Muza SA, Warszawa 2018.
Bez prawdy
Naiwność jest wielką wadą powieści “Pamiętnik ze starego domu” Ilony Gołębiewskiej, nawet jeśli weźmie się pod uwagę, że gatunek czytadeł dla pań do naiwności ma pełne prawo. Jednak autorka tę naiwność eksponuje nie tylko w fabule, ale i w narracji, a to już staje się poważnym mankamentem i odbiera szansę na cieszenie się lekturą. Trudno bowiem pojąć motywacje postaci, trudno wczuć się w ich emocje, jeśli na przeszkodzie stoi sposób przekazywania informacji o nich. Przede wszystkim Ilona Gołębiewska uwielbia potwierdzać to, co już zasugerowała w intencjach w wypowiedziach postaci: musi koniecznie każdy dialog opatrywać szeregiem wyjaśnień, oczywistych nawet dla najmniej spostrzegawczych czytelniczek. Niestety, taka maniera przynosi odwrotny efekt, pokazuje, że Gołębiewska nie włada dobrze sposobami opisu i nie jest pewna swoich pomysłów. Automatycznie zniechęca też do bohaterki, Alicji Pniewskiej.
Alicja ma powody do zamartwiania się: w jej związek z Adamem wkrada się była żona mężczyzny, Joanna. Powraca, żeby podburzać dziecko przeciwko Alicji i - być może - zdobyć z powrotem Adama. Alicja boi się o ukochanego i o własną rodzinę, a ze strachu popełnia szereg błędów, które prowadzą do licznych kłótni i utarczek. We wszystkim najbardziej cierpi dziecko. Bohaterka ma też męczący zwyczaj wyrażania w westchnieniach stosunku emocjonalnego do postaci spotykanych na swojej drodze (“moja kochana” woła co kilka stron, aż znudzi się to czytelniczkom): to znowu mankament, tym razem nie tylko ze stylistyki, ale również z samej kreacji postaci. Alicja ma być tą idealną, kobietą, która zawsze znajdzie wyjście z najtrudniejszych sytuacji, zadba o swoich bliskich i sprawi, że wszyscy będą żyć jak w raju. Tymczasem jawi się jako męcząca i niepewna własnej wartości postać, z którą czytelniczki niezbyt chcą się utożsamiać. Podstawowym problemem Alicji staje się jednak naiwność, i to z gatunku tych potężnych.
Alicja zajmuje się też przeszłością. Odkrywa w materiałach dziadka pamiętnik, w którym ten opisuje działania z czasów drugiej wojny światowej. Według znalezionych dokumentów dziadek razem z Elizabeth ratowali dzieci z obozów koncentracyjnych. Nie tylko wywozili je i oddawali rodzinom, które zapewniały opiekę, ale jeszcze zachowywali dokumenty potwierdzające tożsamość maluchów (zakopywali je w słoikach w ogrodzie, co jest po prostu przeniesieniem motywu z biografii Ireny Sendlerowej). Teraz Alicja nie jest przekonana, czy może ujawniać te dokumenty i niszczyć życie obcym ludziom: w końcu informacja o ich prawdziwym pochodzeniu może być szokiem, może zburzyć kruchy ład i doprowadzić do nieporozumień. Kobieta zwraca się z prośbą o pomoc do fundacji zajmującej się łączeniem rodzin – minie sporo czasu zanim podejmie decyzję, co właściwie zrobić ze znalezionymi informacjami. Bez przerwy wypytuje o korzyści i powikłania, gromadzi dane, chce, żeby ktoś pozbawił ją wątpliwości. Chwiejność bohaterki ujawnia się i w tej przestrzeni książki.
Jednak nie w naiwności fabuły problem, a w sposobie jej przekazywania: Ilona Gołębiewska nie ma jak zachęcić do siebie czytelniczek. Nie zrobi tego infantylną narracją ani charakterami postaci. Przyjmuje wprawdzie konwencję prostej obyczajówki, ale jeśli na pięciuset stronach nie potrafi się rozkręcić narracyjnie, to znaczy, że nie bardzo się w tej dziedzinie sprawdza. “Pamiętnik ze starego domu” nie za bardzo może wciągnąć, za duża jest bariera w opisach.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
wtorek, 31 lipca 2018
poniedziałek, 30 lipca 2018
Zasław Adamaszek: Anatomia człowieka
PWN, Warszawa 2018.
Zrób sobie człowieka
Przedziwna jest ta publikacja i chociaż podtrzymuje ideę ogłoszoną w tytule serii (Laboratorium w szufladzie), paru odbiorców zaskoczy rozwiązaniami i pomysłami na poznawanie szczegółów anatomicznych. Zasław Adamaszek bowiem nie skupia się na tym, żeby przedstawiać czytelnikom elementy biologii czy nauki o człowieku jako takim. Interesuje go natomiast, jak w warunkach domowych skonstruować mechanizmy podobne do tych, które działają w ludzkim ciele. Namawia do prac ręcznych w dość zaawansowanym zakresie – a wszystko po to, żeby stworzyć model płuc, układu wydalniczego albo dłoni. Wszystko przypominać może dziecięcą zabawę: w ruch pójdzie piankolina, rurki do napojów, paski papieru, baloniki i stare butelki. Czasami autor będzie jednak zachęcał do bardziej precyzyjnych i skomplikowanych prac: trzeba będzie coś polutować, użyć baterii i sprawić, że gotowy produkt zaświeci. A wszystko w imię poznawania człowieka i fascynacji jego organizmem.
“Anatomia człowieka” to publikacja wykorzystująca dotychczasowe zdobycze serii. Zasław Adamaszek nie zamierza tutaj robić nic poza gruntem przygotowanym przez poprzedników. Dzieli książkę na części - w tym wypadku poświęcone kolejnym elementom ludzkiego ciała (osobno omawiać będzie kręgosłup, serce, mięśnie czy mózg. Za każdym razem uważnie przyglądać się będzie stanowi nauki: tak, by dostarczyć odbiorcom solidne podstawy wiedzy. Takie wprowadzenia są niezbędne, żeby uniknąć późniejszych nieporozumień albo pytań o celowość działania. W końcu to, do czego Adamaszek zachęca, nie należy do zwyczajnych zadań domowych z biologii ani nawet do zwykłych praktyk studentów medycyny. Rzadko nawet spotyka się ludzi z podobnymi pasjami: trzeba więc sporej dawki teorii, żeby przekonać odbiorców do praktyki, czyli do konstruowania sobie poszczególnych modeli elementów ludzkiego ciała dla zabawy i sprawdzenia, jak działają.
Autor traktuje pojedyncze konstrukcje bardzo poważnie i dba nie tylko o zgodność z zasadami fizyki czy wykorzystanie prostych do zdobycia materiałów, ale nawet o efekt wizualny: stąd wykorzystywanie materiałów kojarzonych dotąd raczej z plastyką młodszych klas niż z pracą nad ludzkim ciałem. Ponadto dba o to, by nie pozostawiać wątpliwości młodym konstruktorom: proponuje niemal przepisy, wzorowane na tych kulinarnych, z dokładnym podaniem, co będzie potrzebne i co należy przed przystąpieniem do pracy przygotować. W kolejnych krokach omawia działania, co pewien czas przywołując ich znaczenie czy sens. Ponieważ angażuje czytelników do sporej i wytężonej pracy, musi dość dobrze umotywować działania, żeby nie zniechęcić dzieci, a zaprosić je do ciekawej przygody. Skupia się tu przy tym na anatomii, mniej na zasadach fizyki (te sygnalizuje). Jest to publikacja dobra nie tylko dla uczniów: przydać się może również rodzicom, których pociechy są ciekawe świata, a jeszcze za małe na konstruktorskie wyzwania: prawie wszystkie z tych propozycji nadają się na prezentację “magicznych” możliwości ludzkiego ciała: każdy ojciec zaimponuje swojemu dziecku, kiedy zamiast zbywać jego pytania i odsyłać do lektur, zabierze się do pracy i pokaże efekt funkcjonowania ludzkiego ciała na prostym modelu. Ale żeby stworzyć sobie części człowieka, trzeba sporo czasu - więc Adamaszek nie każdemu przypadnie do gustu. Nacisk w tej publikacji kładzie się nie na edukowanie odbiorców, a na zabawę, która edukację ma wpisaną w rezultaty. To książka dla czytelników, którzy chcą rozumieć funkcjonowanie ludzkiego organizmu, a do tego mają ochotę na manualne wyzwania.
Zrób sobie człowieka
Przedziwna jest ta publikacja i chociaż podtrzymuje ideę ogłoszoną w tytule serii (Laboratorium w szufladzie), paru odbiorców zaskoczy rozwiązaniami i pomysłami na poznawanie szczegółów anatomicznych. Zasław Adamaszek bowiem nie skupia się na tym, żeby przedstawiać czytelnikom elementy biologii czy nauki o człowieku jako takim. Interesuje go natomiast, jak w warunkach domowych skonstruować mechanizmy podobne do tych, które działają w ludzkim ciele. Namawia do prac ręcznych w dość zaawansowanym zakresie – a wszystko po to, żeby stworzyć model płuc, układu wydalniczego albo dłoni. Wszystko przypominać może dziecięcą zabawę: w ruch pójdzie piankolina, rurki do napojów, paski papieru, baloniki i stare butelki. Czasami autor będzie jednak zachęcał do bardziej precyzyjnych i skomplikowanych prac: trzeba będzie coś polutować, użyć baterii i sprawić, że gotowy produkt zaświeci. A wszystko w imię poznawania człowieka i fascynacji jego organizmem.
“Anatomia człowieka” to publikacja wykorzystująca dotychczasowe zdobycze serii. Zasław Adamaszek nie zamierza tutaj robić nic poza gruntem przygotowanym przez poprzedników. Dzieli książkę na części - w tym wypadku poświęcone kolejnym elementom ludzkiego ciała (osobno omawiać będzie kręgosłup, serce, mięśnie czy mózg. Za każdym razem uważnie przyglądać się będzie stanowi nauki: tak, by dostarczyć odbiorcom solidne podstawy wiedzy. Takie wprowadzenia są niezbędne, żeby uniknąć późniejszych nieporozumień albo pytań o celowość działania. W końcu to, do czego Adamaszek zachęca, nie należy do zwyczajnych zadań domowych z biologii ani nawet do zwykłych praktyk studentów medycyny. Rzadko nawet spotyka się ludzi z podobnymi pasjami: trzeba więc sporej dawki teorii, żeby przekonać odbiorców do praktyki, czyli do konstruowania sobie poszczególnych modeli elementów ludzkiego ciała dla zabawy i sprawdzenia, jak działają.
Autor traktuje pojedyncze konstrukcje bardzo poważnie i dba nie tylko o zgodność z zasadami fizyki czy wykorzystanie prostych do zdobycia materiałów, ale nawet o efekt wizualny: stąd wykorzystywanie materiałów kojarzonych dotąd raczej z plastyką młodszych klas niż z pracą nad ludzkim ciałem. Ponadto dba o to, by nie pozostawiać wątpliwości młodym konstruktorom: proponuje niemal przepisy, wzorowane na tych kulinarnych, z dokładnym podaniem, co będzie potrzebne i co należy przed przystąpieniem do pracy przygotować. W kolejnych krokach omawia działania, co pewien czas przywołując ich znaczenie czy sens. Ponieważ angażuje czytelników do sporej i wytężonej pracy, musi dość dobrze umotywować działania, żeby nie zniechęcić dzieci, a zaprosić je do ciekawej przygody. Skupia się tu przy tym na anatomii, mniej na zasadach fizyki (te sygnalizuje). Jest to publikacja dobra nie tylko dla uczniów: przydać się może również rodzicom, których pociechy są ciekawe świata, a jeszcze za małe na konstruktorskie wyzwania: prawie wszystkie z tych propozycji nadają się na prezentację “magicznych” możliwości ludzkiego ciała: każdy ojciec zaimponuje swojemu dziecku, kiedy zamiast zbywać jego pytania i odsyłać do lektur, zabierze się do pracy i pokaże efekt funkcjonowania ludzkiego ciała na prostym modelu. Ale żeby stworzyć sobie części człowieka, trzeba sporo czasu - więc Adamaszek nie każdemu przypadnie do gustu. Nacisk w tej publikacji kładzie się nie na edukowanie odbiorców, a na zabawę, która edukację ma wpisaną w rezultaty. To książka dla czytelników, którzy chcą rozumieć funkcjonowanie ludzkiego organizmu, a do tego mają ochotę na manualne wyzwania.
niedziela, 29 lipca 2018
Stephane Frattini: 100 głupich pytań dla bystrzaków
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Ciekawość
Wśród wielu tomów opartych na systemie pytanie - odpowiedź książka “100 głupich pytań dla bystrzaków” wyróżnia się pomysłem i szeregiem pytań, które rzeczywiście mogą zadać maluchy, gdy obserwują najbliższe otoczenie. Każde hasło zostało tu rozpracowane w trzech akapitach, a wyjaśnienia dowcipem i precyzją przyciągną młodych czytelników. Klucz do sukcesu tkwi jednak w samym doborze tematów - motywów, które rzadko trafiają do pozycji popularnonaukowych z racji absurdalności lub “niepoważności”. Co ciekawe, znajdą się tu zagadnienia, które czasem nawet dorosłym sprawiają problemy. Stephane Frattini pokazuje, e nie ma głupich pytań i zawsze warto sprawdzać, co na dany temat powiedzą badacze. Ta książka intryguje, podsuwa kwestie do przedyskutowania, uczy przyglądania się światu na wesoło. Sprawia też, że najmłodsi w najbliższej okolicy dostrzegą zestaw ciekawostek i przykładów do zbadania. Bywa, że tomik zachęca do eksperymentów (informuje między innymi, że po zjedzeniu buraków mocz ma czerwone zabarwienie – to sposób na przekonanie niejadków, żeby jednak pochlebnie spojrzały na warzywa).
Znajdują się tu pytania silnie działające na wyobraźnię (czy ludzie będą kiedyś latać), te z zakresu fizyki (dlaczego syreny strażackie zmieniają dźwięk w miarę zbliżania się do nas), nawiązujące do popularnych filmików z internetu (dlaczego koty boją się ogórków), do przysłów i powiedzeń (czy z nieba mogą spadać żaby) i do przekonań (dlaczego kromka spada zawsze masłem w dół). Pojawią się ciekawostki, które być może dzieci zaskoczą (dlaczego nie da się skopiować banknotów), te czekające na samodzielne sprawdzenie (czemu nie możemy połaskotać siebie samych) i te wyjaśniające “magię” w najbliższym otoczeniu (jak się robi paski na paście do zębów). Zdarzają się kwestie, które poszerzają horyzonty najmłodszych lub sugerują im wiedzę do tej pory niezdobytą (systemy metryczne i kartki w dużą kratkę w szkołach francuskich). Część zagadek dotyczy domowych zwierząt, część - biologii lub geografii. Dziury w serze, mrówki w nogach, prawo- i leworęczność, ziewanie, miejsce na znaczek na kopercie, śmierdzące stopy... każdy znajdzie tu temat, który mu się spodoba, albo który go zaintryguje – nie ma takiego dziecka, które oparłoby się tomikowi “100 głupich pytań”. Zwłaszcza że odpowiedzi są bardzo rzeczowe i sporo rozjaśniają.
Humor, precyzja i przystępny język to wielkie atuty tej publikacji. Dzieci dowiedzą się z niej również, że zawsze warto pytać i szukać odpowiedzi na nawet najbardziej absurdalne zagadnienia: nieprzypadkowo część z obiegowych opinii sprawdzają uczeni. Ta książka dostarcza rozrywki, ale zaspokaja też ciekawość, którą najpierw wywołuje. Różni się bardzo od typowych popularnonaukowych zbiorków pytań i odpowiedzi: już na etapie podejścia do pytań. Maluchy poczują się docenione, mogą też na tej książce ćwiczyć samodzielne czytanie - ułatwi im to duży druk i ilustracje, które podkreślają dowcip. “100 głupich pytań dla bystrzaków” to książka, która ma szansę błyskawicznie stać się bestsellerem, mało tego: może we wspólnej lekturze połączyć dzieci i ich rodziców. Chyba że rodzice akurat nie będą zainteresowani, po co mężczyznom sutki, które ślimaki są szybsze i ile ziarenek piasku jest na Ziemi. Tu już sam przegląd spisu treści będzie znakomitą zabawą, a wyjaśnienia odpowiednio przygotowane i gawędziarsko przedstawione nikogo nie zawiodą. Dla dzieci to okazja do wejścia w świat nauki: fascynujący, a w żadnym razie nie nudny.
Ciekawość
Wśród wielu tomów opartych na systemie pytanie - odpowiedź książka “100 głupich pytań dla bystrzaków” wyróżnia się pomysłem i szeregiem pytań, które rzeczywiście mogą zadać maluchy, gdy obserwują najbliższe otoczenie. Każde hasło zostało tu rozpracowane w trzech akapitach, a wyjaśnienia dowcipem i precyzją przyciągną młodych czytelników. Klucz do sukcesu tkwi jednak w samym doborze tematów - motywów, które rzadko trafiają do pozycji popularnonaukowych z racji absurdalności lub “niepoważności”. Co ciekawe, znajdą się tu zagadnienia, które czasem nawet dorosłym sprawiają problemy. Stephane Frattini pokazuje, e nie ma głupich pytań i zawsze warto sprawdzać, co na dany temat powiedzą badacze. Ta książka intryguje, podsuwa kwestie do przedyskutowania, uczy przyglądania się światu na wesoło. Sprawia też, że najmłodsi w najbliższej okolicy dostrzegą zestaw ciekawostek i przykładów do zbadania. Bywa, że tomik zachęca do eksperymentów (informuje między innymi, że po zjedzeniu buraków mocz ma czerwone zabarwienie – to sposób na przekonanie niejadków, żeby jednak pochlebnie spojrzały na warzywa).
Znajdują się tu pytania silnie działające na wyobraźnię (czy ludzie będą kiedyś latać), te z zakresu fizyki (dlaczego syreny strażackie zmieniają dźwięk w miarę zbliżania się do nas), nawiązujące do popularnych filmików z internetu (dlaczego koty boją się ogórków), do przysłów i powiedzeń (czy z nieba mogą spadać żaby) i do przekonań (dlaczego kromka spada zawsze masłem w dół). Pojawią się ciekawostki, które być może dzieci zaskoczą (dlaczego nie da się skopiować banknotów), te czekające na samodzielne sprawdzenie (czemu nie możemy połaskotać siebie samych) i te wyjaśniające “magię” w najbliższym otoczeniu (jak się robi paski na paście do zębów). Zdarzają się kwestie, które poszerzają horyzonty najmłodszych lub sugerują im wiedzę do tej pory niezdobytą (systemy metryczne i kartki w dużą kratkę w szkołach francuskich). Część zagadek dotyczy domowych zwierząt, część - biologii lub geografii. Dziury w serze, mrówki w nogach, prawo- i leworęczność, ziewanie, miejsce na znaczek na kopercie, śmierdzące stopy... każdy znajdzie tu temat, który mu się spodoba, albo który go zaintryguje – nie ma takiego dziecka, które oparłoby się tomikowi “100 głupich pytań”. Zwłaszcza że odpowiedzi są bardzo rzeczowe i sporo rozjaśniają.
Humor, precyzja i przystępny język to wielkie atuty tej publikacji. Dzieci dowiedzą się z niej również, że zawsze warto pytać i szukać odpowiedzi na nawet najbardziej absurdalne zagadnienia: nieprzypadkowo część z obiegowych opinii sprawdzają uczeni. Ta książka dostarcza rozrywki, ale zaspokaja też ciekawość, którą najpierw wywołuje. Różni się bardzo od typowych popularnonaukowych zbiorków pytań i odpowiedzi: już na etapie podejścia do pytań. Maluchy poczują się docenione, mogą też na tej książce ćwiczyć samodzielne czytanie - ułatwi im to duży druk i ilustracje, które podkreślają dowcip. “100 głupich pytań dla bystrzaków” to książka, która ma szansę błyskawicznie stać się bestsellerem, mało tego: może we wspólnej lekturze połączyć dzieci i ich rodziców. Chyba że rodzice akurat nie będą zainteresowani, po co mężczyznom sutki, które ślimaki są szybsze i ile ziarenek piasku jest na Ziemi. Tu już sam przegląd spisu treści będzie znakomitą zabawą, a wyjaśnienia odpowiednio przygotowane i gawędziarsko przedstawione nikogo nie zawiodą. Dla dzieci to okazja do wejścia w świat nauki: fascynujący, a w żadnym razie nie nudny.
sobota, 28 lipca 2018
Marek Weiss: Amor królem
Novae Res, Gdynia 2018.
Zwierzenia nad trupem
“Jestem starym pederastą” rozpoczyna bohater tomu “Amor królem” Marka Weissa swoje wywody. Chciałoby się zapytać, co z tego, bo w zasadzie na tej wyjściowej przechwałce kończy się inwencja postaci. Bohater snuje niekończące się monologi na temat jakości życia seksualnego albo moralności, nawiązuje do scen i postaw znanych z teatru, czasami wrzuci do opowieści kogoś ze świecznika, sugerując jednocześnie bliskość i poufałość. Nie zrobi w ten sposób na nikim wrażenia (chyba że chce zaszokować skrajnie prawicowe środowiska i zagrać im na nosie), w ten sposób o skandal mógłby się starać dekady temu, a i tak nie jest powiedziane, że by się udało. Problem w tym, że ów “stary pederasta” nie ma do opowiedzenia nic ciekawego, a jedyna historia, jakiej warto by się przyjrzeć, została zawarta w liście, jaki otrzymał. Być może od siebie samego, ale Marek Weiss tak zachwyca się pomysłem metamorfozy teatralnej (jest tu Gustaw i Konrad), że aż zapomina o konkretach. Pederastia ma być tutaj jedynym czynnikiem definiującym postać i jednocześnie jedynym powodem pisania książki - a to za mało. Zresztą cały tom “Amor królem” nadawałby się zaledwie na opowiadanie i to po wycięciu dłużyzn w opisach. Tych jest cała masa, prawdopodobnie autorowi zależało na ich uchronieniu, ale nie wnoszą do lektury nic poza niezbyt chlubną etykietką: autor nie wie, kiedy przestać mówić. Logoreiczny rytm książki usypia i znieczula. Fakt, że źle rozłożone zostały akcenty, dodatkowo utrudnia śledzenie fabuły (szczątkowej).
Skoro pederastia szokuje przede wszystkim samego bohatera, który usilnie szuka placu do zwierzeń, automatycznie staje się też przyczyną i uzasadnieniem jego komentarzy. Bohater tomu Weissa przez cały czas próbuje pokazać, co w jego życiu stało się impulsem do zmiany w seksualnych podnietach. Skrupulatnie opisuje swoje doświadczenia z kobietami, sygnalizuje pierwsze łóżkowe wtajemniczenia i wykroczenia poza kodeks wartości. Uruchamia rozmaite fetysze, proponuje czytelnikom miniskandaliki (ich jakość umniejsza jeszcze samozachwyt narratora). Pochwała witalności trwa aż do wieku, w którym spotkania z waginą przestają bawić, a kojarzą się ze wzmożonym wysiłkiem. I wtedy bohater odkrywa piękno seksualnych kontaktów z mężczyznami. Czuje się jednak winny – i to przemyca w tekście. Tymczasem u jego przyjaciela rozgrywa się największy życiowy dramat: list, który bohater odczytuje, zawiera tragedię pięknej Barbary, kobiety, którą jeden uważa za boginię, a drugi za kurwę. Ciężarna Barbara ginie, żeby móc uruchomić w mężczyznach całe pokłady energii. Nie jest to obrazek zbyt przekonujący, a to z tego względu, że autor za bardzo skupia się na jego naturalistycznej wymowie. Rozkoszuje się każdą kroplą krwi i każdym rozcięciem ciała martwej kobiety, a ponieważ poświęca tej scenie dużo więcej uwagi niż kontaktom erotycznym, pozostaje pytanie, czego właściwie oczekuje od czytelników. Jest “Amor królem” książką naiwną i budowaną na prostym pojedynczym pomyśle. W warstwie tekstowej to zwyczajny słowotok bez możliwości zatrzymania odbiorców na dłużej. Marek Weiss nie znajduje sposobu na wykreowanie postaci z krwi i kości, może tworzyć traktat moralny a rebours, ale też bez echa wśród odbiorców. To jedna z książek, o których szybko się zapomina – i która powstaje wyłącznie dla samego twórcy.
Zwierzenia nad trupem
“Jestem starym pederastą” rozpoczyna bohater tomu “Amor królem” Marka Weissa swoje wywody. Chciałoby się zapytać, co z tego, bo w zasadzie na tej wyjściowej przechwałce kończy się inwencja postaci. Bohater snuje niekończące się monologi na temat jakości życia seksualnego albo moralności, nawiązuje do scen i postaw znanych z teatru, czasami wrzuci do opowieści kogoś ze świecznika, sugerując jednocześnie bliskość i poufałość. Nie zrobi w ten sposób na nikim wrażenia (chyba że chce zaszokować skrajnie prawicowe środowiska i zagrać im na nosie), w ten sposób o skandal mógłby się starać dekady temu, a i tak nie jest powiedziane, że by się udało. Problem w tym, że ów “stary pederasta” nie ma do opowiedzenia nic ciekawego, a jedyna historia, jakiej warto by się przyjrzeć, została zawarta w liście, jaki otrzymał. Być może od siebie samego, ale Marek Weiss tak zachwyca się pomysłem metamorfozy teatralnej (jest tu Gustaw i Konrad), że aż zapomina o konkretach. Pederastia ma być tutaj jedynym czynnikiem definiującym postać i jednocześnie jedynym powodem pisania książki - a to za mało. Zresztą cały tom “Amor królem” nadawałby się zaledwie na opowiadanie i to po wycięciu dłużyzn w opisach. Tych jest cała masa, prawdopodobnie autorowi zależało na ich uchronieniu, ale nie wnoszą do lektury nic poza niezbyt chlubną etykietką: autor nie wie, kiedy przestać mówić. Logoreiczny rytm książki usypia i znieczula. Fakt, że źle rozłożone zostały akcenty, dodatkowo utrudnia śledzenie fabuły (szczątkowej).
Skoro pederastia szokuje przede wszystkim samego bohatera, który usilnie szuka placu do zwierzeń, automatycznie staje się też przyczyną i uzasadnieniem jego komentarzy. Bohater tomu Weissa przez cały czas próbuje pokazać, co w jego życiu stało się impulsem do zmiany w seksualnych podnietach. Skrupulatnie opisuje swoje doświadczenia z kobietami, sygnalizuje pierwsze łóżkowe wtajemniczenia i wykroczenia poza kodeks wartości. Uruchamia rozmaite fetysze, proponuje czytelnikom miniskandaliki (ich jakość umniejsza jeszcze samozachwyt narratora). Pochwała witalności trwa aż do wieku, w którym spotkania z waginą przestają bawić, a kojarzą się ze wzmożonym wysiłkiem. I wtedy bohater odkrywa piękno seksualnych kontaktów z mężczyznami. Czuje się jednak winny – i to przemyca w tekście. Tymczasem u jego przyjaciela rozgrywa się największy życiowy dramat: list, który bohater odczytuje, zawiera tragedię pięknej Barbary, kobiety, którą jeden uważa za boginię, a drugi za kurwę. Ciężarna Barbara ginie, żeby móc uruchomić w mężczyznach całe pokłady energii. Nie jest to obrazek zbyt przekonujący, a to z tego względu, że autor za bardzo skupia się na jego naturalistycznej wymowie. Rozkoszuje się każdą kroplą krwi i każdym rozcięciem ciała martwej kobiety, a ponieważ poświęca tej scenie dużo więcej uwagi niż kontaktom erotycznym, pozostaje pytanie, czego właściwie oczekuje od czytelników. Jest “Amor królem” książką naiwną i budowaną na prostym pojedynczym pomyśle. W warstwie tekstowej to zwyczajny słowotok bez możliwości zatrzymania odbiorców na dłużej. Marek Weiss nie znajduje sposobu na wykreowanie postaci z krwi i kości, może tworzyć traktat moralny a rebours, ale też bez echa wśród odbiorców. To jedna z książek, o których szybko się zapomina – i która powstaje wyłącznie dla samego twórcy.
Jurassic World. Upadłe królestwo. Ilustrowana opowieść
Egmont, Warszawa 2018.
Przeniesienie historii
Książki, które są odpowiedzią na marketingowe zainteresowanie produkcjami filmowymi zwykle nie niosą specjalnych wartości literackich: funkcjonują niesamodzielnie, wyłącznie jako gadżety. Nie mogą istnieć w oderwaniu od kinowych przebojów - raczej jako przypomnienie miłych chwil spędzonych na oglądaniu filmów, streszczenia fabuł albo ciekawostki dla najmłodszych. “Jurassic World. Upadłe królestwo. Ilustrowana opowieść” to jedna z publikacji w takim cyklu: na podstawie scenariusza, prosto opisywana i pełna filmowych kadrów oraz ilustracji przykuwających uwagę dzieci. Duży druk ułatwia w niej samodzielne czytanie (a nawet do niego zachęca, jeśli najmłodsi chcą przeżywać doświadczenia związane z fabułą). Stosowane są tu filmowe skróty i przeskoki czasowe, dzięki którym można się skupić wyłącznie na najbardziej interesujących i emocjonujących scenkach. W samych opisach trudno się doszukiwać literackiej ekspresji, tu chodzi bardziej o przytoczenie fabuły niż o zachwyty estetyczne - zwłaszcza że i najmłodsi nie oczekują wysmakowanej literatury po tego typu propozycjach, wolą natomiast przeżywanie.
Scenariusz jest w miarę prosty: park z dinozaurami został już zapomniany i powoli popada w ruinę. Sklonowane przez naukowców dinozaury jeszcze kilka lat temu mogły zagrażać ludziom, teraz jednak zajmują się już tylko sobą. Ale nieoczekiwanie potrzebują pomocy: na wyspie, na której mieszkają, przebudził się wulkan. Lawa może naprawić błędy ludzi i jeszcze raz doprowadzić do wymarcia prastarych gatunków. Nietrudno jednak domyślić się, że uczeni, którzy czują się emocjonalnie związani z olbrzymimi gadami, nie mogą doprowadzić do ich zagłady. Decydują się na karkołomne zadanie: przeniesienie wszystkich stworów na inną wyspę, tam, gdzie miałyby spokój i mogłyby dalej żyć. Tu już wyjaśnienia, niezbędne dla odbiorców “przypadkowych”, zamieniają się w opis brawurowej akcji, pełnej niebezpieczeństw, zagrożeń, ludzkich pomyłek i kłopotów. Dinozaury przecież są straszne i groźne, nie zamierzają poddać się bez walki, ludzie przy nich nie dysponują ani siłą, ani rozmiarami, by podjąć wyzwanie. Kieruje nimi determinacja: chcą w końcu pomóc, nawet jeśli dinozaury tego nie rozumieją. Sporo będzie więc scen wiążących się z zagrożeniem życia, z wyzwaniami pochodzącymi niekoniecznie od wielkich stworów (bo i niektórym ludziom ufać nie należy). Dynamika zdominuje opowieść na długo. To coś w sam raz dla tych dzieci, które nie lubią nudy, za to uwielbiają kaskaderskie popisy i mocną akcję. Oczywiście dorosłym te rozwiązania w dużej części pobrzmiewać będą naiwnie, zwłaszcza w książce, która przynosi bardziej streszczenie fabuły niż jej rozwinięcie, jednak to nie dla nich ilustrowana historia. Dzieciom spodobać się może brak rozwlekłości, nastawienie na mrożące krew w żyłach sceny, cała otoczka sensacyjności i brawury. Tutaj zagrożenia czyhają wszędzie i nie wiadomo, jaka decyzja będzie najlepsza czy to dla ludzi, czy dla dinozaurów (które przecież mimo wszystko warto ocalić). Twórcy tej publikacji umiejętnie podkreślają emocje, bazują na najważniejszych dla maluchów tematach, do granic możliwości rozszerzają zestaw przeżyć, sprawiając, że odbiorcy przekonają się do lektury jako alternatywnego sposobu spędzania wolnego czasu. Dla małych fanów dinozaurów to prawdziwa przygoda, bajka, która przez zestaw kadrów filmowych wydaje się bardziej prawdziwa i będzie tym silniej przeżywana.
Przeniesienie historii
Książki, które są odpowiedzią na marketingowe zainteresowanie produkcjami filmowymi zwykle nie niosą specjalnych wartości literackich: funkcjonują niesamodzielnie, wyłącznie jako gadżety. Nie mogą istnieć w oderwaniu od kinowych przebojów - raczej jako przypomnienie miłych chwil spędzonych na oglądaniu filmów, streszczenia fabuł albo ciekawostki dla najmłodszych. “Jurassic World. Upadłe królestwo. Ilustrowana opowieść” to jedna z publikacji w takim cyklu: na podstawie scenariusza, prosto opisywana i pełna filmowych kadrów oraz ilustracji przykuwających uwagę dzieci. Duży druk ułatwia w niej samodzielne czytanie (a nawet do niego zachęca, jeśli najmłodsi chcą przeżywać doświadczenia związane z fabułą). Stosowane są tu filmowe skróty i przeskoki czasowe, dzięki którym można się skupić wyłącznie na najbardziej interesujących i emocjonujących scenkach. W samych opisach trudno się doszukiwać literackiej ekspresji, tu chodzi bardziej o przytoczenie fabuły niż o zachwyty estetyczne - zwłaszcza że i najmłodsi nie oczekują wysmakowanej literatury po tego typu propozycjach, wolą natomiast przeżywanie.
Scenariusz jest w miarę prosty: park z dinozaurami został już zapomniany i powoli popada w ruinę. Sklonowane przez naukowców dinozaury jeszcze kilka lat temu mogły zagrażać ludziom, teraz jednak zajmują się już tylko sobą. Ale nieoczekiwanie potrzebują pomocy: na wyspie, na której mieszkają, przebudził się wulkan. Lawa może naprawić błędy ludzi i jeszcze raz doprowadzić do wymarcia prastarych gatunków. Nietrudno jednak domyślić się, że uczeni, którzy czują się emocjonalnie związani z olbrzymimi gadami, nie mogą doprowadzić do ich zagłady. Decydują się na karkołomne zadanie: przeniesienie wszystkich stworów na inną wyspę, tam, gdzie miałyby spokój i mogłyby dalej żyć. Tu już wyjaśnienia, niezbędne dla odbiorców “przypadkowych”, zamieniają się w opis brawurowej akcji, pełnej niebezpieczeństw, zagrożeń, ludzkich pomyłek i kłopotów. Dinozaury przecież są straszne i groźne, nie zamierzają poddać się bez walki, ludzie przy nich nie dysponują ani siłą, ani rozmiarami, by podjąć wyzwanie. Kieruje nimi determinacja: chcą w końcu pomóc, nawet jeśli dinozaury tego nie rozumieją. Sporo będzie więc scen wiążących się z zagrożeniem życia, z wyzwaniami pochodzącymi niekoniecznie od wielkich stworów (bo i niektórym ludziom ufać nie należy). Dynamika zdominuje opowieść na długo. To coś w sam raz dla tych dzieci, które nie lubią nudy, za to uwielbiają kaskaderskie popisy i mocną akcję. Oczywiście dorosłym te rozwiązania w dużej części pobrzmiewać będą naiwnie, zwłaszcza w książce, która przynosi bardziej streszczenie fabuły niż jej rozwinięcie, jednak to nie dla nich ilustrowana historia. Dzieciom spodobać się może brak rozwlekłości, nastawienie na mrożące krew w żyłach sceny, cała otoczka sensacyjności i brawury. Tutaj zagrożenia czyhają wszędzie i nie wiadomo, jaka decyzja będzie najlepsza czy to dla ludzi, czy dla dinozaurów (które przecież mimo wszystko warto ocalić). Twórcy tej publikacji umiejętnie podkreślają emocje, bazują na najważniejszych dla maluchów tematach, do granic możliwości rozszerzają zestaw przeżyć, sprawiając, że odbiorcy przekonają się do lektury jako alternatywnego sposobu spędzania wolnego czasu. Dla małych fanów dinozaurów to prawdziwa przygoda, bajka, która przez zestaw kadrów filmowych wydaje się bardziej prawdziwa i będzie tym silniej przeżywana.
piątek, 27 lipca 2018
Peyo: Smerfuś
Egmont, Warszawa 2018.
Klasyka niebieskich stworków
To już absolutna klasyka komiksu i chociaż świat Smerfów przez lata ewoluował i obrastał w nowe postacie, Smerfuś jest bohaterem, bez którego trudno sobie wyobrazić wioskę. W ramach przypominania najlepszych zeszytów bestsellerowej bajki pojawia się w Egmoncie tomik “Smerfuś” - zestaw historyjek z najmłodszym członkiem niebieskiej ekipy.
Na początek - wyjaśnienie, skąd w ogóle wziął się Smerfuś w wiosce (i zdjęcie podejrzeń ze Smerfetki). Komiks o tym, co Smerfy miały zrobić z niespodzianką i jak błyskawicznie przywiązywały się do berbecia. Wokół Smerfusia kręci się przez moment egzystencja wszystkich, nie wyłączając Papy Smerfa ani Marudy. Ale Smerfuś jest bohaterem pierwszej opowieści. Kolejne to już okazja do zaprezentowania innych postaci. Pojawia się tu portret Pracusia, którego zapał do majsterkowania bywa dla pozostałych Smerfów utrapieniem. Ciekawostką będzie zbudowanie wiertarki - pomysłowość niebieskich stworków budzi podziw. Później Peyo zajmuje się prezentowaniem akcji – opowie między innymi o tym, jak Gargamel wynalazł niewidzialną farbę i jak Smerfy wygrały z nim po raz kolejny, a także - jak zły czarownik przebrał się za ogromnego białego królika (i po co). Tomik “Smerfuś” dostarczy zatem dzieciom wiele radości i rozrywki. A że są to bajki najstarsze, daje się w nich zaobserwować prostota i nastawienie na jednowątkową przygodę - cechy, które do Smerfów przekonywały kolejne pokolenia maluchów.
Smerfy w klasycznej wersji mają jasno przypisane role. Ważniak wygłasza przemowy, których nikt nie chce słuchać, Zgrywus wszystkim wręcza wybuchające prezenty, Osiłek pręży mięśnie, Łasuch zajmuje się jedzeniem. Nie ma tu mowy o wychodzeniu poza schematy, każdy Smerf jest na swój sposób indywidualistą i każdy może brać udział w akcjach powstrzymujących Gargamela ze względu na swoje umiejętności. Czasami zdarza się coś, co wytrąca bohaterów z rutyny, Peyo jednak bardziej skupiał się na potwierdzaniu wymyślanego świata. Nie wychodził też poza niego, obce mu były aluzje do codzienności czy mrugnięcia do dorosłych nieczytelne dla dzieci. W tych bajkach liczyła się tylko rozrywka najmłodszych, ale na wysokim poziomie. Starannie dopracowana akcja, a w komiksach – zdobione detalami kadry – to coś, co sprawia, że historyjki o Smerfach w ogóle się nie starzeją.
“Smerfuś” jest znakomitą propozycją dla najmłodszych dzieci. Wyraziste opowiastki wykorzystują tu różne emocje odbiorców - jest i miejsce na zdrowy strach, i na śmiech. Nie odbiera się kilkulatkom przyjemności śledzenia fabuł “awanturniczych”: czasami ktoś oddali się od wioski, czasami wpadnie w ręce Gargamela. Smerfy są zabawne w swoich wadach, ale dzięki pomysłowości i umiejętności współdziałania wychodzą cało z przeróżnych opresji. To również swoista lekcja dla maluchów. Smerfy stworzone tak, by budowały samowystarczalny światek, kuszą bajkowością, bliskością czarów, ale i prawdziwością, dopracowaniem szczegółów. To bohaterowie, którzy biją na głowę dzisiejsze animowane stworki. Najlepszy dowód, że bawią i budzą zainteresowanie do dzisiaj, a dzieci wciąż rozumieją ich dylematy i rozrywki. “Smerfuś” może być też sentymentalnym powrotem w przeszłość dla rodziców.
Klasyka niebieskich stworków
To już absolutna klasyka komiksu i chociaż świat Smerfów przez lata ewoluował i obrastał w nowe postacie, Smerfuś jest bohaterem, bez którego trudno sobie wyobrazić wioskę. W ramach przypominania najlepszych zeszytów bestsellerowej bajki pojawia się w Egmoncie tomik “Smerfuś” - zestaw historyjek z najmłodszym członkiem niebieskiej ekipy.
Na początek - wyjaśnienie, skąd w ogóle wziął się Smerfuś w wiosce (i zdjęcie podejrzeń ze Smerfetki). Komiks o tym, co Smerfy miały zrobić z niespodzianką i jak błyskawicznie przywiązywały się do berbecia. Wokół Smerfusia kręci się przez moment egzystencja wszystkich, nie wyłączając Papy Smerfa ani Marudy. Ale Smerfuś jest bohaterem pierwszej opowieści. Kolejne to już okazja do zaprezentowania innych postaci. Pojawia się tu portret Pracusia, którego zapał do majsterkowania bywa dla pozostałych Smerfów utrapieniem. Ciekawostką będzie zbudowanie wiertarki - pomysłowość niebieskich stworków budzi podziw. Później Peyo zajmuje się prezentowaniem akcji – opowie między innymi o tym, jak Gargamel wynalazł niewidzialną farbę i jak Smerfy wygrały z nim po raz kolejny, a także - jak zły czarownik przebrał się za ogromnego białego królika (i po co). Tomik “Smerfuś” dostarczy zatem dzieciom wiele radości i rozrywki. A że są to bajki najstarsze, daje się w nich zaobserwować prostota i nastawienie na jednowątkową przygodę - cechy, które do Smerfów przekonywały kolejne pokolenia maluchów.
Smerfy w klasycznej wersji mają jasno przypisane role. Ważniak wygłasza przemowy, których nikt nie chce słuchać, Zgrywus wszystkim wręcza wybuchające prezenty, Osiłek pręży mięśnie, Łasuch zajmuje się jedzeniem. Nie ma tu mowy o wychodzeniu poza schematy, każdy Smerf jest na swój sposób indywidualistą i każdy może brać udział w akcjach powstrzymujących Gargamela ze względu na swoje umiejętności. Czasami zdarza się coś, co wytrąca bohaterów z rutyny, Peyo jednak bardziej skupiał się na potwierdzaniu wymyślanego świata. Nie wychodził też poza niego, obce mu były aluzje do codzienności czy mrugnięcia do dorosłych nieczytelne dla dzieci. W tych bajkach liczyła się tylko rozrywka najmłodszych, ale na wysokim poziomie. Starannie dopracowana akcja, a w komiksach – zdobione detalami kadry – to coś, co sprawia, że historyjki o Smerfach w ogóle się nie starzeją.
“Smerfuś” jest znakomitą propozycją dla najmłodszych dzieci. Wyraziste opowiastki wykorzystują tu różne emocje odbiorców - jest i miejsce na zdrowy strach, i na śmiech. Nie odbiera się kilkulatkom przyjemności śledzenia fabuł “awanturniczych”: czasami ktoś oddali się od wioski, czasami wpadnie w ręce Gargamela. Smerfy są zabawne w swoich wadach, ale dzięki pomysłowości i umiejętności współdziałania wychodzą cało z przeróżnych opresji. To również swoista lekcja dla maluchów. Smerfy stworzone tak, by budowały samowystarczalny światek, kuszą bajkowością, bliskością czarów, ale i prawdziwością, dopracowaniem szczegółów. To bohaterowie, którzy biją na głowę dzisiejsze animowane stworki. Najlepszy dowód, że bawią i budzą zainteresowanie do dzisiaj, a dzieci wciąż rozumieją ich dylematy i rozrywki. “Smerfuś” może być też sentymentalnym powrotem w przeszłość dla rodziców.
czwartek, 26 lipca 2018
Denis Diderot: Kubuś fatalista i jego pan
Iskry, Warszawa 2018.
Droga
Wielki powrót do klasyki funduje odbiorcom wydawnictwo Iskry powiastką filozoficzną, która chyba nie ma szans się zestarzeć. “Kubuś fatalista i jego pan” to książka, którą trudno byłoby oceniać w kategoriach wydawniczej nowości (mimo że nastoletnim blogerkom książkowym i takie kwiatki się zdarzają) - ale o której zawsze warto mówić. To powiastka niezwykła nie tylko ze względu na ponadczasowość i przełomową konstrukcję. Denis Diderot zaczyna tu wykorzystywać wątki charakterystyczne dla literatury rozrywkowej, bardzo umiejętnie zestawia wzniosłość z przyziemnością, tematy do refleksji z uciechami cielesnymi i małymi radościami.
Kubuś ma zabawiać swojego pana w podróży, przy czym nie jest ważny cel geograficzny, miejsce, do którego bohaterowie zmierzają ani przebywane trasy. Liczy się rozmowa, kontakt z drugim człowiekiem, wymiana myśli, podczas której tracą na znaczeniu różnice społeczne. Kubuś przez lata przyzwyczajony do poufałości i swoistego bratania się z panem, nie czuje się gorszy, mało tego - może bez konsekwencji odmówić wykonania polecenia, a pan będzie wtedy bezsilny. Z kolei panu nie uwłacza opieka nad wiernym sługą: kiedy trzeba, zastąpi go w działaniach, zatroszczy się o Kubusia i zadba o jego potrzeby. Jeśli nawet w rolach są panem i jego “poddanym”, to już w drodze szybko zauważy się wyższość Kubusia. Kubuś jest tym dowcipniejszym, sprytniejszym, rezolutnym i kreatywnym. Ponadto do urodzony gawędziarz, który twierdzi, że na jego zamiłowanie do historii wpływ miało kilka lat życia z zakneblowanymi ustami). Kubusiowi nie brakuje konceptów, a umiejętność snucia opowieści daje mu olbrzymią siłę i przewagę nad panem. Pan – nawet jeśli chce się podzielić własnymi przygodami – nie dorówna Kubusiowi w gawędziarstwie. Zresztą Kubuś i tak nie lubi słuchać.
Podróżują więc Kubuś i jego pan. Ten pierwszy dla zabicia czasu proponuje historię o swoich “amorach”. Podboje miłosne to zapowiedź pikantnych konkretów, nic dziwnego, że pan z niecierpliwością czeka na wyznania. Tymczasem Kubuś często wpada w dygresje, prezentuje całe szeregi anegdot poza interesującym pana nurtem egzystencji. Żongluje wydarzeniami, szuka niespodzianek i rozbudowuje relację nad miarę. Równie ważne jak przygody miłosne są drogi do nich w samej rozmowie. Pan stara się przyspieszyć zwierzenia, Kubuś je odwleka dla przyjemności oczekiwania. Część historii trafia do dialogów, część - do ogólnych akapitów sygnalizujących upływ czasu i skróty w dyskusji, silnie zaznaczany jest intertekst, świadomość budowania opowieści.
“Kubuś fatalista i jego pan” to także znakomity przekład Tadeusza Boya Żeleńskiego. Chociaż język pobrzmiewa już nieco archaicznie, nie zakłóca odbioru: czytelnicy bardziej koncentrować się będą na treści i na trafności spostrzeżeń. Nie jest to książka zanurzona bez reszty w filozofii. Co ciekawe, dostarczy i dzisiejszym odbiorcom sporo śmiechu. Żadne przemiany obyczajowe czy kulturowe nie zakłócają sedna opowieści - podróż Kubusia i jego pana, a właściwie po prostu treść rozmów prowadzonych dla uprzyjemnienia drogi, to wystarczający argument, by do tej publikacji sięgać.
Droga
Wielki powrót do klasyki funduje odbiorcom wydawnictwo Iskry powiastką filozoficzną, która chyba nie ma szans się zestarzeć. “Kubuś fatalista i jego pan” to książka, którą trudno byłoby oceniać w kategoriach wydawniczej nowości (mimo że nastoletnim blogerkom książkowym i takie kwiatki się zdarzają) - ale o której zawsze warto mówić. To powiastka niezwykła nie tylko ze względu na ponadczasowość i przełomową konstrukcję. Denis Diderot zaczyna tu wykorzystywać wątki charakterystyczne dla literatury rozrywkowej, bardzo umiejętnie zestawia wzniosłość z przyziemnością, tematy do refleksji z uciechami cielesnymi i małymi radościami.
Kubuś ma zabawiać swojego pana w podróży, przy czym nie jest ważny cel geograficzny, miejsce, do którego bohaterowie zmierzają ani przebywane trasy. Liczy się rozmowa, kontakt z drugim człowiekiem, wymiana myśli, podczas której tracą na znaczeniu różnice społeczne. Kubuś przez lata przyzwyczajony do poufałości i swoistego bratania się z panem, nie czuje się gorszy, mało tego - może bez konsekwencji odmówić wykonania polecenia, a pan będzie wtedy bezsilny. Z kolei panu nie uwłacza opieka nad wiernym sługą: kiedy trzeba, zastąpi go w działaniach, zatroszczy się o Kubusia i zadba o jego potrzeby. Jeśli nawet w rolach są panem i jego “poddanym”, to już w drodze szybko zauważy się wyższość Kubusia. Kubuś jest tym dowcipniejszym, sprytniejszym, rezolutnym i kreatywnym. Ponadto do urodzony gawędziarz, który twierdzi, że na jego zamiłowanie do historii wpływ miało kilka lat życia z zakneblowanymi ustami). Kubusiowi nie brakuje konceptów, a umiejętność snucia opowieści daje mu olbrzymią siłę i przewagę nad panem. Pan – nawet jeśli chce się podzielić własnymi przygodami – nie dorówna Kubusiowi w gawędziarstwie. Zresztą Kubuś i tak nie lubi słuchać.
Podróżują więc Kubuś i jego pan. Ten pierwszy dla zabicia czasu proponuje historię o swoich “amorach”. Podboje miłosne to zapowiedź pikantnych konkretów, nic dziwnego, że pan z niecierpliwością czeka na wyznania. Tymczasem Kubuś często wpada w dygresje, prezentuje całe szeregi anegdot poza interesującym pana nurtem egzystencji. Żongluje wydarzeniami, szuka niespodzianek i rozbudowuje relację nad miarę. Równie ważne jak przygody miłosne są drogi do nich w samej rozmowie. Pan stara się przyspieszyć zwierzenia, Kubuś je odwleka dla przyjemności oczekiwania. Część historii trafia do dialogów, część - do ogólnych akapitów sygnalizujących upływ czasu i skróty w dyskusji, silnie zaznaczany jest intertekst, świadomość budowania opowieści.
“Kubuś fatalista i jego pan” to także znakomity przekład Tadeusza Boya Żeleńskiego. Chociaż język pobrzmiewa już nieco archaicznie, nie zakłóca odbioru: czytelnicy bardziej koncentrować się będą na treści i na trafności spostrzeżeń. Nie jest to książka zanurzona bez reszty w filozofii. Co ciekawe, dostarczy i dzisiejszym odbiorcom sporo śmiechu. Żadne przemiany obyczajowe czy kulturowe nie zakłócają sedna opowieści - podróż Kubusia i jego pana, a właściwie po prostu treść rozmów prowadzonych dla uprzyjemnienia drogi, to wystarczający argument, by do tej publikacji sięgać.
środa, 25 lipca 2018
Agata Polte: To, czego nie widać
Zysk i S-ka, Poznań 2018.
Wróg w domu
Agata Polte debiutuje młodzieżówką “To, czego nie widać” - i jest to debiut, którego nie musi się wstydzić. Młoda autorka wprawdzie popełnia błędy w samej konstrukcji historii, ale proponuje czytelniczkom opowieść, która trafia w ich zapotrzebowanie na obrazy silnych bohaterek i prawdziwej przyjaźni czy miłości. Akcję rozwija tak, że nietrudno się domyślić finału (zresztą podobny motyw wprowadziła chociażby w “Motylu rysowanym w myślach” Agata Mańczyk - ale dobrze się tę książkę czyta, pomijając chropowatość pierwszych stron.
Porusza tu Polte ważny temat przemocy psychicznej i wydaje się, że bohaterka, stojąca u progu dorosłości Malwina, jest przybyszem z innego świata, skoro nie dostrzega problemu w najbliższym otoczeniu. Agata Polte w budowaniu fabuły posługuje się wyostrzonymi stereotypami, a czasem wręcz karykaturami. Malwina jest najlepszą uczennicą, jej plan zajęć został zapełniony co do minuty. Dziewczyna stara się spełniać wszystkie wymagania rodziców: każdą wolną chwilę poświęca na naukę, a w przerwach chodzi na przyjęcia do znajomych ojca. Przed obcymi odgrywa rolę idealnej córki: dopasowuje się do narzuconego przez matkę schematu. Jednak w domu jest bezustannie gnębiona i doprowadzana do łez przez despotyczną matkę oraz starszego brata. Wiecznie krytykowana i nieakceptowana przez bliskich dziewczyna próbuje zapracować na choćby śladowe uznanie matki, ale im bardziej się stara, tym więcej przykrości ze strony rodzicielki doznaje. I tu zawodzi pomysł Agaty Polte na kreację nastolatki: każda dziewczyna w wieku Malwiny i z jej doświadczeniami, świadoma w dodatku (jak bohaterka) dziwnej sytuacji w domu, szukałaby pomocy lub zaczęła się buntować. Malwina jest bierna zbyt długo (a uzasadnienie jej postawy niekoniecznie przekona czytelniczki). Katalizatorem zmian staje się Natalia - przeciwieństwo Malwiny. Tu znowu nie wyjaśnia autorka, dlaczego Natalia zaczyna się w ogóle przejmować losem “Panny Idealnej” - dopiero po kilku różnych scenach przekonuje co do przyjaźni. W powieści nie może zabraknąć i perypetii sercowych, więc Agata Polte przywołuje postać Bartka, chłopaka idealnego - który zawsze wie, jak się zachować i co pozwoli nastolatce być sobą. Bartek to uosobienie dziewczęcych marzeń i wzór z pamiętników pensjonarek – kolejna karykatura, chociaż nie na śmieszność przywoływana. Ale z tych przerysowań udaje się autorce stworzyć całkiem niezłą historię. Przedstawia życie w trzech domach – to, co dzieje się u Malwiny znajduje przeciwwagę w domu Białej i u Bartka. Każda rodzina ma swoje problemy, nieszczęścia i dramaty, ale ze wszystkimi kłopotami można sobie poradzić przy wsparciu bliskich. To Biała staje się w tej powieści głosem rozsądku, ale też i prawdziwą przyjaciółką. Agata Polte odchodzi od tematów z powieści pop, zajmuje się poważnymi kwestiami, na które trzeba wyczulić odbiorczynie. Podsuwa opowieść pełną silnych wrażeń, miejscami niepotrzebnie naiwną, a miejscami baśniową zgodnie z konwencją. Chociaż przyczyna akcji leży tu w psychologii postaci, autorka stawia na obyczajówkę. Przypomina czytelniczkom, jak odnaleźć w sobie siłę do walki i jak nie dać się krzywdzić. Przy tych ważnych przesłaniach proponuje atrakcyjną historię. Nastolatki nie dostrzegą tu jednokierunkowości wysiłków w ramach fabuły czy konstruowania postaci, skupią się za to na motywie rodzinnych nieporozumień i wsparcia, jakie mogą zapewnić rówieśnicy.
Wróg w domu
Agata Polte debiutuje młodzieżówką “To, czego nie widać” - i jest to debiut, którego nie musi się wstydzić. Młoda autorka wprawdzie popełnia błędy w samej konstrukcji historii, ale proponuje czytelniczkom opowieść, która trafia w ich zapotrzebowanie na obrazy silnych bohaterek i prawdziwej przyjaźni czy miłości. Akcję rozwija tak, że nietrudno się domyślić finału (zresztą podobny motyw wprowadziła chociażby w “Motylu rysowanym w myślach” Agata Mańczyk - ale dobrze się tę książkę czyta, pomijając chropowatość pierwszych stron.
Porusza tu Polte ważny temat przemocy psychicznej i wydaje się, że bohaterka, stojąca u progu dorosłości Malwina, jest przybyszem z innego świata, skoro nie dostrzega problemu w najbliższym otoczeniu. Agata Polte w budowaniu fabuły posługuje się wyostrzonymi stereotypami, a czasem wręcz karykaturami. Malwina jest najlepszą uczennicą, jej plan zajęć został zapełniony co do minuty. Dziewczyna stara się spełniać wszystkie wymagania rodziców: każdą wolną chwilę poświęca na naukę, a w przerwach chodzi na przyjęcia do znajomych ojca. Przed obcymi odgrywa rolę idealnej córki: dopasowuje się do narzuconego przez matkę schematu. Jednak w domu jest bezustannie gnębiona i doprowadzana do łez przez despotyczną matkę oraz starszego brata. Wiecznie krytykowana i nieakceptowana przez bliskich dziewczyna próbuje zapracować na choćby śladowe uznanie matki, ale im bardziej się stara, tym więcej przykrości ze strony rodzicielki doznaje. I tu zawodzi pomysł Agaty Polte na kreację nastolatki: każda dziewczyna w wieku Malwiny i z jej doświadczeniami, świadoma w dodatku (jak bohaterka) dziwnej sytuacji w domu, szukałaby pomocy lub zaczęła się buntować. Malwina jest bierna zbyt długo (a uzasadnienie jej postawy niekoniecznie przekona czytelniczki). Katalizatorem zmian staje się Natalia - przeciwieństwo Malwiny. Tu znowu nie wyjaśnia autorka, dlaczego Natalia zaczyna się w ogóle przejmować losem “Panny Idealnej” - dopiero po kilku różnych scenach przekonuje co do przyjaźni. W powieści nie może zabraknąć i perypetii sercowych, więc Agata Polte przywołuje postać Bartka, chłopaka idealnego - który zawsze wie, jak się zachować i co pozwoli nastolatce być sobą. Bartek to uosobienie dziewczęcych marzeń i wzór z pamiętników pensjonarek – kolejna karykatura, chociaż nie na śmieszność przywoływana. Ale z tych przerysowań udaje się autorce stworzyć całkiem niezłą historię. Przedstawia życie w trzech domach – to, co dzieje się u Malwiny znajduje przeciwwagę w domu Białej i u Bartka. Każda rodzina ma swoje problemy, nieszczęścia i dramaty, ale ze wszystkimi kłopotami można sobie poradzić przy wsparciu bliskich. To Biała staje się w tej powieści głosem rozsądku, ale też i prawdziwą przyjaciółką. Agata Polte odchodzi od tematów z powieści pop, zajmuje się poważnymi kwestiami, na które trzeba wyczulić odbiorczynie. Podsuwa opowieść pełną silnych wrażeń, miejscami niepotrzebnie naiwną, a miejscami baśniową zgodnie z konwencją. Chociaż przyczyna akcji leży tu w psychologii postaci, autorka stawia na obyczajówkę. Przypomina czytelniczkom, jak odnaleźć w sobie siłę do walki i jak nie dać się krzywdzić. Przy tych ważnych przesłaniach proponuje atrakcyjną historię. Nastolatki nie dostrzegą tu jednokierunkowości wysiłków w ramach fabuły czy konstruowania postaci, skupią się za to na motywie rodzinnych nieporozumień i wsparcia, jakie mogą zapewnić rówieśnicy.
wtorek, 24 lipca 2018
Natasza Socha: Mgły Toskanii
Edipresse Książki, Warszawa 2018.
Bez schematu
Natasza Socha zaczyna się rozkręcać w pomysłach fabularnych, chociaż jeszcze nie zawsze w wypełnianiu założeń treścią. Dwoistość natury Leny, bohaterki “Mgieł Toskanii” to temat, który zasługuje na szersze potraktowanie – ale autorka nie zajmuje się psychologią postaci, woli akcję. Chociaż ogólnie ta książka wypada raczej naiwnie, na plus zaliczyć jej trzeba dwie rzeczy: umiejętność odejścia od schematów spotykanych w romansach i toskanianach oraz nieprzewidywalny finał. Toskania w literaturze rozrywkowej dla pań to zwykle zwolnienie tempa życia, niepowtarzalne smaki i romans. Socha jednak decyduje się na inne rozwiązania. Lena przybywa tutaj, żeby badać freski odkryte pod tynkiem w miejscowym kościele. Wiele wskazuje na to, że trafi na dzieło mistrza – ale czeka ją sporo pracy, zanim odkryje prawdę. Działa w międzynarodowym zespole, co wybija automatycznie z analizowania cech miejscowych. Nawet gdyby autorka chciała przyglądać się mieszkańcom Toskanii, nie ma na to casu. Ale Socha ajęta jest rozwijaniem opowieści sercowej.
Lena w Polsce zostawia Igora, ukochanego, z którym tworzy od lat udany związek. W Toskanii z polecenia Igora zwraca się do Iana, starszego mężczyzny o ironicznym sposobie bycia. Wpada Ianowi w oko i staje się celem jego flirtów - mimo dość dużej różnicy wieku. Autorka stara się dzielić uwagę równomiernie między zakusy Iana i atmosferę w pracy, czasami wprowadza jeszcze zapiski dziewczyny poznającej okolicę. Z czasem coraz więcej miejsca przeznaczać będzie na romans. Toskanii zbyt wiele tu nie ma, akcja mogłaby się rozgrywać właściwie wszędzie - miejsce potrzebne jest autorce tylko do akcentowania malarskich zachwytów i jako odskocznia od codzienności. Omija więc Socha pułapki płynące z powtarzania stereotypów. Kierunek rozwoju akcji dla nikogo nie może być tajemnicą, skoro już okładkowe pytanie brzmi “czy można kochać dwóch mężczyzn jednocześnie”. W związku z tym Natasza Socha skupia się już tylko na rejestrowaniu i komentowaniu uczuć swojej bohaterki.
Na początku u Leny całkiem sporo się dzieje, czasami nawet na wesoło (zwłaszcza gdy zestawi się pożar uczuć z karykaturalnym rudowłosym i wpatrzonym w siebie Niemcem), potem jednak stopniowo w opowieść wkradają się tajemnice i kłamstwa - a te wykluczają dobrą zabawę. O ile Natasza Socha nie potrafi dobrze umotywować decyzji Leny i przekonać czytelniczek do zmiany perspektywy – z absolutnego wpatrzenia w Igora do zakochania w Ianie – o tyle samo opisywanie uczuć wypada u niej nieźle. Autorka z dużą wprawą zwalnia akcję, pozwala przejmować się drobnymi gestami, czekać na to, co nieuchronne, ale też kibicować postaciom. Szkoda, że ma tylko jedno wytłumaczenie na zachowania Leny – zdecydowanie lepiej byłoby spróbować zrozumieć motywacje postaci i odrobinę zmodyfikować ideę życia chwilą.
“Mgły Toskanii” nie są powieścią ambitną już w samym założeniu. Autorka chce pożenić obyczajówkę i romans dla mas, nieźle jej to wychodzi mimo spłaszczania charakterów i braku pomysłu na przyszłość postaci. Uznanie odbiorczyń zyskać może jednak kompletnym oderwaniem od oczywistości, przejściem do własnej opowieści. Nie ogląda się Natasza Socha na rozwiązania z bestsellerów, rozmija się też z modą na toskaniana – proponuje coś nowego, nawet jeśli w relacjach damsko-męskich przewidywalnego do bólu. Pisze całkiem dobrze, więc kto szuka lektury lekkiej i niewymagającej, może po “Mgły Toskanii” sięgnąć.
Bez schematu
Natasza Socha zaczyna się rozkręcać w pomysłach fabularnych, chociaż jeszcze nie zawsze w wypełnianiu założeń treścią. Dwoistość natury Leny, bohaterki “Mgieł Toskanii” to temat, który zasługuje na szersze potraktowanie – ale autorka nie zajmuje się psychologią postaci, woli akcję. Chociaż ogólnie ta książka wypada raczej naiwnie, na plus zaliczyć jej trzeba dwie rzeczy: umiejętność odejścia od schematów spotykanych w romansach i toskanianach oraz nieprzewidywalny finał. Toskania w literaturze rozrywkowej dla pań to zwykle zwolnienie tempa życia, niepowtarzalne smaki i romans. Socha jednak decyduje się na inne rozwiązania. Lena przybywa tutaj, żeby badać freski odkryte pod tynkiem w miejscowym kościele. Wiele wskazuje na to, że trafi na dzieło mistrza – ale czeka ją sporo pracy, zanim odkryje prawdę. Działa w międzynarodowym zespole, co wybija automatycznie z analizowania cech miejscowych. Nawet gdyby autorka chciała przyglądać się mieszkańcom Toskanii, nie ma na to casu. Ale Socha ajęta jest rozwijaniem opowieści sercowej.
Lena w Polsce zostawia Igora, ukochanego, z którym tworzy od lat udany związek. W Toskanii z polecenia Igora zwraca się do Iana, starszego mężczyzny o ironicznym sposobie bycia. Wpada Ianowi w oko i staje się celem jego flirtów - mimo dość dużej różnicy wieku. Autorka stara się dzielić uwagę równomiernie między zakusy Iana i atmosferę w pracy, czasami wprowadza jeszcze zapiski dziewczyny poznającej okolicę. Z czasem coraz więcej miejsca przeznaczać będzie na romans. Toskanii zbyt wiele tu nie ma, akcja mogłaby się rozgrywać właściwie wszędzie - miejsce potrzebne jest autorce tylko do akcentowania malarskich zachwytów i jako odskocznia od codzienności. Omija więc Socha pułapki płynące z powtarzania stereotypów. Kierunek rozwoju akcji dla nikogo nie może być tajemnicą, skoro już okładkowe pytanie brzmi “czy można kochać dwóch mężczyzn jednocześnie”. W związku z tym Natasza Socha skupia się już tylko na rejestrowaniu i komentowaniu uczuć swojej bohaterki.
Na początku u Leny całkiem sporo się dzieje, czasami nawet na wesoło (zwłaszcza gdy zestawi się pożar uczuć z karykaturalnym rudowłosym i wpatrzonym w siebie Niemcem), potem jednak stopniowo w opowieść wkradają się tajemnice i kłamstwa - a te wykluczają dobrą zabawę. O ile Natasza Socha nie potrafi dobrze umotywować decyzji Leny i przekonać czytelniczek do zmiany perspektywy – z absolutnego wpatrzenia w Igora do zakochania w Ianie – o tyle samo opisywanie uczuć wypada u niej nieźle. Autorka z dużą wprawą zwalnia akcję, pozwala przejmować się drobnymi gestami, czekać na to, co nieuchronne, ale też kibicować postaciom. Szkoda, że ma tylko jedno wytłumaczenie na zachowania Leny – zdecydowanie lepiej byłoby spróbować zrozumieć motywacje postaci i odrobinę zmodyfikować ideę życia chwilą.
“Mgły Toskanii” nie są powieścią ambitną już w samym założeniu. Autorka chce pożenić obyczajówkę i romans dla mas, nieźle jej to wychodzi mimo spłaszczania charakterów i braku pomysłu na przyszłość postaci. Uznanie odbiorczyń zyskać może jednak kompletnym oderwaniem od oczywistości, przejściem do własnej opowieści. Nie ogląda się Natasza Socha na rozwiązania z bestsellerów, rozmija się też z modą na toskaniana – proponuje coś nowego, nawet jeśli w relacjach damsko-męskich przewidywalnego do bólu. Pisze całkiem dobrze, więc kto szuka lektury lekkiej i niewymagającej, może po “Mgły Toskanii” sięgnąć.
poniedziałek, 23 lipca 2018
Dorota Kassjanowicz: Stany małżeńskie i pośrednie
Wielka Litera, Warszawa 2018.
Przestrogi dla pań
Dziwnie się czyta „Stany małżeńskie i pośrednie” Doroty Kassjanowicz, bo autorka na początku skupia się tylko na wyjaśnieniach, niby kierowanych do bohaterek (albo w ich autoironicznych komentarzach), a nie zajmuje się wstrzeliwaniem czytelniczek w akcję. Dopiero po pewnym czasie staje się jasne, że zamiast tradycyjnych opisów będą tu migawki, jakby z babskich spotkań i zwierzeń rodem. Zamiast życia – życie już przetworzone, jego opis i ucieczka od schematów w obyczajówkach. Fakt, że tylko w formie, ale to i tak dużo, przynajmniej z punktu widzenia odbiorczyń. Przyjaciółki są w tej powieści cztery i każda ma inne problemy, z którymi nie zawsze umie sobie poradzić. Izka nie może dogadać się z matką, która dość natarczywie domaga się, by córka założyła rodzinę. Aranżowane przez przyjaciółki randki wydają się katastrofą i przynoszą zestaw lęków introwertycznej kobiecie. Agata już wie, że samotność sprawia, że kobiety decydują się na toksyczne relacje. Jowita pracuje jako stylistka, ale szczerze nienawidzi tego zajęcia i z powodu własnej obcesowości traci coraz więcej klientek. Chciałaby spróbować czegoś innego, ale nie zamienia planów w czyn. Weronika natomiast pokazuje, jak to jest być zamkniętą w złotej klatce. Nie musi się martwić o pieniądze na dom, zajmuje się dziećmi, tyle tylko, że jej mąż kompletnie nie ma ochoty uczestniczyć w życiu rodzinnym. Weronika nie robi nic bez jego zgody, ale chciałaby kota rasy maine coon. W tajemnicy odwiedza internetowe fora tematyczne i bez końca analizuje treści wyczytane między wierszami maili i postów. Te cztery kobiety utrzymują ze sobą stały kontakt, są dla siebie nawzajem wsparciem, nawet jeśli nie do końca wiedzą, co dzieje się w otoczeniu przyjaciółki. Reagują na najmniejsze przejawy kłopotów, pozwalają się wygadać i pilnują, by żadna nie zrobiła zbyt wielkiego głupstwa.
Dorota Kassjanowicz zmienia rodzaje opowieści, ale zawsze jest obserwatorką z zewnątrz, tą, która komentuje i ocenia zachowania postaci. Dzięki temu może pokazywać czytelniczkom, w jakie pułapki lepiej nie wpadać i co może się zepsuć, gdy wszystko interpretuje się pod kątem wyobrażeń i marzeń. Wszystkie kobiety chcą szczęścia, ale każda musi pokonać na swojej drodze wiele przeszkód. Raz to podcinająca skrzydła rodzina, starsze albo młodsze pokolenie, które bardzo chce zawłaszczyć sobie matkę lub córkę i kierować jej życiem, raz ukochany, który wcale nie zamierza wchodzić w rolę wiernego i spokojnego małżonka, a raz – zupełnie obcy ludzie. Dorota Kassjanowicz próbuje przygotowywać czytelniczki na kolejne ciosy od losu, uprzedzać rozczarowania. Odnotowuje sytuacje znane z codzienności: zwykłe uciążliwe hałasy w bloku, niewinny internetowy flirt, który automatycznie wyzwala tęsknotę za przygodą. Przypomina, jak kończy się brak zaufania (lub zaufanie nadmierne). Swoimi doświadczeniami bohaterki mogłyby obdzielić całkiem spore grono odbiorczyń – Kassjanowicz zdobędzie więc uwagę czytelniczek. I zostanie jej wybaczone nawet to, że przyjaciółki muszą czasami na głos wyznać sobie coś, co doskonale powinny wiedzieć – i wygłosić przy tym parę komunałów na temat relacji damsko-męskich. To dosłowność dla pewnej części odbiorczyń, a i konsekwencja wyboru narracyjnej drogi. Jednak „Stany małżeńskie i pośrednie” to powieść, która w pewnym momencie mimo wszystko zacznie angażować.
Przestrogi dla pań
Dziwnie się czyta „Stany małżeńskie i pośrednie” Doroty Kassjanowicz, bo autorka na początku skupia się tylko na wyjaśnieniach, niby kierowanych do bohaterek (albo w ich autoironicznych komentarzach), a nie zajmuje się wstrzeliwaniem czytelniczek w akcję. Dopiero po pewnym czasie staje się jasne, że zamiast tradycyjnych opisów będą tu migawki, jakby z babskich spotkań i zwierzeń rodem. Zamiast życia – życie już przetworzone, jego opis i ucieczka od schematów w obyczajówkach. Fakt, że tylko w formie, ale to i tak dużo, przynajmniej z punktu widzenia odbiorczyń. Przyjaciółki są w tej powieści cztery i każda ma inne problemy, z którymi nie zawsze umie sobie poradzić. Izka nie może dogadać się z matką, która dość natarczywie domaga się, by córka założyła rodzinę. Aranżowane przez przyjaciółki randki wydają się katastrofą i przynoszą zestaw lęków introwertycznej kobiecie. Agata już wie, że samotność sprawia, że kobiety decydują się na toksyczne relacje. Jowita pracuje jako stylistka, ale szczerze nienawidzi tego zajęcia i z powodu własnej obcesowości traci coraz więcej klientek. Chciałaby spróbować czegoś innego, ale nie zamienia planów w czyn. Weronika natomiast pokazuje, jak to jest być zamkniętą w złotej klatce. Nie musi się martwić o pieniądze na dom, zajmuje się dziećmi, tyle tylko, że jej mąż kompletnie nie ma ochoty uczestniczyć w życiu rodzinnym. Weronika nie robi nic bez jego zgody, ale chciałaby kota rasy maine coon. W tajemnicy odwiedza internetowe fora tematyczne i bez końca analizuje treści wyczytane między wierszami maili i postów. Te cztery kobiety utrzymują ze sobą stały kontakt, są dla siebie nawzajem wsparciem, nawet jeśli nie do końca wiedzą, co dzieje się w otoczeniu przyjaciółki. Reagują na najmniejsze przejawy kłopotów, pozwalają się wygadać i pilnują, by żadna nie zrobiła zbyt wielkiego głupstwa.
Dorota Kassjanowicz zmienia rodzaje opowieści, ale zawsze jest obserwatorką z zewnątrz, tą, która komentuje i ocenia zachowania postaci. Dzięki temu może pokazywać czytelniczkom, w jakie pułapki lepiej nie wpadać i co może się zepsuć, gdy wszystko interpretuje się pod kątem wyobrażeń i marzeń. Wszystkie kobiety chcą szczęścia, ale każda musi pokonać na swojej drodze wiele przeszkód. Raz to podcinająca skrzydła rodzina, starsze albo młodsze pokolenie, które bardzo chce zawłaszczyć sobie matkę lub córkę i kierować jej życiem, raz ukochany, który wcale nie zamierza wchodzić w rolę wiernego i spokojnego małżonka, a raz – zupełnie obcy ludzie. Dorota Kassjanowicz próbuje przygotowywać czytelniczki na kolejne ciosy od losu, uprzedzać rozczarowania. Odnotowuje sytuacje znane z codzienności: zwykłe uciążliwe hałasy w bloku, niewinny internetowy flirt, który automatycznie wyzwala tęsknotę za przygodą. Przypomina, jak kończy się brak zaufania (lub zaufanie nadmierne). Swoimi doświadczeniami bohaterki mogłyby obdzielić całkiem spore grono odbiorczyń – Kassjanowicz zdobędzie więc uwagę czytelniczek. I zostanie jej wybaczone nawet to, że przyjaciółki muszą czasami na głos wyznać sobie coś, co doskonale powinny wiedzieć – i wygłosić przy tym parę komunałów na temat relacji damsko-męskich. To dosłowność dla pewnej części odbiorczyń, a i konsekwencja wyboru narracyjnej drogi. Jednak „Stany małżeńskie i pośrednie” to powieść, która w pewnym momencie mimo wszystko zacznie angażować.
niedziela, 22 lipca 2018
Jojo Moyes: Moje serce w dwóch światach
Znak, Kraków 2018.
Emigracja serca
Jojo Moyes narobiła szumu opowieścią „Zanim się pojawiłeś”, w naturalny sposób stworzyła też kontynuację tej powieści, a później porzuciła swoją bohaterkę. Teraz jednak wraca do Lou Clark, aby – jak się wydaje – ostatecznie określić jej przyszłość i przy okazji wytłumaczyć czytelnikom, dlaczego w życiu nie należy kierować się sentymentami. „Moje serce w dwóch światach” to trochę powtórka z bestsellerowej fabuły, przynajmniej w ułamku. Oto Louisa trafia do Nowego Jorku. Tutaj ma zostać asystentką i opiekunką Agnes, drugiej pani Gopnik. Żona bogacza potrzebuje wsparcia w codziennych sprawach. Jej małżeństwo to oczywisty mezalians (i mały skandal towarzyski), Agnes potrzebuje jednak nie tylko bratniej duszy, ale i wsparcia w codziennych sprawach. To Polka, która nie radzi sobie z językiem, nie może też znaleźć przyjaciół. Lou znowu zaczyna żyć cudzym życiem. W dodatku poznaje Josha – niemal kopię Willa. Mężczyzna próbuje z nią flirtować, a przecież w domu, w Londynie, został Sam.
„Moje serce w dwóch światach” to pomysłowa obyczajówka. Autorka bardzo ładnie nakreśla w niej tematykę sercową – przedstawia różnicę między zauroczeniem i kierowaniem się wyobrażeniami a prawdziwym oddaniem, wystawia związek Lou i Sama na poważną próbę, pokazując, jak łatwo wszystko stracić. Zastanawia się nad możliwością egzystowania w dwóch różnych krajach, tłumaczy rozdarcie i wyobcowanie skazanych na emigrację zarobkową oraz ich partnerów. Jojo Moyes chce widzieć więcej niż przeciętne autorki, nie zadowalają jej powierzchowne sygnały zmian. To, co sugeruje czytelniczkom, nie zawsze musi zamieniać się w kolejny punkt akcji. A to oznacza zestaw niespodzianek nawet przy pozornych oczywistościach. Jest ta powieść gęsta od wydarzeń i ich psychologicznych efektów – czyli autorka sięga po to, w czym jest naprawdę dobra. Może ucieszyć odbiorczynie świeżym spojrzeniem na problemy w związkach – chociaż wykorzystuje czasami motywy banalne.
Jest w tym wyraźny powrót do najbardziej sprawdzonych rozwiązań, ale sama Jojo Moyes zdradza momentami iście filmową wyobraźnię – celowo komplikuje losy bohaterów, żeby móc przedłużyć czas oczekiwania na ich decyzję. To stąd widowiskowy finał. Do znudzenia powtarzane chwyty nabierają tu blasku dzięki zgrabnej narracji – Moyes dobrze wie, jak budować napięcie i jakie opisy proponować czytelniczkom. Zdarza jej się popadać w tony sentymentalne, ale umie też przynieść pokrzepienie. Nic dziwnego, że jej powieści cieszą się ogromnym uznaniem odbiorczyń i „Moje serce w dwóch światach” bardzo łatwo może stać się bestsellerem.
Można przy pojedynku romansu i miłości przeoczyć kwestię polegania na innych, tymczasem w otoczeniu pani Gopnik, wśród ludzi, którzy mają być gotowi na każde skinienie, ale nie rzucać się w oczy i zachowywać pozory bez względu na wszystko – zdarzają się prawdziwe przyjaźnie. I dopiero tu udowadnia Jojo Moyes, jak głęboko wniknęła w zakamarki psychiki swoich bohaterów i jak dobrze wie, co przy swoim światopoglądzie mogą oni zrobić. To automatycznie podnosi wartość książki. Ta historia będzie wciągać bez względu na bagaż doświadczeń odbiorczyń, bo Jojo Moyes doskonale radzi sobie z prezentowaniem mniej lub bardziej romantycznych gestów ukrytych w prozie życia. Kusi czytelniczki baśniowymi obietnicami, ale też pozwala Lou popełniać kolejne błędy, sprawiając, że akcja zaczyna żyć. I nawet przewidywalność wpisana w gatunek nie jest w stanie nikomu zepsuć zabawy.
Emigracja serca
Jojo Moyes narobiła szumu opowieścią „Zanim się pojawiłeś”, w naturalny sposób stworzyła też kontynuację tej powieści, a później porzuciła swoją bohaterkę. Teraz jednak wraca do Lou Clark, aby – jak się wydaje – ostatecznie określić jej przyszłość i przy okazji wytłumaczyć czytelnikom, dlaczego w życiu nie należy kierować się sentymentami. „Moje serce w dwóch światach” to trochę powtórka z bestsellerowej fabuły, przynajmniej w ułamku. Oto Louisa trafia do Nowego Jorku. Tutaj ma zostać asystentką i opiekunką Agnes, drugiej pani Gopnik. Żona bogacza potrzebuje wsparcia w codziennych sprawach. Jej małżeństwo to oczywisty mezalians (i mały skandal towarzyski), Agnes potrzebuje jednak nie tylko bratniej duszy, ale i wsparcia w codziennych sprawach. To Polka, która nie radzi sobie z językiem, nie może też znaleźć przyjaciół. Lou znowu zaczyna żyć cudzym życiem. W dodatku poznaje Josha – niemal kopię Willa. Mężczyzna próbuje z nią flirtować, a przecież w domu, w Londynie, został Sam.
„Moje serce w dwóch światach” to pomysłowa obyczajówka. Autorka bardzo ładnie nakreśla w niej tematykę sercową – przedstawia różnicę między zauroczeniem i kierowaniem się wyobrażeniami a prawdziwym oddaniem, wystawia związek Lou i Sama na poważną próbę, pokazując, jak łatwo wszystko stracić. Zastanawia się nad możliwością egzystowania w dwóch różnych krajach, tłumaczy rozdarcie i wyobcowanie skazanych na emigrację zarobkową oraz ich partnerów. Jojo Moyes chce widzieć więcej niż przeciętne autorki, nie zadowalają jej powierzchowne sygnały zmian. To, co sugeruje czytelniczkom, nie zawsze musi zamieniać się w kolejny punkt akcji. A to oznacza zestaw niespodzianek nawet przy pozornych oczywistościach. Jest ta powieść gęsta od wydarzeń i ich psychologicznych efektów – czyli autorka sięga po to, w czym jest naprawdę dobra. Może ucieszyć odbiorczynie świeżym spojrzeniem na problemy w związkach – chociaż wykorzystuje czasami motywy banalne.
Jest w tym wyraźny powrót do najbardziej sprawdzonych rozwiązań, ale sama Jojo Moyes zdradza momentami iście filmową wyobraźnię – celowo komplikuje losy bohaterów, żeby móc przedłużyć czas oczekiwania na ich decyzję. To stąd widowiskowy finał. Do znudzenia powtarzane chwyty nabierają tu blasku dzięki zgrabnej narracji – Moyes dobrze wie, jak budować napięcie i jakie opisy proponować czytelniczkom. Zdarza jej się popadać w tony sentymentalne, ale umie też przynieść pokrzepienie. Nic dziwnego, że jej powieści cieszą się ogromnym uznaniem odbiorczyń i „Moje serce w dwóch światach” bardzo łatwo może stać się bestsellerem.
Można przy pojedynku romansu i miłości przeoczyć kwestię polegania na innych, tymczasem w otoczeniu pani Gopnik, wśród ludzi, którzy mają być gotowi na każde skinienie, ale nie rzucać się w oczy i zachowywać pozory bez względu na wszystko – zdarzają się prawdziwe przyjaźnie. I dopiero tu udowadnia Jojo Moyes, jak głęboko wniknęła w zakamarki psychiki swoich bohaterów i jak dobrze wie, co przy swoim światopoglądzie mogą oni zrobić. To automatycznie podnosi wartość książki. Ta historia będzie wciągać bez względu na bagaż doświadczeń odbiorczyń, bo Jojo Moyes doskonale radzi sobie z prezentowaniem mniej lub bardziej romantycznych gestów ukrytych w prozie życia. Kusi czytelniczki baśniowymi obietnicami, ale też pozwala Lou popełniać kolejne błędy, sprawiając, że akcja zaczyna żyć. I nawet przewidywalność wpisana w gatunek nie jest w stanie nikomu zepsuć zabawy.
sobota, 21 lipca 2018
Ben Coates: Skąd się biorą Holendrzy?
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2018.
Charakterystyka
W serii Mundus. Ludzie zauważalne są dwie tendencje opisywania życia codziennego w obcych krajach przez autorów, którzy zdecydowali się na emigrację. Jedni stawiają na doświadczenia indywidualne, ruszają po przygodę i rejestrują w formie reportażu swoje spostrzeżenia. Drudzy starają się raczej zaproponować odbiorcom niemal podręcznikowe wiadomości, sięgają do historii kraju, danych i wiedzy powszechnej, którą tylko odrobinę ubarwiają własnymi przeżyciami. Usuwają się w cień, przekonani, że ogólne informacje przydadzą się czytelnikom bardziej. Ben Coates w tomie “Skąd się biorą Holendrzy” próbuje skłaniać się do tej drugiej opcji: bardziej inspirują go historyczne przekazy i dane niż osobiste przemyślenia. Jego książka będzie zatem kompendium wiedzy o Holandii, ale już niekoniecznie lekturową przygodą dla poszukujących ciekawostek odbiorców. Coates dzieli swoją relację na wielkie tematy – osobno zajmuje się przeszłością, osobno sportem - piłką nożną, religią, sztuką, rowerami... Trochę miejsca poświęca kwestii napływu obcych kultur. Analizuje zdobycze gospodarki i sprawdza, jak to jest z używkami. Tylko co pewien czas wprowadza drobne wzmianki o tym, kogo na swojej drodze spotkał i co zaobserwował - woli raczej chować się za obiektywną narracją, opowieścią wolną od jednostkowych wyznań. To zatem gratka dla odbiorców szukających rzetelnych informacji, w dodatku – przetestowanych i sprawdzonych.
Ponieważ autor lepiej czuje się z przedstawianiem potwierdzonych danych, rozwija najbardziej te rozdziały, które mają silną podbudowę w literaturze przedmiotu. Bardzo szczegółowo przedstawia historię Holandii, omawia wydarzenia i ich rolę w dzisiejszym państwie, dba o to, żeby odbiorcy mogli zrozumieć Holendrów: nie kieruje tej książki do turystów, a do rzeczywiście zainteresowanych rozwojem kraju. “Skąd się biorą Holendrzy” to w zasadzie pytanie o specyficzną mentalność, przyczynę konkretnych decyzji i rozwiązań, które nie sprawdziłyby się w innych warunkach. Ben Coates dąży do tego, żeby jak najlepiej pojąć, czym kierują się mieszkańcy Holandii w codzienności. Omija za to pułapki, absurdy i tematy, które chętnie wykorzystują autorzy wzorujący się na Brysonie. Nie zamierza rozśmieszać, zależy mu na rzetelnej wiedzy, a nie na budowaniu konfliktów czy podsycaniu sporów. Owszem, odwołuje się do obyczajowej relacji między krajami (rywalizacja z Belgią), ale nie ma w tym poszukiwania sensacji.
Wydaje się, że przez przyjętą strategię konstrukcyjną autor może zaprezentować najważniejsze kwestie dotyczące Holandii. Jest zbieraczem wiadomości, tak naprawdę tylko ostatnia część tomu przypomina najczęściej proponowane w serii publikacje, zupełnie jakby Coates nie wierzył w swoje doświadczenia i w trafność obserwacji, albo też nie chciał generalizować i krzywdzić przez to mieszkańców Holandii. W ogóle w tonie jest bardzo ostrożny, unika indywidualizowania i oceniania z własnej perspektywy. Niby wiadomo, że tworzy książkę zainspirowany kilkuletnim pobytem w Holandii (a punkt odniesienia ma, z racji tego, że jest przybyszem z zewnątrz), ale nie daje tego odczuć. Jest raczej sam czytelnikiem, tym, który szuka wiadomości (a zdobyte – natychmiast przekazuje), a nie podróżnikiem, który wszystko musi osobiście sprawdzić. Mimo to Coates znajduje sposób na zaprezentowanie Holandii w odniesieniu do ogólnych przekonań i stereotypów, tłumaczy, skąd wzięły się określone opinie i zajmuje się uzupełnianiem informacji z turystycznych przewodników. Ogromne zaangażowanie zwłaszcza w przeszłość stać się może dla odbiorców atutem: “Skąd się biorą Holendrzy” to okazja do poszerzenia wiadomości o kraju i wartościach deklarowanych przez jego mieszkańców.
Charakterystyka
W serii Mundus. Ludzie zauważalne są dwie tendencje opisywania życia codziennego w obcych krajach przez autorów, którzy zdecydowali się na emigrację. Jedni stawiają na doświadczenia indywidualne, ruszają po przygodę i rejestrują w formie reportażu swoje spostrzeżenia. Drudzy starają się raczej zaproponować odbiorcom niemal podręcznikowe wiadomości, sięgają do historii kraju, danych i wiedzy powszechnej, którą tylko odrobinę ubarwiają własnymi przeżyciami. Usuwają się w cień, przekonani, że ogólne informacje przydadzą się czytelnikom bardziej. Ben Coates w tomie “Skąd się biorą Holendrzy” próbuje skłaniać się do tej drugiej opcji: bardziej inspirują go historyczne przekazy i dane niż osobiste przemyślenia. Jego książka będzie zatem kompendium wiedzy o Holandii, ale już niekoniecznie lekturową przygodą dla poszukujących ciekawostek odbiorców. Coates dzieli swoją relację na wielkie tematy – osobno zajmuje się przeszłością, osobno sportem - piłką nożną, religią, sztuką, rowerami... Trochę miejsca poświęca kwestii napływu obcych kultur. Analizuje zdobycze gospodarki i sprawdza, jak to jest z używkami. Tylko co pewien czas wprowadza drobne wzmianki o tym, kogo na swojej drodze spotkał i co zaobserwował - woli raczej chować się za obiektywną narracją, opowieścią wolną od jednostkowych wyznań. To zatem gratka dla odbiorców szukających rzetelnych informacji, w dodatku – przetestowanych i sprawdzonych.
Ponieważ autor lepiej czuje się z przedstawianiem potwierdzonych danych, rozwija najbardziej te rozdziały, które mają silną podbudowę w literaturze przedmiotu. Bardzo szczegółowo przedstawia historię Holandii, omawia wydarzenia i ich rolę w dzisiejszym państwie, dba o to, żeby odbiorcy mogli zrozumieć Holendrów: nie kieruje tej książki do turystów, a do rzeczywiście zainteresowanych rozwojem kraju. “Skąd się biorą Holendrzy” to w zasadzie pytanie o specyficzną mentalność, przyczynę konkretnych decyzji i rozwiązań, które nie sprawdziłyby się w innych warunkach. Ben Coates dąży do tego, żeby jak najlepiej pojąć, czym kierują się mieszkańcy Holandii w codzienności. Omija za to pułapki, absurdy i tematy, które chętnie wykorzystują autorzy wzorujący się na Brysonie. Nie zamierza rozśmieszać, zależy mu na rzetelnej wiedzy, a nie na budowaniu konfliktów czy podsycaniu sporów. Owszem, odwołuje się do obyczajowej relacji między krajami (rywalizacja z Belgią), ale nie ma w tym poszukiwania sensacji.
Wydaje się, że przez przyjętą strategię konstrukcyjną autor może zaprezentować najważniejsze kwestie dotyczące Holandii. Jest zbieraczem wiadomości, tak naprawdę tylko ostatnia część tomu przypomina najczęściej proponowane w serii publikacje, zupełnie jakby Coates nie wierzył w swoje doświadczenia i w trafność obserwacji, albo też nie chciał generalizować i krzywdzić przez to mieszkańców Holandii. W ogóle w tonie jest bardzo ostrożny, unika indywidualizowania i oceniania z własnej perspektywy. Niby wiadomo, że tworzy książkę zainspirowany kilkuletnim pobytem w Holandii (a punkt odniesienia ma, z racji tego, że jest przybyszem z zewnątrz), ale nie daje tego odczuć. Jest raczej sam czytelnikiem, tym, który szuka wiadomości (a zdobyte – natychmiast przekazuje), a nie podróżnikiem, który wszystko musi osobiście sprawdzić. Mimo to Coates znajduje sposób na zaprezentowanie Holandii w odniesieniu do ogólnych przekonań i stereotypów, tłumaczy, skąd wzięły się określone opinie i zajmuje się uzupełnianiem informacji z turystycznych przewodników. Ogromne zaangażowanie zwłaszcza w przeszłość stać się może dla odbiorców atutem: “Skąd się biorą Holendrzy” to okazja do poszerzenia wiadomości o kraju i wartościach deklarowanych przez jego mieszkańców.
piątek, 20 lipca 2018
Jay Kristoff: Głosząca kres. Wojna lotosowa III
Foksal, Warszawa 2018.
Droga do końca
Buruu znalazł już towarzyszy, przedstawicieli swojego gatunku. Ale to również oznacza problemy, jakich do tej pory nie przewidywał. Tygrysa gromu czytelnicy serii Wojna lotosowa znają wyłącznie od “przemiany” - moment, w którym Yukiko wytropiła przyszłego towarzysza doli i niedoli, stał się praktycznie momentem narodzin Buruu – z nowym imieniem tygrys gromu zyskał szansę na nowe życie. Postanowił wiernie służyć Yukiko, a z czasem stał się też jej największym i najbardziej oddanym przyjacielem. Tancerka burzy potrafiła czytać mu w myślach, na tym zresztą polegało wzajemne porozumienie. Chociaż czasami Buruu ma inne cele niż Yukiko, ostatecznie zawsze działa na korzyść ludzkiej przyjaciółki. To Buruu wychodzi na pierwszy plan w trzecim tomie cyklu Wojna lotosowa. Yukiko zaszła w ciążę i teraz autor świadomie odsuwa ją od działań batalistycznych. Zresztą dziewczyna przeżyła już sporo: i utratę ojca, i wielki miłosny zawód. Wszystkim wokół udowadnia swoją dzielność i umiejętność zachowania zimnej krwi w każdej sytuacji. Teraz wreszcie przychodzi czas na skupienie się na Buruu. Buruu wśród swoich wcale nie ma łatwiejszego życia. Przede wszystkim dlatego, że spotyka kogoś, kto wie zbyt dużo o jego przeszłości. Trudne sekrety w każdej chwili mogą wyjść na jaw, a to oznaczać będzie kłopoty. Tygrys gromu sporo poświęcił, żeby zdobyć zaufanie dziewczyny i odpracować jej pogoń za instynktem. Zaprzepaścić to wszystko może złośliwość innego przedstawiciela gatunku. Buruu zostaje nazwany bratobójcą i według dobrze poinformowanych nie jest to bezpodstawne oskarżenie.
Jay Kristoff na Buruu tym razem skupia uwagę czytelników. Sam siebie wpędził w taką pułapkę: skoro Yukiko jest w ciąży i nie powinna – nawet mimo chęci - brać udziału w walkach, skoro wszyscy czuwają nad bezpieczeństwem jej nienarodzonych dzieci, wreszcie skoro ta bohaterka doświadczyła już wydarzeń, które miały w założeniu wstrząsnąć czytelnikami – nie da się wywołać większego trzęsienia ziemi. Jay Kristoff zaczyna ostateczną wojnę lotosową, ale potrzebuje silnych wrażeń, żeby przyciągnąć uwagę odbiorców. Wie doskonale, że po poprzednich tomach poprzeczka jest postawiona wysoko. I trochę chyba kończą mu się pomysły na rozwiązywanie sytuacji. Tym razem uderza w zadawnione tajemnice i informacje, które mogą zmienić postrzeganie postaci, żeby jeszcze móc zaskakiwać. Oczywiście nie zawęża narracji do samego Buruu, ale to jest chyba najmocniejsza w tomie historia.
“Głosząca kres” to książka dla wytrwałych fanów serii. Przede wszystkim dlatego, że Jay Kristoff rezygnuje tu z rozwoju psychologicznego bohaterów, zatrzymuje się na samej akcji i na przerzucaniu się w narracji od jednej krwawej jatki do kolejnej. To w pewnym momencie zaczyna męczyć: jest jednokierunkowe i trochę pozbawione celu, skoro nie prowadzi do przemian w samych bohaterach i ma być rozrywką samo w sobie - czegoś tu brakuje. Ponadto w atmosferze bliskiej zagłady autor rezygnuje z poczucia humoru, które stanowiło dawniej miły dodatek do rozmów zwłaszcza Buruu i Yukiko. Teraz już nie liczy na przekomarzanki, nie pozwala postaciom na lekkość i wyśmiewanie zagrożenia. I tak zmienia się świat, który - chociaż od początku niegościnny - jakoś przywiązywał do siebie odbiorców. W “Głoszącej kres” dawne porządki ulegają zmianom, a to przekłada się na opisy. I o ile Jay Kristoff poostaje niezwykle wprawny w scenach batalistycznych, o tyle pisze już trochę na siłę.
Droga do końca
Buruu znalazł już towarzyszy, przedstawicieli swojego gatunku. Ale to również oznacza problemy, jakich do tej pory nie przewidywał. Tygrysa gromu czytelnicy serii Wojna lotosowa znają wyłącznie od “przemiany” - moment, w którym Yukiko wytropiła przyszłego towarzysza doli i niedoli, stał się praktycznie momentem narodzin Buruu – z nowym imieniem tygrys gromu zyskał szansę na nowe życie. Postanowił wiernie służyć Yukiko, a z czasem stał się też jej największym i najbardziej oddanym przyjacielem. Tancerka burzy potrafiła czytać mu w myślach, na tym zresztą polegało wzajemne porozumienie. Chociaż czasami Buruu ma inne cele niż Yukiko, ostatecznie zawsze działa na korzyść ludzkiej przyjaciółki. To Buruu wychodzi na pierwszy plan w trzecim tomie cyklu Wojna lotosowa. Yukiko zaszła w ciążę i teraz autor świadomie odsuwa ją od działań batalistycznych. Zresztą dziewczyna przeżyła już sporo: i utratę ojca, i wielki miłosny zawód. Wszystkim wokół udowadnia swoją dzielność i umiejętność zachowania zimnej krwi w każdej sytuacji. Teraz wreszcie przychodzi czas na skupienie się na Buruu. Buruu wśród swoich wcale nie ma łatwiejszego życia. Przede wszystkim dlatego, że spotyka kogoś, kto wie zbyt dużo o jego przeszłości. Trudne sekrety w każdej chwili mogą wyjść na jaw, a to oznaczać będzie kłopoty. Tygrys gromu sporo poświęcił, żeby zdobyć zaufanie dziewczyny i odpracować jej pogoń za instynktem. Zaprzepaścić to wszystko może złośliwość innego przedstawiciela gatunku. Buruu zostaje nazwany bratobójcą i według dobrze poinformowanych nie jest to bezpodstawne oskarżenie.
Jay Kristoff na Buruu tym razem skupia uwagę czytelników. Sam siebie wpędził w taką pułapkę: skoro Yukiko jest w ciąży i nie powinna – nawet mimo chęci - brać udziału w walkach, skoro wszyscy czuwają nad bezpieczeństwem jej nienarodzonych dzieci, wreszcie skoro ta bohaterka doświadczyła już wydarzeń, które miały w założeniu wstrząsnąć czytelnikami – nie da się wywołać większego trzęsienia ziemi. Jay Kristoff zaczyna ostateczną wojnę lotosową, ale potrzebuje silnych wrażeń, żeby przyciągnąć uwagę odbiorców. Wie doskonale, że po poprzednich tomach poprzeczka jest postawiona wysoko. I trochę chyba kończą mu się pomysły na rozwiązywanie sytuacji. Tym razem uderza w zadawnione tajemnice i informacje, które mogą zmienić postrzeganie postaci, żeby jeszcze móc zaskakiwać. Oczywiście nie zawęża narracji do samego Buruu, ale to jest chyba najmocniejsza w tomie historia.
“Głosząca kres” to książka dla wytrwałych fanów serii. Przede wszystkim dlatego, że Jay Kristoff rezygnuje tu z rozwoju psychologicznego bohaterów, zatrzymuje się na samej akcji i na przerzucaniu się w narracji od jednej krwawej jatki do kolejnej. To w pewnym momencie zaczyna męczyć: jest jednokierunkowe i trochę pozbawione celu, skoro nie prowadzi do przemian w samych bohaterach i ma być rozrywką samo w sobie - czegoś tu brakuje. Ponadto w atmosferze bliskiej zagłady autor rezygnuje z poczucia humoru, które stanowiło dawniej miły dodatek do rozmów zwłaszcza Buruu i Yukiko. Teraz już nie liczy na przekomarzanki, nie pozwala postaciom na lekkość i wyśmiewanie zagrożenia. I tak zmienia się świat, który - chociaż od początku niegościnny - jakoś przywiązywał do siebie odbiorców. W “Głoszącej kres” dawne porządki ulegają zmianom, a to przekłada się na opisy. I o ile Jay Kristoff poostaje niezwykle wprawny w scenach batalistycznych, o tyle pisze już trochę na siłę.
czwartek, 19 lipca 2018
Ewa Białołęcka: Kroniki Drugiego Kręgu. Drugi Krąg
Jaguar, Warszawa 2018.
Lekcja czarów
W “Drugim Kręgu”, czyli drugiej części Kronik Drugiego Kręgu, Ewa Białołęcka pozwala czytelnikom zajrzeć do starych znajomych - do postaci, które wzbudziły już sympatię czytelników i które zyskały sobie w odbiorcach wiernych kibiców swoich działań. Teraz autorka stara się odrobinę połączyć pojedyncze wątki: Kamyk spotyka się z Nocnym Śpiewakiem, a obaj odkrywają zapiski Białego Roga – wszystko więc pozostaje w sferze dość znanej. Ale na początku tomu Białołęcka wprowadza postać, która jest w stanie sporo namieszać w prawdziwej przyjaźni. Do tej pory Kamyk i Pożeracz Chmur byli nierozłączni, a do tego jeszcze nauczyli się polegać na sobie wzajemnie w każdych okolicznościach. A tu od pierwszych stron na scenę wkracza Jagoda, dziewczynka nieurodziwa (czerwone oczy nikomu nie dodają uroku), za to posiadająca skrywany talent. Jagoda rozumie smoki - chociaż nie widzi w tym nic niezwykłego. Potrafi też odczytywać myśli i to może stać się przeszkodą na jej drodze do szczęścia. Od razu przekonuje się, że przygarnięty przez ojca Kamyk, chociaż niemowa i sprawiający dobre wrażenie - brzydzi się jej. Rozpoczyna się wielka nienawiść. Jagoda nie chce wprawdzie podbijać serca Kamyka, ale według Pożeracza Chmur zachowuje się, jakby próbowała go uwieść. Tymczasem smok najwyraźniej się zakochał. Jeden temat to relacje w domu, który dał schronienie Kamykowi. Drugi, znacznie bardziej rozbudowany - to Zamek. Dwudziestu siedmiu kandydatów do błękitu może dzięki Kręgowi pobierać nauki i... bawić się. W końcu młodzi ludzie nie muszą być bez przerwy dojrzali i poważni. Czasem przychodzi im walczyć na śmierć i życie, czasem tracą wszystko, co mają. Szkoła to idealny moment na zrzucenie z siebie brzemienia odpowiedzialności.
Prowadzi Ewa Białołęcka dwie narracje. Jedna, tradycyjna, jest wypełniona szczegółami i melodią, która stanowi o wyjątkowości tego świata. Kroniki Drugiego Kręgu cieszą z uwagi na dokładność. Nastawienie na detale wiąże się tu z ich dobrym umotywowaniem. Tutaj nie tylko wiele dzieje się w obrębie akcji, ale już na etapie tekstu. Przyjemnie śledzi się takie opowieści, starannie skomponowane i pełne zmysłowych wrażeń. Mało tego – Ewa Białołęcka obdarza swoich bohaterów poczuciem humoru, co jakiś czas zaskakuje czytelników dowcipnymi uwagami wplatanymi w rozmowy. Rozbija nimi patos, bawi się uprawdopodobnieniem rzeczywistości. To jedna z wielu niespodzianek, jakie autorka przygotowuje. Potrafi w najmroczniejszych momentach uruchamiać żart. Drugi rodzaj narracji to relacje pisemne Kamyka. Bohater, który nie mówi, jest bardzo dobrym obserwatorem, a i narratorem. Rzuca nowe światło na część wydarzeń.
“Drugi Krąg” to ponowne wejście w świat magii dobrze przygotowanej. Ewa Białołęcka czerpie satysfakcję z samego kreowania baśniowej przestrzeni. Nie zatrzymuje się na poziomie zwyczajnych czarów, niemal wcale nie interesują jej artefakty albo stwory (poza smokami), wystarcza jej możliwość czytania komuś w myślach czy kształtowania iluzji. Skupia się za to na charakterach i na motywacjach postaci, w tym jest bardzo przekonująca. Liczą się prawdziwe emocje, mimo że świat - kontekst działań postaci - wypadałby jako nierzeczywisty. Białołęcka dostarcza czytelnikom pożywki, zapewnia zabawę. Wprowadza w przestrzeń osnutą na wyobraźni, ale też bardzo precyzyjną. Sporą część odbiorców przywiązuje do siebie za sprawą Kamyka i Pożeracza Chmur – tak buduje się grono fanów, którzy nie opuszczą serii. Kto lubi fantastykę, ten wie o talencie twórczym Białołęckiej, kto nie lubi – może po lekturze cyklu Kronik Drugiego Kręgu zmieni zdanie. Ale uwaga: Ewa Białołęcka wysoko stawia poprzeczkę, potem trudno jest znaleźć powieści, które dorównują temu cyklowi.
Lekcja czarów
W “Drugim Kręgu”, czyli drugiej części Kronik Drugiego Kręgu, Ewa Białołęcka pozwala czytelnikom zajrzeć do starych znajomych - do postaci, które wzbudziły już sympatię czytelników i które zyskały sobie w odbiorcach wiernych kibiców swoich działań. Teraz autorka stara się odrobinę połączyć pojedyncze wątki: Kamyk spotyka się z Nocnym Śpiewakiem, a obaj odkrywają zapiski Białego Roga – wszystko więc pozostaje w sferze dość znanej. Ale na początku tomu Białołęcka wprowadza postać, która jest w stanie sporo namieszać w prawdziwej przyjaźni. Do tej pory Kamyk i Pożeracz Chmur byli nierozłączni, a do tego jeszcze nauczyli się polegać na sobie wzajemnie w każdych okolicznościach. A tu od pierwszych stron na scenę wkracza Jagoda, dziewczynka nieurodziwa (czerwone oczy nikomu nie dodają uroku), za to posiadająca skrywany talent. Jagoda rozumie smoki - chociaż nie widzi w tym nic niezwykłego. Potrafi też odczytywać myśli i to może stać się przeszkodą na jej drodze do szczęścia. Od razu przekonuje się, że przygarnięty przez ojca Kamyk, chociaż niemowa i sprawiający dobre wrażenie - brzydzi się jej. Rozpoczyna się wielka nienawiść. Jagoda nie chce wprawdzie podbijać serca Kamyka, ale według Pożeracza Chmur zachowuje się, jakby próbowała go uwieść. Tymczasem smok najwyraźniej się zakochał. Jeden temat to relacje w domu, który dał schronienie Kamykowi. Drugi, znacznie bardziej rozbudowany - to Zamek. Dwudziestu siedmiu kandydatów do błękitu może dzięki Kręgowi pobierać nauki i... bawić się. W końcu młodzi ludzie nie muszą być bez przerwy dojrzali i poważni. Czasem przychodzi im walczyć na śmierć i życie, czasem tracą wszystko, co mają. Szkoła to idealny moment na zrzucenie z siebie brzemienia odpowiedzialności.
Prowadzi Ewa Białołęcka dwie narracje. Jedna, tradycyjna, jest wypełniona szczegółami i melodią, która stanowi o wyjątkowości tego świata. Kroniki Drugiego Kręgu cieszą z uwagi na dokładność. Nastawienie na detale wiąże się tu z ich dobrym umotywowaniem. Tutaj nie tylko wiele dzieje się w obrębie akcji, ale już na etapie tekstu. Przyjemnie śledzi się takie opowieści, starannie skomponowane i pełne zmysłowych wrażeń. Mało tego – Ewa Białołęcka obdarza swoich bohaterów poczuciem humoru, co jakiś czas zaskakuje czytelników dowcipnymi uwagami wplatanymi w rozmowy. Rozbija nimi patos, bawi się uprawdopodobnieniem rzeczywistości. To jedna z wielu niespodzianek, jakie autorka przygotowuje. Potrafi w najmroczniejszych momentach uruchamiać żart. Drugi rodzaj narracji to relacje pisemne Kamyka. Bohater, który nie mówi, jest bardzo dobrym obserwatorem, a i narratorem. Rzuca nowe światło na część wydarzeń.
“Drugi Krąg” to ponowne wejście w świat magii dobrze przygotowanej. Ewa Białołęcka czerpie satysfakcję z samego kreowania baśniowej przestrzeni. Nie zatrzymuje się na poziomie zwyczajnych czarów, niemal wcale nie interesują jej artefakty albo stwory (poza smokami), wystarcza jej możliwość czytania komuś w myślach czy kształtowania iluzji. Skupia się za to na charakterach i na motywacjach postaci, w tym jest bardzo przekonująca. Liczą się prawdziwe emocje, mimo że świat - kontekst działań postaci - wypadałby jako nierzeczywisty. Białołęcka dostarcza czytelnikom pożywki, zapewnia zabawę. Wprowadza w przestrzeń osnutą na wyobraźni, ale też bardzo precyzyjną. Sporą część odbiorców przywiązuje do siebie za sprawą Kamyka i Pożeracza Chmur – tak buduje się grono fanów, którzy nie opuszczą serii. Kto lubi fantastykę, ten wie o talencie twórczym Białołęckiej, kto nie lubi – może po lekturze cyklu Kronik Drugiego Kręgu zmieni zdanie. Ale uwaga: Ewa Białołęcka wysoko stawia poprzeczkę, potem trudno jest znaleźć powieści, które dorównują temu cyklowi.
środa, 18 lipca 2018
Maria Stauber: Musisz tam wrócić. Historia przyjaźni Lusi Gelmont i Zuzanny Ginczanki
Marginesy, Warszawa 2018.
Rzeczywistość
Jest ta książka wstrząsająca, jeśli pamięta się o wojennym finale. Ale jest też pod wieloma względami niezwykła. Maria Stauber przygląda się w niej relacji dwóch kobiet i ujmuje wydarzenia z odległej przeszłości w formie listu lub wyznania do jednej z bohaterek. A przecież nie ma tu mowy o romansie czy życiowym partnerstwie, a “jedynie” o przyjaźni i to w tym okresie życia, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy działa bliskość płynąca z młodości, czy też rzeczywiście silna wspólnota poglądów. O jednej z tych kobiet wspomina się czasem w portretowaniu kulturowego dorobku dwudziestolecia międzywojennego. Zuzanna Ginczanka trafiła bowiem i na orbitę Skamandra, i do “Szpilek”, próbowała swoich sił w wyrazistych rymach, w poezji silnie zrytmizowanej i niezwykle plastycznej. Nawet jeśli ktoś nie zetknął się wcześniej z utworami Gincanki, teraz będzie mógł przejrzeć jej fragmenty. Z kolei Lusia Gelmont (później Stauberowa) nie trafiła do podręczników, wybrała mniej medialny zawód. Została najpierw pielęgniarką, później lekarką. Obracała się jednak w tych samych co Ginczanka artystycznych kręgach. Do Lusi zwraca się autorka tekstu, jakby szukała potwierdzenia swoich odkryć, jakby budowała charakterystyczne przypomnienie pięknych i strasznych czasów - dla zachwytu i ku przestrodze. To dzięki formie odbiorcy mają wrażenie uczestniczenia w akcji. Ale też forma staje się największą przeszkodą w uprawdopodobnieniu opowieści, zwłaszcza w dialogach. Rozmowy mają nadać historii tonu reportażowego, ale Maria Stauber wykorzystuje je do przemycania podręcznikowych często wiadomości. Nawiązuje do charakterystycznych wypowiedzi lub anegdot, ale gdy próbuje zapełnić nimi całość - wypada nieprzekonująco. Jasne, że nakreśla klimat dwudziestolecia, oczywiście odwzorowuje relacje między bohaterami powieści (zwykle - wielkimi nazwiskami), ale zatraca w tym wszystkim szczerość rozmów. Dyskusje wypadają nienaturalnie, gdy ich uczestnicy wymieniają się doskonale sobie znanymi danymi tylko po to, by wtajemniczyć w klimat czytelników.
I w przypadku Lusi, i w przypadku Zuzanny żydowskie pochodzenie ma znaczenie – rzutuje na życiowe wybory i losy. Ginczanka ginie podczas wojny, Lusia po 1968 roku musi emigrować. Ale kiedy ta historia się zaczyna, to kwestia odległej przyszłości. Na razie kultura żydowska - zwyczaje, elementy języka lub zachowania w społeczności - stanowi tło dla opowieści, malownicze i dla czytelników momentami egzotyczne. Drugim akcentem “inności” staje się uroda obu kobiet - nietypowa, umożliwiająca ukrycie się w tłumie, uroda, która zapewnia bezustanne zainteresowanie mężczyzn, a kiedyś okaże się zgubną. Stopniowo autorka wprowadza odbiorców w rzeczywistość postaci, przedstawia ich ukochanych, beztroskie chwile i relacje towarzyskie. Wprowadza młode i wesołe dziewczyny do kawiarni literackich, pozwala im zawierać znajomości z wielkimi twórcami. Opowiada wydarzenia i anegdoty tak samo, jako zestaw ujednoliconych wspomnień. Kwiecisty język, jakim posługuje się w rozmowach, sprawdza się w kreowaniu świata, którego już nie ma. Można ten tom odczytywać różnymi teoriami – kluczem żydowskim, feministycznym, historycznym, literackim czy obyczajowo-towarzyskim - najważniejsze w nim będzie jednak pokazanie siły, witalności, młodzieńczej energii i pogody ducha na przekór czasom. Maria Stauber stawia na nieprzezroczysty język, próbuje przenieść czytelników do rzeczywistości swoich bohaterek, a do tego jeszcze przekazać im informacje na temat codzienności czy kontaktów interpersonalnych. Dla tej autorki opowieść ma kilka wymiarów, ale prywatność nie przysłania celów. Stauber przedstawia bohaterki tomu obiektywnie, ale w zindywidualizowany sposób prowadzi samą narrację.
Rzeczywistość
Jest ta książka wstrząsająca, jeśli pamięta się o wojennym finale. Ale jest też pod wieloma względami niezwykła. Maria Stauber przygląda się w niej relacji dwóch kobiet i ujmuje wydarzenia z odległej przeszłości w formie listu lub wyznania do jednej z bohaterek. A przecież nie ma tu mowy o romansie czy życiowym partnerstwie, a “jedynie” o przyjaźni i to w tym okresie życia, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy działa bliskość płynąca z młodości, czy też rzeczywiście silna wspólnota poglądów. O jednej z tych kobiet wspomina się czasem w portretowaniu kulturowego dorobku dwudziestolecia międzywojennego. Zuzanna Ginczanka trafiła bowiem i na orbitę Skamandra, i do “Szpilek”, próbowała swoich sił w wyrazistych rymach, w poezji silnie zrytmizowanej i niezwykle plastycznej. Nawet jeśli ktoś nie zetknął się wcześniej z utworami Gincanki, teraz będzie mógł przejrzeć jej fragmenty. Z kolei Lusia Gelmont (później Stauberowa) nie trafiła do podręczników, wybrała mniej medialny zawód. Została najpierw pielęgniarką, później lekarką. Obracała się jednak w tych samych co Ginczanka artystycznych kręgach. Do Lusi zwraca się autorka tekstu, jakby szukała potwierdzenia swoich odkryć, jakby budowała charakterystyczne przypomnienie pięknych i strasznych czasów - dla zachwytu i ku przestrodze. To dzięki formie odbiorcy mają wrażenie uczestniczenia w akcji. Ale też forma staje się największą przeszkodą w uprawdopodobnieniu opowieści, zwłaszcza w dialogach. Rozmowy mają nadać historii tonu reportażowego, ale Maria Stauber wykorzystuje je do przemycania podręcznikowych często wiadomości. Nawiązuje do charakterystycznych wypowiedzi lub anegdot, ale gdy próbuje zapełnić nimi całość - wypada nieprzekonująco. Jasne, że nakreśla klimat dwudziestolecia, oczywiście odwzorowuje relacje między bohaterami powieści (zwykle - wielkimi nazwiskami), ale zatraca w tym wszystkim szczerość rozmów. Dyskusje wypadają nienaturalnie, gdy ich uczestnicy wymieniają się doskonale sobie znanymi danymi tylko po to, by wtajemniczyć w klimat czytelników.
I w przypadku Lusi, i w przypadku Zuzanny żydowskie pochodzenie ma znaczenie – rzutuje na życiowe wybory i losy. Ginczanka ginie podczas wojny, Lusia po 1968 roku musi emigrować. Ale kiedy ta historia się zaczyna, to kwestia odległej przyszłości. Na razie kultura żydowska - zwyczaje, elementy języka lub zachowania w społeczności - stanowi tło dla opowieści, malownicze i dla czytelników momentami egzotyczne. Drugim akcentem “inności” staje się uroda obu kobiet - nietypowa, umożliwiająca ukrycie się w tłumie, uroda, która zapewnia bezustanne zainteresowanie mężczyzn, a kiedyś okaże się zgubną. Stopniowo autorka wprowadza odbiorców w rzeczywistość postaci, przedstawia ich ukochanych, beztroskie chwile i relacje towarzyskie. Wprowadza młode i wesołe dziewczyny do kawiarni literackich, pozwala im zawierać znajomości z wielkimi twórcami. Opowiada wydarzenia i anegdoty tak samo, jako zestaw ujednoliconych wspomnień. Kwiecisty język, jakim posługuje się w rozmowach, sprawdza się w kreowaniu świata, którego już nie ma. Można ten tom odczytywać różnymi teoriami – kluczem żydowskim, feministycznym, historycznym, literackim czy obyczajowo-towarzyskim - najważniejsze w nim będzie jednak pokazanie siły, witalności, młodzieńczej energii i pogody ducha na przekór czasom. Maria Stauber stawia na nieprzezroczysty język, próbuje przenieść czytelników do rzeczywistości swoich bohaterek, a do tego jeszcze przekazać im informacje na temat codzienności czy kontaktów interpersonalnych. Dla tej autorki opowieść ma kilka wymiarów, ale prywatność nie przysłania celów. Stauber przedstawia bohaterki tomu obiektywnie, ale w zindywidualizowany sposób prowadzi samą narrację.
wtorek, 17 lipca 2018
Blair Holden: Bad boy's girl 3
Jaguar, Warszawa 2018.
Rozterki
Tom zamykający cykl Bad boy’s girl jest jednocześnie tomem najlepszym w serii, przynajmniej pod kątem fabularnym, bo narracyjnie Blair Holden ogólnie trzyma wysoki poziom i nie zawodzi. Tym razem związkowi Cole’a i Tessy przeszkadzają wścibscy dziennikarze (czyhający na celebryckie potknięcia wschodzącej gwiazdy sportu) oraz... matka chłopaka (poprzednio to rodzicielka Tessy nieproszona udzielała dobrych rad, a przyszła teściowa dziewczyny wydawała się najlepszą przyjaciółką). Romans znowu przeżywa wzloty i upadki, ale tym razem znacznie lepiej umotywowane i rzeczywiście wkraczające w sferę psychiki bohaterów.
Zaczyna się od tego, że Cole publicznie wypiera się związku z Tessą. To kłamstwo na użytek dziennikarzy i sposób na chronienie dziewczyny przed niechcianą popularnością - jednak stwarza też okazję do rozmaitych nadużyć i wzajemnej zazdrości. Później okazuje się, że Cole ma jakiś sekret, że jego decyzje nie muszą być zrozumiałe dla najbliższych. Tessa we własnych oczach dojrzewa: do tej pory to ona była chroniona przez ukochanego przed całym światem, najwyższy czas, żeby odwdzięczyła się tym samym, a przynajmniej udowodniła, że może na równi z chłopakiem walczyć z przeciwnościami losu, których przecież nie brakuje. I tak z przekomarzań i niesnasek ognistej pary przechodzi Blair Holden do bardziej rozbudowanych problemów i wychodzi to na dobre całej powieści, a nawet serii. Kto był już znudzony przepychankami i scenami pożądania naprzemiennie serwowanymi w fabule, ten teraz wróci do śledzenia perypetii tej pary. Tessa i Cole w dalszym ciągu pragną się nawzajem, a pociąg fizyczny Blair Holden relacjonuje na wór powieści erotycznych. Ale jest tu i sporo dylematów okołomoralnych, spraw, które uświadamiają młodym czytelniczkom, że na seksie świat się nie kończy i że dobry związek należy budować na solidnych podstawach. Nie ma tu przesadnych powrotów do przeszłości (która straciła znaczenie z chwilą zejścia się bohaterów), teraźniejszość przynosi wystarczająco dużo rozterek.
Blair Holden kieruje się do młodych czytelniczek (solidaryzujących się z bohaterką choćby w zdaniu, że nikt nie powinien wtrącać się w relację dwojga ludzi). Tworzy dla nich historię o miłości ponad wszystko – bohaterowie muszą pokonać wiele przeszkód, coraz bardziej wymyślnych, żeby być razem. Jest w tym naiwność (związek nastolatków “na zawsze”), ale jest też ogień, tak potrzebny dla przyciągnięcia do lektury. Tessa to bohaterka obdarzona poczuciem humoru – objawia się to w autoironii i sarkazmie – co trochę rozbija patos mówienia o miłości. Tekst został zdynamizowany już na poziomie narracji, emocje objawiające się w opowiadaniu o wydarzeniach udzielą się odbiorczyniom. Oczywiście że huśtawka nastrojów ciągnąca się przez trzy tomy może kiedyś znużyć, ale tym razem Blair Holden wspięła się na wyżyny pomysłowości i dba o urozmaicenia tak, że przestaje być ważne, czy Tessa i Cole będą razem, a zaczyna – co naprawdę się między nimi dzieje. Tematowi z gatunku popowych towarzyszy dobra literacka narracja, to wartość nie do pogardzenia przy śledzeniu losów bohaterów. Blair Holden zamyka cykl w sposób, który pozwoli jej trafić do świadomości czytelniczek.
Rozterki
Tom zamykający cykl Bad boy’s girl jest jednocześnie tomem najlepszym w serii, przynajmniej pod kątem fabularnym, bo narracyjnie Blair Holden ogólnie trzyma wysoki poziom i nie zawodzi. Tym razem związkowi Cole’a i Tessy przeszkadzają wścibscy dziennikarze (czyhający na celebryckie potknięcia wschodzącej gwiazdy sportu) oraz... matka chłopaka (poprzednio to rodzicielka Tessy nieproszona udzielała dobrych rad, a przyszła teściowa dziewczyny wydawała się najlepszą przyjaciółką). Romans znowu przeżywa wzloty i upadki, ale tym razem znacznie lepiej umotywowane i rzeczywiście wkraczające w sferę psychiki bohaterów.
Zaczyna się od tego, że Cole publicznie wypiera się związku z Tessą. To kłamstwo na użytek dziennikarzy i sposób na chronienie dziewczyny przed niechcianą popularnością - jednak stwarza też okazję do rozmaitych nadużyć i wzajemnej zazdrości. Później okazuje się, że Cole ma jakiś sekret, że jego decyzje nie muszą być zrozumiałe dla najbliższych. Tessa we własnych oczach dojrzewa: do tej pory to ona była chroniona przez ukochanego przed całym światem, najwyższy czas, żeby odwdzięczyła się tym samym, a przynajmniej udowodniła, że może na równi z chłopakiem walczyć z przeciwnościami losu, których przecież nie brakuje. I tak z przekomarzań i niesnasek ognistej pary przechodzi Blair Holden do bardziej rozbudowanych problemów i wychodzi to na dobre całej powieści, a nawet serii. Kto był już znudzony przepychankami i scenami pożądania naprzemiennie serwowanymi w fabule, ten teraz wróci do śledzenia perypetii tej pary. Tessa i Cole w dalszym ciągu pragną się nawzajem, a pociąg fizyczny Blair Holden relacjonuje na wór powieści erotycznych. Ale jest tu i sporo dylematów okołomoralnych, spraw, które uświadamiają młodym czytelniczkom, że na seksie świat się nie kończy i że dobry związek należy budować na solidnych podstawach. Nie ma tu przesadnych powrotów do przeszłości (która straciła znaczenie z chwilą zejścia się bohaterów), teraźniejszość przynosi wystarczająco dużo rozterek.
Blair Holden kieruje się do młodych czytelniczek (solidaryzujących się z bohaterką choćby w zdaniu, że nikt nie powinien wtrącać się w relację dwojga ludzi). Tworzy dla nich historię o miłości ponad wszystko – bohaterowie muszą pokonać wiele przeszkód, coraz bardziej wymyślnych, żeby być razem. Jest w tym naiwność (związek nastolatków “na zawsze”), ale jest też ogień, tak potrzebny dla przyciągnięcia do lektury. Tessa to bohaterka obdarzona poczuciem humoru – objawia się to w autoironii i sarkazmie – co trochę rozbija patos mówienia o miłości. Tekst został zdynamizowany już na poziomie narracji, emocje objawiające się w opowiadaniu o wydarzeniach udzielą się odbiorczyniom. Oczywiście że huśtawka nastrojów ciągnąca się przez trzy tomy może kiedyś znużyć, ale tym razem Blair Holden wspięła się na wyżyny pomysłowości i dba o urozmaicenia tak, że przestaje być ważne, czy Tessa i Cole będą razem, a zaczyna – co naprawdę się między nimi dzieje. Tematowi z gatunku popowych towarzyszy dobra literacka narracja, to wartość nie do pogardzenia przy śledzeniu losów bohaterów. Blair Holden zamyka cykl w sposób, który pozwoli jej trafić do świadomości czytelniczek.
poniedziałek, 16 lipca 2018
Małgorzata Garkowska: Spotkamy się przypadkiem
Zysk i S-ka, Poznań 2018.
Krzywdy
Jest w tej powieści nadzieja na to, że zły los się w końcu odwróci, a po dramatach i katastrofach przyjdzie czas na prawdziwe szczęście. Ale jest też wiele goryczy i Małgorzata Garkowska do baśniowych rozwiązań podchodzi z dużą dozą nieufności. “Spotkamy się przypadkiem” to zestawienie doświadczeń kilku postaci z różnych pokoleń, różnych domów i różnych tragedii. Joanna jest nauczycielką, która niedawno sprowadziła się do miasteczka. Jeszcze nie zna lokalnych spraw, ale zjednuje sobie ludzi serdecznością i ciepłem. Maria próbuje się podnieść po śmierci męża i córki: od wypadku samochodowego minęło sporo czasu, najwyższa pora zacząć realizować dawne plany o otwarciu pizzerii. Te dwie kobiety spotkają się ze sobą, zresztą wydarzenia z egzystencji kolejnych bohaterów Garkowska szybko i zgrabnie łączy. Przedstawia również przypadek Janka, nastoletniego ucznia Joanny. Janek w domu ma problemy z ojczymem-alkoholikiem, w szkole – z prześladującymi go rówieśnikami. Zresztą w życiu każdego może się wydarzyć coś, co na zawsze zmieni jego losy, Małgorzata Garkowska nie stroni od naprawdę mocnych rozwiązań. Nie boi się mieszać w rzeczywistości, a dzięki temu unika problemu schematyczności, tak charakterystycznego dla dzisiejszych czytadeł dla pań. Garkowska nie zamierza iść na fabularną łatwiznę, przynajmniej w drodze do wyznaczonych celów. Stroni od cukierkowości - i zwłaszcza na początku tomu trzeba będzie uzbroić się w cierpliwość. Zanim rozkręci się akcja, autorka wcale nie próbuje przekonać czytelników do swoich bohaterów. Wrzuca wszystkich w codzienność pozbawioną pocieszeń i każe czekać na zmiany. Na szczęście postacie kreatywnie podchodzą do wyzwań, co może być potraktowane jak wskazówki dla czytelniczek – warto sprawdzić, jak radzą sobie z problemami. Jednak zdarza się w “Spotkamy się przypadkiem” i zestaw sytuacji ekstremalnych, w których pomoc przydałaby się znacznie wcześniej i pozwoliła uniknąć kolejnych cierpień. Każdy z bohaterów, bez względu na pokolenie, ma tu swoje powody do zamartwiania się. Jednak nikt nie traci empatii i potrafi pospieszyć z pomocą innym. To element krzepiący wpleciony do obyczajówki osnutej na kanwie powieści psychologicznej i... sensacyjnej. Garkowska nie boi się eksperymentowania, co pozwala jej na nieprzewidywalność w kierunkach rozwoju fabuły (chociaż niekoniecznie w każdym z punktów finału). Kiedy już nabierze pewności siebie w ramach budowania akcji, może zaangażować odbiorczynie w świat postaci – wtedy, nawet jeśli to świat przerysowany, lektura zaczyna przebiegać inaczej.
Dosyć szybko łączy Małgorzata Garkowska poszczególne wątki, nie chce, żeby tworzyły się odrębne przestrzenie: musi przecież pokazać, jak bohaterowie wpływają na siebie nawzajem i do czego jest im potrzebny kontakt z drugim człowiekiem. Tu nikt nie da sobie rady bez innych – ale ci inni również potrzebują wsparcia. Przy takim pomyśle konstrukcyjnym dobrze sobie Garkowska radzi z narracją i rozwijaniem poszczególnych intryg. Sprawia, że chce się śledzić losy bohaterów, mimo że czasami opisy wywołują odruchowy sprzeciw i złość. “Spotkamy się przypadkiem” to odskocznia od ciepłych, serdecznych i naiwnych obyczajówek, próba rozdrażnienia czytelniczek i wyczulenia ich na pewne kwestie możliwe do zaobserwowania w najbliższym otoczeniu. Autorka wyostrza poruszane tematy, żeby zmusić do reakcji - żeby nikt nie pozostał obojętny na krzywdę drugiego człowieka. Jest to zatem obyczajówka z przesłaniem, całkiem ładnie dopracowana.
Krzywdy
Jest w tej powieści nadzieja na to, że zły los się w końcu odwróci, a po dramatach i katastrofach przyjdzie czas na prawdziwe szczęście. Ale jest też wiele goryczy i Małgorzata Garkowska do baśniowych rozwiązań podchodzi z dużą dozą nieufności. “Spotkamy się przypadkiem” to zestawienie doświadczeń kilku postaci z różnych pokoleń, różnych domów i różnych tragedii. Joanna jest nauczycielką, która niedawno sprowadziła się do miasteczka. Jeszcze nie zna lokalnych spraw, ale zjednuje sobie ludzi serdecznością i ciepłem. Maria próbuje się podnieść po śmierci męża i córki: od wypadku samochodowego minęło sporo czasu, najwyższa pora zacząć realizować dawne plany o otwarciu pizzerii. Te dwie kobiety spotkają się ze sobą, zresztą wydarzenia z egzystencji kolejnych bohaterów Garkowska szybko i zgrabnie łączy. Przedstawia również przypadek Janka, nastoletniego ucznia Joanny. Janek w domu ma problemy z ojczymem-alkoholikiem, w szkole – z prześladującymi go rówieśnikami. Zresztą w życiu każdego może się wydarzyć coś, co na zawsze zmieni jego losy, Małgorzata Garkowska nie stroni od naprawdę mocnych rozwiązań. Nie boi się mieszać w rzeczywistości, a dzięki temu unika problemu schematyczności, tak charakterystycznego dla dzisiejszych czytadeł dla pań. Garkowska nie zamierza iść na fabularną łatwiznę, przynajmniej w drodze do wyznaczonych celów. Stroni od cukierkowości - i zwłaszcza na początku tomu trzeba będzie uzbroić się w cierpliwość. Zanim rozkręci się akcja, autorka wcale nie próbuje przekonać czytelników do swoich bohaterów. Wrzuca wszystkich w codzienność pozbawioną pocieszeń i każe czekać na zmiany. Na szczęście postacie kreatywnie podchodzą do wyzwań, co może być potraktowane jak wskazówki dla czytelniczek – warto sprawdzić, jak radzą sobie z problemami. Jednak zdarza się w “Spotkamy się przypadkiem” i zestaw sytuacji ekstremalnych, w których pomoc przydałaby się znacznie wcześniej i pozwoliła uniknąć kolejnych cierpień. Każdy z bohaterów, bez względu na pokolenie, ma tu swoje powody do zamartwiania się. Jednak nikt nie traci empatii i potrafi pospieszyć z pomocą innym. To element krzepiący wpleciony do obyczajówki osnutej na kanwie powieści psychologicznej i... sensacyjnej. Garkowska nie boi się eksperymentowania, co pozwala jej na nieprzewidywalność w kierunkach rozwoju fabuły (chociaż niekoniecznie w każdym z punktów finału). Kiedy już nabierze pewności siebie w ramach budowania akcji, może zaangażować odbiorczynie w świat postaci – wtedy, nawet jeśli to świat przerysowany, lektura zaczyna przebiegać inaczej.
Dosyć szybko łączy Małgorzata Garkowska poszczególne wątki, nie chce, żeby tworzyły się odrębne przestrzenie: musi przecież pokazać, jak bohaterowie wpływają na siebie nawzajem i do czego jest im potrzebny kontakt z drugim człowiekiem. Tu nikt nie da sobie rady bez innych – ale ci inni również potrzebują wsparcia. Przy takim pomyśle konstrukcyjnym dobrze sobie Garkowska radzi z narracją i rozwijaniem poszczególnych intryg. Sprawia, że chce się śledzić losy bohaterów, mimo że czasami opisy wywołują odruchowy sprzeciw i złość. “Spotkamy się przypadkiem” to odskocznia od ciepłych, serdecznych i naiwnych obyczajówek, próba rozdrażnienia czytelniczek i wyczulenia ich na pewne kwestie możliwe do zaobserwowania w najbliższym otoczeniu. Autorka wyostrza poruszane tematy, żeby zmusić do reakcji - żeby nikt nie pozostał obojętny na krzywdę drugiego człowieka. Jest to zatem obyczajówka z przesłaniem, całkiem ładnie dopracowana.
Sokratesa 18
Refleksje o Sokratesa
Kiedy słucha się jej w tle, płyta Sokratesa 18 poza nielicznymi wyjątkami wydaje się łagodna, melancholijna i refleksyjna, daleka od produkcji dla masowej publiczności. Pojawiają się tu powroty do muzycznych tradycji, takież cytaty i parafrazy. Trzeba przyznać, że kawał dobrej roboty wykonał Łukasz Borowiecki, kompozytor świetnie czujący puenty tekstowe i ozdabiający utwory dodatkowo przewrotkami w samych dźwiękach. Tak jak Andrus bawi się słowami, tak jego muzycy bawią się samym graniem, możliwością tworzenia czegoś więcej niż tylko dialogu instrumentów. Andrus na tej płycie bywa drapieżny, co już samo w sobie jest zabawne (Glanki i pacyfki doczekały się nie-poważnej konkurencji w postaci Babki w czapce czy Leszku synu Kazimierza). Bywa liryczny (Przy kościele Santa Croce: aż trudno uwierzyć, że to wykorzystanie prasowej informacji), czasami ucieka w klimaty noir (Ciocia w gablocie), nawiązuje do klasyki (Szopka d-mol op.66 to jeden z utworów, które powinny przejść do mistrzowskich realizacji piosenek satyrycznych). A jak patrzy się z Przehyby to sposób na poderwanie słuchaczy rytmem. I za każdym razem Artur Andrus ma coś do opowiedzenia, za każdym razem dąży do komicznego zamknięcia piosenki. Chociaż muzycznie (i wokalnie!) to krążek zadowalający gusta wybrednych, trzeba prześledzić kolejne warstwy żartów, docenić misterne konstrukcje. Wiele na tej płycie rozwiązań wartych uznania, chociaż w odróżnieniu od poprzednich wydawnictw Sokratesa 18 w pierwszym odbiorze nie wydaje się zbiorem jednoznacznych przebojów. A jednak: od tej płyty trudno się oderwać, Andrus dojrzewa jako wokalista, bo jako autor tekstów zawsze miał coś ciekawego do powiedzenia. Sokratesa 18 nie przypomina wcześniejszych płyt Andrusa. Ale zapada w pamięć tak samo.
Tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Kiedy słucha się jej w tle, płyta Sokratesa 18 poza nielicznymi wyjątkami wydaje się łagodna, melancholijna i refleksyjna, daleka od produkcji dla masowej publiczności. Pojawiają się tu powroty do muzycznych tradycji, takież cytaty i parafrazy. Trzeba przyznać, że kawał dobrej roboty wykonał Łukasz Borowiecki, kompozytor świetnie czujący puenty tekstowe i ozdabiający utwory dodatkowo przewrotkami w samych dźwiękach. Tak jak Andrus bawi się słowami, tak jego muzycy bawią się samym graniem, możliwością tworzenia czegoś więcej niż tylko dialogu instrumentów. Andrus na tej płycie bywa drapieżny, co już samo w sobie jest zabawne (Glanki i pacyfki doczekały się nie-poważnej konkurencji w postaci Babki w czapce czy Leszku synu Kazimierza). Bywa liryczny (Przy kościele Santa Croce: aż trudno uwierzyć, że to wykorzystanie prasowej informacji), czasami ucieka w klimaty noir (Ciocia w gablocie), nawiązuje do klasyki (Szopka d-mol op.66 to jeden z utworów, które powinny przejść do mistrzowskich realizacji piosenek satyrycznych). A jak patrzy się z Przehyby to sposób na poderwanie słuchaczy rytmem. I za każdym razem Artur Andrus ma coś do opowiedzenia, za każdym razem dąży do komicznego zamknięcia piosenki. Chociaż muzycznie (i wokalnie!) to krążek zadowalający gusta wybrednych, trzeba prześledzić kolejne warstwy żartów, docenić misterne konstrukcje. Wiele na tej płycie rozwiązań wartych uznania, chociaż w odróżnieniu od poprzednich wydawnictw Sokratesa 18 w pierwszym odbiorze nie wydaje się zbiorem jednoznacznych przebojów. A jednak: od tej płyty trudno się oderwać, Andrus dojrzewa jako wokalista, bo jako autor tekstów zawsze miał coś ciekawego do powiedzenia. Sokratesa 18 nie przypomina wcześniejszych płyt Andrusa. Ale zapada w pamięć tak samo.
Tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
niedziela, 15 lipca 2018
Henryk Waniek: Szalone życie Macieja Z
Iskry, Warszawa 2018.
Wspomnienie
Maciej Z, gdyby został poddany analizom biografów i badaczy satyry, nie mógłby być utrwalony w dziele z założenia (popularno)naukowym jako fenomen PRL-u. Jego życie wciąż czeka na rozpisanie i poukładanie, a także odpowiednie skomentowanie. Do tego jednak potrzebny jest badawczy dystans. Ów dystans z kolei wyklucza zobrazowanie pomysłów i działań poza schematami. I tak pojawia się problem, z którego zgrabnie ucieka Henryk Waniek w tomie “Szalone życie Macieja Z”. Biografii ten autor nie pisze, twórczością Zembatego się nie zajmuje, chyba że akurat, wyjątkowo, potrzebne mu to do przywoływanej anegdoty. Kto ma wątpliwości, jakiej postaci dotyczy książka, za tę lekturę brać się nie powinien. Kto szuka kalendariów, rejestrów dokonań czy choćby życiorysu - również nie. Wańkowi nie w głowie zbieranie wiadomości, czytanie o Zembatym i przetwarzanie danych. Patrzy na satyryka przez pryzmat swojej z nim znajomości i to ma wystarczyć również za powód napisania książki. Maciej Zembaty usuwa się w niej na dalszy plan, odchodzi w niebyt, by za jakiś czas się wynurzyć, zaimponować wolnością i gotowością do łamania zasad, a następnie znów zniknąć do kolejnej anegdoty. A wszystko w sposób, który uprawomocnia formą.
Bo na początku Henryk Waniek tłumaczy się snem lub tym momentem na granicy snu i jawy, w którym myśli krążą swobodnie, chaotyczne i nieuporządkowane, a jednak logiczne. Z tego motywu – usprawiedliwienia dla książki - autor tworzy ramę kompozycyjną. Gdzieś tłumaczy się z rzadkich spotkań z bohaterem książki, gdzieś rozwija ponad miarę to, co można wyczytać z jednorazowego doświadczenia, wspólnego niepowtarzalnego przeżycia. Wspomnień ma garstkę, musi więc na ich podstawie rozsnuwać opowieść, żeby w ogóle dało się ją podporządkować sylwetce Zembatego. Maciej Z funkcjonuje tu towarzysko – przez spotkania z bliskimi, wspólną zabawę, ryzyko, niekonwencjonalne działania, ucieczkę w to, co zakazane... Rzadko w konkretach, znacznie częściej za sprawą drobnych skojarzeń, obrazków subiektywnych. Ale przecież Henryk Waniek nie ma nic przeciwko budowaniu legendy, zwłaszcza temu, który na tę legendę zasłużył i zapracował. Może trochę namiesza biografom, a może zasugeruje im nowe tematy, odkrycia spoza danych encyklopedycznych. Jedno jest pewne – Macieja Zembatego nie da się opisać, każdy portret będzie z konieczności zubożony o jakieś szczegóły z niewyjaśnionych kart życiorysu, albo o charakter i postawy nadające ton twórczości.
Henryk Waniek pisze z perspektywy dobrego znajomego i tego, który rozumie kontekst. Momentami nawet wypada, jakby chciał zawłaszczyć sobie sylwetkę Zembatego – i wtedy przegrywa konfrontację z artystą, musi ustąpić i szukać innej drogi. To dlatego “Szalone życie Macieja Z” jest tomem fragmentarycznym, składanym z detali i celowo oddalanym od osi czasu: nie ma tu mowy o chronologii. Waniek o wiele więcej mówi między wierszami niż wprost – ale jego książka nie powstała po to, żeby coś odkrywczego o Zembatym powiedzieć. Prawdopodobnie właśnie dlatego, że znał barda – nie da rady zdystansować się od wspomnień na tyle, żeby poszukać choćby możliwości sportretowania Macieja Z. To oznacza, że czytelnicy otrzymują po prostu wspomnienie – niezbyt długie, literackie, ale pozbawione prób układania biograficznych historii. Maciej Zembaty w tej publikacji pozostaje sobą, ale też ukrywa się w cieniu, owa tajemniczość sprawia, że wydaje się czytelnikom jeszcze bardziej ciekawą postacią.
Wspomnienie
Maciej Z, gdyby został poddany analizom biografów i badaczy satyry, nie mógłby być utrwalony w dziele z założenia (popularno)naukowym jako fenomen PRL-u. Jego życie wciąż czeka na rozpisanie i poukładanie, a także odpowiednie skomentowanie. Do tego jednak potrzebny jest badawczy dystans. Ów dystans z kolei wyklucza zobrazowanie pomysłów i działań poza schematami. I tak pojawia się problem, z którego zgrabnie ucieka Henryk Waniek w tomie “Szalone życie Macieja Z”. Biografii ten autor nie pisze, twórczością Zembatego się nie zajmuje, chyba że akurat, wyjątkowo, potrzebne mu to do przywoływanej anegdoty. Kto ma wątpliwości, jakiej postaci dotyczy książka, za tę lekturę brać się nie powinien. Kto szuka kalendariów, rejestrów dokonań czy choćby życiorysu - również nie. Wańkowi nie w głowie zbieranie wiadomości, czytanie o Zembatym i przetwarzanie danych. Patrzy na satyryka przez pryzmat swojej z nim znajomości i to ma wystarczyć również za powód napisania książki. Maciej Zembaty usuwa się w niej na dalszy plan, odchodzi w niebyt, by za jakiś czas się wynurzyć, zaimponować wolnością i gotowością do łamania zasad, a następnie znów zniknąć do kolejnej anegdoty. A wszystko w sposób, który uprawomocnia formą.
Bo na początku Henryk Waniek tłumaczy się snem lub tym momentem na granicy snu i jawy, w którym myśli krążą swobodnie, chaotyczne i nieuporządkowane, a jednak logiczne. Z tego motywu – usprawiedliwienia dla książki - autor tworzy ramę kompozycyjną. Gdzieś tłumaczy się z rzadkich spotkań z bohaterem książki, gdzieś rozwija ponad miarę to, co można wyczytać z jednorazowego doświadczenia, wspólnego niepowtarzalnego przeżycia. Wspomnień ma garstkę, musi więc na ich podstawie rozsnuwać opowieść, żeby w ogóle dało się ją podporządkować sylwetce Zembatego. Maciej Z funkcjonuje tu towarzysko – przez spotkania z bliskimi, wspólną zabawę, ryzyko, niekonwencjonalne działania, ucieczkę w to, co zakazane... Rzadko w konkretach, znacznie częściej za sprawą drobnych skojarzeń, obrazków subiektywnych. Ale przecież Henryk Waniek nie ma nic przeciwko budowaniu legendy, zwłaszcza temu, który na tę legendę zasłużył i zapracował. Może trochę namiesza biografom, a może zasugeruje im nowe tematy, odkrycia spoza danych encyklopedycznych. Jedno jest pewne – Macieja Zembatego nie da się opisać, każdy portret będzie z konieczności zubożony o jakieś szczegóły z niewyjaśnionych kart życiorysu, albo o charakter i postawy nadające ton twórczości.
Henryk Waniek pisze z perspektywy dobrego znajomego i tego, który rozumie kontekst. Momentami nawet wypada, jakby chciał zawłaszczyć sobie sylwetkę Zembatego – i wtedy przegrywa konfrontację z artystą, musi ustąpić i szukać innej drogi. To dlatego “Szalone życie Macieja Z” jest tomem fragmentarycznym, składanym z detali i celowo oddalanym od osi czasu: nie ma tu mowy o chronologii. Waniek o wiele więcej mówi między wierszami niż wprost – ale jego książka nie powstała po to, żeby coś odkrywczego o Zembatym powiedzieć. Prawdopodobnie właśnie dlatego, że znał barda – nie da rady zdystansować się od wspomnień na tyle, żeby poszukać choćby możliwości sportretowania Macieja Z. To oznacza, że czytelnicy otrzymują po prostu wspomnienie – niezbyt długie, literackie, ale pozbawione prób układania biograficznych historii. Maciej Zembaty w tej publikacji pozostaje sobą, ale też ukrywa się w cieniu, owa tajemniczość sprawia, że wydaje się czytelnikom jeszcze bardziej ciekawą postacią.
konferencja ChTO
Nic nowego
czyli konferencja
Co na ChTO? Nic nowego. To przewrotne nieco streszczenie dwunastego sezonu Chorzowskiego Teatru Ogrodowego wygłoszone przez Naczelnego Ogrodnika Sergiusza Brożka pojawiło się na konferencji prasowej po raz kolejny. Nie od dzisiaj w końcu wiadomo, że dobre, kameralne i sprawdzone komedie w sam raz na letnie wieczory to idea nadrzędna programu ChTO: tu liczą się wrażenia artystyczne, wysoki poziom spektakli, a i rozrywka daleka od banału. Również z tego względu swoim recitalem dwunasty sezon zainauguruje Artur Andrus ze swoimi muzykami. Satyrykowi i dziennikarzowi towarzyszyć będzie Dorota Miśkiewicz: to jeden z prezentów dla publiczności. Nie ostatni. Tegoroczna edycja przebiegać będzie pod hasłem „twój teatralny tuzin”, co oznacza aż dwanaście spektakli dla dorosłych (program małego ChTO i Dziecinady przedstawiony zostanie w późniejszym terminie, zwłaszcza że rzecz dotyczy sobotnich sierpniowych popołudni).
Gdzie w takim razie sygnalizowana w pierwszym zdaniu przewrotność podsumowania? Oczywiście w repertuarze. „Nic nowego” w założeniach programowych oznacza bowiem zestaw nowości. Ceremonie zimowe połączonych sił Teatru Montownia i Teatru WARSawy na wyjeździe, poza siedzibą macierzystą, zostaną zaprezentowane po raz pierwszy, w sali ChCK (tylko tam po drobnych modyfikacjach zmieścić się może olbrzymia scenografia). Szac, najnowsza propozycja Teatru Naumionego pod wodzą Iwony Woźniak, będzie miał w ChCK swoją chorzowską premierę. Po raz pierwszy na scenie ChTO zaprezentuje się rzeszowski Teatr Bo Tak (który na kilka minut przed konferencją prasową zmienił nazwę na Ave Teatr, ale nie należy się obawiać: to wciąż ci sami doskonali aktorzy, którzy bawią się w dobrym tekstowo spektaklu). Dla części widzów nowością może być również literacko-melancholijne wcielenie Andrzeja Grabowskiego, który po latach wraca do swojej przygody z Jesieninem. Naczelny Ogrodnik zaprosił też na ChTO młody (ale już dla chorzowskich widzów nie nowy!) Teatr Papahema: ich spektakl o Marii Skłodowskiej-Curie imponuje pomysłami realizacyjnymi, dość wspomnieć, że tytułową bohaterkę gra… czworo aktorów. Spektakl Baby (w reżyserii, ponownie, Iwony Woźniak) zgarnia nagrody na kolejnych konkursach i przeglądach, nie mogło go więc zabraknąć w ChTO. Dla tych, którzy uważają, że lato jest od spędzania czasu przy grillu, Montownia tym razem z Och-Teatrem zaprezentuje po raz pierwszy… farsę, Wąsy. Nowa jest również czwarta scena, w Starochorzowskim Domu Kultury: Chorzowski Teatr Ogrodowy cały czas się rozwija i stara się dotrzeć z ofertą do jak najszerszego grona widzów. Nie udałoby się to bez Miasta Chorzów, które jest współorganizatorem festiwalu: obecny na konferencji prasowej Prezydent Wiesław Ciężkowski wyjaśniał, na czym polega wzajemna współpraca.
Dla równowagi to, co stare, to powrót do tradycji. Tradycji śląskich (Mianujom mie Hanka to jedyny spektakl powtórzony w programie, tym razem na inaugurację sceny w SDK). Historia życia Karin Stanek spodoba się tym, którzy w młodości byli fanami bigbitu, ale i przedstawicielom kolejnych pokoleń. W tym roku również (nareszcie) uda się pokazać Wszystko o mężczyznach Teatru Ludowego. Z kolei Wiwisexia Teatru Korez to spektakl, na który w sezonie niezwykle ciężko się dostać: pojawia się na ChTO już jako klasyka rewelacyjnego dowcipu Tomasza Jachimka.
Dzięki konferencji dziennikarze mieli możliwość spotkać się z przedstawicielami dwóch scen ChTO: Dyrektor ChCK Tomasz Ignalski przedstawił plany rozwoju współpracy, niespodzianki dla widzów oraz… niektóre sekrety budowania repertuaru ChTO, Dyrektor Starochorzowskiego Domu Kultury przedstawił między innymi ciekawostki na temat prezentowanych na nowej scenie ChTO spektakli.
A przy okazji okazało się, że konferencja prasowa dwunastego sezonu otworzyła lato, bo tak pięknej pogody po ostatnich chłodach chyba nikt się nie spodziewał.
Tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
czyli konferencja
Co na ChTO? Nic nowego. To przewrotne nieco streszczenie dwunastego sezonu Chorzowskiego Teatru Ogrodowego wygłoszone przez Naczelnego Ogrodnika Sergiusza Brożka pojawiło się na konferencji prasowej po raz kolejny. Nie od dzisiaj w końcu wiadomo, że dobre, kameralne i sprawdzone komedie w sam raz na letnie wieczory to idea nadrzędna programu ChTO: tu liczą się wrażenia artystyczne, wysoki poziom spektakli, a i rozrywka daleka od banału. Również z tego względu swoim recitalem dwunasty sezon zainauguruje Artur Andrus ze swoimi muzykami. Satyrykowi i dziennikarzowi towarzyszyć będzie Dorota Miśkiewicz: to jeden z prezentów dla publiczności. Nie ostatni. Tegoroczna edycja przebiegać będzie pod hasłem „twój teatralny tuzin”, co oznacza aż dwanaście spektakli dla dorosłych (program małego ChTO i Dziecinady przedstawiony zostanie w późniejszym terminie, zwłaszcza że rzecz dotyczy sobotnich sierpniowych popołudni).
Gdzie w takim razie sygnalizowana w pierwszym zdaniu przewrotność podsumowania? Oczywiście w repertuarze. „Nic nowego” w założeniach programowych oznacza bowiem zestaw nowości. Ceremonie zimowe połączonych sił Teatru Montownia i Teatru WARSawy na wyjeździe, poza siedzibą macierzystą, zostaną zaprezentowane po raz pierwszy, w sali ChCK (tylko tam po drobnych modyfikacjach zmieścić się może olbrzymia scenografia). Szac, najnowsza propozycja Teatru Naumionego pod wodzą Iwony Woźniak, będzie miał w ChCK swoją chorzowską premierę. Po raz pierwszy na scenie ChTO zaprezentuje się rzeszowski Teatr Bo Tak (który na kilka minut przed konferencją prasową zmienił nazwę na Ave Teatr, ale nie należy się obawiać: to wciąż ci sami doskonali aktorzy, którzy bawią się w dobrym tekstowo spektaklu). Dla części widzów nowością może być również literacko-melancholijne wcielenie Andrzeja Grabowskiego, który po latach wraca do swojej przygody z Jesieninem. Naczelny Ogrodnik zaprosił też na ChTO młody (ale już dla chorzowskich widzów nie nowy!) Teatr Papahema: ich spektakl o Marii Skłodowskiej-Curie imponuje pomysłami realizacyjnymi, dość wspomnieć, że tytułową bohaterkę gra… czworo aktorów. Spektakl Baby (w reżyserii, ponownie, Iwony Woźniak) zgarnia nagrody na kolejnych konkursach i przeglądach, nie mogło go więc zabraknąć w ChTO. Dla tych, którzy uważają, że lato jest od spędzania czasu przy grillu, Montownia tym razem z Och-Teatrem zaprezentuje po raz pierwszy… farsę, Wąsy. Nowa jest również czwarta scena, w Starochorzowskim Domu Kultury: Chorzowski Teatr Ogrodowy cały czas się rozwija i stara się dotrzeć z ofertą do jak najszerszego grona widzów. Nie udałoby się to bez Miasta Chorzów, które jest współorganizatorem festiwalu: obecny na konferencji prasowej Prezydent Wiesław Ciężkowski wyjaśniał, na czym polega wzajemna współpraca.
Dla równowagi to, co stare, to powrót do tradycji. Tradycji śląskich (Mianujom mie Hanka to jedyny spektakl powtórzony w programie, tym razem na inaugurację sceny w SDK). Historia życia Karin Stanek spodoba się tym, którzy w młodości byli fanami bigbitu, ale i przedstawicielom kolejnych pokoleń. W tym roku również (nareszcie) uda się pokazać Wszystko o mężczyznach Teatru Ludowego. Z kolei Wiwisexia Teatru Korez to spektakl, na który w sezonie niezwykle ciężko się dostać: pojawia się na ChTO już jako klasyka rewelacyjnego dowcipu Tomasza Jachimka.
Dzięki konferencji dziennikarze mieli możliwość spotkać się z przedstawicielami dwóch scen ChTO: Dyrektor ChCK Tomasz Ignalski przedstawił plany rozwoju współpracy, niespodzianki dla widzów oraz… niektóre sekrety budowania repertuaru ChTO, Dyrektor Starochorzowskiego Domu Kultury przedstawił między innymi ciekawostki na temat prezentowanych na nowej scenie ChTO spektakli.
A przy okazji okazało się, że konferencja prasowa dwunastego sezonu otworzyła lato, bo tak pięknej pogody po ostatnich chłodach chyba nikt się nie spodziewał.
Tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
sobota, 14 lipca 2018
Jerzy Grotowski: Grotowski. Teksty zebrane
Instytut im. Jerzego Grotowskiego, Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2018.
Teatr w pigułce
"Grotowski. Teksty zebrane" to publikacja dla miłośników teatru, dla tych, którzy chcieliby poznać zasady, jakimi kierował się Jerzy Grotowski w tworzeniu teatru. Mowa tu i o interakcji między aktorem i widzem, i o szukaniu w sobie potrzebnych emocji, o treściach, które mogą być przedstawiane ze sceny, ale i o samym aranżowaniu przestrzeni teatralnej: Grotowski sprawdza na przykład, jak zaczyna znaczyć widz, który przez naturalny rozkład plam światła zostaje włączony w strukturę spektaklu, czy – jak aktorzy szukają dla siebie miejsca przy złamaniu tradycyjnego układu sceny i widowni. Jerzy Grotowski lubi eksperymentować, ale nie są to wyłącznie pojedyncze przejawy szukania właściwej formy. Zabawy teatrem przekuwa następnie na głębokie analizy. Kwintesencją sporej części opasłego (liczącego przeszło tysiąc stron) tomu staje się odczytywanie znaczeń i możliwości płynących z określonych decyzji twórczych. To dla odbiorców szansa na sprawdzenie, dlaczego pewne metody nie są dzisiaj powszechnie przez reżyserów stosowane. Grotowski nie zajmuje się teatrem masowym, elitarność w naturalny sposób wypływa tutaj z podejścia do materii twórczej. Ale też autor nie pozostawia odbiorców bez komentarza dotyczącego spostrzeżeń: co więcej, decyduje się w omówieniach na ogromną dokładność. Nie pozostawia zbyt wiele wyobraźni czy domysłom czytelników, proponuje konkretne i wypełnione detalami eseje, które stopniowo wprowadzają w najbardziej zawiłe tematy. Grotowski w tekstach tworzonych przecież na przestrzeni lat jawi się raz jako teoretyk, raz jako znawca, jako filozof, ale w końcu i jako praktyk teatru. Nie tylko mówi o tym, co zauważył i co zbadał. W pewnych momentach wprowadza też niemal poradniki dla aktorów i reżyserów, daje wyraźne wskazówki postępowania i tłumaczy, jaki efekt pozwoli uzyskać zastosowanie się do jego porad. Umożliwia podążanie wytyczoną przez siebie ścieżką (a czasami objaśnia też innych, przybliża choćby Stanisławskiego). Takie podejście pozwala na zwiększenie zainteresowania możliwościami teatru i samych podstaw zjawiska, nie na etapie adaptacji, a jeszcze bez odniesień do tekstu czy jego przesłań. Przy wysokim stopniu uogólnienia udaje się Grotowskiemu zachować równie wysokie nasycenie konkretami.
Ale "Teksty zebrane" to nie tylko analizy teatru. Znalazły się tu rozmaite gatunki prasowe, artykuły publikowane przez Jerzego Grotowskiego od czasów studiów, w tym recenzje i omówienia, ale też rozmaite polemiki, sprostowania czy komentarze, objaśnienia dla szerokiego grona odbiorców lub... reportaże (autor chętnie podróżuje i szuka inspiracji w kulturach różnych krajów). W pierwszym okresie twórczości silnie interesuje się też (z konieczności) kwestiami socrealizmu, teatru radzieckiego czy zrzeszania młodzieży. O ile większość takich komentarzy ma dziś jedynie wymiar historycznej ciekawostki, o tyle zagadnienie wykorzystywania potencjału twórczego młodzieży - zapału, energii, świeżych pomysłów itp.. - wydaje się szczególnie ważny i bliski autorowi. Osobny motyw to rozbudowane wywiady. Te najbardziej wprowadzają wątki autobiograficzne – i powiązane są z określonymi sytuacjami. Chociaż Jerzy Grotowski stara się uwzględniać życzenia dziennikarzy, zwykle i tak ciągnie go w stronę analizowania teatru i przyglądania się jego możliwościom. W związku z tym zamieszczone w tomie wywiady dają zapowiedź tego, co zostanie rozbudowane w tekstach.
"Grotowski. Teksty zebrane" to publikacja, obok której przejść obojętnie nie można. Wciąga i magnetyzuje, a dzięki porządkowaniu przemyśleń nadaje się do uważnego przestudiowania przez zainteresowanych teatrem. Nie ma tu tak charakterystycznej dla popporadników skrótowości, nie ma wyróżnianych graficznie wyliczeń i podsumowań czy streszczeń: trzeba rzetelnie zagłębić się w tekst i dokładnie prześledzić wywody Grotowskiego, żeby pojąć jego pomysły - i ewentualnie podjąć polemikę lub w ogóle wybrać inną drogę. Przygotowanie do tego tomu oznacza dla czytelników spotkanie z literaturą przedmiotu na najwyższym poziomie. Co ciekawe – redaktorzy zrezygnowali z aparatu krytyczno-badawczego (nie tylko dla wygody odbiorców, ale i – by nie powiększać objętości książki). Pozostawiają jedynie drobne komentarze dotyczące pochodzenia tekstu.
Teatr w pigułce
"Grotowski. Teksty zebrane" to publikacja dla miłośników teatru, dla tych, którzy chcieliby poznać zasady, jakimi kierował się Jerzy Grotowski w tworzeniu teatru. Mowa tu i o interakcji między aktorem i widzem, i o szukaniu w sobie potrzebnych emocji, o treściach, które mogą być przedstawiane ze sceny, ale i o samym aranżowaniu przestrzeni teatralnej: Grotowski sprawdza na przykład, jak zaczyna znaczyć widz, który przez naturalny rozkład plam światła zostaje włączony w strukturę spektaklu, czy – jak aktorzy szukają dla siebie miejsca przy złamaniu tradycyjnego układu sceny i widowni. Jerzy Grotowski lubi eksperymentować, ale nie są to wyłącznie pojedyncze przejawy szukania właściwej formy. Zabawy teatrem przekuwa następnie na głębokie analizy. Kwintesencją sporej części opasłego (liczącego przeszło tysiąc stron) tomu staje się odczytywanie znaczeń i możliwości płynących z określonych decyzji twórczych. To dla odbiorców szansa na sprawdzenie, dlaczego pewne metody nie są dzisiaj powszechnie przez reżyserów stosowane. Grotowski nie zajmuje się teatrem masowym, elitarność w naturalny sposób wypływa tutaj z podejścia do materii twórczej. Ale też autor nie pozostawia odbiorców bez komentarza dotyczącego spostrzeżeń: co więcej, decyduje się w omówieniach na ogromną dokładność. Nie pozostawia zbyt wiele wyobraźni czy domysłom czytelników, proponuje konkretne i wypełnione detalami eseje, które stopniowo wprowadzają w najbardziej zawiłe tematy. Grotowski w tekstach tworzonych przecież na przestrzeni lat jawi się raz jako teoretyk, raz jako znawca, jako filozof, ale w końcu i jako praktyk teatru. Nie tylko mówi o tym, co zauważył i co zbadał. W pewnych momentach wprowadza też niemal poradniki dla aktorów i reżyserów, daje wyraźne wskazówki postępowania i tłumaczy, jaki efekt pozwoli uzyskać zastosowanie się do jego porad. Umożliwia podążanie wytyczoną przez siebie ścieżką (a czasami objaśnia też innych, przybliża choćby Stanisławskiego). Takie podejście pozwala na zwiększenie zainteresowania możliwościami teatru i samych podstaw zjawiska, nie na etapie adaptacji, a jeszcze bez odniesień do tekstu czy jego przesłań. Przy wysokim stopniu uogólnienia udaje się Grotowskiemu zachować równie wysokie nasycenie konkretami.
Ale "Teksty zebrane" to nie tylko analizy teatru. Znalazły się tu rozmaite gatunki prasowe, artykuły publikowane przez Jerzego Grotowskiego od czasów studiów, w tym recenzje i omówienia, ale też rozmaite polemiki, sprostowania czy komentarze, objaśnienia dla szerokiego grona odbiorców lub... reportaże (autor chętnie podróżuje i szuka inspiracji w kulturach różnych krajów). W pierwszym okresie twórczości silnie interesuje się też (z konieczności) kwestiami socrealizmu, teatru radzieckiego czy zrzeszania młodzieży. O ile większość takich komentarzy ma dziś jedynie wymiar historycznej ciekawostki, o tyle zagadnienie wykorzystywania potencjału twórczego młodzieży - zapału, energii, świeżych pomysłów itp.. - wydaje się szczególnie ważny i bliski autorowi. Osobny motyw to rozbudowane wywiady. Te najbardziej wprowadzają wątki autobiograficzne – i powiązane są z określonymi sytuacjami. Chociaż Jerzy Grotowski stara się uwzględniać życzenia dziennikarzy, zwykle i tak ciągnie go w stronę analizowania teatru i przyglądania się jego możliwościom. W związku z tym zamieszczone w tomie wywiady dają zapowiedź tego, co zostanie rozbudowane w tekstach.
"Grotowski. Teksty zebrane" to publikacja, obok której przejść obojętnie nie można. Wciąga i magnetyzuje, a dzięki porządkowaniu przemyśleń nadaje się do uważnego przestudiowania przez zainteresowanych teatrem. Nie ma tu tak charakterystycznej dla popporadników skrótowości, nie ma wyróżnianych graficznie wyliczeń i podsumowań czy streszczeń: trzeba rzetelnie zagłębić się w tekst i dokładnie prześledzić wywody Grotowskiego, żeby pojąć jego pomysły - i ewentualnie podjąć polemikę lub w ogóle wybrać inną drogę. Przygotowanie do tego tomu oznacza dla czytelników spotkanie z literaturą przedmiotu na najwyższym poziomie. Co ciekawe – redaktorzy zrezygnowali z aparatu krytyczno-badawczego (nie tylko dla wygody odbiorców, ale i – by nie powiększać objętości książki). Pozostawiają jedynie drobne komentarze dotyczące pochodzenia tekstu.
Artur Andrus w Chorzowskim Teatrze Ogrodowym
Portret
Nie śpiewa przed lustrem, bo ma wtedy ciekawsze zajęcia, na przykład golenie. Ale śpiewa przed mikrofonem, nagrywa kolejne płyty i wciąż zaskakuje odbiorców nowymi wcieleniami scenicznymi. Od „teledysków na żywo” (pierwsza piosenka, tworząca niejako z przypadku Andrusa-wokalistę to Zabierzcie mi gitarę, w ramach teledysków pojawiła się później też składanka przebojów Boney M.), drobnych żartów, w których pomysł na piosenkę był ważniejszy niż samo wykonanie (Pszczółki), od scenicznych przyjaźni (Wiesiek idzie), przez Trójkowe Karpie, aż po stylistycznie dopracowane pastisze muzyczne (Szanta narciarska, Cyniczne córy Zurychu). Za sprawą słuchaczy, których zresztą sam do śmiechu przyzwyczajał, na listach przebojów wygrywał ze Stingiem. Teraz Artur Andrus powraca do słuchaczy z płytą Sokratesa 18, wciąż pełną żartów, ale też mocno melancholijną, mniej przesyconą cytatami i zabawami formalnymi, za to filozoficzną i refleksyjną. Uwielbiany przez publiczność artysta sprawdza się i jako konferansjer, i jako satyryk, chociaż polityki i satyry agitacyjnej unika, skupiając się bardziej na uniwersalnych spostrzeżeniach. Chętniej tłumaczy, że nie jest satyrykiem a rozśmieszaczem: nie próbuje naprawiać świata, zajmuje się błahostkami. Uwodzi w improwizacjach, pisze książki, grywa w spektaklach, do radia wraca (ale na razie do innego, co fanom raczej przeszkadzać nie będzie). Nie lubi nudy i w zadaniach, których się podejmuje doskonale to widać. Uwielbia za to radiowe audycje: tylko tam może mieć wrażenie kameralnej rozmowy, z jednym odbiorcą. Zbiera dziennikarskie kurioza i nieoczywiste komplementy (te ostatnie po tym, gdy usłyszał po występie, że jest śmieszny jak pies). Reaguje na to, co dziwne, ale też i nieistotne w szerszej perspektywie: z improwizacji powstają czasami utwory, które przetrwają próbę czasu i mogą funkcjonować poza wyjaśniającym kontekstem (tak było z Matką piłkarza czy Szaloną Krewetką). Przeważnie Andrus nie pisze piosenek dla innych, ale też i sam najlepiej interpretuje dowcipy, jeśli dodać do tego wciąż rosnące umiejętności wokalne, staje się jasne, że popularność płyt tego satyryka nie jest wyłącznie efektem ironicznej ciekawości odbiorców. Fenomen Artura Andrusa może polegać na dobrotliwym humorze, na śmiechu bez zjadliwości i chęci klasyfikowania oraz oceniania zjawisk. Ale jest to też dziennikarz, który przywraca do świadomości szerokiej grupy odbiorców dawnych mistrzów: przedstawił słuchaczom między innymi Stefanię Grodzieńską i Marię Czubaszek, sprawił, że obie panie na nowo zaistniały w przestrzeni publicznej jako cenione autorki satyr (a Maria Czubaszek stała się wręcz celebrytką). Potrafi śmiać się z siebie (stąd pomysł na zespół Demony Sanatorium). Fani wytwórni A’Yoy znajdą go w filmach (czasami gra samego siebie, a czasami… karykaturę samego siebie, beznadziejnego konferansjera obrzucanego pomidorami). Współpraca z kabareciarzami owocuje zestawem kolejnych anegdot (kabaret Potem wyjaśnia, dlaczego w programie Trąbka dla gubernatora starszy posterunkowy nazywa się Artur Andrus i „jest głupi jak tapeta w motylki”).
Piosenki pisze, bo sprawia mu to przyjemność. Ale zawsze tworzy takie, przy których można tańczyć, żeby sam, jako wykonawca, nie musiał tego robić. Nic dziwnego, że przy choreografii do Piłem w Spale, spałem w Pile, pierwszej wersji Diridondy, Córach Zurychu czy Królowej nadbałtyckich raf publiczność szaleje. Deklaruje Andrus, że kiedy jego płyty będą się słabiej sprzedawać, zdemoluje jakiś hotel lub wymyśli podobny skandal dla podgrzania atmosfery. Na razie nie musi.
Tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
Nie śpiewa przed lustrem, bo ma wtedy ciekawsze zajęcia, na przykład golenie. Ale śpiewa przed mikrofonem, nagrywa kolejne płyty i wciąż zaskakuje odbiorców nowymi wcieleniami scenicznymi. Od „teledysków na żywo” (pierwsza piosenka, tworząca niejako z przypadku Andrusa-wokalistę to Zabierzcie mi gitarę, w ramach teledysków pojawiła się później też składanka przebojów Boney M.), drobnych żartów, w których pomysł na piosenkę był ważniejszy niż samo wykonanie (Pszczółki), od scenicznych przyjaźni (Wiesiek idzie), przez Trójkowe Karpie, aż po stylistycznie dopracowane pastisze muzyczne (Szanta narciarska, Cyniczne córy Zurychu). Za sprawą słuchaczy, których zresztą sam do śmiechu przyzwyczajał, na listach przebojów wygrywał ze Stingiem. Teraz Artur Andrus powraca do słuchaczy z płytą Sokratesa 18, wciąż pełną żartów, ale też mocno melancholijną, mniej przesyconą cytatami i zabawami formalnymi, za to filozoficzną i refleksyjną. Uwielbiany przez publiczność artysta sprawdza się i jako konferansjer, i jako satyryk, chociaż polityki i satyry agitacyjnej unika, skupiając się bardziej na uniwersalnych spostrzeżeniach. Chętniej tłumaczy, że nie jest satyrykiem a rozśmieszaczem: nie próbuje naprawiać świata, zajmuje się błahostkami. Uwodzi w improwizacjach, pisze książki, grywa w spektaklach, do radia wraca (ale na razie do innego, co fanom raczej przeszkadzać nie będzie). Nie lubi nudy i w zadaniach, których się podejmuje doskonale to widać. Uwielbia za to radiowe audycje: tylko tam może mieć wrażenie kameralnej rozmowy, z jednym odbiorcą. Zbiera dziennikarskie kurioza i nieoczywiste komplementy (te ostatnie po tym, gdy usłyszał po występie, że jest śmieszny jak pies). Reaguje na to, co dziwne, ale też i nieistotne w szerszej perspektywie: z improwizacji powstają czasami utwory, które przetrwają próbę czasu i mogą funkcjonować poza wyjaśniającym kontekstem (tak było z Matką piłkarza czy Szaloną Krewetką). Przeważnie Andrus nie pisze piosenek dla innych, ale też i sam najlepiej interpretuje dowcipy, jeśli dodać do tego wciąż rosnące umiejętności wokalne, staje się jasne, że popularność płyt tego satyryka nie jest wyłącznie efektem ironicznej ciekawości odbiorców. Fenomen Artura Andrusa może polegać na dobrotliwym humorze, na śmiechu bez zjadliwości i chęci klasyfikowania oraz oceniania zjawisk. Ale jest to też dziennikarz, który przywraca do świadomości szerokiej grupy odbiorców dawnych mistrzów: przedstawił słuchaczom między innymi Stefanię Grodzieńską i Marię Czubaszek, sprawił, że obie panie na nowo zaistniały w przestrzeni publicznej jako cenione autorki satyr (a Maria Czubaszek stała się wręcz celebrytką). Potrafi śmiać się z siebie (stąd pomysł na zespół Demony Sanatorium). Fani wytwórni A’Yoy znajdą go w filmach (czasami gra samego siebie, a czasami… karykaturę samego siebie, beznadziejnego konferansjera obrzucanego pomidorami). Współpraca z kabareciarzami owocuje zestawem kolejnych anegdot (kabaret Potem wyjaśnia, dlaczego w programie Trąbka dla gubernatora starszy posterunkowy nazywa się Artur Andrus i „jest głupi jak tapeta w motylki”).
Piosenki pisze, bo sprawia mu to przyjemność. Ale zawsze tworzy takie, przy których można tańczyć, żeby sam, jako wykonawca, nie musiał tego robić. Nic dziwnego, że przy choreografii do Piłem w Spale, spałem w Pile, pierwszej wersji Diridondy, Córach Zurychu czy Królowej nadbałtyckich raf publiczność szaleje. Deklaruje Andrus, że kiedy jego płyty będą się słabiej sprzedawać, zdemoluje jakiś hotel lub wymyśli podobny skandal dla podgrzania atmosfery. Na razie nie musi.
Tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
piątek, 13 lipca 2018
Anna Mieszkowska: Historia Ireny Sendlerowej
Marginesy, Warszawa 2018.
Ratunek
Rok Ireny Sendlerowej to okazja do przypomnienia czytelnikom biografii tej postaci. Tom pióra Anny Mieszkowskiej trafia w uzupełnionej wersji na rynek. Historia Ireny Sendlerowej nie jest jednak typową biografią. Na prośbę bohaterki książki Anna Mieszkowska zrezygnowała na przykład z tematu dwóch nieudanych małżeństw. W konsekwencji całe życie rodzinne bohaterki podlega tu ogromnym ograniczeniom, właściwie Mieszkowska skupia się niemal wyłącznie na kwestii ratowania dzieci z getta i na motywie przywrócenia Ireny Sendlerowej do publicznej świadomości. Rozwija autorka to, co i tak już wiadome, przypomina o bohaterstwie i wyzwaniach, kreśli kontekst działań. A ponieważ tom składa się nie tylko z narracji Anny Mieszkowskiej, ale i z zachowanych dokumentów, część kwestii co pewien czas powraca, tylko w różnych ujęciach: wiadomo, skąd autorzy zaczerpnęli informacje.
Ramą kompozycyjną opowieści Anny Mieszkowskiej stają się ostatnie lata życia Ireny Sendlerowej. Najpierw pogodna starsza pani, cicha bohaterka, osoba zapomniana i mieszkająca w domu opieki. Potem - amerykańskie uczennice przygotowujące sztukę na podstawie wojennych doświadczeń Sendlerowej. I nagle rozgłos, wielka sława, niekończące się spotkania, goście, którzy nawet nie liczą się ze stanem zdrowia kobiety. Nagrody, wyrazy wdzięczności, uratowane dzieci – teraz już dawno dorosłe - wzruszenia... Ta rama staje się trampoliną do przeszłości. Anna Mieszkowska odwołuje się najchętniej do tego, co opowiadała sama Irena Sendlerowa. Całe rozdziały układa czasami z zapisków i wspomnień bohaterki tomu. Przygląda się pomysłom na wywożenie dzieci z getta, ale te organizowaniu życia czy akcjom w ramach pomocy Żydom. Odnotowuje wydarzenia wstrząsające, między innymi aresztowanie Sendlerowej. Czytelnicy będą zatem przeżywać rzeczywistość okupacyjną - dawka emocji jest tu niezbędna, by mogli docenić działania kobiety, jej odwagę i pomysłowość. Największy akcent kładzie autorka na ocalanie nie tylko dzieci, ale i wiadomości o nich. Relacja zostaje poszatkowana i charakteryzuje się zmiennym tempem. Momentami wydarzenia prezentowane są bardzo szczegółowo - innym razem służą wyłącznie jako tło, Mieszkowska musi lawirować między tym, co opowiedzieć powinna i tym, na czym zależało Irenie Sendlerowej. W efekcie powstaje książka-laurka (co akurat zarzutem nie jest), ale też publikacja, która tylko w niewielkiej części jest biografią. Owszem, kreśli autorka stosunki Sendlerowej z matką, oceny życia rodzinnego według dzieci bohaterki – ale nie może się wyrwać z kręgu wojny. Sylwetkę Sendlerowej przedstawia przez szereg odwołań ocalonych, sięga do fragmentów recenzji książki, wprowadza nawet większy komentarz już po właściwej opowieści. Uzupełnia wypowiedzi Sendlerowej i jej zapiski, ale do książki dołącza również wspomnienia Ireny Sendlerowej o współpracownikach i przyjaciołach zaangażowanych w pomoc innym.
Wspomnienia przechodzą dość łatwo w ogólniki - nie będzie zatem w książce rejestrowania pojedynczych przypadków ocalonych dzieci, ani nawet wyliczania metod działań. Liczy się za to ogólny nastrój zagrożenia i poświęcenia (świadomości, że należy pomagać w każdej sytuacji). To opowieść o bohaterce – z pełną świadomością tak właśnie skonstruowana i przygotowana. Wymaga jeszcze dalszych lektur i uzupełnień, ale i tak jest dość obszerną książką poświęconą Irenie Sendlerowej – Anna Mieszkowska rezygnuje tutaj z poetyki pop i rozmywania narracji grafikami. Dostarcza odbiorcom pozycję wstrząsającą - ale ponieważ książka trafia na rynek po raz kolejny, nie wywoła już aż takiego rozgłosu.
Ratunek
Rok Ireny Sendlerowej to okazja do przypomnienia czytelnikom biografii tej postaci. Tom pióra Anny Mieszkowskiej trafia w uzupełnionej wersji na rynek. Historia Ireny Sendlerowej nie jest jednak typową biografią. Na prośbę bohaterki książki Anna Mieszkowska zrezygnowała na przykład z tematu dwóch nieudanych małżeństw. W konsekwencji całe życie rodzinne bohaterki podlega tu ogromnym ograniczeniom, właściwie Mieszkowska skupia się niemal wyłącznie na kwestii ratowania dzieci z getta i na motywie przywrócenia Ireny Sendlerowej do publicznej świadomości. Rozwija autorka to, co i tak już wiadome, przypomina o bohaterstwie i wyzwaniach, kreśli kontekst działań. A ponieważ tom składa się nie tylko z narracji Anny Mieszkowskiej, ale i z zachowanych dokumentów, część kwestii co pewien czas powraca, tylko w różnych ujęciach: wiadomo, skąd autorzy zaczerpnęli informacje.
Ramą kompozycyjną opowieści Anny Mieszkowskiej stają się ostatnie lata życia Ireny Sendlerowej. Najpierw pogodna starsza pani, cicha bohaterka, osoba zapomniana i mieszkająca w domu opieki. Potem - amerykańskie uczennice przygotowujące sztukę na podstawie wojennych doświadczeń Sendlerowej. I nagle rozgłos, wielka sława, niekończące się spotkania, goście, którzy nawet nie liczą się ze stanem zdrowia kobiety. Nagrody, wyrazy wdzięczności, uratowane dzieci – teraz już dawno dorosłe - wzruszenia... Ta rama staje się trampoliną do przeszłości. Anna Mieszkowska odwołuje się najchętniej do tego, co opowiadała sama Irena Sendlerowa. Całe rozdziały układa czasami z zapisków i wspomnień bohaterki tomu. Przygląda się pomysłom na wywożenie dzieci z getta, ale te organizowaniu życia czy akcjom w ramach pomocy Żydom. Odnotowuje wydarzenia wstrząsające, między innymi aresztowanie Sendlerowej. Czytelnicy będą zatem przeżywać rzeczywistość okupacyjną - dawka emocji jest tu niezbędna, by mogli docenić działania kobiety, jej odwagę i pomysłowość. Największy akcent kładzie autorka na ocalanie nie tylko dzieci, ale i wiadomości o nich. Relacja zostaje poszatkowana i charakteryzuje się zmiennym tempem. Momentami wydarzenia prezentowane są bardzo szczegółowo - innym razem służą wyłącznie jako tło, Mieszkowska musi lawirować między tym, co opowiedzieć powinna i tym, na czym zależało Irenie Sendlerowej. W efekcie powstaje książka-laurka (co akurat zarzutem nie jest), ale też publikacja, która tylko w niewielkiej części jest biografią. Owszem, kreśli autorka stosunki Sendlerowej z matką, oceny życia rodzinnego według dzieci bohaterki – ale nie może się wyrwać z kręgu wojny. Sylwetkę Sendlerowej przedstawia przez szereg odwołań ocalonych, sięga do fragmentów recenzji książki, wprowadza nawet większy komentarz już po właściwej opowieści. Uzupełnia wypowiedzi Sendlerowej i jej zapiski, ale do książki dołącza również wspomnienia Ireny Sendlerowej o współpracownikach i przyjaciołach zaangażowanych w pomoc innym.
Wspomnienia przechodzą dość łatwo w ogólniki - nie będzie zatem w książce rejestrowania pojedynczych przypadków ocalonych dzieci, ani nawet wyliczania metod działań. Liczy się za to ogólny nastrój zagrożenia i poświęcenia (świadomości, że należy pomagać w każdej sytuacji). To opowieść o bohaterce – z pełną świadomością tak właśnie skonstruowana i przygotowana. Wymaga jeszcze dalszych lektur i uzupełnień, ale i tak jest dość obszerną książką poświęconą Irenie Sendlerowej – Anna Mieszkowska rezygnuje tutaj z poetyki pop i rozmywania narracji grafikami. Dostarcza odbiorcom pozycję wstrząsającą - ale ponieważ książka trafia na rynek po raz kolejny, nie wywoła już aż takiego rozgłosu.
czwartek, 12 lipca 2018
Blair Holden: Bad boy's girl 2
Jaguar, Warszawa 2018.
Sens związku
Ta seria jest fenomenem nawet nie za sprawą treści (bo trudno w fabularnych pomysłach doszukiwać się oryginalności), a przez nietypowy pierwotny sposób dystrybucji. Ale i tradycjonalistki dostają w końcu do ręki gotowy cykl powieści. "Bad boy's girl 2" to dalsze perypetie Tessy i Cole'a – raczej dla wytrwałych amatorek naiwnych romansów. W punkcie wyjścia Tessa jest zraniona i cierpi dużo bardziej niż można by się spodziewać nawet po egzaltowanej nastolatce. Cole przyznał się jej do zdrady (której w ogóle nie pamięta i nawet nie ma co do niej pewności), więc bohaterka próbuje wyrzucić go ze swojego życia. Bezskutecznie - zresztą inaczej nie dałoby się kontynuować serii, bo nie ma na horyzoncie nikogo, kto mógłby konkurować z "Bad boyem". Tessa cierpi, przyjaciółki ją pocieszają, a Cole – szuka drogi do serca swojej dziewczyny, po raz kolejny. Kiedy już ją znajdzie, nastąpi standardowa seria wzlotów i upadków, chwil bezmiernego szczęścia i kryzysów, które wywołują ataki rozpaczy. I w pewnym momencie ta huśtawka, bardzo naturalna i zrozumiała dla dobra fabuły, zacznie męczyć. B Blair Holden nie ma do końca pomysłów na rozwój akcji, lawiruje ciągle między tymi samymi tematami. Zawsze chodzi o zazdrość, podejrzenie zdrady, zaborczość lub dawanie wiary podszeptom złośliwców. Tessa i Cole chcą być bez przerwy razem, a to często zamienia się w kłopoty. Do tego należy jeszcze dodać intrygi matki dziewczyny - która ma swoje poglądy na związek Tessy. Młodzi bohaterowie muszą zdać egzamin z dojrzałości życiowej, a do tego nie wystarczy rozpoczęcie współżycia seksualnego. Blair Holden wykorzystuje jednak modę na powieści erotyczne, żeby podkreślać bliskość postaci. Nie zajmuje się szczegółowym analizowaniem scen erotycznych, raczej przymyka drzwi do sypialni. Seks staje się tu jednak kolejnym punktem kulminacyjnym, refrenem w piosence ze wzlotów i upadków. Co ciekawe, Tessa i Cole chcą postępować odpowiedzialnie i nie decydują się na pierwszy raz pod wpływem alkoholu (ma to oczywisty dydaktyczny wydźwięk), ale już podczas silnego wzburzenia, kiedy również nie są w stanie racjonalnie działać, nie widzą problemu w pójściu do łóżka. Jest w tym trochę niekonsekwencji na etapie planowania charakterów, ale młodym czytelniczkom to wystarczy.
Blair Holden szuka sposobów na przekazanie ekstremalnych doznań. Prawdziwym wyzwaniem jest tu wciąż od nowa nazywanie euforii i przedstawianie maksymalnej dawki szczęścia, podobnie jak rejestrowanie dramatów. Bohaterka przeżywa prawdziwą sinusoidę uczuć, a chociaż fabuła wydaje się układana z dwóch klocków - w narracji nie ma powtórzeń. Gorzej, że to droga donikąd, bo Blair Holden nie wychodzi na razie poza sceny kłótni i godzenia się - a to trochę za mało jak na dość obszerną powieść.
"Bad boy's girl 2" to książka, która w pewien sposób powtarza rozwiązania z pierwszej części, przynajmniej na planie uczuciowym. Przeplata się tutaj miłość i nienawiść, nie ma zwyczajności ani prób układania sobie życia mimo wstrząsów sercowych. Takie rozwiązanie przypadnie do gustu młodzieży, nastoletnie czytelniczki w końcu spragnione są idealizowanych obrazów miłości na zawsze. Blair Holden odpowiada na zapotrzebowanie rynku i w umiejętności dopasowania się tkwi tajemnica jej sukcesu. To historia, jakiej chcą odbiorczynie – okraszona jeszcze poczuciem humoru przejawiającym się zwłaszcza w sarkastycznych odzywkach Tessy.
Sens związku
Ta seria jest fenomenem nawet nie za sprawą treści (bo trudno w fabularnych pomysłach doszukiwać się oryginalności), a przez nietypowy pierwotny sposób dystrybucji. Ale i tradycjonalistki dostają w końcu do ręki gotowy cykl powieści. "Bad boy's girl 2" to dalsze perypetie Tessy i Cole'a – raczej dla wytrwałych amatorek naiwnych romansów. W punkcie wyjścia Tessa jest zraniona i cierpi dużo bardziej niż można by się spodziewać nawet po egzaltowanej nastolatce. Cole przyznał się jej do zdrady (której w ogóle nie pamięta i nawet nie ma co do niej pewności), więc bohaterka próbuje wyrzucić go ze swojego życia. Bezskutecznie - zresztą inaczej nie dałoby się kontynuować serii, bo nie ma na horyzoncie nikogo, kto mógłby konkurować z "Bad boyem". Tessa cierpi, przyjaciółki ją pocieszają, a Cole – szuka drogi do serca swojej dziewczyny, po raz kolejny. Kiedy już ją znajdzie, nastąpi standardowa seria wzlotów i upadków, chwil bezmiernego szczęścia i kryzysów, które wywołują ataki rozpaczy. I w pewnym momencie ta huśtawka, bardzo naturalna i zrozumiała dla dobra fabuły, zacznie męczyć. B Blair Holden nie ma do końca pomysłów na rozwój akcji, lawiruje ciągle między tymi samymi tematami. Zawsze chodzi o zazdrość, podejrzenie zdrady, zaborczość lub dawanie wiary podszeptom złośliwców. Tessa i Cole chcą być bez przerwy razem, a to często zamienia się w kłopoty. Do tego należy jeszcze dodać intrygi matki dziewczyny - która ma swoje poglądy na związek Tessy. Młodzi bohaterowie muszą zdać egzamin z dojrzałości życiowej, a do tego nie wystarczy rozpoczęcie współżycia seksualnego. Blair Holden wykorzystuje jednak modę na powieści erotyczne, żeby podkreślać bliskość postaci. Nie zajmuje się szczegółowym analizowaniem scen erotycznych, raczej przymyka drzwi do sypialni. Seks staje się tu jednak kolejnym punktem kulminacyjnym, refrenem w piosence ze wzlotów i upadków. Co ciekawe, Tessa i Cole chcą postępować odpowiedzialnie i nie decydują się na pierwszy raz pod wpływem alkoholu (ma to oczywisty dydaktyczny wydźwięk), ale już podczas silnego wzburzenia, kiedy również nie są w stanie racjonalnie działać, nie widzą problemu w pójściu do łóżka. Jest w tym trochę niekonsekwencji na etapie planowania charakterów, ale młodym czytelniczkom to wystarczy.
Blair Holden szuka sposobów na przekazanie ekstremalnych doznań. Prawdziwym wyzwaniem jest tu wciąż od nowa nazywanie euforii i przedstawianie maksymalnej dawki szczęścia, podobnie jak rejestrowanie dramatów. Bohaterka przeżywa prawdziwą sinusoidę uczuć, a chociaż fabuła wydaje się układana z dwóch klocków - w narracji nie ma powtórzeń. Gorzej, że to droga donikąd, bo Blair Holden nie wychodzi na razie poza sceny kłótni i godzenia się - a to trochę za mało jak na dość obszerną powieść.
"Bad boy's girl 2" to książka, która w pewien sposób powtarza rozwiązania z pierwszej części, przynajmniej na planie uczuciowym. Przeplata się tutaj miłość i nienawiść, nie ma zwyczajności ani prób układania sobie życia mimo wstrząsów sercowych. Takie rozwiązanie przypadnie do gustu młodzieży, nastoletnie czytelniczki w końcu spragnione są idealizowanych obrazów miłości na zawsze. Blair Holden odpowiada na zapotrzebowanie rynku i w umiejętności dopasowania się tkwi tajemnica jej sukcesu. To historia, jakiej chcą odbiorczynie – okraszona jeszcze poczuciem humoru przejawiającym się zwłaszcza w sarkastycznych odzywkach Tessy.
środa, 11 lipca 2018
Bartek Dobroch: Artur Hajzer. Droga Słonia
Znak, Kraków 2018.
Obok wspinacza
Książek o wspinaczce wydaje się dzisiaj mnóstwo, każdy sportowiec chce się pochwalić dokonaniami, przypomnieć o sobie lub zweryfikować obiegowe opinie. Nie mogło więc na rynku zabraknąć biografii Artura Hajzera, tomu, który zamienia się w rodzaj pomnika dla twórcy programu Polski Himalaizm Zimowy. Chociaż Bartek Dobroch sugeruje, że interesują go zarówno pochlebne, jak i krytyczne głosy o wspinaczu, tych drugich jest tu – co zrozumiałe - jak na lekarstwo. To konwencja, z którą najlepiej się pogodzić jeszcze przed przystąpieniem do lektury. Bartek Dobroch śledzi rynek literatury górskiej, jest obeznany ze światem wspinaczy, potrafi też, kiedy trzeba, zająć się "polityką" i nakreślać możliwości działania himalaistów. Podstawowym jednak źródłem informacji o Hajzerze są dla niego rozmowy z przyjaciółmi bohatera tomu, wiadomości spoza spisywanych dokumentów. Udaje się z tego stworzyć bardzo obszerną relację. Autor dba o zachowanie chronologii i pilnuje, by opinie znajomych z czasów zaawansowanej wspinaczki nie przedostawały się do – na przykład - Hajzera z czasów studiów. Sprawia to momentami wrażenie, jakby autor próbował zamieścić w rozdziale całą rozmowę opatrzoną komentarzami i dopiero potem przejść do następnych danych. Unika więc typowego dla publikacji pop sklejania cytatów i zastępowania nimi właściwej narracji. "Hajzer. Droga Słonia" jest w dużej części książką towarzyską - bo też i Bartek Dobroch kieruje się nie tylko do fanów literatury górskiej, ale i do szerokiego grona przypadkowych odbiorców, tych, który czasami w ogóle nie pojmują sensu wspinaczki. W związku z zamierzonym poszerzeniem grona czytelników Dobroch nie tylko rezygnuje z hermetycznego słownictwa czy analizowania ekwipunku na poszczególnych wyprawach, za to szuka opowieści o kontekstach dokonań Hajzera, pyta o najzwyklejsze wydarzenia. Próbuje między innymi odtworzyć klimat szkoły czy podwórka (tu fantazję pobudzają śląskie korzenie wspinacza, barwnie wypada to we wszelkiego rodzaju stylizacjach, ale i próbach odwzorowywania zwykłego życia). Dobroch lubi detale – sprawdza nawet (choć nie ma jak tego zweryfikować), czego Hajzer mógł słuchać. Trochę w tym biografii, trochę beletrystyki, budowania portretu nieencyklopedycznego, w dodatku z bardzo ulotnych danych i domysłów.
Jedną część relacji stanowią tutaj góry i opowieści o zdobywanych lub niezdobytych szczytach, górskie przyjaźnie i znajomości, choroby na ekstremalnych wysokościach, ambicje i pomysły. Druga część dotyczy Alpinusa, firmy, której historia jest nieodłącznie związana z historią samego Artura Hajzera. Po drodze mnóstwo przystanków luźno powiązanych z górami: festiwal górskich filmów, sprawy związkowe, radzenie sobie ze śmiercią kolegów, a na dalekim planie – rodzina, zawsze przegrywająca z górami.
Bartek Dobroch lubi pisać w malowniczy sposób. Chce uwodzić czytelników narracją, sugerować ogniskową gawędę, a może po prostu wypełniać czas i miejsca między faktami literackością. Bywa w tych zapędach rozbrajająco wprost naiwny (kiedy każe "dzielić przez pół"), ale zdarza mu się też poruszyć wyobraźnię. Próbuje odróżnić się od innych autorów górskich biografii nieprzezroczystą relacją. Zresztą i objętościowo wypada ten tom imponująco w porównaniu z innymi przedstawieniami sylwetek wspinaczy. Oczywiście sporo tu zdjęć, ale nie przytłaczają one tekstu i nie odwracają od niego uwagi, stanowią po prostu niezbędne uzupełnienie opowieści. W całej lekturze ginie życiorys Hajzera – to bardziej prezentacja ważnej postaci polskiej wspinaczki niż próba porządkowania etapów egzystencji.
Obok wspinacza
Książek o wspinaczce wydaje się dzisiaj mnóstwo, każdy sportowiec chce się pochwalić dokonaniami, przypomnieć o sobie lub zweryfikować obiegowe opinie. Nie mogło więc na rynku zabraknąć biografii Artura Hajzera, tomu, który zamienia się w rodzaj pomnika dla twórcy programu Polski Himalaizm Zimowy. Chociaż Bartek Dobroch sugeruje, że interesują go zarówno pochlebne, jak i krytyczne głosy o wspinaczu, tych drugich jest tu – co zrozumiałe - jak na lekarstwo. To konwencja, z którą najlepiej się pogodzić jeszcze przed przystąpieniem do lektury. Bartek Dobroch śledzi rynek literatury górskiej, jest obeznany ze światem wspinaczy, potrafi też, kiedy trzeba, zająć się "polityką" i nakreślać możliwości działania himalaistów. Podstawowym jednak źródłem informacji o Hajzerze są dla niego rozmowy z przyjaciółmi bohatera tomu, wiadomości spoza spisywanych dokumentów. Udaje się z tego stworzyć bardzo obszerną relację. Autor dba o zachowanie chronologii i pilnuje, by opinie znajomych z czasów zaawansowanej wspinaczki nie przedostawały się do – na przykład - Hajzera z czasów studiów. Sprawia to momentami wrażenie, jakby autor próbował zamieścić w rozdziale całą rozmowę opatrzoną komentarzami i dopiero potem przejść do następnych danych. Unika więc typowego dla publikacji pop sklejania cytatów i zastępowania nimi właściwej narracji. "Hajzer. Droga Słonia" jest w dużej części książką towarzyską - bo też i Bartek Dobroch kieruje się nie tylko do fanów literatury górskiej, ale i do szerokiego grona przypadkowych odbiorców, tych, który czasami w ogóle nie pojmują sensu wspinaczki. W związku z zamierzonym poszerzeniem grona czytelników Dobroch nie tylko rezygnuje z hermetycznego słownictwa czy analizowania ekwipunku na poszczególnych wyprawach, za to szuka opowieści o kontekstach dokonań Hajzera, pyta o najzwyklejsze wydarzenia. Próbuje między innymi odtworzyć klimat szkoły czy podwórka (tu fantazję pobudzają śląskie korzenie wspinacza, barwnie wypada to we wszelkiego rodzaju stylizacjach, ale i próbach odwzorowywania zwykłego życia). Dobroch lubi detale – sprawdza nawet (choć nie ma jak tego zweryfikować), czego Hajzer mógł słuchać. Trochę w tym biografii, trochę beletrystyki, budowania portretu nieencyklopedycznego, w dodatku z bardzo ulotnych danych i domysłów.
Jedną część relacji stanowią tutaj góry i opowieści o zdobywanych lub niezdobytych szczytach, górskie przyjaźnie i znajomości, choroby na ekstremalnych wysokościach, ambicje i pomysły. Druga część dotyczy Alpinusa, firmy, której historia jest nieodłącznie związana z historią samego Artura Hajzera. Po drodze mnóstwo przystanków luźno powiązanych z górami: festiwal górskich filmów, sprawy związkowe, radzenie sobie ze śmiercią kolegów, a na dalekim planie – rodzina, zawsze przegrywająca z górami.
Bartek Dobroch lubi pisać w malowniczy sposób. Chce uwodzić czytelników narracją, sugerować ogniskową gawędę, a może po prostu wypełniać czas i miejsca między faktami literackością. Bywa w tych zapędach rozbrajająco wprost naiwny (kiedy każe "dzielić przez pół"), ale zdarza mu się też poruszyć wyobraźnię. Próbuje odróżnić się od innych autorów górskich biografii nieprzezroczystą relacją. Zresztą i objętościowo wypada ten tom imponująco w porównaniu z innymi przedstawieniami sylwetek wspinaczy. Oczywiście sporo tu zdjęć, ale nie przytłaczają one tekstu i nie odwracają od niego uwagi, stanowią po prostu niezbędne uzupełnienie opowieści. W całej lekturze ginie życiorys Hajzera – to bardziej prezentacja ważnej postaci polskiej wspinaczki niż próba porządkowania etapów egzystencji.
wtorek, 10 lipca 2018
Sally Thorne: Wredne igraszki
Rebis, Poznań 2018.
Przyciąganie
Nie ma tu zaskoczenia, "Wredne igraszki" przygotowane są jako romans i już w zdaniu na okładce o "seksownym romansie biurowym" jest mowa. Tyle tylko, że Sally Thorne rozwija ów romans pod kątem narracyjnym, sporo energii poświęca na to, by jak najdokładniej opisać przemyślenia Lucy na temat Joshui – i na bazie autoanaliz bohaterki budować historię rozkwitającego uczucia, a właściwie uczucia, które zmienia tylko zwrot. Bo na początku Lucy szczerze nienawidzi człowieka, z którym musi dzielić biuro. Joshua irytuje ją na wszelkie możliwe sposoby i tym, że prowadzi tajne zapiski na temat Lucy, i tym, że ubiera się w przewidywalne kolory. Dla urozmaicenia pracy kobieta stacza z przeciwnikiem wyimaginowane pojedynki: na spojrzenia, na dręczenie bez możliwości złożenia skargi do działu kadr... każdy dzień przynosi szereg nieprzyjemności i upokorzeń. W dodatku w wyniku fuzji wydawnictw pojawia się stanowisko, o które i Lucy, i Joshua powinni i chcą się ubiegać. Które z nich wygra – zostanie szefem tego drugiego. A to już zupełnie nowy rozkład sił. Na razie jednak toczy się biurowa gra. Aż do momentu, gdy Lucy i Joshua odkrywają wzajemne pożądanie.
Ponieważ autorka od początku zawęża akcję do dwóch postaci, wiadomo, że to im będzie się kibicować. I po tym, jak wiele wysiłku wkłada w "obrzydzenie" Josha czytelniczkom, jest wręcz dziwne, że chce to później odkręcać. Wystarcza jednak kilka dotyków czy gorących wyznań, żeby biurowy romans wybuchł. "Wredne igraszki" wredne są tylko na początku, kiedy bohaterowie znajdują nić porozumienia, przestaje między nimi iskrzyć, przynajmniej w ten inteligentny i zabawny sposób, którym autorka kupiłaby sobie większość odbiorców. Kiedy wszystko zaczyna obracać się wokół seksu i wizji związku w dalekiej przyszłości - nie ma już powodu, by z taką uwagą śledzić poczynania postaci. Staje się po prostu to, co stać się musi - już bez fajerwerków tekstowych. Sally Thorne wie, że czytelniczki oczekiwać po niej będą opisów miłosnych igraszek, ale i tradycyjnego baśniowego zwieńczenia opowieści - może więc dowolnie modyfikować konwencję na początku, bo i tak od niej nie ucieknie. Nie ma do powiedzenia w ramach relacji damsko-męskich nic odkrywczego, ale też na odkrywczości jej niespecjalnie zależy - liczy się przyciągnięcie do książki obietnicą pikanterii i sercowych relacji. Lucy w swoich poczynaniach może być daleka od ideału, i tak Joshua widzi w niej spełnienie marzeń i nie dostrzega wad. Sam może udowodnić, że warto mu zaufać - i w ten sposób rozbudzić miłość kobiety.
"Wredne igraszki" mają dwa narracyjne rozwiązania. Jednym są sarkastyczne uwagi Lucy: autorka zapewnia odbiorczyniom wgląd w myśli tej postaci, więc i dostęp do nieujawnianych na forum publicznym spostrzeżeń, a Lucy jest autoironiczna i kąśliwa. Drugie wywodzi się z mody na powieści erotyczne - zmysłowość przenoszona do opisów jest odpowiedzią na rynkowe wymagania. Sally Thorne stawia na drobiazgowość. W opowieści o Lucy i Joshui nie pomija żadnego detalu, z niekończących się analiz spojrzeń i westchnień buduje całą opowieść uczuciową. Nudne biuro staje się więc miejscem flirtu, a i szansy na poprawę losu. Jednak po tę powieść sięgnąć powinny tylko te czytelniczki, które oczekują nieskomplikowanej w gruncie rzeczy fabuły i wolą psychologiczne oceny niż akcję.
Przyciąganie
Nie ma tu zaskoczenia, "Wredne igraszki" przygotowane są jako romans i już w zdaniu na okładce o "seksownym romansie biurowym" jest mowa. Tyle tylko, że Sally Thorne rozwija ów romans pod kątem narracyjnym, sporo energii poświęca na to, by jak najdokładniej opisać przemyślenia Lucy na temat Joshui – i na bazie autoanaliz bohaterki budować historię rozkwitającego uczucia, a właściwie uczucia, które zmienia tylko zwrot. Bo na początku Lucy szczerze nienawidzi człowieka, z którym musi dzielić biuro. Joshua irytuje ją na wszelkie możliwe sposoby i tym, że prowadzi tajne zapiski na temat Lucy, i tym, że ubiera się w przewidywalne kolory. Dla urozmaicenia pracy kobieta stacza z przeciwnikiem wyimaginowane pojedynki: na spojrzenia, na dręczenie bez możliwości złożenia skargi do działu kadr... każdy dzień przynosi szereg nieprzyjemności i upokorzeń. W dodatku w wyniku fuzji wydawnictw pojawia się stanowisko, o które i Lucy, i Joshua powinni i chcą się ubiegać. Które z nich wygra – zostanie szefem tego drugiego. A to już zupełnie nowy rozkład sił. Na razie jednak toczy się biurowa gra. Aż do momentu, gdy Lucy i Joshua odkrywają wzajemne pożądanie.
Ponieważ autorka od początku zawęża akcję do dwóch postaci, wiadomo, że to im będzie się kibicować. I po tym, jak wiele wysiłku wkłada w "obrzydzenie" Josha czytelniczkom, jest wręcz dziwne, że chce to później odkręcać. Wystarcza jednak kilka dotyków czy gorących wyznań, żeby biurowy romans wybuchł. "Wredne igraszki" wredne są tylko na początku, kiedy bohaterowie znajdują nić porozumienia, przestaje między nimi iskrzyć, przynajmniej w ten inteligentny i zabawny sposób, którym autorka kupiłaby sobie większość odbiorców. Kiedy wszystko zaczyna obracać się wokół seksu i wizji związku w dalekiej przyszłości - nie ma już powodu, by z taką uwagą śledzić poczynania postaci. Staje się po prostu to, co stać się musi - już bez fajerwerków tekstowych. Sally Thorne wie, że czytelniczki oczekiwać po niej będą opisów miłosnych igraszek, ale i tradycyjnego baśniowego zwieńczenia opowieści - może więc dowolnie modyfikować konwencję na początku, bo i tak od niej nie ucieknie. Nie ma do powiedzenia w ramach relacji damsko-męskich nic odkrywczego, ale też na odkrywczości jej niespecjalnie zależy - liczy się przyciągnięcie do książki obietnicą pikanterii i sercowych relacji. Lucy w swoich poczynaniach może być daleka od ideału, i tak Joshua widzi w niej spełnienie marzeń i nie dostrzega wad. Sam może udowodnić, że warto mu zaufać - i w ten sposób rozbudzić miłość kobiety.
"Wredne igraszki" mają dwa narracyjne rozwiązania. Jednym są sarkastyczne uwagi Lucy: autorka zapewnia odbiorczyniom wgląd w myśli tej postaci, więc i dostęp do nieujawnianych na forum publicznym spostrzeżeń, a Lucy jest autoironiczna i kąśliwa. Drugie wywodzi się z mody na powieści erotyczne - zmysłowość przenoszona do opisów jest odpowiedzią na rynkowe wymagania. Sally Thorne stawia na drobiazgowość. W opowieści o Lucy i Joshui nie pomija żadnego detalu, z niekończących się analiz spojrzeń i westchnień buduje całą opowieść uczuciową. Nudne biuro staje się więc miejscem flirtu, a i szansy na poprawę losu. Jednak po tę powieść sięgnąć powinny tylko te czytelniczki, które oczekują nieskomplikowanej w gruncie rzeczy fabuły i wolą psychologiczne oceny niż akcję.
poniedziałek, 9 lipca 2018
Maria Semple: Dziś będzie inaczej
W.A.B., Warszawa 2018.
Śmiech z życia
"Dziewczynki Floodów" to obrazkowa "powieść", jaką Eleanor przygotowała o sobie i swojej siostrze Ivy. Powieść przeleżała w wydawnictwie bez echa – a w życiu Eleanor nastąpiło tyle wstrząsów, że właściwie nie ma już co próbować wskrzesić dawnego projektu. Kilkanaście obrazków o małych dziewczynkach, które przeżywają wizytę niedźwiedzia w domu to jedyne, czym mogła się pochwalić bohaterka kiedyś. Jej praca trafia do powieści "Dziś będzie inaczej": na specjalnej wkładce z kredowego papieru pojawiają się ilustracje i komentarze do nich. Ale "Dziewczynki Floodów" to tylko jeden z akcentów powieści "Dziś będzie inaczej". Owszem, wyróżniający ją odrobinę spośród obyczajówek - bo poza historiami kulinarnymi rzadko się zdarza, żeby temat działań bohaterek trafiał do powieści jako ilustracja akcji – ale na pewno nie jedyny czy najważniejszy. Maria Semple stara się bowiem upewnić swoje czytelniczki, w sposób serialowy, że mają prawo popełniać błędy, nie być idealne czy realizować najgłupsze pomysły, jakie przyjdą im w danym momencie do głowy. Nie powinny tylko się ograniczać. Eleanor Flood ograniczeń nie zna, nie podporządkowuje się konwenansom. Synowi nadała imię, jakie podpowiedział słownik w telefonie (Timby doskonale tę historię zna) - pozwala dziecku interesować się kosmetykami, makijażem i modą i nie uważa, że powinna namawiać go na bardziej "chłopięce" zabawy; co więcej, nie przychodzi jej do głowy, że Timby z powodu swojej inności mógłby gdziekolwiek mieć problemy. Sama Eleanor bez skrępowania opowie i o braku intymnego życia z mężem, i o kolejnych porażkach - w pracy, w domu, w relacjach ze znajomymi i nieznajomymi. Eleanor Flood stworzona jest do tego, by popełniać błędy - sprawia jej to nawet rodzaj perwersyjnej satysfakcji – ta bohaterka musi pokazać innym, że doskonała nie jest. I czyni to aż do przesady. Maria Semple korzysta z wyolbrzymień niemal na każdej stronie, nie potrafi przedstawiać zwyczajnego życia kobiety, wydaje jej się to nudne i bez wyrazu. Chętnie za to podchodzi do tematu prześmiewczo, jakby zamierzała dać upust złości na kolejne portrety z kolorowych magazynów. Eleanor może sobie wyobrażać, że dziś będzie inaczej, że wszystko się zmieni, że uda jej się zrealizować plany i żyć tak, jak podpowiadają reklamy czy pisemka. Ale pozostaje rysowniczką w zespole, który niekoniecznie zawsze przynosi satysfakcję zawodową, jej siostra wyszła za mąż za znienawidzonego przez Eleanor człowieka i szwagier aż do skutku dąży do kłótni i zerwania relacji. Timby nie rozumie, dlaczego matka twierdzi, że ma siostrę, skoro zawsze twierdziła, że jej nie ma. Dysfunkcjonalne wydarzenia odbijają się i na bohaterce, i na jej narracji. Bo Maria Semple przede wszystkim w języku akcentuje cichy bunt postaci.
Jest ta powieść dosyć przewidywalna. To znaczy – autorka rezygnuje ze schematów obyczajówek, nie czerpie inspiracji z bestsellerów, pozostaje na uboczu ze swoją "niedoskonałą" relacją. Prowadzi historię tak, by odbiorczynie nie domyślały się, co się zaraz wydarzy, zresztą w natłoku spraw, którymi przejmuje się Eleanor nie ma miejsca na wyprzedzanie toku akcji. W tym wszystkim Eleanor ma dodawać otuchy, udowadniać, że kobiety nie mają obowiązku być najlepszymi żonami i matkami, że mają prawo do złości, frustracji czy kryzysów. Nikt tego bohaterce nie odbierze, nikt też - poza nią samą - nie oczekuje pasma sukcesów na każdym gruncie. Maria Semple w "Dziś będzie inaczej" chce przywracać normalność.
Śmiech z życia
"Dziewczynki Floodów" to obrazkowa "powieść", jaką Eleanor przygotowała o sobie i swojej siostrze Ivy. Powieść przeleżała w wydawnictwie bez echa – a w życiu Eleanor nastąpiło tyle wstrząsów, że właściwie nie ma już co próbować wskrzesić dawnego projektu. Kilkanaście obrazków o małych dziewczynkach, które przeżywają wizytę niedźwiedzia w domu to jedyne, czym mogła się pochwalić bohaterka kiedyś. Jej praca trafia do powieści "Dziś będzie inaczej": na specjalnej wkładce z kredowego papieru pojawiają się ilustracje i komentarze do nich. Ale "Dziewczynki Floodów" to tylko jeden z akcentów powieści "Dziś będzie inaczej". Owszem, wyróżniający ją odrobinę spośród obyczajówek - bo poza historiami kulinarnymi rzadko się zdarza, żeby temat działań bohaterek trafiał do powieści jako ilustracja akcji – ale na pewno nie jedyny czy najważniejszy. Maria Semple stara się bowiem upewnić swoje czytelniczki, w sposób serialowy, że mają prawo popełniać błędy, nie być idealne czy realizować najgłupsze pomysły, jakie przyjdą im w danym momencie do głowy. Nie powinny tylko się ograniczać. Eleanor Flood ograniczeń nie zna, nie podporządkowuje się konwenansom. Synowi nadała imię, jakie podpowiedział słownik w telefonie (Timby doskonale tę historię zna) - pozwala dziecku interesować się kosmetykami, makijażem i modą i nie uważa, że powinna namawiać go na bardziej "chłopięce" zabawy; co więcej, nie przychodzi jej do głowy, że Timby z powodu swojej inności mógłby gdziekolwiek mieć problemy. Sama Eleanor bez skrępowania opowie i o braku intymnego życia z mężem, i o kolejnych porażkach - w pracy, w domu, w relacjach ze znajomymi i nieznajomymi. Eleanor Flood stworzona jest do tego, by popełniać błędy - sprawia jej to nawet rodzaj perwersyjnej satysfakcji – ta bohaterka musi pokazać innym, że doskonała nie jest. I czyni to aż do przesady. Maria Semple korzysta z wyolbrzymień niemal na każdej stronie, nie potrafi przedstawiać zwyczajnego życia kobiety, wydaje jej się to nudne i bez wyrazu. Chętnie za to podchodzi do tematu prześmiewczo, jakby zamierzała dać upust złości na kolejne portrety z kolorowych magazynów. Eleanor może sobie wyobrażać, że dziś będzie inaczej, że wszystko się zmieni, że uda jej się zrealizować plany i żyć tak, jak podpowiadają reklamy czy pisemka. Ale pozostaje rysowniczką w zespole, który niekoniecznie zawsze przynosi satysfakcję zawodową, jej siostra wyszła za mąż za znienawidzonego przez Eleanor człowieka i szwagier aż do skutku dąży do kłótni i zerwania relacji. Timby nie rozumie, dlaczego matka twierdzi, że ma siostrę, skoro zawsze twierdziła, że jej nie ma. Dysfunkcjonalne wydarzenia odbijają się i na bohaterce, i na jej narracji. Bo Maria Semple przede wszystkim w języku akcentuje cichy bunt postaci.
Jest ta powieść dosyć przewidywalna. To znaczy – autorka rezygnuje ze schematów obyczajówek, nie czerpie inspiracji z bestsellerów, pozostaje na uboczu ze swoją "niedoskonałą" relacją. Prowadzi historię tak, by odbiorczynie nie domyślały się, co się zaraz wydarzy, zresztą w natłoku spraw, którymi przejmuje się Eleanor nie ma miejsca na wyprzedzanie toku akcji. W tym wszystkim Eleanor ma dodawać otuchy, udowadniać, że kobiety nie mają obowiązku być najlepszymi żonami i matkami, że mają prawo do złości, frustracji czy kryzysów. Nikt tego bohaterce nie odbierze, nikt też - poza nią samą - nie oczekuje pasma sukcesów na każdym gruncie. Maria Semple w "Dziś będzie inaczej" chce przywracać normalność.
niedziela, 8 lipca 2018
Naomi Alderman: Siła
Marginesy, Warszawa 2018.
Odkryta moc
A gdyby tak wszystkie kobiety odnalazły w sobie niezwykłą siłę? Gdyby miały organ produkujący elektryczność i mogły porażać prądem każdego, kto stwarza dla nich zagrożenie? Albo po prostu dla zabawy? Naomi Alderman sprawdza, jak to się dzieje, że okoliczności - a nie uwarunkowania kulturowe - wpływają na przyjmowaną w społeczeństwie pozycję kata lub ofiary. Bohaterki "Siły" mają w sobie zwój i są w stanie razić gromami wszystkich, którzy się im sprzeciwią. Zwój czasami przynosi trochę problemów w obsłudze, ale można wyćwiczyć umiejętność posługiwania się nim. Na początku zjawisko budzi zdziwienie i ciekawość. Z czasem zamienia się wręcz w religię - bo opanowanie zasad działania zwoju prowadzi nawet do "cudownych" uzdrowień. Wystarczy tylko dodać odpowiednie modlitwy, przekonać społeczeństwo, że Bóg to kobieta, że wszystko dzieje się dzięki Matce Ewie – by zyskać nieograniczoną władzę. Wreszcie nadchodzi też czas zemsty, czas odegrania się na mężczyznach za całe wieki gwałtów, dyskryminacji i upokorzeń. Kobiety miotające pioruny – i można zapomnieć o stereotypach związanych ze słabą płcią.
"Siła" sama w sobie oparta jest na odwróconym stereotypie i dość powierzchowna, chociaż Alderman dobrze odwzorowuje mechanizmy tworzenia się nowych religii czy przemian społecznych - w przyspieszonym tempie i w sposób wyostrzony. Jednak w pędzie do brutalnej potyczki, pojedynku między płciami, zapomina autorka o psychologicznych aspektach podejmowanych decyzji, jakby sam dostęp do broni i do rzekomej wolności, jaką daje siła, gwarantował określone postępowanie. W efekcie pojawia się pytanie, czy mężczyźni - po latach zmagań z brutalnością kobiet – nie są automatycznie oceniani jako płeć łagodna i niekonfliktowa. Jest to powieść prześmiewcza, ale i gorzka jednocześnie, chociaż satyryczna i groteskowa - funkcjonować może jako przestroga.
Naomi Alderman nie zastanawia się nad swoimi postaciami, przynajmniej tymi posługującymi się zwojem jako sposobem na rozwiązywanie problemów i leczenie traum. Splata w jedną opowieść historie kilku kobiet i tak już pokaleczonych przez życie. Wszystkie bohaterki "Siły" mają powody, żeby mścić się na mężczyznach i dodawać im cierpień - łatwo zrozumieć ich decyzje, kiedy ma się w pamięci szereg krzywd. Tu przemoc rodzi przemoc, nie ma właściwie wyjścia z kręgu nienawiści. Ale poza akcją jak z filmu sensacyjnego, Naomi Alderman próbuje też zabaw gatunkowych. Wplata do książki rozdziały o różnej proweniencji, sięga po teksty użytkowe i po imitacje pism "natchnionych", wykorzystuje też oryginalną ramę kompozycyjną - przekonuje odbiorców, że książka o kobietach, które panują nad światem jest dziełem mężczyzny, i to wiele lat po apokalipsie. Przewrotna rama z jednej strony przypomina o fikcyjności akcji, z drugiej – ma treść uwiarygodnić (w końcu pisarz i redaktorka wymieniający się uwagami doświadczyli podobnych wydarzeń lub są świadomi ich istnienia w odległej przeszłości - to, co dla czytelników okazuje się futurystyczne, dla bohaterów ramy tomu jest zwyczajną relacją).
"Siła" zbudowana jest na krzyku. To książka, która wprowadza ciekawe z punktu widzenia czytelników rozwiązania i pozwala zastanowić się nad tym, co by było, gdyby rzeczywiście do wojny płci doszło. Temat, który polscy odbiorcy mieli w "Seksmisji" jako komediowy, tu zamienia się w tragedię na wielką skalę, na śmiech - poza gorzką satyrą - miejsca nie ma. Naomi Alderman sprawnie posługuje się stereotypami, ale ma też coś do przekazania odbiorcom.
Odkryta moc
A gdyby tak wszystkie kobiety odnalazły w sobie niezwykłą siłę? Gdyby miały organ produkujący elektryczność i mogły porażać prądem każdego, kto stwarza dla nich zagrożenie? Albo po prostu dla zabawy? Naomi Alderman sprawdza, jak to się dzieje, że okoliczności - a nie uwarunkowania kulturowe - wpływają na przyjmowaną w społeczeństwie pozycję kata lub ofiary. Bohaterki "Siły" mają w sobie zwój i są w stanie razić gromami wszystkich, którzy się im sprzeciwią. Zwój czasami przynosi trochę problemów w obsłudze, ale można wyćwiczyć umiejętność posługiwania się nim. Na początku zjawisko budzi zdziwienie i ciekawość. Z czasem zamienia się wręcz w religię - bo opanowanie zasad działania zwoju prowadzi nawet do "cudownych" uzdrowień. Wystarczy tylko dodać odpowiednie modlitwy, przekonać społeczeństwo, że Bóg to kobieta, że wszystko dzieje się dzięki Matce Ewie – by zyskać nieograniczoną władzę. Wreszcie nadchodzi też czas zemsty, czas odegrania się na mężczyznach za całe wieki gwałtów, dyskryminacji i upokorzeń. Kobiety miotające pioruny – i można zapomnieć o stereotypach związanych ze słabą płcią.
"Siła" sama w sobie oparta jest na odwróconym stereotypie i dość powierzchowna, chociaż Alderman dobrze odwzorowuje mechanizmy tworzenia się nowych religii czy przemian społecznych - w przyspieszonym tempie i w sposób wyostrzony. Jednak w pędzie do brutalnej potyczki, pojedynku między płciami, zapomina autorka o psychologicznych aspektach podejmowanych decyzji, jakby sam dostęp do broni i do rzekomej wolności, jaką daje siła, gwarantował określone postępowanie. W efekcie pojawia się pytanie, czy mężczyźni - po latach zmagań z brutalnością kobiet – nie są automatycznie oceniani jako płeć łagodna i niekonfliktowa. Jest to powieść prześmiewcza, ale i gorzka jednocześnie, chociaż satyryczna i groteskowa - funkcjonować może jako przestroga.
Naomi Alderman nie zastanawia się nad swoimi postaciami, przynajmniej tymi posługującymi się zwojem jako sposobem na rozwiązywanie problemów i leczenie traum. Splata w jedną opowieść historie kilku kobiet i tak już pokaleczonych przez życie. Wszystkie bohaterki "Siły" mają powody, żeby mścić się na mężczyznach i dodawać im cierpień - łatwo zrozumieć ich decyzje, kiedy ma się w pamięci szereg krzywd. Tu przemoc rodzi przemoc, nie ma właściwie wyjścia z kręgu nienawiści. Ale poza akcją jak z filmu sensacyjnego, Naomi Alderman próbuje też zabaw gatunkowych. Wplata do książki rozdziały o różnej proweniencji, sięga po teksty użytkowe i po imitacje pism "natchnionych", wykorzystuje też oryginalną ramę kompozycyjną - przekonuje odbiorców, że książka o kobietach, które panują nad światem jest dziełem mężczyzny, i to wiele lat po apokalipsie. Przewrotna rama z jednej strony przypomina o fikcyjności akcji, z drugiej – ma treść uwiarygodnić (w końcu pisarz i redaktorka wymieniający się uwagami doświadczyli podobnych wydarzeń lub są świadomi ich istnienia w odległej przeszłości - to, co dla czytelników okazuje się futurystyczne, dla bohaterów ramy tomu jest zwyczajną relacją).
"Siła" zbudowana jest na krzyku. To książka, która wprowadza ciekawe z punktu widzenia czytelników rozwiązania i pozwala zastanowić się nad tym, co by było, gdyby rzeczywiście do wojny płci doszło. Temat, który polscy odbiorcy mieli w "Seksmisji" jako komediowy, tu zamienia się w tragedię na wielką skalę, na śmiech - poza gorzką satyrą - miejsca nie ma. Naomi Alderman sprawnie posługuje się stereotypami, ale ma też coś do przekazania odbiorcom.
sobota, 7 lipca 2018
Jay Kristoff: Bratobójca. Wojny lotosowej księga druga
Foksal, Warszawa 2018.
Samotność
W "Bratobójcy" ważną rolę do odegrania mają sztucznożyciowcy. W świecie targanym wojną i wyniszczanym przez działania człowieka pojawiają się ludzie "nieprawdziwi", stworzeni trochę na przekór tym realnym. Tak samo myślą i czują, tyle tylko, że ich ciała przypominają ciała robotów. Sztucznożyciowcy będą podsuwać pytania o sens egzystencji i o etykę. Nie jest to pomysł nowy, nawiązuje w pewnym stopniu do propozycji Asimova, ale Jay Kristoff tego motywu potrzebuje, żeby urozmaicić psychologiczną warstwę drugiego tomu serii o wojnach lotosowych. Gdyby nie powoływał się na takie doświadczenia, zostałaby mu tylko zemsta i poszukiwanie odwetu. Yukiko sama przeciwko wszystkim, już nie jako tancerka burzy, a rebeliantka, po śmierci ojca chce szukać sprawiedliwości. Nie boi się niczego i przed niczym się nie cofnie, autor stworzył w tej postaci niemal machinę do zabijania. Dziewczynie, która była łowczynią tygrysów lepiej nie wchodzić w drogę, zwłaszcza kiedy towarzyszy jej wierny Buruu.
Kiedy Yukiko nie może być blisko swoich towarzyszy, to Buruu zastępuje jej przyjaciół. Porozumiewa się z bohaterką w myślach i jest w stanie rozproszyć jej największe lęki. To umiejętność tym bardziej cenna, że Jay Kristoff musi poszukać największego koszmaru dla postaci, która nie boi się nikogo i niczego. Wrogiem Yukiko stają się jej myśli, a właściwie umiejętność czytania w myślach innych. Bohaterka zaczyna słyszeć głosy, nie potrafi się przed nimi uchronić, co w końcu zmienia się w najgorszą torturę. Yukiko nie tylko męczy się psychicznie, przestaje sobie radzić również pod względem fizycznym: zaczynają się uporczywe bóle głowy czy krwotoki – a wszystko przez brak szansy na wyciszenie myśli innych. Dziewczyna powoli popada w obłęd, a tu już potrzebuje pomocy z zewnątrz - bez względu na to, jak samodzielna byłaby na co dzień i w walkach.
Jest "Bratobójca" tomem obszernym (największym w cyklu) i przeznaczonym dla fanów fantastyki postapokaliptycznej. Mniej tym razem Jay Kristoff koncentruje się na opisywaniu dzieła zniszczenia: wiadomo, że lotos powoli zabija i to na różne sposoby, ale skutki jego działania mogą już pozostać w tle. Autor skupia się bardziej na ludziach i na ich relacjach, motywacji szuka głębiej niż w najbardziej oczywistych efektach rabunkowej gospodarki. W ogóle mniej zajmuje go polityka, chociaż konstrukcję rzeczywistości wymyślonej w pierwszym tomie przedstawiał dość szczegółowo. Teraz jednak może zająć się związkiem między Yukiko i Buruu i to w sposób, którego wcześnie nie sugerował. Pojawia się poważna konkurencja dla przyjaźni międzygatunkowej: Buruu wyczuwa samicę i podąża jej śladem, porzucając Yukiko w chwili, gdy ta najbardziej potrzebuje wsparcia. To wystawienie przyjaźni na poważną próbę, ale i sprawdzenie, czy silniejszy jest instynkt, czy kulturowe relacje.
Chociaż Jay Kristoff bardzo chętnie posługuje się obrazami brutalnymi, nie przymyka oczu na sceny walk i krwawe potyczki, udaje mu się też wpleść do opowieści humor. Przejawia się on najczęściej po prostu w rozmowach Buruu i Yukiko – tu mogą pojawiać się przekomarzanki albo wzajemne uszczypliwości, dobroduszne docinki, z których nic złego nie wynika. Autor popisuje się tu umiejętnością budowania zabawnych dialogów i wykorzystywania celnych ripost bez obaw, że zepsuje tym klimat dość ponurej opowieści. Jednak o śmiech w tym wypadku niespecjalnie chodzi.
Samotność
W "Bratobójcy" ważną rolę do odegrania mają sztucznożyciowcy. W świecie targanym wojną i wyniszczanym przez działania człowieka pojawiają się ludzie "nieprawdziwi", stworzeni trochę na przekór tym realnym. Tak samo myślą i czują, tyle tylko, że ich ciała przypominają ciała robotów. Sztucznożyciowcy będą podsuwać pytania o sens egzystencji i o etykę. Nie jest to pomysł nowy, nawiązuje w pewnym stopniu do propozycji Asimova, ale Jay Kristoff tego motywu potrzebuje, żeby urozmaicić psychologiczną warstwę drugiego tomu serii o wojnach lotosowych. Gdyby nie powoływał się na takie doświadczenia, zostałaby mu tylko zemsta i poszukiwanie odwetu. Yukiko sama przeciwko wszystkim, już nie jako tancerka burzy, a rebeliantka, po śmierci ojca chce szukać sprawiedliwości. Nie boi się niczego i przed niczym się nie cofnie, autor stworzył w tej postaci niemal machinę do zabijania. Dziewczynie, która była łowczynią tygrysów lepiej nie wchodzić w drogę, zwłaszcza kiedy towarzyszy jej wierny Buruu.
Kiedy Yukiko nie może być blisko swoich towarzyszy, to Buruu zastępuje jej przyjaciół. Porozumiewa się z bohaterką w myślach i jest w stanie rozproszyć jej największe lęki. To umiejętność tym bardziej cenna, że Jay Kristoff musi poszukać największego koszmaru dla postaci, która nie boi się nikogo i niczego. Wrogiem Yukiko stają się jej myśli, a właściwie umiejętność czytania w myślach innych. Bohaterka zaczyna słyszeć głosy, nie potrafi się przed nimi uchronić, co w końcu zmienia się w najgorszą torturę. Yukiko nie tylko męczy się psychicznie, przestaje sobie radzić również pod względem fizycznym: zaczynają się uporczywe bóle głowy czy krwotoki – a wszystko przez brak szansy na wyciszenie myśli innych. Dziewczyna powoli popada w obłęd, a tu już potrzebuje pomocy z zewnątrz - bez względu na to, jak samodzielna byłaby na co dzień i w walkach.
Jest "Bratobójca" tomem obszernym (największym w cyklu) i przeznaczonym dla fanów fantastyki postapokaliptycznej. Mniej tym razem Jay Kristoff koncentruje się na opisywaniu dzieła zniszczenia: wiadomo, że lotos powoli zabija i to na różne sposoby, ale skutki jego działania mogą już pozostać w tle. Autor skupia się bardziej na ludziach i na ich relacjach, motywacji szuka głębiej niż w najbardziej oczywistych efektach rabunkowej gospodarki. W ogóle mniej zajmuje go polityka, chociaż konstrukcję rzeczywistości wymyślonej w pierwszym tomie przedstawiał dość szczegółowo. Teraz jednak może zająć się związkiem między Yukiko i Buruu i to w sposób, którego wcześnie nie sugerował. Pojawia się poważna konkurencja dla przyjaźni międzygatunkowej: Buruu wyczuwa samicę i podąża jej śladem, porzucając Yukiko w chwili, gdy ta najbardziej potrzebuje wsparcia. To wystawienie przyjaźni na poważną próbę, ale i sprawdzenie, czy silniejszy jest instynkt, czy kulturowe relacje.
Chociaż Jay Kristoff bardzo chętnie posługuje się obrazami brutalnymi, nie przymyka oczu na sceny walk i krwawe potyczki, udaje mu się też wpleść do opowieści humor. Przejawia się on najczęściej po prostu w rozmowach Buruu i Yukiko – tu mogą pojawiać się przekomarzanki albo wzajemne uszczypliwości, dobroduszne docinki, z których nic złego nie wynika. Autor popisuje się tu umiejętnością budowania zabawnych dialogów i wykorzystywania celnych ripost bez obaw, że zepsuje tym klimat dość ponurej opowieści. Jednak o śmiech w tym wypadku niespecjalnie chodzi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)