – między innymi słuchanie bajki. Brawa dla Anity Głowińskiej, że nie zdecydowała się na włączenie do tego momentu elektronicznych gadżetów, a skłania się ku popularyzowaniu coraz mniej powszechnej tradycji czytania maluchom na dobranoc.
Tu pojawia się problem: Kicia Kocia nie może zasnąć. Głowińska uruchamia w tym punkcie bajki najbardziej znane przyczyny dziecięcej postawy – po pierwsze lęk przed ciemnością. Mama Kici Koci tłumaczy, że w ciemności pokój wygląda inaczej, ale przecież nic się w nim nie zmienia – i pomaga oswoić się z mrokiem przez zapalenie małej lampki. Po drugie – wyobraźnia Kici Koci wydobywa z popkulturowego chaosu wizję potwora, który czai się z pewnością w zakamarkach pokoju. I tu mama bohaterki wykazuje się cierpliwością – razem z dzieckiem sprawdza ewentualne kryjówki dla potworów i udowadnia, że kilkulatce nic nie grozi. Do podobnego wniosku może zresztą dojść sama Kicia Kocia – a nagrodą będzie spokojny upragniony sen.
„Kicia Kocia nie może zasnąć” to książeczka pełna ważnych dla dziecka treści. Pozwala ostatecznie przekonać do sensu odpoczynku i rozprawić się z niewygodnymi wyobrażeniami, przygotowuje dzieci do pójścia spać i pomaga w oswojeniu strachów. U Głowińskiej nawet nadejście nocy okazuje się twórcze. Autorka bardzo zgrabnie łączy opowiastki o zwykłych czynnościach znanych każdemu maluchowi z wyjaśnieniami przydatnymi dla rodziców. Prowadzi bajkę spokojnie i mądrze, wciągając dzieci w atrakcyjną mimo powtarzalności rytuałów wieczornych historyjkę.
Anita Głowińska proponuje też oczywiście urokliwe ilustracje. Przedstawia duże sylwetki bohaterów i nasycone, głębokie kolory. Nakłada grubą warstwę farby na obrazki, których cechą charakterystyczną są nierówne czarne kontury – w całości daje to wrażenie rysunku niedoskonałego, lekko naiwnego, a przez to – idealnego dla maluchów. Głowińska lubi malować roześmiane twarze, a małych odbiorców wprowadza w świat postaci przez wybór codziennych detali: otoczenie Kici Koci jest znane kilkulatkom, więc podczas lektury miło im będzie odkrywać znajome kształty. Kolorowe i działające na wyobraźnię ilustracje sprawiają, że przygody Kici Koci lepiej zapadną w pamięć odbiorcom – aspekt edukacyjno-wychowawczy wzbogacony zatem został o mnemotechniczną oprawę graficzną. Kicia Kocia pomaga maluchom lepiej poznać otoczenie – przyda się więc każdemu.
niedziela, 16 marca 2014
Magdalena Kordel: Malownicze. Wymarzony dom
Znak, Kraków 2014.
Idylla i życie
Malownicze daje schronienie wszystkim potrzebującym – bezbronnym, bezradnym, pozbawionym nadziei. To maleńkie miasteczko u podnóża Sudetów zapewnia spokój i wsparcie życzliwych mieszkańców. Ci „źli” tworzą tu niegroźny folklor i margines społeczności, ci dobrzy wciąż zajmują się ratowaniem innych. To do Malowniczego trafiła kiedyś Majka – otworzyła tu pensjonat i zapewniła mieszkanie bezdomnej Kaśce oraz jej dzieciom. Przygoda Majki rozpoczęła się kilka tomów wcześniej „Uroczyskiem”. Ale Magdalena Kordel tęskni do Malowniczego i zagląda tam ponownie.
A ponieważ życie Majki jest już ustabilizowane i wolne od przykrych niespodzianek, autorka odwiedza Malownicze z jego nową mieszkanką, Madeleine. Kolejna kobieta trochę pod wpływem chwili decyduje się na radykalne zerwanie z dotychczasowym życiem, zwłaszcza że romans z przełożonym nie rozwija się w dobrym kierunku. Madeleine – Magda – przypadkiem kupuje dom w Polsce. Jedzie go obejrzeć i zakochuje się w atmosferze Malowniczego, mimo że od początku trafia na szereg problemów do rozwiązania. Bo to, że Kraśniakowa plotkuje o wszystkich, nie ma większego znaczenia. Ale Magda zdobywa natychmiast serce małej Marcysi, kilkulatki z patologicznej rodziny – i równoległą niechęć nastolatki, siostry Marcysi. Przygarnia pod swój dach Julkę, która przyjechała do Malowniczego, by wyjaśnić tajemnice przeszłości ojca, a teraz przeżywa zauroczenie chłopakiem, z którym, według mieszkańców, nie powinna się widywać. Magda remontuje dom z pomocą Marysi, energicznej córki Majki i przy wsparciu księdza proboszcza, choć nie zamierza dyskutować o religii. Staje się obiektem zalotów pana Miecia, lokalnego pijaczka, przy cichym wsparciu jego żony. Jednym słowem – od razu wsiąka w atmosferę Malowniczego.
Mieszkańcy Uroczyska rzadko przewijają się przez kartki, bo Magda ma swoją historię, kolej też na poszerzenie informacji o samych mieszkańcach Malowniczego. Magdalena Kordel kompletuje tu oryginalny zestaw charakterów – dorzuca do niego zbuntowaną siostrę Magdy, dziwacznego Jazzmana, żyjącą nienawiścią Grażynę czy poczciwego wujka Janka. Każdy jest tu indywidualnością i każdy pojawia się po coś, w dobrze przemyślanym momencie wkracza do akcji, by wpłynąć na bieg wydarzeń. Rozgrywają się tu sprawy bardzo ważne, nasycone uczuciowo, a sentymentalne w sam raz na tyle, by zasugerować czytelniczkom ciepło i serdeczność. Magdalena Kordel rezygnuje z uczuciowej jednostajności. Zamieszcza w tomie sekrety z dawnych lat, ale nie jako upiększacz fabuły – bo jej narracja takiego wspomagania nie potrzebuje – ale jako kolejne z wielu ciekawostek. Pozwala odbiorcom uczestniczyć w życiu małego miasteczka – i przywiązuje ich do Malowniczego.
Ciekawe, czy Kordel zdaje sobie sprawę z kryptocytatów – bywa, że z ulubionych lektur dla nastolatek wyłuskuje kwestię czy scenkę i wplata ją do swojej opowieści zupełnie bez adresu. Na tym też może zbudować porozumienie z odbiorczyniami – Malownicze robi się w końcu miejscem przyjaznym, azylem wolnym od codziennych zmartwień. Kłopoty istnieją i tutaj, ale tylko po to, by zjednoczyć mieszkańców miasteczka w działaniu i udowodnić im ich wyjątkową siłę. Malownicze urzeka ludzką dobrocią i krzepiącym wsparciem. „Malownicze. Wymarzony dom” to próba spisania marzeń o życiowej idylli, odskocznia od problemów, lektura wyciszająca i przyjemna. Magdalena Kordel nie bez powodu zyskuje uznanie odbiorczyń od pierwszych historii o tym miejscu.
Idylla i życie
Malownicze daje schronienie wszystkim potrzebującym – bezbronnym, bezradnym, pozbawionym nadziei. To maleńkie miasteczko u podnóża Sudetów zapewnia spokój i wsparcie życzliwych mieszkańców. Ci „źli” tworzą tu niegroźny folklor i margines społeczności, ci dobrzy wciąż zajmują się ratowaniem innych. To do Malowniczego trafiła kiedyś Majka – otworzyła tu pensjonat i zapewniła mieszkanie bezdomnej Kaśce oraz jej dzieciom. Przygoda Majki rozpoczęła się kilka tomów wcześniej „Uroczyskiem”. Ale Magdalena Kordel tęskni do Malowniczego i zagląda tam ponownie.
A ponieważ życie Majki jest już ustabilizowane i wolne od przykrych niespodzianek, autorka odwiedza Malownicze z jego nową mieszkanką, Madeleine. Kolejna kobieta trochę pod wpływem chwili decyduje się na radykalne zerwanie z dotychczasowym życiem, zwłaszcza że romans z przełożonym nie rozwija się w dobrym kierunku. Madeleine – Magda – przypadkiem kupuje dom w Polsce. Jedzie go obejrzeć i zakochuje się w atmosferze Malowniczego, mimo że od początku trafia na szereg problemów do rozwiązania. Bo to, że Kraśniakowa plotkuje o wszystkich, nie ma większego znaczenia. Ale Magda zdobywa natychmiast serce małej Marcysi, kilkulatki z patologicznej rodziny – i równoległą niechęć nastolatki, siostry Marcysi. Przygarnia pod swój dach Julkę, która przyjechała do Malowniczego, by wyjaśnić tajemnice przeszłości ojca, a teraz przeżywa zauroczenie chłopakiem, z którym, według mieszkańców, nie powinna się widywać. Magda remontuje dom z pomocą Marysi, energicznej córki Majki i przy wsparciu księdza proboszcza, choć nie zamierza dyskutować o religii. Staje się obiektem zalotów pana Miecia, lokalnego pijaczka, przy cichym wsparciu jego żony. Jednym słowem – od razu wsiąka w atmosferę Malowniczego.
Mieszkańcy Uroczyska rzadko przewijają się przez kartki, bo Magda ma swoją historię, kolej też na poszerzenie informacji o samych mieszkańcach Malowniczego. Magdalena Kordel kompletuje tu oryginalny zestaw charakterów – dorzuca do niego zbuntowaną siostrę Magdy, dziwacznego Jazzmana, żyjącą nienawiścią Grażynę czy poczciwego wujka Janka. Każdy jest tu indywidualnością i każdy pojawia się po coś, w dobrze przemyślanym momencie wkracza do akcji, by wpłynąć na bieg wydarzeń. Rozgrywają się tu sprawy bardzo ważne, nasycone uczuciowo, a sentymentalne w sam raz na tyle, by zasugerować czytelniczkom ciepło i serdeczność. Magdalena Kordel rezygnuje z uczuciowej jednostajności. Zamieszcza w tomie sekrety z dawnych lat, ale nie jako upiększacz fabuły – bo jej narracja takiego wspomagania nie potrzebuje – ale jako kolejne z wielu ciekawostek. Pozwala odbiorcom uczestniczyć w życiu małego miasteczka – i przywiązuje ich do Malowniczego.
Ciekawe, czy Kordel zdaje sobie sprawę z kryptocytatów – bywa, że z ulubionych lektur dla nastolatek wyłuskuje kwestię czy scenkę i wplata ją do swojej opowieści zupełnie bez adresu. Na tym też może zbudować porozumienie z odbiorczyniami – Malownicze robi się w końcu miejscem przyjaznym, azylem wolnym od codziennych zmartwień. Kłopoty istnieją i tutaj, ale tylko po to, by zjednoczyć mieszkańców miasteczka w działaniu i udowodnić im ich wyjątkową siłę. Malownicze urzeka ludzką dobrocią i krzepiącym wsparciem. „Malownicze. Wymarzony dom” to próba spisania marzeń o życiowej idylli, odskocznia od problemów, lektura wyciszająca i przyjemna. Magdalena Kordel nie bez powodu zyskuje uznanie odbiorczyń od pierwszych historii o tym miejscu.
sobota, 15 marca 2014
Nicolas Barreau: Wieczorem w Paryżu
Bukowy Las, Wrocław 2014.
Zauroczenie idealne
Nicolas Barreau urodził się w 1980 roku i trudno w to uwierzyć, kiedy śledzi się akcję tomu „Wieczorem w Paryżu”. Autor bowiem hołduje tu pewnemu rodzajowi staroświeckiego romantyzmu, spotykanemu w dawnych powieściach obyczajowych – a przy tym nie daje czytelnikom odczuć, że odnosi się do współczesnych czasów. W tej staroświeckości jest przekonujący i właściwie nie popełnia błędów. Podczas czytania okazuje się, że świetnie znana – a dokładniej: umiejętnie wyczuwana fabuła zyskuje ponownie kuszący kształt. Może ma to związek z idealizmem zachowanym w narracji – a może z intertekstualnymi zabawami autora, który wypowiada wojnę multipleksom.
Małe studyjne kino w Paryżu, odziedziczone po krewnym, nie ma szans utrzymać się w skomercjalizowanym świecie. Tyle że właściciel jest idealistą, chciałby proponować obrazy wartościowe i takie, które na zawsze ukształtują jego widzów. Realizuje swoje zamiary z godnym podziwu uporem, aż w końcu zauważa piękną kobietę w czerwonym płaszczu, stałą bywalczynię jego przybytku. Tu ujawnia się pomysłowość autora w dziedzinie kuszenia odbiorców. Powraca on bowiem do motywu, który, jak by się wydawało, funkcjonuje już tylko w literaturze czwartej jako ilustracja braku odwagi do zrobienia pierwszego kroku. Dorosły mężczyzna otoczony przez pozbawionych skrupułów przyjaciół nie potrafi brać przykładu z bardziej przebojowych kolegów. Marzy o pięknej nieznajomej, ale nie wie, jak zwrócić na siebie jej uwagę, boi się odrzucenia i śmieszności – i paradoksalnie ta postawa okazuje się w tomie wzruszająca i pozbawiona sentymentalizmu. Nicolas Barreau bez sztuczności przedstawia zakochanego mężczyznę, sprawiając, że odbiorcy zaczną kibicować rodzącemu się uczuciu. Zgodnie z konwencją, dama nie może zawieść – jest godna pokładanych w niej nadziei i całej otoczki „boskości”: to nie pierwsza lepsza wyzwolona i gotowa na wszystko kobieta, a romantyczka, która podejmuje grę we flirt z całym urokiem. W pełni zasługuje na to, by stać się obiektem uczuć nieśmiałego mężczyzny.
I Nicolas Barreau popycha ku sobie dwoje ludzi jakby przeniesionych ze starego romansu, by niemal natychmiast rozdzielić ich i utrudnić spotkanie. Tu przydają się wzbudzone na początku uczucia czytelników do bohaterów, bo autor może piętrzyć intrygi z przekonaniem, że nie zostanie sam. Rozbudza ciekawość i jednocześnie całkiem zręcznie unika pułapek codzienności. Wyizolowuje postacie z ulic Paryża, sprawia, że liczą się tylko one… i świat filmów. O tym ostatnim przypominają liczne porównania, ale i gęsta, momentami wpadająca w styl zafascynowanego krytyka, narracja. Pomysł fabularny nie należy wcale do wymyślnych – tu historia funkcjonuje przede wszystkim w plastycznym i przekonującym języku. Autor wybiera opowieść, czerpie satysfakcję z samego procesu opowiadania i zapewnia czytelnikom w związku z tym stylem niezapomniane lekturowe wrażenia. „Wieczorem w Paryżu” to tom nasycający się uwielbieniem dla detalu, całkowitym oderwaniem od normalności. To powieść, która staje się wielkim świętem – a o uroczystości przypomina wciąż idealizowana relacja. Utrudnienia zakochanych na drodze do szczęścia w książkach wskazują na jeden akceptowany finał – tu zatem spojrzenia odbiorców kierować się będą ku sposobowi, w jakim całość została zaprezentowana. I Barreau jawi się wówczas jako autor niedzisiejszy, jako pisarz, który woli opowiadać szeptem, dla garstki zainteresowanych – romantyczną historię dwojga idealistów. W „Wieczorem w Paryżu” ważne jest przeżywanie samej melodyjności tekstu.
Zauroczenie idealne
Nicolas Barreau urodził się w 1980 roku i trudno w to uwierzyć, kiedy śledzi się akcję tomu „Wieczorem w Paryżu”. Autor bowiem hołduje tu pewnemu rodzajowi staroświeckiego romantyzmu, spotykanemu w dawnych powieściach obyczajowych – a przy tym nie daje czytelnikom odczuć, że odnosi się do współczesnych czasów. W tej staroświeckości jest przekonujący i właściwie nie popełnia błędów. Podczas czytania okazuje się, że świetnie znana – a dokładniej: umiejętnie wyczuwana fabuła zyskuje ponownie kuszący kształt. Może ma to związek z idealizmem zachowanym w narracji – a może z intertekstualnymi zabawami autora, który wypowiada wojnę multipleksom.
Małe studyjne kino w Paryżu, odziedziczone po krewnym, nie ma szans utrzymać się w skomercjalizowanym świecie. Tyle że właściciel jest idealistą, chciałby proponować obrazy wartościowe i takie, które na zawsze ukształtują jego widzów. Realizuje swoje zamiary z godnym podziwu uporem, aż w końcu zauważa piękną kobietę w czerwonym płaszczu, stałą bywalczynię jego przybytku. Tu ujawnia się pomysłowość autora w dziedzinie kuszenia odbiorców. Powraca on bowiem do motywu, który, jak by się wydawało, funkcjonuje już tylko w literaturze czwartej jako ilustracja braku odwagi do zrobienia pierwszego kroku. Dorosły mężczyzna otoczony przez pozbawionych skrupułów przyjaciół nie potrafi brać przykładu z bardziej przebojowych kolegów. Marzy o pięknej nieznajomej, ale nie wie, jak zwrócić na siebie jej uwagę, boi się odrzucenia i śmieszności – i paradoksalnie ta postawa okazuje się w tomie wzruszająca i pozbawiona sentymentalizmu. Nicolas Barreau bez sztuczności przedstawia zakochanego mężczyznę, sprawiając, że odbiorcy zaczną kibicować rodzącemu się uczuciu. Zgodnie z konwencją, dama nie może zawieść – jest godna pokładanych w niej nadziei i całej otoczki „boskości”: to nie pierwsza lepsza wyzwolona i gotowa na wszystko kobieta, a romantyczka, która podejmuje grę we flirt z całym urokiem. W pełni zasługuje na to, by stać się obiektem uczuć nieśmiałego mężczyzny.
I Nicolas Barreau popycha ku sobie dwoje ludzi jakby przeniesionych ze starego romansu, by niemal natychmiast rozdzielić ich i utrudnić spotkanie. Tu przydają się wzbudzone na początku uczucia czytelników do bohaterów, bo autor może piętrzyć intrygi z przekonaniem, że nie zostanie sam. Rozbudza ciekawość i jednocześnie całkiem zręcznie unika pułapek codzienności. Wyizolowuje postacie z ulic Paryża, sprawia, że liczą się tylko one… i świat filmów. O tym ostatnim przypominają liczne porównania, ale i gęsta, momentami wpadająca w styl zafascynowanego krytyka, narracja. Pomysł fabularny nie należy wcale do wymyślnych – tu historia funkcjonuje przede wszystkim w plastycznym i przekonującym języku. Autor wybiera opowieść, czerpie satysfakcję z samego procesu opowiadania i zapewnia czytelnikom w związku z tym stylem niezapomniane lekturowe wrażenia. „Wieczorem w Paryżu” to tom nasycający się uwielbieniem dla detalu, całkowitym oderwaniem od normalności. To powieść, która staje się wielkim świętem – a o uroczystości przypomina wciąż idealizowana relacja. Utrudnienia zakochanych na drodze do szczęścia w książkach wskazują na jeden akceptowany finał – tu zatem spojrzenia odbiorców kierować się będą ku sposobowi, w jakim całość została zaprezentowana. I Barreau jawi się wówczas jako autor niedzisiejszy, jako pisarz, który woli opowiadać szeptem, dla garstki zainteresowanych – romantyczną historię dwojga idealistów. W „Wieczorem w Paryżu” ważne jest przeżywanie samej melodyjności tekstu.
piątek, 14 marca 2014
Andre Norton: Czarodziej ze Świata Czarownic
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Walka ze słabościami
Andre Norton bardzo konsekwentnie stawia na linearne powieści drogi, wybierając te schematy literatury fantasy, które nakazują dążenie do celu (w sensie geograficznym) i pokonywanie przeszkód na szlaku. Dziś jej historie mogą przypominać w zarysie zręcznościówkę komputerową lub film, w którym kamera przez cały czas przedstawia najważniejszego bohatera. W czwartym tomie serii Świat Czarownic nie pojawią się nowe rozwiązania fabularne ani konstrukcyjne, bo Norton chce opierać się na tym, co przetestowane i bezpieczne. Powtórzenie budowy tomu zresztą pomaga jej w bliższym zaprezentowaniu kolejnego potomka Simona Tregartha, okaleczonego niegdyś Kemoca.
Tym razem Kemoc prowadzi opowieść oraz ekspedycję ratunkową. Mimo rany, która wykluczyła jego karierę wojownika, decyduje się zmierzyć z wrogami, by uratować Kathteę. Siostra uprowadzona przez tajemniczego i groźnego przeciwnika pozostaje pod jego wpływem i nie wierzy w dobre intencje Kemoca. Okazuje się, że najtrudniejszą walkę bohater będzie musiał stoczyć z tą, którą chciał ocalić. Ale mniejszych potyczek w powieści nie zabraknie. Chociaż wojownicy z Estcarpu zawsze samotnie stawiają czoła przeciwnościom losu, i tutaj pojawia się niespodziewana sojuszniczka. A jednak Kemoc wydaje się zupełnie opuszczony.
Taka kreacja bohatera przydaje się Andre Norton w budowaniu akcji. Do książki trafia bowiem rzadko dotąd akcentowany motyw przeznaczenia. Kemoc musi znaleźć sposób, by w świecie rządzonym przez czary i telepatyczne zdolności uwierzyć w siłę, która pozwoliłaby pokonać przeznaczenie. Gra toczy się o najwyższą stawkę, a chwile zwątpienia nie pomagają w pokonywaniu ciężkiej drogi. W „Czarodzieju ze Świata Czarownic” najsilniej wybrzmiewają motywy walki z własnymi słabościami – tymi fizycznymi – i tymi psychicznymi. Norton stara się poważne niebezpieczeństwo ukryć jak najbliżej, bez względu na to, jak wielkie odległości musi pokonać postać, by zrealizować swoją powinność.
Przy linearnej wędrówce świat z konieczności pozwala się upraszczać. O ile autorka rezygnuje z precyzyjnego odmalowywania zasad Estcarpu (a dla czytelników nieznających serii proponuje obszerne „baśniowe” i naturalne wprowadzenie do sytuacji), o tyle w warstwie stylistycznej dba o budowanie nierzeczywistej atmosfery. W języku tej powieści dzieje się całkiem dużo – to tu autorka zrywa ze związkami ze światem czytelników, to tu kształtuje tożsamość bohaterów. Odwołuje się do postaw i uczuć niepopularnych, sięga po honor i patriotyzm, męstwo i waleczność, oddanie i poświęcenie w imię wyższych celów. Jej postacie porozumiewają się dość wykwintnym językiem, „Czarodziej” nie ma też komicznych wstawek. Tu pojawia się świat obcy odbiorcom, nowy dla nich i inny niż obecnie proponowane w literaturze fantasy. Andre Norton tym razem cały nacisk kładzie na rozwijanie stylizacji, która ma uszlachetniać opowieść Kemoca. Jest to również sposób na prezentowanie charakteru postaci – jednak to funkcja poboczna językowych zabaw. „Czarodziej ze Świata Czarownic” zabierze młodych odbiorców w krainę pełną walki i determinacji, w świat odległy od popkulturowych wyobrażeń o czarodziejach. Norton nie uznaje kompromisów ani półprawd, co udowadnia w czwartym tomie serii.
Walka ze słabościami
Andre Norton bardzo konsekwentnie stawia na linearne powieści drogi, wybierając te schematy literatury fantasy, które nakazują dążenie do celu (w sensie geograficznym) i pokonywanie przeszkód na szlaku. Dziś jej historie mogą przypominać w zarysie zręcznościówkę komputerową lub film, w którym kamera przez cały czas przedstawia najważniejszego bohatera. W czwartym tomie serii Świat Czarownic nie pojawią się nowe rozwiązania fabularne ani konstrukcyjne, bo Norton chce opierać się na tym, co przetestowane i bezpieczne. Powtórzenie budowy tomu zresztą pomaga jej w bliższym zaprezentowaniu kolejnego potomka Simona Tregartha, okaleczonego niegdyś Kemoca.
Tym razem Kemoc prowadzi opowieść oraz ekspedycję ratunkową. Mimo rany, która wykluczyła jego karierę wojownika, decyduje się zmierzyć z wrogami, by uratować Kathteę. Siostra uprowadzona przez tajemniczego i groźnego przeciwnika pozostaje pod jego wpływem i nie wierzy w dobre intencje Kemoca. Okazuje się, że najtrudniejszą walkę bohater będzie musiał stoczyć z tą, którą chciał ocalić. Ale mniejszych potyczek w powieści nie zabraknie. Chociaż wojownicy z Estcarpu zawsze samotnie stawiają czoła przeciwnościom losu, i tutaj pojawia się niespodziewana sojuszniczka. A jednak Kemoc wydaje się zupełnie opuszczony.
Taka kreacja bohatera przydaje się Andre Norton w budowaniu akcji. Do książki trafia bowiem rzadko dotąd akcentowany motyw przeznaczenia. Kemoc musi znaleźć sposób, by w świecie rządzonym przez czary i telepatyczne zdolności uwierzyć w siłę, która pozwoliłaby pokonać przeznaczenie. Gra toczy się o najwyższą stawkę, a chwile zwątpienia nie pomagają w pokonywaniu ciężkiej drogi. W „Czarodzieju ze Świata Czarownic” najsilniej wybrzmiewają motywy walki z własnymi słabościami – tymi fizycznymi – i tymi psychicznymi. Norton stara się poważne niebezpieczeństwo ukryć jak najbliżej, bez względu na to, jak wielkie odległości musi pokonać postać, by zrealizować swoją powinność.
Przy linearnej wędrówce świat z konieczności pozwala się upraszczać. O ile autorka rezygnuje z precyzyjnego odmalowywania zasad Estcarpu (a dla czytelników nieznających serii proponuje obszerne „baśniowe” i naturalne wprowadzenie do sytuacji), o tyle w warstwie stylistycznej dba o budowanie nierzeczywistej atmosfery. W języku tej powieści dzieje się całkiem dużo – to tu autorka zrywa ze związkami ze światem czytelników, to tu kształtuje tożsamość bohaterów. Odwołuje się do postaw i uczuć niepopularnych, sięga po honor i patriotyzm, męstwo i waleczność, oddanie i poświęcenie w imię wyższych celów. Jej postacie porozumiewają się dość wykwintnym językiem, „Czarodziej” nie ma też komicznych wstawek. Tu pojawia się świat obcy odbiorcom, nowy dla nich i inny niż obecnie proponowane w literaturze fantasy. Andre Norton tym razem cały nacisk kładzie na rozwijanie stylizacji, która ma uszlachetniać opowieść Kemoca. Jest to również sposób na prezentowanie charakteru postaci – jednak to funkcja poboczna językowych zabaw. „Czarodziej ze Świata Czarownic” zabierze młodych odbiorców w krainę pełną walki i determinacji, w świat odległy od popkulturowych wyobrażeń o czarodziejach. Norton nie uznaje kompromisów ani półprawd, co udowadnia w czwartym tomie serii.
Zofia Stanecka: Basia i przedszkole
Egmont, Warszawa 2008.
Zdobyć przyjaciela
Dzień, w którym nic się nie udaje, może się zdarzyć każdemu. Trudno wtedy czerpać pociechę z towarzystwa innych, zwłaszcza kiedy nie ma się jeszcze najlepszej przyjaciółki w przedszkolnej grupie. Basia bardzo cieszyła się na zabawy na świeżym powietrzu, ale pogoda pokrzyżowała jej plany. Chociaż w przedszkolu jest wiele dzieci, z żadnym Basia nie jest specjalnie zżyta. Mogłaby się więc strasznie wynudzić, gdyby nie dziwna Anielka. Wszystkie maluchy stronią od Anielki – ta dziewczynka jest zamknięta w sobie, śpiewa pod nosem i lubi szpinak. To wystarczy, by jej nie lubić. Tymczasem Basia przekonuje się, że Anielka jest bardzo miła: pomaga koleżance w przygotowaniu pracy plastycznej i zjada jej porcję szpinaku. A kiedy deszcz przechodzi, obie dziewczynki odkrywają, że lubią wskakiwać w głębokie kałuże. Tak Basia znajduje przyjaciółkę – zupełnie niespodziewanie. A Anielka przestaje być samotna i już nie musi śpiewać pod nosem – wystarczy towarzystwo Basi, by inne kilkulatki ją zaakceptowały.
„Basia i przedszkole” to tomik z 2008 roku, ale o tematyce ponadczasowej. Basia powróci potem w wielu historiach ważnych dla maluchów – ale nie da się przecenić morału z tego tomu. Zofia Stanecka uczy bowiem dzieci zachowań społecznych i dość wiernie przedstawia środowisko przedszkolaków. Basia ma różnych kolegów, ale wie, że nie może na nich liczyć: nie zawsze wybierają jej towarzystwo, wszystko zależy od ich humorów. Z kolei o Anielce jako kandydatce na przyjaciółkę nikt nigdy nie myśli. Dzieci nie znoszą inności, nie próbują nawet zrozumieć dziewczynki, bez zbędnych zabiegów dyplomatycznych wykluczają ją ze swojego grona. Gdyby ktokolwiek okazał osamotnionej bohaterce trochę uwagi, mógłby odkryć jej prawdziwą wartość. Basia ma szczęście – zyskuje przyjaciółkę, choć wcale jej nie szukała – a wraz z przyjaciółką zyskuje radość i dobry humor, niezależny od pogody.
Zofia Stanecka nie zamierza pouczać – w „Basi i przedszkolu” dzieci same przekonają się, że nie warto kierować się uprzedzeniami narzucanymi przez grupę. To może wpłynąć na ich zachowania w codzienności – Anielka okazuje się ciekawą koleżanką. Autorka pokazuje jeszcze jedną ważną nie tylko dla maluchów prawdę: obecność przyjaciela impregnuje i uodparnia na złośliwości innych. Kiedy Basia i Anielka bawią się razem w błocie, nic sobie nie robią z docinków przedszkolaków, czerpią otuchę ze swojej przyjaźni. Stanecka kładzie nacisk na zachowania społeczne – a to opowieść dla dzieci cenniejsza niż pouczenia dotyczące na przykład sprzątania. Rozwiązania proponowane tutaj przez Stanecką nie są tak oczywiste dla odbiorców (a czasem też dla ich rodziców) – książeczka będzie zatem zestawem istotnych wskazówek. Zofia Stanecka podpowiada najmłodszym, jak zyskać przyjaciół oraz – po co, jak poradzić sobie z presją grupy i jak pozostać sobą. W „Basi i przedszkolu” problem nie dotyczy lęku przed nieznanym, nawiązuje za to do bardziej skomplikowanych kwestii. Potrafi je zamknąć w zgrabnej (mimo że dla rodziców raczej nudnej) fabułce. Ciekawość dzieci podsyca autorka jeszcze emocjami objawiającymi się zwłaszcza w dialogach, ale i w beztroskich zachowaniach bohaterek. Przez upodobanie do zabaw w błocie, przez niechęć do konkretnych potraw, przez drobne codzienne lęki i zdumienia Basia zbliża się do zwykłego kilkulatka, staje się uosobieniem odbiorcy. Stanecka może dzięki temu od razu trafić do dzieci, wytłumaczyć im zasady funkcjonowania w grupie i zainteresować kwestiami, których maluchy same dostrzec nie mogą. Cała seria Basi kontynuowana przez Egmont to zestaw lektur cennych dla najmłodszych – mimo że nie ma w nich wyobraźniowych przygód, a scenki z życia wzięte.
Zdobyć przyjaciela
Dzień, w którym nic się nie udaje, może się zdarzyć każdemu. Trudno wtedy czerpać pociechę z towarzystwa innych, zwłaszcza kiedy nie ma się jeszcze najlepszej przyjaciółki w przedszkolnej grupie. Basia bardzo cieszyła się na zabawy na świeżym powietrzu, ale pogoda pokrzyżowała jej plany. Chociaż w przedszkolu jest wiele dzieci, z żadnym Basia nie jest specjalnie zżyta. Mogłaby się więc strasznie wynudzić, gdyby nie dziwna Anielka. Wszystkie maluchy stronią od Anielki – ta dziewczynka jest zamknięta w sobie, śpiewa pod nosem i lubi szpinak. To wystarczy, by jej nie lubić. Tymczasem Basia przekonuje się, że Anielka jest bardzo miła: pomaga koleżance w przygotowaniu pracy plastycznej i zjada jej porcję szpinaku. A kiedy deszcz przechodzi, obie dziewczynki odkrywają, że lubią wskakiwać w głębokie kałuże. Tak Basia znajduje przyjaciółkę – zupełnie niespodziewanie. A Anielka przestaje być samotna i już nie musi śpiewać pod nosem – wystarczy towarzystwo Basi, by inne kilkulatki ją zaakceptowały.
„Basia i przedszkole” to tomik z 2008 roku, ale o tematyce ponadczasowej. Basia powróci potem w wielu historiach ważnych dla maluchów – ale nie da się przecenić morału z tego tomu. Zofia Stanecka uczy bowiem dzieci zachowań społecznych i dość wiernie przedstawia środowisko przedszkolaków. Basia ma różnych kolegów, ale wie, że nie może na nich liczyć: nie zawsze wybierają jej towarzystwo, wszystko zależy od ich humorów. Z kolei o Anielce jako kandydatce na przyjaciółkę nikt nigdy nie myśli. Dzieci nie znoszą inności, nie próbują nawet zrozumieć dziewczynki, bez zbędnych zabiegów dyplomatycznych wykluczają ją ze swojego grona. Gdyby ktokolwiek okazał osamotnionej bohaterce trochę uwagi, mógłby odkryć jej prawdziwą wartość. Basia ma szczęście – zyskuje przyjaciółkę, choć wcale jej nie szukała – a wraz z przyjaciółką zyskuje radość i dobry humor, niezależny od pogody.
Zofia Stanecka nie zamierza pouczać – w „Basi i przedszkolu” dzieci same przekonają się, że nie warto kierować się uprzedzeniami narzucanymi przez grupę. To może wpłynąć na ich zachowania w codzienności – Anielka okazuje się ciekawą koleżanką. Autorka pokazuje jeszcze jedną ważną nie tylko dla maluchów prawdę: obecność przyjaciela impregnuje i uodparnia na złośliwości innych. Kiedy Basia i Anielka bawią się razem w błocie, nic sobie nie robią z docinków przedszkolaków, czerpią otuchę ze swojej przyjaźni. Stanecka kładzie nacisk na zachowania społeczne – a to opowieść dla dzieci cenniejsza niż pouczenia dotyczące na przykład sprzątania. Rozwiązania proponowane tutaj przez Stanecką nie są tak oczywiste dla odbiorców (a czasem też dla ich rodziców) – książeczka będzie zatem zestawem istotnych wskazówek. Zofia Stanecka podpowiada najmłodszym, jak zyskać przyjaciół oraz – po co, jak poradzić sobie z presją grupy i jak pozostać sobą. W „Basi i przedszkolu” problem nie dotyczy lęku przed nieznanym, nawiązuje za to do bardziej skomplikowanych kwestii. Potrafi je zamknąć w zgrabnej (mimo że dla rodziców raczej nudnej) fabułce. Ciekawość dzieci podsyca autorka jeszcze emocjami objawiającymi się zwłaszcza w dialogach, ale i w beztroskich zachowaniach bohaterek. Przez upodobanie do zabaw w błocie, przez niechęć do konkretnych potraw, przez drobne codzienne lęki i zdumienia Basia zbliża się do zwykłego kilkulatka, staje się uosobieniem odbiorcy. Stanecka może dzięki temu od razu trafić do dzieci, wytłumaczyć im zasady funkcjonowania w grupie i zainteresować kwestiami, których maluchy same dostrzec nie mogą. Cała seria Basi kontynuowana przez Egmont to zestaw lektur cennych dla najmłodszych – mimo że nie ma w nich wyobraźniowych przygód, a scenki z życia wzięte.
czwartek, 13 marca 2014
Oprac. Joanna Papuzińska: Cudowna studzienka. Baśnie polskie
Media Rodzina, Poznań 2013.
Urok opowieści
W serii prezentującej najmłodszym baśnie z różnych stron świata i różnych kultur nie mogło przecież zabraknąć baśni polskich. Mali czytelnicy zapoznają się z historiami wielokrotnie powtarzanymi i tymi kojarzonymi mniej, z opowieściami nawiązującymi do uniwersalnych fabuł, tak częstymi, że aż niemożliwe staje się wskazanie ich rodowodu, i z baśniami typowymi dla konkretnych regionów, mocno osadzonymi w określonych realiach. „Cudowna studzienka” to tom, który zapewni powrót do najpiękniejszych baśniowych tradycji, pomoże w budowaniu tożsamości narodowej, a także wyczuli najmłodszych na wartości nagradzane w kolejnych fabułach: dobro, piękno, mądrość czy miłość.
Joanna Papuzińska przygotowała ten wybór i trudno sobie wyobrazić trafniejsze decyzje. W „Cudownej studzience” nie da się wskazać refrenów, powtarzających się do znudzenia motywów. Królewny, rycerze i smoki konkurują tu z kmiotkami (którzy również mogą dojść do bogactwa i miłości), diabły przegrywają z najsprytniejszymi najmłodszymi synami, zwierzęta w dowód wdzięczności pomagają w wykonywaniu co trudniejszych zadań i ratują życie przyjaciołom, nawet jeśli ci nie podejrzewają ich o podobne możliwości. W „Cudownej studzience” kary za złe uczynki istnieją – to w końcu obowiązkowy element morałów baśniowych – ale o wiele bardziej trafiają do przekonania bajeczne nagrody. Ukochani mogą na zawsze pozostać razem, sprawiedliwi otrzymają wiele kosztowności. Drogocenne przedmioty pomagają odgonić widmo wiedzy i są gwarancją poprawy losu. Żeby otrzymać nagrodę, trzeba wykazać się męstwem i mądrością, cierpliwością, pracowitością i uczciwością, a przy okazji pokonać liczne przeszkody na drodze do szczęścia. Tego w „Cudownej studzience” nie zabraknie.
Baśnie pojawiają się w tomie w fantastycznym kształcie. Papuzińska sięga do historii literatury polskiej i wyłuskuje opowieści prezentowane dziś już archaicznym stylem. Nie zmienia ani dawnych walut, ani strojów czy zwyczajów, pozostawia język pełen wyrażeń gwarowych i archaizmów. Często dzieci (a i dorośli) sięgać będą do przygotowanego na końcu tomu słowniczka. Obecność archaizmów w tekstach nie zaburza rozumienia baśni, za to ujawnia piękno języka i rozbudza ciekawość, takiej polszczyzny już się nie używa – a warta jest ocalenia dla kolejnych pokoleń. Przy dzisiejszym zalewie kolokwializmów i przy bylejakości narracyjnej „Cudowna studzienka” wprost błyszczy. Zwłaszcza że najlepsi (sklasyczniali już) polscy autorzy dbali o śpiewność stylu i o jego nasycenie emocjonalne. Tu nie ma fragmentów obojętnych, wszystko przeżywa się razem z bohaterami – nawet ze świadomością konwencji. Ożywa w tomie świat nieznany już maluchom, za to doskonale kojarzony przez ich dziadków i pradziadków – to rodzaj łącznika między pokoleniami. Joanna Papuzińska udowadnia, że polskie baśnie spokojnie wytrzymają konkurencję z zagranicznymi historiami. A że żadna współczesna stylizacja nie dorówna autentycznym opowieściom – tym bardziej można się cieszyć z publikacji i sposobu jej przygotowania.
Elżbieta Wasiuczyńska przy tworzeniu ilustracji stawia na malowniczość i połączenie ludowych motywów z prostymi kształtami. To pozwala uniknąć cepeliady i schematów, sugeruje związek z literacko-ludyczną przeszłością i jednocześnie konkurencyjność wobec aktualnie proponowanych książek. Ta ilustratorka wybiera ciekawe do interpretowania symbole, znajduje równowagę między motywami staropolskimi i eksplozją barw, stawia na kształty i skojarzenia proste, ale unika przy tym prostolinijności. Dzięki temu „Cudowna studzienka” przykuje uwagę także tych, którzy baśniowe historie pamiętają z dzieciństwa.
Urok opowieści
W serii prezentującej najmłodszym baśnie z różnych stron świata i różnych kultur nie mogło przecież zabraknąć baśni polskich. Mali czytelnicy zapoznają się z historiami wielokrotnie powtarzanymi i tymi kojarzonymi mniej, z opowieściami nawiązującymi do uniwersalnych fabuł, tak częstymi, że aż niemożliwe staje się wskazanie ich rodowodu, i z baśniami typowymi dla konkretnych regionów, mocno osadzonymi w określonych realiach. „Cudowna studzienka” to tom, który zapewni powrót do najpiękniejszych baśniowych tradycji, pomoże w budowaniu tożsamości narodowej, a także wyczuli najmłodszych na wartości nagradzane w kolejnych fabułach: dobro, piękno, mądrość czy miłość.
Joanna Papuzińska przygotowała ten wybór i trudno sobie wyobrazić trafniejsze decyzje. W „Cudownej studzience” nie da się wskazać refrenów, powtarzających się do znudzenia motywów. Królewny, rycerze i smoki konkurują tu z kmiotkami (którzy również mogą dojść do bogactwa i miłości), diabły przegrywają z najsprytniejszymi najmłodszymi synami, zwierzęta w dowód wdzięczności pomagają w wykonywaniu co trudniejszych zadań i ratują życie przyjaciołom, nawet jeśli ci nie podejrzewają ich o podobne możliwości. W „Cudownej studzience” kary za złe uczynki istnieją – to w końcu obowiązkowy element morałów baśniowych – ale o wiele bardziej trafiają do przekonania bajeczne nagrody. Ukochani mogą na zawsze pozostać razem, sprawiedliwi otrzymają wiele kosztowności. Drogocenne przedmioty pomagają odgonić widmo wiedzy i są gwarancją poprawy losu. Żeby otrzymać nagrodę, trzeba wykazać się męstwem i mądrością, cierpliwością, pracowitością i uczciwością, a przy okazji pokonać liczne przeszkody na drodze do szczęścia. Tego w „Cudownej studzience” nie zabraknie.
Baśnie pojawiają się w tomie w fantastycznym kształcie. Papuzińska sięga do historii literatury polskiej i wyłuskuje opowieści prezentowane dziś już archaicznym stylem. Nie zmienia ani dawnych walut, ani strojów czy zwyczajów, pozostawia język pełen wyrażeń gwarowych i archaizmów. Często dzieci (a i dorośli) sięgać będą do przygotowanego na końcu tomu słowniczka. Obecność archaizmów w tekstach nie zaburza rozumienia baśni, za to ujawnia piękno języka i rozbudza ciekawość, takiej polszczyzny już się nie używa – a warta jest ocalenia dla kolejnych pokoleń. Przy dzisiejszym zalewie kolokwializmów i przy bylejakości narracyjnej „Cudowna studzienka” wprost błyszczy. Zwłaszcza że najlepsi (sklasyczniali już) polscy autorzy dbali o śpiewność stylu i o jego nasycenie emocjonalne. Tu nie ma fragmentów obojętnych, wszystko przeżywa się razem z bohaterami – nawet ze świadomością konwencji. Ożywa w tomie świat nieznany już maluchom, za to doskonale kojarzony przez ich dziadków i pradziadków – to rodzaj łącznika między pokoleniami. Joanna Papuzińska udowadnia, że polskie baśnie spokojnie wytrzymają konkurencję z zagranicznymi historiami. A że żadna współczesna stylizacja nie dorówna autentycznym opowieściom – tym bardziej można się cieszyć z publikacji i sposobu jej przygotowania.
Elżbieta Wasiuczyńska przy tworzeniu ilustracji stawia na malowniczość i połączenie ludowych motywów z prostymi kształtami. To pozwala uniknąć cepeliady i schematów, sugeruje związek z literacko-ludyczną przeszłością i jednocześnie konkurencyjność wobec aktualnie proponowanych książek. Ta ilustratorka wybiera ciekawe do interpretowania symbole, znajduje równowagę między motywami staropolskimi i eksplozją barw, stawia na kształty i skojarzenia proste, ale unika przy tym prostolinijności. Dzięki temu „Cudowna studzienka” przykuje uwagę także tych, którzy baśniowe historie pamiętają z dzieciństwa.
środa, 12 marca 2014
Laurence Herbet: Przytulanki filcanki. 50 projektów zabawek z filcu
Świat Książki, Warszawa 2014.
Hand made
Ponieważ trwa moda na przedmioty hand made, otworzył się też rynek dla osób produkujących biżuterię z koralików czy zabawki. Łatwy dostęp do materiałów sprawia, że niemal każdy może spróbować swoich sił w rękodziele. Po „Przytulankach szmaciankach”, czyli zabawkach z materiałowych resztek, pojawia się tom „Przytulanki filcanki” – poradnik tworzenia zabawek i przytulanek z filcu. Laurence Herbet jest wyczulona na bezpieczeństwo maluchów: w jej propozycjach nie ma guzików, koralików ani żadnych elementów, które mogłyby się oderwać i stanowić zagrożenie dla dziecka. Wszystkie propozycje tworzone są z kawałków filcu w różnych kolorach – oraz nici.
Wstępne porady dotyczą ogólnej pracy przy wykonywaniu zabawek. Potem pojawia się pięćdziesiąt propozycji zwierzątek, posegregowanych tematycznie: są tu zwierzęta dzikie i udomowione, koty i psy, ptaki i owady, mieszkańcy bieguna, zwierzęta leśne i górskie. To zapewni nie tylko miłą różnorodność, ale też ułatwi dopasowanie filcanki do charakteru i zainteresowań przyszłego właściciela. Bywa, że kształty powtarzają się (tak jest w wypadku królika) – ale to tylko dlatego, że autorka ma oryginalny pomysł na kolejne wykończenie zabawki i chce go zaprezentować. Za to w przypadku psów i kotów przedstawia różnorodność wzorów: zwierzęta różnią się rasami, pozycją, a nawet tuszą – w tym wypadku chodziło najprawdopodobniej o możliwość dopasowania propozycji do wyglądu prawdziwego pupila – z czego największą radość będą miały dzieci.
Za każdym razem wielkoformatowe zdjęcie prezentuje gotową maskotkę z filcu, obdarzoną już imieniem – dla dodatkowego zindywidualizowania zabawki. Kolejne strony przedstawiają schemat wykonania, spis materiałów i kolejność łączenia elementów oraz wykroje, które należy przekopiować przed wykorzystaniem. Autorka minimalizuje tekst, kierując swoją publikację przede wszystkim do tych, którzy mają już wprawę w podobnych robótkach – świadczy o tym zresztą również stopień zaawansowania filcowych wykończeń. Herbet nie poprzestaje na stworzeniu bajkowego pyszczka (za każdym razem innego, by jak najbardziej przybliżyć odbiorcom wizerunki prawdziwych zwierząt) – dba o bogate zdobienia maskotek, czasem nawet wbrew logice i realizmowi. Osiołek ma więc na sobie symbole łąki, a pingwin – rybę pluskającą się w wodzie. Wprawdzie z tych zdobień można by zrezygnować, ale dodają one uroku zabawkom i czynią je niepowtarzalnymi małymi dziełkami. Prace Herbet zachwycają – i to nie tylko dzieci. Można je wykorzystać jako prezent dla pociech, ale i jako miły upominek dla przyjaciół – to projekty na tyle ciekawe, że przypadną do gustu różnym grupom odbiorców.
Imponuje u Herbet zwłaszcza umiejętność sygnalizowania podobieństw do rzeczywistych gatunków zwierząt. Filcowe zabawki, mimo że z natury bajkowe, nie pozostawiają wątpliwości co do żywych pierwowzorów. Autorka udowadnia, że wystarczy wyobraźnia, kolorowe kawałki filcu i nici, by stworzyć niepowtarzalną przytulankę. Przy zalewie chińskich przedmiotów filcanki mogą stanowić ciekawe urozmaicenie, a spodobają się zwłaszcza tym mamom, które najbardziej cenią sobie bezpieczeństwo swoich pociech. „Przytulanki filcanki” to poradnik, który jest jednocześnie albumem – został wydany w taki sposób, by przyjemność stanowiło samo oglądanie projektów zabawek – ucieszy nawet tych odbiorców, którzy nie mają zamiaru poświęcać się żmudnemu szyciu, ale lubią kreatywne pomysły i ciekawe rozwiązania. Książka stanowi również stylistyczną odskocznię od „Przytulanek szmacianek” przy jednoczesnym zachowaniu ciągłości serii. Dla tych, którzy lubią pracować z filcem, to pozycja obowiązkowa.
Hand made
Ponieważ trwa moda na przedmioty hand made, otworzył się też rynek dla osób produkujących biżuterię z koralików czy zabawki. Łatwy dostęp do materiałów sprawia, że niemal każdy może spróbować swoich sił w rękodziele. Po „Przytulankach szmaciankach”, czyli zabawkach z materiałowych resztek, pojawia się tom „Przytulanki filcanki” – poradnik tworzenia zabawek i przytulanek z filcu. Laurence Herbet jest wyczulona na bezpieczeństwo maluchów: w jej propozycjach nie ma guzików, koralików ani żadnych elementów, które mogłyby się oderwać i stanowić zagrożenie dla dziecka. Wszystkie propozycje tworzone są z kawałków filcu w różnych kolorach – oraz nici.
Wstępne porady dotyczą ogólnej pracy przy wykonywaniu zabawek. Potem pojawia się pięćdziesiąt propozycji zwierzątek, posegregowanych tematycznie: są tu zwierzęta dzikie i udomowione, koty i psy, ptaki i owady, mieszkańcy bieguna, zwierzęta leśne i górskie. To zapewni nie tylko miłą różnorodność, ale też ułatwi dopasowanie filcanki do charakteru i zainteresowań przyszłego właściciela. Bywa, że kształty powtarzają się (tak jest w wypadku królika) – ale to tylko dlatego, że autorka ma oryginalny pomysł na kolejne wykończenie zabawki i chce go zaprezentować. Za to w przypadku psów i kotów przedstawia różnorodność wzorów: zwierzęta różnią się rasami, pozycją, a nawet tuszą – w tym wypadku chodziło najprawdopodobniej o możliwość dopasowania propozycji do wyglądu prawdziwego pupila – z czego największą radość będą miały dzieci.
Za każdym razem wielkoformatowe zdjęcie prezentuje gotową maskotkę z filcu, obdarzoną już imieniem – dla dodatkowego zindywidualizowania zabawki. Kolejne strony przedstawiają schemat wykonania, spis materiałów i kolejność łączenia elementów oraz wykroje, które należy przekopiować przed wykorzystaniem. Autorka minimalizuje tekst, kierując swoją publikację przede wszystkim do tych, którzy mają już wprawę w podobnych robótkach – świadczy o tym zresztą również stopień zaawansowania filcowych wykończeń. Herbet nie poprzestaje na stworzeniu bajkowego pyszczka (za każdym razem innego, by jak najbardziej przybliżyć odbiorcom wizerunki prawdziwych zwierząt) – dba o bogate zdobienia maskotek, czasem nawet wbrew logice i realizmowi. Osiołek ma więc na sobie symbole łąki, a pingwin – rybę pluskającą się w wodzie. Wprawdzie z tych zdobień można by zrezygnować, ale dodają one uroku zabawkom i czynią je niepowtarzalnymi małymi dziełkami. Prace Herbet zachwycają – i to nie tylko dzieci. Można je wykorzystać jako prezent dla pociech, ale i jako miły upominek dla przyjaciół – to projekty na tyle ciekawe, że przypadną do gustu różnym grupom odbiorców.
Imponuje u Herbet zwłaszcza umiejętność sygnalizowania podobieństw do rzeczywistych gatunków zwierząt. Filcowe zabawki, mimo że z natury bajkowe, nie pozostawiają wątpliwości co do żywych pierwowzorów. Autorka udowadnia, że wystarczy wyobraźnia, kolorowe kawałki filcu i nici, by stworzyć niepowtarzalną przytulankę. Przy zalewie chińskich przedmiotów filcanki mogą stanowić ciekawe urozmaicenie, a spodobają się zwłaszcza tym mamom, które najbardziej cenią sobie bezpieczeństwo swoich pociech. „Przytulanki filcanki” to poradnik, który jest jednocześnie albumem – został wydany w taki sposób, by przyjemność stanowiło samo oglądanie projektów zabawek – ucieszy nawet tych odbiorców, którzy nie mają zamiaru poświęcać się żmudnemu szyciu, ale lubią kreatywne pomysły i ciekawe rozwiązania. Książka stanowi również stylistyczną odskocznię od „Przytulanek szmacianek” przy jednoczesnym zachowaniu ciągłości serii. Dla tych, którzy lubią pracować z filcem, to pozycja obowiązkowa.
wtorek, 11 marca 2014
Sarah Jio: Marcowe fiołki
Między Słowami. Znak, Kraków 2014 (wyd. II).
Pogodzenie z życiem
W „Marcowych fiołkach” Sarah Jio nie ma nic, co nakazywałoby traktować fabułę jako oryginalną i twórczą. Jest za to wszystko, co wielbicielki czytadeł kochają – i czego szukają w lekturach przynoszących wytchnienie. Fabuła rozwija się raczej dosyć typowo: bohaterka, Emily, po rozpadzie małżeństwa chce dojść do siebie – wybiera się do miejsca doskonale pamiętanego z dzieciństwa, na wyspę do ukochanej ciotki Bee. W szufladzie starej komody znajduje jednak pamiętnik tajemniczej kobiety z przeszłości – dzięki niemu poznaje dziwne dzieje rodziny i może zestawić je ze swoją obecną sytuacją. Emily nie opłakuje małżeństwa i nie przeżywa w związku z rozwodem żadnych silniejszych emocji. Angażuje się za to całą sobą w dramatyczną opowieść Esther z pamiętnika. Zaczyna też spotykać się z dawnymi znajomymi. I próbuje rozwiązać pewną łamigłówkę.
Są „Marcowe fiołki” obyczajówką pełną sercowych schematów złagodzonych przez czasowy dystans. To, co wydaje się zbyt melodramatyczne, Jio przerzuca do przeszłości – tam pasuje i nie wymaga dodatkowych uzasadnień. W egzystencji Esther nie rażą miłosne trójkąty, sceny zazdrości ani burzliwe rozstania – kompozycja szkatułkowa sprawia, że mogą one funkcjonować na prawach literackiej fikcji i tym samym nie podlegać filtrowi realizmu. Jio zdaje sobie sprawę z tego, że czytelniczki obyczajówek mimo wszystko uwielbiają tego typu historie miłosne – nie szczędzi im więc szczegółów, tyle tylko, że zwierzenia Esther istniejące tu jako cytaty z pamiętnika przedziela opisami teraźniejszości Em. A Em stara się odnaleźć szczęście.
Autorka celowo wyizolowuje postać z jej dotychczasowej codzienności. Na wyspie Em nie musi martwić się ani tłumaczyć znajomym. Tu zainteresowanie nią jest znacznie słabsze niż zainteresowanie przeszłością. Kobieta chce poznać rodzinne sekrety, bo w nich znajduje też wskazówki dotyczące własnych wyborów – potrafi przełożyć doświadczenia Esther na własne odkrycia. Rodzi się w niej zauroczenie przystojnym mężczyzną, ale niedawne sprawy też dadzą o sobie znać. Żeby nie zamknąć się tylko i wyłącznie w motywach sercowych, autorka rozpracowuje kwestię młodzieńczych przyjaźni, niezwykłej więzi Em z ciotką oraz… żałoby po śmierci przyjaciółki tej ciotki. Autorka szuka w „Marcowych fiołkach” motywów odpowiednich do wzruszeń – nimi przysłania rozwiązania dość typowe i niezbyt wymyślne.
„Marcowe fiołki” jednak czyta się dobrze za sprawą języka. Dwutorowo biegnie ta relacja o uczuciowych perypetiach kobiet w różnych czasach. Za każdym razem coś staje na przeszkodzie w stworzeniu szczęśliwego związku – chodzi więc o to, żeby pokonać przeciwności losu dzięki wewnętrznej sile. arah Jio wpisuje się w nurt ciepłych, krzepiących obyczajówek o sklasyczniałym już kształcie – tu opowieść układana jest z doskonale znanych wątków i pomysłów – jej siła polega na udanej całości sprawiającej wrażenie na odbiorczyniach. „Marcowe fiołki” to literatura rozrywkowa, na której nie można się zawieść, jeśli tylko ma się w pamięci zasady konwencji. Sarah Jio nie chce zmuszać do myślenia – zamierza dać czytelniczkom odpocząć przy sympatycznej lekturze. Tworzy więc czytadło, które nie może zaistnieć na rynku jako przełomowe i ważne – dostarcza za to przyjemności i wytchnienia, a przy tym nie męczy przesadnie przewidywalnością. Jio prowadzi narrację, nie wychodząc poza ramy gatunku – można jej zaufać jako autorce historii pełnej uczuć i tajemnic z przeszłości. „Marcowe fiołki” to książka lekka, wakacyjna i niewymagająca przesadnego skupienia. Poza tym odbiorczyniom łatwo będzie poczuć więź z bohaterką – i razem z nią odkrywać dawne rodzinne relacje oraz uczestniczyć w poszukiwaniu kruchego szczęścia na co dzień. Chociaż znany jest kierunek rozwoju fabuły, Jio nie będzie irytować przewidywalnymi pomysłami, co przysporzy jej jeszcze czytelniczek.
Pogodzenie z życiem
W „Marcowych fiołkach” Sarah Jio nie ma nic, co nakazywałoby traktować fabułę jako oryginalną i twórczą. Jest za to wszystko, co wielbicielki czytadeł kochają – i czego szukają w lekturach przynoszących wytchnienie. Fabuła rozwija się raczej dosyć typowo: bohaterka, Emily, po rozpadzie małżeństwa chce dojść do siebie – wybiera się do miejsca doskonale pamiętanego z dzieciństwa, na wyspę do ukochanej ciotki Bee. W szufladzie starej komody znajduje jednak pamiętnik tajemniczej kobiety z przeszłości – dzięki niemu poznaje dziwne dzieje rodziny i może zestawić je ze swoją obecną sytuacją. Emily nie opłakuje małżeństwa i nie przeżywa w związku z rozwodem żadnych silniejszych emocji. Angażuje się za to całą sobą w dramatyczną opowieść Esther z pamiętnika. Zaczyna też spotykać się z dawnymi znajomymi. I próbuje rozwiązać pewną łamigłówkę.
Są „Marcowe fiołki” obyczajówką pełną sercowych schematów złagodzonych przez czasowy dystans. To, co wydaje się zbyt melodramatyczne, Jio przerzuca do przeszłości – tam pasuje i nie wymaga dodatkowych uzasadnień. W egzystencji Esther nie rażą miłosne trójkąty, sceny zazdrości ani burzliwe rozstania – kompozycja szkatułkowa sprawia, że mogą one funkcjonować na prawach literackiej fikcji i tym samym nie podlegać filtrowi realizmu. Jio zdaje sobie sprawę z tego, że czytelniczki obyczajówek mimo wszystko uwielbiają tego typu historie miłosne – nie szczędzi im więc szczegółów, tyle tylko, że zwierzenia Esther istniejące tu jako cytaty z pamiętnika przedziela opisami teraźniejszości Em. A Em stara się odnaleźć szczęście.
Autorka celowo wyizolowuje postać z jej dotychczasowej codzienności. Na wyspie Em nie musi martwić się ani tłumaczyć znajomym. Tu zainteresowanie nią jest znacznie słabsze niż zainteresowanie przeszłością. Kobieta chce poznać rodzinne sekrety, bo w nich znajduje też wskazówki dotyczące własnych wyborów – potrafi przełożyć doświadczenia Esther na własne odkrycia. Rodzi się w niej zauroczenie przystojnym mężczyzną, ale niedawne sprawy też dadzą o sobie znać. Żeby nie zamknąć się tylko i wyłącznie w motywach sercowych, autorka rozpracowuje kwestię młodzieńczych przyjaźni, niezwykłej więzi Em z ciotką oraz… żałoby po śmierci przyjaciółki tej ciotki. Autorka szuka w „Marcowych fiołkach” motywów odpowiednich do wzruszeń – nimi przysłania rozwiązania dość typowe i niezbyt wymyślne.
„Marcowe fiołki” jednak czyta się dobrze za sprawą języka. Dwutorowo biegnie ta relacja o uczuciowych perypetiach kobiet w różnych czasach. Za każdym razem coś staje na przeszkodzie w stworzeniu szczęśliwego związku – chodzi więc o to, żeby pokonać przeciwności losu dzięki wewnętrznej sile. arah Jio wpisuje się w nurt ciepłych, krzepiących obyczajówek o sklasyczniałym już kształcie – tu opowieść układana jest z doskonale znanych wątków i pomysłów – jej siła polega na udanej całości sprawiającej wrażenie na odbiorczyniach. „Marcowe fiołki” to literatura rozrywkowa, na której nie można się zawieść, jeśli tylko ma się w pamięci zasady konwencji. Sarah Jio nie chce zmuszać do myślenia – zamierza dać czytelniczkom odpocząć przy sympatycznej lekturze. Tworzy więc czytadło, które nie może zaistnieć na rynku jako przełomowe i ważne – dostarcza za to przyjemności i wytchnienia, a przy tym nie męczy przesadnie przewidywalnością. Jio prowadzi narrację, nie wychodząc poza ramy gatunku – można jej zaufać jako autorce historii pełnej uczuć i tajemnic z przeszłości. „Marcowe fiołki” to książka lekka, wakacyjna i niewymagająca przesadnego skupienia. Poza tym odbiorczyniom łatwo będzie poczuć więź z bohaterką – i razem z nią odkrywać dawne rodzinne relacje oraz uczestniczyć w poszukiwaniu kruchego szczęścia na co dzień. Chociaż znany jest kierunek rozwoju fabuły, Jio nie będzie irytować przewidywalnymi pomysłami, co przysporzy jej jeszcze czytelniczek.
poniedziałek, 10 marca 2014
Betty McLellan: Jak poskromić Piotrusia Pana?
Czarna Owca, Warszawa 2014 (wznowienie)
Feministyczne (anty)rady
Poprzedni tytuł poradnika „Jak poskromić Piotrusia Pana” trafniej opisywał zawartość tomu. Po trzech latach ukazuje się wznowienie pod nowym szyldem – i jest to publikacja tylko dla kobiet, które nie potrafią przejść do porządku dziennego nad wadami partnera oraz… przejawiają zapędy feministyczne. Betty McLellan tłumaczy się ze swoich postaw w książce i we wstępie, i w posłowiu, starając się zawczasu oddalić ewentualne zarzuty o ideologizowanie tematu, ale pierwiastek feministyczny w wywodach okazuje się nad tyle silny, że autorka wpada w pułapkę stereotypów i nie potrafi się z niej wydostać aż do końca.
McLellan przygląda się związkom, w których to mężczyzna postępuje niewłaściwie, a skala jego przewin jest ogromna – od braku chęci do szczerej rozmowy po przemoc fizyczną. Autorka przypomina o żartach, które poniżają kobietę w oczach znajomych i o podejrzeniach dotyczących romansu. Poza jego dziwnymi (i karygodnymi) zachowaniami, stara się też naświetlić jej samopoczucie i problemy – z niewiadomych przyczyn włączając tę część książki do wcześniejszych wyliczeń. Z tego tomu wyłania się jednoznaczny obraz związku: on jest zawsze winny niemiłych sytuacji, a ona jest zawsze pokrzywdzona. Takie zresztą było wyjściowe założenie i inne scenki autorka celowo odrzuca, o czym na początku informuje. Doprowadza jednak swoje spostrzeżenia do absurdu, kiedy instruuje odbiorczynie, jak powinny się zachować – i zachęca je do powielania postaw, które u mężczyzn opisuje jako naganne.
Każda ogólnikowa sytuacja, czy każdy temat stanowi tu osobny rozdział bądź rozbija się na kilka kolejnych rozdziałów – mimo zapewnień o możliwości fragmentarycznej lektury, autorka chce, by prześledzić wszystko po kolei. Nie posługuje się schematami z książek psychologicznych i celowo rezygnuje z obrazków z życia wziętych, nie wykorzystuje opisów codziennego życia: to czytelniczki będą musiały bez podpowiedzi odnaleźć się w konkretnych problemach z mężczyzną traktowanym przez autorkę z poczuciem wyższości. Raz zaakcentowane kłopoty z mężem-dzieckiem stają się dla McLellan uzasadnieniem do generalizowania i wyostrzania kolejnych wad partnera. W „Jak poskromić Piotrusia Pana” kobiety są święte – i są dodatkowo zawsze ofiarami.
Nie wiadomo do końca, czy autorka chce uzdrawiać związki, czy dać upust własnym frustracjom – jednostronność poradnika bowiem da się bez trudu wytłumaczyć pomysłem konstrukcyjnym, ale nic nie usprawiedliwia jadowitego tonu, który raz po raz wymyka się McLellan. Zamiast obojętnej, uniwersalnej narracji, autorka zaognia konflikty, podburza do walki i oskarża mężczyzn, pozwala sobie na częste wobec nich złośliwości i ataki. Uniemożliwia w ten sposób porozumienie już na starcie, przez odpowiednie manipulowanie czytelniczkami. Za każdym razem usiłuje podpowiadać odbiorczyniom, jak powinny się zachować wobec męża-despoty czy męża-dziecka i niemal zawsze przy propozycji rozmowy informuje, że jest to metoda nieskuteczna. Owszem, nieskuteczna, jeśli przybierze kształt proponowany przez McLellan – bo to nie rozmowa, a dwa monologi, a ze strony kobiety dodatkowe zamknięcie się na dyskusję. Z niemal każdego obrazka płynie mało krzepiący wniosek: on się nie zmieni, do niego nie dotrze istota sprawy. Jedynie kobieta może zmienić swoje nastawienie i nauczyć się emocjonalnego dystansu. Pozostaje jednak pytanie, czy tego typu zabiegi rzeczywiście prowadzić będą do uzdrowienia relacji w domu, czy staną się początkiem ostatecznego końca i przekreśleniem umiejętności interpersonalnych. „Jak poskromić Piotrusia Pana” to lektura nie dla wszystkich.
Feministyczne (anty)rady
Poprzedni tytuł poradnika „Jak poskromić Piotrusia Pana” trafniej opisywał zawartość tomu. Po trzech latach ukazuje się wznowienie pod nowym szyldem – i jest to publikacja tylko dla kobiet, które nie potrafią przejść do porządku dziennego nad wadami partnera oraz… przejawiają zapędy feministyczne. Betty McLellan tłumaczy się ze swoich postaw w książce i we wstępie, i w posłowiu, starając się zawczasu oddalić ewentualne zarzuty o ideologizowanie tematu, ale pierwiastek feministyczny w wywodach okazuje się nad tyle silny, że autorka wpada w pułapkę stereotypów i nie potrafi się z niej wydostać aż do końca.
McLellan przygląda się związkom, w których to mężczyzna postępuje niewłaściwie, a skala jego przewin jest ogromna – od braku chęci do szczerej rozmowy po przemoc fizyczną. Autorka przypomina o żartach, które poniżają kobietę w oczach znajomych i o podejrzeniach dotyczących romansu. Poza jego dziwnymi (i karygodnymi) zachowaniami, stara się też naświetlić jej samopoczucie i problemy – z niewiadomych przyczyn włączając tę część książki do wcześniejszych wyliczeń. Z tego tomu wyłania się jednoznaczny obraz związku: on jest zawsze winny niemiłych sytuacji, a ona jest zawsze pokrzywdzona. Takie zresztą było wyjściowe założenie i inne scenki autorka celowo odrzuca, o czym na początku informuje. Doprowadza jednak swoje spostrzeżenia do absurdu, kiedy instruuje odbiorczynie, jak powinny się zachować – i zachęca je do powielania postaw, które u mężczyzn opisuje jako naganne.
Każda ogólnikowa sytuacja, czy każdy temat stanowi tu osobny rozdział bądź rozbija się na kilka kolejnych rozdziałów – mimo zapewnień o możliwości fragmentarycznej lektury, autorka chce, by prześledzić wszystko po kolei. Nie posługuje się schematami z książek psychologicznych i celowo rezygnuje z obrazków z życia wziętych, nie wykorzystuje opisów codziennego życia: to czytelniczki będą musiały bez podpowiedzi odnaleźć się w konkretnych problemach z mężczyzną traktowanym przez autorkę z poczuciem wyższości. Raz zaakcentowane kłopoty z mężem-dzieckiem stają się dla McLellan uzasadnieniem do generalizowania i wyostrzania kolejnych wad partnera. W „Jak poskromić Piotrusia Pana” kobiety są święte – i są dodatkowo zawsze ofiarami.
Nie wiadomo do końca, czy autorka chce uzdrawiać związki, czy dać upust własnym frustracjom – jednostronność poradnika bowiem da się bez trudu wytłumaczyć pomysłem konstrukcyjnym, ale nic nie usprawiedliwia jadowitego tonu, który raz po raz wymyka się McLellan. Zamiast obojętnej, uniwersalnej narracji, autorka zaognia konflikty, podburza do walki i oskarża mężczyzn, pozwala sobie na częste wobec nich złośliwości i ataki. Uniemożliwia w ten sposób porozumienie już na starcie, przez odpowiednie manipulowanie czytelniczkami. Za każdym razem usiłuje podpowiadać odbiorczyniom, jak powinny się zachować wobec męża-despoty czy męża-dziecka i niemal zawsze przy propozycji rozmowy informuje, że jest to metoda nieskuteczna. Owszem, nieskuteczna, jeśli przybierze kształt proponowany przez McLellan – bo to nie rozmowa, a dwa monologi, a ze strony kobiety dodatkowe zamknięcie się na dyskusję. Z niemal każdego obrazka płynie mało krzepiący wniosek: on się nie zmieni, do niego nie dotrze istota sprawy. Jedynie kobieta może zmienić swoje nastawienie i nauczyć się emocjonalnego dystansu. Pozostaje jednak pytanie, czy tego typu zabiegi rzeczywiście prowadzić będą do uzdrowienia relacji w domu, czy staną się początkiem ostatecznego końca i przekreśleniem umiejętności interpersonalnych. „Jak poskromić Piotrusia Pana” to lektura nie dla wszystkich.
Subskrybuj:
Posty (Atom)