* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

sobota, 31 grudnia 2016

Ewa Woydyłło: Ludzie, ludzie...

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

Zwierciadło

Kto przyzwyczajony jest do narzekania na innych, w książce Ewy Woydyłło znajdzie szeroką gamę powodów – najbardziej nielubianych (ale i najczęściej spotykanych) charakterów. „Ludzie, ludzie…” to ci, którzy na co dzień zajmują się psuciem nastroju i utrudnianiem życia innym, to ci, przez których rozpadają się związki, to ci, którym nie da się dogodzić. Woydyłło wie, że takich każdy z odbiorców ma w swoim otoczeniu i potrafi bezbłędnie wskazać. Ale też przewrotnie sugeruje autorka, że może część opisów odnosić się będzie do samych czytelników. Spojrzenie na siebie z dystansu – odbicie wizerunku z lekkim wyolbrzymieniem to cenna lekcja społeczna.

„Ludzie, ludzie…” to zbiór felietonów nieco karykaturalizujących rzeczywistość. Tematem każdego tekstu czyni Woydyłło określony typ człowieka, niczym baśniowego czarnego charakteru. Uwypukla dominującą i toksyczną cechę, żeby zwrócić uwagę na problem. I tak pojawiają się tu kłótliwi, obrażalscy, wścibscy czy nieokrzesani, kłamcy, malkontenci i manipulanci. Pojawiają się wampiry energetyczne i ci, którzy nie potrafią się rozstać z żadnym przedmiotem, narcyzy i perfekcjoniści, a także… przyjaciółki cudzych mężów, czyli „te trzecie”, które rozbijają małżeństwa. W paru miejscach autorka nie jest w stanie ukryć osobistego stosunku do określonych wad – chociaż stara się uogólniać, to rodzaj tych uogólnień wskazuje na ślady personalnych doświadczeń (zwłaszcza gdy zaznacza, że konkretny typ spotyka się „zwykle” wśród kobiet lub „zwykle” wśród mężczyzn). Stara się rozbawiać odbiorców – winni zawsze są ci inni, to oni podlegają wyśmianiu, czytelnicy mogą co najwyżej sami zetknąć się z opisywanymi charakterami i po lekturze umieć je już zaklasyfikować. Autorka pokazuje, jak pewne typy zachowa wpływają na międzyludzkie relacje – i już od samych odbiorców zależy, czy potraktują to jako przestrogę dla siebie, czy jako wskazówkę do zachowywania się wobec innych. Prawem felietonów sytuacje są tutaj wyostrzone, mimo że z życia wzięte – chodzi o to, by odbiorcy poznali podstawowe mechanizmy problematycznych postaw.

Woydyłło dba o rozrywkę czytelników. Chociaż zajmuje się tematami trudnymi, nierzadko bolesnymi (nie może przecież wykluczyć takich wydarzeń w życiu odbiorców), wybiera lekki ton. Szybko charakteryzuje kolejne postawy, nie zagłębia się w psychologiczne analizy. Raczej dzieli się obserwacjami, żeby zdefiniować wybrane słabości, niż usiłuje uzyskać pełne definicje. To, co proponuje czytelnikom, wystarcza do zrozumienia międzyludzkich relacji i powodów niesnasek – a stąd już prosta droga do ewentualnego naprawiania błędów. Po tej lekturze wzrosnąć może świadomość społeczna. „Ludzie, ludzie” zadziała jak szczepionka. Odbiorcy, uprzedzeni co do toksyczności wybranych zachowań, przestaną przykładać do nich (u innych) wagę, a tym samym nie będą się już przejmować złymi nastrojami. Z autoanalizami będzie trudniej, bo wiadomo, że nikt nie przypisze sobie po przeczytaniu tej książki negatywnych i celowo eksponowanych cech. Ewa Woydyłło pokazuje jednak, jak reagować na psujące nastrój typy – a to oznacza sporą korzyść z wydawałoby się rozrywkowej lektury psychologicznej.

Felietony w tej książce są dość krótkie, zmieściło się tu zatem całkiem sporo opisów i zjawisk z codziennego życia. „Ludzie, ludzie” jest jak zwierciadło, w którym odbijają się przede wszystkim wymagające metamorfozy charaktery – u tej autorki spotykają się ludzie trudni. Tacy, z którymi nie można się czasami porozumieć. Tacy, którzy swoim postępowaniem burzą spokój innych. Tu nieważne są przyczyny, tu liczy się skutek.

Virginie Aladjidi, Emmanuelle Tchoukriel: Ilustrowany inwentarz ptaków

Zakamarki, Poznań 2016.

Atlas

Po „Ilustrowanym inwentarzu zwierząt” i „Ilustrowanym inwentarzu drzew” przychodzi czas na kolejny w tej pięknej serii tomik – „Ilustrowany inwentarz ptaków”. To rodzaj atlasu dla odbiorców, którzy zwracają uwagę na otoczenie i chcieliby rozpoznawać obserwowane na spacerze gatunki ptaków – ale także dowiedzieć się o bogactwie ptasich rodzin na świecie. To, co jest największą zaletą tomu Virginie Aladjidi oraz Emmanuelle Tchoukriel – czyli różnorodność prezentowanych gatunków – staje się jednocześnie największą wadą ze względu na brak zawężenia tematu do ptaków występujących na określonych obszarach. Można zatem korzystać z książki jako ze źródła informacji, ale już niekoniecznie jak z podręcznej encyklopedii – podpowiedzi, jak nazywał się gatunek zaobserwowanego okazu. Pełni zatem książka funkcję edukacyjną, ale bardziej teoretyczną niż praktyczną – co wcale nie musi być zarzutem.

„Ilustrowany inwentarz ptaków” dzieli się na „wróblowe” i dwa razy obszerniejszą część „niewróblowych” – ta druga składa się z dwudziestu rzędów. Na każdej stronie pojawia się jeden lub dwa gatunki wybrane przez autorki, a czasami i dodatkowe informacje – na przykład o piórach czy składaniu jaj, gniazdach czy wypluwkach. Każdy ptak ma podaną nazwę i nazwę łacińską, metryczkę z wymiarami (długość ciała i rozpiętość skrzydeł) oraz krótką notatkę zawierającą wiadomości o kolorze upierzenia, o cechach charakterystycznych, o miejscu występowania, rodzaju pożywienia i niekiedy – kształcie i budowie gniazda, obyczajach migracyjnych lub godowych, rodzaju poruszania się lub o innych, wyróżniających gatunek cechach. Pod takim krótkim wyjaśnieniem widnieje jeszcze… próba scharakteryzowania odgłosów wydawanych przez ptaka. Bywa, że stosowane są tu onomatopeje – słowa, które po przeczytaniu na głos rzeczywiście niemal same dopasowują się do tych zasłyszanych. Innym razem wykorzystywane są opisy – porównania do kojarzonych przez odbiorców odgłosów. Każdy opis ozdobiony jest rysunkiem wykonanym tuszem chińskim i akwarelami na wzór dawnych rysunków z ekspedycji przyrodniczych. Realistyczne ilustracje pozwalają uważnie przyjrzeć się ptakom i zapamiętać ich cechy szczególne, a także podziwiać różnorodność. Tchoukriel stara się prezentować ptaki w różnych sytuacjach – podczas zdobywania pożywienia, karmienia piskląt czy lotu, niektóre ujmuje w kilku pozach, żeby można było lepiej im się przyjrzeć.

Lektura tej publikacji przebiegać zatem będzie w nietradycyjny sposób, to jest – od ilustracji do tekstu. Najpierw odbiorca zwróci uwagę na rysunek ptaka widzianego podczas spaceru lub egzotycznego do tego stopnia, że niemal nierzeczywistego – później zechce o nim przeczytać i zdobędzie dzięki temu kilka ciekawych wiadomości. Przez to, że notki są krótkie, lektura nie przypomina nauki, zamienia się w zabawę daleką od wertowania podręczników. Nie da się jednak korzystać z tej książki jako jedynego źródła wiadomości na temat ptaków z najbliższej okolicy – objętość tomu w zestawieniu z zamiarem jak najpełniejszego ukazania różnorodności ptaków sprawia, że z wielu gatunków trzeba tu było zrezygnować. Ale „Ilustrowany inwentarz ptaków” może być dobrym wstępem do interesowania się przyrodą – i do dalszych poszukiwań ciekawych gatunków. Ta książka nie przytłacza wiedzą, stanowi mądrze skomponowany wybór unaoczniający zwłaszcza dzieciom mnogość gatunków ptaków, ich wyglądu i możliwości. Jest cenna ze względu na realistyczne rysunki i skondensowane wiadomości. To publikacja obrazkowa, ale nie infantylna – uczy dzieci szacunku dla przyrody i daje podstawową wiedzę potrzebną do rozróżniania ptaków. Fachowa, ciekawa i esencjonalna – urozmaici spacery.

piątek, 30 grudnia 2016

Monika Błądek: Szary

Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

Odrzucenie

Temat imigrantów powoli przebija się i do rodzimych historii dla młodzieży. Monika Błądek podrasowuje go bardziej klasycznym motywem inności, wyobcowania i tolerancji. Tomem „Szary” próbuje uświadomić młodym odbiorcom najpoważniejsze problemy w podejściu do różnic kulturowych. Zagęszcza fabułę ważnymi przesłaniami, a w konsekwencji zdobywa za powieść nagrodę w prestiżowym konkursie literackim. „Szary” jest inny niż większość znanych czytelnikom narracji. Ale autorce wcale nie zależy na oswajaniu z „innym” – wytyka za to błędy w działaniu, i to zarówno błędy dorosłych (rodziców zastępczych, nauczycieli i wychowawców), jak i nastolatków.

Szamil ma prawie czternaście lat i czuje się samotnym wilkiem. Chce wkrótce przejąć odpowiedzialność za siebie i starszą przybraną siostrę: planuje, że zacznie zarabiać, a wtedy też uznaje, że jest bardziej dojrzały od rówieśników. Z poczucia wyższości oraz ze strachu bierze się cała seria jego problemów. Szamil jest Czeczenem, wychowującym się w Polsce. Nie ma rodziców (choć ojciec go nie rozpieszczał, wpajając surowe zasady dotyczące obowiązków mężczyzn), a w każdym geście w jego stronę dostrzega szyderstwo. Z tym potrafi walczyć tylko w jeden sposób – konflikty rozwiązuje siłowo (a część w ogóle sam wywołuje, żeby nie okazać lęku i wypracować sobie pozycję w „stadzie”). Nikt nie zna zasad, którymi Szamil się kieruje, więc chłopak nie znajduje zrozumienia w żadnym środowisku. Autorka mocno podkreśla błędy wychowawcze (naturalne rozwiązania w innej kulturze) i nie stara się tłumaczyć swojego bohatera. Portretuje go jednak tak, że trzeba się wysilić, żeby poczuć do Szamila sympatię. Nastolatek wciąż generuje problemy: nie słucha dorosłych, wszczyna bójki, reaguje agresywnie, nie potrafi się nikomu podporządkować, za to chce sobie podporządkować innych. Do tego jest w gorącej wodzie kąpany – nie umie czekać na to, czego chce. Tradycyjne metody wychowawcze ani nadmierna wyrozumiałość nie działają – na Szamila nie ma sposobu. Tak ukształtowaną postać autorka wtrąca w nowy kontekst: stara się ukierunkować agresję Szamila, znajdując dla niego zajęcia ze sztuk walki. Tu chłopak musi stawić czoła swoim kompleksom i przekonaniom, zrozumieć, że nie każdy jest jego wrogiem, a z tymi, z którymi ma rywalizować, da się zaprzyjaźnić. Zweryfikuje też swoje poglądy na temat kobiet, zwłaszcza że na pierwszym treningu pobije go… mała dziewczynka. Stopniowo Szamil nauczy się współdziałania i… cierpliwości. Wprawdzie nie da się tego uzyskać tradycyjnymi sposobami, ale liczy się efekt. To również rodzaj podpowiedzi dla pracujących z trudną młodzieżą. Ale Monika Błądek, chociaż skupiona na Szamilu, pokazuje coś jeszcze – bezsensowną agresję innych, którzy dokuczają „odmieńcom”. Szamil dla rówieśników bywa „muslimem” (więc i od razu terrorystą), Arabem, Rumunem – nikt nie zastanawia się nad jego uczuciami, złośliwi koledzy łatwo rzucają wyssane z palca oskarżenia i trochę sami tworzą potwora. Autorka próbuje zmusić młodych odbiorców do myślenia, uzyskać refleksję na temat traktowania obcych. W tym kontekście schodzi z tematu imigrantów w znacznie szersze zagadnienie – młodzi ludzie potrafią wykluczać rówieśników z grupy ze względy na powierzchowność. Tak część będzie „Szarego” odczytywać.

Ta powieść rozgrywa się szybko i bez sentymentów. Autorka nie dba o silne wzruszenia, Szamil dopiero otwiera się na przeżywanie. Potrafi za to – i to już pójście w idealizowanie postaci na potrzeby opowieści i morałów – analizować swoje zachowanie i uczucia. Niby reaguje impulsywnie i bez świadomości konsekwencji, ale zdaje sobie sprawę, że to wynik ojcowskich nauk lub prowokacji. Oczywiście to Monika Błądek pokazuje zasady odbiorcom, ale przejście w psychologiczne autoanalizy nie do końca pasuje do postaci, którą do tej pory odmalowywała konsekwentnie. Jest zatem „Szary” dość ciekawą – bo uświadamiającą czytelnikom społeczne mechanizmy – powieścią obyczajową dla młodzieży, ale z mocno rozbudowaną stroną umoralniającą. Monika Błądek przenosi uwagę z akcji na psychologię. Jej książka nie przyciąga ze względu na transparentną narrację, a trudny temat i kwestie ważne dla młodych czytelników. „Szary” jest historią osobną tak, jak bohater.

Alicja Budzyńska, Katarzyna Olech-Michałowska: Trendy i owędy, czyli czego nie wiedzieliście o modzie, a chcielibyście wiedzieć

Egmont, Warszawa 2016.

O modzie w obrazkach

Po znakomicie przyjętej publikacji obrazkowej „Cuda wianki” Marianny Oklejak Egmont wypuszcza na rynek kolejny picture book dla dorosłych i dla dzieci. „Trendy i owędy” to ilustrowana opowieść o modzie na przestrzeni wieków. Imponujący i obfitujący w szczegóły tomik przyniesie nie tylko sporo obrazków, ale i informacji wtopionych w podpisy. Autorki nie przejmują się ograniczeniami, chociaż porządkują informacje o modzie, wprowadzają pozory chaosu. Całe rozkładówki pełne są modowych szkiców prezentujących stroje i dodatki z różnych wieków oraz – czasem – z różnych miejsc. Dla odbiorców tomiku większe znaczenie ma gromadzenie danych niż cyzelowanie szczegółów sylwetek „modeli”. W większości tomik składa się ze szkiców – bardzo udanych i fachowych. Chodzi o to, by nie odwracać uwagi odbiorców od właściwego tematu, czyli od strojów. Te – również – w wersji szkiców, za to bardzo starannie wyrysowywanych także w detalach – imponują różnorodnością. Dzięki przyjętemu stylowi ilustrowania zyskują lekkość i finezję – nawet te elementy ubrań, które budzą dziś śmiech, wypadają ciekawie w zbiorczym przeglądzie. W tym momencie „Trendy i owędy” to zestaw kreatywnych rozwiązań, możliwości zdobień i inspiracji dla każdego, kto chce wyznaczać styl lub dowiedzieć się czegoś o propozycjach projektantów. Co „dziwniejsze” z punktu widzenia niezainteresowanych modą, projekty zyskują podpisy. Autorki zrezygnowały w tej książce z komentarzy i objaśnień tekstowych, skupiają się na stronie graficznej – to ona jest właściwym nośnikiem treści – łatwiej i szybciej za pomocą serii precyzyjnych obrazków pokazać odbiorcom zmiany w modzie. W tym wypadku zresztą żadne opisy nie oddałyby charakteru dodatków – tomik najlepiej działa na wyobraźnię i uświadamia odbiorcom różne oblicza mody. Funkcjonuje więc, chociaż to picture book, jako książka edukacyjna, ale nie przytłacza zawartością. Długo też nie znudzi się, bo nie sposób zapamiętać wszystkie propozycje i nazwy po jednokrotnej lekturze. Może służyć jako podpowiedź i wskazówka w wyszukiwaniu trendów, pozwala bardziej świadomie odnosić się do stylizacji i modowych kolekcji, ale przede wszystkim przywołuje wycinek kultury zwykle dość pomijany i bagatelizowany w opracowaniach.

Podróż przez wieki to nie wszystko, co autorzy mają do zaoferowania. Pod koniec książki znaleźć można także zestawienia propozycji charakterystycznych dla znanych i cenionych dzisiaj projektantów. Swoiste „wizytówki” twórców to przedstawienia wybranych i najbardziej charakterystycznych strojów (lub krojów i wzorów). Stąd odbiorcy – którzy jeszcze tego nie wiedzą – dowiedzą się, po czym poznać konkretnego autora. To rodzaj wstępu do przewodnika po modzie współczesnej i dawnej, ale też próba pokazania, jak zmienia się myślenie o modzie, sprawdzenie, jakie równoległe nurty czy trendy można znaleźć wśród dzisiejszych kolekcji. Zestawienia detali to podpowiedź dla tych, którzy bardziej świadomie wybierają propozycje spośród dostępnych w sklepach.

„Trendy i owędy” nie stawia pytań, za to próbuje nadać kształt często mglistej świadomości na temat ubrań i wpływu mody na życie codzienne. Ze względu na sposób opracowania kwestii mody książka nadaje się równie dobrze dla dzieci jak i dla dorosłych – obie grupy mogą potraktować ją jako źródło wiedzy lub jako element rozrywki. Przyjemność sprawia oglądanie trafnych szkiców Agaty Raczyńskiej, ale docenia się też jakość samych zestawień. Przy takim przewodniku nikt nie ma wątpliwości co do rozwoju mody i jej zasięgu. Jednocześnie „Trendy i owędy” przynosi wiele rysunkowych informacji, nie jest to banalny przegląd modnych elementów odzieży, ale tomik, który poza wartością sumaryczną ma jeszcze tę płynącą z pomysłu na całą kompozycję. Marianna Oklejak w książce „Cuda wianki” decydowała się na inspiracje ludowością. Autorki tutaj – usiłują z powodzeniem wyznaczyć rytm mody, uporządkować rozproszone wiadomości. Ta publikacja nie jest przeznaczona wyłącznie dla zainteresowanych modą, wprost przeciwnie – odbiorcom, którzy nie mają o niej zielonego pojęcia dostarczy zestawu danych. To twórcze ujęcie pomysłu i rozwinięcie możliwości tkwiących w picture bookach. Powoli książki obrazkowe przestają być zarezerwowane dla najmłodszych dzieci, a zaczynają funkcjonować także jako poradniki.

czwartek, 29 grudnia 2016

Marek Hłasko: Najlepsze lata naszego życia

Iskry, Warszawa 2016.

Poszukiwanie

Najpierw „Wilk” miał być uzupełnieniem znanej twórczości Marka Hłaski, teraz na rynku pojawia się kolejny tom gromadzący odnalezione w archiwach juwenilne całostki, opowiadania, których wprawdzie Hłasko nie przeznaczył do druku, ale których też nie wyrzucił, być może traktując je jako zbiór pomysłów czy wprawek przed opowiadaniem bardziej rozbudowanych historii. Tom „Najlepsze lata naszego życia” zawiera między innymi dwie wersje fragmentów „Wilka”, co stanowi wartościowe dla ciekawych warsztatu autora dopełnienie poprzedniego tomu, ale i uczciwe podejście do czytelników śledzących niepublikowane teksty; zestaw opowiadań i miniatur oraz – w aneksie – scenariusz filmowy, utwór, który również rozpatrywać trzeba pod kątem literackim, bo autor olbrzymią wagę przywiązuje do opisów i komentarzy, które odzwierciedlenie mogą znaleźć tylko w obrazie. „Najlepsze lata naszego życia”, juwenilia, które po raz pierwszy ujrzały teraz światło dzienne, to przede wszystkim publikacja dla literaturoznawców oraz fanów Hłaski. Krytyczne opracowanie zapewnia odbiorcom nie tylko dostęp do „mapy” prezentowanych miejsc, ale i do zmian, poprawek czy intertekstów sugerowanych przez autora. W ten sposób lektura zmienia znaczenie – nawet przypadkowi odbiorcy zamiast śledzić fabuły czy kreacje bohaterów zajmą się analizowaniem warsztatu i gier z obowiązującą stylistyką.

Z jednej strony pociągają Hłaskę tematy upodlenia ludzi – postacie mierzą się z brakiem pracy (co przynosi naturalnie i brak akceptacji ze strony bliskich), uzależnieniem od alkoholu czy wchodzeniem w szemrane towarzystwo. Tu niemal każdy mężczyzna to typ wyrachowanego cwaniaka, a każda kobieta – istota pozbawiona zasad moralnych. W okrutny i brudny świat wtrąceni zostają ci jeszcze niezepsuci, idealiści, którzy ośmielają się marzyć i cierpią przez swoją naiwność. Tu siedmiolatka chce zostać w przyszłości „dziewczynką”, jak jej mama, a ukochana stawiana na piedestale i traktowana jak bóstwo pójdzie do łóżka z pierwszym lepszym facetem bez większych ceregieli. Świat Marka Hłaski to zestaw rozczarowań – ale i nadziei mimo wszystko. To podejście wręcz niezrozumiałe, ale jedyne, które nie pozwala się ostatecznie załamać. Galeria tak konstruowanych postaci zderzana jest zwłaszcza w pierwszych opowiadaniach z wymogami poetyki socrealizmu. Bohaterowie od czasu do czasu wygłaszają tyrady na temat służenia krajowi, tego, że warto budować a nie niszczyć, że przed młodymi wreszcie otwierają się liczne możliwości działania. Papierowe wywody skontrastowane z „niską” egzystencją postaci dają efektowny kontrast. „Najlepsze lata naszego życia” pokazują fałsz takiego zestawienia – nie da się pogodzić naturalizowania dialogów i charakterów z krzepiąco-porywającymi morałami. Hłasko próbuje znaleźć swoją pisarską drogę z wykorzystaniem dostępnych środków, wczesne opowiadania są jak zapis poszukiwań, pisarski dziennik złożony z próbek.

W „Najlepszych latach naszego życia” widać też rozbieżność między stylistyką dialogów oraz opisów. W tych pierwszych Marek Hłasko redukuje tekst, odziera wypowiedzi ze zbędnych słów, kolokwializmami zastępuje literackość. Dba o to, by rozmowy pobrzmiewały autentycznie (co oczywiście po latach staje się sztuczne w lekturze). Z kolei w opisach daje upust pasji pisania, stara się zwracać uwagę na rozmaite drobiazgi. Zarzuca czytelników szczegółami nieistotnymi dla dramaturgii tekstu, ale budującymi przestrzeń akcji. Dzięki juweniliom sprawdzać można kierunki pracy nad warsztatem i próby znalezienia własnego stylu. To tom, który uzupełnia twórczość Marka Hłaski, pozwala zajrzeć do szuflady pisarza i przekonać się, jakie rozwiązania w późniejszych utworach zachował, a jakie odrzucił. Nie da się zatem czytać ani analizować „Najlepszych lat naszego życia” w zwykły sposób – to w końcu teksty, które przez autora nie zostały zaprezentowane szerszej publiczności.

WIktor Zawada: Wielka wojna z czarną flagą

Zysk i S-ka, Poznań 2016.

Wojna młodych

Tematy wojenne w literaturze dla najmłodszych są zawsze trudne do zrealizowania – autorzy muszą najpierw znaleźć odpowiednią poetykę, wybrać sposób mówienia o okrutnej rzeczywistości – od tego zależy później zakres poruszanych kwestii, a i wpływ na młodych czytelników. W „Wielkiej wojnie z czarną flagą” Wiktor Zawada odnosi się bezpośrednio do świata dzieci i sprawdza, jak czas okupacji wpływa na najmłodsze pokolenie. Kaktusy z Zielonej ulicy to grupa przyjaciół, dawniej skupionych w drużynie harcerskiej. Te dzieci przyciągają przygody – ale bohaterowie mają też silnie wpojone kodeksy wartości, przekonania, co jest dobre, a czego należy się wystrzegać. Grupa honorowych chłopaków (i siostra jednego z nich) wie, że zabawa się skończyła. Ale w czasie wojny też potrzebna jest namiastka normalności – to, co dawniej mogło przynieść harcerstwo, teraz zamienia się w nielegalną – i niebezpieczną – rozrywkę, traktowaną bardzo serio.

Komplikacje w największym stopniu dotykają Romka Modraka. Jego ojciec postanawia – dla ochrony własnego interesu – opowiedzieć się po stronie Niemców. Romek ma wstąpić do Hitlerjugend, co oznacza sprzeniewierzenie się dawnym ideałom, a i zwrócenie przeciwko kolegom z podwórka. Zwłaszcza że w pierwszej akcji bierze udział w zrabowaniu butów tacie kolegi. Romek to postać o słabej psychice, ale nawet gdyby chciał, nie da rady przeciwstawić się ani ojcu, ani diabolicznemu przywódcy oddziału HJ. Zmuszany do coraz to nowych podłości wobec dawnych „swoich” przeżywa coraz głębszy kryzys.

Kaktusy to ekipa, której trudno nie polubić. Mają swoje wady i czasami bywają nieznośni, ale w tej powieści muszą budzić sympatię. Są sprytni, honorowi i waleczni, odważni i skłonni do wielkich czynów – ale też momentami niefrasobliwi, nie chcą myśleć o dalekosiężnych konsekwencjach wybryków. Przeżywają w pierwszej kolejności wielką przygodę, jak kontynuację harcerskich zabaw. Na własną rękę próbują wymierzać sprawiedliwość i „walczyć” swoimi – skromnymi – środkami. Czarna flaga, czyli oddział Hitlerjugend, to dla nich najlepszy przeciwnik – budzący lęk, ale i zapewniający kolejne wyzwania. Wojenna akcja pozostaje tu bardzo często zawężona do ulicy Zielonej i do starć między grupami chłopaków. Stopniowo dziecięce wybryki zaczynają jednak wybrzmiewać coraz bardziej poważnie. Autor wprowadza walkę na śmierć i życie. I tym „Wielka wojna z czarną flagą” będzie się odróżniać od awanturniczych przygodówek. Tu nie ma taryfy ulgowej, a nawet świadomość, jak być powinno, nie pomoże. Okrucieństwo wojny widać nawet w mikroświecie dzieci.

Wiktor Zawada czytany dzisiaj wybrzmiewa w warstwie tekstu trochę archaicznie. Slang z dialogów, kiedyś dość rzetelnie oddających realia podwórkowych przekomarzanek, obecnie wypada jak klasyczna literatura. Młodzi odbiorcy nie będą mieli problemu ze zrozumieniem treści – ale już z przekonaniem się do kreacji językowych postaci raczej tak. Dzięki warstwie stylistycznej Zawada od razu wtrąca odbiorców w realny kontekst opowieści – wypada bardziej prawdziwie niż autorzy, którzy wojnę chcą przedstawiać w fabułach z dzisiejszej perspektywy. „Wielka wojna z czarną flagą” staje się wówczas rodzajem świadectwa czasów (i zwyczajów). Odmienność językowa zapewnia egzotykę, ale jest też czynnikiem nieco osłabiającym najbardziej dramatyczne punkty książki. Wiktor Zawada w obszernym tekście zajął się wieloma wojennymi tematami z perspektywy kształtowania się młodych charakterów. Chociaż młodych czytelników zainteresuje przede wszystkim akcja, sfera psychologiczna jest tu również bardzo istotna.

środa, 28 grudnia 2016

Konstanty Ildefons Gałczyński: Zachłysnąć się tobą. Najpiękniejsze wiersze i piosenki

Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.

Poezja

W wydawnictwie, które konsekwentnie przybliża odbiorcom wybitne dokonania artystyczne poetów piosenki i bardów, pojawia się kolejny wybór utworów mistrza słowa – Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Równolegle wprawdzie Prószyński i S-ka prowadzi wydawanie dzieł zebranych tego autora, ale części odbiorców bardziej przyda się skondensowany przegląd liryków, wybór, który daje pojęcie o pisarskich rozwiązaniach i pomysłach, a jednocześnie dostarcza ważnych cytatów na różne okoliczności i materiałów do przemyśleń. Bo pojawia się tu poeta zakochany i tęskniący, dowcipny i złośliwy, romantyczny i… bożonarodzeniowy, poeta zajmujący się warsztatem poetyckim i szarlatan, ten o bujnej wyobraźni i ten melancholijny. Poeta, który składa hołd wielkim twórcom lub uwiecznia w wierszach istoty wymyślone. „Zachłysnąć się tobą” to wybór, którego kluczem rzeczywiście może być hasło przewodnie serii (Najpiękniejsze wiersze i piosenki). Trafiły do tomiku utwory, które poznają już dzieci w szkole podstawowej, te uwielbiane przez dorosłych, ale i rozbudowane wielostronicowe poematy, które albo umykają zwykłemu poznaniu, albo kojarzone są jedynie dzięki fragmentom. Powracają teksty znane szerokiemu gronu odbiorców jako piosenki, ale i miniaturki literackie, tekstowe drobiazgi służące rozrywce. Nie mogło zabraknąć absurdalnych wygłupów i komentarzy „metafizycznych”. Gałczyński zawsze blisko księżyca i aniołów, równie pięknie wyznaje miłość Natalii. I ten tomik oferuje właśnie taki przekrój poetyckich popisów.

Faktem jest, że Gałczyński jako poeta zupełnie się nie starzeje. Chociaż zmieniają się mody i sposoby tworzenia liryków, te utwory, które trafiły do „Zachłysnąć się tobą” wciąż silnie działają na odbiorców. Ma na to wpływ dobór fraz, ale i oderwanie od realiów codzienności. Dzięki temu odbiorcy nie potrzebują wydania krytycznego, mogą wczytywać się w sam rytm utworów i sprawdzać ich melodyjność, upajać się literackimi frazami (a nawet, choć brzmi to fatalnie, zasobem leksykalnym). Gałczyński porusza się w obrębie własnego świata – lekko onirycznego, magicznego i pięknego, podbarwionego melancholią, ale zawsze gościnnego. Otwiera przed czytelnikami bramy do świata prawdziwej poezji, ulirycznia zwyczajność i uwzniośla to, co przyziemne – za to sprowadza na ziemię całe anielskie piękno, natchnienie czy szereg wzruszeń. Inspiracje znajduje wszędzie – nie tylko w uczuciach lub stereotypowych wizerunkach poetów – tematy wierszy kryją się w codziennej krzątaninie, drobnym spojrzeniu czy przedmiotach używanych przez domowników. Każdy, choćby i najbardziej błahy motyw, zyskuje tu poetycką oprawę.

Teksty zostały uporządkowane chronologicznie, są datowane, ale w żaden sposób nie wpływa to na sposób odczytań. Nawet liryki o znanej historii (jak słynna kołysanka z Altengrabow) funkcjonować tu mogą w oderwaniu od kontekstu – jako piękne wyznania miłości czy próby zdefiniowania międzyludzkich relacji. Konstanty Ildefons Gałczyński wierszem może przekazać dowolne uczucia, w niedościgniony sposób buduje atmosferę utworu i działa na wyobraźnię czytelników. Jest twórcą świadomym dostępnych środków, ale też i ciągle poszukującym najlepszej formy. „Zachłysnąć się tobą” pokazuje wachlarz poetyckich możliwości i tematów. Gałczyński to autor ponadczasowy i zachwycający jakością wierszy. Tomik przypomina też czytelnikom o piosenkowym potencjale tego twórcy. To idealne rozwiązanie dla czytelników, którzy lubią mieć pod ręką zestaw cennych poetyckich refleksji. Klasyka przypominana zwykłym odbiorcom nie jest nudnym powrotem do szkolnych lektur. Gałczyński uzmysławia, dlaczego warto czytać poezję, a jednocześnie wyznacza niebywale wysoki poziom lirycznych spostrzeżeń. Cieszy, że i w wyborze przypominane są jego utwory – zwłaszcza że to wybór dobrze przygotowany i nie pozostawi niedosytu.

J. K. Rowling: Harry Potter i Komnata Tajemnic

Media Rodzina, Poznań 2016.

Magia widoczna

W domu Harry’ego Pottera nic się nie zmieniło – w dalszym ciągu mały czarodziej jest poniżany, głodzony i zamykany w komórce pod schodami. Dobrze, że do ciotki i wuja przyjeżdża tylko na wakacje. Jeszcze lepiej, że teraz ma prawdziwych przyjaciół, którzy się o niego troszczą (i może liczyć teraz również na rodziców owych przyjaciół). Jednak skrzat domowy Zgredek zrobi wszystko, żeby Harry nie wracał do Hogwartu. Chłopcu ma tam grozić śmiertelne niebezpieczeństwo. W tomie „Harry Potter i Komnata Tajemnic” J. K. Rowling trochę mniej skupia się na zasadach funkcjonowania szkoły dla czarodziejów, za to silnie akcentuje kwestię sekretów z przeszłości. Nikt nie wie, czym grozi otwarcie Komnaty Tajemnic, ale motyw ten napawa wszystkich przerażeniem. Poza tym jest jak dawniej: dzieci zdobywają (lub tracą) punkty dla swoich bractw, rozgrywają mecze i łamią szkolne zasady (trudno zresztą traktować poważnie takich wykładowców jak zapatrzony w siebie Lockhart). Jakby tego było mało, Harry zostaje zaproszony na przyjęcie duchów i zjaw, a w toalecie dla dziewczynek straszy Jęcząca Marta. Druga część przygód Harry’ego Pottera oznacza sporo śmiechu, zabawnych przygód i coraz śmielszego wykorzystywania magii. Autorka wpuszcza do opowieści pierwszych fanów małego czarodzieja, ale nie zapomina też o jego wrogach – z różnych pokoleń. Zapewnia rozrywkę i za sprawą samobiczującego się Zgredka, i dzięki latającemu samochodowi. Bawi do tego stopnia, że na dalszy plan spycha motyw Komnaty Tajemnic i jej znaczenia dla Hogwartu. Ale to fanom przeszkadzać nie będzie.

Ważne, że drugi tom w tej serii pojawia się znów z magicznymi ilustracjami Jima Kaya. Są one, siłą rzeczy, trochę mniej zaskakujące niż w pierwszej książce – autor może już przestać skupiać się na budowaniu mrocznego klimatu, by w zamian zająć się przygodami postaci. Bohaterowie zestawieni z rozległymi przestrzeniami wypadają zatem bardziej bajkowo niż baśniowo. To nadrabia Kay przy portretach oraz szczegółach z lekcji. Z lubością prezentuje kolejnych mieszkańców magicznego świata – skrzaty czy gnomy, zachwycają go możliwości tworzenia ludzkich kształtów korzenia mandragory. Przestrzenie miejskie próbuje uchwycić z najdziwniejszych perspektyw i uzyskuje w ten sposób imponujące rezultaty. W dalszym ciągu jednak najbardziej pociąga go mrok: rozkładówki pełne włochatych pająków, sceny z balu duchów, ciemne i tajne przejścia. W tym wszystkim jest bezbłędny – poza prezentowaniem nietypowych bohaterów zajmuje się również wskazywaniem detali tła – zawartości „naczyń” lub zdobień sufitu i ścian. Pozwala, żeby obrazki ze sobą korespondowały – kiedy Ron wymiotuje ślimakami, stworzenia te rozchodzą się po innych stronach, szkolna lekcja o mandragorze ma poglądowe ilustracje z „podręcznika”. Jim Kay wprowadza również szereg rysunków miniaturek, uzupełniających strony z tekstem i wiążących grafikę z fabułą (na wielkoformatowych ilustracjach nie zawsze są obecni bohaterowie cyklu), najlepszy jest jednak w imponujących dużych grafikach odwzorowujących czarodziejskie przestrzenie i możliwości. Jim Kay to autor, który zachwyci również dorosłych fanów Harry’ego Pottera – jego propozycje ilustracji przypominają kadry z filmu fantasy, są bardzo dopracowane i oparte na potędze wyobraźni. „Harry Potter i Komnata Tajemnic” w takim wydaniu przypomina mniej książkę dla dzieci, a bardziej – album (do tego wrażenia dokłada się jeszcze kredowy papier i wszyta zakładka). Bez wątpienia jest to seria, którą odbiorcy zechcą poznawać nie ze względu na tekst, a przez bogatą warstwę graficzną. Jim Kay dobrze czuje się w Hogwarcie i staje się przewodnikiem wszystkich to miejsce kochających.

wtorek, 27 grudnia 2016

Poczytaj mi, mamo. Księga siódma

Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

Kontrasty

To seria, z którą zetknął się każdy, kto w latach 70. i 80. był w Polsce dzieckiem. Nasza Księgarnia do Poczytaj mi, mamo powraca i zestawia po dziesięć wybranych historyjek w pięknie wydanych tomach. A że stawia na reprinty, ocalając również szatę graficzną (a nawet stopki wydawnicze!), zapewnia odbiorcom sporo zabawy – i oczywiście sentymentalny powrót do przeszłości. Kiedyś niepozorne małe kwadratowe zeszyty, teraz zyskują oprawę godną zawartości. Bajki już sklasyczniały i jak pokazuje czas, wcale się nie zestarzały. Dzisiaj funkcjonować mogą jako ważne lektury dla najmłodszych lub – przypomnienie dla dorosłych. Najlepsi autorzy i wybitni ilustratorzy proponowali bowiem fabuły – oraz obrazki do nich – dokładnie przemyślane i niosące głębokie treści. W historyjkach do czytania przed snem pojawiały się motywy istotne dla kilkulatków – relacje z rówieśnikami, emocje przeżywane w codziennych sytuacjach, spory lub przyjaźnie, ale i zmiany, jakich można się na pewnym etapie rozwoju spodziewać. Tutaj bajki realizowały cele edukacyjno-wychowawcze, a nie były przy tym banalne czy infantylne. Twórcy umiejętnie unikali tendencyjności oraz schematów, do tego stopnia, że trudno przewidzieć sposób zakończenia historyjek: nie zawsze zresztą wyraźny morał zamyka całość, zdarzają się opowiadania, z których wnioski trzeba wysnuć samodzielnie – i nie będzie przy tym dobrych ani złych odpowiedzi. Osobną kategorię stanowią bajki oparte na wyobraźniowym świecie – tu bohaterom wolno więcej, ale też ich działania są podporządkowane cennym życiowym lekcjom. Prawdziwe wydarzenia odbijają się w bajkach, a bajki prowadzą do realizmu w interpretacjach.

Seria wznowień rozwija się już ponad początkowe założenia, ale fani spragnieni są wciąż coraz to nowych tomów – wiedzą, że odnaleźć tu mogą ślady swoich wspomnień i dziecięcych lektur lub mają nadzieję na otrzymanie ulubionych książeczek. Siódma część cyklu przywołuje kwestie wciąż istotne dla kolejnych pokoleń. W „Tym dziwnym Eryku” pojawia się temat dziecka, które dokucza innym i z którym nikt nie może sobie poradzić. „Samo się” przypomina, jak radzić sobie z niewinnymi kłamstewkami i nieumiejętnością przyznawania się do winy u dzieci. W „Gorącej skorupie” z kolei dziecko, które do niedawna było dla rówieśników niewidzialne, za sprawą wiedzy zyskuje silną pozycję w grupie. Są tu dawne polskie legendy – historia o złotej kaczce oraz przygoda Warsa i Sawy. Nie zabraknie małych rymowanek o kolejnych miesiącach, wyjaśnienia (bajkowego), dlaczego pada deszcz. Tygrys pomoże zaprzyjaźnić się sąsiadom z ośmiopiętrowego bloku, a Kasia, chcąca poznać opowieść o Antynutku, zyska motywację do nauczenia się czytania. Niezwykły pałac, jaki Ali Baba ma przygotować dla władcy, wniesie odrobinę egzotyki (i również absurdu).

Każda z tych historyjek stanowi osobną i ważną dla dziecka całość. Z każdej można się czegoś nauczyć – ale bajki dostarczają równie wiele radości. Małym odbiorcom łatwo się utożsamiać z bohaterami tomików, będą więc mocno przeżywać kolejne przygody. Po latach oczywiście czyta się te bajki inaczej – i dzisiejsi rodzice mogą sprawdzić tę różnicę, zapewniając swoim pociechom wiele wyobraźniowych podróży. Ponieważ mamy do czynienia z reprintami, Nasza Księgarnia dostarcza i przeglądu dokonań najlepszych ilustratorów. Bohdan Butenko stawia na śmiech i komiksową kreskę, Anna Stylo-Ginter na baśń i piękno kolorów, Maria Uszacka zamienia codzienność w kreskówkę, a Tomasz Borowski wybiera duże kształty i wyraźne kolory. „Polskość” u Zdzisława Witwickiego skontrastowana została z arabskimi motywami u Mirosława Pokory. Niezależnie od tematu i sposobu jego realizacji strona graficzna bardzo przykuwa uwagę. Często rysunki zastępują skomplikowane wyjaśnienia – ilustratorzy szybko są w stanie nakreślić klimat poszczególnych opowiadań. „Poczytaj mi, mamo. Księga siódma” to publikacja w serii, która ani reklamy, ani słów uznania nie potrzebuje. Wartość książeczek tworzonych przez najlepszych artystów jest powszechnie znana – a czas nie osłabił wymowy drobnych historyjek.

Jarosław Kaczmarek: Gole wszech czasów

Egmont, Warszawa 2016.

Najlepsze mecze

Seria, którą zapoczątkowała bardzo udanymi biografiami piłkarzy Yvette Żółtowska-Darska rozwija się w kierunku wprawdzie niezakładanym raczej przez autorkę, ale wciąż ciekawym dla dzieci. Jarosław Kaczmarek, wzorem komentatorów sportowych, chce jeszcze raz przeżyć serię najsławniejszych bramek, niezapomnianych sytuacji meczowych. Jego tomik „Gole wszech czasów” to propozycja dla małych fanów piłki nożnej, którzy chcieliby poznać boiskowe legendy. Część z nich należy do stałych punktów odniesienia dla sportowców i dziennikarzy – na przykład gol Maradony („ręka Boga”), część to historia, która tworzy się na oczach kibiców, nawet tych z najmłodszego pokolenia (5 goli w 9 minut Roberta Lewandowskiego). Jarosław Kaczmarek wybiera kilka najważniejszych z różnych bramek. Raz to gol, który ucisza stadion i odbiera nadzieje na wygraną „pewniakom”, raz – swoista niesprawiedliwość karnych. Gole wszech czasów to możliwość przywrócenia świadomości społeczeństwa piłkarzy zapomnianych (Wilimowski!), ale i pokazania fenomenu sław (Christiano Ronaldo). Oczywiście każdy może mieć własną listę najważniejszych lub najciekawszych bramek, takie zestawienie, jak to przygotowane przez Kaczmarka, wyda się czasami niepełne lub subiektywne. Nie ulega jednak wątpliwości, że kluczem dla autora była nie tylko popularność bramek, ale i ich różnorodność. Bo mówienie o najciekawszych golach to trochę pretekst do mówienia o meczach i piłkarzach, do przekazywania wielkich emocji i tego, co w kibicowaniu fantastyczne. Po takiej lekturze odbiorcy mogą sobie uświadomić, dlaczego w ogóle ogląda się mecze piłki nożnej.

Każdy rozdział to osobna historia, inny mecz, ale też – inny moment historyczny. Jarosław Kaczmarek nie ogranicza się do jednego kraju lub ligi, nie zawsze nawiązuje do piłkarzy, których nazwiska dzisiaj znają wszyscy. Owszem, nie pomija sław, ale stara się pokazać boiskowe fenomeny w oderwaniu od aktualnych plebiscytów lub mód. Za każdym razem przenosi się w inną rzeczywistość. Naturalną konsekwencją takiego działania jest stworzenie szeregu meczowych historii. Autor nie ma miejsca na strofowanie małych odbiorców czy wychowywanie ich (co do przesady doprowadza w cyklu Dariusz Tuzimek). Spełnia za to założenia edukacyjne w sposób, który usatysfakcjonuje kilkuletnich kibiców. Podaje bowiem sporo definicji terminów sportowych. Niby każdy fan piłki nożnej chłonie te nazwy i sformułowania naturalnie i podczas oglądania meczu, ale… coraz trudniej dzisiaj o dobrych komentatorów, którzy dbają o rozwijanie słownictwa „fachowego” u kibiców. Tomik „Gole wszech czasów” momentami zastępuje rodzica, który objaśniłby podstawowe zagrania i terminy, umożliwia kształtowanie świadomości kibica. Ale warstwa słownikowa to tylko dodatek, ważniejsze są prezentacje piłkarzy (motyw pięciu goli Lewandowskiego znalazł się już u Tuzimka, tu pojawia się w wersji bardziej skondensowanej), ale i samych spotkań. Bardzo często Kaczmarek próbuje nawiązać do klimatu wspólnego oglądania meczy, wywołać te emocje, które towarzyszyły spotkaniom. W tym celu „wskrzesza” działania komentatorów, razem z kibicami przeżywających mecze. Spikerzy (ich wypowiedzi czy po prostu – pastisze stylu – wyróżniane są graficznie) przedstawiają konkretne miejsce, oceniają zaangażowanie trybun, wreszcie – opowiadają, jak dochodzi do zdobycia bramki, a na koniec krzyczą „gooool” – i to zjawisko nieobce kibicom. Nawet w książce, po latach od omawianych wydarzeń, można dać się ponieść emocjom i cieszyć chwilą. Kaczmarek pozwala na meczową zabawę: komentarze z dymków da się wykorzystywać „aktorsko”, lektura będzie więc wyglądać ciekawiej niż tradycyjne książki. Tomik oczywiście wzbogacony zostało infografiki, zdjęcia lub ilustracje z podstawowymi danymi. Nie ma tu przymusu nauki, z takich faktów i liczb nikt nie będzie odpytywany. Autor odnosi się do niezbędnika prawdziwego kibica i do faktycznych zainteresowań oraz pasji, a to zapewni mu uwagę odbiorców. „Gole wszech czasów” to odejście od biografii z serii, ale rodzaj i siła przeżyć pozostają tu bez względu na przyjęte tematy. To rozszerzenie serii, próba znalezienia metod na zaciekawienie najmłodszych przez czystą rozrywkę.

poniedziałek, 26 grudnia 2016

Łukasz Badowski, Zasław Adamaszek: Laboratorium w szufladzie. Matematyka

PWN, Warszawa 2016.

Poza liczbami

Seria Laboratorium w szufladzie to szereg pozycji, które nakazują przedefiniować szkolną wiedzę i cały sposób przyswajania nauki. Autorom zależy na tym, by informacje przekazywać w atrakcyjny dla młodszych i starszych sposób, tak daleko od podręczników, jak to tylko możliwe. Tu nikomu nie da się zarzucić rutyny w nauczaniu, monotonii albo braku pomysłów. Cykl jest alternatywą dla szkolnej dawki wiedzy, a zainteresować może i młodszych, i starszych czytelników – ze względu na oryginalne propozycje doświadczeń naukowych i „eksperymentów” do przeprowadzenia samodzielnie w domu.

Tomik „Laboratorium w szufladzie. Matematyka” także spełnia założenia tego cyklu, chociaż części odbiorców wyda się to niemożliwe. Matematyka traktowana jako najbardziej „teoretyczna” z nauk, w najmniejszym stopniu nie kojarzy się z działaniem wykraczającym poza rozwiązywanie zadań i równań. Jeśli ktoś z powodu liczb matematyki nie znosi, może się nie obawiać – tu rachunków ani wzorów nie będzie. Nie będzie też podstaw, od których przeważnie zaczyna się spotkanie z tym przedmiotem. Pojawią się za to obserwacje i zjawiska do wykorzystania w różnych dziedzinach życia codziennego. Niektóre – niezbędne, inne przydatne w rozrywce, jeszcze inne – rozbudzające ciekawość i nakłaniające do samodzielnych poszukiwań. W tomiku znajdzie się również sporo teorii, ale już z poziomu zaawansowanego. Nie przez przypadek książka ma cztery kolorystyczne oznaczenia poziomów trudności, a w rozdziałach nawiązuje się do wiedzy akademickiej. Matematyka raz wiąże się z fizyką, raz – z geografią, przydaje się nawet w warsztacie poety, co autorzy sprytnie udowadniają. Na dowód, jak mocno pogłębiają wiadomości, warto przytoczyć fakt, że przywołane przez nich rozpiski stóp akcentowych w wierszach obejmują także nazewnictwo wartości spoza polskich utworów – tego nie poznają nawet jako ciekawostki studenci polonistyki. Ale matematyk w tej wersji nie liczy i nie oblicza. Nie ma na to czasu, bo wciąż przytrafia się coś, co warto zaobserwować i przeanalizować.

Autorzy zaczynają od zasad symetrii, a do ćwiczeń wykorzystują zwykłe lustro. Pokazują, czym naprawdę jest odbicie – i jak twórczo je wykorzystać. To pretekst do opowiadania o palindromach i prób odwracania kierunku pisania. Zaczyna się od znajdowania osi symetrii symboli – ale to droga do zbudowania własnego kalejdoskopu. Kiedy już temat historii zostanie wyczerpany, przychodzi czas na… układanie kafelków. Autorzy nie zajmują się oczywistościami, ale sprawdzają, z jakich figur nie da się stworzyć parkietu. Pokazują wymyślanie wzorów, często bardzo skomplikowanych. „Kafelki” stają się ciekawym, bo praktycznym, ukazaniem życiowego potencjału geometrii. Od figur autorzy przechodzą do brył – namawiają do konstruowania wielościanów (symetrię zresztą da się wykorzystywać również przy składaniu papieru). Tu z pomocą przychodzi dzisiejsze wyposażenie sklepów z produktami do hand-made’owych popisów. Z drucików kreatywnych i słomek da się układać nawet bardzo skomplikowane bryły, chętni mogą też posłużyć się podanymi schematami i przygotować kartonowe odpowiedniki. Matematyka to nie tylko budowanie jak z klocków – w tomie „Laboratorium w szufladzie. Matematyka” moment przejścia do skomplikowanych szyfrów jest tylko kwestią czasu. Autorzy nawiązują do Enigmy i pokazują, jak wykonać własne koło szyfrujące z… pudełka po płycie CD. Wśród ich „wynalazków” jest też urządzenie do cięcia styropianu ze struny do gitary. Większość odbiorców nie myślała w ten sposób o matematyce. Warto tu też zaznaczyć, że dla autorów zabawą jest samodzielne przygotowywanie potrzebnych przedmiotów: można kupować odpowiednio przycięte lusterka albo soczewki, ale dużo ciekawiej jest samodzielnie przyciąć rurkę szklaną.

Rozdziały, nawet te według oznaczeń najprostsze, cechują się wysokim stopniem skomplikowania: pobieżna lektura nie pozwoli na zrozumienie wyjaśnień. Tu trzeba uwagi i pracy – a także chęci zgłębiania zagadnienia. Praktyczna część tomiku dostarczy rozrywki, ale teoretyczna jest dla osób naprawdę ciekawych przyczyn określonych zjawisk. To matematyka dużo bardziej skomplikowana niż „zwykłe” liczenie – ci, którzy narzekają na matematykę w szkole, zobaczą, że nie jest wcale taka trudna, pozostali mogą wreszcie zająć się inną stroną tej dziedziny wiedzy. „Laboratorium w szufladzie. Matematyka” to publikacja dla spragnionych wiedzy i bardzo wymagających czytelników.

Trolle. Ilustrowana opowieść

Egmont, Warszawa 2016.

Słodycz trolli

Trolle w oczach najmłodszych przez pewien czas funkcjonowały jako bajkowe złe charaktery (mało kto pamięta, że Muminki to też trolle!). Teraz jednak za sprawą DreamWorks ma nastąpić całkowite odwrócenie podejścia. Trolle w najnowszej bajce są a) życzliwe, b) słodkie, c) uczuciowe – uwielbiają się przytulać. Do tego mają cukierkowe kolory i sympatyczne pyszczki. Są tak urocze, jak najmilsze dziecięce maskotki – a razem tworzą ekipę zróżnicowanych kolorystycznie stworków, coś jak Gumisie skrzyżowane z Teletubisiami (a charakterologicznie pożenione jeszcze ze Smerfami). Trolle zostały przygotowane tak, żeby podbić serca najmłodszych – a do tego są gotowymi projektami rozmaitych gadżetów. Starszym dzieciom wydadzą się mdłe, ale to do maluchów muszą przede wszystkim trafić. Te trolle przeżywają oczywiście różne przygody na wzór innych bajkowych rodzinek. Chociaż najchętniej każdemu nieba by przychyliły, mają swoich wrogów. Wciąż uciekają przed bergenami. To stworzenia groźne, ucieleśnienie zła w cukierkowej wersji – szukają trolli w jednym celu: żeby je zjeść. Na tym polega intryga osi fabularnej – nie jest więc ani wyszukana, ani specjalnie oryginalna. Wynika z tego, że trolle są po prostu kolejną bajkową grupą – rodziną, która potrzebna jest jedynie do wzbudzenia emocji u kilkulatków. Doświadczenia trolli należą do bardziej uniwersalnych, uogólnionych i „wydoroślonych” – bohaterom chodzi o miłość (wątek „i żyli długo i szczęśliwie” dotyczy tu pewnej pary trolli), nawiązują też do… arcydzieł literatury światowej – twórcy czerpią ze sprawdzonych motywów w rodzaju godzenia zwaśnionych rodzin przez miłość młodego pokolenia. Momentami wydaje się, że zabrakło trochę bajkowej inwencji, więc do historii dla małych dzieci trafiają zagadnienia bardziej pożądane przez dorosłych. Maluchom spodoba się dostarczający adrenaliny chaos związany z obecnością wrogów trolli. Pytanie, jak dziś obudzić sympatię do bohaterów. Tutaj trolle nie zapracowują sobie na uwielbienie dzieci. Stanowią za to odzwierciedlenie wymagań dorosłych: rodzice najchętniej odsunęliby swoje pociechy od przemocy i stresu. W ramach ochrony kilkulatków nadopiekuńczy rodzice zamieniają treści klasycznych bajek na historie wyjałowione z groźnych motywów. Trolle pojawiają się naturalnie jako wynik mody na łagodzenie opowieści – przez to wydają się nieprawdziwe. W fabułach, czy to bajek animowanych, czy lektur – to silne przeżycia i emocje przyciągają odbiorców. A trudno o zaangażowanie, gdy bohaterowie są zbyt odległymi bytami, żeby im kibicować. Obecne maluchy jednak coraz rzadziej mają dostęp do „kultowych” dawnych bajek – dla nich to Trolle będą punktem odniesienia.

Trolle występują w filmie familijnym, a książeczka obrazkowa „Trolle” jest dla małych odbiorców szansą na przedłużenie znajomości z bohaterami. Z konieczności zastosowane tu zostały skróty w ramach akcji oraz tekstu. Naturalną konsekwencją takiego pośpiechu będzie brak oczywistej więzi bohaterów i czytelników (a raczej, w tym wypadku, słuchaczy), czy utrata wartości literackich. Tutaj narracja przypomina bardziej streszczenie niż pełną lekturę, dla autorów istotne jest następstwo wydarzeń, a nie budowanie atmosfery. Żeby dzieci nie miały wątpliwości co do podziału ról, stosowane są odpowiednio nasycone kolory. U bergenów są zgaszone i stłumione barwy, złamane czernią, ale też nieprzywodzące na myśl istot z horrorów. Trolle są z kolei przejaskrawiane i aż kiczowate – ma to swoje wytłumaczenie w tomiku – to bohaterowie, którzy uwielbiają tańczyć, a taniec dyskotekowy to ich największe hobby. W związku z tym w warstwie graficznej zastosowana została stylistyka disco, nienaturalne barwy na granicy bajkowości. Tak publikacja walczy o małego widza-odbiorcę. Maluchy otrzymują szereg bodźców wizualnych. Mimo krzykliwości kolorów sylwetki postaci łagodzi się tu „puchatymi” ciałami czy minami – przez cały czas obowiązkowe niemal jest zadowolenie i szczęście.

„Trolle” to publikacja rozrywkowa, w której warstwa graficzna pełni najważniejszą funkcję. Wprawdzie dorosłym akcja (ani pomysł na bohaterów) nie zaimponuje, ale maluchy mogą przez pewien czas przeżywać fascynację kolejną grupą dziwnych stworków. Może przydałoby się raczej zdefiniować bohaterów, zrezygnować z nazwy obarczonej silnymi konotacjami kulturowymi. Ale niewykluczone, że autorom chodziło o odczarowanie trolli, o złagodzenie wizerunku szarganego w różnych baśniach czy bajkach. Na pewno „Trolle” nie mogą być straszakiem, to lektura kojarząca się dzieciom z ciepłem. Bo w końcu bergenom, bez względu na ich pomysłowość czy determinację, nie uda się zrealizować niecnych planów.

niedziela, 25 grudnia 2016

Nick Jans: Wilk zwany Romeo

Marginesy, Warszawa 2016.

Samotnik

Alaska. Surowy krajobraz, wszechobecna biel. Na zamarzniętym jeziorze pojawia się czarny piękny wilk. To zwierzę, które budzi podziw i szacunek samym swoim wyglądem. Ale czarny wilk, który wkrótce zyska imię Romeo, nie tylko uatrakcyjnia pejzaż. Wciąż zadziwia obserwatorów, imponuje pomysłami, ale też budzi lęk. Inaczej niż w typowych bajkach o złych wilkach. Romeo jest zanadto ufny: podchodzi do ludzi, bawi się z ich psami, nie robiąc nikomu krzywdy. Wszystkich uważa za przyjaciół (albo po prostu za osobliwości), w nikim nie dostrzega wroga. Historię Romea, czarnego wilka z Alaski, Nick Jans przedstawia według reguł dobrej fabuły sensacyjno-familijnej. Sam nie ukrywa fascynacji zwierzęciem, ale wprowadza ją stopniowo, żeby czytelnicy dobrze zrozumieli źródła zachwytu.

Najpierw – co oczywiste i słuszne – motyw oceny wilka w kulturze, różnice między wilkami i psami (także te obrazowe, unaoczniające czytelnikom na przykład rozmiary bohatera tomu), cechy charakteru, typowe zachowania, przyzwyczajenia i umiejętności. To dobre przygotowanie do lepszego poznawania Romea – i punkt odniesienia dla późniejszych opowieści. Romeo od początku wzbudza wielką ciekawość, zwłaszcza dlatego, że wydaje się nieprzewidywalny. Podchodzi do udomowionych zwierząt: z łatwością mógłby zrobić im krzywdę, ale otacza je w zabawie pewną opieką. Za to podkrada piłki psom (i bawi się tak zdobytymi przedmiotami). Stopniowo przyzwyczaja się do mieszkańców – część traktuje jako członków własnego stada. Wybiera się na spacery w ślad za ludźmi wyprowadzającymi psy. I nie zagraża nikomu, za to sam wpada w coraz większą pułapkę. Wiadomo, że prędzej czy później znajdzie się wróg wilków, który wyładuje swoje frustracje na tym właśnie zwierzęciu. Nick Jans przedstawia sposoby „odstraszania” Romea, próby nauczenia go nieufności do ludzi. Ale nie może zignorować mądrości zwierzęcia: szeregu zaskoczeń, które pojawiają się w trakcie codziennych obserwacji.

Romeo to wilk-samotnik i ta cecha nawet bardziej niż inteligencja i spryt kusi autora. Tajemnica w życiorysie bohatera książki wyzwala szereg pytań i domysłów – bo wpływa – być może – na interpretację zachowań drapieżnika. Czy Romeo szuka towarzystwa psów, żeby osłabić tęsknotę za własnym stadem, czy potrzebuje rozrywki – zwierzę nie da odpowiedzi na takie pytania, a monitorowanie jego pomysłów nie pogłębiało stanu wiedzy. Złożyło się za to na wzruszającą książkę okołoprzyrodniczą. Wilk Romeo to trochę ucieleśnienie marzeń o wolności i swobodzie, a trochę historia cierpienia z powodu samotności, która pcha do najdziwniejszych wyborów. Romeo udowadnia ludziom, jak mało wciąż wiedzą o dzikich zwierzętach. Pomiędzy wierszami Nick Jans próbuje przekonać do chronienia przyrody. Sam przez pewien czas polował na zwierzęta, teraz dawne czasy traktuje raczej jako przestrogę. Zamieniając się w „ochroniarza” Romea, próbuje prześledzić i zrozumieć jego zwyczaje. Zestawia własne wnioski z ogólną wiedzą na temat wilków, co nieodmiennie prowadzi do ukazania wyjątkowości zwierzęcia. Pamięta, że życie to nie film familijny – z tego zdają sobie też sprawę inni znajomi ciągle martwiący się o Romea. Mimo zabaw wilka z psami czy wychodzeniem na wspólne spacery, ludzcy bohaterowie tej opowieści nie chcą oswajać wilka i nie zaprzyjaźniają się z nim – lub po prostu rezygnują z okazywania bezpośrednich gestów sympatii. Nie ustrzegą jednak czarnego wilka przed okrucieństwem kłusowników. Historia Romea nie może skończyć się bajkowo.

Nick Jans otrzymał fantastyczny temat na książkę. Romeo to zwierzę charyzmatyczne i dla wszystkich interesujące. Autor udowadnia, że wilki niesłusznie doczekały się złych opinii: nie napadają bez powodu, nie są dla ludzi takim zagrożeniem, jak ludzie dla nich. Do tego Romeo jest bardzo fotogeniczny – na zdjęciach albo pozuje, odcinając się kontrastowo od ośnieżonych gór, albo… bawi się jak psiak, robiąc zawadiackie miny i przybierając zabawne pozy. Romeo to wilk, który nawet na odległość (i już niestety jako zwierzę o zamkniętej historii) zrobi furorę nie tylko wśród miłośników przyrody.

Martyna Wojciechowska: 2017. Rok pełen pomysłów. 365 ciekawostek i zabaw na każdy dzień

National Geographic, Warszawa 2016.

Podróż

Dzieci nie używają jeszcze terminarzy, ale wydawcy coraz częściej proponują im „dzienniki” – książkowe wersje kalendarzy wypełnione ciekawostkami, pozaszkolnymi informacjami i zabawami. Taki też jest tomik „2017. Rok pełen pomysłów” – użytkowa publikacja Martyny Wojciechowskiej dla małych fanów opowieści o zwierzakach świata (i nie tylko). To książka-gadżet, która przywołuje i utrwala wiadomości o zwyczajach z różnych stron świata, porównuje rozmaite dania i stroje – i jest dla maluchów zapowiedzią tego, co można odkryć dzięki podróżom.

Każdy miesiąc otwiera rozkładówka z przeglądem miniinformacji z różnych kontynentów. Może to być przegląd najciekawszych lasów, najcięższych zwierząt, gatunków małp, parków narodowych, dziwnych gatunków ptaków czy gadów. Taka rozkładówka zawiera kilka przyciągających uwagę zdjęć (jeden z powodów, dla których po publikacje National Geographic zawsze się chętnie sięga) z krótkimi opisami – i ewentualnie – wskazaniem kontynentu. Dalej pojawia się klasyczna przekładanka – kolejne dni danego miesiąca przeplatane stronami graficznymi – zdjęciami albo ilustracjami. Dni mają miejsce na ewentualne codzienne zapiski, jeśli maluch chciałby naśladować rodziców w prowadzeniu terminarza albo pobawić się w tworzenie pierwszego dziennika. Niektóre daty mają zaznaczone „dziwne” święta – dzień ludności, dzień ptaków wędrownych, dzień ryby czy dzień mierzenia stóp. To kolejna okazja do przywołania drobiazgu spod znaku „czy wiesz, że”. Oczywiście w kalendarzu zaznaczone są też inne daty, na przykład pierwszy dzień wakacji lub początek szkoły (autorka podkreśla przy tym, że jej córka Marysia cieszy się na powrót do szkoły). Terminy ważne dla maluchów – i te zupełnie nieważne – to próba nawiązania kontaktu z odbiorcami.

Tomik zawiera też dużo zdjęć Martyny Wojciechowskiej (i Marysi) z najrozmaitszych wypraw. Podpis o zdobyciu Korony Ziemi staje się zatem pretekstem do wyliczenia najwyższych szczytów kontynentów (razem ze zdjęciami) – tu nie ma zresztą treści, która nie przekładałaby się na wstawkę edukacyjną. Autorka pojawia się więc w regionalnych strojach lub w otoczeniu miejscowych, pozuje z egzotycznymi zwierzętami. Przedstawia zwariowane festiwale, piękne kamienie i minerały, jakie można znaleźć, rodzaje chleba charakterystyczne dla różnych krajów. Innym razem opowiada, skąd bierze się czekolada i gdzie szczury są najbardziej cenionymi zwierzętami. Proponuje proste gry: dopasowywanie strojów do kraju czy połączenie zwierząt z odciskami ich łapy, bywa, że poziom trudności zadań rośnie – do wymagających większej wiedzy należy krzyżówka z egzotycznymi owocami przedstawionymi na zdjęciach. Autorka pokazuje, jak przerysować obrazek dzięki siatce kwadratów, uczy kompletowania sprzętu na biwak i podpowiada, jak zamienić skarpetkę w zabawnego stworka. Nie ma tu zadań tekstowych: nawet kiedy trzeba coś wyliczyć czy dopisać, zabawie towarzyszą zdjęcia. Tomik jest więc bardzo kolorowy (a że został wydany na kredowym papierze, jeszcze silniej kojarzy się z albumem).

„Rok pełen pomysłów” to „365 ciekawostek i zabaw na każdy dzień”. Mało kto oprze się pokusie czytania od razu większej ilości podpisów i rozwiązywania zadań z różnych miesięcy. Ta książeczka jest kolejną próbą zainteresowania dzieci ciekawostkami z całego świata, przyzwyczaja do myśli o podróżach i dbania o przyrodę. Martyna Wojciechowska kojarzyć się będzie odbiorcom z atrakcyjnymi wiadomościami podawanymi w rozrywkowej formie – zatem tomik znajdzie liczne grono małych fanów.

sobota, 24 grudnia 2016

Krzysztof Tomasik: Grażyna Hase. Miłość, moda, sztuka

Marginesy, Warszawa 2016.

Na wybiegu

Opowieści biograficzne są aktualnie w modzie, zwłaszcza że pozwalają nie tylko poznać życiorysy sławnych postaci, ale i cały kontekst kulturowy, w jakim funkcjonują. Im bardziej egzotyczny z punktu widzenia zwykłego czytelnika zawód, tym większa przyjemność czytania, szczególnie jeżeli książka napisana została z wprawą, a tak jest w przypadku smakowitego tomu „Grażyna Hase”. Krzysztof Tomasik złączył dwa nurty narracji, swoją anegdotyczną opowieść i wspomnienia samej bohaterki. W efekcie odbiorcy zyskują bardzo osobistą perspektywę i emocjonalne ujęcie tematów. Tomasik nie traktuje wymogów biografii jako ograniczenia, pisze książkę tak, by dobrze się ją czytało – a czerpie z wiadomości uzyskanych z rozmów oraz z archiwów. Z jednej strony porusza się w obrębie faktów, dat, pokazów mody i kolekcji, które przeszły do historii, z drugiej natomiast sięga po to, co najbardziej ulotne – po motyw uczuć projektantki i jej bogatego życia prywatnego. Takiego podejścia nie zakłada żadna klasyczna biografia. Ale tom „Grażyna Hase” nie może być nudny, bo taka nie jest i bohaterka.

Najpierw modelka i fotomodelka – żeby uświadomić czytelnikom karierę dziewczyny z okładki „Przekroju” Tomasik sięga po bardzo liczne fotografie. Opowiada o pracy Grażyny Hase dla legendy mody – Jadwigi Grabowskiej. Stopniowo przechodzi do autorskich projektów i pomysłów, które zrewolucjonizowały świat mody (chociaż dzisiaj wydają się oczywiste). W pewnym momencie Grażyna Hase otwiera swoją galerię sztuki – teraz moda traci na znaczeniu czy sile przebicia w samej lekturze, ale bohaterka tomu wciąż pozostaje kreatywna i dba o wrażenia artystyczne odbiorców. Zmienia tylko sposób dotarcia do nich. Pojawia się w tej książce temat pracy dla filmu i projektowania kostiumów do teatru, ale też – wykorzystywania różnych inspiracji. Ta możliwość podejrzenia sławnej projektantki ucieszy spragnionych anegdot.

Za każdym razem Krzysztof Tomasik wprowadza odbiorców w temat, nakreśla tło i to, co mierzalne – wyszukuje informacje z encyklopedycznych notek rodem i poszerza je lub odpowiednio rozbudowuje. Za każdym razem też otrzymuje dodatkowo komentarz Grażyny Hase, która bardzo chętnie zaczyna snuć wspomnienia i dzieli się opowieściami z przeszłości. Lubi i potrafi opowiadać, co ucieszy czytelników. Jej uwagi są bardzo dobrym uzupełnieniem danych z „obiektywnej” narracji Tomasika. Od razu łatwiej wczuć się w klimat wydarzeń i przeżyć je jeszcze raz z bohaterką tomu. Dodatkowo obecność Grażyny Hase jako współautorki w naturalny sposób przenosi tę książkę w sferę bardziej osobistą. Projektantka bowiem często powraca do spraw prywatnych. Zresztą część rozdziałów dotyczy kwestii pozazawodowych, nieprzypadkowa jest kolejność haseł z podtytułu: „Miłość, moda, sztuka”. O swoich związkach oraz małżeństwach. Grażyna Hase opowiada (chociaż niekiedy wybiera dyskrecję, żeby nie urazić byłych partnerów). Powstaje z tego nad wyraz atrakcyjna historia, nieco plotkarska i sympatyczna.

Kolejną narrację zapewnia warstwa graficzna. Na początku to zdjęcia Grażyny Hase prezentującej modę, z czasem dochodzą też fotografie z prywatnego archiwum i te z mistrzami, backstage’owe (Krzysztof Litwin w sukience!). Później – rysunki z projektami, bywa, że i z doczepionymi skrawkami tkanin. Wreszcie zestawienia: rysunek z pomysłem na płaszcz lub sukienkę oraz zdjęcie modelki w gotowej kreacji. Można prześledzić zmiany dodatków czy modyfikacje wyjściowego projektu, ale też zorientować się, jak niewiele różnią się wyobrażenia od rzeczywistości. Same stroje są opatrzone tytułami kolekcji, wiadomo więc od razu, skąd autorka czerpała inspiracje. Takie podejście będzie dla czytelników najpełniejsze – i przyniesie najwięcej informacji. Sprawdza się również jako łącznik z biograficzną serią Marginesów – zawsze bogato zdobionymi publikacjami. Bywa, że zdjęcia i rysunki ciągną się przez kilka kolejnych kartek, sam tekst też nie na każdej stronie zajmuje całe miejsce. Ale w tym wypadku grafika ma do spełnienia ważną funkcję – objaśnia i uzupełnia historię, pozwala łatwiej zorientować się w pomysłach bohaterki tomu. „Grażyna Hase” to publikacja dla tych odbiorców, którzy są zainteresowani ewolucją mody i chcą lepiej poznać historię ciekawej projektantki.

Christophe Cazenove, William Maury: Sisters. Tom 5: W centrum uwagi

Egmont, Warszawa 2016.

Ładny gips

Sisters, czyli Wendy i Marine to dwie bohaterki, które do komiksu wprowadzają zawsze kłótnie, chaos, rywalizację i mnóstwo śmiechu. Pogodzenie nastolatki i kilkulatki to zadanie niemożliwe do wykonania, zwłaszcza że dwie siostry są bardzo pomysłowe, znają nawzajem swoje słabe strony i nie zamierzają iść na żadne ustępstwa. W domu Wendy i Marine trwa ciągła próba sił, ku uciesze odbiorców, którzy z każdą stroną otrzymują kolejną puentę – ai kolejną historyjkę z życia wziętą. Czytelnicy, którzy mają rodzeństwo, będą tylko kiwać głowami z uznaniem dla celności obserwacji autorów. Tomik piąty, „W centrum uwagi”, tylko potwierdza wysoką jakość historii – i poziom komizmu.

Przygody Wendy i Marine to zwykłe codzienne wybryki. Dziewczynki czasami popadają rodzicom lub nauczycielom, a między sobą prowadzą skomplikowaną grę. Marine zawsze próbuje czytać pamiętniki Wendy, Wendy wykorzystuje pozycję (spryt i wiedzę) starszej siostry, gdy trzeba wymigać się od sprzątania i wrobić w niechciane zadanie młodszą towarzyszkę. Obie mają też swoje grona przyjaciółek – i oczywiście Marine próbuje przebić się do nastolatek, znajomych Wendy, a Wendy usiłuje pozbyć się smarkatych koleżanek Marine. Tematów do śmiechu nie brakuje. W tomiku „W centrum uwagi” pojawia się jednak motyw wiążący część komiksów. Marine łamie sobie nogę i spędza czas w gipsie. Nie przeszkadza to w snuciu kolejnych intryg, a otwiera nowe pole dla żartów. Gips wcale nie musi być ograniczeniem w codziennych wybrykach. I tak „W centrum uwagi” to zestaw nowych żartów w oparciu o sprawdzone kreacje.

Seria Sisters to propozycja dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Odbiorcy z różnych grup wiekowych docenić mogą zwłaszcza prawdziwość obserwacji – prawdzie doprowadzonych do karykatury, ale mocno też zakorzenionych w zwyczajnym życiu Autorzy pokazują, jak dobrze znają relacje między rodzeństwem – i Wendy, i Marine wypadają bardzo realnie. Dla równowagi Marine czasami ma przebłyski dojrzałości (jest w końcu bystra i część zachowań może podpatrywać u siostry i jej koleżanek), Wendy momentami dziecinnieje – i nie jest to zjawisko obce nastolatkom. Autorzy przypisują im też typowe zainteresowania: Wendy wzdycha do Maksencjusza (znów nastolatka, który stanowi komiczny portret przedstawicieli pokolenia), Marine zajmuje się swoim ukochanym pluszakiem.

Trwa w tej opowieści podzielonej na minikomiksy niekończący się pojedynek. Żadna z bohaterek nie wygrywa z definicji, każda ma swoje silne i słabe strony – i w zależności, o co akurat toczy się walka, może coś zyskać lub stracić. Gra nie toczy się o wysokie stawki w szerszej perspektywie – nie ma znaczenia ani to, że Wendy straci w nocy kołdrę, ani to, że Marine rozbije skaner taty. To wszystko to jednorazowe wybryki, które nie mają poważniejszych konsekwencji. Wendy i Marine prezentują więc kwintesencję dzieciństwa. W sensie genologicznych pochodzą od Fistaszków i Calvina z Hobbesem – tyle że Cazenove i William wprowadzają tu jeszcze postać nastolatki i bardziej uściślają otoczenie. Dochodzą też kolory – zresztą w stylu te komiksowe historyjki nawiązują trochę do starannych kreskówek (z perfekcyjnie przerysowanymi emocjami). Sisters w formie mogą się zagubić w szeregu komiksowych zeszytów dla dzieci – warto więc pamiętać o uniwersalności tej serii i przeznaczeniu dla różnych grup wiekowych. William i Cazenove doskonale się bawią światem beztroskiego (według dorosłych) dzieciństwa i tworzą bardzo trafną satyrę na rodzeństwa. „W centrum uwagi”, piąty zestaw historyjek o dwóch siostrach, to niezawodny sposób na poprawę humoru i propozycja pełna trafnych puent. Takie historyjki rozgrywają się bez przerwy – teraz stają się inspiracją dla autorów i zyskują perfekcyjne odbicie w cyklu komiksów. Marine i Wendy to kolejne bohaterki, które mogą przejść do klasyki komiksów satyrycznych.

piątek, 23 grudnia 2016

Gayle Forman: Zostaw mnie

Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.

Przeciwko rutynie

Powieścią „Zostaw mnie” Gayle Forman wkracza na rynek literatury dla kobiet – do tej pory dawała się poznać nastolatkom. A jednak w rozwiązaniach, mimo dorosłości bohaterów, bliżej tej publikacji do pozycji młodzieżowych. Forman buduje bowiem historię, jaką odbiorczynie chcą usłyszeć – z wyidealizowanym rozwojem akcji i szansą na szczęście bez względu na podjęte wybory. Bohaterowie są rozbrajająco naiwni i łatwo puszczają w niepamięć krzywdy wyrządzane sobie wzajemnie. Nie wypominają przeszłości, a starają się rozumieć jak najwięcej. Nie nadinterpretują rozmów, unikają więc nieporozumień. I wreszcie wybierają to, co jest potrzebne do szczęśliwego zakończenia baśni.

Momentem przełomowym dla Maribeth jest przebyty zawał. Kobieta – matka bliźniaków, żona i redaktorka w czasopiśmie dla pań – musi zwolnić tempo życia i trochę odpocząć, żeby uniknąć komplikacji. Jej organizm wysłał poważne ostrzeżenie – teraz od Maribeth zależy, jak potoczą się jej losy. Ale rodzina nie chce odzwyczaić się od dotychczasowych wygód i nie zamierza pomagać w codziennych obowiązkach. Szybko po skomplikowanej operacji na otwartym sercu bohaterka na z powrotem wpaść w wir obowiązków (i ponadrabiać spowodowane zawałem zaległości). Tym razem jednak Maribeth podejmuje najtrudniejszą z możliwych decyzji: ucieka z domu, zacierając wszelkie ślady dla ewentualnego pościgu. Trafia do Pittsburgha i tu usiłuje odzyskać spokój oraz siły. Zdobywa przyjaciół i poznaje kardiologa, który wciąż obwinia się o dawną śmierć żony. W wolnych chwilach Maribeth – teraz jako M. B. – pisze listy do dzieci (ale wyznań nie wysyła, traktuje je jako sposób na uporanie się z emocjami) i szuka wiadomości o swojej biologicznej matce. Może zacząć nowe życie z czystą kartą. Może też wrócić do domu. Gayle Forman wie, który scenariusz będzie lepszy dla baśniowości historii, ale daje też czytelniczkom możliwość zaangażowania się w codzienną egzystencję kobiety. M. B. może z dystansu spojrzeć na swoje małżeństwo i na przyjaźń z aktualną szefową, Elizabeth. Przestaje impulsywnie oceniać sytuację, wiele spraw może przemyśleć. Młodzi sąsiedzi zapewniają jej towarzystwo, wsparcie i sporo rozrywki, lekarz – dawkę uczuć. Z czasem coraz bardziej zaczynają się liczyć listy i maile. I w tym wszystkim scenariuszowa naiwność nie będzie czytelniczkom przeszkadzać, bo u Gayle Forman po prostu mają – w dość niekonwencjonalny sposób – spełniać się nieuświadamiane pragnienia bohaterki.

„Zostaw mnie” to powieść, w której fikcja dominuje nad ludzkimi charakterami. Trudno sobie wyobrazić podobne podejście w rzeczywistości. I Maribeth, i Jason mają swoje powody, by czuć urazę lub zmęczenie zaistniałą sytuacją. Oboje jednak zdobywają się na wspaniałomyślność i wybaczają drugiej stronie – i to wcale nie w końcówce książki. Tu autorka dużo bardziej wpatrzona jest w rozwiązania z młodzieżówek niż z kobiecych czytadeł. Co ciekawe, dużo więcej odwagi prezentuje właśnie w historiach dla nastolatek – tam nie boi się rozwiązań ostatecznych (w końcu to przyniosło jej sławę i trafiło do filmu). Tutaj jest bardziej zachowawcza, jakby nie chciała rozsadzać ram obyczajówek. Wprawdzie sam motyw porzucenia dzieci i męża i wyjazdu w nieznane to dość mocny motyw, ale na więcej wstrząsów autorka sobie nie pozwala. Jest „Zostaw mnie” powieścią stonowaną i „bezpieczną”, literackim komentarzem do próby znalezienia własnej tożsamości. Gayle Forman wie, jak zadawać ważne pytania, pokazuje też odbiorczyniom, że zawsze powinny walczyć o własne marzenia. Każdą sytuację można zmienić, potrzebna jest tylko siła i determinacja. Maribeth to ucieleśnienie marzeń części zmęczonych życiem odbiorczyń – ale pokazuje, że czasami trzeba po prostu dystansu, żeby zobaczyć to, co najważniejsze.

Michał Gąsiorowski: Od koła do Formuły 1. Historia motoryzacji

Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

Samochody

W pewnym momencie autorzy książek dla dzieci zauważyli niewykorzystany twórczy potencjał zabaw samochodzikami (i rozmaitymi innymi pojazdami) – i na rynku zaroiło się od publikacji „motoryzacyjnych”. Michał Gąsiorowski proponuje maluchom – jako naturalną konsekwencję rozwoju rynku – edukacyjną opowieść o rozwoju samochodów. Zaczyna od motywu wynalezienia koła, a kończy na wehikułach, które rozwijają prędkość do 1000 km/h. W krótkich scenkach pokazuje dzieciom pierwsze niezbyt udane próby tworzenia automobili, eksperymenty i ich konsekwencje. Sprawdza, z jakim przyjęciem spotykały się dziwne wynalazki – i do czego mogły służyć. To bardzo ciekawy przegląd – tym bardziej, że o niepowodzeniach rzadko się w literaturze czwartej opowiada. Michał Gąsiorowski najpierw pozwala się nacieszyć ekscentrycznymi pomysłami. Potem przechodzi do opowieści o samochodach produkowanych seryjnie. Omawia tu propozycję Forda, przedstawia historię garbusa, jeepa, ferrari. Osobny rozdział poświęca dawnym autom z polskich ulic – znajdziemy tu syrenkę, warszawę, oba fiaty czy poloneza. Charakteryzuje autor samochody-legendy, te, które wyróżniają się rozwiązaniami konstrukcyjnymi, osiągami, ekskluzywnością, przeznaczeniem… Za każdym razem konkretny model staje się bohaterem rozdziału. Autor pisze o jego konstruktorze, zastosowanych pomysłach i ulepszeniach, przywołuje liczbowe dane (choćby o prędkości), a w przypadku serii limitowanych – ceny i nazwiska najsławniejszych właścicieli. Dla dzieci, które pasjonują się różnymi markami samochodów to bardzo ważny dodatek do hobby, wiedza, której w szkole nie uzyskają, a która działa na wyobraźnię.

W tomiku „Od koła do Formuły 1” autor przygląda się motosportom – opisuje najbardziej znane rajdy i wyścigi, pokazując najmłodszym, co w nich niezwykłego (lub – odróżniającego od innych). Przedstawia też kilka sylwetek polskich kierowców wyścigowych – i tych znanych dzisiejszym maluchom (Robert Kubica), i tych z historii (Jan Ripper czy Sobiesław Zasada). Tłumaczy, jak pracuje silnik w samochodzie i czym różni się silnik benzynowy od diesla. Wszystko to w krótkich scenkach odartych ze zbędnych danych. Gąsiorowski pisze tak, by cały czas wzbudzać zainteresowanie dzieci. Sprowokuje też do zadawania dalszych pytań i szukania kolejnych informacji, pomoże w rozwijaniu motoryzacyjnej pasji. Udanym rozwiązaniem narracyjnym jest wstawianie od czasu do czasu bezpośrednich dialogów – to dynamizuje zwłaszcza historyjki z odległej przeszłości. Autor nie zarzuca dzieci szczegółami technicznymi, ale wskazuje, co w danym pojeździe stanowiło nowość lub wyróżnik – i w ten sposób uczy też najmłodszych rozumienia wynalazków.

Przemysław i Agnieszka Surmowie to autorzy ilustracji do tego tomiku. Stawiają oni na humor i komiksowość. Zmiany czasów akcentują przez obecność przed każdym rozdziałem trzyosobowej rodziny: stroje i otoczenie postaci to rysunkowa wskazówka co do wybranego akurat tematu. Dzięki ilustracjom dzieci szybciej zorientują się też, o jakich samochodach mowa, a warstwa graficzna okaże się niezbędna przy prezentowaniu odległej przeszłości – tu przyda się każda wskazówka dotycząca kształtu automobili. Ale najważniejsza funkcja poza informacją to rozśmieszanie. Surmowie chcą, żeby dzieci przy oglądaniu tomiku dobrze się bawiły, a być może też za sprawą obrazków chciały poznawać treść rozdziałów. Stąd grafiki czasem zahaczające nawet o rysunki satyryczne, dowcip obecny w tekście przekuwany od razu na rysunkowe skojarzenia i szereg min – mrugnięć do małego odbiorcy. „Od koła do Formuły 1. Historia motoryzacji” to książka, w której część edukacyjna równoważy się z rozrywkową. Mali właściciele serii samochodzików uznają ją za jedną z ważniejszych pozycji w biblioteczkach.

czwartek, 22 grudnia 2016

Remigiusz Piotrowski: Absurdy i kurioza przedwojennej Polski

PWN, Warszawa 2016.

Poza normą

Kto zaczytuje się w tomie „W oparach absurdu” Tuwima i Słonimskiego, kto uwielbia felietonowe komentarze Wiecha, ten zakocha się natychmiast w opasłej książce Remigiusza Piotrowskiego „Absurdy i kurioza przedwojennej Polski”. Nie da się inaczej, bo autor nastawiony jest na komizm i purenonsens, sam świetnie bawi się przy wyszukiwaniu ciekawostek i bzdur w dawnej prasie. Ze zgromadzonych dziwactw układa całe tematyzowane rozdziały, a puenty poszczególnych wydarzeń opatruje jeszcze trafnymi komentarzami, które – choć wydaje się to niemożliwe – jeszcze bardziej podsycają dowcip. Zabiera Piotrowski odbiorców na wycieczkę do rzeczywistości, która już nie istnieje – ale na pewno nikogo tym nie zanudzi.

„Absurdy i kurioza” zostały podzielone ze względu na dominujące w nich motywy. I tak osobno pojawi się rozdział o ogłoszeniach matrymonialnych i poszukiwaniu drugiej połówki, osobno – światek przestępczy. Osobno opisuje autor lekarzy, kobiety, wynalazców, artystów, dziwaków, samobójców, osobno biedę, reklamę, zwyczaje czy zawody, które przeszły już do historii. Ponad dwadzieścia takich grup tworzy, a każda jest odrębną całością pełną dowcipów i niedowierzania. Za każdym razem szkic otwiera cytat z prasy – absurdalny w swojej zawartości i wręcz niemożliwy do powtórzenia w dzisiejszym świecie (nie licząc brukowców). To jednak tylko punkt wyjścia dla całego szeregu zgromadzonych dalszych śmiesznostek. Remigiusz Piotrowski zwraca uwagę na sytuacje, które świadczą o odmiennej mentalności ludzi z dwudziestolecia międzywojennego i pokazuje, jak dziennikarze uwypuklali jeszcze nonsensy wytropione w codzienności – już wtedy kuriozalne. Zazwyczaj autor przedstawia kilku niechlubnych bohaterów prasowych notatek – nie interesują go ci z kanonu, ale ci, którzy już w swoich czasach wykraczali poza przyjęte normy. Z takich barwnych portretów może bez przeszkód składać kolejne rozdziały, wiedząc, że to wciągnie czytelników w opowieść. Czasami nie wytrzymuje stężenia absurdu, nie daje radu relacjonować wydarzenia z pełną powagą i wtedy ratuje się ironicznymi podsumowaniami, zwrotami do odbiorców równie zaskoczonych bezgraniczną ludzką pomysłowością czy głupotą. Przykładów na jedno i drugie nie zabraknie.

Remigiusz Piotrowski przytacza skrótowo historyjki – co kto zrobił i jak się to dla niego skończyło. Większość sama w sobie stanowi oryginalne żarty i uniemożliwia obojętną lekturę. Trzeba przy tym zaznaczyć, że mimo zmian tematów w kolejnych rozdziałach autor przez cały czas zachowuje poziom dowcipu z pierwszych stron, naprawdę dobrze przesiewa materiał w poszukiwaniu humorystycznych sensacji. Wizja „wieprzobicia z dancingiem” otwierająca książkę to najtrafniejszy opis zawartości tomu. Pojawią się tu elementy dawnej obyczajowości, ale częściej karykatury i zjawiska z pogranicza normalności i szaleństwa. Piotrowski pokazuje, że nie ma granic, jeśli chodzi o ludzkie działania, nie rządzi też tymi wybranymi przewidywalność. Gdyby były to fragmenty produkcji fabularnych, mało kto by je docenił, ze względu na poziom deformacji w stosunku do wyobrażeń zwyczajności – jednak autor materiału szuka w prasie z epoki. Jego zasługą, poza doborem przypadków kuriozalnych i komicznych, jest idealna, trafiająca w punkt narracja. Puenty zostaną odpowiednio podkreślone, same wydarzenia opracowane tak, by zachowały dynamikę i oddziaływały na siebie wzajemnie, tworząc spójną całość. Takie stężenie dowcipu rzadko się spotyka i Remigiusz Piotrowski powinien zamieścić ostrzeżenie przed skutkami niepohamowanego śmiechu przy lekturze. „Absurdy i kurioza przedwojennej Polski” to świetnie przygotowany przegląd dziwactw opatrzonych zgrabnymi komentarzami.

Jacqueline Kelly: Ewolucja według Calpurnii Tate

Dwie Siostry, Warszawa 2016.

Obserwatorka

To powieść nie z tej epoki. Jacqueline Kelly przenosi czytelników do Teksasu z końca XIX wieku, prosto do domu, w którym wśród sześciu braci wychowuje się też mała dziewczynka, Calpurnia. Calpurnia ma prawie dwanaście lat i nie przyjaźni się z innymi dziećmi (wyjątek stanowi Lula, obiekt westchnień trzech braci bohaterki). Dziewczynka dowiaduje się różnych zaskakujących dla niej rzeczy: że nie może nawet spróbować ciężkiej pracy w polu przy zbieraniu bawełny, bo to zadanie dla czarnoskórych, a nie białej panienki z dobrego domu. Że wkrótce zostanie zaprezentowana w środowisku, ale do tego czasu musi nauczyć się szyć, gotować i grać na pianinie. A to, że urodziła się dziewczynką, bardzo utrudni jej realizowanie śmiałych jak na czas marzeń. Calpurnia nie przypomina innych dzieci. Uwielbia obserwować przyrodę i wciąż zadaje pytania na temat swoich małych odkryć. Zapisuje je w specjalnym Notesie. Chciałaby przeczytać książkę Karola Darwina, ale w pobliskiej bibliotece takich herezji nie ma, a nawet gdyby były, nikt nie udostępniłby dzieła małej dziewczynce.

Zainteresowania Calpurnii łatwo mogłyby zostać stłumione w zarodku, gdyby nie dziadek. Badacz przyrody, który odcina się od rodziny i zamyka w bibliotece, nie zwraca najmniejszej uwagi na liczne w domu dzieci – jednak zauważa potencjał Calpurnii i stopniowo wprowadza ją w świat nauki. Nie rozwiązuje za nią problemów, ale uczy samodzielnego myślenia. Przejmuje rolę nauczycieli (szkoła nie ma ani tak bogatego programu nauczania, ani tak zaawansowanego sprzętu umożliwiającego prowadzenie obserwacji). Daje Calpurnii szansę zrealizowania marzenia. Już wkrótce dziewczynka będzie zbierać i opisywać co ciekawsze okazy fauny i flory, ucząc się przy tym, na czym polega ewolucja gatunków.

Jacqueline Kelly proponuje młodym czytelnikom powrót do dawnych wielkich narracji. Stylem nawiązuje trochę do dziewiętnastowiecznych powieści, a trochę do klasyki literatury czwartej. Zamyka się w małym świecie Calpurnii i jej dziadka, omija typowe dla powieści młodzieżowych kwestie, ale nie pozwala się oderwać od lektury. Calpurnia poznaje, czym jest dorosłe szczęście, cieszy się samorealizacją i dostępem do wiedzy, która zupełnie nie pociąga jej rówieśników. Ta opowieść ma w sobie magię, chociaż jedynym wrogiem, jakiego bohaterka musi pokonać, są społeczne uprzedzenia i konwenanse. To ukochany dziadziuś udowadnia Calpurnii, że kobiety mogą zostać uczonymi i dokonywać ważnych odkryć. Dzięki temu bohaterka uwierzy w swoje siły i przekona się, jak to jest mieć pasję. Co pewien czas Calpurnia notuje pytania zrodzone z dociekliwości badacza i ciekawości dziecka, przypominając, jak niewiele dzieli te dwa światy. Udaje się Kelly przekonać czytelników, że jej bohaterka nie próbuje w ten sposób wywalczyć uznania dziadka, ale rzeczywiście interesuje się nauką.

Jest też „Ewolucja według Calpurnii Tate” piękną opowieścią o przyjaźni międzypokoleniowej – wspólna pasja pozwala zdobyć bratnią duszę i uniknąć samotności. Dziadek nie tylko jest nauczycielem, ale i sprzymierzeńcem dziewczynki, którą reszta społeczeństwa chce przerobić na bezwolną żonę i matkę. Ta powieść napisana została w oderwaniu od schematów, zapewnia odbiorcom pobyt w innym świecie i cenną lekcję dotyczącą szukania własnej drogi. Styl wyklucza pośpiech narracji pop, a temat zapobiega naiwności. Powaga historii nie oznacza jednak nudy – to książka, którą czyta się jak dobrą przygodówkę. Jacqueline Kelly zapewnia tu odbiorcom szereg zagadnień ciekawych przez swoją „egzotykę” (nieobecność w literaturze dziecięcej), potrafi też precyzyjnie kształtować otoczenie bohaterki. To naprawdę udana historia, która mocno angażuje.

środa, 21 grudnia 2016

Katarzyna Majgier: Niedokończony eliksir nieśmiertelności

Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.

Przezroczyści

Pewnego razu alchemikom udaje się stworzyć eliksir nieśmiertelności. Kto napije się choćby odrobinę płynu, staje się przezroczysty i… nieumarły. Funkcjonuje jak duch – może przenikać przez ściany i wcale się nie starzeje. Zawartością starej buteleczki raczą się różni mieszkańcy pewnego domu, a także okoliczne zwierzęta. I tak rodzina, złożona z dwóch braci bliźniaków, żony jednego z nich oraz małego synka pary stopniowo przekracza granicę między życiem a śmiercią. Dla nowych „nieumarłych” zmiana nie ma większego znaczenia: wciąż żyją, przekomarzają się i mieszkają w swoim domu. Dla innych stanowią zjawy. Do czasu, gdy do domu wprowadza się „modne” małżeństwo – dwoje ludzi tak zapatrzonych w pracę, że niezdolnych zauważyć nic dziwnego w najbliższym otoczeniu. Ich dziecko (bo w świecie korporacji niemowlęta są akurat modne i dobrze widziane przez zwierzchników) nie zaprząta niczyjej uwagi, staje się podrzutkiem dla kolejnych niań, aż w końcu opiekę nad maluchem roztacza życzliwa choć trochę przezroczysta rodzina. W „Niedokończonym eliksirze nieśmiertelności” wydarzenia wprawdzie przefiltrowane są przez absurd, ale pokazują też kilka ważnych prawd o ludziach.

Katarzyna Majgier otrzymała za tę powieść pierwszą nagrodę w konkursie literackim im. Astrid Lindgren – mimo że na pierwszy rzut oka eksponuje tu raczej humor i wyobraźnię niż poważne społeczne problemy, w jakich specjalizują się inni laureaci. A przecież ona też pokazuje sprawy, o których trzeba mówić głośno. Tyle że posługuje się innymi środkami. Zamiast napiętnować rodziców-karierowiczów, tworzy ich karykatury i udowadnia, że dziecko poradzi sobie bez nich. Wyśmianiu ulega również styl emo: reprezentująca go Serafina, młoda poetka-grafomanka, zachwyca się wszystkim, co mroczne, aż w końcu sama wypija trochę eliksiru i staje się niby-duchem. Zresztą Katarzyna Majgier jest bezlitosna dla wszelakich mód – tylko zwyczajność i „swojskość” pozostaje w cenie. Autorka przygotowuje dla swoich postaci i czytelników mocny w wymowie finał – istnieje coś, co potrafi odwrócić czar eliksiru. Bo nawet nieśmiertelność może się w końcu znudzić.

Jest ta powieść utrzymana w szybkim rytmie i zgrabnie poprowadzona. Katarzyna Majgier bawi się konwencjami i chociaż już w obyczajowych historiach dla dzieci była dobra, teraz przechodzi samą siebie. Nie boi się trudnych tematów, nawiązuje do tajemniczych historii dla nastolatek, ale nie na poważnie: wymyślanie absurdalnej opowieści sprawia jej prawdziwą przyjemność. Tutaj zdarzyć się może bardzo dużo, więc bez przerwy coś się dzieje. Bohaterowie zróżnicowani wiekiem, charakterami i poglądami zapewniają stałą rozrywkę. Poza tym autorka przecież budzi ciekawość eksperymentalną fabułą. To publikacja w sam raz dla dzieci, które zmęczone są powielanymi w kółko schematami i chcą literackiej odmiany od lektur. To książka trochę fantastyczna – ale bez tak typowego dla gatunku szlaku powieści drogi. A jeśli ktoś wymaga od powieści dla dzieci morałów i przesłań, nie będzie rozczarowany: ta historia zapewni je w finale, niezdradzanym wcześniej.

„Niedokończony eliksir nieśmiertelności” to powieść przygodowa, mimo że „rodzinna”. Bohaterowie są skazani na swoje towarzystwo (jedyny łącznik ze światem stanowią państwo $), nie opuszczają też własnego domu. I tak jednak odbywają podróż, która przyniesie im sporo ważnych nauk. Katarzyna Majgier pisze dowcipnie i z pomysłem, nie przestraszy dzieci opowieścią o duchach, ale też nie zaproponuje im nudnej relacji, która niszczy ochotę na czytanie. „Niedokończony eliksir nieśmiertelności” to powieść zwariowana i udana.

Paweł Beręsewicz, Wojciech Cesarz, Barbara Kosmowska, Andrzej Maleszka, Katarzyna Ryrych, Katarzyna Terechowicz: Gorzka czekolada i inne opowiadania o ważnych sprawach

Prószyński, Warszawa 2016.

Psychologia

„Gorzka czekolada” to tomik należący do publikacji edukacyjno-wychowawczych: rozrywka schodzi w nim na dalszy plan. Kilkoro autorów kojarzonych przede wszystkim z wydawnictwem Literatura – Barbara Kosmowska, Katarzyna Ryrych, Katarzyna Terechowicz, Wojciech Cesarz, Paweł Beręsewicz i Andrzej Maleszka. Skupieni wokół tego pomysłu twórcy mają już doświadczenie w poruszaniu trudnych tematów w historiach dla dzieci i młodzieży. Teraz krótkie opowiadania mogą posłużyć odbiorcom jako drogowskazy, komentarze do często spotykanych sytuacji lub wyzwań z życia codziennego.

Tomik został tak skonstruowany, by odbiorcy szybko zrozumieli zasady nawigacji. Każdy motyw ma swój kolor (można bez spisu treści trafić do odpowiedniego miejsca w książce), każdy zostaje również zdefiniowany, krótko scharakteryzowany jeszcze przed właściwą lekturą. Niby pojawiają się tu oczywistości, pojęcia, które często są rozumiane niemal intuicyjnie – ale drobne wprowadzenia do rozdziałów to automatycznie sposób na wykluczenie wątpliwości oraz nieporozumień. Twórcy książki zapewniają tym samym niezbędne podstawy do uczenia empatii czy wyrozumiałości, do uspokojenia młodych odbiorców, którzy bardzo często bez podobnych przewodników błądzą. Ale opisanie, czym jest wolność czy odpowiedzialność, a czym przyjaźń to rzecz jasna nie wszystko, co oferuje publikacja. Tomik zawiera szereg opowiadań tematyzowanych – i narzucenie treści teoretycznie powinno ograniczać formę, ale tak się nie dzieje – pojawiają się tu, poza obyczajowymi, na przykład historie fantasy czy humoreski. Dominują jednak wygodne przy realizacji tego konkretnego celu opowiastki „z życia wzięte”, naturalne i rzeczowe. Tutaj konkretne problemy zyskują realny kształt, łatwiej je potraktować jak przeniesienie trosk odbiorców bezpośrednio do lektury. Młodzi bohaterowie przeważnie mierzą się z wyzwaniami codzienności. Wystawiane na poważne próby są uczucia i postawy wobec kolegów, ale czasami to domowe zwierzęta pozwalają pojąć rozmiar błędów czy powody braku zaufania. Autorzy rezygnują zwykle z zabaw literackich, zależy im bardziej na czystości przesłań, a nie na popisywaniu się warsztatem. „Gorzka czekolada” jako motyw parę razy powraca w pojedynczych historiach, w większości funkcjonować może za to jako metafora młodości. Twórcy świetnie zdają sobie sprawę, że idealizowanie rzeczywistości nastolatków byłoby w tym wypadku równoznaczne z przekreśleniem szans na porozumienie. Bohaterowie doświadczają więc przeróżnych przykrości, po to, by nabrali siły i wiary w siebie, by przeszli potrzebną metamorfozę lub weszli w dojrzałość. Kontekst tomiku wyklucza oczywistości fabularne. Autorzy nie zwracają czasem uwagi na rozbudowywanie rzeczywistości postaci, wystarczy wyimek w ich egzystencji, niemal moment, za to obfitujący w silne przeżycia.

Sporo opowiadań tu zamieszczonych bazuje na dialogach i interakcjach między postaciami, bo to zapewnia przyspieszenie rozwoju akcji. Tak zresztą najłatwiej prześledzić proces przemian. Forma może w pewien sposób nadawać lekkości tekstom, odrobinę odciążyć morały. Bo chociaż kluczowe jest kreowanie trudnych sytuacji, by móc wskazać drogę postępowania, nie należy zniechęcać czytelników. Doświadczeni autorzy potrafią delikatnie nakierować na właściwe wnioski (ale bywa i ostrzej, choćby w miniscenie znęcania się nad psem!), nie będą myśleć za nastolatków. Wierzą w inteligencję odbiorców tomiku i dlatego też unikają banałów czy śladów bajkowości. Nie ma w tych historiach miejsca na szczegóły – ale precyzja autorów pomaga w nakreślaniu kontekstu. Twórcy z „Gorzkiej czekolady” udowadniają, że rozumieją odwieczne – uniwersalne – dylematy młodzieży, a może właśnie dlatego zostali tu wybrani do budowania historyjek. Rezygnują ze wskazówek charakterystycznych dla pedagogów, unikają teoretyzowania – wiedzą, że tym odstraszą tylko docelowych odbiorców.

Nawet w warstwie graficznej podkreślana jest młodzieżowość tomiku. Proste i charakterystyczne dla stylu „nastoletniego” Anity Głowińskiej obrazki pozwalają na płynne przechodzenie między tematami. Rezygnacja z większości kolorów – ograniczanie palety barw w obrębie jednego rysunku-szkicu – nadaje powagi tekstom, ale znów zapewnia też odciążenie. Jest „Gorzka czekolada” tomikiem, który trudno byłoby przeczytać szybko. Przygotowany został tak, by dzielić go na małe porcje, „kostki” czekolady. Autorzy nie chcą tu przygnębiać odbiorców, ale krzepiąca moc opowiadań pojawia się dopiero jako efekt przemyślenia treści. To lektura wymagająca – potrzebna i wolna od rozrywkowego komizmu.

wtorek, 20 grudnia 2016

Mårten Sandén: Święta dzieci z dachów

Zakamarki, Poznań 2016.

Magia

Kiedyś na dachu mieszkał Karlsson, mały samolubny człowieczek, który potrafił latać i stał się przyjacielem oraz powiernikiem małego samotnego chłopca. Ale Karlsson (do literatury wprowadzony oczywiście przez Astrid Lindgren) już dawno się wyprowadził, został po nim tylko mały, ukryty wśród kominów domek. Na dachach mieszkają teraz dzieci. Te pozbawione rodziców i nadziei na prawdziwy dom. Dzieci z dachów są samodzielne, zaradne i bardzo odważne. Nikt o nich nie wie, nikt się nimi nie przejmuje. Mieszkanie na dachach to wyraz największej wolności. A to z kolei dar, którego nie da się przecenić. Zanim jednak odbiorcy poznają towarzystwo z dachów, spotkają się z trójką małych uciekinierów. Stella, Issa oraz Mago opuścili dom dziecka i trafili na dworzec w Sztokholmie. Nikt ich nie ściga, więc mają szansę zrealizować swój plan: udać się do Afryki, gdzie mieszka i pracuje w kopalni złota tata Mago. Na dworcu przebywa Niklasson – stary człowiek, który stracił pamięć i nic o sobie nie wie. Według wiedzy dzieci z dachów to Issa pomoże mu odzyskać normalność. M na to trzynaście dni – do Wigilii. Czytelnicy szybciej od bohaterów odgadną, kim jest ta postać, ale Mårten Sandén zapewni im więcej niespodzianek. Razem ze Stellą dzieci poznają fascynujący świat z perspektywy dachów. Tu wiele jest magii i sytuacji krzepiących choć niezwykle trudnych. Dzieci z dachów nie tęsknią i nie żałują swojego wyboru – każde spełnia własne marzenia. Dla Stelli życie na dachu wiąże się jednak ze strachem. Ta bohaterka musi zakotwiczyć się gdzie indziej. Przed Gwiazdką wszystko jest możliwe.

„Święta dzieci z dachów” to opowieść, którą najlepiej określa słowo „magiczna”. Panuje w niej oniryczna, niemożliwa do racjonalnego wytłumaczenia atmosfera, dominują ciepłe uczucia, ale dalekie od typowej świątecznej rodzinności. Wszyscy czekają na to, co ma się zdarzyć: Sandén odwzorowuje klimat przedświąteczny bez odwoływania się ciągle do tego tematu. Oczekiwanie nadaje rytm lekturze, ale jest to oczekiwanie na szczęście Stelli. To książka krzepiąca, ale nie w banalny sposób. Pojawiają się w niej scenki mocno zagadkowe i poetyckie jednocześnie. Rozdziały w tomiku są krótkie, lecz silnie esencjonalne, nie ma tu sztucznego spowalniania akcji czy odwlekania historii – wszystko ma swoje miejsce. „Święta dzieci z dachów” nie są konwencjonalne czy stereotypowe – to zupełnie inne spojrzenie na magię czasu tuż przed Bożym Narodzeniem. Inne, bo bohaterowie mają własny świat.

Ważne jest tu podkreślanie siły grupy dzieci z dachów. Bohaterowie potrafią sobie radzić w najtrudniejszych sytuacjach, nie boją się wyzwań i nie budzą niczyjej litości. Są szczęśliwi, nawet jeśli ich szczęście trudno zrozumieć komuś z zewnątrz. Nie potrzebują ani drogich zabawek (na dachach w ogóle nie myśli się o zabawkach), ani troskliwych opiekunów. W takich warunkach nabierają mocy – stają się dorośli zanim jeszcze metrykalnie dojrzeją. To historia odważna i odmienna od ckliwych świątecznych scenek. Tu bohaterom pozwala się żyć po swojemu i z dala od problemów dorosłego świata – dzieci z dachu nikt nie ogranicza. Są wolne i dlatego muszą nauczyć się odpowiedzialności. One nie zawiodą.

„Święta dzieci z dachów” to tomik, który trochę zastępuje kalendarz adwentowy – zawiera 24 historyjki, po jednej na grudniowe przedświąteczne wieczory. To miły sposób oswajania dzieci z książkami, a i budowania nastroju oczekiwania na święta. Lina Bodén zapewnia pastelowe i baśniowe ilustracje, dzięki którym przenosi odbiorców do rzeczywistości postaci – wszystko razem składa się na ważną lekturę zapadającą w pamięć. Takie książki dla dzieci coraz rzadziej się spotyka – a należą do najchętniej później wspominanych opowieści z dzieciństwa. „Święta dzieci z dachów” to przede wszystkim magia.

Kerstin Gier: Silver. Druga księga snów

Media Rodzina, Poznań 2016.

Senne groźby

Świadome śnienie to przyczyna nie tylko ogólnego zmęczenia, ale i problemów, które na jawie nie zawsze mają szansę wystąpić. Jednak możliwość uzyskania zupełnie nowych informacji – oraz przeprowadzania tajnych misji – jest zbyt kusząca, żeby zrezygnować z niebezpiecznej zabawy. Liv i Henry przynajmniej nie potrafią odrzucić umiejętności świadomego śnienia. Wystarczy, że zobaczą przez sen znane sobie drzwi i wyjdą przez nie na korytarz – już mogą doprowadzać do ważnych spotkań i zdobywać odpowiedzi na pytania w iście detektywistycznym stylu. Nie powstrzymuje ich ani to, że po korytarzach snuje się szalony doktor Mort posługujący się tajemniczymi anagramami, ani to, że sny obfitują w liczne niebezpieczeństwa. „Silver. Druga księga snów” autorstwa Kerstin Gier to nowe przejście do świata fantasy. Tutaj rzeczywistość w najmniejszym stopniu nie dorównuje oniryczności. Liv poszukuje stabilizacji – jej mama często się przeprowadzała, a blogerka-plotkara szkolna Secrecy prezentuje szkolnej społeczności intymne szczegóły związków rówieśników (ponieważ Liv i Henry jeszcze ze sobą nie spali, plotki są wybitnie złośliwe). Przy takiej codzienności ucieczka w sny staje się bardziej kusząca.

Kerstin Gier wprowadza do powieści sporo sekretów. Tożsamość Secrecy ma się wyjaśnić dopiero w trzeciej części. Tu jednak nie brakuje zagadek. Te najpoważniejsze wymykają się nastolatkom spod kontroli: chora psychicznie Anabel, która była czarnym charakterem w poprzednim tomie, teraz znajduje się w niebezpieczeństwie, pod władzą bezwzględnego psychiatry – z takim przeciwnikiem nie da się walczyć zwykłymi środkami. Jakby tego było mało, Mia, siostra Liv, zaczyna lunatykować. Zachowuje się tak, jakby ktoś wydawał jej we śnie rozkazy – i bardzo chciał, żeby dziewczyna zrobiła sobie krzywdę w upozorowanym wypadku. Liv przekonuje się też, że jej chłopak nie ma nic przeciwko wejściu do basenu z nagą uwodzicielką – demonem seksu. To wszystko sprawia, że sny stają się bardziej wymagające niż jawa, a na pewno w większym stopniu wyczerpujące. Dzięki przejściu do krainy onirycznej Kerstin Gier zyskuje szansę na powrót do dawnych dobrych rozwiązań fantasy. Przede wszystkim może odrzucić elektroniczne gadżety, które zawsze dają możliwość wezwania pomocy i ułatwiają ucieczkę, więc i ograniczają strach. Poza tym może odwoływać się do magii bez naiwności – nikogo nie zdziwi talent do wytwarzania pola siłowego we śnie – a to broń równie potężna jak czary. Autorka nie musi też zbytnio poświęcać się kreowaniu nowej przestrzeni – sny rządzą się swoimi prawami, nawet jeśli są mocno skomplikowane. A przeniesienie akcji do wyobrażeń oznacza pojedynek na fantazję. I to młodym odbiorcom musi się spodobać.

Jest „Druga księga snów” tomem odrzucającym naiwność i prostotę. Autorka umiejętnie splata ze sobą realne problemy i wydarzenia rzutujące na codzienność, ale będące efektem snów. Oniryczność podkreśla samym klimatem narracji – chociaż opowiadająca o przygodach Liv posługuje się kolokwializmami, tekst zostaje zagęszczony i obudowany niebanalnymi pomysłami. Sny zapewniają tajemnicę i brak ochrony z zewnątrz – nastolatki mają same poradzić sobie z problemami, które odkryją dzięki świadomemu śnieniu. Nikt nie pomoże im w działaniach, bo nikt nie wie o nocnych eskapadach. Kerstin Gier wie, jak wzbudzić grozę – a jednocześnie nie rezygnuje też z tonów właściwych powieściom obyczajowym. Przedstawia czytelnikom świat w takim samym stopniu niegościnny co kuszący. „Silver. Druga księga snów” to tom przygodowo-fantastyczny w najlepszym możliwym znaczeniu. Gier udowadniała już wcześniej, że w takim hybrydowym gatunku czuje się znakomicie. Teraz proponuje powieść dla nieco młodszych odbiorców, ale nie spuszcza z tonu, wciąż pisze tak, by przyciągnąć szeroką grupę czytelników.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Radosław Bielecki, Michał Gawliński, Roman Żurek w rozmowie z Krzysztofem Pyzią: Neo-Nówka. Schody do nieba

Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.

Żarty

Kabarety po kolei przygotowują swoje „monografie”, wywiady-rzeki czy historie dla fanów, wszystko po to, by zaistnieć na rynku wydawniczym i nie dać się zdystansować konkurencji. Nie są to publikacje zbyt szczegółowe, przypominają raczej rozbudowane artykuły prasowe, stylistyka pop w nich dominuje. Pozwalają jednak dotrzeć do fanów i wyjaśnić pewne sprawy. Trudno traktować tego typu książki jako reklamę, kabarety chcą nimi raczej dotrzeć do swoich fanów – ale to wystarcza. Książki kabareciarzy to oznaka czasu. Na rynku pojawia się wywiad, który Krzysztof Pyzia przygotował z członkami kabaretu Neo-Nówka, „Schody do nieba”. O historii zespołu i pomysłach opowiadają mu Roman Żurek i Michał Gawliński oraz Radosław Bielecki, który „zastąpił” Michała Paszczyka, ale szybko znalazł swoje własne miejsce w grupie. „Schody do nieba” to połączenie konwencjonalnych do bólu pytań oraz kreatywnych odpowiedzi zamieniających się momentami w miniskecze. Jednym słowem – wymarzony sposób autoprezentacji dla ludzi, którzy zawodowo zajmują się rozśmieszaniem innych.

Krzysztof Pyzia nie ma zamiaru układać historii Neo-Nówki, ale wie, że pewne tematy powinien odbiorcom przybliżyć. Wypytuje więc o roszady w składzie i o trudną drogę do kariery, dowiaduje się o konkursach bez nagród i o pomysłach na kabaret. Musi zapytać o to, jak powstają pomysły na skecze i jak wygląda praca kabareciarza od kulis, sięga po najdziwniejsze okoliczności występów i decyzje związane z wyborem satyry politycznej, odnosi się trochę do środowiska kabaretowego, bo tego tematu nie da się uniknąć. Sprawdza, jak rozwijał się zespół i skąd czerpał inspiracje. Zadaje pytanie właściwie znienawidzone przez większość twórców, bo najprostsze, takie, na które nie ma ciekawych odpowiedzi. Ale ponieważ zadaje je grupie, może sobie na to pozwolić. Członkowie Neo-Nówki zachowują się bowiem tak, jak życzyliby sobie widzowie kabaretu (i odbiorcy tej książki). Bez przerwy żartują, dogadują sobie wzajemnie i próbują przebić się puentami. W takim pojedynku układ sił stale się zmienia. Zdarza się, że rozmowa w ogóle schodzi z realiów na wygłupy i wtedy zamiast konkretów czytelnicy otrzymują zestaw absurdów, ale przekonują się, że kabareciarze mają poczucie humoru i potrafią żartować na swój temat. Tak też Neo-Nówka broni się przed nudą. Jest w „Schodach do nieba” spory kawałek historii kabaretu czy wspomnień prawie kombatanckich, najdziwniejszych doświadczeń scenicznych, ale jest też bardzo dużo żartów na marginesie opowieści. Rozmowy – a właściwie poszczególne etapy wywiadu – nie ciągną się w nieskończoność. Nie ma tu miejsca na filozofowanie czy rozwlekłość. Kabaret dookreśla swoją pozycję na scenie, tłumaczy rozkład sił w środowisku i pokazuje relację z telewizją. Przypomina swoje popularne programy. Krzysztof Pyzia zajmuje się również wybranymi skeczami lub wcieleniami rozmówców.

Co pewien czas rozmowy przecinane są zapisami skeczy w najbardziej kanonicznej formie (fani kabaretu znają je na pamięć, a ci, którzy chcieliby poznać – bez problemu znajdą w internecie) – to dla odbiorców możliwość przeanalizowania rodzajów humoru. I tak czasami większą wartość komiczną będą mieć przekomarzanki w wywiadach (zadziała tu również czynnik zaskoczenia!). Tom został bardzo starannie przygotowany: mimo ucieczek w żarty i wygłupy jest tu sporo konkretów, faktów uzupełniających obraz zespołu i twórczych autocharakterystyk. „Neo-Nówka. Schody do nieba” wpisuje się w modę na publikowanie kabaretowych monografii, ale w realizacji pozostaje trochę na uboczu, nie może być traktowana ani jako typowy wywiad-rzeka, ani wyłącznie jako opowieść o kabarecie. To pomysłowa autoprezentacja.