WNK, Warszawa 2011.
Zakazane uczucie
Chociaż „Malarz młodych dziewcząt” określany jest przez wydawcę jako thriller psychologiczny, niemal do samego końca czyta się go jak powieść dla nastolatek – tylko kilka motywów cięższych sugeruje, że to rzecz nie dla młodszych odbiorców. Monika Feth jednak lekko i płynnie prowadzi akcję, a w udanej narracji nie przeszkadza jej nawet konieczność komplikowania przeszłości jednej z bohaterek.
Już na początku zazębiają się tu dwa motywy. Jeden to historia Ilki, która mieszka z ciotką i w jej domu czuje się bezpieczna. Drugi – wizja dwóch młodych dziewczyn, Merle i Jette, które straciły współlokatorkę (została zamordowana, a w jej mordercy zakochała się Jette). Do Merle i Jette wprowadza się Mike, chłopak Ilki. Kiedy Ilka nagle znika bez śladu, natychmiast ruszają dwa śledztwa. Jedno – oficjalne, policyjne. Drugie – prowadzone przez przyjaciół dziewczyny, którzy nie tracą zimnej krwi w żadnej sytuacji. Czytelnicy wiedzą dobrze, co się stało, a z czasem dowiadują się też – dlaczego. Bohaterowie muszą dopiero łączyć fakty i bardzo skąpą wiedzę o przeszłości Ilki, by poznać prawdę. Jedyne pytanie, które spaja obie grupy, to to, czy Ilka przeżyje.
Monika Feth stworzyła książkę, bazującą na niepopularnym wątku. Ładnie poradziła sobie z dawkowaniem napięcia i odsłanianiem kolejnych mrocznych sekretów; za każdym razem, gdy odbiorcy dowiedzą się czegoś nowego, będą się zastanawiać, dlaczego to przeoczyli. Autorka nigdy nie odkrywa od razu całej prawdy, pozostawia sobie niuanse na później – by móc wywoływać w czytelnikach kolejne wstrząsy. Do tego jest precyzyjna i bezbłędna – a przy tym doskonale panuje nad wykreowanymi postaciami. Pokazuje kilka różnych przestrzeni, silnie ze sobą powiązanych. Dom ciotki Ilki szybko schodzi na dalszy plan, ale ważną rolę odgrywają inne miejsca (i powiązani z nimi ludzie) – mieszkanie studenckie, gabinet psychoanalityka, dom mamy Jette czy mieszkanie malarza młodych dziewcząt.
Zmienności przestrzeni towarzyszy dobra zmienność punktów obserwacyjnych. Monika Feth prowadzi narrację, skupiając się wokół różnych postaci: raz w centrum uwagi jest Ilka, raz mama Jette – autorka kryminałów, raz policjant prowadzący śledztwo, raz Mike, raz prześladowca dziewczyny, a raz sama Jette (i tu pojawia się pierwszoosobowa narracja mniej ważnej postaci, ładny chwyt literacki). Dzięki temu czytelnicy mogą śledzić akcję i zyskiwać jej wielostronny ogląd, zdobywają też wiadomości, których nie mogą mieć postacie. Taka strategia jest mocno ryzykowna w powieści czerpiącej z literatury detektywistycznej, ale Monica Feth nie wpada w żadne pułapki, nigdy też nie zdradza odbiorcom więcej niż to konieczne. W efekcie książkę cały czas czyta się z dreszczem emocji – chociaż jego przyczyny co pewien czas się zmieniają.
Mimo że autorka zdecydowała się na thriller psychologiczny, łagodzi tę formę i trudno się oprzeć wrażeniu, że trochę cenzuruje powieść. Owszem, pojawia się tu kilka mocnych scen, ale jednocześnie wydaje się podczas lektury, że bohaterowie, szczególnie ci młodzi, osłaniani są parasolem ochronnym przed rozmaitymi niebezpieczeństwami, żeby mogli siły poświęcić na walkę z tym najważniejszym. To tak jakby Monika Feth pierwotnie chciała napisać kryminał dla młodzieży i przełamała w nim tematy tabu silne jeszcze w literaturze czwartej. Nie zmienia to faktu, że „Malarza młodych dziewcząt” czyta się naprawdę dobrze – dzięki pomysłowej fabule i sposobom przedstawiania wydarzeń, a także dzięki nieprzewidywalności postaci, która dodaje smaczku ich posunięciom.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
sobota, 30 kwietnia 2011
piątek, 29 kwietnia 2011
Aldona Urbankiewicz: Z Miśkiem w Norwegii. Jak łatwo i tanio podróżować z dzieckiem po świecie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Podróż z dzieckiem
Nie każdy, kto podróżuje, nadaje się też do pisania książek podróżniczych. Brak lekkiego pióra zamienia doświadczenie z wyprawy w relację podobną tej, która towarzyszy oglądaniu zdjęć z wakacji w gronie niespecjalnie zainteresowanych znajomych: pasja opowiadającego nie przekłada się na zaangażowanie odbiorców. Aldona Urbankiewicz zastawiła na siebie jedną poważną pułapkę, w którą natychmiast wpadła. Uznała, że zwykły opis wyprawy do Norwegii z małym dzieckiem to czynnik wystarczający do przyciągnięcia czytelników. Pomysł był, realizacja się nie do końca udała. Ale od początku.
Rodzice z czternastomiesięcznym dzieckiem, synem – Mikołajem – decydują się wyjechać na kilkanaście dni do kraju, który oczarował ich dwa lata wcześniej. Przyczepa kempingowa posłuży im za dom, a wydatki zostaną ograniczone do minimum. Na tym kończy się pomysł na opowieść – czytelnicy nie znają celów podróży, nie mają na początku żadnej wizji tego, co może się zdarzyć, atrakcyjność wyprawy ma podnieść fakt, że logistycznie wszystko musi być podporządkowane potrzebom malucha – tyle że to właśnie Aldona Urbankiewicz najczęściej z opowieści usuwa. Rodzice przemierzają Norwegię, podziwiają widoki, a co jakiś czas jedno zyskuje odrobinę swobody, kiedy drugie przejmuje opiekę nad Mikołajem. Do samego końca najbardziej atrakcyjne momenty to albo choroba morska autorki na promie, albo płochliwe owce, zaglądające do samochodu. Zabrakło „dramaturgii” i odrobiny uporządkowania wspomnień.
Urbankiewicz tworzy w konwencji dziennikopamiętnika, utrwala wrażenia na bieżąco i tak już zostawia, zamiast poddać je jakiejkolwiek literackiej obróbce. Chaos poznawczy przekłada się na chaos pisarski – najlepiej wychodzi autorce… opisywanie zasad dobrze znanych gier. Jeśli faktycznie kocha Norwegię tak, jak to deklaruje, zachwyt uniemożliwia jej spokojne opisywanie tego, co nowe. Czytelników mogłoby interesować to, czego we własnym kraju nie spotykają, podobieństwa i różnice natury oraz kultury – ale to występuje tu w szczątkowej formie.
No i Mikołaj. Miał być pretekstem do snucia opowieści, staje się chwilami jej główną przeszkodą. Przede wszystkim kiedy Urbankiewicz zamienia się w mamusię, wpada w nieznośną manierę. Zachwyca się zwykłymi zachowaniami dziecka, które to dziecko uważa za najmądrzejsze i najsprytniejsze na świecie (oczywiście Mikołaj nie jest cudem, zachowuje się normalnie). Interpretuje każde jego zachowanie tak, jakby było to celowe i przemyślane działanie małego podróżnika. Tymczasem Mikołaj nic nadzwyczajnego nie robi. Najciekawsze, że Aldona Urbankiewicz, idealizując swoje dziecko, cenzuruje jednocześnie historię. Zamiast skupić się na radościach oraz problemach podróżowania z takim maluchem, przedstawia tylko te radości, które każda młoda mama ma bez wychodzenia z domu, a problemy w większości pomija milczeniem. W ten sposób na zadane w podtytule pytanie (lub komentarz) „jak łatwo i tanio podróżować z dzieckiem po świecie” czytelnicy dowiedzą się jedynie, że należy zabrać ze sobą zestaw makaronów i sosów – i że z dzieckiem podróżować można. Trochę mało.
Jest tu mnóstwo zdjęć, trochę wiadomości porozrzucanych po narracji. Jest uwielbienie autorki do zdrabniania dwóch wyrazów – „obiadku” i „autka”. Mnie zabrakło w tej książce życia, czegoś poza jeżdżeniem z miejsca na miejsce i oglądaniem fiordów. Może anegdot, które zawsze ubarwiają osobiste wspomnienia, może stopniowania napięcia, może jasnej wizji książki.
Zapewne części odbiorców to, co dla mnie stanowi wady publikacji, będzie się jawiło jako zalety – w końcu Urbankiewicz udowadnia, że warto mieć marzenia i dążyć do tego, by się spełniały… ale to materiał na bloga, nie książkę.
Podróż z dzieckiem
Nie każdy, kto podróżuje, nadaje się też do pisania książek podróżniczych. Brak lekkiego pióra zamienia doświadczenie z wyprawy w relację podobną tej, która towarzyszy oglądaniu zdjęć z wakacji w gronie niespecjalnie zainteresowanych znajomych: pasja opowiadającego nie przekłada się na zaangażowanie odbiorców. Aldona Urbankiewicz zastawiła na siebie jedną poważną pułapkę, w którą natychmiast wpadła. Uznała, że zwykły opis wyprawy do Norwegii z małym dzieckiem to czynnik wystarczający do przyciągnięcia czytelników. Pomysł był, realizacja się nie do końca udała. Ale od początku.
Rodzice z czternastomiesięcznym dzieckiem, synem – Mikołajem – decydują się wyjechać na kilkanaście dni do kraju, który oczarował ich dwa lata wcześniej. Przyczepa kempingowa posłuży im za dom, a wydatki zostaną ograniczone do minimum. Na tym kończy się pomysł na opowieść – czytelnicy nie znają celów podróży, nie mają na początku żadnej wizji tego, co może się zdarzyć, atrakcyjność wyprawy ma podnieść fakt, że logistycznie wszystko musi być podporządkowane potrzebom malucha – tyle że to właśnie Aldona Urbankiewicz najczęściej z opowieści usuwa. Rodzice przemierzają Norwegię, podziwiają widoki, a co jakiś czas jedno zyskuje odrobinę swobody, kiedy drugie przejmuje opiekę nad Mikołajem. Do samego końca najbardziej atrakcyjne momenty to albo choroba morska autorki na promie, albo płochliwe owce, zaglądające do samochodu. Zabrakło „dramaturgii” i odrobiny uporządkowania wspomnień.
Urbankiewicz tworzy w konwencji dziennikopamiętnika, utrwala wrażenia na bieżąco i tak już zostawia, zamiast poddać je jakiejkolwiek literackiej obróbce. Chaos poznawczy przekłada się na chaos pisarski – najlepiej wychodzi autorce… opisywanie zasad dobrze znanych gier. Jeśli faktycznie kocha Norwegię tak, jak to deklaruje, zachwyt uniemożliwia jej spokojne opisywanie tego, co nowe. Czytelników mogłoby interesować to, czego we własnym kraju nie spotykają, podobieństwa i różnice natury oraz kultury – ale to występuje tu w szczątkowej formie.
No i Mikołaj. Miał być pretekstem do snucia opowieści, staje się chwilami jej główną przeszkodą. Przede wszystkim kiedy Urbankiewicz zamienia się w mamusię, wpada w nieznośną manierę. Zachwyca się zwykłymi zachowaniami dziecka, które to dziecko uważa za najmądrzejsze i najsprytniejsze na świecie (oczywiście Mikołaj nie jest cudem, zachowuje się normalnie). Interpretuje każde jego zachowanie tak, jakby było to celowe i przemyślane działanie małego podróżnika. Tymczasem Mikołaj nic nadzwyczajnego nie robi. Najciekawsze, że Aldona Urbankiewicz, idealizując swoje dziecko, cenzuruje jednocześnie historię. Zamiast skupić się na radościach oraz problemach podróżowania z takim maluchem, przedstawia tylko te radości, które każda młoda mama ma bez wychodzenia z domu, a problemy w większości pomija milczeniem. W ten sposób na zadane w podtytule pytanie (lub komentarz) „jak łatwo i tanio podróżować z dzieckiem po świecie” czytelnicy dowiedzą się jedynie, że należy zabrać ze sobą zestaw makaronów i sosów – i że z dzieckiem podróżować można. Trochę mało.
Jest tu mnóstwo zdjęć, trochę wiadomości porozrzucanych po narracji. Jest uwielbienie autorki do zdrabniania dwóch wyrazów – „obiadku” i „autka”. Mnie zabrakło w tej książce życia, czegoś poza jeżdżeniem z miejsca na miejsce i oglądaniem fiordów. Może anegdot, które zawsze ubarwiają osobiste wspomnienia, może stopniowania napięcia, może jasnej wizji książki.
Zapewne części odbiorców to, co dla mnie stanowi wady publikacji, będzie się jawiło jako zalety – w końcu Urbankiewicz udowadnia, że warto mieć marzenia i dążyć do tego, by się spełniały… ale to materiał na bloga, nie książkę.
czwartek, 28 kwietnia 2011
Eberhard Schuy: Fotografia produktowa. Od przedmiotu do martwej natury
Galaktyka, Łódź 2011
Rzecz w zdjęciu
W kolejnych publikacjach poświęconych fotografii cenne są nie powtarzane do znudzenia ogólne porady na temat zachowań światła czy ustawień sprzętowych, a indywidualne wskazówki, tajniki warsztatu fachowców. W tym kontekście książka „Fotografia produktowa” będzie niemałym zaskoczeniem dla tych wszystkich, którzy spodziewają się pełnego podpowiedzi przewodnika po świecie fotografowania przedmiotów.
Eberhard Schuy rozpoczyna od kilku prostych ćwiczeń: pokazuje na przykładzie bloczka kartek, jak zachowuje się przedmiot na różnych rodzajach podłoża. Przedstawia kilka pytań, które mają ułatwić twórcom wstępną refleksję nad zdjęciem-zleceniem i w efekcie pozwolić na bezbłędne zaplanowanie kadru. A potem przechodzi do omawiania wybranych swoich prac – ze szczególnym uwzględnieniem aranżacji planu oraz oświetlenia. Wielkoformatowe zdjęcia faktycznie mogą się podobać, więc wyjaśnienia dotyczące ich powstawania zainteresują czytelników. Ale jeszcze bardziej zaintrygować ich może przedziwne zjawisko, przy którym otwierające książkę ćwiczenia wydadzą się niepotrzebne. Eberhard Schuy bowiem nie ma ochoty dążyć do takich ustawień sprzętów, by uzyskać ciekawe odbicia: jeśli potrzebuje płaszczyzny odbijającej przedmioty, sięga po prostu po ich dwa komplety, po czym jeden przykleja nad drugim. Tak robi ze szklanymi naczyniami (szkło to przecież jeden z trudniejszych do fotografowania tematów), a także z korkami do butelek. Z czasem lektura może się zamienić w śledzenie drobiazgów, które wykluczają satysfakcję ze zdjęcia: w butelkach i szklankach „właściwych” do pewnego poziomu znajduje się płyn – w odwróconych tego płynu, rzecz oczywista, nie ma. Wyraźnych ciemnych plam z powierzchni korka brakuje w jego rzekomym odbiciu. Nie zawsze nawet kształty są idealne – jak wtedy, gdy Schuy skleja ze sobą dwa jabłka. Nie mówiąc już o zraszaniu szkła kroplami wody: tu symetrii autor nie ma szansy uzyskać.
Za to ciekawym motywem z „Fotografii produktowej” jest wykorzystywanie filtru wazelinowego, który ładnie rozprowadza światło. Ale i tu Schuy sam sobie zaprzecza: w jednym miejscu książki pisze, że to rozwiązanie stosuje kilka razy w roku (choć opiera na nim większość aranżacji), w innym wyjaśnia – od początku – że lubi tę technikę i sięga po nią bardzo często. Ponieważ autor koncentruje się w opisach na realizacji pomysłu na konkretne ujęcie, zdradza sekrety przygotowywania kolejnych zdjęć: a to ziarenka kawy, perfekcyjnie przyklejone do szkła, a to zwiększanie objętości cieczy kropla po kropli, cierpliwie, przez długi czas. Nie obchodzą go sprawy sprzętu i wszelkie techniczne dane: Schuy wychodzi ze słusznego przecież założenia, że to uzależnione jest od warunków, w jakich robi się zdjęcie i od upodobań każdego fotografa. Ogniskuje uwagę na samych przedmiotach, podkreślaniu ich kształtu czy przeznaczenia. Prawdopodobnie wiele pomysłów zrealizowałby szybciej przy odpowiednim oświetleniu czy zaufaniu do sprzętu – nie musiałby wówczas wypełniać filiżanki kawy piaskiem, a kropel z zaparowanego naczynia łączyć patyczkiem – ale najwyraźniej Schuy lubi taki właśnie system pracy. Zamiast tracić czas na dobranie kąta nachylenia aparatu, traci czas na przygotowanie przedmiotu. Efekty można oceniać w książce, którą ogląda się z przyjemnością, choć i nie bez zdziwienia.
Za to na dołączonej do tomu płycie znajdują się filmy instruktażowe, którymi cieszyć się można bez zastrzeżeń: na czterech produkcjach autor pokazuje między innymi jak przygotować ośnieżoną ozdobę i zdjęcie do bożonarodzeniowej kartki, jak sfotografować szkło z rozjaśnionymi krawędziami, jak uwiecznić dwa kieliszki z winem czy dzbanek i szklankę. Krok po kroku objaśnia zadania fotografa i przybliża tajniki robienia zdjęć już bez uciekania się do sztuczek z przyklejaniem drugiego kompletu naczyń.
Rzecz w zdjęciu
W kolejnych publikacjach poświęconych fotografii cenne są nie powtarzane do znudzenia ogólne porady na temat zachowań światła czy ustawień sprzętowych, a indywidualne wskazówki, tajniki warsztatu fachowców. W tym kontekście książka „Fotografia produktowa” będzie niemałym zaskoczeniem dla tych wszystkich, którzy spodziewają się pełnego podpowiedzi przewodnika po świecie fotografowania przedmiotów.
Eberhard Schuy rozpoczyna od kilku prostych ćwiczeń: pokazuje na przykładzie bloczka kartek, jak zachowuje się przedmiot na różnych rodzajach podłoża. Przedstawia kilka pytań, które mają ułatwić twórcom wstępną refleksję nad zdjęciem-zleceniem i w efekcie pozwolić na bezbłędne zaplanowanie kadru. A potem przechodzi do omawiania wybranych swoich prac – ze szczególnym uwzględnieniem aranżacji planu oraz oświetlenia. Wielkoformatowe zdjęcia faktycznie mogą się podobać, więc wyjaśnienia dotyczące ich powstawania zainteresują czytelników. Ale jeszcze bardziej zaintrygować ich może przedziwne zjawisko, przy którym otwierające książkę ćwiczenia wydadzą się niepotrzebne. Eberhard Schuy bowiem nie ma ochoty dążyć do takich ustawień sprzętów, by uzyskać ciekawe odbicia: jeśli potrzebuje płaszczyzny odbijającej przedmioty, sięga po prostu po ich dwa komplety, po czym jeden przykleja nad drugim. Tak robi ze szklanymi naczyniami (szkło to przecież jeden z trudniejszych do fotografowania tematów), a także z korkami do butelek. Z czasem lektura może się zamienić w śledzenie drobiazgów, które wykluczają satysfakcję ze zdjęcia: w butelkach i szklankach „właściwych” do pewnego poziomu znajduje się płyn – w odwróconych tego płynu, rzecz oczywista, nie ma. Wyraźnych ciemnych plam z powierzchni korka brakuje w jego rzekomym odbiciu. Nie zawsze nawet kształty są idealne – jak wtedy, gdy Schuy skleja ze sobą dwa jabłka. Nie mówiąc już o zraszaniu szkła kroplami wody: tu symetrii autor nie ma szansy uzyskać.
Za to ciekawym motywem z „Fotografii produktowej” jest wykorzystywanie filtru wazelinowego, który ładnie rozprowadza światło. Ale i tu Schuy sam sobie zaprzecza: w jednym miejscu książki pisze, że to rozwiązanie stosuje kilka razy w roku (choć opiera na nim większość aranżacji), w innym wyjaśnia – od początku – że lubi tę technikę i sięga po nią bardzo często. Ponieważ autor koncentruje się w opisach na realizacji pomysłu na konkretne ujęcie, zdradza sekrety przygotowywania kolejnych zdjęć: a to ziarenka kawy, perfekcyjnie przyklejone do szkła, a to zwiększanie objętości cieczy kropla po kropli, cierpliwie, przez długi czas. Nie obchodzą go sprawy sprzętu i wszelkie techniczne dane: Schuy wychodzi ze słusznego przecież założenia, że to uzależnione jest od warunków, w jakich robi się zdjęcie i od upodobań każdego fotografa. Ogniskuje uwagę na samych przedmiotach, podkreślaniu ich kształtu czy przeznaczenia. Prawdopodobnie wiele pomysłów zrealizowałby szybciej przy odpowiednim oświetleniu czy zaufaniu do sprzętu – nie musiałby wówczas wypełniać filiżanki kawy piaskiem, a kropel z zaparowanego naczynia łączyć patyczkiem – ale najwyraźniej Schuy lubi taki właśnie system pracy. Zamiast tracić czas na dobranie kąta nachylenia aparatu, traci czas na przygotowanie przedmiotu. Efekty można oceniać w książce, którą ogląda się z przyjemnością, choć i nie bez zdziwienia.
Za to na dołączonej do tomu płycie znajdują się filmy instruktażowe, którymi cieszyć się można bez zastrzeżeń: na czterech produkcjach autor pokazuje między innymi jak przygotować ośnieżoną ozdobę i zdjęcie do bożonarodzeniowej kartki, jak sfotografować szkło z rozjaśnionymi krawędziami, jak uwiecznić dwa kieliszki z winem czy dzbanek i szklankę. Krok po kroku objaśnia zadania fotografa i przybliża tajniki robienia zdjęć już bez uciekania się do sztuczek z przyklejaniem drugiego kompletu naczyń.
środa, 27 kwietnia 2011
Iwona Czarkowska: Kazio i skrzynia pełna wampirów
Wilga, Warszawa 2011.
Kto lubi czosnek?
Przeprowadzka – w historiach dla dzieci zawsze jest początkiem znakomitej przygody. Wprawdzie mały Kazio jeszcze o tym nie wie, ale dość szybko przekona się, że dom, w którym ma zamieszkać jego rodzina (to jest mama, tata, starsza siostra, młodszy brat i pies o imieniu Wampir), kipi od niespodzianek. Najważniejszą będzie tajne przejście do alternatywnego mieszkania, pełnego… wampirów. Ale bez obaw – u Iwony Czarkowskiej wampiry te są życzliwe i dowcipne, a do tego chcą się przyjaźnić z ludźmi. Tyle że imiona mają trudne do wymówienia.
Do domu wampirów Kazio trafia przypadkiem, wchodząc do starej skrzyni. Szybko zyskuje tu nowych przyjaciół, którzy doskonale uzupełniają się z rodziną (wampirowi babcia i dziadek zastępują Kaziowi prawdziwych dziadków, a Zuzulinda – rówieśniczka chłopca – zapewnia towarzystwo i zrozumienie). Okazuje się też dość szybko, że zwyczajne problemy łatwiej rozwiązać przy pomocy niezwyczajnych znajomych: bez względu na to, czy Kazio ma tremę przed zawodami i potrzebuje do wygrania wyścigu szczęśliwej skarpetki, czy – zabrał siostrze flamastry i nie chce się do tego przyznać. Babcia Fibrycukella, która potrafi odgadywać najskrytsze myśli, zna rozwiązania wszystkich kłopotów i chętnie pomoże Kaziowi. U Czarkowskiej – jak wszędzie – najlepsze są najprostsze wskazówki, które jednak zyskują nową wartość za sprawą międzykulturowego, ludzko-wampirzego przekładu.
Każdy rozdział dotyczy innej troski Kazia i w każdym z pomocą przychodzą bajkowi sąsiedzi. Iwona Czarkowska zadbała o to, by prezentowane przez nią scenki nie były oczywiste pod względem pedagogicznych podpowiedzi: nie ma tu raczej tendencyjnych fabułek, podporządkowanych pouczającemu przesłaniu – zwykle trudno domyślić się, do czego autorka dąży, wszystko wychodzi na jaw w puencie. Czarkowska bardzo sprytnie maskuje morały, ukrywa je pod postacią zabawy i zdumienia, płynącego z odsłaniania obcego świata. Ciekawość będzie dla małych odbiorców czynnikiem zachęcającym do lektury. Drugą zachętę stanowi mocno akcentowany dowcip.
Iwona Czarkowska dobrze radzi sobie z rozśmieszaniem czytelników. Nienachalny humor sytuacyjny spodoba się maluchom, ale powinien też przypaść do gustu ich rodzicom lub starszemu rodzeństwu – jeśli ci zdecydują się na wspólną lekturę (do książki mogą także sięgać dzieci, które wprawiają się w samodzielnym czytaniu: pomoże im duży druk i interlinia). Czarkowska pomysłowo wykorzystuje motywy kojarzone powszechnie z wampiryczną tematyką, przerabiając je na historyjkę dla najmłodszych: pojawiają się tu żarty ze sztucznych szczęk wampirów i z czosnku, który – wbrew przekazom – te stwory uwielbiają. W ich ślady idzie zresztą cała rodzina Kazia: mama zauważa, że jej dzieci uspokajają się, gdy dostaną do żucia główki czosnku (którego mnóstwo rośnie w ogrodzie). Z czasem czosnkowe potrawy opanowują jej kuchnię do tego stopnia, że powraca ów „przysmak” nawet w budyniu i kremie do tortu. Kraina, do której wampiry mają dostęp, rządzi się w końcu swoimi prawami.
Ta króciutka książeczka napisana jest z pomysłem i humorem. Cieszy, a nie przeraża, więc bez obaw można ją prezentować maluchom. Czarkowska stylem zbliża się do tekstów Marcina Pałasza i Grzegorza Kasdepke, widać, że sama czerpie przyjemność z kreowania bajkowej rzeczywistości – a to przekłada się potem na dobrą lekturę. „Kazio i skrzynia pełna wampirów” to źródło śmiechu i ciekawych przygód, obietnica rozrywki na wysokim poziomie. Dla tych, którym przygody Kazia przypadną do gustu, dobra wiadomość: w przygotowaniu jest kolejny tom opowiastek o tym bohaterze.
Kto lubi czosnek?
Przeprowadzka – w historiach dla dzieci zawsze jest początkiem znakomitej przygody. Wprawdzie mały Kazio jeszcze o tym nie wie, ale dość szybko przekona się, że dom, w którym ma zamieszkać jego rodzina (to jest mama, tata, starsza siostra, młodszy brat i pies o imieniu Wampir), kipi od niespodzianek. Najważniejszą będzie tajne przejście do alternatywnego mieszkania, pełnego… wampirów. Ale bez obaw – u Iwony Czarkowskiej wampiry te są życzliwe i dowcipne, a do tego chcą się przyjaźnić z ludźmi. Tyle że imiona mają trudne do wymówienia.
Do domu wampirów Kazio trafia przypadkiem, wchodząc do starej skrzyni. Szybko zyskuje tu nowych przyjaciół, którzy doskonale uzupełniają się z rodziną (wampirowi babcia i dziadek zastępują Kaziowi prawdziwych dziadków, a Zuzulinda – rówieśniczka chłopca – zapewnia towarzystwo i zrozumienie). Okazuje się też dość szybko, że zwyczajne problemy łatwiej rozwiązać przy pomocy niezwyczajnych znajomych: bez względu na to, czy Kazio ma tremę przed zawodami i potrzebuje do wygrania wyścigu szczęśliwej skarpetki, czy – zabrał siostrze flamastry i nie chce się do tego przyznać. Babcia Fibrycukella, która potrafi odgadywać najskrytsze myśli, zna rozwiązania wszystkich kłopotów i chętnie pomoże Kaziowi. U Czarkowskiej – jak wszędzie – najlepsze są najprostsze wskazówki, które jednak zyskują nową wartość za sprawą międzykulturowego, ludzko-wampirzego przekładu.
Każdy rozdział dotyczy innej troski Kazia i w każdym z pomocą przychodzą bajkowi sąsiedzi. Iwona Czarkowska zadbała o to, by prezentowane przez nią scenki nie były oczywiste pod względem pedagogicznych podpowiedzi: nie ma tu raczej tendencyjnych fabułek, podporządkowanych pouczającemu przesłaniu – zwykle trudno domyślić się, do czego autorka dąży, wszystko wychodzi na jaw w puencie. Czarkowska bardzo sprytnie maskuje morały, ukrywa je pod postacią zabawy i zdumienia, płynącego z odsłaniania obcego świata. Ciekawość będzie dla małych odbiorców czynnikiem zachęcającym do lektury. Drugą zachętę stanowi mocno akcentowany dowcip.
Iwona Czarkowska dobrze radzi sobie z rozśmieszaniem czytelników. Nienachalny humor sytuacyjny spodoba się maluchom, ale powinien też przypaść do gustu ich rodzicom lub starszemu rodzeństwu – jeśli ci zdecydują się na wspólną lekturę (do książki mogą także sięgać dzieci, które wprawiają się w samodzielnym czytaniu: pomoże im duży druk i interlinia). Czarkowska pomysłowo wykorzystuje motywy kojarzone powszechnie z wampiryczną tematyką, przerabiając je na historyjkę dla najmłodszych: pojawiają się tu żarty ze sztucznych szczęk wampirów i z czosnku, który – wbrew przekazom – te stwory uwielbiają. W ich ślady idzie zresztą cała rodzina Kazia: mama zauważa, że jej dzieci uspokajają się, gdy dostaną do żucia główki czosnku (którego mnóstwo rośnie w ogrodzie). Z czasem czosnkowe potrawy opanowują jej kuchnię do tego stopnia, że powraca ów „przysmak” nawet w budyniu i kremie do tortu. Kraina, do której wampiry mają dostęp, rządzi się w końcu swoimi prawami.
Ta króciutka książeczka napisana jest z pomysłem i humorem. Cieszy, a nie przeraża, więc bez obaw można ją prezentować maluchom. Czarkowska stylem zbliża się do tekstów Marcina Pałasza i Grzegorza Kasdepke, widać, że sama czerpie przyjemność z kreowania bajkowej rzeczywistości – a to przekłada się potem na dobrą lekturę. „Kazio i skrzynia pełna wampirów” to źródło śmiechu i ciekawych przygód, obietnica rozrywki na wysokim poziomie. Dla tych, którym przygody Kazia przypadną do gustu, dobra wiadomość: w przygotowaniu jest kolejny tom opowiastek o tym bohaterze.
wtorek, 26 kwietnia 2011
Eva Susso, Benjamin Chaud: Babo chce
Zakamarki, Poznań 2010.
Świat monosylab
W książeczkach dla dzieci z przedziału wiekowego 0-3 stawia się przeważnie na proste opowiastki z jak największą ilością elementów, które mogą maluchy zaintrygować. Zakamarki wybierają tu historyjki obrazkowe, ze sprowadzonym do minimum tekstem – ale rodzicom, którzy będą przedstawiali lekturę swoim pociechom, podsuwają dwa składniki, gwarantujące dobrą zabawę: emocje i dźwięk. Dla szwedzkich autorów patrzenie na świat oczami dziecka okazuje się priorytetem – efektem takiego podejścia stają się książeczki w stylu „Babo chce” – relacje, w których wielu rodziców rozpozna standardowe postawy potomstwa.
Babo, najmłodszy członek rodziny (w skład której wchodzą jeszcze mama, tata, troje dzieci, pies i kura) chce. Chce jechać wózkiem na spacer. Swoją prośbę wyraża w naturalny dla siebie sposób: „Babo chce! Tam! Jechać wózkiem! Daleko, daleko! DA DA!”. Zestawienie prostych zdań i równoważników zdań z namiastką gaworzenia czy też imitacją języka dzieci staje się chwytem charakterystycznym dla całej książeczki: chociaż Babo nie potrafi jasno precyzować żądań, posługuje się raczej monosylabami i gestami, zostanie zrozumiany przez maluchy bez żadnego problemu. Nasycenie emocjonalne pragnienia nadaje z kolei opowieści dramaturgii już na starcie, sygnalizuje wagę zjawiska i konieczność natychmiastowego wyruszenia na wielką przygodę.
Z Babo na spacer wybiera się Ajsza, najstarsza siostra – a także pies i kura. Wydawać by się mogło, że taka wyprawa nie dostarczy szczególnych niespodzianek, ale nic bardziej mylnego, już na początku wycieczki dzieci natkną się na tatę łosia i synka łosia. Potem zobaczą jeszcze zająca (który zainteresuje się pluszowym krewniakiem w wózku Babo), mrówki (o radość przyprawiające znudzoną dotąd kurę) i… całą rodzinę dzików, na szczęście odgrodzonych rzeczką. Komicznie wygląda to spotkanie – kiedy obie strony rzucają się do natychmiastowej ucieczki. W domu wszyscy tulą wszystkich, a z przyniesionych przez Ajszę jagód robią ciasto.
Tym razem więc fabułka jest mocno akcentowana: to nie zwyczajne wydarzenia w dobrze oswojonej przestrzeni, a prawdziwie dzika wyprawa – wprawdzie blisko domu, lecz i tak dostarczająca mocnych wrażeń. Spokojnie dałoby się ją także przerobić na opowiastkę dla starszego dziecka. Ale „Babo chce” ma zainteresować najmłodszych. I osiągnie to tandem autorów bez trudu. Po pierwsze – duże i kolorowe wesołe obrazki będą stałym punktem odniesienia dla historyjki. Zwierzęta budzą ciekawość i sympatię, warchlaki mają miłe ryjki, a poza tym rysunki dobrze tłumaczą i dopowiadają wydarzenia. Po drugie w tekście mnóstwo jest efektów dźwiękowych: a to trzeba będzie szczekać jak pies, a to gdakać jak kura, a to znowu udawać terkot kółek wózka – onomatopeiczne zabawy wzbogacą lekturę i ożywią ją – a i najmłodsi odbiorcy będą mogli brać czynny udział w odtwarzaniu odgłosów. Wesoła książeczka „Babo chce” da się też opowiadać, pozostawiając spore pole popisu dla rodziców.
Świat monosylab
W książeczkach dla dzieci z przedziału wiekowego 0-3 stawia się przeważnie na proste opowiastki z jak największą ilością elementów, które mogą maluchy zaintrygować. Zakamarki wybierają tu historyjki obrazkowe, ze sprowadzonym do minimum tekstem – ale rodzicom, którzy będą przedstawiali lekturę swoim pociechom, podsuwają dwa składniki, gwarantujące dobrą zabawę: emocje i dźwięk. Dla szwedzkich autorów patrzenie na świat oczami dziecka okazuje się priorytetem – efektem takiego podejścia stają się książeczki w stylu „Babo chce” – relacje, w których wielu rodziców rozpozna standardowe postawy potomstwa.
Babo, najmłodszy członek rodziny (w skład której wchodzą jeszcze mama, tata, troje dzieci, pies i kura) chce. Chce jechać wózkiem na spacer. Swoją prośbę wyraża w naturalny dla siebie sposób: „Babo chce! Tam! Jechać wózkiem! Daleko, daleko! DA DA!”. Zestawienie prostych zdań i równoważników zdań z namiastką gaworzenia czy też imitacją języka dzieci staje się chwytem charakterystycznym dla całej książeczki: chociaż Babo nie potrafi jasno precyzować żądań, posługuje się raczej monosylabami i gestami, zostanie zrozumiany przez maluchy bez żadnego problemu. Nasycenie emocjonalne pragnienia nadaje z kolei opowieści dramaturgii już na starcie, sygnalizuje wagę zjawiska i konieczność natychmiastowego wyruszenia na wielką przygodę.
Z Babo na spacer wybiera się Ajsza, najstarsza siostra – a także pies i kura. Wydawać by się mogło, że taka wyprawa nie dostarczy szczególnych niespodzianek, ale nic bardziej mylnego, już na początku wycieczki dzieci natkną się na tatę łosia i synka łosia. Potem zobaczą jeszcze zająca (który zainteresuje się pluszowym krewniakiem w wózku Babo), mrówki (o radość przyprawiające znudzoną dotąd kurę) i… całą rodzinę dzików, na szczęście odgrodzonych rzeczką. Komicznie wygląda to spotkanie – kiedy obie strony rzucają się do natychmiastowej ucieczki. W domu wszyscy tulą wszystkich, a z przyniesionych przez Ajszę jagód robią ciasto.
Tym razem więc fabułka jest mocno akcentowana: to nie zwyczajne wydarzenia w dobrze oswojonej przestrzeni, a prawdziwie dzika wyprawa – wprawdzie blisko domu, lecz i tak dostarczająca mocnych wrażeń. Spokojnie dałoby się ją także przerobić na opowiastkę dla starszego dziecka. Ale „Babo chce” ma zainteresować najmłodszych. I osiągnie to tandem autorów bez trudu. Po pierwsze – duże i kolorowe wesołe obrazki będą stałym punktem odniesienia dla historyjki. Zwierzęta budzą ciekawość i sympatię, warchlaki mają miłe ryjki, a poza tym rysunki dobrze tłumaczą i dopowiadają wydarzenia. Po drugie w tekście mnóstwo jest efektów dźwiękowych: a to trzeba będzie szczekać jak pies, a to gdakać jak kura, a to znowu udawać terkot kółek wózka – onomatopeiczne zabawy wzbogacą lekturę i ożywią ją – a i najmłodsi odbiorcy będą mogli brać czynny udział w odtwarzaniu odgłosów. Wesoła książeczka „Babo chce” da się też opowiadać, pozostawiając spore pole popisu dla rodziców.
poniedziałek, 25 kwietnia 2011
Penelope Green: Na północ od Capri
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Włoskie perypetie
W śródziemnomorskiej trylogii autorstwa Penelope Green ostatni tom, „Na północ od Capri”, przynosi wreszcie bohaterce upragniony spokój. Młoda Australijka nie musi już harować od rana do wieczora, ma satysfakcjonującą pracę (a kiedy umowa się kończy – bez trudu może znaleźć sobie kolejne zajęcie). Także o związek może być spokojna: Alfonso kocha ją, cudownie gotuje i nie zamierza wywoływać żadnych konfliktów. Życie powoli stabilizuje się i zamienia w sielankę, znaną dotąd z relacji anglojęzycznych autorów, wyjeżdżających do Italii.
Ale Penny po raz kolejny się przeprowadza: tym razem trafia na Procidę, małą wyspę, która – jak twierdzą mieszkańcy – osiemdziesiąt procent przybyszy odrzuca. Penny i Alfonso podejmują wyzwanie, zwłaszcza że tu właśnie znaleźli mieszkanie, które najbardziej im odpowiada. Kobieta w dalszym ciągu spragniona kulturowych odkryć stara się jak najpełniej przedstawić swoje otoczenie i nowych włoskich przyjaciół – bo, jak zwykle, spotyka na swej drodze życzliwych i zawsze pomocnych ludzi. Penelope Green opisuje zatem lokalne zwyczaje, sięga po książki mieszkańców i wciąż pyta, by uzupełnić wiedzę. Nie obyło się oczywiście bez kulinariów: Penny wiecznie jest głodna i ciągle ma ochotę na lokalne specjały. Przepisy na oryginalne potrawy są tu często wplatane bezpośrednio w rozmowy bohaterów, część z nich pojawia się także na zamknięcie każdego rozdziału – tam trafiają bardziej skomplikowane, wyrafinowane dania, przy których potrzebna jest precyzja opisu.
„Na północ od Capri” to tom utrzymany w formie pamiętnika podzielonego na miesiące – i obejmuje cały rok. W tym czasie Penny nie tylko wrasta w życie wyspy do tego stopnia, że zaczyna się interesować polityką jej mieszkańców (ci natomiast w dziedzinie turystów i śmieci przejawiają dość oryginalne poglądy), ale też zastanawia się nad tym, jak pokierować własnym życiem. Chociaż Alfonso nie jest tu prezentowany jako książę z bajki, zapewnia stabilizację – Penny musi brać pod uwagę i jego poglądy. A to w końcu jedynak, w dodatku – zgodnie z włoskimi tradycjami – mocno związany z rodziną. Penny uważa, że powinna myśleć o przyszłości i macierzyństwie (choć to ostatnie nie jest zbyt przekonujące, jakby bohaterką kierowała nie rzeczywista ochota na urodzenie dziecka, a wyłącznie świadomość upływającego czasu) – a także o tym, w jakim kraju osiąść ma na stałe. Ta decyzja wyznaczy kierunek finału.
Sporo w „Na północ od Capri” opowiastek o miejscowych zwyczajach, atrakcjach i zaskakujących odkryciach, sporo międzykulturowych komentarzy, ale też charakterystyk spotykanych ludzi. Dla Penny to oni są najważniejsi, zresztą na maleńkiej wysepce nie da się skupiać wyłącznie na miejscach. Całą trylogię Green cechuje odejście od stylu znanego z toskanianów, autorka nie wybiera nieustannych zachwytów nad włoskim sposobem życia, wręcz przeciwnie: wciąż dostrzega elementy mniej popularne, czasem utrudniające egzystencję obcokrajowcowi. Bezustannie poszukuje, testuje i sprawdza, nie stwierdza, że znalazła swoje miejsce na ziemi, azyl i szczęście – stale jest w ruchu. Tym przekona do siebie czytelników, dla których idylliczne wizje w stylu standardowych toskanianów są przesłodzone.
„Na północ od Capri”, jak poprzednie książki, stanowią pospieszne zapiski z codziennego życia – bez upiększeń, ale i bez niepotrzebnego pesymizmu. Penelope Green pozwala przez pewien czas uczestniczyć w życiu młodej bohaterki, która nie boi się wyruszyć w samotną podróż do obcego kraju, by sprawdzić, jak sobie tam poradzi. Sympatyczna lektura, oddalająca się – poza kulinarnymi przepisami – od schematów.
Włoskie perypetie
W śródziemnomorskiej trylogii autorstwa Penelope Green ostatni tom, „Na północ od Capri”, przynosi wreszcie bohaterce upragniony spokój. Młoda Australijka nie musi już harować od rana do wieczora, ma satysfakcjonującą pracę (a kiedy umowa się kończy – bez trudu może znaleźć sobie kolejne zajęcie). Także o związek może być spokojna: Alfonso kocha ją, cudownie gotuje i nie zamierza wywoływać żadnych konfliktów. Życie powoli stabilizuje się i zamienia w sielankę, znaną dotąd z relacji anglojęzycznych autorów, wyjeżdżających do Italii.
Ale Penny po raz kolejny się przeprowadza: tym razem trafia na Procidę, małą wyspę, która – jak twierdzą mieszkańcy – osiemdziesiąt procent przybyszy odrzuca. Penny i Alfonso podejmują wyzwanie, zwłaszcza że tu właśnie znaleźli mieszkanie, które najbardziej im odpowiada. Kobieta w dalszym ciągu spragniona kulturowych odkryć stara się jak najpełniej przedstawić swoje otoczenie i nowych włoskich przyjaciół – bo, jak zwykle, spotyka na swej drodze życzliwych i zawsze pomocnych ludzi. Penelope Green opisuje zatem lokalne zwyczaje, sięga po książki mieszkańców i wciąż pyta, by uzupełnić wiedzę. Nie obyło się oczywiście bez kulinariów: Penny wiecznie jest głodna i ciągle ma ochotę na lokalne specjały. Przepisy na oryginalne potrawy są tu często wplatane bezpośrednio w rozmowy bohaterów, część z nich pojawia się także na zamknięcie każdego rozdziału – tam trafiają bardziej skomplikowane, wyrafinowane dania, przy których potrzebna jest precyzja opisu.
„Na północ od Capri” to tom utrzymany w formie pamiętnika podzielonego na miesiące – i obejmuje cały rok. W tym czasie Penny nie tylko wrasta w życie wyspy do tego stopnia, że zaczyna się interesować polityką jej mieszkańców (ci natomiast w dziedzinie turystów i śmieci przejawiają dość oryginalne poglądy), ale też zastanawia się nad tym, jak pokierować własnym życiem. Chociaż Alfonso nie jest tu prezentowany jako książę z bajki, zapewnia stabilizację – Penny musi brać pod uwagę i jego poglądy. A to w końcu jedynak, w dodatku – zgodnie z włoskimi tradycjami – mocno związany z rodziną. Penny uważa, że powinna myśleć o przyszłości i macierzyństwie (choć to ostatnie nie jest zbyt przekonujące, jakby bohaterką kierowała nie rzeczywista ochota na urodzenie dziecka, a wyłącznie świadomość upływającego czasu) – a także o tym, w jakim kraju osiąść ma na stałe. Ta decyzja wyznaczy kierunek finału.
Sporo w „Na północ od Capri” opowiastek o miejscowych zwyczajach, atrakcjach i zaskakujących odkryciach, sporo międzykulturowych komentarzy, ale też charakterystyk spotykanych ludzi. Dla Penny to oni są najważniejsi, zresztą na maleńkiej wysepce nie da się skupiać wyłącznie na miejscach. Całą trylogię Green cechuje odejście od stylu znanego z toskanianów, autorka nie wybiera nieustannych zachwytów nad włoskim sposobem życia, wręcz przeciwnie: wciąż dostrzega elementy mniej popularne, czasem utrudniające egzystencję obcokrajowcowi. Bezustannie poszukuje, testuje i sprawdza, nie stwierdza, że znalazła swoje miejsce na ziemi, azyl i szczęście – stale jest w ruchu. Tym przekona do siebie czytelników, dla których idylliczne wizje w stylu standardowych toskanianów są przesłodzone.
„Na północ od Capri”, jak poprzednie książki, stanowią pospieszne zapiski z codziennego życia – bez upiększeń, ale i bez niepotrzebnego pesymizmu. Penelope Green pozwala przez pewien czas uczestniczyć w życiu młodej bohaterki, która nie boi się wyruszyć w samotną podróż do obcego kraju, by sprawdzić, jak sobie tam poradzi. Sympatyczna lektura, oddalająca się – poza kulinarnymi przepisami – od schematów.
niedziela, 24 kwietnia 2011
Rafik Schami: Dłoń pełna gwiazd
WAM, Kraków 2011.
O marzeniu
„Dłoń pełna gwiazd” została obsypana literackimi nagrodami w wielu krajach. Nic dziwnego – co może stwierdzić każdy, kto po tę pozycję sięgnie. Bo „Dłoń pewna gwiazd” jest prostą opowieścią utrzymaną w konwencji dziennika – ale mówi o niebłahych sprawach. Podstawowym tematem okazuje się w niej dążenie do spełniania marzeń bez względu na mało przychylne otoczenie – zatem wielu odbiorców spróbuje w przygodach nastoletniego syna piekarza odnaleźć ślady swoich pasji i nadziei.
Młody bohater mieszka w Damaszku. Uczy się w szkole, ale co jakiś czas musi opuszczać lekcje, by pomagać ojcu w piekarni. Nie cierpi tego zajęcia i nie ma zamiaru w przyszłości w ten sposób zarabiać na życie. Chce za to zostać dziennikarzem. Wprawia się w pisaniu i może nawet mówić o pierwszych sukcesach – jego talent literacki został dostrzeżony i doceniony. Ale stary piekarz ma wobec syna sprecyzowane plany. Nastolatek musi więc szukać możliwości nauczenia się dziennikarskiego fachu – i wyzwolenia się spod kurateli ojca. Dyktatura i dziennikarstwo to jednak wykluczające się elementy, wkrótce wielka historia zacznie wdzierać się w życie jednostki.
Poza tym zagadnieniem chłopiec porusza w dzienniku jeszcze mnóstwo innych. Kocha się w koleżance, Nadii – ale ta miłość, inaczej niż w wielu historiach spod znaku Bildungsroman, jest idealizowana i nie wiąże się z seksualnym wtajemniczeniem. Równie ważne stają się relacje z bardzo starym wujkiem Salimem – jedynym, który rozumie bohatera i który zawsze służy niebanalną radą. Jest jeszcze kolega, Mahmud, autor pomysłowych słuchowisk radiowych, inni chłopcy z klasy i całkiem obcy ludzie, którzy w życiu nastolatka odegrają dużą rolę.
„Dłoń pełna gwiazd” staje się również baśnią o odpowiedzialności za własne wybory, o odwadze i determinacji. Rafik Schami proponuje bohatera niemal idealnego, chłopca dojrzałego nad swój wiek – na taką kreację wpływ ma też przyjęty sposób prowadzenia opowieści – pierwszoosobowa narracja właściwie wyklucza przyjęcie innej perspektywy. Bohater zapisuje codzienne obserwacje w diariuszu, wiedząc, że to jeden z kroków, który przybliża go do upragnionego celu. Nie rozpisuje się zbytnio, stawia raczej na krótkie i fragmentaryczne opowiastki, migawki ze zwyczajnego życia: pokazuje drobne konflikty i nieporozumienia, zmiany, przedstawia swoje pomysły i plany na przyszłość, zwierza się z uczuć, do których nie może się otwarcie przyznawać. Dziennik jest dla niego przyjacielem, ale nie terenem literackich popisów. A to oznacza, że chociaż chłopak zaczyna odnosić sukcesy: najpierw zostają docenione jego wiersze, potem – artykuły w prasie podziemnej – w całym tomie nie znajdzie się ani jeden fragment twórczości, żadna próbka nie będzie mieć wstępu. Czytelnikom muszą wystarczyć streszczenia i opisy – paradoksalnie to one właśnie uwiarygodnią akcję.
Chociaż Rafik Schami umiejscawia akcję swojej powieści, ale tak naprawdę zależy mu na uniwersalizowaniu kolejnych motywów. Chodzi o to, by doświadczenia i przemyślenia postaci dały się łatwo przejąć, dzięki czemu lektura może wywoływać żywsze emocje. Naszkicowane w niej problemy poruszą czytelników. Rafik Schami w prostej i miejscami nawet naiwnej – lub zbyt wygładzonej – historii zamknął wiele istotnych wątków. „Dłoń pełna gwiazd” jest gorzką baśnią, która czasem odsłania interesujące aforyzmy czy gotowe recepty, a niekiedy stawia niewygodne pytania o granicę poświęcenia czy rozsądku – a także o stopień ingerencji wielkiej polityki w życie zwykłego człowieka.
O marzeniu
„Dłoń pełna gwiazd” została obsypana literackimi nagrodami w wielu krajach. Nic dziwnego – co może stwierdzić każdy, kto po tę pozycję sięgnie. Bo „Dłoń pewna gwiazd” jest prostą opowieścią utrzymaną w konwencji dziennika – ale mówi o niebłahych sprawach. Podstawowym tematem okazuje się w niej dążenie do spełniania marzeń bez względu na mało przychylne otoczenie – zatem wielu odbiorców spróbuje w przygodach nastoletniego syna piekarza odnaleźć ślady swoich pasji i nadziei.
Młody bohater mieszka w Damaszku. Uczy się w szkole, ale co jakiś czas musi opuszczać lekcje, by pomagać ojcu w piekarni. Nie cierpi tego zajęcia i nie ma zamiaru w przyszłości w ten sposób zarabiać na życie. Chce za to zostać dziennikarzem. Wprawia się w pisaniu i może nawet mówić o pierwszych sukcesach – jego talent literacki został dostrzeżony i doceniony. Ale stary piekarz ma wobec syna sprecyzowane plany. Nastolatek musi więc szukać możliwości nauczenia się dziennikarskiego fachu – i wyzwolenia się spod kurateli ojca. Dyktatura i dziennikarstwo to jednak wykluczające się elementy, wkrótce wielka historia zacznie wdzierać się w życie jednostki.
Poza tym zagadnieniem chłopiec porusza w dzienniku jeszcze mnóstwo innych. Kocha się w koleżance, Nadii – ale ta miłość, inaczej niż w wielu historiach spod znaku Bildungsroman, jest idealizowana i nie wiąże się z seksualnym wtajemniczeniem. Równie ważne stają się relacje z bardzo starym wujkiem Salimem – jedynym, który rozumie bohatera i który zawsze służy niebanalną radą. Jest jeszcze kolega, Mahmud, autor pomysłowych słuchowisk radiowych, inni chłopcy z klasy i całkiem obcy ludzie, którzy w życiu nastolatka odegrają dużą rolę.
„Dłoń pełna gwiazd” staje się również baśnią o odpowiedzialności za własne wybory, o odwadze i determinacji. Rafik Schami proponuje bohatera niemal idealnego, chłopca dojrzałego nad swój wiek – na taką kreację wpływ ma też przyjęty sposób prowadzenia opowieści – pierwszoosobowa narracja właściwie wyklucza przyjęcie innej perspektywy. Bohater zapisuje codzienne obserwacje w diariuszu, wiedząc, że to jeden z kroków, który przybliża go do upragnionego celu. Nie rozpisuje się zbytnio, stawia raczej na krótkie i fragmentaryczne opowiastki, migawki ze zwyczajnego życia: pokazuje drobne konflikty i nieporozumienia, zmiany, przedstawia swoje pomysły i plany na przyszłość, zwierza się z uczuć, do których nie może się otwarcie przyznawać. Dziennik jest dla niego przyjacielem, ale nie terenem literackich popisów. A to oznacza, że chociaż chłopak zaczyna odnosić sukcesy: najpierw zostają docenione jego wiersze, potem – artykuły w prasie podziemnej – w całym tomie nie znajdzie się ani jeden fragment twórczości, żadna próbka nie będzie mieć wstępu. Czytelnikom muszą wystarczyć streszczenia i opisy – paradoksalnie to one właśnie uwiarygodnią akcję.
Chociaż Rafik Schami umiejscawia akcję swojej powieści, ale tak naprawdę zależy mu na uniwersalizowaniu kolejnych motywów. Chodzi o to, by doświadczenia i przemyślenia postaci dały się łatwo przejąć, dzięki czemu lektura może wywoływać żywsze emocje. Naszkicowane w niej problemy poruszą czytelników. Rafik Schami w prostej i miejscami nawet naiwnej – lub zbyt wygładzonej – historii zamknął wiele istotnych wątków. „Dłoń pełna gwiazd” jest gorzką baśnią, która czasem odsłania interesujące aforyzmy czy gotowe recepty, a niekiedy stawia niewygodne pytania o granicę poświęcenia czy rozsądku – a także o stopień ingerencji wielkiej polityki w życie zwykłego człowieka.
sobota, 23 kwietnia 2011
Alexander McCall Smith: Opowieści przy kawie
Muza SA, Warszawa 2011.
Zaglądanie do okien
Alexander McCall Smith tuż po zamknięciu „44 Scotland Street” rozpoczął pisanie kolejnej powieści w odcinkach – by mieć pretekst o dalszego odwiedzania swoich bohaterów, niemających ze sobą wiele wspólnego mieszkańców jednej kamienicy. Odcinki, które przypominają zaglądanie do okien wybranych mieszkań, przynoszą niespieszne i, co najważniejsze, nie do końca sfabularyzowane opowiastki, utrzymane trochę w poetyce plotki. „Opowieści przy kawie” zresztą nie chcą udawać nic innego: to lektura specyficzna, żeby dobrze się przy niej bawić, trzeba lubić angielski styl prowadzenia narracji – lekko rozwlekły, stonowany, wolny od gwałtownych emocji, momentami tylko podbarwiony humorem. Wydawać by się mogło, że forma pierwotna „Opowieści przy kawie” wymusi na autorze zwiększenie dynamizmu poszczególnych historii – tak się jednak nie dzieje, McCall Smit nie stara się puentować kolejnych scenek silnymi akcentami – wystarcza mu zawieszenie akcji czy rzucenie w przestrzeń pytania, które otwiera pole do refleksji. Tu nie ma się co spieszyć do następnego rozdziału, bo nie o rozstrzyganie istotnych dylematów postaci chodzi, a i autor nie wytwarza atmosfery oczekiwania czy zniecierpliwienia.
Kamienica pełna jest dziwaków i oryginałów, którzy okazują się zwyczajnymi ludźmi, jakich spotkać można na każdym kroku. Pojawi się kobieta, która uwielbia teoretyzować, a córka jednego z bohaterów zastanowi się nad wyborem miejsca studiów. Pewien mężczyzna zdecyduje się spróbować swoich sił w branży winiarskiej, a ktoś inny zacznie pisać pamiętnik i zaczyna prezentować kolejne jego rozdziały. Na tym tle wyróżniają się właściwie tylko przygody sześcioletniego Bertiego, który nie może sobie poradzić z nietypowymi pomysłami matki. Chłopczyk musi odbywać sesje psychoterapeutyczne, chodzić w różowych spodniach i podporządkowywać się wszystkim poleceniom rodzicielki. Próbuje mimo to zawalczyć o odrobinę wolności, by zrealizować własne marzenia…
Spora rozpiętość tematyczna (i jeszcze większa – charakterologiczna) jest autorowi potrzebna, by każdy z odbiorców mógł znaleźć w historii ślady własnych doświadczeń (bądź też obrazy swoich znajomych czy sąsiadów). Sylwetki bohaterów są bardzo wyostrzone, McCall Smith przedstawia swoje postacie najchętniej jednowymiarowo – bo to one mają być stałym punktem w pozbawionym kierunku tekście. Faktycznie autorowi nie zależy na tym, żeby doprowadzić historię do konkretnego miejsca – on opowiada dla samej przyjemności opowiadania, dla wrażenia spokoju i monotonii. Brak wytyczonych fabularnych szlaków dobrze imituje prawdziwe życie, ale też wprowadza sporo chaosu do książki. Zwłaszcza że McCall Smith wybiera bohaterów kolejnych odcinków według własnego uznania i bez jakiegokolwiek klucza – przeskoki między wątkami mogą czasami zmęczyć.
Książka jest zaproszeniem do zamkniętego świata, w którym poprzecinane zostały wewnętrzne relacje między postaciami. Czytelnicy otrzymują więc kilka wyizolowanych opowieści, których wątki nie splotą się ze sobą – ale jeśli odbiorcy rozsmakują się w przygodach mieszkańców, będą mieli wrażenie obcowania z dobrymi znajomymi. McCall Smith chce, jak przypuszczam, proponować historię staromodną, nawiązującą do klasycznych narracji (wystarczy zwrócić uwagę na to, że dialogi bohaterów są literackie, nie kolokwialne), grzeczności i angielskiej flegmy.
Zaglądanie do okien
Alexander McCall Smith tuż po zamknięciu „44 Scotland Street” rozpoczął pisanie kolejnej powieści w odcinkach – by mieć pretekst o dalszego odwiedzania swoich bohaterów, niemających ze sobą wiele wspólnego mieszkańców jednej kamienicy. Odcinki, które przypominają zaglądanie do okien wybranych mieszkań, przynoszą niespieszne i, co najważniejsze, nie do końca sfabularyzowane opowiastki, utrzymane trochę w poetyce plotki. „Opowieści przy kawie” zresztą nie chcą udawać nic innego: to lektura specyficzna, żeby dobrze się przy niej bawić, trzeba lubić angielski styl prowadzenia narracji – lekko rozwlekły, stonowany, wolny od gwałtownych emocji, momentami tylko podbarwiony humorem. Wydawać by się mogło, że forma pierwotna „Opowieści przy kawie” wymusi na autorze zwiększenie dynamizmu poszczególnych historii – tak się jednak nie dzieje, McCall Smit nie stara się puentować kolejnych scenek silnymi akcentami – wystarcza mu zawieszenie akcji czy rzucenie w przestrzeń pytania, które otwiera pole do refleksji. Tu nie ma się co spieszyć do następnego rozdziału, bo nie o rozstrzyganie istotnych dylematów postaci chodzi, a i autor nie wytwarza atmosfery oczekiwania czy zniecierpliwienia.
Kamienica pełna jest dziwaków i oryginałów, którzy okazują się zwyczajnymi ludźmi, jakich spotkać można na każdym kroku. Pojawi się kobieta, która uwielbia teoretyzować, a córka jednego z bohaterów zastanowi się nad wyborem miejsca studiów. Pewien mężczyzna zdecyduje się spróbować swoich sił w branży winiarskiej, a ktoś inny zacznie pisać pamiętnik i zaczyna prezentować kolejne jego rozdziały. Na tym tle wyróżniają się właściwie tylko przygody sześcioletniego Bertiego, który nie może sobie poradzić z nietypowymi pomysłami matki. Chłopczyk musi odbywać sesje psychoterapeutyczne, chodzić w różowych spodniach i podporządkowywać się wszystkim poleceniom rodzicielki. Próbuje mimo to zawalczyć o odrobinę wolności, by zrealizować własne marzenia…
Spora rozpiętość tematyczna (i jeszcze większa – charakterologiczna) jest autorowi potrzebna, by każdy z odbiorców mógł znaleźć w historii ślady własnych doświadczeń (bądź też obrazy swoich znajomych czy sąsiadów). Sylwetki bohaterów są bardzo wyostrzone, McCall Smith przedstawia swoje postacie najchętniej jednowymiarowo – bo to one mają być stałym punktem w pozbawionym kierunku tekście. Faktycznie autorowi nie zależy na tym, żeby doprowadzić historię do konkretnego miejsca – on opowiada dla samej przyjemności opowiadania, dla wrażenia spokoju i monotonii. Brak wytyczonych fabularnych szlaków dobrze imituje prawdziwe życie, ale też wprowadza sporo chaosu do książki. Zwłaszcza że McCall Smith wybiera bohaterów kolejnych odcinków według własnego uznania i bez jakiegokolwiek klucza – przeskoki między wątkami mogą czasami zmęczyć.
Książka jest zaproszeniem do zamkniętego świata, w którym poprzecinane zostały wewnętrzne relacje między postaciami. Czytelnicy otrzymują więc kilka wyizolowanych opowieści, których wątki nie splotą się ze sobą – ale jeśli odbiorcy rozsmakują się w przygodach mieszkańców, będą mieli wrażenie obcowania z dobrymi znajomymi. McCall Smith chce, jak przypuszczam, proponować historię staromodną, nawiązującą do klasycznych narracji (wystarczy zwrócić uwagę na to, że dialogi bohaterów są literackie, nie kolokwialne), grzeczności i angielskiej flegmy.
piątek, 22 kwietnia 2011
Sylwia Kubryńska: Last minute
Nowy Świat, Warszawa 2011.
Wyzwanie
Czasami wystarczy bezkompromisowa narracja, by ożywić standardowy pomysł. Sylwia Kubryńska w tomie „Last minute” uruchamia scenariusz zbanalizowany i wiele razy nie tylko w literaturze powtarzany. Sposób przedstawienia historii sprawia jednak, że od tej powieści trudno się oderwać.
Agnieszka leży w szpitalu. Potworne bóle głowy uniemożliwiają jej funkcjonowanie. Opryskliwe pielęgniarki i niezbyt zaangażowani w swoją pracę lekarze – tak prezentowany jest tu personel medyczny. Agnieszka informacje o czekających ją zabiegach otrzymuje dzięki życzliwym sąsiadkom. Przez większość czasu czuje jednak w głowie ogromnego jeża – i przed bolesną teraźniejszością ucieka w retrospekcje. Próbuje zapisywać wspomnienia, nadając im odrobinę poetyckości, nieco dowcipu i trochę melancholii. Z czasem coraz częściej zapada się w świat z przeszłości, dzięki czemu czytelnicy będą mogli poznać fragmenty skomplikowanego życiorysu kobiety.
Agnieszka – zgodnie z modą na panującą w kobiecej literaturze obyczajowej – przechodzi właśnie życiowy kryzys. Nie układa się jej w życiu prywatnym i zawodowym – z depresji ma ją wyciągnąć wykupiona przez wierną przyjaciółkę Zuzę wycieczka do Tunezji. Obie panie wybierają się do Afryki z zamiarem korzystania ze słońca – i z życia. Na miejscu zderzają się natomiast z mentalnością Arabów, dla których każda turystka z Europy stanowi źródło pieniędzy – odpowiednio potraktowana powinna przynieść łatwy zarobek. Arabowie mają od dawna wypróbowane sposoby nad podrywanie turystek – Agnieszka pamięta o tym, a jednak kiedy poznaje pewnego przystojnego Araba, traci dla niego głowę. Czy to, co deklaruje jej ukochany, jest prawdą, czy dobrze opracowaną strategią? Tak naprawdę odpowiedź na to pytanie zależy wyłącznie od konwencji, jaką wybrała autorka. A jaką wybrała? Trzeba przeczytać „Last minute”.
Sylwia Kubryńska w swojej narracji łączy trzy kierunki prowadzenia opowieści. Z jednej strony nawiązuje do twórczości spod znaku młodej prozy ha!artowskiej – ale własnej historii nie traktuje jak poligonu do ascetycznych doświadczeń językowych, wzbogaca ją o fragmenty lekko oniryczne, liryczne lub enigmatyczne. Zwraca uwagę charakterystyczny szyk wyrazów, zapewniający indywidualny styl autorki. Z drugiej strony da się w „Last minute” zauważyć – przede wszystkim w komponowaniu fabuły – wpływy Katarzyny Grocholi. Trzecie nawiązanie może w kontekście dwóch pierwszych zaskakiwać – Kubryńska momentami przypomina prozę Agnieszki Osieckiej. W zależności od upodobań odbiorcy będą się w tej lekturze zatrzymywać nad nieprzezroczystym i oryginalnym stylem lub nad dość schematyczną, ratowaną przez obrazy z teraźniejszości, fabułą. Temat, który autorka porusza, bardzo trudny jest do zrealizowania w oddaleniu od banałów i kalek, schematy myślowe podsuwają gotowe rozstrzygnięcia, a to z kolei bywa niewygodne przy czytaniu i śledzeniu losów bohaterek.
Chociaż Kubryńska stara się uciec od sentymentalizmu, nie zawsze jej się to udaje. Jej postacie – zwykle dumne, niezależne i samowystarczalne – potrafią stracić głowę z powodów, które odbiorcy uznaliby za niezbyt przekonujące. Wtedy w książce odświeżające i ciekawe opisy zastępowane są przez wywody zbyt oczywiste. Na szczęście autorka lepiej czuje się w lekko zdystansowanej narracji, nie przeładowuje historii cukierkowymi emocjami. „Last minute” to propozycja zarówno dla tych, którzy szukają romansowych powieści obyczajowych, jak i dla wielbicieli barwnej prozy.
Wyzwanie
Czasami wystarczy bezkompromisowa narracja, by ożywić standardowy pomysł. Sylwia Kubryńska w tomie „Last minute” uruchamia scenariusz zbanalizowany i wiele razy nie tylko w literaturze powtarzany. Sposób przedstawienia historii sprawia jednak, że od tej powieści trudno się oderwać.
Agnieszka leży w szpitalu. Potworne bóle głowy uniemożliwiają jej funkcjonowanie. Opryskliwe pielęgniarki i niezbyt zaangażowani w swoją pracę lekarze – tak prezentowany jest tu personel medyczny. Agnieszka informacje o czekających ją zabiegach otrzymuje dzięki życzliwym sąsiadkom. Przez większość czasu czuje jednak w głowie ogromnego jeża – i przed bolesną teraźniejszością ucieka w retrospekcje. Próbuje zapisywać wspomnienia, nadając im odrobinę poetyckości, nieco dowcipu i trochę melancholii. Z czasem coraz częściej zapada się w świat z przeszłości, dzięki czemu czytelnicy będą mogli poznać fragmenty skomplikowanego życiorysu kobiety.
Agnieszka – zgodnie z modą na panującą w kobiecej literaturze obyczajowej – przechodzi właśnie życiowy kryzys. Nie układa się jej w życiu prywatnym i zawodowym – z depresji ma ją wyciągnąć wykupiona przez wierną przyjaciółkę Zuzę wycieczka do Tunezji. Obie panie wybierają się do Afryki z zamiarem korzystania ze słońca – i z życia. Na miejscu zderzają się natomiast z mentalnością Arabów, dla których każda turystka z Europy stanowi źródło pieniędzy – odpowiednio potraktowana powinna przynieść łatwy zarobek. Arabowie mają od dawna wypróbowane sposoby nad podrywanie turystek – Agnieszka pamięta o tym, a jednak kiedy poznaje pewnego przystojnego Araba, traci dla niego głowę. Czy to, co deklaruje jej ukochany, jest prawdą, czy dobrze opracowaną strategią? Tak naprawdę odpowiedź na to pytanie zależy wyłącznie od konwencji, jaką wybrała autorka. A jaką wybrała? Trzeba przeczytać „Last minute”.
Sylwia Kubryńska w swojej narracji łączy trzy kierunki prowadzenia opowieści. Z jednej strony nawiązuje do twórczości spod znaku młodej prozy ha!artowskiej – ale własnej historii nie traktuje jak poligonu do ascetycznych doświadczeń językowych, wzbogaca ją o fragmenty lekko oniryczne, liryczne lub enigmatyczne. Zwraca uwagę charakterystyczny szyk wyrazów, zapewniający indywidualny styl autorki. Z drugiej strony da się w „Last minute” zauważyć – przede wszystkim w komponowaniu fabuły – wpływy Katarzyny Grocholi. Trzecie nawiązanie może w kontekście dwóch pierwszych zaskakiwać – Kubryńska momentami przypomina prozę Agnieszki Osieckiej. W zależności od upodobań odbiorcy będą się w tej lekturze zatrzymywać nad nieprzezroczystym i oryginalnym stylem lub nad dość schematyczną, ratowaną przez obrazy z teraźniejszości, fabułą. Temat, który autorka porusza, bardzo trudny jest do zrealizowania w oddaleniu od banałów i kalek, schematy myślowe podsuwają gotowe rozstrzygnięcia, a to z kolei bywa niewygodne przy czytaniu i śledzeniu losów bohaterek.
Chociaż Kubryńska stara się uciec od sentymentalizmu, nie zawsze jej się to udaje. Jej postacie – zwykle dumne, niezależne i samowystarczalne – potrafią stracić głowę z powodów, które odbiorcy uznaliby za niezbyt przekonujące. Wtedy w książce odświeżające i ciekawe opisy zastępowane są przez wywody zbyt oczywiste. Na szczęście autorka lepiej czuje się w lekko zdystansowanej narracji, nie przeładowuje historii cukierkowymi emocjami. „Last minute” to propozycja zarówno dla tych, którzy szukają romansowych powieści obyczajowych, jak i dla wielbicieli barwnej prozy.
czwartek, 21 kwietnia 2011
Paul Maar: W sobotę wraca Sobek
Media Rodzina, Poznań 2011.
Maszyna do spełniania życzeń
Pan Piwko nie nadawałby się na bohatera baśni. Załamywaliby nad nim ręce wszyscy przedstawiciele magicznego świata. Bo pan Piwko – którego do książkowego życia powołał Paul Maar – nie potrafi wypowiadać przemyślanych życzeń. Nie zastanawia się nad konsekwencjami nieprecyzyjnego formułowania zachcianek i w efekcie marnuje życzenie za życzeniem, nie wyciągając żadnych wniosków z poprzednich nieudanych prób.
Pan Piwko z niecierpliwością czeka na wizytę Sobka. Stara się, by cały tydzień przebiegał zgodnie z prawidłami zamkniętymi w prostej rymowance – tylko spełnienie wszystkich warunków sprowadzi niezwykłą postać, którą mali czytelnicy poznać mogli już w „Tygodniu pełnym sobót”. Sobek ma niebieskie piegi, dzięki którym spełnia życzenia – gdy ostatni jego pieg zniknie, Sobek musi odejść – a żeby zbyt szybko nie rozstawać się z przybyszem, pan Piwko eksploatuje także maszynę do spełniania życzeń. Wreszcie nadchodzi piękny dzień, w którym Sobek znów pojawia się w fotelu pana Piwki – zaczyna się zatem karuzela zwariowanych i niepraktycznych życzeń, które bohaterom i czytelnikom dostarczą rozrywki, a jednego z sąsiadów głównej postaci niemal przyprawią o obłęd.
Z Sobkiem życie toczy się ciekawie, o czym łatwo mogą przekonać się mali odbiorcy. To kolejny bajkowy bohater, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych, a logika przegrywa w walce z zabawą. Fakt, że Sobek potrafi spełniać życzenia, tylko dodaje postaci uroku: z Sobkiem nigdy nie można się nudzić. Paul Maar postawił w tomie „W sobotę wraca Sobek” na absurd i wyobraźnię – oraz na wyraziste i dziwaczne charaktery. Pan Piwko jest typowym nieudacznikiem, który potrzebuje opieki, by móc funkcjonować: kiedy spędza czas z Sobkiem, to właśnie Sobek przejmuje inicjatywę, wymyśla nowe przygody i dba o to, by nie zakończyły się one przypadkiem tragicznie. Przyjaciel pana Piwki wszędzie – nawet w zwykłe odwiedziny – zabiera ze sobą całą menażerię. Pani Kapusta, właścicielka mieszkania, bywa megierowata i złośliwa. Sąsiad, pan Lewandowski, ma pecha: wciąż składa na policję doniesienia na pana Piwkę; Sobek zawsze zdąży jednak usunąć ślady kataklizmu przed interwencją stróżów prawa, tak, że ci są przekonani, że pan Lewandowski bezczelnie sobie z nich żartuje.
Dwa składniki definiują tę książkę. To powieść nieprzewidywalna i pełna dowcipu. Nigdy nie wiadomo, jak skończą się kolejne przygody – nie da się też wymyślić, jakie będą następne, skoro Sobek z łatwością fantazjuje, a obrazom z wyobraźni podporządkowuje rzeczywistość. Poziomem absurdu dorównuje Paul Maar książkom o Pippi – tyle że jego powieść wydaje się być nieco surowsza – w końcu nie ma w niej, poza Sobkiem, który do gatunku ludzkiego chyba nie należy – dzieci, a większość doznań spotyka dorosłych bohaterów, którzy zachowują się niejednokrotnie jak niesforne maluchy. Obok humoru sytuacyjnego istnieje tu i dowcip słowny, najczęściej spotykany w postaci rymowanek Sobka. Paul Maar jest konsekwentny w kreacji bohaterów, a dzięki temu bez trudu dzieci będą mogły wierzyć w świat przedstawiony. Maar skorzystał z gotowych wzorców w literaturze czwartej, więc pewne jest, że może odnieść sukces w tej dziedzinie.
Lekka i zabawna lektura, która spodoba się dzieciakom – taka jest historia o Sobku. Czerpanie z najlepszych tradycji absurdu w literaturze dla młodych odbiorców sprawiło, że Sobka łatwo będzie polubić.
Maszyna do spełniania życzeń
Pan Piwko nie nadawałby się na bohatera baśni. Załamywaliby nad nim ręce wszyscy przedstawiciele magicznego świata. Bo pan Piwko – którego do książkowego życia powołał Paul Maar – nie potrafi wypowiadać przemyślanych życzeń. Nie zastanawia się nad konsekwencjami nieprecyzyjnego formułowania zachcianek i w efekcie marnuje życzenie za życzeniem, nie wyciągając żadnych wniosków z poprzednich nieudanych prób.
Pan Piwko z niecierpliwością czeka na wizytę Sobka. Stara się, by cały tydzień przebiegał zgodnie z prawidłami zamkniętymi w prostej rymowance – tylko spełnienie wszystkich warunków sprowadzi niezwykłą postać, którą mali czytelnicy poznać mogli już w „Tygodniu pełnym sobót”. Sobek ma niebieskie piegi, dzięki którym spełnia życzenia – gdy ostatni jego pieg zniknie, Sobek musi odejść – a żeby zbyt szybko nie rozstawać się z przybyszem, pan Piwko eksploatuje także maszynę do spełniania życzeń. Wreszcie nadchodzi piękny dzień, w którym Sobek znów pojawia się w fotelu pana Piwki – zaczyna się zatem karuzela zwariowanych i niepraktycznych życzeń, które bohaterom i czytelnikom dostarczą rozrywki, a jednego z sąsiadów głównej postaci niemal przyprawią o obłęd.
Z Sobkiem życie toczy się ciekawie, o czym łatwo mogą przekonać się mali odbiorcy. To kolejny bajkowy bohater, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych, a logika przegrywa w walce z zabawą. Fakt, że Sobek potrafi spełniać życzenia, tylko dodaje postaci uroku: z Sobkiem nigdy nie można się nudzić. Paul Maar postawił w tomie „W sobotę wraca Sobek” na absurd i wyobraźnię – oraz na wyraziste i dziwaczne charaktery. Pan Piwko jest typowym nieudacznikiem, który potrzebuje opieki, by móc funkcjonować: kiedy spędza czas z Sobkiem, to właśnie Sobek przejmuje inicjatywę, wymyśla nowe przygody i dba o to, by nie zakończyły się one przypadkiem tragicznie. Przyjaciel pana Piwki wszędzie – nawet w zwykłe odwiedziny – zabiera ze sobą całą menażerię. Pani Kapusta, właścicielka mieszkania, bywa megierowata i złośliwa. Sąsiad, pan Lewandowski, ma pecha: wciąż składa na policję doniesienia na pana Piwkę; Sobek zawsze zdąży jednak usunąć ślady kataklizmu przed interwencją stróżów prawa, tak, że ci są przekonani, że pan Lewandowski bezczelnie sobie z nich żartuje.
Dwa składniki definiują tę książkę. To powieść nieprzewidywalna i pełna dowcipu. Nigdy nie wiadomo, jak skończą się kolejne przygody – nie da się też wymyślić, jakie będą następne, skoro Sobek z łatwością fantazjuje, a obrazom z wyobraźni podporządkowuje rzeczywistość. Poziomem absurdu dorównuje Paul Maar książkom o Pippi – tyle że jego powieść wydaje się być nieco surowsza – w końcu nie ma w niej, poza Sobkiem, który do gatunku ludzkiego chyba nie należy – dzieci, a większość doznań spotyka dorosłych bohaterów, którzy zachowują się niejednokrotnie jak niesforne maluchy. Obok humoru sytuacyjnego istnieje tu i dowcip słowny, najczęściej spotykany w postaci rymowanek Sobka. Paul Maar jest konsekwentny w kreacji bohaterów, a dzięki temu bez trudu dzieci będą mogły wierzyć w świat przedstawiony. Maar skorzystał z gotowych wzorców w literaturze czwartej, więc pewne jest, że może odnieść sukces w tej dziedzinie.
Lekka i zabawna lektura, która spodoba się dzieciakom – taka jest historia o Sobku. Czerpanie z najlepszych tradycji absurdu w literaturze dla młodych odbiorców sprawiło, że Sobka łatwo będzie polubić.
środa, 20 kwietnia 2011
Dariusz Kołodziejczyk: Turcja
Trio, Warszawa 2010.
Oddalanie stereotypu
Niewiele jest chyba dzisiaj krajów, które byłyby tak silnie postrzegane przez pryzmat stereotypów jak Turcja. W 2010 roku wydawnictwo Trio wznowiło opublikowany po raz pierwszy dekadę wcześniej tom Dariusza Kołodziejczyka „Turcja”: dla tych, którzy chcieliby poznać najnowszą historię tego państwa, książka ujęta w serii „Historia państw świata w XX i XXI wieku” będzie naprawdę dobrą propozycją. Napisana przystępnym językiem oraz pełna ciekawostek publikacja umożliwia lepsze zrozumienie tureckiej kultury i polityki – co jest szczególnie cenne w kontekście strachu przed islamskimi ekstremistami, ale też światowego sukcesu pisarza – Orhana Pamuka. Dariusz Kołodziejczyk proponuje podróż przez Turcję kilku wieków, gwarantując, że nie będzie to wyprawa nudna.
Autor bowiem stawia w tej książce na lekko eseistyczny styl, odchodzi od naukowego, bezemocjonalnego dyskursu na rzecz wciągającego opowiadania o tureckich realiach. Rezygnuje z często spotykanych w dziejopisarstwie podziałów – nie rozwarstwia narracji, nie wprowadza osobnych rozdziałów na opisanie gospodarki, ekonomii, polityki czy socjologii, ale wszystkie te elementy miesza ze sobą w atrakcyjnych dla czytelnika proporcjach. Rozdziały w tym tomie są krótkie, skondensowane i pełne informacji z różnych dziedzin: autora interesują zarówno przemiany polityczne i stosunki międzynarodowe, jak i procesy gospodarcze, będące konsekwencjami decyzji rządzących (a czasem, co może zaskoczyć, także zjawiskami przyrody). Próbuje Kołodziejczyk pokazać mentalność Turków, stosunkowo, stosunkowo mało miejsca poświęcając kwestiom wyznaniowym. Szuka przyczyn dla charakterystycznych zachowań (na przykład wzajemnej nienawiści Turków i Ormian czy kultu Atatürka), sprawdza także, co jest przeszkodą w wejściu Turcji do Unii Europejskiej. Od czasu do czasu, dla rozluźnienia narracji, wprowadza małą anegdotę czy legendę (raz nawet fragment wiersza) – czy po prostu drobną metaforę do wywodu. Dzięki takim zabiegom może stale utrzymywać uwagę czytelników i prezentować im dzieje kraju.
Charakterystyczne dla tego tomu – a dosyć rzadkie w innych częściach cyklu – jest stałe odwoływanie się do polskich realiów. Dariusz Kołodziejczyk dostrzega analogie w historii Turcji i Polski, część zjawisk z tureckiej polityki usiłuje – z dobrym skutkiem – przełożyć na naszą przeszłość. Sięga po opinie i wypowiedzi dyplomatów, sprawdza, co o Turcji mówili ci, którzy się tam wybrali. Te oceny z zewnątrz służą też budowaniu w miarę obiektywnego obrazu państwa. Zdarzyło się nawet autorowi, że w przypływie krytycyzmu zaczął tłumaczyć genezę patetyzmu w nazwach partii politycznych.
Polskie akcenty wprowadzane są także do kalendarium na końcu tomu („wizyta w Turcji prezydenta Lecha Kaczyńskiego”). W usystematyzowaniu wiedzy przyda się też wykaz osób sprawujących władzę oraz indeks osób pojawiających się w tomie – z krótkimi biograficznymi wskazówkami. Opisowa bibliografia pomoże w dotarciu do co ważniejszych opracowań.
Oddalanie stereotypu
Niewiele jest chyba dzisiaj krajów, które byłyby tak silnie postrzegane przez pryzmat stereotypów jak Turcja. W 2010 roku wydawnictwo Trio wznowiło opublikowany po raz pierwszy dekadę wcześniej tom Dariusza Kołodziejczyka „Turcja”: dla tych, którzy chcieliby poznać najnowszą historię tego państwa, książka ujęta w serii „Historia państw świata w XX i XXI wieku” będzie naprawdę dobrą propozycją. Napisana przystępnym językiem oraz pełna ciekawostek publikacja umożliwia lepsze zrozumienie tureckiej kultury i polityki – co jest szczególnie cenne w kontekście strachu przed islamskimi ekstremistami, ale też światowego sukcesu pisarza – Orhana Pamuka. Dariusz Kołodziejczyk proponuje podróż przez Turcję kilku wieków, gwarantując, że nie będzie to wyprawa nudna.
Autor bowiem stawia w tej książce na lekko eseistyczny styl, odchodzi od naukowego, bezemocjonalnego dyskursu na rzecz wciągającego opowiadania o tureckich realiach. Rezygnuje z często spotykanych w dziejopisarstwie podziałów – nie rozwarstwia narracji, nie wprowadza osobnych rozdziałów na opisanie gospodarki, ekonomii, polityki czy socjologii, ale wszystkie te elementy miesza ze sobą w atrakcyjnych dla czytelnika proporcjach. Rozdziały w tym tomie są krótkie, skondensowane i pełne informacji z różnych dziedzin: autora interesują zarówno przemiany polityczne i stosunki międzynarodowe, jak i procesy gospodarcze, będące konsekwencjami decyzji rządzących (a czasem, co może zaskoczyć, także zjawiskami przyrody). Próbuje Kołodziejczyk pokazać mentalność Turków, stosunkowo, stosunkowo mało miejsca poświęcając kwestiom wyznaniowym. Szuka przyczyn dla charakterystycznych zachowań (na przykład wzajemnej nienawiści Turków i Ormian czy kultu Atatürka), sprawdza także, co jest przeszkodą w wejściu Turcji do Unii Europejskiej. Od czasu do czasu, dla rozluźnienia narracji, wprowadza małą anegdotę czy legendę (raz nawet fragment wiersza) – czy po prostu drobną metaforę do wywodu. Dzięki takim zabiegom może stale utrzymywać uwagę czytelników i prezentować im dzieje kraju.
Charakterystyczne dla tego tomu – a dosyć rzadkie w innych częściach cyklu – jest stałe odwoływanie się do polskich realiów. Dariusz Kołodziejczyk dostrzega analogie w historii Turcji i Polski, część zjawisk z tureckiej polityki usiłuje – z dobrym skutkiem – przełożyć na naszą przeszłość. Sięga po opinie i wypowiedzi dyplomatów, sprawdza, co o Turcji mówili ci, którzy się tam wybrali. Te oceny z zewnątrz służą też budowaniu w miarę obiektywnego obrazu państwa. Zdarzyło się nawet autorowi, że w przypływie krytycyzmu zaczął tłumaczyć genezę patetyzmu w nazwach partii politycznych.
Polskie akcenty wprowadzane są także do kalendarium na końcu tomu („wizyta w Turcji prezydenta Lecha Kaczyńskiego”). W usystematyzowaniu wiedzy przyda się też wykaz osób sprawujących władzę oraz indeks osób pojawiających się w tomie – z krótkimi biograficznymi wskazówkami. Opisowa bibliografia pomoże w dotarciu do co ważniejszych opracowań.
wtorek, 19 kwietnia 2011
Lee Frost: Inspiracje fotograficzne
Galaktyka, Łódź 2010.
Przygoda z fotografią
Kolor, kształt, faktura, powtarzające się motywy – to zaklęcia powielane przez fotografów kreatywnych w książkach poświęconych artystycznemu robieniu zdjęć. Autorzy zachęcają zwykle do poszukiwania inspiracji w najbliższym otoczeniu i własnymi przykładami udowadniają skuteczność takich treningów i metod. Wśród rutynowo pstrykanych fotek może zawsze znaleźć się coś godnego uwagi – ale przecież losowi można pomóc, uwalniając wyobraźnię. Przy podręcznikach do fotografii kreatywnej pytanie, co ma stać się tematem zdjęcia, przestaje straszyć mało twórczych (lub zawodowych a zmęczonych pracą) fotografów. Lee Frost w tomie „Inspiracje fotograficzne” posuwa się jednak dalej niż jego koledzy po fachu – poza wyborem zagadnień, które warto by uwiecznić, proponuje też urozmaicenie przygód z fotografią na dalszym etapie pracy: sprawia, że podziwianie efektów oglądania świata przez obiektyw nie będzie sprowadzało się do banalnego przerzucania kartek w albumie.
Magiczne zaklęcia znajdują się i tutaj: Lee Frost nie należy do wyjątków i nie usiłuje przekonywać, że istota udanego zdjęcia leży w samym autorze. Proponuje prace oryginalne i stworzone z nudów (na przykład zestaw kilkunastu przedmiotów o kolistym przekroju), zachwyca doborem zdjęć, na których dominuje określony kolor. Czeka na złotą godzinę i poszukuje odbić, zachwyca się zdobyczami architektury i prezentuje krajobrazy. Stawia na powtórzenia i… kamienie na plaży. Bawi się cieniami oraz możliwościami, jakie daje fotografia portretowa. Tematycznie nie wnosi jednak do świadomości odbiorców nic nowego – wyłącznie zdjęcia pokazują, że mamy do czynienia z nowymi realizacjami oklepanych już porad. Siła „Inspiracji fotograficznych” tkwi bowiem gdzie indziej.
Lee Frost lubi eksperymenty. Przyznaje, że są one nie tylko ochroną przed popadnięciem w twórczy kryzys (zjawisko doskonale znane tym, którzy nie traktują swego fachu w kategoriach rzemiosła) – ale stanowią ożywcze spojrzenie na otaczającą autora rzeczywistość. Eksperymenty idą w tej książce w dwóch kierunkach: po pierwsze – w poszukiwania sprzętowe. Autor sięga chętnie po aparaty otworkowe, polaroidy i stare maszyny produkcji radzieckiej – sprawdza też, jak robi się zdjęcia aparatami cyfrowymi, telefonami komórkowymi a nawet skanerem. Efekty tych ustaleń, nierzadko klimatyczne i inspirujące, przedstawia na kartach swojej książki. Po drugie, Lee Frost zastanawia się nad tym, co zrobić z gotowymi już zdjęciami. Proponuje obróbkę cyfrową, ale też twórcze akty, dające mnóstwo satysfakcji: wykonywanie mozaik z fragmentów prac, druk własnego albumu czy fotoblogi. Wszystkie podpowiedzi (a znajdzie się ich w tomie naprawdę wiele) mają na celu przeniesienie pracy w zabawę, dającą radość, satysfakcję i poczucie artystycznego spełnienia.
W „Inspiracjach fotograficznych” mnóstwo jest przykładów na mało popularne eksperymenty z aparatami (do ciekawszych należą zdjęcia wykonywane aparatem czteroobiektywowym) – a ponieważ Lee Frost pisze o swoich poszukiwaniach z pasją i podpiera je przykuwającymi wzrok fotografiami – po lekturze każdy będzie miał ochotę spróbować swoich sił w tej dziedzinie.
Przygoda z fotografią
Kolor, kształt, faktura, powtarzające się motywy – to zaklęcia powielane przez fotografów kreatywnych w książkach poświęconych artystycznemu robieniu zdjęć. Autorzy zachęcają zwykle do poszukiwania inspiracji w najbliższym otoczeniu i własnymi przykładami udowadniają skuteczność takich treningów i metod. Wśród rutynowo pstrykanych fotek może zawsze znaleźć się coś godnego uwagi – ale przecież losowi można pomóc, uwalniając wyobraźnię. Przy podręcznikach do fotografii kreatywnej pytanie, co ma stać się tematem zdjęcia, przestaje straszyć mało twórczych (lub zawodowych a zmęczonych pracą) fotografów. Lee Frost w tomie „Inspiracje fotograficzne” posuwa się jednak dalej niż jego koledzy po fachu – poza wyborem zagadnień, które warto by uwiecznić, proponuje też urozmaicenie przygód z fotografią na dalszym etapie pracy: sprawia, że podziwianie efektów oglądania świata przez obiektyw nie będzie sprowadzało się do banalnego przerzucania kartek w albumie.
Magiczne zaklęcia znajdują się i tutaj: Lee Frost nie należy do wyjątków i nie usiłuje przekonywać, że istota udanego zdjęcia leży w samym autorze. Proponuje prace oryginalne i stworzone z nudów (na przykład zestaw kilkunastu przedmiotów o kolistym przekroju), zachwyca doborem zdjęć, na których dominuje określony kolor. Czeka na złotą godzinę i poszukuje odbić, zachwyca się zdobyczami architektury i prezentuje krajobrazy. Stawia na powtórzenia i… kamienie na plaży. Bawi się cieniami oraz możliwościami, jakie daje fotografia portretowa. Tematycznie nie wnosi jednak do świadomości odbiorców nic nowego – wyłącznie zdjęcia pokazują, że mamy do czynienia z nowymi realizacjami oklepanych już porad. Siła „Inspiracji fotograficznych” tkwi bowiem gdzie indziej.
Lee Frost lubi eksperymenty. Przyznaje, że są one nie tylko ochroną przed popadnięciem w twórczy kryzys (zjawisko doskonale znane tym, którzy nie traktują swego fachu w kategoriach rzemiosła) – ale stanowią ożywcze spojrzenie na otaczającą autora rzeczywistość. Eksperymenty idą w tej książce w dwóch kierunkach: po pierwsze – w poszukiwania sprzętowe. Autor sięga chętnie po aparaty otworkowe, polaroidy i stare maszyny produkcji radzieckiej – sprawdza też, jak robi się zdjęcia aparatami cyfrowymi, telefonami komórkowymi a nawet skanerem. Efekty tych ustaleń, nierzadko klimatyczne i inspirujące, przedstawia na kartach swojej książki. Po drugie, Lee Frost zastanawia się nad tym, co zrobić z gotowymi już zdjęciami. Proponuje obróbkę cyfrową, ale też twórcze akty, dające mnóstwo satysfakcji: wykonywanie mozaik z fragmentów prac, druk własnego albumu czy fotoblogi. Wszystkie podpowiedzi (a znajdzie się ich w tomie naprawdę wiele) mają na celu przeniesienie pracy w zabawę, dającą radość, satysfakcję i poczucie artystycznego spełnienia.
W „Inspiracjach fotograficznych” mnóstwo jest przykładów na mało popularne eksperymenty z aparatami (do ciekawszych należą zdjęcia wykonywane aparatem czteroobiektywowym) – a ponieważ Lee Frost pisze o swoich poszukiwaniach z pasją i podpiera je przykuwającymi wzrok fotografiami – po lekturze każdy będzie miał ochotę spróbować swoich sił w tej dziedzinie.
poniedziałek, 18 kwietnia 2011
L. H. Zelman: Tożsamość anioła
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Siła emocji
Zdarza się, że rozrywkowe powieści dla młodzieży, powstające w obrębie nowego – lub modnego – podgatunku realizują wzorce wykluczające przewidywalność i jedynie luźno związane są ze światem i poznaniem dostępnym nastolatkom. Trend paranormalny owocuje coraz to nowymi, lecz z reguły opartymi na jednym schemacie, publikacjami. „Tożsamość anioła” należy do interesujących wyjątków, chociaż adresowana jest raczej do wielbicieli literatury fantasy niż do odbiorczyń, poszukujących historii, które nawiązują do „Zmierzchu”.
W „Tożsamości anioła” jedynie początek przypomina standardowe lektury nastolatek: pojawia się tu samotna i wyobcowana Andrea, dziewczyna mądra, lecz dystansująca się od rówieśników. Trudno zdobyć jej zaufanie: nie może tego dokonać nawet Kaspar, najprzystojniejszy spośród studentów, chłopak, na widok którego Andrei mocniej bije serce. Bohaterka nie wierzy w zainteresowanie Kaspara i odtrąca go – chociaż ten cały czas zabiega o jej względy. Andrea ma też pewien problem: potrafi wyśnić śmierć bliskich sobie osób. Z czasem zaczyna zauważać w swoim otoczeniu coraz więcej niepokojących zjawisk – nawet jej przyjaciele zachowują się nienaturalnie. Andreę nęka pewien demon – z czasem dziewczyna dowiaduje się, że sama jest aniołem, w którym ów demon kocha się od zawsze. Andrea będzie musiała wybierać między konkurentami do swojego serca. A to łatwe nie będzie.
L. H. Zelman (taka forma nazwiska występuje w książce) lawiruje pomiędzy rzeczywistością a czerpiącą z religii ułudą, a z czasem w książce wygrywa ta druga: coraz mniej jest zwyczajności i nawiązań do ludzkich doświadczeń, coraz bardziej sensacyjnie wybrzmiewają ostatnie łączniki między egzystencją aniołów oraz „Upadłych” a przyziemną codziennością. Andrea niepostrzeżenie odrywa się od swojej przeszłości zajęta tym, co może przynieść jej przyszłość – i mocno zaangażowana w emocjonalne konflikty, trudne do rozwikłania. Motywem przewodnim tej książki ma być miłość: od początku pokazuje się tutaj zauroczenie bohaterki i wierność jej partnera, tyle że nie ma w tym obrazku idealnej wzajemności uczuć, wprost przeciwnie: postacie cały czas usiłują przezwyciężyć trudności i pokonać przeszkody w drodze do siebie. Happy end nie majaczy na horyzoncie. Od początku akcent pada raczej na kłopoty i nieporozumienia między młodymi ludźmi – a dalej jest coraz trudniej. Andrea jednak przez cały czas marzy o prawdziwym uczuciu, które nada sens jej egzystencji i sprawi, że dziewczyna nabierze pewności siebie. Demon zakochany w jej anielskiej części to niemal uosobienie pożądania – Zelman zderza zatem niewinne i czyste uczucie z grzesznymi przyjemnościami: określenia „grzesznymi” używam nieprzypadkowo – w końcu często w stylu narracji pojawiają się biblijne nawiązania i stylizacje na język Ewangelii. Pastiszowe popisy zasługują na uwagę, mają dopełniać charakterystyki bohaterów, ale też urozmaicają lekturę.
W „Tożsamości anioła” kluczowe okazuje się zatem przyzwyczajenie do nowej, alternatywnej rzeczywistości, w którą wchodzą postacie – i zaakceptowanie powieściowych reguł. Nie ma w tej książce prostego przełożenia zjawisk i doznań na realny świat nastolatków, ale emocje pozostają niezmienione.
Siła emocji
Zdarza się, że rozrywkowe powieści dla młodzieży, powstające w obrębie nowego – lub modnego – podgatunku realizują wzorce wykluczające przewidywalność i jedynie luźno związane są ze światem i poznaniem dostępnym nastolatkom. Trend paranormalny owocuje coraz to nowymi, lecz z reguły opartymi na jednym schemacie, publikacjami. „Tożsamość anioła” należy do interesujących wyjątków, chociaż adresowana jest raczej do wielbicieli literatury fantasy niż do odbiorczyń, poszukujących historii, które nawiązują do „Zmierzchu”.
W „Tożsamości anioła” jedynie początek przypomina standardowe lektury nastolatek: pojawia się tu samotna i wyobcowana Andrea, dziewczyna mądra, lecz dystansująca się od rówieśników. Trudno zdobyć jej zaufanie: nie może tego dokonać nawet Kaspar, najprzystojniejszy spośród studentów, chłopak, na widok którego Andrei mocniej bije serce. Bohaterka nie wierzy w zainteresowanie Kaspara i odtrąca go – chociaż ten cały czas zabiega o jej względy. Andrea ma też pewien problem: potrafi wyśnić śmierć bliskich sobie osób. Z czasem zaczyna zauważać w swoim otoczeniu coraz więcej niepokojących zjawisk – nawet jej przyjaciele zachowują się nienaturalnie. Andreę nęka pewien demon – z czasem dziewczyna dowiaduje się, że sama jest aniołem, w którym ów demon kocha się od zawsze. Andrea będzie musiała wybierać między konkurentami do swojego serca. A to łatwe nie będzie.
L. H. Zelman (taka forma nazwiska występuje w książce) lawiruje pomiędzy rzeczywistością a czerpiącą z religii ułudą, a z czasem w książce wygrywa ta druga: coraz mniej jest zwyczajności i nawiązań do ludzkich doświadczeń, coraz bardziej sensacyjnie wybrzmiewają ostatnie łączniki między egzystencją aniołów oraz „Upadłych” a przyziemną codziennością. Andrea niepostrzeżenie odrywa się od swojej przeszłości zajęta tym, co może przynieść jej przyszłość – i mocno zaangażowana w emocjonalne konflikty, trudne do rozwikłania. Motywem przewodnim tej książki ma być miłość: od początku pokazuje się tutaj zauroczenie bohaterki i wierność jej partnera, tyle że nie ma w tym obrazku idealnej wzajemności uczuć, wprost przeciwnie: postacie cały czas usiłują przezwyciężyć trudności i pokonać przeszkody w drodze do siebie. Happy end nie majaczy na horyzoncie. Od początku akcent pada raczej na kłopoty i nieporozumienia między młodymi ludźmi – a dalej jest coraz trudniej. Andrea jednak przez cały czas marzy o prawdziwym uczuciu, które nada sens jej egzystencji i sprawi, że dziewczyna nabierze pewności siebie. Demon zakochany w jej anielskiej części to niemal uosobienie pożądania – Zelman zderza zatem niewinne i czyste uczucie z grzesznymi przyjemnościami: określenia „grzesznymi” używam nieprzypadkowo – w końcu często w stylu narracji pojawiają się biblijne nawiązania i stylizacje na język Ewangelii. Pastiszowe popisy zasługują na uwagę, mają dopełniać charakterystyki bohaterów, ale też urozmaicają lekturę.
W „Tożsamości anioła” kluczowe okazuje się zatem przyzwyczajenie do nowej, alternatywnej rzeczywistości, w którą wchodzą postacie – i zaakceptowanie powieściowych reguł. Nie ma w tej książce prostego przełożenia zjawisk i doznań na realny świat nastolatków, ale emocje pozostają niezmienione.
niedziela, 17 kwietnia 2011
Melissa Nathan: Duma, uprzedzenie i gra pozorów
Albatros, Warszawa 2011.
Austen w wersji pop
Punktem wyjścia dla powieści Melissy Nathan były dzieła Jane Austen. Przynajmniej w warstwie fabularnej i tekstowej inspiracji. Sposób opisu wydarzeń autorka bowiem upraszcza do granic możliwości, a hołd swojej ulubionej pisarce oddaje przez wplecenie do akcji fragmentów opowieści o „Dumie i uprzedzeniu” oraz przez prowadzenie charakterystyk bohaterów w nieustającym odniesieniu do literackich pierwowzorów.
Żeby jeszcze bardziej rzecz uprościć i uzasadnić swoje autorskie wybory. Melissa Nathan każe postaciom odgrywać role z „Dumy i uprzedzenia” w charytatywnym jednorazowym przedsięwzięciu. W ten sposób ma pewność, że nikt nie zarzuci jej zapatrzenia w Austen i braku oryginalności, a przez to i niedoboru pomysłów na książkę. Nathan ma jasno sprecyzowany cel: chce stworzyć współczesną komedię romantyczną na bazie powieści Jane Austen. W praktyce oznacza to naszkicowanie wielkiej miłości, pokonującej rozmaite przeszkody, a osadzonej we współczesnym bezdusznym świecie, w którym nie ma miejsca na romantyzm. Słowo „komedia” w tym określeniu będzie jedynie oznaczało dążenie do coraz bardziej wyraźnego happy endu – bohaterowie przypominają natomiast kukły, które nie mają szansy na wyzwolenie się z jarzma decyzji – i spod decyzji autorki.
Dziennikarka Jazz trafia na casting do sztuki opartej na motywach „Dumy i uprzedzenia”. Obsadę, poza zwykłymi ludźmi, mają stanowić same znakomitości pozaaktorskiego światka: aktorzy tym razem zasiądą na widowni, a ich zadaniem będzie sięgnięcie do portfeli. Całość ma wyreżyserować wspaniały aktor, Harry Noble – genialny na ekranie, prywatnie – człowiek arogancki, zarozumiały i złośliwy. Jazz od początku i nie bez powodu uprzedza się do niego. Tymczasem okazuje się, że to ona zagra Lizzy. Jej ukochanym na scenie ma być znienawidzony i traktujący wszystkich protekcjonalnie Noble. Jasmin emocje ze zwykłego życia przenosi do sztuki, dzięki czemu gra coraz lepiej. Tyle że w końcu wysłuchuje wyjaśnień Harry’ego i jej uczucia zmieniają się diametralnie.
Dużą część książki zajmuje opis prób do sztuki: dla Melissy Nathan to prosta okazja, by jak najczęściej odnosić się do swojego ulubionego dzieła – rozbudowuje zatem tę część opowieści, którą większość autorów najchętniej zamknęłaby w jednym akapicie, słychać tu echa nastolatkowych poppowieści, nie dziewiętnastowiecznego arcydzieła. Drugim obiektem zainteresowania autorki stają się zmieniane bez przerwy relacje między bohaterami, nowe miłostki i rozczarowania, strach przed ujawnieniem tajemnicy, grożącej skandalem, flirty i intrygi. Postacie są uwikłane w raczej łatwe do przewidzenia relacje (jedynie dalszy plan zapewnia odrobinę zaskoczenia).
W „Dumie, uprzedzeniu i grze pozorów” króluje dialog, opisy zostały zepchnięte na margines. Choć Melissa Nathan wzoruje się na wielkich narracjach, sama uprawia raczej literaturę podrzędnego gatunku: nie zależy jej na ładnej opowieści, a na przesłaniu czy raczej – dostarczeniu czytelniczkom łatwych wzruszeń. Nastawienie na oddawane w rozmowach relacje między bohaterami w tłumaczeniu czasem wypadają dość sztywno („Panie Noble”, „Panno Field”), ale w końcu celem Melissy Nathan nie było stworzenie dobrej literatury a filmowej fabułki. To książka do pochłonięcia w jeden wieczór i przeznaczona dla tego grona odbiorczyń, dla którego ważna jest tylko płaszczyzna emocji (w ujęciu Nathan ich staroświeckość walczy z estetyką kiczu).
Austen w wersji pop
Punktem wyjścia dla powieści Melissy Nathan były dzieła Jane Austen. Przynajmniej w warstwie fabularnej i tekstowej inspiracji. Sposób opisu wydarzeń autorka bowiem upraszcza do granic możliwości, a hołd swojej ulubionej pisarce oddaje przez wplecenie do akcji fragmentów opowieści o „Dumie i uprzedzeniu” oraz przez prowadzenie charakterystyk bohaterów w nieustającym odniesieniu do literackich pierwowzorów.
Żeby jeszcze bardziej rzecz uprościć i uzasadnić swoje autorskie wybory. Melissa Nathan każe postaciom odgrywać role z „Dumy i uprzedzenia” w charytatywnym jednorazowym przedsięwzięciu. W ten sposób ma pewność, że nikt nie zarzuci jej zapatrzenia w Austen i braku oryginalności, a przez to i niedoboru pomysłów na książkę. Nathan ma jasno sprecyzowany cel: chce stworzyć współczesną komedię romantyczną na bazie powieści Jane Austen. W praktyce oznacza to naszkicowanie wielkiej miłości, pokonującej rozmaite przeszkody, a osadzonej we współczesnym bezdusznym świecie, w którym nie ma miejsca na romantyzm. Słowo „komedia” w tym określeniu będzie jedynie oznaczało dążenie do coraz bardziej wyraźnego happy endu – bohaterowie przypominają natomiast kukły, które nie mają szansy na wyzwolenie się z jarzma decyzji – i spod decyzji autorki.
Dziennikarka Jazz trafia na casting do sztuki opartej na motywach „Dumy i uprzedzenia”. Obsadę, poza zwykłymi ludźmi, mają stanowić same znakomitości pozaaktorskiego światka: aktorzy tym razem zasiądą na widowni, a ich zadaniem będzie sięgnięcie do portfeli. Całość ma wyreżyserować wspaniały aktor, Harry Noble – genialny na ekranie, prywatnie – człowiek arogancki, zarozumiały i złośliwy. Jazz od początku i nie bez powodu uprzedza się do niego. Tymczasem okazuje się, że to ona zagra Lizzy. Jej ukochanym na scenie ma być znienawidzony i traktujący wszystkich protekcjonalnie Noble. Jasmin emocje ze zwykłego życia przenosi do sztuki, dzięki czemu gra coraz lepiej. Tyle że w końcu wysłuchuje wyjaśnień Harry’ego i jej uczucia zmieniają się diametralnie.
Dużą część książki zajmuje opis prób do sztuki: dla Melissy Nathan to prosta okazja, by jak najczęściej odnosić się do swojego ulubionego dzieła – rozbudowuje zatem tę część opowieści, którą większość autorów najchętniej zamknęłaby w jednym akapicie, słychać tu echa nastolatkowych poppowieści, nie dziewiętnastowiecznego arcydzieła. Drugim obiektem zainteresowania autorki stają się zmieniane bez przerwy relacje między bohaterami, nowe miłostki i rozczarowania, strach przed ujawnieniem tajemnicy, grożącej skandalem, flirty i intrygi. Postacie są uwikłane w raczej łatwe do przewidzenia relacje (jedynie dalszy plan zapewnia odrobinę zaskoczenia).
W „Dumie, uprzedzeniu i grze pozorów” króluje dialog, opisy zostały zepchnięte na margines. Choć Melissa Nathan wzoruje się na wielkich narracjach, sama uprawia raczej literaturę podrzędnego gatunku: nie zależy jej na ładnej opowieści, a na przesłaniu czy raczej – dostarczeniu czytelniczkom łatwych wzruszeń. Nastawienie na oddawane w rozmowach relacje między bohaterami w tłumaczeniu czasem wypadają dość sztywno („Panie Noble”, „Panno Field”), ale w końcu celem Melissy Nathan nie było stworzenie dobrej literatury a filmowej fabułki. To książka do pochłonięcia w jeden wieczór i przeznaczona dla tego grona odbiorczyń, dla którego ważna jest tylko płaszczyzna emocji (w ujęciu Nathan ich staroświeckość walczy z estetyką kiczu).
sobota, 16 kwietnia 2011
Phil Capone: Fingerpicking. Technika gry na gitarze
Muza SA, Warszawa 2011.
Gitarowy przewodnik
Takiego podręcznika na naszym rynku wydawniczym długo brakowało. Książka Phila Capone „Fingerpicking. Technika gry na gitarze” to idealny przewodnik dla tych, którym nie wystarcza akordowe brzdąkanie na gitarze przy ognisku. Dotyczy rozwijania umiejętności i biegłości w grze i sprawia, że odbiorcy, którzy mają ochotę podszkolić się w tej dziedzinie, znajdą nareszcie coś dla siebie. W standardowych samouczkach fingerpicking stanowi przeważnie zagadnienie marginalizowane – i trudno się temu dziwić, skoro technika ta interesuje zaledwie część grających – otwiera jednak przed gitarzystami-amatorami ogromne możliwości i choćby z tego powodu zasługuje na uwagę.
Phil Capone do tematu podchodzi naprawdę rzetelnie. Ogranicza standardowe informacje – wiadomości z teorii muzyki, czytanie nut czy prawidłowa postawa podczas gry na gitarze – do absolutnie niezbędnego minimum, więc nie zniechęci do siebie niecierpliwych odbiorców. Prowadzi czytelników przez podstawy gry i utwory niewymagające dużego wysiłku, stopniowo zwiększając stopień trudności. Początkowe ćwiczenia rozwija tak, by te przekształcały się w proste i przyjemne melodie (zagranie ich będzie więc nagrodą za prawidłowo wykonane próby). Capone rozwija lekcje tak, by nauczyć czytelników podstawowych rytmów i motywów charakterystycznych dla różnych rodzajów muzyki: osobne ćwiczenia dla muzyki country, jazzu, bluesa czy rytmów latynoamerykańskich, uczy ożywiania utworów i znajdowania własnego stylu – a także harmonizowania melodii, jego porady wykraczają zatem poza wiedzę, którą przeciętnie gitarzyści-amatorzy zdobywają samodzielnie. Całość zamykają schematy fingerpicking z proponowanymi sekwencjami akordów, co ułatwi czytelnikom testowanie zawartych w książce porad.
Przy ćwiczeniach zapisowi nutowemu, akordowemu i tabulaturowemu towarzyszą zdjęcia lewej i prawej dłoni i podpowiedzi, dotyczące prawidłowego wykonywania zadania – Phil Capone rozprasza w ten sposób wszystkie wątpliwości i odpowiada na niezadane pytania odbiorców. Płyta ze ścieżkami dźwiękowymi pomoże w zapamiętaniu granych melodii – a to sprawia, że znajomość nut nie jest konieczna do ćwiczeń. W każdej lekcji (tak podzielony został materiał) bardzo krótkie wprowadzenie poprzedza dawkę teorii – po tym następują najważniejsze elementy tomu, czyli ćwiczenia.
„Fingerpicking. Technika gry na gitarze” to książka napisana w przejrzysty sposób i przynosząca mnóstwo przydatnych wskazówek. W ćwiczeniach pomocny będzie także sposób wydania książki: w formie kołonotatnika – to zapobiega zamykaniu się tomu podczas wykonywania zadań (a przy okazji też sprawia, że samo wydanie serii może się podobać). W książce znajduje się wiele zdjęć, schematów i podpowiedzi, które pozwolą bohaterom doskonalić grę na gitarze; zredukowanie wiadomości zbędnych sprawia, że publikacja ta staje się bardzo skondensowanym podręcznikiem. To pozycja obowiązkowa dla gitarzystów, których interesuje technika fingerpicking i dla tych, którzy chcą zaskoczyć innych gitarowymi umiejętnościami. Lektura (i praktyka) nie będzie stratą czasu.
Gitarowy przewodnik
Takiego podręcznika na naszym rynku wydawniczym długo brakowało. Książka Phila Capone „Fingerpicking. Technika gry na gitarze” to idealny przewodnik dla tych, którym nie wystarcza akordowe brzdąkanie na gitarze przy ognisku. Dotyczy rozwijania umiejętności i biegłości w grze i sprawia, że odbiorcy, którzy mają ochotę podszkolić się w tej dziedzinie, znajdą nareszcie coś dla siebie. W standardowych samouczkach fingerpicking stanowi przeważnie zagadnienie marginalizowane – i trudno się temu dziwić, skoro technika ta interesuje zaledwie część grających – otwiera jednak przed gitarzystami-amatorami ogromne możliwości i choćby z tego powodu zasługuje na uwagę.
Phil Capone do tematu podchodzi naprawdę rzetelnie. Ogranicza standardowe informacje – wiadomości z teorii muzyki, czytanie nut czy prawidłowa postawa podczas gry na gitarze – do absolutnie niezbędnego minimum, więc nie zniechęci do siebie niecierpliwych odbiorców. Prowadzi czytelników przez podstawy gry i utwory niewymagające dużego wysiłku, stopniowo zwiększając stopień trudności. Początkowe ćwiczenia rozwija tak, by te przekształcały się w proste i przyjemne melodie (zagranie ich będzie więc nagrodą za prawidłowo wykonane próby). Capone rozwija lekcje tak, by nauczyć czytelników podstawowych rytmów i motywów charakterystycznych dla różnych rodzajów muzyki: osobne ćwiczenia dla muzyki country, jazzu, bluesa czy rytmów latynoamerykańskich, uczy ożywiania utworów i znajdowania własnego stylu – a także harmonizowania melodii, jego porady wykraczają zatem poza wiedzę, którą przeciętnie gitarzyści-amatorzy zdobywają samodzielnie. Całość zamykają schematy fingerpicking z proponowanymi sekwencjami akordów, co ułatwi czytelnikom testowanie zawartych w książce porad.
Przy ćwiczeniach zapisowi nutowemu, akordowemu i tabulaturowemu towarzyszą zdjęcia lewej i prawej dłoni i podpowiedzi, dotyczące prawidłowego wykonywania zadania – Phil Capone rozprasza w ten sposób wszystkie wątpliwości i odpowiada na niezadane pytania odbiorców. Płyta ze ścieżkami dźwiękowymi pomoże w zapamiętaniu granych melodii – a to sprawia, że znajomość nut nie jest konieczna do ćwiczeń. W każdej lekcji (tak podzielony został materiał) bardzo krótkie wprowadzenie poprzedza dawkę teorii – po tym następują najważniejsze elementy tomu, czyli ćwiczenia.
„Fingerpicking. Technika gry na gitarze” to książka napisana w przejrzysty sposób i przynosząca mnóstwo przydatnych wskazówek. W ćwiczeniach pomocny będzie także sposób wydania książki: w formie kołonotatnika – to zapobiega zamykaniu się tomu podczas wykonywania zadań (a przy okazji też sprawia, że samo wydanie serii może się podobać). W książce znajduje się wiele zdjęć, schematów i podpowiedzi, które pozwolą bohaterom doskonalić grę na gitarze; zredukowanie wiadomości zbędnych sprawia, że publikacja ta staje się bardzo skondensowanym podręcznikiem. To pozycja obowiązkowa dla gitarzystów, których interesuje technika fingerpicking i dla tych, którzy chcą zaskoczyć innych gitarowymi umiejętnościami. Lektura (i praktyka) nie będzie stratą czasu.
piątek, 15 kwietnia 2011
Katarzyna Leżeńska, Darek Milewski: Hakus pokus
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Hak na hakera
Pojawia się ostatnio na rynku powieści obyczajowych coraz więcej książek pisanych przez autorskie duety. Do zestawu dołączył właśnie obszerny tom „Hakus pokus” Katarzyny Leżeńskiej i Darka Milewskiego, tom, który wyróżnia się spośród innych oryginalnymi charakterystykami bohaterów i mocnym przechyleniem w stronę zainteresowań Milewskiego (przynajmniej jeśli wierzyć okładkowej nocie). Oryginalna fabuła stanowi miłe wytchnienie od obyczajówek o miłości, ale rezygnacja z akceptowanych przez czytelniczki kolein może też wiązać się ze sporym ryzykiem.
Akcja przeniesiona do Seattle zapewnia wiele egzotyki i wykorzystywanych w planie treści zaskoczeń dla rodzimych czytelników. Na obcej ziemi spotyka się dwoje Polaków: Robert Wolny i Beata Winkler. Robert przypadkiem dowiedział się, że jego żona ma zamiar zmienić płeć: to oznacza rozstanie, chociaż niekoniecznie zerwanie kontaktów. Beata porzuca ukochanego, u którego dostrzega coraz więcej wad, i ucieka od chorej umysłowo matki – a właściwie wreszcie zawierza lekarzom, którzy to rozwiązanie podsuwali jej od dawna. Beata i Robert spotykają się w firmie CounterVision – instytucji, która zabezpiecza systemy komputerowe przed atakami hakerów. Nie mają pojęcia, czym zajmuje się tam kilka osób…
To, co przez jednych będzie traktowane jako atut i zestaw odświeżających pomysłów, innym przyniesie wrażenie fabuły nieco wymuszonej. Drugoplanowe i szokujące wątki wybrzmiewają czasem jak tanie sensacje, które nie zyskały dobrego umotywowania w tekście, pojawiają się, żeby ożywić całość, lecz brakuje im osadzenia w opowieści. Problemem jest też – a przynajmniej będzie dla wielu czytelniczek – rozbudowana sfera informatyki. Autorzy szczegółowo przytaczają rozmowy pracowników firmy, pokusili się też o wyjaśnianie wielu terminów i zjawisk: niby twórca powinien wiedzieć więcej niż odbiorca – lecz jeśli nie umie tej wiedzy przekazać subtelnie i naturalnie, czytelnikom trudno będzie zaangażować się w prezentowaną rzeczywistość. Tymczasem świat hakerski zaczyna w pewnym momencie w książce dominować. Jest potrzebny w kontekście intrygi kryminalnej – tyle że podsyca swoją sztuczność przez to, że czerpie z tematu całkiem obcego dla grona, które się powieścią zainteresuje. Być może chciał Milewski odejścia od sentymentalnych wzorców literatury kobiecej – zaproponował więc prozę mocno męską, którą mają równoważyć psychologiczne wstawki z życia Beaty i ostrożnie rysowane uczucie między bohaterami.
Poza elementami fachowymi i obrazowaniem pracy hakerów akcent w tomie „Hakus pokus” pada na zmysłowość. Widać to w opisach codziennych sytuacji, w narracji w momentach, gdy akcję na chwilę trzeba zwolnić. To, czym zajmują się wówczas – w nieistotnych partiach – bohaterowie, zawsze odnosi się do świata smaku bądź dotyku, jakby autorzy za wszelką cenę chcieli swoje postacie urzeczywistnić i usprawiedliwić serie trudnych do zaakceptowania przypadków.
Obecność motywu kryminalnego podporządkowanego współczesnym realiom spowalnia lekturę i sprawia, że „Hakus pokus” nie będzie wyłącznie lekkim czytadłem. Przypuszczalnie działanie w pisarskim duecie wpłynęło tonizująco na tę opowieść: uratowało ją przed popadnięciem w psychologiczny banał (tak by się stało, gdyby zostawić opowieść o Beacie) i – przed informatycznym żargonem, w który niewielu chciałoby się dla rozrywki zagłębić.
Hak na hakera
Pojawia się ostatnio na rynku powieści obyczajowych coraz więcej książek pisanych przez autorskie duety. Do zestawu dołączył właśnie obszerny tom „Hakus pokus” Katarzyny Leżeńskiej i Darka Milewskiego, tom, który wyróżnia się spośród innych oryginalnymi charakterystykami bohaterów i mocnym przechyleniem w stronę zainteresowań Milewskiego (przynajmniej jeśli wierzyć okładkowej nocie). Oryginalna fabuła stanowi miłe wytchnienie od obyczajówek o miłości, ale rezygnacja z akceptowanych przez czytelniczki kolein może też wiązać się ze sporym ryzykiem.
Akcja przeniesiona do Seattle zapewnia wiele egzotyki i wykorzystywanych w planie treści zaskoczeń dla rodzimych czytelników. Na obcej ziemi spotyka się dwoje Polaków: Robert Wolny i Beata Winkler. Robert przypadkiem dowiedział się, że jego żona ma zamiar zmienić płeć: to oznacza rozstanie, chociaż niekoniecznie zerwanie kontaktów. Beata porzuca ukochanego, u którego dostrzega coraz więcej wad, i ucieka od chorej umysłowo matki – a właściwie wreszcie zawierza lekarzom, którzy to rozwiązanie podsuwali jej od dawna. Beata i Robert spotykają się w firmie CounterVision – instytucji, która zabezpiecza systemy komputerowe przed atakami hakerów. Nie mają pojęcia, czym zajmuje się tam kilka osób…
To, co przez jednych będzie traktowane jako atut i zestaw odświeżających pomysłów, innym przyniesie wrażenie fabuły nieco wymuszonej. Drugoplanowe i szokujące wątki wybrzmiewają czasem jak tanie sensacje, które nie zyskały dobrego umotywowania w tekście, pojawiają się, żeby ożywić całość, lecz brakuje im osadzenia w opowieści. Problemem jest też – a przynajmniej będzie dla wielu czytelniczek – rozbudowana sfera informatyki. Autorzy szczegółowo przytaczają rozmowy pracowników firmy, pokusili się też o wyjaśnianie wielu terminów i zjawisk: niby twórca powinien wiedzieć więcej niż odbiorca – lecz jeśli nie umie tej wiedzy przekazać subtelnie i naturalnie, czytelnikom trudno będzie zaangażować się w prezentowaną rzeczywistość. Tymczasem świat hakerski zaczyna w pewnym momencie w książce dominować. Jest potrzebny w kontekście intrygi kryminalnej – tyle że podsyca swoją sztuczność przez to, że czerpie z tematu całkiem obcego dla grona, które się powieścią zainteresuje. Być może chciał Milewski odejścia od sentymentalnych wzorców literatury kobiecej – zaproponował więc prozę mocno męską, którą mają równoważyć psychologiczne wstawki z życia Beaty i ostrożnie rysowane uczucie między bohaterami.
Poza elementami fachowymi i obrazowaniem pracy hakerów akcent w tomie „Hakus pokus” pada na zmysłowość. Widać to w opisach codziennych sytuacji, w narracji w momentach, gdy akcję na chwilę trzeba zwolnić. To, czym zajmują się wówczas – w nieistotnych partiach – bohaterowie, zawsze odnosi się do świata smaku bądź dotyku, jakby autorzy za wszelką cenę chcieli swoje postacie urzeczywistnić i usprawiedliwić serie trudnych do zaakceptowania przypadków.
Obecność motywu kryminalnego podporządkowanego współczesnym realiom spowalnia lekturę i sprawia, że „Hakus pokus” nie będzie wyłącznie lekkim czytadłem. Przypuszczalnie działanie w pisarskim duecie wpłynęło tonizująco na tę opowieść: uratowało ją przed popadnięciem w psychologiczny banał (tak by się stało, gdyby zostawić opowieść o Beacie) i – przed informatycznym żargonem, w który niewielu chciałoby się dla rozrywki zagłębić.
czwartek, 14 kwietnia 2011
Joanna Klara Teske: Szara mysz z chaty na skraju wspomnień
Mimochodem, Lublin 2009.
Magia opowieści
Przepis na ładną baśń, która rozbudzi wyobraźnię małych odbiorców (i trafi do przekonania starszym) odkryła Joanna Klara Teske, w pięknie wydanej historii „Szara mysz z chaty na skraju wspomnień”. Ta opowiastka może być pomostem między tradycyjnymi podaniami, a współczesnością, która wdziera się do literatury czwartej. Teske prowadzi klimatyczną historyjkę, niezbyt skomplikowaną za to niezwykle poetycką, prowadzoną pewnie, ale zawierającą też – w planie treści – wahania. Dzięki temu „Szarą mysz” czyta się z przyjemnością, bez względu na wiek. W swojej książce Joanna Klara Teske konwencję baśni wykorzystała, by zachęcić do lektury nie tylko dzieci: zwłaszcza że opracowanie tej publikacji bardziej zachwyci dorosłych odbiorców; to książka-rekwizyt, świetny upominek, tom wydany pomysłowo.
Szara mysz mieszka – jak to zwykle szare myszy w bajkach – w domu babci i dziadka. Tyle że babcia i dziadek wiedzą, że mysz z nimi mieszka, troszczą się o nią i traktują jak członka rodziny, porozumiewają się z nią – co nie dziwi, w końcu z chwilą rozpoczęcia czytania wkraczamy do rzeczywistości przefiltrowanej przez baśń. Nikogo nie zaskoczy też fakt, że kiedy szara mysz smutnieje (ze względu na brak ciepła płynącego z pieca), babcia i dziadek szukają sposobu, by ją rozweselić i ogrzać. Szara mysz wysłuchuje kolejnych opowieści, wygłaszanych na przemian przez swoich gospodarzy.
Te historie zgrabnie wplecione w fabułkę, przypominają najbardziej typowe opowiastki z życia wzięte – a stale obecne we wspomnieniach starszego pokolenia. Niektóre relacje opierają się natomiast na motywach z wyobraźni lub snów, te wkraczają w książkę na prawach kolejnej bajki, Joanna Klara Teske zapewnia zatem maluchom całkiem sporą dawkę przyjemnych emocji: zarówno rama kompozycyjna historii, jak i poszczególne małe wyznania przynoszą dzieciom pożywkę dla wyobraźni i stanowią ciekawą opowieść, która zaspokoi nawet najbardziej wybrednych.
Teske nawiązuje sposobem prowadzenia narracji i samą fabułką do klasyki literatury czwartej, co zaowocuje wrażeniem obcowania z tekstem znajomym, choć przecież zupełnie nieznanym. Autorka proponuje książkę spokojną i kojącą, wolną od silnych wzruszeń, raczej – opowiastkę dobrą do usypiania potomstwa niż typową dla współczesności przygodową relację.
Jakość wydania przypadnie do gustu jednak przede wszystkim starszym odbiorcom. Książka, utrzymana konsekwentnie w szarej tonacji kolorystycznej, zachwyca detalami: przewiązaną źdźbłami „traw” okładką i opracowaniem graficznym do tego motywu nawiązującym. Stylizowana na starą, zakurzoną i zapomnianą pozycję, „Szara mysz” jest jednocześnie obietnicą wspaniałych lekturowych doznań. Rysunki przypominają wciąż o rzeczywistości, którą wspomnienia i doświadczenia przenoszą w sferę fantazji. W „Szarej myszy” wszystko jest szare, co nie znaczy, że monotonne.
Ta książka nie przykuje uwagi dziecka w księgarni – za to może ucieszyć wrażliwców, którzy lubią przedmioty z duszą. Nie przebija się na agresywnym rynku wydawniczym, ale stanowi miłe urozmaicenie proponowanych głośnych tytułów. Żeby w pełni ją docenić, trzeba zgłębić się w prezentowane szarej myszy opowieści.
Magia opowieści
Przepis na ładną baśń, która rozbudzi wyobraźnię małych odbiorców (i trafi do przekonania starszym) odkryła Joanna Klara Teske, w pięknie wydanej historii „Szara mysz z chaty na skraju wspomnień”. Ta opowiastka może być pomostem między tradycyjnymi podaniami, a współczesnością, która wdziera się do literatury czwartej. Teske prowadzi klimatyczną historyjkę, niezbyt skomplikowaną za to niezwykle poetycką, prowadzoną pewnie, ale zawierającą też – w planie treści – wahania. Dzięki temu „Szarą mysz” czyta się z przyjemnością, bez względu na wiek. W swojej książce Joanna Klara Teske konwencję baśni wykorzystała, by zachęcić do lektury nie tylko dzieci: zwłaszcza że opracowanie tej publikacji bardziej zachwyci dorosłych odbiorców; to książka-rekwizyt, świetny upominek, tom wydany pomysłowo.
Szara mysz mieszka – jak to zwykle szare myszy w bajkach – w domu babci i dziadka. Tyle że babcia i dziadek wiedzą, że mysz z nimi mieszka, troszczą się o nią i traktują jak członka rodziny, porozumiewają się z nią – co nie dziwi, w końcu z chwilą rozpoczęcia czytania wkraczamy do rzeczywistości przefiltrowanej przez baśń. Nikogo nie zaskoczy też fakt, że kiedy szara mysz smutnieje (ze względu na brak ciepła płynącego z pieca), babcia i dziadek szukają sposobu, by ją rozweselić i ogrzać. Szara mysz wysłuchuje kolejnych opowieści, wygłaszanych na przemian przez swoich gospodarzy.
Te historie zgrabnie wplecione w fabułkę, przypominają najbardziej typowe opowiastki z życia wzięte – a stale obecne we wspomnieniach starszego pokolenia. Niektóre relacje opierają się natomiast na motywach z wyobraźni lub snów, te wkraczają w książkę na prawach kolejnej bajki, Joanna Klara Teske zapewnia zatem maluchom całkiem sporą dawkę przyjemnych emocji: zarówno rama kompozycyjna historii, jak i poszczególne małe wyznania przynoszą dzieciom pożywkę dla wyobraźni i stanowią ciekawą opowieść, która zaspokoi nawet najbardziej wybrednych.
Teske nawiązuje sposobem prowadzenia narracji i samą fabułką do klasyki literatury czwartej, co zaowocuje wrażeniem obcowania z tekstem znajomym, choć przecież zupełnie nieznanym. Autorka proponuje książkę spokojną i kojącą, wolną od silnych wzruszeń, raczej – opowiastkę dobrą do usypiania potomstwa niż typową dla współczesności przygodową relację.
Jakość wydania przypadnie do gustu jednak przede wszystkim starszym odbiorcom. Książka, utrzymana konsekwentnie w szarej tonacji kolorystycznej, zachwyca detalami: przewiązaną źdźbłami „traw” okładką i opracowaniem graficznym do tego motywu nawiązującym. Stylizowana na starą, zakurzoną i zapomnianą pozycję, „Szara mysz” jest jednocześnie obietnicą wspaniałych lekturowych doznań. Rysunki przypominają wciąż o rzeczywistości, którą wspomnienia i doświadczenia przenoszą w sferę fantazji. W „Szarej myszy” wszystko jest szare, co nie znaczy, że monotonne.
Ta książka nie przykuje uwagi dziecka w księgarni – za to może ucieszyć wrażliwców, którzy lubią przedmioty z duszą. Nie przebija się na agresywnym rynku wydawniczym, ale stanowi miłe urozmaicenie proponowanych głośnych tytułów. Żeby w pełni ją docenić, trzeba zgłębić się w prezentowane szarej myszy opowieści.
środa, 13 kwietnia 2011
Marcin Szczygielski: Czarny Młyn
Stentor, Warszawa 2011.
Horror cywilizacyjny
Sceneria nie nastraja optymistycznie: z jednej strony rozlewiska i bagna z toksycznymi odpadami z czasów działania kombinatu przetwórczego. Z drugiej – linie energetyczne. Z trzeciej autostrada. I w środku tego trójkąta, który przyprawia o przygnębienie – mała wioska, Młyny. W Młynach – zupełnie jak w Bullerbyn – mieszka tylko sześcioro dzieci. Ostatnie, które się tu urodziło, to Mela, mała siostrzyczka głównego bohatera-narratora. Mela jest karłem, nie może samodzielnie chodzić i prawie nie da się z nią porozumieć. Ale dziewczynka ma zdolność do przewidywania niezwykłej przyszłości.
Przy kombinacie stoi Czarny Młyn: spalony i nieczynny, dopełnia ponurego obrazu. W Młynach nie ma zwierząt, uciekła stąd też część ludzi. Tym, którzy pozostali, grozi śmiertelne niebezpieczeństwo: Czarny Młyn zaczyna przywoływać do siebie wszystkich dorosłych oraz… sprzęty AGD, które ci zwerbowani dorośli przerabiają na śmiercionośne roboty. We wsi zostaje tylko sześcioro dzieci (w tym jedno wymagające stałej opieki) i przygłucha złośliwa Babka. Jedenastoletni Iwo wie, że musi przejąć dowodzenie i ratować uwięzioną w Czarnym Młynie mamę – zwłaszcza teraz, kiedy przebywający na emigracji zarobkowej ojciec postanowił, że do swojej rodziny nie wróci. Rozpoczyna się śmiała i niebezpieczna wyprawa, w której niepełnosprawna Mela odegra niezwykle ważną rolę.
Marcin Szczygielski wybrał sobie niełatwy temat i zrealizował go z godnym podziwu rozmachem. Łatwo było przy takiej fabule niechcący skręcić w kierunku groteski czy sensacyjnego japońskiego animowanego serialu dla dzieci – autor wybrał jednak horror zespolony z fantastyką, a tłem dla wydarzeń ustanowił rejony w literaturze czwartej – a nawet w powieściach dla dorosłych – zwykle niedostępne. Już samo nagromadzenie zagrażających życiu i zdrowiu mieszkańców elementów jest przerażające – a to dopiero punkt wyjścia do rozgrywających się w Młynach wydarzeń. Skutki działalności człowieka są katastrofalne – wieś umiera na oczach czytelników, lecz najgorsze jest to, że bohaterowie nie mogą z niej uciec (tak, jak zrobiły to już wszystkie zwierzęta). Skazani na powolną zagładę, muszą skoncentrować się na doraźnych problemach.
Równie wyraziste jak krajobraz są tu sylwetki bohaterów drugoplanowych. Babka jest okrutna wobec Iwa i jego matki, na małą Melę nie chce nawet spojrzeć: podświadomie oskarża ją o całe zło. W powieści zyskuje szansę rehabilitacji – w odpowiednim momencie musi przyjść z pomocą dzieciakom, których szczerze nie znosi. Dzieci z Młynów zyskują określone cechy charakterów, matka Iwa jest natomiast budowana na stereotypie dobrej, cichej, pracowitej i udręczonej kobiety, która w dodatku została właśnie opuszczona przez męża. Szczygielski mimo wszystko cenzuruje część scen (choć motywy z Babką wybrzmiewają czasem dość mocno), potrafi jednak wymyślać obrazy pełne grozy bez względu na ich mocne zakorzenienie raz w świecie realnym, raz – fantastycznym. Ta książka robi wrażenie i nic dziwnego, że autor zdobył Grand Prix w II Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren. Zasłużył na to zarówno oryginalnym i niepowtarzalnym pomysłem, jak i odważnie kreowanymi sytuacjami. „Czarny Młyn” nie da o sobie zapomnieć nie tylko młodym odbiorcom. Przeniesiona na ekran byłaby zapewne ta powieść mroczna i zbyt przygnębiająca – lecz historia zamknięta w niej działa mocno na wyobraźnię.
Horror cywilizacyjny
Sceneria nie nastraja optymistycznie: z jednej strony rozlewiska i bagna z toksycznymi odpadami z czasów działania kombinatu przetwórczego. Z drugiej – linie energetyczne. Z trzeciej autostrada. I w środku tego trójkąta, który przyprawia o przygnębienie – mała wioska, Młyny. W Młynach – zupełnie jak w Bullerbyn – mieszka tylko sześcioro dzieci. Ostatnie, które się tu urodziło, to Mela, mała siostrzyczka głównego bohatera-narratora. Mela jest karłem, nie może samodzielnie chodzić i prawie nie da się z nią porozumieć. Ale dziewczynka ma zdolność do przewidywania niezwykłej przyszłości.
Przy kombinacie stoi Czarny Młyn: spalony i nieczynny, dopełnia ponurego obrazu. W Młynach nie ma zwierząt, uciekła stąd też część ludzi. Tym, którzy pozostali, grozi śmiertelne niebezpieczeństwo: Czarny Młyn zaczyna przywoływać do siebie wszystkich dorosłych oraz… sprzęty AGD, które ci zwerbowani dorośli przerabiają na śmiercionośne roboty. We wsi zostaje tylko sześcioro dzieci (w tym jedno wymagające stałej opieki) i przygłucha złośliwa Babka. Jedenastoletni Iwo wie, że musi przejąć dowodzenie i ratować uwięzioną w Czarnym Młynie mamę – zwłaszcza teraz, kiedy przebywający na emigracji zarobkowej ojciec postanowił, że do swojej rodziny nie wróci. Rozpoczyna się śmiała i niebezpieczna wyprawa, w której niepełnosprawna Mela odegra niezwykle ważną rolę.
Marcin Szczygielski wybrał sobie niełatwy temat i zrealizował go z godnym podziwu rozmachem. Łatwo było przy takiej fabule niechcący skręcić w kierunku groteski czy sensacyjnego japońskiego animowanego serialu dla dzieci – autor wybrał jednak horror zespolony z fantastyką, a tłem dla wydarzeń ustanowił rejony w literaturze czwartej – a nawet w powieściach dla dorosłych – zwykle niedostępne. Już samo nagromadzenie zagrażających życiu i zdrowiu mieszkańców elementów jest przerażające – a to dopiero punkt wyjścia do rozgrywających się w Młynach wydarzeń. Skutki działalności człowieka są katastrofalne – wieś umiera na oczach czytelników, lecz najgorsze jest to, że bohaterowie nie mogą z niej uciec (tak, jak zrobiły to już wszystkie zwierzęta). Skazani na powolną zagładę, muszą skoncentrować się na doraźnych problemach.
Równie wyraziste jak krajobraz są tu sylwetki bohaterów drugoplanowych. Babka jest okrutna wobec Iwa i jego matki, na małą Melę nie chce nawet spojrzeć: podświadomie oskarża ją o całe zło. W powieści zyskuje szansę rehabilitacji – w odpowiednim momencie musi przyjść z pomocą dzieciakom, których szczerze nie znosi. Dzieci z Młynów zyskują określone cechy charakterów, matka Iwa jest natomiast budowana na stereotypie dobrej, cichej, pracowitej i udręczonej kobiety, która w dodatku została właśnie opuszczona przez męża. Szczygielski mimo wszystko cenzuruje część scen (choć motywy z Babką wybrzmiewają czasem dość mocno), potrafi jednak wymyślać obrazy pełne grozy bez względu na ich mocne zakorzenienie raz w świecie realnym, raz – fantastycznym. Ta książka robi wrażenie i nic dziwnego, że autor zdobył Grand Prix w II Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren. Zasłużył na to zarówno oryginalnym i niepowtarzalnym pomysłem, jak i odważnie kreowanymi sytuacjami. „Czarny Młyn” nie da o sobie zapomnieć nie tylko młodym odbiorcom. Przeniesiona na ekran byłaby zapewne ta powieść mroczna i zbyt przygnębiająca – lecz historia zamknięta w niej działa mocno na wyobraźnię.
wtorek, 12 kwietnia 2011
Jakub Żulczyk: Zmorojewo
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Głód
Piętnastoletni Tytus Grójecki to chłopak-nieudacznik. Nie radzi sobie ze zwykłymi domowymi czynnościami, nie ma dziewczyny, interesują go tylko komputery i horrory. Na tego nastolatka nikt nie zwróciłby uwagi – pozbawiony charyzmy, nieatrakcyjny i nudny, ma problemy z przystosowaniem się do życia w społeczeństwie. Nawet najbliższe wakacje zapowiadają się nieciekawie: Tytus ma trafić na Warmię, do dziadków, którzy od rana do wieczora zamęczać go będą pracami przy gospodarstwie. Na szczęście tuż przed wyjazdem wpada na trop intrygującego zniknięcia poszukiwaczy miast-widm. Zaginieni wybierali się w okolice Głuszyc, w których mieszkają dziadkowie Tytusa.
Wakacje nabierają barw także dzięki Ance, buntowniczo nastawionej córce sąsiadów dziadka. Tytus jest zafascynowany pewną siebie, wulgarną nastolatką, która pali papierosy i robi wszystko, by wyprowadzić z równowagi rodziców. Anka, przyzwyczajona do rozkochiwania w sobie nieudaczników i porzucania ich, uczy Tytusa, jak się całować.
Jakub Żulczyk rozwuja w „Zmorojewie” dwa wątki – pierwszy związany jest z ukrytym w pobliżu Głuszyc miastem, zaludnianym przez stwory z legend i wierzeń, podporządkowanym Złu. To stamtąd na świat wyruszają wysłannicy ciemności: napotkanych na swej drodze ludzi zmuszają, by ci sami się pożerali. Ktoś musi powstrzymać panoszące się stwory – i nietrudno zgadnąć, że tym kimś będzie Tytus, któremu sił doda myśl o Ance. Ów pierwszy wątek zajmuje większą część książki. Drugi motyw, związany z realnym światem, pokazuje zwyczajne problemy nastolatków, prezentowane bez cenzury. Żulczyk doskonale wie, że ugrzecznionym językiem nie odzwierciedli sposobu komunikowania się ludzi, wprowadza zatem co jakiś czas do dialogów przekleństwa, buduje obrazy niepokornych bohaterów, którym łamanie zakazów i nakazów starszych imponuje. Trochę tu – w obrębie drugiego wątku – czystej, międzyludzkiej nienawiści, trochę zauroczenia, które autor stara się zamaskować. Chociaż w prezentowaniu realiów Żulczyk jest niemal perfekcjonistą, większość sił poświęca na precyzyjne konstruowanie fantastyki. Wszelkie intrygi, które swoje źródło mają w paranormalnej przestrzeni, służą dynamizowaniu wymyślonych – a nie odwzorowywanych – zjawisk. W „Zmorojewie” znajdzie się miejsce na krew i śmierć, na brutalne walki i strach: to w końcu horror z posmakiem fantastyki.
Ale jest w nim coś więcej: ironiczna gra z konwencjami. Jakub Żulczyk sięga po znane od wieków symbole, by nadać im nowe znaczenie. Zaprasza do swojej książki postacie obecne przecież w rozmaitych podaniach a nawet bajkach, rzuca aluzjami do popkulturowych produkcji i tworzy całą sieć powiązań z innymi dziełami. Co bardziej ambitnych czytelników bawić będzie zapewne odkrywanie miejsc, z których zapożyczone zostały poszczególne motywy. Ci mniej wyczuleni na intertekstualia zadowolą się dynamicznymi scenami bitew i mrożącymi krew w żyłach opisami wydarzeń.
Nigdy do końca nie wiadomo, w jaką stronę Żulczyk skieruje swoich bohaterów i jakie sekrety skrywa jeszcze w ich przeszłości. Kiedy zaczyna rozwiązywać zagadki, w ich miejsce niemal natychmiast wprowadza nowe tematy, zaprzątające wyobraźnię i uwagę odbiorców. W efekcie liczącą blisko 500 stron powieść czytelnicy pochłoną błyskawicznie – i w odróżnieniu od pewnych istot z zaświatów, nie będą już czuć głodu.
Głód
Piętnastoletni Tytus Grójecki to chłopak-nieudacznik. Nie radzi sobie ze zwykłymi domowymi czynnościami, nie ma dziewczyny, interesują go tylko komputery i horrory. Na tego nastolatka nikt nie zwróciłby uwagi – pozbawiony charyzmy, nieatrakcyjny i nudny, ma problemy z przystosowaniem się do życia w społeczeństwie. Nawet najbliższe wakacje zapowiadają się nieciekawie: Tytus ma trafić na Warmię, do dziadków, którzy od rana do wieczora zamęczać go będą pracami przy gospodarstwie. Na szczęście tuż przed wyjazdem wpada na trop intrygującego zniknięcia poszukiwaczy miast-widm. Zaginieni wybierali się w okolice Głuszyc, w których mieszkają dziadkowie Tytusa.
Wakacje nabierają barw także dzięki Ance, buntowniczo nastawionej córce sąsiadów dziadka. Tytus jest zafascynowany pewną siebie, wulgarną nastolatką, która pali papierosy i robi wszystko, by wyprowadzić z równowagi rodziców. Anka, przyzwyczajona do rozkochiwania w sobie nieudaczników i porzucania ich, uczy Tytusa, jak się całować.
Jakub Żulczyk rozwuja w „Zmorojewie” dwa wątki – pierwszy związany jest z ukrytym w pobliżu Głuszyc miastem, zaludnianym przez stwory z legend i wierzeń, podporządkowanym Złu. To stamtąd na świat wyruszają wysłannicy ciemności: napotkanych na swej drodze ludzi zmuszają, by ci sami się pożerali. Ktoś musi powstrzymać panoszące się stwory – i nietrudno zgadnąć, że tym kimś będzie Tytus, któremu sił doda myśl o Ance. Ów pierwszy wątek zajmuje większą część książki. Drugi motyw, związany z realnym światem, pokazuje zwyczajne problemy nastolatków, prezentowane bez cenzury. Żulczyk doskonale wie, że ugrzecznionym językiem nie odzwierciedli sposobu komunikowania się ludzi, wprowadza zatem co jakiś czas do dialogów przekleństwa, buduje obrazy niepokornych bohaterów, którym łamanie zakazów i nakazów starszych imponuje. Trochę tu – w obrębie drugiego wątku – czystej, międzyludzkiej nienawiści, trochę zauroczenia, które autor stara się zamaskować. Chociaż w prezentowaniu realiów Żulczyk jest niemal perfekcjonistą, większość sił poświęca na precyzyjne konstruowanie fantastyki. Wszelkie intrygi, które swoje źródło mają w paranormalnej przestrzeni, służą dynamizowaniu wymyślonych – a nie odwzorowywanych – zjawisk. W „Zmorojewie” znajdzie się miejsce na krew i śmierć, na brutalne walki i strach: to w końcu horror z posmakiem fantastyki.
Ale jest w nim coś więcej: ironiczna gra z konwencjami. Jakub Żulczyk sięga po znane od wieków symbole, by nadać im nowe znaczenie. Zaprasza do swojej książki postacie obecne przecież w rozmaitych podaniach a nawet bajkach, rzuca aluzjami do popkulturowych produkcji i tworzy całą sieć powiązań z innymi dziełami. Co bardziej ambitnych czytelników bawić będzie zapewne odkrywanie miejsc, z których zapożyczone zostały poszczególne motywy. Ci mniej wyczuleni na intertekstualia zadowolą się dynamicznymi scenami bitew i mrożącymi krew w żyłach opisami wydarzeń.
Nigdy do końca nie wiadomo, w jaką stronę Żulczyk skieruje swoich bohaterów i jakie sekrety skrywa jeszcze w ich przeszłości. Kiedy zaczyna rozwiązywać zagadki, w ich miejsce niemal natychmiast wprowadza nowe tematy, zaprzątające wyobraźnię i uwagę odbiorców. W efekcie liczącą blisko 500 stron powieść czytelnicy pochłoną błyskawicznie – i w odróżnieniu od pewnych istot z zaświatów, nie będą już czuć głodu.
poniedziałek, 11 kwietnia 2011
Anita Głowińska: Kicia Kocia zostaje policjantką
Media Rodzina, Poznań 2011.
Przepis na zabawę
Anita Głowińska nie zamyka się w jednej konwencji pisania dla dzieci, sięga po schematy, które pozwolą jej urozmaicić serię o Kici Koci i sprawić, by książeczki były dla najmłodszych odbiorców nie tylko ciekawe czy atrakcyjne, ale i nieprzewidywalne. Wyjście od zupełnie prostych opowiastek zaowocowało w końcu coraz bardziej barwnymi przygodami. Już tomik „Kicia Kocia zostaje policjantką” będzie maluchy często zaskakiwać rozwojem akcji.
Tym razem opowieść wynika z przypadku, nie jest powielonym z normalnego życia kilkulatków faktem. Kicia Kocia na spacerze z mamą poznaje prawdziwego pana policjanta. Poznaje go w dramatycznych – przynajmniej dla dziecka – okolicznościach: kiedy na przejściu dla pieszych upuszcza torbę z zakupami. To pan policjant przychodzi wówczas z pomocą – zatrzymuje samochody i pozwala Kici Koci pozbierać rozsypane przedmioty. Bohaterka chce się dowiedzieć o swoim nowym przyjacielu jak najwięcej – pyta na przykład, czy złapał kiedyś złodzieja. Potem zaprasza kolegów na nową zabawę, zabawę w policjantów i złodziei. Amelka, Pacek i Julianek przystają na to z radością.
Kilka celów Anita Głowińska w tej krótkiej historyjce zrealizowała. Pouczyła dzieci, jak należy się zachowywać podczas przechodzenia przez jezdnię na światłach, przedstawiła stróża prawa i jego wyposażenie (charakterystyczną dla całej serii metodą wyliczenia), a także podpowiedziała maluchom, w co mogą się bawić. Pierwsza, edukacyjna część tomiku, zawiera zatem garść porad i wyjaśnień, niepozbawionych także dreszczyku emocji. Druga część zapewnia kreatywną rozrywkę – Głowińska bowiem nie poprzestaje na wymyślaniu tematu zabawy. Proponuje metodę, dzięki której w prosty sposób dziecko może przeistoczyć się w policjanta – o ile małym bohaterom odgrywającym role złodziei wystarczy chusta na twarz i worek (na łupy), o tyle Kicia Kocia musi się sporo natrudzić, by wykonać niezbędne rekwizyty: czapkę, kajdanki, pistolety, radiotelefon a nawet policyjne odznaki. Samo przygotowanie tych akcesoriów stanowić może dobrą zabawę.
„Kicia Kocia zostaje policjantką” to tomik niezwykle kolorowy. Autorka, która sama wykonuje ilustracje do swoich opowiastek, zadbała o to, by maluchy, kuszone przez kontrastowe barwy i duże, naiwne z pozoru postacie, nie mogły oderwać się od lektury. Jak zwykle Głowińska wszystkie obrazki wykonała własnoręcznie i tak, żeby było widać ślady pędzla – w ten sposób zachęcić może dzieci do samodzielnego rysowania innych przygód Kici Koci, sugerując, że tworzenie podobnych ilustracji nie jest wcale zbyt trudne. Infantylizm kreski jest jednocześnie największym atutem prac, składających się na obrazkową opowieść o przygodach małej kotki. Głowińska wkupia się stroną graficzną w łaski dzieci, którym na pewno przypadną do gustu barwne wizerunki bohaterów, ale też urzeka dorosłych ślicznymi a nie przesłodzonymi postaciami. To bonus do historyjki o edukacyjnych podstawach i zapowiedź przyjemności we wspólnym czytaniu.
Przepis na zabawę
Anita Głowińska nie zamyka się w jednej konwencji pisania dla dzieci, sięga po schematy, które pozwolą jej urozmaicić serię o Kici Koci i sprawić, by książeczki były dla najmłodszych odbiorców nie tylko ciekawe czy atrakcyjne, ale i nieprzewidywalne. Wyjście od zupełnie prostych opowiastek zaowocowało w końcu coraz bardziej barwnymi przygodami. Już tomik „Kicia Kocia zostaje policjantką” będzie maluchy często zaskakiwać rozwojem akcji.
Tym razem opowieść wynika z przypadku, nie jest powielonym z normalnego życia kilkulatków faktem. Kicia Kocia na spacerze z mamą poznaje prawdziwego pana policjanta. Poznaje go w dramatycznych – przynajmniej dla dziecka – okolicznościach: kiedy na przejściu dla pieszych upuszcza torbę z zakupami. To pan policjant przychodzi wówczas z pomocą – zatrzymuje samochody i pozwala Kici Koci pozbierać rozsypane przedmioty. Bohaterka chce się dowiedzieć o swoim nowym przyjacielu jak najwięcej – pyta na przykład, czy złapał kiedyś złodzieja. Potem zaprasza kolegów na nową zabawę, zabawę w policjantów i złodziei. Amelka, Pacek i Julianek przystają na to z radością.
Kilka celów Anita Głowińska w tej krótkiej historyjce zrealizowała. Pouczyła dzieci, jak należy się zachowywać podczas przechodzenia przez jezdnię na światłach, przedstawiła stróża prawa i jego wyposażenie (charakterystyczną dla całej serii metodą wyliczenia), a także podpowiedziała maluchom, w co mogą się bawić. Pierwsza, edukacyjna część tomiku, zawiera zatem garść porad i wyjaśnień, niepozbawionych także dreszczyku emocji. Druga część zapewnia kreatywną rozrywkę – Głowińska bowiem nie poprzestaje na wymyślaniu tematu zabawy. Proponuje metodę, dzięki której w prosty sposób dziecko może przeistoczyć się w policjanta – o ile małym bohaterom odgrywającym role złodziei wystarczy chusta na twarz i worek (na łupy), o tyle Kicia Kocia musi się sporo natrudzić, by wykonać niezbędne rekwizyty: czapkę, kajdanki, pistolety, radiotelefon a nawet policyjne odznaki. Samo przygotowanie tych akcesoriów stanowić może dobrą zabawę.
„Kicia Kocia zostaje policjantką” to tomik niezwykle kolorowy. Autorka, która sama wykonuje ilustracje do swoich opowiastek, zadbała o to, by maluchy, kuszone przez kontrastowe barwy i duże, naiwne z pozoru postacie, nie mogły oderwać się od lektury. Jak zwykle Głowińska wszystkie obrazki wykonała własnoręcznie i tak, żeby było widać ślady pędzla – w ten sposób zachęcić może dzieci do samodzielnego rysowania innych przygód Kici Koci, sugerując, że tworzenie podobnych ilustracji nie jest wcale zbyt trudne. Infantylizm kreski jest jednocześnie największym atutem prac, składających się na obrazkową opowieść o przygodach małej kotki. Głowińska wkupia się stroną graficzną w łaski dzieci, którym na pewno przypadną do gustu barwne wizerunki bohaterów, ale też urzeka dorosłych ślicznymi a nie przesłodzonymi postaciami. To bonus do historyjki o edukacyjnych podstawach i zapowiedź przyjemności we wspólnym czytaniu.
niedziela, 10 kwietnia 2011
Kirk Tuck: Lampy błyskowe w praktyce
Galaktyka, Łódź 2010.
Malowanie błyskiem
Wśród wielu wydawanych przez Galaktykę podręczników dotyczących oświetlenia w fotografii tom „Lampy błyskowe w praktyce” wyróżnia się redukowaniem motywu kreatywnych zdjęć i rozbudowaną częścią poświęconą sprzętowi. Kirk Tuck od samego początku próbuje nakłonić odbiorców do porzucenia skomplikowanych systemów reflektorów na rzecz lekkich lamp błyskowych. Jako zwolennik oświetlenia minimalistycznego z całą mocą przekonuje, że proponowany przez niego sposób oświetlania planów zdjęciowych ma sens, pozwoli oszczędzić czas, siły i pieniądze. Po tych retorycznych popisach przychodzi czas na przejście do sedna – czyli spokojnego rozpatrywania wad i zalet wybranych lamp. Kirk Tuck recenzuje lampy, których sam używa, nie bacząc na to, że temat w końcu się zdezaktualizuje. Mało tego, autor nawet przytacza krótką historię ewolucji oświetlenia fotograficznego (oczywiście po to, by wykazać, że lampy błyskowe są najbardziej sensownym rozwiązaniem); najwięcej uwagi poświęca jednak wyposażeniu. Długo opowiada o rozmaitych ulepszaczach i ułatwiaczach pracy – o statywach i podstawkach, źródłach zasilania lamp, wyzwalaczach i modyfikatorach światła (ograniczonych głównie do parasolek i blend). Interesują go też filtry i podpowiada, które będą szczególnie przydatne i dlaczego. Zwraca uwagę nawet na ciężarki, które pozwolą ustabilizować sprzęt. Ale skupia się także na elementach, jakich próżno by szukać w pozostałych tomach cyklu: między innymi na zagadnieniu oświetlania ludzi w sali konferencyjnej (gdy do dyspozycji fotografa są tylko niewielkie lampy) czy na zabezpieczaniu sprzętu przed deszczem.
Kirk Tuck podchodzi do tematu fotografowania z chłodnym profesjonalizmem i nie błaznuje (choć jego styl nie jest śmiertelnie poważny czy nudny) – stara się pisać dla określonego grona czytelników: dla tych, którzy fotografię traktują jako sposób zarabiania na życie. Autor zdaje sobie sprawę z tego, że ogromna większość jego odbiorców będzie potrzebowała wskazówek, dalekich od porad fotografów kreatywnych. Od szukania inspiracji ważniejsze będzie, jak korzystnie zaprezentować prezesa firmy – by ten, zadowolony z efektów, kiedyś zgłosił się z kolejnym zleceniem.
I jedna trzecia książki, przeznaczona na przykłady i korygowanie błędów zauważonych w praktyce, składa się głównie z takich zdjęć. Mnóstwo tu fotografii dyrektorów i pracowników biurowych (do miłych dla oka i wyobraźni wyjątków należy seria przedstawiająca firmowych superbohaterów), a problemami, które należy rozwiązać, są kwestie zestrojenia lamp i oświetlenia zastanego w pomieszczeniach. Niby zwyczajne – a konieczne dla fotografów zawodowych, którzy nie chcą przegrać w walce ze światłem.
Kirk Tuck pokazuje też coś, od czego większość fotografów stroni: odcina światło zastane i doświetla obecne na zdjęciu postacie lampami błyskowymi, zaburzając wrażenie naturalności. Może w ten sposób zdobyć sobie zwolenników lub zdeklarowanych przeciwników – w fotografii nie ma łatwych rozwiązań.
Malowanie błyskiem
Wśród wielu wydawanych przez Galaktykę podręczników dotyczących oświetlenia w fotografii tom „Lampy błyskowe w praktyce” wyróżnia się redukowaniem motywu kreatywnych zdjęć i rozbudowaną częścią poświęconą sprzętowi. Kirk Tuck od samego początku próbuje nakłonić odbiorców do porzucenia skomplikowanych systemów reflektorów na rzecz lekkich lamp błyskowych. Jako zwolennik oświetlenia minimalistycznego z całą mocą przekonuje, że proponowany przez niego sposób oświetlania planów zdjęciowych ma sens, pozwoli oszczędzić czas, siły i pieniądze. Po tych retorycznych popisach przychodzi czas na przejście do sedna – czyli spokojnego rozpatrywania wad i zalet wybranych lamp. Kirk Tuck recenzuje lampy, których sam używa, nie bacząc na to, że temat w końcu się zdezaktualizuje. Mało tego, autor nawet przytacza krótką historię ewolucji oświetlenia fotograficznego (oczywiście po to, by wykazać, że lampy błyskowe są najbardziej sensownym rozwiązaniem); najwięcej uwagi poświęca jednak wyposażeniu. Długo opowiada o rozmaitych ulepszaczach i ułatwiaczach pracy – o statywach i podstawkach, źródłach zasilania lamp, wyzwalaczach i modyfikatorach światła (ograniczonych głównie do parasolek i blend). Interesują go też filtry i podpowiada, które będą szczególnie przydatne i dlaczego. Zwraca uwagę nawet na ciężarki, które pozwolą ustabilizować sprzęt. Ale skupia się także na elementach, jakich próżno by szukać w pozostałych tomach cyklu: między innymi na zagadnieniu oświetlania ludzi w sali konferencyjnej (gdy do dyspozycji fotografa są tylko niewielkie lampy) czy na zabezpieczaniu sprzętu przed deszczem.
Kirk Tuck podchodzi do tematu fotografowania z chłodnym profesjonalizmem i nie błaznuje (choć jego styl nie jest śmiertelnie poważny czy nudny) – stara się pisać dla określonego grona czytelników: dla tych, którzy fotografię traktują jako sposób zarabiania na życie. Autor zdaje sobie sprawę z tego, że ogromna większość jego odbiorców będzie potrzebowała wskazówek, dalekich od porad fotografów kreatywnych. Od szukania inspiracji ważniejsze będzie, jak korzystnie zaprezentować prezesa firmy – by ten, zadowolony z efektów, kiedyś zgłosił się z kolejnym zleceniem.
I jedna trzecia książki, przeznaczona na przykłady i korygowanie błędów zauważonych w praktyce, składa się głównie z takich zdjęć. Mnóstwo tu fotografii dyrektorów i pracowników biurowych (do miłych dla oka i wyobraźni wyjątków należy seria przedstawiająca firmowych superbohaterów), a problemami, które należy rozwiązać, są kwestie zestrojenia lamp i oświetlenia zastanego w pomieszczeniach. Niby zwyczajne – a konieczne dla fotografów zawodowych, którzy nie chcą przegrać w walce ze światłem.
Kirk Tuck pokazuje też coś, od czego większość fotografów stroni: odcina światło zastane i doświetla obecne na zdjęciu postacie lampami błyskowymi, zaburzając wrażenie naturalności. Może w ten sposób zdobyć sobie zwolenników lub zdeklarowanych przeciwników – w fotografii nie ma łatwych rozwiązań.
sobota, 9 kwietnia 2011
Anna Staszewska: Każdy by się chciał powiesić
Nowy Świat, Warszawa 2011.
Zbiór anegdot
Stylem narracji – ale nawet samym tytułem – Anna Staszewska obiecuje (przede wszystkim) odbiorczyniom lekką, trochę zwariowaną powieść obyczajową, która ma dostarczać wyłącznie rozrywki. To czytadło na jeden wieczór, szybkie i wesołe, przypadnie do gustu tym, którzy chcieliby odpocząć przy niewymagającej lekturze. Staszewskiej nie chodzi o odwzorowywanie prawdziwego życia: autorka woli mnożyć dowcipne wydarzenia, składa fabułkę z całego szeregu niepowodzeń, nieporozumień i zaskoczeń, w których centrum znajduje się Joanna.
Joanna niedługo ma wyjść za mąż po raz drugi – ale nie jest do tego kroku przekonana, swojemu partnerowi, Piotrowi, może wiele zarzucić. Nie radzi sobie z uczuciami do tego stopnia, że trafia nawet do psychiatry. Poza tym Joanna ma dzieci, oddanych przyjaciół, talent do wpadania w tarapaty i zestaw anegdot, którymi okrasza niemal każdy rozdział. Do tego dochodzą nietuzinkowe pomysły bohaterki i jej znajomych. Joanna prezentuje swoje życie – niby zwyczajne, a w rzeczywistości pełne absurdalnych wydarzeń. Sekwencje anegdotycznych zwierzeń mają rozbawić czytających – bo dla fabuły, a właściwie podstawowego pytania: co ze ślubem, nie mają w zasadzie znaczenia.
A nie mają znaczenia także dlatego, że Anna Staszewska, rozprawiając się z tematem, zaraz o nim zapomina. Może to być uznane za wadę lub poważne niedopatrzenie: co z tego, że bohaterka zamiast pierścionka zaręczynowego dostanie żywą owcę, skoro słuch o tej owcy zaginie kilka stron dalej? „Każdy by się chciał powiesić” to zbiór opowiastek luźno ze sobą powiązanych i udających fabułę – w imitowaniu życia Staszewska posunęła się chyba za daleko, imituje chaos, ale nie nadaje mu żadnych ważniejszych celów. Drugim problemem w tej książce okazuje się nieuzasadnione zdrabnianie. Średnio co stronę pojawia się „określonko”, które może przyprawiać o ból zębów – zwłaszcza że nie ma żadnego uzasadnienia. Tu „zupka”, tam „nieboraczek” – znienacka, bez uprzedzenia i kompletnie bez sensu. Niepotrzebnie te zdrobnienia rozbijają narrację i wytrącają z rytmu lektury. Trzeci zarzut dotyczy fatalnej korekty: znalazło się tu kilka błędów ortograficznych, co też denerwuje.
Anna Staszewska chce bawić – i temu podporządkowuje całą opowieść. Troski bohaterów nie mają większego znaczenia, skoro chodzi o rozrywkę czytelników. Autorka nie pozwala im na znużenie czy strach, chociaż bywa, że uruchamia dowcipy niskie. Będzie się z czego przy tej książce pośmiać, owszem – ale pośmiać praktycznie bez refleksji. Dynamizm zapewni naiwna bohaterka, kobieta, która zachowuje się chwilami jak nastolatka, a w przebłyskach zdrowego rozsądku uświadamia sobie własne błędy. Większość przykrych spraw, jakie spotykają Joannę, bierze się stąd, że bohaterka działa impulsywnie i nie potrafi przyznać się do pomyłek. Nie jest jednak bezwolną kukłą, skazaną na niefortunne zrządzenia losu, wręcz przeciwnie – sama generuje kolejne zabawne przypadki i daleka jest od przedstawiania siebie jako ofiary: to warunek niezbędny, by odbiorcy mogli czerpać przyjemność z lektury.
Wbrew wisielczej zapowiedzi z tytułu, tom „Każdy by się chciał powiesić” to zestaw historii mocno optymistycznych i zabawnych na przekór trudnej czasem rzeczywistości. Ta książka ma dodawać otuchy i wywoływać uśmiech, ma zabijać czas i dostarczać drobnej przyjemności. To czytadło, które nie powinno zmęczyć – w końcu istotne są w nim obrazki pełne humoru.
Zbiór anegdot
Stylem narracji – ale nawet samym tytułem – Anna Staszewska obiecuje (przede wszystkim) odbiorczyniom lekką, trochę zwariowaną powieść obyczajową, która ma dostarczać wyłącznie rozrywki. To czytadło na jeden wieczór, szybkie i wesołe, przypadnie do gustu tym, którzy chcieliby odpocząć przy niewymagającej lekturze. Staszewskiej nie chodzi o odwzorowywanie prawdziwego życia: autorka woli mnożyć dowcipne wydarzenia, składa fabułkę z całego szeregu niepowodzeń, nieporozumień i zaskoczeń, w których centrum znajduje się Joanna.
Joanna niedługo ma wyjść za mąż po raz drugi – ale nie jest do tego kroku przekonana, swojemu partnerowi, Piotrowi, może wiele zarzucić. Nie radzi sobie z uczuciami do tego stopnia, że trafia nawet do psychiatry. Poza tym Joanna ma dzieci, oddanych przyjaciół, talent do wpadania w tarapaty i zestaw anegdot, którymi okrasza niemal każdy rozdział. Do tego dochodzą nietuzinkowe pomysły bohaterki i jej znajomych. Joanna prezentuje swoje życie – niby zwyczajne, a w rzeczywistości pełne absurdalnych wydarzeń. Sekwencje anegdotycznych zwierzeń mają rozbawić czytających – bo dla fabuły, a właściwie podstawowego pytania: co ze ślubem, nie mają w zasadzie znaczenia.
A nie mają znaczenia także dlatego, że Anna Staszewska, rozprawiając się z tematem, zaraz o nim zapomina. Może to być uznane za wadę lub poważne niedopatrzenie: co z tego, że bohaterka zamiast pierścionka zaręczynowego dostanie żywą owcę, skoro słuch o tej owcy zaginie kilka stron dalej? „Każdy by się chciał powiesić” to zbiór opowiastek luźno ze sobą powiązanych i udających fabułę – w imitowaniu życia Staszewska posunęła się chyba za daleko, imituje chaos, ale nie nadaje mu żadnych ważniejszych celów. Drugim problemem w tej książce okazuje się nieuzasadnione zdrabnianie. Średnio co stronę pojawia się „określonko”, które może przyprawiać o ból zębów – zwłaszcza że nie ma żadnego uzasadnienia. Tu „zupka”, tam „nieboraczek” – znienacka, bez uprzedzenia i kompletnie bez sensu. Niepotrzebnie te zdrobnienia rozbijają narrację i wytrącają z rytmu lektury. Trzeci zarzut dotyczy fatalnej korekty: znalazło się tu kilka błędów ortograficznych, co też denerwuje.
Anna Staszewska chce bawić – i temu podporządkowuje całą opowieść. Troski bohaterów nie mają większego znaczenia, skoro chodzi o rozrywkę czytelników. Autorka nie pozwala im na znużenie czy strach, chociaż bywa, że uruchamia dowcipy niskie. Będzie się z czego przy tej książce pośmiać, owszem – ale pośmiać praktycznie bez refleksji. Dynamizm zapewni naiwna bohaterka, kobieta, która zachowuje się chwilami jak nastolatka, a w przebłyskach zdrowego rozsądku uświadamia sobie własne błędy. Większość przykrych spraw, jakie spotykają Joannę, bierze się stąd, że bohaterka działa impulsywnie i nie potrafi przyznać się do pomyłek. Nie jest jednak bezwolną kukłą, skazaną na niefortunne zrządzenia losu, wręcz przeciwnie – sama generuje kolejne zabawne przypadki i daleka jest od przedstawiania siebie jako ofiary: to warunek niezbędny, by odbiorcy mogli czerpać przyjemność z lektury.
Wbrew wisielczej zapowiedzi z tytułu, tom „Każdy by się chciał powiesić” to zestaw historii mocno optymistycznych i zabawnych na przekór trudnej czasem rzeczywistości. Ta książka ma dodawać otuchy i wywoływać uśmiech, ma zabijać czas i dostarczać drobnej przyjemności. To czytadło, które nie powinno zmęczyć – w końcu istotne są w nim obrazki pełne humoru.
piątek, 8 kwietnia 2011
Fleur Jaeggy: Żywoty domniemane
Noir sur Blanc, Warszawa 2011.
Życie pod lupą
W cudzych biografiach znaleźć można elementy inspirujące, podsycające ciekawość czy sugerujące niezwykłość człowieka. Pojedyncze zdarzenia, które mogą być uchwycone przez rozmaite klasyfikacje i odwołania do konwencji konkurują przeważnie z obrazami uniwersalnymi, zdradzającymi głębokie prawdy o nas samych. Fleur Jaeggy próbuje w czterech krótkich esejach uchwycić istotę tożsamości czterech wybitnych postaci. W miejsce klasycznych żywotów proponuje „Żywoty domniemane” – opowieści uwolnione od klucza chronologicznego czy monograficznego. Zajmuje się wyimkami z życiorysów, fragmentami, które zasługują na lekko filozoficzną, niebanalną analizę i składają się na pełen niespodzianek portret.
Thomas De Quincey, John Keats, Marcel Schwob i Robert Walser – to czterej bohaterowie niewielkiego (liczącego zaledwie ponad 60 stron) tomiku. Fleur Jaeggy proponuje cztery spojrzenia, w których próba porządkowania chaosu egzystencji miesza się z chęcią uchwycenia sedna jednostkowości. Szuka w biografiach elementów niezwykłości, faktów i zjawisk, które odróżniałyby opisywane postacie od ogółu. Dla Jaeggy równie ważne jak możliwe do zweryfikowania zdarzenia stają się odczucia, stany trudne do wyobrażenia i przekazania, ulotne i efemeryczne doświadczenia, które nie mają szansy znaleźć miejsca w klasycznym żywotopisarstwie. I wydaje się, że o to właśnie autorce chodzi: ciągłe poszukiwania nieuchwytnego wiążą się z przytaczaniem pozornie nieistotnych drobiazgów, prezentacja ekscentrycznych zachowań i zwyczajów nieodłącznie pociąga za sobą pytanie o istotę twórczości. Pojawiają się tu motywy zagadkowe i świadczące o wyobcowaniu bohaterów esejów, bądź o ich nieprzystosowaniu do zwyczajnego życia. Mimo tego wewnętrznego rozedrgania esejów i czasowych przeskoków, jakie z konieczności autorka musi stosować, opowieści jawią się jako niezwykle spójne i oddziałują na odbiorców z ogromną siłą.
Fleur Jaeggy dokonuje skrótów i uproszczeń, a wybrane przez siebie tematy poddaje nowym interpretacjom. I tak na przykład zderza ze sobą wizje kilkuletniego Johna Keatsa, który uwielbia bójki i sprzeczki z Keatsem, który odkrył Książkę. Podąża tropami lektur, by odkryć, jaki wpływ mogły one mieć na kształtowanie się młodych umysłów: ale już za moment zbacza z tej ścieżki, zaintrygowana rysami twarzy literata – którą to drogę porzuca na wieść o ważnych dla Keatsa dziewczynach. Trochę w tym plotki, trochę analiz, zwykła ludzka ciekawość uzupełnia się z badawczą precyzją. Realia funkcjonują obok wydarzeń zmienianych w anegdoty, a wszystko to znajduje idealne miejsce w szybkiej (choć nie pospiesznej), obrazowej zdecydowanej narracji.
Narodziny niezwykłości bohaterów idą w parze z rozważaniami nad ich ludzką śmiercią, nad unicestwieniem cielesnym czy przegraną walką z czasem. Motywy eschatologiczne wybrzmiewają szczególnie silnie w zestawieniu z beztroskimi pozornie skojarzeniami, otwierającymi kolejne eseje. Nie oznacza to minorowej tonacji: Fleur Jaeggy stawia bowiem na bezemocjonalny styl, wybiera narrację pozbawioną ocen i komentarzy. Z rzadka sięga po lekko poetyzowany lub filozoficzny ton: odautorskie opinie zdradza w tym wypadku sam dobór faktów i nastawienie na ich kontrastowe połączenia.
Tomik z „Żywotami domniemanymi” sugeruje szybką lekturę. Nic bardziej mylnego: to zestaw opowieści, które w odbiorze zaczynają się rozrastać, zwracać uwagę czytelników na coraz to inne aspekty życia i śmierci prezentowanych postaci – i na kwestie ogólnoludzkie. Fleur Jaeggy potrafi pisać tak, by poruszyć odbiorców i nie dać im zapomnieć o przeczytanych szkicach.
Życie pod lupą
W cudzych biografiach znaleźć można elementy inspirujące, podsycające ciekawość czy sugerujące niezwykłość człowieka. Pojedyncze zdarzenia, które mogą być uchwycone przez rozmaite klasyfikacje i odwołania do konwencji konkurują przeważnie z obrazami uniwersalnymi, zdradzającymi głębokie prawdy o nas samych. Fleur Jaeggy próbuje w czterech krótkich esejach uchwycić istotę tożsamości czterech wybitnych postaci. W miejsce klasycznych żywotów proponuje „Żywoty domniemane” – opowieści uwolnione od klucza chronologicznego czy monograficznego. Zajmuje się wyimkami z życiorysów, fragmentami, które zasługują na lekko filozoficzną, niebanalną analizę i składają się na pełen niespodzianek portret.
Thomas De Quincey, John Keats, Marcel Schwob i Robert Walser – to czterej bohaterowie niewielkiego (liczącego zaledwie ponad 60 stron) tomiku. Fleur Jaeggy proponuje cztery spojrzenia, w których próba porządkowania chaosu egzystencji miesza się z chęcią uchwycenia sedna jednostkowości. Szuka w biografiach elementów niezwykłości, faktów i zjawisk, które odróżniałyby opisywane postacie od ogółu. Dla Jaeggy równie ważne jak możliwe do zweryfikowania zdarzenia stają się odczucia, stany trudne do wyobrażenia i przekazania, ulotne i efemeryczne doświadczenia, które nie mają szansy znaleźć miejsca w klasycznym żywotopisarstwie. I wydaje się, że o to właśnie autorce chodzi: ciągłe poszukiwania nieuchwytnego wiążą się z przytaczaniem pozornie nieistotnych drobiazgów, prezentacja ekscentrycznych zachowań i zwyczajów nieodłącznie pociąga za sobą pytanie o istotę twórczości. Pojawiają się tu motywy zagadkowe i świadczące o wyobcowaniu bohaterów esejów, bądź o ich nieprzystosowaniu do zwyczajnego życia. Mimo tego wewnętrznego rozedrgania esejów i czasowych przeskoków, jakie z konieczności autorka musi stosować, opowieści jawią się jako niezwykle spójne i oddziałują na odbiorców z ogromną siłą.
Fleur Jaeggy dokonuje skrótów i uproszczeń, a wybrane przez siebie tematy poddaje nowym interpretacjom. I tak na przykład zderza ze sobą wizje kilkuletniego Johna Keatsa, który uwielbia bójki i sprzeczki z Keatsem, który odkrył Książkę. Podąża tropami lektur, by odkryć, jaki wpływ mogły one mieć na kształtowanie się młodych umysłów: ale już za moment zbacza z tej ścieżki, zaintrygowana rysami twarzy literata – którą to drogę porzuca na wieść o ważnych dla Keatsa dziewczynach. Trochę w tym plotki, trochę analiz, zwykła ludzka ciekawość uzupełnia się z badawczą precyzją. Realia funkcjonują obok wydarzeń zmienianych w anegdoty, a wszystko to znajduje idealne miejsce w szybkiej (choć nie pospiesznej), obrazowej zdecydowanej narracji.
Narodziny niezwykłości bohaterów idą w parze z rozważaniami nad ich ludzką śmiercią, nad unicestwieniem cielesnym czy przegraną walką z czasem. Motywy eschatologiczne wybrzmiewają szczególnie silnie w zestawieniu z beztroskimi pozornie skojarzeniami, otwierającymi kolejne eseje. Nie oznacza to minorowej tonacji: Fleur Jaeggy stawia bowiem na bezemocjonalny styl, wybiera narrację pozbawioną ocen i komentarzy. Z rzadka sięga po lekko poetyzowany lub filozoficzny ton: odautorskie opinie zdradza w tym wypadku sam dobór faktów i nastawienie na ich kontrastowe połączenia.
Tomik z „Żywotami domniemanymi” sugeruje szybką lekturę. Nic bardziej mylnego: to zestaw opowieści, które w odbiorze zaczynają się rozrastać, zwracać uwagę czytelników na coraz to inne aspekty życia i śmierci prezentowanych postaci – i na kwestie ogólnoludzkie. Fleur Jaeggy potrafi pisać tak, by poruszyć odbiorców i nie dać im zapomnieć o przeczytanych szkicach.
czwartek, 7 kwietnia 2011
Kimberly Derling: Ukryte
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Echa
Czasem wystarczy prosty pomysł, żeby zwykłą i pozornie banalną historię przeobrazić w emocjonującą powieść, by książce nadać znamię thrillera i mimo tego zdobyć szerokie grono odbiorców. Tytuł historii Kimberly Derling w polskim przekładzie wybrzmiewa znacznie lepiej niż w oryginale – może sugerować tajemnicę i zapowiadać emocjonującą lekturę: w ten sposób obyczajowy tom dla nastolatek zamienia się w mroczną relację.
Violet, uczennica przedostatniej klasy liceum, posiada niezwykłą zdolność odbierania ech zamordowanych istot: jako ośmiolatka odkryła zwłoki uprowadzonej dziewczyny, stale też natrafiała na zakopane zwierzęta. Sygnały, jakie odbiera od martwych nazywa echami. Z czasem orientuje się, że zabójcy noszą na sobie piętna: równie wyraźne jak echa ślady. Poza tym Violet jest normalną nastolatką, która właśnie uświadomiła sobie, że jej najlepszy przyjaciel, Jay, bardzo wyprzystojniał. O serce Jaya walczą jednak szkolne piękności, a i sam chłopak zachowuje się wobec Violet zupełnie jak dawniej – jest troskliwy i opiekuńczy, lecz nie traci głowy na widok dobrze znanej przyjaciółki. Ten motyw zepchnąłby na dalszy plan kwestię odczuwania ech – gdyby nie oś napędowa fabuły tomu. W małym miasteczku dzieje się bowiem coś złego: giną kolejne młode dziewczyny. Stają się one ofiarami seryjnego mordercy. Violet potrafi odczytać echa nieżyjących koleżanek – a to oznacza, że mogłaby rozpoznać zabójcę – jeśli sama wcześniej nie stanie się jego ofiarą.
Kimberly Derling połączyła w książce dwie wykluczające się często konwencje i, co ciekawe, zaprezentowała je z równą intensywnością. Idealizowane obrazy chłopaka równoważy portret mordercy (który co jakiś czas zabiera w książce na chwilę głos i znajduje się w centrum zainteresowania narratora), pierwsza miłość jednocześnie podsyca i łagodzi rozmiar zbrodni i panujący wszędzie strach. Autorka wykorzystała motyw paranormalny, by uniknąć konieczności sięgania do powieści detektywistycznych: Violet ma w sobie w końcu więcej z psa niż z prawdziwego detektywa, wyczuwa sygnały zbrodni zamiast żmudnie kompletować dane – ale autorce to wystarczyło do stworzenia pełnej grozy i nieprzewidywalności atmosfery. Napięcie thrillera pozwoliło Derling na obrazowanie wymarzonej prawdziwej miłości: Jay nie tylko jest chłopakiem bez wad – staje na wysokości zadania bez względu na to, co ma zrobić, zawsze znajdzie się w pobliżu i dyskretnie czuwa nad dziewczyną, kocha ją bardzo i żadne przeszkody nie są mu straszne w drodze do szczęśliwego związku. Nawet w powieści dla nastolatek byłoby to zbyt cukierkowe i zbyt idealne rozwiązanie – ale Kimberly Derling nie musi martwić się o przewidywalność czy przesadę w dawkowaniu słodyczy. Umożliwiają jej to proporcje między wątkami i umiejętność konstruowania scen zaskakujących. Mocno emocjonalnej opowieści towarzyszy w „Ukrytych” błyskawicznie zmieniająca się akcja: autorka podkręca ciągle tempo wydarzeń, a mimo to pozwala w lekturze cieszyć się subtelnie dobranymi uczuciami dwojga młodych bohaterów.
Jest tom „Ukryte” alternatywą dla literatury spod znaku paranormal. Jest powieścią klimatyczną, mroczną i straszną – ale nie odpychającą, wręcz przeciwnie: kusić będzie młodych czytelników także ładnymi opisami i sposobami prezentowania odczuć czy pragnień.
Echa
Czasem wystarczy prosty pomysł, żeby zwykłą i pozornie banalną historię przeobrazić w emocjonującą powieść, by książce nadać znamię thrillera i mimo tego zdobyć szerokie grono odbiorców. Tytuł historii Kimberly Derling w polskim przekładzie wybrzmiewa znacznie lepiej niż w oryginale – może sugerować tajemnicę i zapowiadać emocjonującą lekturę: w ten sposób obyczajowy tom dla nastolatek zamienia się w mroczną relację.
Violet, uczennica przedostatniej klasy liceum, posiada niezwykłą zdolność odbierania ech zamordowanych istot: jako ośmiolatka odkryła zwłoki uprowadzonej dziewczyny, stale też natrafiała na zakopane zwierzęta. Sygnały, jakie odbiera od martwych nazywa echami. Z czasem orientuje się, że zabójcy noszą na sobie piętna: równie wyraźne jak echa ślady. Poza tym Violet jest normalną nastolatką, która właśnie uświadomiła sobie, że jej najlepszy przyjaciel, Jay, bardzo wyprzystojniał. O serce Jaya walczą jednak szkolne piękności, a i sam chłopak zachowuje się wobec Violet zupełnie jak dawniej – jest troskliwy i opiekuńczy, lecz nie traci głowy na widok dobrze znanej przyjaciółki. Ten motyw zepchnąłby na dalszy plan kwestię odczuwania ech – gdyby nie oś napędowa fabuły tomu. W małym miasteczku dzieje się bowiem coś złego: giną kolejne młode dziewczyny. Stają się one ofiarami seryjnego mordercy. Violet potrafi odczytać echa nieżyjących koleżanek – a to oznacza, że mogłaby rozpoznać zabójcę – jeśli sama wcześniej nie stanie się jego ofiarą.
Kimberly Derling połączyła w książce dwie wykluczające się często konwencje i, co ciekawe, zaprezentowała je z równą intensywnością. Idealizowane obrazy chłopaka równoważy portret mordercy (który co jakiś czas zabiera w książce na chwilę głos i znajduje się w centrum zainteresowania narratora), pierwsza miłość jednocześnie podsyca i łagodzi rozmiar zbrodni i panujący wszędzie strach. Autorka wykorzystała motyw paranormalny, by uniknąć konieczności sięgania do powieści detektywistycznych: Violet ma w sobie w końcu więcej z psa niż z prawdziwego detektywa, wyczuwa sygnały zbrodni zamiast żmudnie kompletować dane – ale autorce to wystarczyło do stworzenia pełnej grozy i nieprzewidywalności atmosfery. Napięcie thrillera pozwoliło Derling na obrazowanie wymarzonej prawdziwej miłości: Jay nie tylko jest chłopakiem bez wad – staje na wysokości zadania bez względu na to, co ma zrobić, zawsze znajdzie się w pobliżu i dyskretnie czuwa nad dziewczyną, kocha ją bardzo i żadne przeszkody nie są mu straszne w drodze do szczęśliwego związku. Nawet w powieści dla nastolatek byłoby to zbyt cukierkowe i zbyt idealne rozwiązanie – ale Kimberly Derling nie musi martwić się o przewidywalność czy przesadę w dawkowaniu słodyczy. Umożliwiają jej to proporcje między wątkami i umiejętność konstruowania scen zaskakujących. Mocno emocjonalnej opowieści towarzyszy w „Ukrytych” błyskawicznie zmieniająca się akcja: autorka podkręca ciągle tempo wydarzeń, a mimo to pozwala w lekturze cieszyć się subtelnie dobranymi uczuciami dwojga młodych bohaterów.
Jest tom „Ukryte” alternatywą dla literatury spod znaku paranormal. Jest powieścią klimatyczną, mroczną i straszną – ale nie odpychającą, wręcz przeciwnie: kusić będzie młodych czytelników także ładnymi opisami i sposobami prezentowania odczuć czy pragnień.
środa, 6 kwietnia 2011
Henryk Bardijewski: Wyprawa do krainy księcia Marginała
Stentor, Warszawa 2009.
Bajka w szkole
Przejście z normalnego świata do krainy bajek to dobry moment na uruchamianie absurdu i towarzyszącego mu nieodłącznie humoru. Wiedział o tym Erich Kastner, przekonał się i Henryk Bardijewski, kiedy zaprosił maluchy wraz z uczniami pewnej szkoły trafi do Margalii, tajemniczej krainy, w której wszystko mieściło się na marginesach. W Margalii rządził książę Marginał – a cała kraina skonstruowana była z obrzeży i peryferii. Niewielu o niej wiedziało, jednym z wtajemniczonych okazał się szkolny woźny, który specjalizował się w bajkach. Kiedy pan od geografii nie przyszedł na lekcję, woźny pojawił się w klasie na zastępstwie i opowiedział uczniom o kraju księcia Marginała. Dwóch najodważniejszych postanowiło się tam udać…
Henryk Bardijewski swoją bajkę kieruje na granicę między dwoma światami – zwykli ludzie mogą w dość prosty sposób przeniknąć do baśniowych krain, ale i postacie wymyślone mają szansę pojawić się w obcej dla nich i nielogicznej rzeczywistości. Jak bowiem stwierdza sam autor, a za nim obeznani w podobnych migracjach bohaterowie: ekspedycje do środka bajek się zdarzają, w dodatku niepostrzeżenie – i człowiek nie zawsze wie, czy nie znalazł się już przypadkiem w środku jakiejś opowieści.
Kraj, do którego chłopcy udają się w nadziei na przeżywanie przygód, rządzi się swoimi własnymi prawami. Do tarczy celuje się nie w środek, a jak najdalej od niego, hetman Puginał brzęczy orderami, w muzeum są tylko puste ściany, bo wszystkie dzieła sztuki znalazły się w zamku. W końcu „Margalia jest jedyna. Cała marginesowa jest jedynym krajem na świecie, który nie ma środka”. Skoro już Kubie i Wojtkowi udało się przeniknąć od tak egzotycznej krainy, może warto by było i jej mieszkańców zapoznać z inną kulturą? Księżniczka Marginałka ma pójść z chłopcami do szkoły, aby przekonać się, jak żyją ludzie gdzie indziej. I tak dwa światy uzupełniają się, a prosta historia opowiedziana w tej książce zaczyna ostrożnie odsłaniać prawdę o podróżowaniu. W końcu z każdej bajki człowiek wychodzi trochę mądrzejszy.
W tej publikacji liczy się przede wszystkim lekki żart. Henryk Bardijewski próbuje zaskakiwać młodych odbiorców dowcipnymi puentami zamykanymi w dialogach – w stylu, do którego przyzwyczaili już czytelników dzisiaj Marcin Pałasz i Grzegorz Kasdepke – i często mu się to udaje, zdumienie, płynące z różnic między światami jest tak duże, że zradzają się z niego ładne, niewymuszone żarty. Bardijewski stawia na bohaterów wyrazistych i typowych, każdy z nich ma swoje upodobania, zwyczaje i komiczne wady, które z całą mocą wybrzmiewają w zestawieniu z przybyszami z zewnątrz. Do tego dochodzi jeszcze atrakcyjna kreacja szkoły, w której woźny może przyjść na zastępstwo i czuć się lepszy niż nauczyciele; w której pan od geografii wyrusza, by odkryć nieznaną krainę; i w której widmo jedynek wprawdzie istnieje – lecz nie wzbudza strachu. Jednym słowem stworzył Bardijewski szkołę z bajki i księstwo z bajki, a potem te dwie bajki ze sobą zharmonizował. I tak powstała „Wyprawa do krainy księcia Marginała”, opowieść szybka i niebanalna, czerpiąca z wyobraźni, wesoła i intrygująca. Dla dzieci będzie ona otwarciem drzwi do nowej, nieodkrytej jeszcze przestrzeni fantazji, dla czytających swoim pociechom dorosłych – powrót do beztroskiego dzieciństwa, pełnego szalonych pomysłów.
Bajka w szkole
Przejście z normalnego świata do krainy bajek to dobry moment na uruchamianie absurdu i towarzyszącego mu nieodłącznie humoru. Wiedział o tym Erich Kastner, przekonał się i Henryk Bardijewski, kiedy zaprosił maluchy wraz z uczniami pewnej szkoły trafi do Margalii, tajemniczej krainy, w której wszystko mieściło się na marginesach. W Margalii rządził książę Marginał – a cała kraina skonstruowana była z obrzeży i peryferii. Niewielu o niej wiedziało, jednym z wtajemniczonych okazał się szkolny woźny, który specjalizował się w bajkach. Kiedy pan od geografii nie przyszedł na lekcję, woźny pojawił się w klasie na zastępstwie i opowiedział uczniom o kraju księcia Marginała. Dwóch najodważniejszych postanowiło się tam udać…
Henryk Bardijewski swoją bajkę kieruje na granicę między dwoma światami – zwykli ludzie mogą w dość prosty sposób przeniknąć do baśniowych krain, ale i postacie wymyślone mają szansę pojawić się w obcej dla nich i nielogicznej rzeczywistości. Jak bowiem stwierdza sam autor, a za nim obeznani w podobnych migracjach bohaterowie: ekspedycje do środka bajek się zdarzają, w dodatku niepostrzeżenie – i człowiek nie zawsze wie, czy nie znalazł się już przypadkiem w środku jakiejś opowieści.
Kraj, do którego chłopcy udają się w nadziei na przeżywanie przygód, rządzi się swoimi własnymi prawami. Do tarczy celuje się nie w środek, a jak najdalej od niego, hetman Puginał brzęczy orderami, w muzeum są tylko puste ściany, bo wszystkie dzieła sztuki znalazły się w zamku. W końcu „Margalia jest jedyna. Cała marginesowa jest jedynym krajem na świecie, który nie ma środka”. Skoro już Kubie i Wojtkowi udało się przeniknąć od tak egzotycznej krainy, może warto by było i jej mieszkańców zapoznać z inną kulturą? Księżniczka Marginałka ma pójść z chłopcami do szkoły, aby przekonać się, jak żyją ludzie gdzie indziej. I tak dwa światy uzupełniają się, a prosta historia opowiedziana w tej książce zaczyna ostrożnie odsłaniać prawdę o podróżowaniu. W końcu z każdej bajki człowiek wychodzi trochę mądrzejszy.
W tej publikacji liczy się przede wszystkim lekki żart. Henryk Bardijewski próbuje zaskakiwać młodych odbiorców dowcipnymi puentami zamykanymi w dialogach – w stylu, do którego przyzwyczaili już czytelników dzisiaj Marcin Pałasz i Grzegorz Kasdepke – i często mu się to udaje, zdumienie, płynące z różnic między światami jest tak duże, że zradzają się z niego ładne, niewymuszone żarty. Bardijewski stawia na bohaterów wyrazistych i typowych, każdy z nich ma swoje upodobania, zwyczaje i komiczne wady, które z całą mocą wybrzmiewają w zestawieniu z przybyszami z zewnątrz. Do tego dochodzi jeszcze atrakcyjna kreacja szkoły, w której woźny może przyjść na zastępstwo i czuć się lepszy niż nauczyciele; w której pan od geografii wyrusza, by odkryć nieznaną krainę; i w której widmo jedynek wprawdzie istnieje – lecz nie wzbudza strachu. Jednym słowem stworzył Bardijewski szkołę z bajki i księstwo z bajki, a potem te dwie bajki ze sobą zharmonizował. I tak powstała „Wyprawa do krainy księcia Marginała”, opowieść szybka i niebanalna, czerpiąca z wyobraźni, wesoła i intrygująca. Dla dzieci będzie ona otwarciem drzwi do nowej, nieodkrytej jeszcze przestrzeni fantazji, dla czytających swoim pociechom dorosłych – powrót do beztroskiego dzieciństwa, pełnego szalonych pomysłów.
wtorek, 5 kwietnia 2011
Kate le Vann: W pogoni za marzeniem
Akapit Press, Łódź 2011.
Dylematy nastolatki
Podczas lektury powieści „W pogoni za marzeniem” trudno odsunąć od siebie myśl o tym, że Kate le Vann mówi językiem nastoletnich czytelniczek – i dokładnie odwzorowuje ich przemyślenia. Mimo że autorka próbuje indywidualizować historię i nadawać jej oryginalne brzmienie, odtwarza w swojej książce typowe dylematy młodych dziewczyn. Tom „W pogoni za marzeniem” miejscami przypomina rozważania zwykłych odbiorczyń – i to zakorzenienie w ich świecie przyniesie autorce uznanie nastolatek.
Cassidy jest uczennicą gimnazjum, raczej samotniczką. Ukrywa przed wszystkimi swoje prawdziwe uczucia, bo nie chce zdradzać słabości. Nie znajduje zrozumienia w domu (to motyw dla młodzieżowych powieści naturalny): nie przepada za facetem matki, który we wszystko się wtrąca. Dodatkowo czuje się odrzucona po tym, jak podsłuchała rozmowę, w której matka stwierdziła, że Cassidy nie będzie mieszać z nimi do końca życia. Ale to właśnie na Cassidy zwraca uwagę paczka licealistów. Jeden z nich, Jonas, jest wyraźnie zauroczony dziewczyną.
Właściwie Kate le Vann splata ze sobą dwie historie: jedna to zwyczajny obyczajowy obrazek rozkwitającego uczucia i rozterek, jakie przeżywa młoda dziewczyna, która nie jest do końca pewna swoich emocji. Druga wprowadza element niepokoju: koledzy Jonasa (a także on sam, chociaż nie ma ochoty się do tego przyznawać) zdradzają rasistowskie poglądy i szerzą na szkolnym forum agresję. Cassidy jest rozdarta między lojalnością wobec chłopaka a tym, co twierdzą jej przyjaciele. Szuka oparcia i usprawiedliwienia dla Jonasa – nie chce wyjść na naiwną nastolatkę, lecz nie ma też ochoty wierzyć w wyraźne przesłanki.
„W pogoni za marzeniem” to powieść o dojrzewaniu – utrzymana w raczej gorzkim tonie. Bohaterka odkrywa uroki bycia ze starszym chłopakiem, uwielbia się z nim całować – ale kiedy chce posunąć się dalej, pierwszy raz daleki jest od ideału. Dla Kate le Vann znacznie ważniejsze okazują się natomiast pytania, jakie rodzą się w głowie dziewczyny: próby poszukiwania sensu międzyludzkich relacji. I tutaj autorka wybiera rzadką w literaturze dla dziewczyn drogę: wciela się w młodą postać i powtarza jej przemyślenia czy spostrzeżenia. „Pożegnanie z kimś, z kim chodziliśmy, nie następuje w momencie, kiedy on z nami zrywa. W tym momencie jesteśmy jak najdalsi od pożegnania, jesteśmy przekonani, że ten ktoś był znacznie wspanialszy, niż nam się kiedykolwiek wydawało”. Takimi prostymi obserwacjami, które dla odbiorczyń będą miały wymiar objawień, Kate le Vann zdobędzie sobie wierną literacką publiczność. Co ciekawe, fabuła w tym tomie liczy się dużo mniej niż rozwój uczuć, najistotniejsza część akcji rozgrywa się w głowie Cassidy.
Bohaterka opowiadająca swoją historię stawia na maksymalną szczerość. Zdradza odbiorczyniom wszystkie sekrety, wyjawia tajemnice związane z maskowaniem własnych doznań, zwierza się z tego, o czym nie wiedzą nawet jej przyjaciółki: z Cassidy bowiem odbiorczynie mają się utożsamić. Stąd sporo uniwersalizowanych monologów i refleksji, które da się zastosować także jako komentarze do innych sytuacji. W przemyśleniach bohaterki nastoletnie czytelniczki mają odnaleźć siebie, po to naprawdę powstała książka „W pogoni za marzeniem”. Kate le Vann przekonuje, że rozumie młodzież – stara się być przewodniczką dziewczyn i swoją powieścią pragnie wzbudzić ich zaufanie. Nie jest to jednak książka słodka i prosta, znajdzie się w niej trochę tematów wymagających przemyślenia.
Dylematy nastolatki
Podczas lektury powieści „W pogoni za marzeniem” trudno odsunąć od siebie myśl o tym, że Kate le Vann mówi językiem nastoletnich czytelniczek – i dokładnie odwzorowuje ich przemyślenia. Mimo że autorka próbuje indywidualizować historię i nadawać jej oryginalne brzmienie, odtwarza w swojej książce typowe dylematy młodych dziewczyn. Tom „W pogoni za marzeniem” miejscami przypomina rozważania zwykłych odbiorczyń – i to zakorzenienie w ich świecie przyniesie autorce uznanie nastolatek.
Cassidy jest uczennicą gimnazjum, raczej samotniczką. Ukrywa przed wszystkimi swoje prawdziwe uczucia, bo nie chce zdradzać słabości. Nie znajduje zrozumienia w domu (to motyw dla młodzieżowych powieści naturalny): nie przepada za facetem matki, który we wszystko się wtrąca. Dodatkowo czuje się odrzucona po tym, jak podsłuchała rozmowę, w której matka stwierdziła, że Cassidy nie będzie mieszać z nimi do końca życia. Ale to właśnie na Cassidy zwraca uwagę paczka licealistów. Jeden z nich, Jonas, jest wyraźnie zauroczony dziewczyną.
Właściwie Kate le Vann splata ze sobą dwie historie: jedna to zwyczajny obyczajowy obrazek rozkwitającego uczucia i rozterek, jakie przeżywa młoda dziewczyna, która nie jest do końca pewna swoich emocji. Druga wprowadza element niepokoju: koledzy Jonasa (a także on sam, chociaż nie ma ochoty się do tego przyznawać) zdradzają rasistowskie poglądy i szerzą na szkolnym forum agresję. Cassidy jest rozdarta między lojalnością wobec chłopaka a tym, co twierdzą jej przyjaciele. Szuka oparcia i usprawiedliwienia dla Jonasa – nie chce wyjść na naiwną nastolatkę, lecz nie ma też ochoty wierzyć w wyraźne przesłanki.
„W pogoni za marzeniem” to powieść o dojrzewaniu – utrzymana w raczej gorzkim tonie. Bohaterka odkrywa uroki bycia ze starszym chłopakiem, uwielbia się z nim całować – ale kiedy chce posunąć się dalej, pierwszy raz daleki jest od ideału. Dla Kate le Vann znacznie ważniejsze okazują się natomiast pytania, jakie rodzą się w głowie dziewczyny: próby poszukiwania sensu międzyludzkich relacji. I tutaj autorka wybiera rzadką w literaturze dla dziewczyn drogę: wciela się w młodą postać i powtarza jej przemyślenia czy spostrzeżenia. „Pożegnanie z kimś, z kim chodziliśmy, nie następuje w momencie, kiedy on z nami zrywa. W tym momencie jesteśmy jak najdalsi od pożegnania, jesteśmy przekonani, że ten ktoś był znacznie wspanialszy, niż nam się kiedykolwiek wydawało”. Takimi prostymi obserwacjami, które dla odbiorczyń będą miały wymiar objawień, Kate le Vann zdobędzie sobie wierną literacką publiczność. Co ciekawe, fabuła w tym tomie liczy się dużo mniej niż rozwój uczuć, najistotniejsza część akcji rozgrywa się w głowie Cassidy.
Bohaterka opowiadająca swoją historię stawia na maksymalną szczerość. Zdradza odbiorczyniom wszystkie sekrety, wyjawia tajemnice związane z maskowaniem własnych doznań, zwierza się z tego, o czym nie wiedzą nawet jej przyjaciółki: z Cassidy bowiem odbiorczynie mają się utożsamić. Stąd sporo uniwersalizowanych monologów i refleksji, które da się zastosować także jako komentarze do innych sytuacji. W przemyśleniach bohaterki nastoletnie czytelniczki mają odnaleźć siebie, po to naprawdę powstała książka „W pogoni za marzeniem”. Kate le Vann przekonuje, że rozumie młodzież – stara się być przewodniczką dziewczyn i swoją powieścią pragnie wzbudzić ich zaufanie. Nie jest to jednak książka słodka i prosta, znajdzie się w niej trochę tematów wymagających przemyślenia.
poniedziałek, 4 kwietnia 2011
Cathleen Schine: Między nami, nowojorczykami
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Życie pod psem
Cathleen Schine przepisu na sukces w dziedzinie czytadeł upatruje w odwołaniach – czasem subtelnych, a czasem bardzo wyraźnych – do dziewiętnastowiecznych powieści romansowych. Ślady takich lekturowych fascynacji przenikają u tej autorki zarówno do języka narratora (i do sposobu prezentowania historii), jak i do samej fabuły – także tom „Między nami, nowojorczykami” jest mocno osadzony w tradycji literackiej, momentami aż trudno uwierzyć w aktualność czasu powieściowego.
Przy jednej z zapomnianych uliczek Nowego Jorku mieszkają różni ludzie. Przypuszczalnie nie wikłaliby się w relacje ze sobą, gdyby nie fakt, że połączyło ich i skazało na siebie wspólne miejsce zamieszkania: bycie sąsiadami obliguje do zwracania na siebie uwagi. Jest też druga cecha spajająca życiorysy bohaterów: większość z nich kocha psy. I to właśnie psy będą podstawowym katalizatorem fabuły. Jednym ludziom zapewniają one towarzystwo, innych związują ze sobą. Jeszcze innym pozwalają odkryć nieznane dotąd talenty, a poza tym – dostarczają rozrywki, umożliwiają wdzięczną lokatę uczuć, są tematem rozmów, źródłem radości i zmartwień, pomagają oceniać charakter właścicieli… zajęć i ról dla psich bohaterów w „Między nami, nowojorczykami” na pewno nie zabraknie. Oczywiście w centrum zainteresowania Cathleen Schine pojawią się jednak ludzie – ci zaangażują się w znacznie bardziej przewidywalne sytuacje: ktoś na kogoś zwróci uwagę, ktoś będzie się w kimś nieszczęśliwie podkochiwał, nie wiedząc, że jest obiektem westchnień kogoś innego. Ktoś kogoś znienawidzi, kiedy ktoś komuś podbierze ukochanego… w warstwie międzyludzkich emocji Schine operuje banałami. Wybiera na bohaterów osoby samotne lub związujące się ze sobą mimo pewności, że związek nie przetrwa. Pokazuje wiecznych kawalerów i jeszcze nie zgorzkniałe stare panny – i wkracza w świat ich doznań bezkompromisowo.
Czasem w tej powolnej i statycznej opowieści narrator pozwala sobie na zamanifestowanie swojej obecności, zaznaczenie, że to tylko literatura. To ukłon w stronę lubianej przez autorkę epoki wielkich narracji i sposób na nadanie historii pewnej urokliwej staroświeckości. W tej książce liczą się przede wszystkim uczucia, które rozkwitają (bądź zanikają) w relacjach z innymi. Fabuła nie jest specjalnie rozbudowana, kilka niezależnych od siebie wątków Schine przedstawia równolegle – ale też nie troszczy się zbytnio autorka o odejście od przewidywalnych rozwiązań. Zakończenia wpisane są w opowieści za sprawą uruchamianych stereotypów – jest zatem ta publikacja przeznaczona zwłaszcza dla odbiorczyń, które lubią niespieszne zagłębianie się w cudze sekrety.
Oczywiście dochodzi do tego rozbudowany świat psów, które Schine pokazuje bez zbędnego roztkliwiania się i sentymentu. Psich charakterów będzie tu całkiem sporo – w końcu czworonożne indywidualności mają nadawać ton całej książce. „Między nami, nowojorczykami” to opowieść czerpiąca z literackiej przeszłości, a uwiarygodniana, czy może uwspółcześniana przez naturalny dla psiarzy temat.
Życie pod psem
Cathleen Schine przepisu na sukces w dziedzinie czytadeł upatruje w odwołaniach – czasem subtelnych, a czasem bardzo wyraźnych – do dziewiętnastowiecznych powieści romansowych. Ślady takich lekturowych fascynacji przenikają u tej autorki zarówno do języka narratora (i do sposobu prezentowania historii), jak i do samej fabuły – także tom „Między nami, nowojorczykami” jest mocno osadzony w tradycji literackiej, momentami aż trudno uwierzyć w aktualność czasu powieściowego.
Przy jednej z zapomnianych uliczek Nowego Jorku mieszkają różni ludzie. Przypuszczalnie nie wikłaliby się w relacje ze sobą, gdyby nie fakt, że połączyło ich i skazało na siebie wspólne miejsce zamieszkania: bycie sąsiadami obliguje do zwracania na siebie uwagi. Jest też druga cecha spajająca życiorysy bohaterów: większość z nich kocha psy. I to właśnie psy będą podstawowym katalizatorem fabuły. Jednym ludziom zapewniają one towarzystwo, innych związują ze sobą. Jeszcze innym pozwalają odkryć nieznane dotąd talenty, a poza tym – dostarczają rozrywki, umożliwiają wdzięczną lokatę uczuć, są tematem rozmów, źródłem radości i zmartwień, pomagają oceniać charakter właścicieli… zajęć i ról dla psich bohaterów w „Między nami, nowojorczykami” na pewno nie zabraknie. Oczywiście w centrum zainteresowania Cathleen Schine pojawią się jednak ludzie – ci zaangażują się w znacznie bardziej przewidywalne sytuacje: ktoś na kogoś zwróci uwagę, ktoś będzie się w kimś nieszczęśliwie podkochiwał, nie wiedząc, że jest obiektem westchnień kogoś innego. Ktoś kogoś znienawidzi, kiedy ktoś komuś podbierze ukochanego… w warstwie międzyludzkich emocji Schine operuje banałami. Wybiera na bohaterów osoby samotne lub związujące się ze sobą mimo pewności, że związek nie przetrwa. Pokazuje wiecznych kawalerów i jeszcze nie zgorzkniałe stare panny – i wkracza w świat ich doznań bezkompromisowo.
Czasem w tej powolnej i statycznej opowieści narrator pozwala sobie na zamanifestowanie swojej obecności, zaznaczenie, że to tylko literatura. To ukłon w stronę lubianej przez autorkę epoki wielkich narracji i sposób na nadanie historii pewnej urokliwej staroświeckości. W tej książce liczą się przede wszystkim uczucia, które rozkwitają (bądź zanikają) w relacjach z innymi. Fabuła nie jest specjalnie rozbudowana, kilka niezależnych od siebie wątków Schine przedstawia równolegle – ale też nie troszczy się zbytnio autorka o odejście od przewidywalnych rozwiązań. Zakończenia wpisane są w opowieści za sprawą uruchamianych stereotypów – jest zatem ta publikacja przeznaczona zwłaszcza dla odbiorczyń, które lubią niespieszne zagłębianie się w cudze sekrety.
Oczywiście dochodzi do tego rozbudowany świat psów, które Schine pokazuje bez zbędnego roztkliwiania się i sentymentu. Psich charakterów będzie tu całkiem sporo – w końcu czworonożne indywidualności mają nadawać ton całej książce. „Między nami, nowojorczykami” to opowieść czerpiąca z literackiej przeszłości, a uwiarygodniana, czy może uwspółcześniana przez naturalny dla psiarzy temat.
niedziela, 3 kwietnia 2011
Anita Głowińska: Kicia Kocia na basenie
Media Rodzina, Poznań 2011.
Oswajanie z wodą
Właściwie koty nie przepadają za wodą: ale w przypadku Kici Koci nie ma to większego znaczenia – przecież bohaterka zachowuje się jak kilkuletnie dziecko, a jej kocia tożsamość to jedynie ukłon w stronę małych odbiorców, spragnionych bajek. Anita Głowińska zapewnia więc maluchom odrobinę rozrywki – a przy okazji unika tak charakterystycznego dla książeczek edukacyjnych moralizatorskiego tonu. Kicia Kocia doświadcza tego, co zwykle spotyka także dzieci, pomaga oddalić strach przed nieznanym, objaśnia świat dzięki przeżywaniu kolejnych zwyczajnych sytuacji i pokazuje jasne strony różnych wydarzeń.
Tomik „Kicia Kocia na basenie” ma przekonać odbiorców, jak miło można bawić się w wodzie; tym razem mowy nie ma o ingerencji dorosłych – jedynie pan bileter w kasie jest przedstawicielem tego pokolenia. Próżno by za to szukać ratownika czy rodziców, którzy czuwaliby nad bezpieczeństwem swoich pociech. A Kicia Kocia dobrze wie, czego chce – nie idzie na basen pierwszy raz. Spokojnie się pakuje, na basenie przebiera w kostium i idzie pod prysznic, by już zaraz znaleźć się przy ogromnym basenie. Wszystkie dzieci bawią się wesoło różnymi basenowymi zabawkami, a po wyjściu z wody, prysznicu i osuszeniu się, zajadają pyszne kanapki.
I tu Anita Głowińska odeszła od wymogów serii – zrezygnowała niemal całkowicie z tłumaczeń dotyczących bezpiecznej zabawy w wodzie. Próżno by szukać tu przestróg, jakie standardowo słyszą dzieci na basenie. Autorce chodzi raczej o zachęcenie maluchów do takiej formy spędzania wolnego czasu niż o pouczanie ich: pokazuje przecież świetną zabawę bez ograniczeń, jej tomik staje się niemal reklamą basenu. Kicia Kocia przełamuje ogarniające ją na widok tej ilości wody zwątpienie i już po chwili znakomicie się czuje, mogąc harcować na basenie z przyjaciółmi. Ta książeczka powinna zatem przekonać kilkulatki do nauki pływania – wzbudzi w nich zainteresowanie basenem, a to może zadziałać lepiej niż neutralizowanie strachu przez rozbudowane objaśnienia.
Anita Głowińska jest także ilustratorką opowiastek o Kici Koci. W części „Kicia Kocia na basenie” rezygnuje z perspektywy, niektóre obrazki będą zatem dorosłym wydawać się zaskakujące – ale autorka imituje przecież styl rysowania dzieci: takie rozwiązanie sprawdza się zatem w tomiku idealnie. Przyjemne estetyczne doznania zapewniają odbiorcom wyraźne ślady pędzla, tworzące – między innymi – urocze światłocienie. Kontury postaci czasem zamalowywane są lekko przez wypełniający je (lub tło) kolor, nierówna kreska to znak rozpoznawczy Głowińskiej – i w erze programów graficznych prawdziwa rzadkość.
Przygody Kici Koci przeznaczone są dla malutkich dzieci, pomagają odbiorcom zrozumieć otaczający ich świat i dodają jeszcze wrażenie bajkowości do typowo „życiowych” przygód.
Oswajanie z wodą
Właściwie koty nie przepadają za wodą: ale w przypadku Kici Koci nie ma to większego znaczenia – przecież bohaterka zachowuje się jak kilkuletnie dziecko, a jej kocia tożsamość to jedynie ukłon w stronę małych odbiorców, spragnionych bajek. Anita Głowińska zapewnia więc maluchom odrobinę rozrywki – a przy okazji unika tak charakterystycznego dla książeczek edukacyjnych moralizatorskiego tonu. Kicia Kocia doświadcza tego, co zwykle spotyka także dzieci, pomaga oddalić strach przed nieznanym, objaśnia świat dzięki przeżywaniu kolejnych zwyczajnych sytuacji i pokazuje jasne strony różnych wydarzeń.
Tomik „Kicia Kocia na basenie” ma przekonać odbiorców, jak miło można bawić się w wodzie; tym razem mowy nie ma o ingerencji dorosłych – jedynie pan bileter w kasie jest przedstawicielem tego pokolenia. Próżno by za to szukać ratownika czy rodziców, którzy czuwaliby nad bezpieczeństwem swoich pociech. A Kicia Kocia dobrze wie, czego chce – nie idzie na basen pierwszy raz. Spokojnie się pakuje, na basenie przebiera w kostium i idzie pod prysznic, by już zaraz znaleźć się przy ogromnym basenie. Wszystkie dzieci bawią się wesoło różnymi basenowymi zabawkami, a po wyjściu z wody, prysznicu i osuszeniu się, zajadają pyszne kanapki.
I tu Anita Głowińska odeszła od wymogów serii – zrezygnowała niemal całkowicie z tłumaczeń dotyczących bezpiecznej zabawy w wodzie. Próżno by szukać tu przestróg, jakie standardowo słyszą dzieci na basenie. Autorce chodzi raczej o zachęcenie maluchów do takiej formy spędzania wolnego czasu niż o pouczanie ich: pokazuje przecież świetną zabawę bez ograniczeń, jej tomik staje się niemal reklamą basenu. Kicia Kocia przełamuje ogarniające ją na widok tej ilości wody zwątpienie i już po chwili znakomicie się czuje, mogąc harcować na basenie z przyjaciółmi. Ta książeczka powinna zatem przekonać kilkulatki do nauki pływania – wzbudzi w nich zainteresowanie basenem, a to może zadziałać lepiej niż neutralizowanie strachu przez rozbudowane objaśnienia.
Anita Głowińska jest także ilustratorką opowiastek o Kici Koci. W części „Kicia Kocia na basenie” rezygnuje z perspektywy, niektóre obrazki będą zatem dorosłym wydawać się zaskakujące – ale autorka imituje przecież styl rysowania dzieci: takie rozwiązanie sprawdza się zatem w tomiku idealnie. Przyjemne estetyczne doznania zapewniają odbiorcom wyraźne ślady pędzla, tworzące – między innymi – urocze światłocienie. Kontury postaci czasem zamalowywane są lekko przez wypełniający je (lub tło) kolor, nierówna kreska to znak rozpoznawczy Głowińskiej – i w erze programów graficznych prawdziwa rzadkość.
Przygody Kici Koci przeznaczone są dla malutkich dzieci, pomagają odbiorcom zrozumieć otaczający ich świat i dodają jeszcze wrażenie bajkowości do typowo „życiowych” przygód.
sobota, 2 kwietnia 2011
Krystyna Gucewicz: Nagie wiersze
Muza SA, Warszawa 2011.
Szczere wiersze
Krystyna Gucewicz jest jedną z autorek, które dobrze definiują się przez odwołania do poezji, czy szerzej – literatury kobiecej. Chętnie podejmuje w swoich utworach temat miłości, uczuć i emocji, od stanu euforii po nostalgiczną refleksję. Do tego dołącza jeszcze wątek wszechobecnych aniołów i modlitw, które sakralizują międzyludzkie związki. Od czasu do czasu natomiast wybiera intertekstualia, odchodząc od naiwnych spostrzeżeń w stronę poezji intelektualnej.
„Nagie wiersze” to tom obszerny i prezentujący właśnie takie utwory – od śmiałych erotyków przez lirykę konfesyjną po ukrywanie się za cudzymi dziełami. Krystyna Gucewicz jest autorką, która dobrze sprawdza się w tych trzech rolach i potrafi je od siebie oddzielać. W wierszach naiwnych nie ma miejsca na szyfrowanie lekturowych tropów, liczy się tu przede wszystkim prosty opis odczuć i wrażeń, zapis tęsknot oraz pragnień. Teksty adresowane wymagają znajomości kulturowego kontekstu – nie zawsze wystarczy przy ich lekturze wyniesiona ze szkoły wiedza. Gucewicz umie być otwarta i tajemnicza, szczera i aktorsko odgrywająca życiowe role. Czasem próbuje zamieniać się w aforystkę, innym razem rozbudowuje swoje utwory. Sama stwierdza, że jej wiersze robią co chcą – i mimo wyraźnych dominant kompozycyjnych w tomiku trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić.
Sfera sacrum jest w zbiorku sprowadzana do poziomu profanum. Przez utwory przewija się mnóstwo aniołów, które sprawiają wrażenie całkiem zwyczajnych – jeden z nich na przykład macha nogami, bo przysiadł akurat na drabinie, inny zgubił swoje skrzydło, jeszcze innemu trzeba wyprasować pióra. U Krystyny Gucewicz anioły są zwykle roztargnione – zamiast opiekować się ludźmi, gubią się w zwykłym świecie, w efekcie same zaczynają wymagać opieki. I tak czułość i troska w relacjach między kochającymi się ludźmi może przełożyć się na czułość i troskę w stosunku do bezradnego anioła, milczącego towarzysza codziennych zdarzeń. Odwracanie sfer sacrum i profanum to stały motyw tomiku: tu Matki Boskie potrafią pokłócić się w kapliczce, a prosty człowiek staje się adresatem modłów. Modlitwy kojarzą się ze zwyczajnością, a to, co naturalne, bywa w wierszach Gucewicz uwznioślane.
Prawdziwą radość przynosi szczere uczucie. Bo i miłość ukazuje w książce ludzkie oblicze – kojarzy się czasem z pryszczem na nosie, czasem z koniecznością przeprowadzenia operacji. Chorobliwa wierność oznacza upadek dawnej reputacji – sięga autorka po ironię i przewrotnie charakteryzuje temat obecny w literaturze od zawsze. W erotykach górę biorą raz zmysły, raz przemyślenia nad istotą związku, rozstania i powroty – z czasem emocje stają się namacalne i silnie wpływają na bohaterów wierszy – a także na czytelników, niekiedy są ledwie zarysowane, nieuchwytne.
Motywem w „Nagich wierszach” ciągle obecnym jest też kwestia przemijania. Chociaż wdowy po poetach mogą mieć lepsze samopoczucie, a odpowiedź na pytanie, czym jest szczęście, znajduje się na wyciągnięcie ręki, Krystyna Gucewicz z radosnego „ciesz się chwilą” przechodzi co jakiś czas do melancholijnej wizji kresu. Pytanie o sens każe na nowo zastanowić się nad epikurejskimi postawami.
Odnosi się zatem Krystyna Gucewicz do zagadnień ogólnych i ciągle w sztuce obecnych, za sprawą intymnych wyznań indywidualizuje je i nadaje im nowy wymiar. Szuka puent i oryginalnych podsumowań do największego z literackich tematów. Efektem tych poszukiwań są właśnie „Nagie wiersze”.
Szczere wiersze
Krystyna Gucewicz jest jedną z autorek, które dobrze definiują się przez odwołania do poezji, czy szerzej – literatury kobiecej. Chętnie podejmuje w swoich utworach temat miłości, uczuć i emocji, od stanu euforii po nostalgiczną refleksję. Do tego dołącza jeszcze wątek wszechobecnych aniołów i modlitw, które sakralizują międzyludzkie związki. Od czasu do czasu natomiast wybiera intertekstualia, odchodząc od naiwnych spostrzeżeń w stronę poezji intelektualnej.
„Nagie wiersze” to tom obszerny i prezentujący właśnie takie utwory – od śmiałych erotyków przez lirykę konfesyjną po ukrywanie się za cudzymi dziełami. Krystyna Gucewicz jest autorką, która dobrze sprawdza się w tych trzech rolach i potrafi je od siebie oddzielać. W wierszach naiwnych nie ma miejsca na szyfrowanie lekturowych tropów, liczy się tu przede wszystkim prosty opis odczuć i wrażeń, zapis tęsknot oraz pragnień. Teksty adresowane wymagają znajomości kulturowego kontekstu – nie zawsze wystarczy przy ich lekturze wyniesiona ze szkoły wiedza. Gucewicz umie być otwarta i tajemnicza, szczera i aktorsko odgrywająca życiowe role. Czasem próbuje zamieniać się w aforystkę, innym razem rozbudowuje swoje utwory. Sama stwierdza, że jej wiersze robią co chcą – i mimo wyraźnych dominant kompozycyjnych w tomiku trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić.
Sfera sacrum jest w zbiorku sprowadzana do poziomu profanum. Przez utwory przewija się mnóstwo aniołów, które sprawiają wrażenie całkiem zwyczajnych – jeden z nich na przykład macha nogami, bo przysiadł akurat na drabinie, inny zgubił swoje skrzydło, jeszcze innemu trzeba wyprasować pióra. U Krystyny Gucewicz anioły są zwykle roztargnione – zamiast opiekować się ludźmi, gubią się w zwykłym świecie, w efekcie same zaczynają wymagać opieki. I tak czułość i troska w relacjach między kochającymi się ludźmi może przełożyć się na czułość i troskę w stosunku do bezradnego anioła, milczącego towarzysza codziennych zdarzeń. Odwracanie sfer sacrum i profanum to stały motyw tomiku: tu Matki Boskie potrafią pokłócić się w kapliczce, a prosty człowiek staje się adresatem modłów. Modlitwy kojarzą się ze zwyczajnością, a to, co naturalne, bywa w wierszach Gucewicz uwznioślane.
Prawdziwą radość przynosi szczere uczucie. Bo i miłość ukazuje w książce ludzkie oblicze – kojarzy się czasem z pryszczem na nosie, czasem z koniecznością przeprowadzenia operacji. Chorobliwa wierność oznacza upadek dawnej reputacji – sięga autorka po ironię i przewrotnie charakteryzuje temat obecny w literaturze od zawsze. W erotykach górę biorą raz zmysły, raz przemyślenia nad istotą związku, rozstania i powroty – z czasem emocje stają się namacalne i silnie wpływają na bohaterów wierszy – a także na czytelników, niekiedy są ledwie zarysowane, nieuchwytne.
Motywem w „Nagich wierszach” ciągle obecnym jest też kwestia przemijania. Chociaż wdowy po poetach mogą mieć lepsze samopoczucie, a odpowiedź na pytanie, czym jest szczęście, znajduje się na wyciągnięcie ręki, Krystyna Gucewicz z radosnego „ciesz się chwilą” przechodzi co jakiś czas do melancholijnej wizji kresu. Pytanie o sens każe na nowo zastanowić się nad epikurejskimi postawami.
Odnosi się zatem Krystyna Gucewicz do zagadnień ogólnych i ciągle w sztuce obecnych, za sprawą intymnych wyznań indywidualizuje je i nadaje im nowy wymiar. Szuka puent i oryginalnych podsumowań do największego z literackich tematów. Efektem tych poszukiwań są właśnie „Nagie wiersze”.
Subskrybuj:
Posty (Atom)