* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

piątek, 17 maja 2024

Ante Tomić: Cud w Dolinie Poskoków

Noir sur Blanc, Warszawa 2024.

Poszukiwania

Egzystencja w domu pozbawionym kobiety nie jest prosta, wiedzą o tym Poskokowie. Kiedy zmarła Zora, żona Jozy, osierociła czterech dorosłych synów – wszystko zaczęło się sypać. Nawet jeśli w rodzinie nie było zgody, to matka rządziła i sterowała wszystkim, zapewniała wikt i opierunek. Teraz pięciu rosłych Poskoków musi żywić się mamałygą (z różnymi dodatkami, żeby nie było nudno – w końcu każdy posiłek jest eksperymentem kulinarnym), ubierać się w nieumiejętnie wyprane ubrania i toczyć ze sobą boje o wszystko. Ale nikt nie zgłasza pretensji o źle wykonywane prace domowe – żeby nie stać się za nie przypadkiem odpowiedzialnym. Taki stan rzeczy mógłby trwać już zawsze, ale Poskokowie nie są głupi (przynajmniej nie do końca, bo tak ogólnie to raczej są, ale cechują się pewną dozą życiowego sprytu). Jeśli uda się znaleźć żonę najstarszemu z synów, wszystko się zmieni: kobieta zaprowadzi porządki, przywróci ład i zadba o wszystko, o co Poskokowie zadbać nie potrafią. Co jednak zrobić, jeśli panowie nie mają pojęcia o damsko-męskich sprawach i zwyczajnie nie wiedzą, jak podrywać płeć przeciwną, a z kolei kobiety nie zapuszczają się do Doliny Poskoków, bo nie mają po co? Ante Tomić jest między innymi satyrykiem i jako satyryk bardzo mocno wyczulony jest na absurdy i komizm sytuacyjny. Proponuje książkę, która bez trudu przenika przez granice – wypełnioną dowcipami mocnymi, ostrymi i podważającymi realizm – polskim czytelnikom skojarzy się najbardziej z czeskim poczuciem humoru, ale jest w tym większa kąśliwość i nastawienie na rubaszne obserwacje pozbawione wulgarności. „Cud w Dolinie Poskoków to powieść, w której każdy kolejny akapit dostarcza powodów do radości – zwłaszcza gdy zapomni się o empatii. Zresztą chociaż Poskokowie na swój przewrotny sposób dają się lubić, to współczucia nie budzą – oni wiedzą, jak poradzić sobie w świecie, w którym rządzą twarde zasady. Może zatem Ante Tomić dowolnie doświadczać bohaterów, może szykować im kolejne pułapki, rozczarowania, klęski i potyczki – ku uciesze odbiorców, oderwanych na moment od codzienności. Jest to powieść, która przenosi do innego świata, zrywa z istniejącymi regułami życia społecznego, za to buduje nowe-stare ustalenia oparte na surowości i prawie silniejszego. Tu nie ma miejsca na sentymenty, a kiedy już pojawi się miłość, przybierze niespodziewane kształty. Do tego „Cud w Dolinie Poskoków” jest powieścią o świetnym rytmie, imponującą narracyjnym rozmachem. Na bazie oryginalnych pomysłów (wykorzystujących przecież odwieczne mocne tematy) autor tka gawędziarską relację, anegdotyczną i dygresyjną, a przecież bardzo spójną, rytmiczną i zwartą. Jest tu wszystko, czego chciałoby się od wybitnej prozy – a rozrywka, którą Ante Tomić dostarcza, to miły dodatek do całości. Idealnie skomponowana książka jest jednocześnie nawiązaniem do klasyki w formie, kolejne rozdziały mają rozbudowane tytuły (to mikrostreszczenia zawartości, rozbudzające ciekawość i apetyty czytelników). Tu pięści idą w ruch znacznie częściej niż mózgi – ale w samej prozie to nie przeszkadza, bo intelektualna uczta to coś, czego można się po publikacji spodziewać. Ante Tomić zakotwicza wprawdzie tekst w bałkańskich realiach, przemierza Chorwację – ale nie ma to większego znaczenia, małość i małostkowość ludzi nie zna granic i charakterologiczne portrety (oczywiście wyostrzane prawami satyry) imponują celnością.

czwartek, 16 maja 2024

Ewa Borowska: Szkoła i ja. Budujemy poczucie własnej wartości

Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.

Klasa

W tym cyklu dzieci przekonują się, na co zwracać uwagę w szkolnej społeczności. Picture booki są jednocześnie przewodnikami – można je wykorzystywać do ćwiczenia samodzielnego czytania albo do przygotowania się do szkolnych obowiązków, tak, żeby nic kilkulatków nie zaskoczyło. Ewa Borowska zajmuje się teraz zagadnieniem dość egzotycznym z perspektywy najmłodszych – ale prezentuje je tak, żeby odbiorcy od razu wiedzieli, z czym się wiąże. „Budujemy poczucie własnej wartości” to publikacja niezbyt skomplikowana tekstowo – nie wymaga długich godzin spędzanych na lekturze, wystarczy parę minut, żeby zapoznać się z proponowanymi przez autorkę treściami i przyswoić ich sens – da się też tę książkę wykorzystywać jako trening w rozpoznawaniu liter. Żeby kilkulatkom nie nudziła się opowieść, Ewa Borowska powołuje do istnienia dwoje uczniów – Antka i Zosię. Antek lubi rysować i czytać książki, Zosia potrzebuje ruchu – uwielbia tańczyć i świetnie radzi sobie z angielskim. Ci bohaterowie będą przewodnikami po zasadach panujących w szkolnej społeczności.

Większą część każdej rozkładówki zajmuje obrazek (czasami z dołączonymi drobnymi dopiskami lub podpisami, żeby odbiorcy mogli się zorientować, kto jest kim i z czym się mierzy). U góry pojawia się hasło przewodnie, motyw, który warto zapamiętać i przyswoić (w formie streszczenia lub spisu treści widnieją one w zestawie na początkowej rozkładówce – mają nie tylko przygotować dzieci do tego, co znajdą w książce, ale też zapaść w pamięć). Z sytuacją, która może się powtórzyć w rzeczywistości – i która zapewne stanie się udziałem odbiorców – zapoznawać dzieci ma krótka historyjka. Jednoakapitowe wprowadzenie – zaledwie kilka wersów, w których Ewa Borowska bez zbędnych komplikacji pokazuje relacje między uczniami. Do tego kilka komentarzy wprowadzanych bezpośrednio w komiksowych dymkach – tak, żeby zdynamizować narrację i ułatwić lekturę dzieciom. Można w ten sposób bardzo szybko dotrzeć do sedna informacji przekazywanych przez autorkę – i przeanalizować ich znaczenie. Bardzo różne tematy Ewa Borowska porusza: podpowiada, co zrobić, kiedy ktoś się smuci i jak reagować, gdy widzi się, że starsi koledzy znęcają się nad młodszymi. Jest tu oswajanie lęku przed zmianami i tego przed popełnianiem błędów na oczach całej klasy. Jest wprowadzenie do samodzielności (dzieci mogą same pakować plecaki albo wybierać ubrania – dzięki temu będą mogły nosić to, na co mają ochotę, przynajmniej w pewnych granicach). Dzieci dowiedzą się też, że nie muszą lubić każdego (ale powinny wszystkich szanować) – i że nie wszystkich interesuje to samo. To motywy, które dla dorosłych są oczywiste – i łatwo mogą umknąć w codziennych rozmowach. A przecież dla dzieci wcale nie muszą brzmieć tak naturalnie – w związku z tym autorka pełni ważną funkcję, przekłada rzeczywistość z tej oswojonej przez starsze pokolenia na to, co widzą wokół siebie dzieci.

Ten tomik może się podobać nie tylko ze względu na treść. Owszem, bardzo ładnie Ewa Borowska przedstawia kolejne szkolne scenki – przekonuje do siebie prawdziwością i celnością samych problemów. Ale liczą się tu też bardzo kolorowe ilustracje, wyraźne kształty i zrozumiałe dla wszystkich obrazki. Chociaż to mocno pedagogiczne wywody – ich edukacyjny charakter został starannie zamaskowany przez zabawę. Książkę dzieci będą czytać z zainteresowaniem – a przyniesie im ona zestaw cennych wskazówek co do tego, jak odnaleźć się w szkolnej rzeczywistości.

środa, 15 maja 2024

Bettina Kleinszig: Bazyliszek. Niesamowite przygody Bastiana Zekoffa

Kropka, Warszawa 2024.

Pułapka pod budynkiem

Polskich czytelników ta historia nie zaskoczy – Bettina Kleinszig sięga po legendy, żeby zbudować współczesną powieść dla młodszych nastolatków i dzieci. Tu sprawa bazyliszka nikogo nie będzie zaskakiwać – rozwiązania, na które bohaterowie książki muszą dopiero wpaść, każdemu dziecku w Polsce są znane – żeby pokonać bazyliszka, trzeba mieć lustro. A jeśli zwierciadła pod ręką nie ma, należy trochę pokombinować z odbiciami i refleksami, światłem i pułapkami na potwora. Bastian i Johann – oraz starsza siostra Bastiana, Teresa – bawią się w opuszczonych piwnicach. Niezależnie od rzeczywistych zagrożeń (w postaci – choćby – zapadających się stropów) to miejsce skrywa w sobie groźne tajemnice. Gdyby na dole mieszkali bezdomni, wszystko wydawałoby się prostsze. Niestety – obecność potwora wydaje się coraz bardziej oczywista. Najgorzej, że pradziadek Bastiana, który przybył z Bułgarii, wie doskonale, czym grozi spotkanie z bazyliszkiem, ale nie chce, żeby dzieci w ogóle wdawały się w jakiekolwiek relacje z potworem: nie zamierza więc udzielać żadnych rad ani wskazówek. Polowanie na bazyliszka obejmuje między innymi lekturę starych dokumentów i poszukiwanie sposobu na poradzenie sobie z problemem. Chłopcy są zdani na siebie – nikt z dorosłych nie uwierzy im w konieczność pokonania bestii, a pradziadek nie kwapi się z pomocą. Woli działać sam – i to dopiero oznacza prawdziwe niebezpieczeństwo. Bo jeśli starszy pan uda się z lustrem do podziemi, zdarzyć się może wszystko. Bastian i Johann muszą błyskawicznie dorosnąć, wypracować jakikolwiek plan działania i zdobyć się na odwagę potrzebną do pokonania potwora i ocalenia ważnego dla nich człowieka.

„Bazyliszek” to jedna z powieści w serii Niesamowite przygody Bastiana Zekoffa – liczy się tutaj tempo akcji i mnóstwo dynamicznych działań. Bettina Kleinszig nie ma czasu na rozważania na temat psychologii postaci, woli, żeby przemawiały czyny – takie rozwiązanie przypadnie do gustu młodym czytelnikom, do których kierowana jest książka. Tu nie ma sensu rozdmuchiwanie opisów – ani poszukiwanie prawdy czy prawdopodobieństwa – chodzi o adrenalinę, szybkość i zmiany wydarzeń. Autorka dba o motywacje postaci – musi upewnić się, że nie zrezygnują w trakcie polowania na bazyliszka – że do końca będą angażować odbiorców w przedziwną akcję. Niebezpieczeństwo czai się bardzo blisko, ale powiązane jest z zamierzchłymi czasami – żeby uświadomić dzieciom, że temat nie jest wymysłem autorki, wytworem wyobraźni dzisiaj – a nawiązaniem do przeszłości i tradycji. Nie ma tu legendy, została za to wykorzystana postać znana z dawnych przekazów: to czynnik dynamizujący opowieść i przydający się do przyciągnięcia młodych czytelników. Powieść jest nastawiona na młodych poszukiwaczy przygód – dostosowana do lektur lubianych przez dzisiejsze młodsze nastolatki – bez zbędnych słów, z odpowiednim ładunkiem silnych emocji i zagrożeń. Jest to powieść, która ma trzymać w napięciu, ale nie męczyć. Może wzbudzić zainteresowanie legendami i stworami zapładniającymi wyobraźnię twórców – a może pokazać zwyczajnie, jak wykorzystywać już istniejące pomysły do stworzenia nowej jakości.

wtorek, 14 maja 2024

Simon Shuster: Showman. Wołodymyr Zełenski i inwazja, która uczyniła go przywódcą

Marginesy, Warszawa 2024.

Rządzenie

Luty 2022 – cały świat poznaje nazwisko prezydenta Ukrainy, Wołodymyra Zełenskiego. Z czasem zainteresowanie tą postacią nie słabnie – i to wyjaśnia ukazanie się na rynku książki „Showman. Wołodymyr Zełenski i inwazja, która uczyniła go przywódcą”. Simon Shuster tworzy tom reportażowy, z całą świadomością faktu, że nie może zaproponować czytelnikom ani pełnej biografii, ani – całościowego obrazu wojny. Decyduje się zatem na relację z placu boju, dokument i przegląd charakterystycznych postaw czy decyzji, na rozmowy z Zełenskim i ludźmi z jego otoczenia – i ze zgromadzonych w ten sposób danych układa opowieść o tym, co dzieje się na wschodzie Europy. Trochę wbrew tytułowi nie zawsze uwagę ogniskuje na prezydencie Ukrainy, znacznie częściej interesują go polityczne decyzje i reakcje: Zełenski wiele razy będzie się usuwać na margines, bo sprawy kraju są ważniejsze. Ale Shuster odpowiada na wiele pytań, jakie zadawaliby sobie odbiorcy, interesuje się też prywatnym życiem prezydenta Ukrainy – na tyle, na ile jest to możliwe w trudnej sytuacji wojennej. Rozmawia z pierwszą damą Ukrainy, szuka sposobów na pokazanie, jak wojna wpłynęła na rodzinę Zełenskiego – unika jednak tanich sentymentów i nadmiernej wylewności. Pomnik, jaki stawia Zełenskiemu, z rzadka miewa drobne rysy – przeważnie liczy się męstwo, trwanie na stanowisku i umiejętne budowanie morale przez prezydenta.

Na początku odrobinę przedstawia autor drogę Zełenskiego – najpierw w kabarecie, później w polityce. Co ciekawe, nie uwzględnia przy tym różnic w odbiorze żartu w różnych krajach: jeśli ocenia krytycznie dowcipy padające ze sceny, to nie bierze pod uwagę ich odbioru i potrzeb odbiorców, a automatycznie szufladkuje jako slapstick – fakt, że nie to jest najważniejszą składową wizerunku bohatera tomu, jednak uproszczenia w tej kwestii idą dość daleko. Kiedy Zełenski bierze pod uwagę kandydowanie na stanowisko prezydenta Ukrainy – książka zaczyna nabierać tempa, po to, żeby wytracić je już po lutym 2022. Bo tylko tu Simon Shuster może zaprezentować największą metamorfozę bohatera tomu, tylko tu zyskuje też wielkie zdynamizowanie historii – później kieruje się w stronę samej wojny, a to już automatycznie robi się literacko mniej atrakcyjne. Sam autor niekoniecznie sili się na literackość i poszukiwania stylistyczne – skoro ma do przekazania prawdę i zestaw wydarzeń. Koncentruje się zatem na sprawach wagi państwowej, towarzyszy prezydentowi Ukrainy lub jego bliskim, kiedy tylko jest to możliwe – i próbuje wytłumaczyć czytelnikom, na czym polegają umiejętności przeniesione ze świata show-biznesu do polityki. Przedstawia zachowania ludzi z bliskiego kręgu prezydenta, a także postawy Zełenskiego, który nie zamierza ustępować w żadnej sytuacji. Dla uzupełnienia tego obrazu pokazuje od czasu do czasu stanowisko żony – oraz kreowanie medialnego wizerunku, zajmuje się też wystąpieniami Zełenskiego na forum międzynarodowym. Pokazuje, jak wygląda wojna z perspektywy prezydenta Ukrainy – i to będzie najbardziej opierająca się czasowi część książki. „Showman” nie jest typową biografią, zresztą nie może nią być – to obraz prezydenta, który zamierza swoim zachowaniem wspierać naród.

poniedziałek, 13 maja 2024

Marta Matyszczak: Przepraszam, tu był trup

Dolnośląskie, Wrocław 2024.

Podcast

Marta Matyszczak rozwijała do tej pory równolegle dwie serie powieści kryminalnych – Kryminał pod psem, cykl z Szymonem Solańskim i Różą Kwiatkowską komentowany z przekąsem przez psa Gucia uwielbianego przez wszystkich fanów cyklu – oraz Kryminał z pazurem, zestaw nieco mroczniejszych książek z wyjątkowo sarkastyczną narratorką, kotką Burbur. Nie lada problem będzie mieć, kiedy odbiorcy zażądają błyskawicznego uzupełniania trzeciego fantastycznego cyklu – Zbrodnie na podsłuchu wprawdzie pozbawione są zwierząt komentujących rzeczywistość, ale pierwszy tom udał się autorce znakomicie. „Przepraszam, tu był trup” to książka wymarzona dla wszystkich, którzy chcą rozpocząć swoją przygodę z kryminałami Marty Matyszczak (albo z gatunkiem w ogóle), pełna ciekawych postaci i bogata w wydarzenia, które podbarwiane są ostrą i celną satyrą na social media. I właśnie w tym upatruje autorka szansy na oderwanie się od dotychczasowych pomysłów, a wychodzi jej to po prostu świetnie. Chociaż przecież wykorzystuje standardowy niemal w kryminałach schemat. Oto miejsce, które za chwilę z powodu warunków atmosferycznych może zostać odcięte od świata. Villa La Vistule to hotel i strefa spa – miejsce w którym można się zregenerować i skorzystać z zabiegów pielęgnacyjnych. Na otwarcie zjeżdżają się przede wszystkim internetowi celebryci – ale nie tylko oni. Jest tu najsłynniejsza w kraju trenerka fitness, która będzie prowadzić dla gości specjalne zajęcia, jest aktor (serialowy, ale rozpoznawalny), jest vlogerka, która prowadzi lifestyle’owe popularne kanały, ale pojawiają się również lokalne tuzy i ludzie, którzy mają do zaoferowania produkty potrzebne w działalności hotelowej: producentka ekologicznych kosmetyków czy cukiernik, którego wypieki są sławne na całą okolicę. Wszyscy goście mają jedno zadanie: kręcić rolki i pisać posty o tym, jak zostali ugoszczeni w hotelu. To wręcz wymarzony sposób na promowanie miejsca i w miarę tanie dotarcie do kolejnych klientów. Nad wszystkim czuwa menedżerka hotelu, która wydaje się być w każdym miejscu i obserwuje swoich gości, w razie potrzeby służąc wyjaśnieniami.

I w tym towarzystwie znajduje się też Rita Braun, kobieta, która stanie się spoiwem serii. To Rita zacznie wkrótce prowadzić podcast Zbrodnie na podsłuchu, zainspirowana nie tylko poradami swojej przyjaciółki-vlogerki, ale też sytuacją finansową i zatrudnieniową. Rita, do niedawna pracująca na kasie w Biedronce, musi rozstać się z wizją stałej pensji. Nie zamierza też prosić o pomoc toksycznych członków rodziny. Na razie zyskuje szansę, by odpocząć od stresów i dotrzymać towarzystwa Mai, zaproszonej na otwarcie hotelu. Tam jednak – niezobligowana do działań promocyjnych – może obmyślać kolejne kroki niespodziewanej kariery.

Marta Matyszczak oddaje głos różnym gościom, a każdy z nich ujawnia w wewnętrznych monologach nie tylko poglądy na hotelową rzeczywistość (i przy okazji na zaskakującą obecność zwłok), ale też własny charakter. I tu autorka bawi się najbardziej, tworząc sylwetki megalomanów, kombinatorów, cwaniaków i dorobkiewiczów. Portretuje ludzi, którzy poza mediami, w zaciszu własnego pokoju, ujawniają drugą twarz, ośmiesza tych, którzy nie potrafią i nie chcą pracować nad charakterem. Zapewnia czytelnikom mnóstwo powodów do radości – „Przepraszam, tu był trup” to książka, która nie tylko wciąga ze względu na intrygę, ale zwyczajnie cieszy za sprawą trafnych obserwacji zjawisk w social mediach czy precyzyjnie prowadzonych charakterów. Nie zabraknie akcji rodem z filmów sensacyjnych – Marta Matyszczak przygotowuje mnóstwo niespodzianek dla czytelników. To książka, po którą warto sięgnąć – ale będzie się później z niecierpliwością czekało na kolejne części cyklu.

niedziela, 12 maja 2024

Lewis Hancox: Witajcie w St. Hell. Moje transpłciowe dorastanie

Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.

Druga płeć

Lewis Hancox dzieli się z czytelnikami swoją prywatną historią, którą przerabia na bardzo ciekawy i znaczący komiks, a właściwie – powieść komiksową. Pozwala dzięki osobistym doświadczeniom lepiej zrozumieć tych wszystkich, którzy źle czują się w swoich ciałach i potrzebują tranzycji, żeby zacząć normalnie funkcjonować. Na początku jest Lois. Nastolatka, która bunt okresu dojrzewania przechodzi inaczej niż można by się spodziewać. Dziewczyna nie cierpi swojego ciała, nie znosi dziewczyńskich ubrań (a szkolny mundurek w wersji z plisowaną spódniczką to dla niej udręka). I o ile fryzurę można jeszcze na upartego zmienić, zrezygnować z makijażu i nosić workowate stroje emo – to jednak nie wszystko uda się w ten sposób okiełznać. Zwłaszcza przemiany w organizmie napawają Lois odrazą. A ponieważ bohaterka nie akceptuje siebie – myśli, że nikt jej nigdy nie pokocha. Całą historię opowiada z perspektywy czasu Lewis – dorosły mężczyzna, który odwiedza nastolatkę, którą kiedyś był i komentuje jej odczucia czy zachowania. On wie, że wszystko skończy się dobrze, nie musi przeżywać już po raz drugi tej męki – teraz jego celem jest przedstawienie całego procesu, żeby pojęli go odbiorcy (i lekarze).

Lois ma wierną przyjaciółkę, na którą w każdych okolicznościach może liczyć – nie jest zatem całkiem wyobcowana. Nie ustrzeże jej to jednak przed szykanami i drwinami ze strony szkolnej społeczności. Każdy widzi w Lois dziwoląga: odrzucają ją dziewczyny i chłopcy. W dodatku bohaterka nie może ze względu na płeć realizować swoich pasji – uwielbia grać w koszykówkę, ale te zajęcia kierowane są tylko do chłopaków. Jakby tego było mało, rodzice Lois się rozstają – bohaterka będzie jeszcze musiała się mierzyć z rozwodem. Nie ma w domu wyedukowanych i racjonalnie myślących bliskich, ojciec zbliża się nawet do patologii, matka wydaje się być dość ograniczona – ale kiedy trzeba, to właśnie ona staje na wysokości zadania i wie, jak wspierać swoją pociechę. W końcu przychodzi ratunek. Chociaż Lois wielokrotnie dostosowuje się do sytuacji, jej cierpienia – niewidoczne niekiedy dla otoczenia – stają się jasne dla czytelników. Rozwiązaniem okazuje się tranzycja. Chociaż nie od razu da się wprowadzić ją w czyn – najpierw trzeba przeprowadzić rozmowę z rodzicami, później – przekonać lekarzy, dla których to jeszcze nowe rozwiązanie. Wszystkim wydaje się, że to kaprys, który minie – wszystkim, poza Lois, która marzy o tym, żeby pożegnać się z dziewczęcą wersją siebie. Tranzycja to nic przyjemnego, wielkie koszty i mnóstwo wyrzeczeń, trudnych rozmów i decyzji – a jednak to możliwość wyzwalająca, daje szansę na powrót do siebie. Lewis doskonale o tym wie – jest tu po to, żeby uświadomić odbiorcom, którzy są w podobnej sytuacji, że mogą zawalczyć o siebie – a wszystkim urodzonym we właściwych ciałach opowiedzieć, co czuje osoba, która chce przejść tranzycję. Ta powieść komiksowa jest bardzo potrzebna – wyjaśnia, co dzieje się w młodszych pokoleniach, skąd wysyp osób trans – które zyskują teraz możliwość na stanie się sobą. Jednocześnie „Witajcie w St. Hell. Moje transpłciowe dorastanie” to publikacja cenna i ciekawa nie tylko ze względu na odniesienia do pozaliterackiej rzeczywistości. Lewis Hancox przygotowuje bardzo dobrą fabułę: fakt, bazuje na własnych przeżyciach – ale forma, jaką wybiera, nie budzi wątpliwości: to znakomita relacja, zarówno w warstwie narracji tekstowej, jak i obrazkowej – wszystko pasuje tu do tematu i pomaga w uwypuklaniu najsilniejszych uczuć. Tych nie zabraknie. Można tę książkę traktować jako literaturę rozrywkową – ale niesie ze sobą bardzo ważne przesłania.

sobota, 11 maja 2024

Dobranoc, Muminku

Harperkids, Warszawa 2024.

Na dobranoc

Czytanie dzieciom przed snem to doskonała metoda na przyzwyczajanie ich do sięgania po książki. Ułatwia także zasypianie – nic więc dziwnego, że co pewien czas pojawiają się na rynku książeczki poruszające temat spania, szykowania się do snu, nocy i senności albo jej braku. „Dobranoc, Muminku” to tomik przywołujący znaną odbiorcom sytuację: bohater – znany z utworów Tove Jansson i absolutnie nie anonimowy dla najmłodszych choćby dzięki kreskówkom – nie może zasnąć. Szuka zatem sposobu na to, by przygotować się do snu – a jego rodzina i przyjaciele spieszą z pomocą. Każdy ma jakieś sposoby na zaśnięcie: można przytulić i podrapać po uszkach, można opowiedzieć bajkę na dobranoc, przytulić się do jakiegoś pluszaka albo otulić ulubionym kocem. Tylko że sytuacja jest naprawdę krytyczna: Muminek nie może zasnąć, nie tylko w swoim łóżku, ale nawet w miejscu, które sam sobie wybierze. Istnieje niebezpieczeństwo, że spędzi noc bezsennie, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. I tu nawet największa życzliwość ze strony bliskich na nic się nie zda. Sytuację, w której znalazł się Muminek, każdy maluch musiał przeżyć – więc lektura tym bardziej wyda się dzieciom zajmująca. Warto sprawdzić, co zrobi Muminek, żeby przywołać sen – być może da się go naśladować i rozwiązywać własne problemy dzięki postaci z bajki.

„Dobranoc, Muminku” to prosta i krótka kartonowa książeczka: nie zniszczy się zbyt łatwo i nadaje się do samodzielnego oglądania przez dzieci także dzięki zaokrąglonym rogom. Kolejne strony wypełniane są przez bajkowe ilustracje w duchu kreskówki z Muminkami – kolorowe podziały poszczególnych stron sugerują rytm czytania i pozwalają na stopniowanie napięcia. Nie ma tu zbyt wiele tekstu, ale to, co się pojawia, wystarczy, żeby dzieci pojęły istotę sytuacji i wczuły się w to, co przeżywa Muminek. Co ciekawe, obrazki są tu stonowane kolorystycznie – fioletowy, zielony, żółty i brązowy to barwy z kolejnych rozkładówek. Mają ułatwiać zasypianie i uspokoić dziecko przed snem – nie ma tu też zbyt dynamicznych scenek przedstawianych na rozkładówkach, twórcy tomiku skupiają się bardziej na przedstawianiu sylwetek bohaterów lub na sugerowaniu momentów z bajki niż na nietypowym kadrowaniu czy prezentowaniu ruchu. To wszystko pozwala lepiej przygotować malucha do snu. Oczywiście usypia też sama tematyka – poszczególne elementy tomiku zostały dobrane tak, żeby wyciszać dziecko i wprowadzić je w odpowiedni nastrój. Łatwo wzbudzić zainteresowanie tomikiem – w końcu Muminki są powszechnie znane i bardzo lubiane przez całe pokolenia, więc też wspólna lektura przed snem będzie przyjemnością dla obu stron. Ta publikacja została dobrze wymyślona – bazuje na tym, co znane, prezentuje prostą przygodę oddalającą adrenalinę czy emocjonalne wstrząsy, za to umożliwiającą identyfikowanie się z bohaterem. I to wszystko składa się na konieczność posiadania tomiku w dziecięcej biblioteczce. W końcu Muminek to bohater, który – bez względu na swoje problemy czy słabości – przyciąga.

piątek, 10 maja 2024

Jessie Inchauspe: Metoda Glucose Goddess

Marginesy, Warszawa 2024.

Zmiany w diecie

Jessie Inchauspe najpierw przekonała czytelników do swojego podejścia do zmian nawyków żywieniowych – książka „Glukozowa rewolucja” była dla wielu olśnieniem i bodźcem do zmian. Ale takie zmiany trzeba umieć wprowadzać, więc autorka wraca na rynek z jeszcze jednym poradnikiem, tym razem nastawionym na działania odbiorców. „Metoda Glucose Goddess” to publikacja, która ma stać się inspiracją do wprowadzania hacków i przekształcania ich w nawyki. Autorka proponuje cztery tygodnie, podczas których odbiorcy mają zmienić swoje przyzwyczajenia i wyrobić sobie właściwe odruchy, a także nauczyć się tego, co doprowadzi ich do poprawy stanu zdrowia. Nie ma żadnych przeciwwskazań do stosowania jej rad – jedynie osoby z nowotworami muszą konsultować zmiany w obrębie diety ze swoimi lekarzami. Jessie Inchauspe chce zarażać entuzjazmem i przekonywać czytelników do swojej metody – robi to nie tylko po to, żeby podbić rynek. Zamienia się w osobę, która ma zmotywować do działania. Zresztą perswazji podporządkowane są różne elementy książki, przygotowanej przede wszystkim na amerykański rynek. Dlatego pojawiają się w tomie – i to w każdej części – fragmenty recenzji, reklam porad. Kolejni testerzy dzielą się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami, produkując jednoakapitowe polecajki dla niezdecydowanych – oczywiście dzięki temu można się dowiedzieć, na jak wiele obszarów życia wpłynie metoda opisywana przez autorkę. Wypłaszczanie krzywych cukrowych ma stać się receptą na wszystko: lepszą kondycję i samopoczucie, zdrowie, unikanie zachcianek żywieniowych – obietnic i rozbudzanych nadziei jest tu mnóstwo. I trzeba przyznać, że uzyskane mają być niewielkim wysiłkiem. Inchauspe zdaje sobie świetnie sprawę z tego, że ludzie są słabi i nie zawsze udaje im się wytrwać w postanowieniach, nawet jeśli mają odpowiednią motywację. Podtrzymuje ich na duchu, tłumacząc, że można sobie pozwalać na słabości – byle wrócić do stosowania hacków, jak najbardziej regularnego.

Książka przygotowana jest jak poradnik czy dziennik dietetyczny dla odbiorców – można tutaj notować postępy i sprawdzać, czy metoda przyniosła zamierzone efekty. Można też próbować nowych potraw – bo większa część tomu to rodzaj nietypowej książki kulinarnej. Autorka proponuje po trzydzieści przepisów w każdej części – przy czym trzeba wziąć poprawkę na to, że sposoby na regularne picie octu są traktowane jako osobne przepisy. Na szczęście ciekawych i oryginalnych (choć nie pracochłonnych) potraw jest tu sporo, więc można przymknąć oko na porady w rodzaju gotowania jajek lub przygotowywania wody z octem. Można było jednak pomyśleć nad przygotowaniem dodatkowych receptur, a nie rozbijać temat picia octu na kilka różnych wskazówek.

Każdy tydzień to wprowadzanie jednego rozwiązania, niezbyt skomplikowanego i nie czasochłonnego – chodzi o to, żeby przyzwyczaić się do nowego i wdrożyć je w życie, tak, żeby z czasem stało się ono nawykiem, dobrym przyzwyczajeniem. Wszystko ma prowadzić do wypłaszczania krzywych cukrowych – czyli zmniejszenia skoków apetytu i głodu, a także zmian w poziomie cukru we krwi. Im mniejsze skoki tym lepiej – co autorka przedstawiła już w swojej wcześniejszej publikacji. Teraz doradza odbiorcom, jak w szybkim tempie nauczyć się czegoś na temat swoich codziennych zachowań. I jeśli ktoś ma ochotę sprawdzić, czy jej wskazówki działają, może przetestować tę książkę.

czwartek, 9 maja 2024

Eva Amores, Matt Cosgrove: Najgorszy tydzień życia. Środa

Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.

Przygoda

Im gorzej – tym lepiej. Takie motto przyświeca Evie Amores i Mattowi Cosgrove, kiedy tworzą serię Najgorszy tydzień życia, której trzecia część – „Środa” – ukazuje się właśnie na rynku. Ale w środę nie ma szkolnych przepychanek i walk o miejsce w społeczności, nie ma też szkolnych prześladowców ani rodziców przynoszących wstyd w najgorszym momencie. Środa to czas, w którym Antek Fert skazany jest wyłącznie na towarzystwo swojego przyszłego przyrodniego brata, wnerwiającego do granic możliwości idealnego Marcina. Idealny Marcin wie, jak zaleźć za skórę i z pewnością to wykorzysta – pomijając drobne chwile słabości, w których potrzebuje pomocy Antka. Zbyt mało jest tych chwil, żeby bohater mógł w relacji z arcywrogiem czuć się pewnie – więc Antka czeka kolejny koszmarny dzień w najgorszym tygodniu życia.

Nie zabraknie tu dowcipów o kupie (chociaż już nie brązowych alarmów na basenie) i o powodach, dla których sedes jawi się jako dobro najwyższe. Jednak znacznie częściej Antek będzie musiał walczyć o przetrwanie – na bezludnej wyspie, otaczany przez rekiny, w kompromitujących momentach nagrywany przez Marcina, gryziony przez kraby albo jadący na niepewnej tyrolce. Akcja toczy się tu błyskawicznie, a kolejne niebezpieczeństwa, jakie tylko można sobie wyobrazić, z pewnością się tu pojawią. Nawet gadająca papuga, która trafia do chłopców w pewnym momencie, nie zamierza być miłym i towarzyskim ptaszkiem – a przypomina o serii katastrof (to znaczy: Marcina lubi, za Antkiem, delikatnie mówiąc, nie przepada i stara się utrudnić mu egzystencję). Na bezludnej wyspie nawet ulubiony survivalowy bohater by sobie nie poradził – a co dopiero mówić o dwóch uczniach, którzy organicznie się nie znoszą i robią sobie wzajemnie na złość. Eva Amores i Matt Cosgrove bawią się, doświadczając bohaterów najbardziej, jak się da – nie muszą się tego bać, wszystko jest na niby, wszystko rozgrywa się niepoważnie, więc im więcej koszmarów ziści się Antkowi – tym lepiej. Na tym buduje się komizm książki – i całego cyklu. „Środa” to zestaw dowcipów typu put-down, im gorzej wiedzie się bohaterowi, tym lepiej będą się bawić mali czytelnicy. Narracja prowadzona jest przez Antka Ferta – i dodatkowo w komiksowych dymkach, więc lektura przebiega szybko i bez opisów spowalniających akcję. Tu może zdarzyć się wszystko (a bohater powinien przetrwać… przynajmniej do niedzieli). Liczy się wyobraźnia autorów – w zakresie produkowania kolejnych wpadek i wyzwań. Marcin nie może nagle zamienić się w sojusznika i przyjaciela, Antek musi zaliczać kolejne katastrofy – a chociaż na początku wszystko brzmi raczej jak scenariusz filmu sensacyjnego, w dodatku mało prawdopodobnego, to jednak znajduje się tu racjonalne wytłumaczenie całości. I już za chwilę bohater będzie mógł mierzyć się z czwartkiem najgorszego tygodnia życia…

środa, 8 maja 2024

Anna Dziewit-Meller: Góra Tajget

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024 (wydanie II).

Bez skargi

Na rynek powraca książka ważna i wstrząsająca, książka, której nie da się przeczytać jednym tchem – bo też i jej treść daleka jest od kojących tonów i przyjaznych obrazów. Anna Dziewit-Meller w „Górze Tajget” odwołuje się do trudnej przeszłości Śląska, ale wreszcie bez powtarzania schematów obecnych niemal w każdej moralizatorskiej opowieści. Autorka sięga do wydarzeń, które nikogo nie pozostawiają obojętnym – do krzywdy dzieci, na których przeprowadzano eksperymenty medyczne. Psychiatryk, z którego najmłodsi nie wychodzą (a kopidoł wciąż grzebie w ziemi nowe trumienki) z czasem zaczyna budzić pytania otoczenia. Jedna z pielęgniarek, która sprzeciwia się działaniom lekarki, otrzymuje pogróżki i nie może otwarcie występować w obronie najmłodszych. To, co dzieje się za murami szpitala, na długo pozostaje tajemnicą – aż w końcu ożywa, już jako upiory przeszłości, jakiej nikomu się nie życzy.

Jest tu zwyczajna rodzina. Sebastian Kowolik właśnie został ojcem i trzeźwieje po tym fakcie. Jego żona w ciąży poznaje sekrety ciotki. Wkrótce wyda na świat dziewczynkę – rosnącą w niej samej w tym czasie, w którym Zefkę pożera nowotwór z licznymi przerzutami. Na pewno nie chciałaby dla swojego dziecka dramatów, jakie stały się udziałem samej Zefki – skomplikowane losy rodzinne sprawiły, że bohaterka na własnej skórze przekonała się o grozie wojny i komplikacjach związanych z wielokulturowością Śląska, chociaż i tak jako nastolatka miała wielkie szczęście. Dzisiaj w pamięci Zefki powracają obrazy, które nakazują unikać ruskich imion dla dziecka i które stanowią jasny przekaz: dlaczego nie zdecydowała się na potomstwo. Nawet gdyby chciała wyjaśnić wszystko u schyłku życia – tego, co przeżyła nie da się opowiedzieć jednym zdaniem. Są jeszcze dzieci – skazane na śmierć dla czyjegoś kaprysu, dzieci, o które nikt nie zawalczy, którym odbiera się dzieciństwo (mimo że bycie dzieckiem to najważniejsze zadanie i ciężka praca). Anna Dziewit-Meller przeskakuje między bohaterami i wprowadza retrospekcje wojenne w oderwaniu od typowych opowieści z tamtych czasów. Niby nie epatuje okrucieństwem, pozostawia sporo wyobraźni czytelników – a jednak pisze tak, żeby wywrzeć jak największe wrażenie. Udaje jej się precyzyjnie oddawać emocje (zwłaszcza strach) bohaterów, grozę i nieuchronność tragedii w wymiarze mikro – taka skala umożliwia inne spojrzenie na śmierć dwustu niewinnych dzieci. „Góra Tajget” to lekturowe wyzwanie i jednocześnie oskarżenie. Próba rozrachunku z przeszłością i odarcia wojny z mitów romantycznych – tutaj nie ma miejsca ani na sentymenty, ani na ciepło i serdeczność, ludzie są pokaleczeni i poszarpani psychicznie – przynajmniej ci, którym udało się przetrwać. I Anna Dziewit-Meller oddaje im głos, a dodatkowo pozwala przyjrzeć się życiowym wyborom. Naświetla sytuację tych, którzy sami nie potrafiliby wyznać ogromu krzywd – uświadamia czytelnikom, jak wiele problemów sprawiały próby prowadzenia zwyczajnego życia w niezwyczajnych czasach. Wprowadza autorka i moralne dylematy, i fizyczne szkody – nie tylko nad zabitymi w szpitalu dziećmi można tu płakać. I o ile przeważnie wojenne historie porażają dosłownością, o tyle w „Górze Tajget” poetyckość przeplata się z symboliką, wszystko nabiera nieoczekiwanie metafizycznego wymiaru.

wtorek, 7 maja 2024

Opowieści o porach roku

Kropka, Warszawa 2024.

Zmiany

To powrót do klasycznych form i klasycznych treści. Duży i bogato ilustrowany tomik „Opowieści o porach roku” to propozycja dla dzieci, które lubią przed snem posłuchać wyciszających i kojących opowieści, niedługich, niekoniecznie tendencyjnych i pozbawionych wstrząsów czy nadmiaru wrażeń. Nie oznacza to, że wolnych od uczuć i emocji bohaterów – każdy przeżywa coś ważnego. Nie ma tu natomiast dodatkowych ograniczeń: postaciami przyciągającymi do opowiadań mogą być dzieci, zwierzęta, a nawet… zjawiska pogodowe. To prawo bajki: wszystko może zostać zantropomorfizowane, jeśli posłuży konkretnej historii. A historie opowiadane są przez czterech autorów w czterech dużych częściach – każda część odpowiada jednej porze roku i każda zawiera cztery opowiadania tematycznie powiązane trochę ze zmianami w przyrodzie. Wszystko zatem zostaje dokładnie przemyślane w ramach konstrukcji, dalej ograniczeniem jest jedynie wyobraźnia autorów.

Na wiosnę można się spodziewać powitań i zaskoczeń – tak jest w przypadku przygody Munira, który nie dostrzega żadnych przemian, dopóki nie powróci Marcelka. Munir czeka na Marcelkę, czytelnicy będą czekać na rozwiązanie zagadki, kim ona dla bohatera jest. Ale wiosna to też wiosenne porządki – podczas których można niechcący coś spsocić. Jeśli przy okazji wyjdzie na jaw tajemnica babci – może warto? Pszczoły muszą dać nauczkę niedźwiedziowi (który depcze ich kwiatki), a Paulina… walczy z alergią, bo na wiosnę wszystko pyli. Lato to plaża, kolonie, oglądanie gwiazd, albo… ratowanie planety, zaśmieconej w sposób koszmarny. Jesień inspiruje do tworzenia opowiadań o spadających z drzew liściach, o wietrze czy o zwierzętach zapadających w sen zimowy – ale jest tu też pewien ślimak, który zamierza wygrać odważny zakład. Zima to – rzecz jasna – zimowe rozrywki na śniegu. Ale nie tylko. Każda historia przedstawiona w tej książce ma swoje ważne dla dzieci przesłanie, ale nie ma tu moralizowania czy szukania na siłę aspektów wychowawczych – liczy się samo przeżywanie razem z bohaterami przygody i doświadczanie tego, co stało się udziałem postaci. Dzieci mogą czytać tę książkę samodzielnie albo słuchać (na przykład przed snem) wybranych bajek – jedne polubią bardziej, inne mniej – bo też i zmienny rytm pozwala na wskazywanie ulubionych realizacji. Do opowiadań dołączone są ilustracje – i znów cztery zespoły (ekipy lub ilustratorzy) pracują nad tym, żeby trafić do wyobraźni i przekonania maluchów i żeby zapewnić im jak najwięcej wrażeń podczas czytania. Obrazki są tradycyjne, chociaż czasami tworzone z rozmachem – tak, żeby ukazać ogromną przestrzeń. Innym razem wybiera się tu zbliżenia na bohaterów, albo na ich emocje – liczy się przede wszystkim powiązanie z dynamiką tekstu i eksponowanie ciepłego humoru. W końcu opowiadania z tego tomu są przyjazne dzieciom, nie mogą prowadzić do nadmiernych emocji, raczej – uspokajają i dostarczają materiału do przemyśleń albo marzeń. Co ciekawe, w czasach, w których literaturą czwartą rządzi pościg za odkryciami i przełomami, powrót do klasycznych form może najlepiej się sprawdzić.

poniedziałek, 6 maja 2024

Marta Guzowska: Detektywi z Tajemniczej 5 kontra duchy. Zagadka Łysej Góry

Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.

Nowoczesność

Marta Guzowska podróżuje z małymi czytelnikami po Polsce, odkrywając miejsca, które słyną z duchów, zjaw i niewyjaśnionych zjawisk. Tym razem proponuje przyjrzenie się czarownicom – „Zagadka Łysej Góry” to bardzo umiejętne połączenie dawnych przekonań i nowatorskich rozwiązań. Nie chodzi bowiem o tropienie baśniowych istot, a o odkrycie, kto zabrał drogi projektor pozwalający na wyświetlanie hologramów. Projektor jest potrzebny do pokazu: trzeba zainscenizować przelot czarownicy nad Łysą Górą. Przynajmniej takie są plany na festyn, pan Robert przygotowuje się do zaskoczenia widzów i sprawienia im sporej niespodzianki – w końcu hologram to coś znacznie lepszego niż tradycyjny film. Niestety szefowa pana Roberta z niewiadomych przyczyn nie chce używać projektora i nie zgadza się na przelatujące nad głowami czarownice. Konflikt nie ma szans narastać, bo projektor niezbędny do pokazu znika. Ale na miejscu są Anka z Piotrkiem i Jagą, więc mogą natychmiast przystąpić do śledztwa – spisywać dane, wyciągać wnioski, zadawać pytania i obserwować. W końcu dzieci nikt nie traktuje poważnie, więc młodzi bohaterowie mają spore szanse na dotarcie do prawdy.

Kolejny tom serii – a właściwie kontynuacji serii – Detektywi z Tajemniczej 5 kontra duchy – budowany jest podobnie jak do tej pory, chociaż zmniejsza trochę Marta Guzowska liczbę zagadek pojawiających się w klauzulach rozdziałów. Nie chce zanudzać odbiorców schematycznością tomików i powtarzalnością rozwiązań – jak stało się choćby w przypadku przygód Lassego i Mai. Zmienne tempo akcji i konstrukcja rozdziałów pozwalają każdą kolejną książkę czytać z dużym zainteresowaniem. Autorka zadba oczywiście o to, żeby dzieci mogły poćwiczyć logiczne myślenie i spostrzegawczość – kilka razy wprowadza pytania o to, co lub dlaczego się stało (i kilka możliwych wyjaśnień) – a następny rozdział rozpoczyna od subtelnego podania prawidłowej odpowiedzi. Dzięki temu wszyscy chętni mogą sprawdzić się w procesie dedukcji, a ci, którzy nie mają ochoty na interaktywną lekturę, nie zostaną z akcji wytrąceni. Dobrze Marta Guzowska prowadzi narrację – wie, jak przyciągać dzieci i jak zapewnić im rozrywkę nie tylko lekturową.

Przy okazji autorka zaprasza do zwiedzania. Podpowiada, w jakie miejsca warto się wybrać i co zobaczyć, przygotowuje trochę najmłodszych odbiorców na atrakcje turystyczne i na piękno dawnych wierzeń czy przekonań – w końcu przez takie opowieści może reklamować kolejne tereny i uwrażliwiać na polską kulturę. Funduje dzieciom przygodę – w której uczestniczą odbiorcy na równi z bohaterami książki. Autorka podpowiada nawet, jak przystępować do rozwiązywania zagadek: nie ukrywa przed czytelnikami całego procesu zbierania danych czy spisywania ich i analizowania, żeby dzieci mogły dowiedzieć się, na czym polega prowadzenie amatorskiego śledztwa. Marta Guzowska traktuje swoich czytelników z powagą i to się dobrze sprawdza – kolejna drobna historia będzie się podobać odbiorcom i zachęci do czytania dla przyjemności. Ilustracje Asi Gwis pozwalają jeszcze bardziej zdynamizować opowieść, tak, żeby dzieci nie miały wrażenia, że muszą przedzierać się przez długie bloki tekstu – zresztą część komentarzy właśnie do rysunków przenika, dzięki czemu całość staje się spójna i atrakcyjna.

niedziela, 5 maja 2024

Juan Villoro: Miasto Meksyk. Poziomy zawrót głowy

bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.

Magia miejsca

Juan Villoro odchodzi od przewodnikowego czy reportażowego przedstawiania miasta – miejsca ważnego dla siebie. Stawia za to na eseje, które przesyca nie tylko wiedzą na temat Meksyku, ale też własnymi doświadczeniami, przemyśleniami, lekturami i obserwacjami. Zamiast zastanawiać się nad tym, jaki Meksyk jest obiektywnie, przedstawia go we własnej wersji – owszem, zakorzenionej w osobistej perspektywie, ale też zahaczającej o lokalne zwyczaje czy głosy innych. Nie ma tutaj żadnych typowych prezentacji: geograficzne i historyczne uwarunkowania się nie liczą – ważna jest atmosfera, istota miasta, oddawana w tematycznych esejach. I dzięki temu Juan Villoro od początku przyciąga czytelników. Pisze niespiesznie – zresztą teksty składające się na książkę i materiały do niej zbierał autor przez dekady – a to owocuje doskonale przemyślanymi, trafnymi wywodami. Tylko tak można oddać wielokulturowość Meksyku i jego wewnętrzne splątanie. Tylko tak można przemycać zachwyt bez posądzeń o jednokierunkowość komentarzy. Tu ożywają literackie obrazy i zakodowane w umyśle scenki, wszystko zyskuje wymiar symboliczny i podlega wielowymiarowej lekturze. Taką lekturę przekazuje Villoro odbiorcom – zaprasza do wspólnego zwiedzania i odkrywania tego, co mniej oczywiste. Nie ma tu znaczenia wytyczanie ścieżek i tras ani dzielenie się prywatną topografią: Meksyk wyobrażony jest równie ważny jak Meksyk faktyczny, a z tego połączenia wyłania się najbardziej złożona, a przecież i najbardziej atrakcyjna całość. Przez własne życie Villoro pozwala poznawać społeczne i czasowe przemiany – sięga do swojego dojrzewania, a właściwie do tych jego elementów, które nierozerwalnie wiążą się z miastem. Równie często posiłkuje się wyobraźnią reżyserów, pisarzy czy artystów – Meksyk funkcjonuje na wiele sposobów. Jedno się powtarza: nielinearność miasta, wizja szarpana, pozbawiona ciągłości – to autor podkreśla co jakiś czas i temu poświęca sporo uwagi. Ten motyw także wyjaśnia sięganie po hybrydową formę tekstów – nie ma tu przecież jednolitych komentarzy, powtarzalności w budowaniu szkiców – ważne są swobodne skojarzenia. Które jednak porządkuje autor za sprawą potężnej dyscypliny myślowej. Tu nie ma przypadku w ramach samych esejów: autor doskonale wie, do jakiego celu dąży i tylko dzięki temu może uniknąć chaosu w strumieniu danych. Żongluje informacjami i przeżyciami, budując teksty nieobojętne dla czytelników – bez względu na to, czy są oni emocjonalnie związani z Meksykiem czy też nie. Chociaż autor wykorzystuje mnóstwo osobistych spostrzeżeń, stawia na konkrety i na rzeczową narrację. Przesyca tom wiadomościami – a jednocześnie nadaje im taką formę, że nie ma wrażenia sztuczności czy cytowania podręczników, to prawdziwe literackie doświadczenie. Proza jest tutaj gęsta i przy tym bardzo staranna, co przekłada się na bardzo przyjemną lekturę. „Miasto Meksyk. Poziomy zawrót głowy” to spotkanie z inną rzeczywistością – która staje się zrozumiała właśnie po takim tłumaczeniu kontekstów i istoty miejsca. Juan Villoro radzi sobie wyśmienicie z tworzeniem niezwykłego literackiego przewodnika – z tą książką raczej nie podróżuje się i nie przemierza ulic, ale bez ruszania się z miejsca można przeżyć wielką przygodę i poznać faktycznie zjawisko. W tę lekturę się wpada: łatwo się w niej zanurzyć i zatracić, to propozycja dla wszystkich stęsknionych za starannymi, dokładnymi i ciekawymi tekstami. Warto spróbować – nawet jeśli ktoś nie interesuje się Meksykiem jako takim – z uwagi na jakość narracji.

sobota, 4 maja 2024

Gérard Moncomble, Paweł Pawlak: Moko. Najśmieszniejszy klaun na świecie

Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.

Nosek

Gérard Moncomble i Paweł Pawlak stworzyli kolejny książkowy hit, publikację, która przejdzie do historii i powinna zgarniać nagrody. „Moko. Najśmieszniejszy klaun na świecie” to obrazkowa opowieść o depresji i powrocie do zdrowia – i o tym, dlaczego inni ludzie są potrzebni do funkcjonowania. Fabuła wydaje się banalnie prosta: oto cyrk (w tomiku można znaleźć też ważny przekaz do małych miłośników cyrku – jeśli dzieci lubią taką formę rozrywki, powinny wybierać tylko te przedstawienia, w których nie biorą udziału zwierzęta – żeby nie popierać znęcania się nad żywymi stworzeniami), a w cyrkowych pokazach bierze udział klaun Moko. To klaun Moko przyciąga tłumy – jest w końcu najśmieszniejszym klaunem na świecie, wszyscy chcą go obejrzeć. Tyle że sam klaun Moko gubi sens swoich działań. Coraz mniej cieszą go występy, coraz bardziej przytłacza rzeczywistość. A jeśli ktoś sam jest smutny, nie będzie w końcu mógł rozbawiać innych. Ale nie w braku możliwości wypełniania zawodowych obowiązków leży problem – okazuje się on bardziej poważny, bo oto klaun Moko… rozpada się na kawałki. Każda część jego ciała oddziela się od klauna, tak, że w końcu z Moko pozostaje mała czerwona kulka – nosek.

I byłaby to historia tragiczna, jakich wiele w dorosłym świecie, a niekoniecznie w dziecięcej świadomości – ale zwłaszcza dzieci są uważnymi obserwatorami. Na widowni podczas pokazów siedzi Bo, mały chłopiec, który widzi więcej niż inni. To Bo przypuszcza, że coś złego dzieje się z klaunem Moko – a kiedy znajduje klauni nosek, zyskuje pewność. Nie zamierza jednak rozpaczać ani użalać się nad bohaterem – po prostu pomaga mu się pozbierać, poskładać do kupy wszystkie części Moko, tak, żeby klaun był znowu sobą. To trudna praca – ale wykonywana w zespole (w końcu nic o Moko bez Moko) wydaje się znacznie prostsza. Bo zostaje wielkim przyjacielem Moko, a kiedy klaun ma kogoś, z kim może dzielić smutki i radości… tych pierwszych pojawia się znacznie mniej. Smutek, który wylągł się z samotności przemija – co daje nadzieję na przyszłość.

Pawlak i Moncomble opowiadają tę historię przy użyciu minimum słów. Czasami tylko wprowadzają dodatkowy komentarz, który ma uświadomić odbiorcom, że warto cofnąć się w lekturze i sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyli. Ale najważniejsze rzeczy rozgrywają się na ilustracjach: to dzięki nim dzieci mogą oswoić się z pojęciami abstrakcyjnymi (tutaj: mocno dosłownymi) i zrozumieć znacznie więcej niż przy posługiwaniu się hasłami ze świata dorosłych. Nie trzeba znać pojęć psychologicznych, żeby zorientować się w istocie problemu klauna Moko, a jednocześnie… można je znać i zachwycać się tą historią. Pawlak i Moncomble tworzą publikację kierowaną do wszystkich – bez względu na wiek i na czas. Niezależnie od tego, czy Moko choruje na depresję, wypalił się w zawodzie czy po prostu jest smutny, samotny i zrezygnowany – liczy się recepta na jego zmartwienia (a wcześniej – pokazanie jego sytuacji). Dzieci przyciągnie sam temat cyrku – i postać klauna. Natychmiast jednak zostaną wprowadzone w świat magiczny, atrakcyjny przez swoje niespodzianki i atmosferę.

Tekst jest tu mocny (chociaż maksymalnie skondensowany, nie ma miejsca na poszukiwania sensu: wszystko musi trafiać idealnie w punkt), ale jeszcze lepsze stają się ilustracje, które siłą rzeczy przejmują sporą część narracji. Paweł Pawlak stawia na dynamikę picture booka: chociaż posługuje się symbolami (na przykład spodnie klauna stanowią taki czytelny sygnał obecności bohatera), to modyfikuje ich kształty, wprowadza odrobinę realizmu do samych przedmiotów, które - animizowane - zyskują nowe sensy. Obaj autorzy fundują czytelnikom emocjonalną i mocną opowieść, w której można się zatracić. Po raz kolejny okazuje się, że można w literaturze czwartej przedstawić każdy temat – nawet najtrudniejszy. Wystarczy mieć pomysł i umieć go zrealizować.

piątek, 3 maja 2024

Darko Cvijetić: Winda Schindlera

Noir sur Blanc, Warszawa 2024.

Dwa poziomy

Dwa wieżowce w Prijedorze, dwa sposoby lektury. Jeden – właściwy dzisiaj, ten z kluczem, wypełniony aluzjami do pozaliterackiej rzeczywistości i do okrucieństwa wojny. Drugi – uniwersalny, ten, który przetrwa kolejne dekady – który pokazuje specyfikę ludzkich charakterów w kompletnym oderwaniu od realiów znanych odbiorcom. „Winda Schindlera” to książka, która objętościowo przypomina raczej tomik poezji – zresztą autor jako poeta bardzo dba o to, by kolejne słowa niosły ze sobą znaczenia, żeby każde zdanie mogło wstrząsnąć czytelnikami. I tak się zresztą dzieje – drobne rozdziały, ich kolejne wersy, trzeba smakować powoli, żeby dostrzec zakodowane w nich treści i, co ważniejsze, emocje. I tak, Darko Cvijetić przeprowadza przez trudną historię, a w zasadzie jej konsekwencje w wielokulturowej codzienności. Dwa wieżowce to jak dwa światy, w których ścierają się doświadczenia, poglądy i rozczarowania mieszkańców. Wojna zmusza ludzi do porzucenia naturalnych zachowań: nagle zamiast dążyć do porozumienia, chce się zniszczyć drugiego człowieka, wykorzystać jego słabości i wyprzedzić w nienawiści. A przecież nie trzeba zbrojnych konfliktów, żeby urządzić sobie prawdziwe piekło. Autor zagląda do różnych mieszkań po to, żeby prześledzić przeżycia ich mieszkańców, a każda biografia mogłaby się spokojnie stać tematem całej książki – tu czytelnicy otrzymują życiorysy w wersji maksymalnie skondensowanej, bez upiększeń, ale też bez naturalizmu (przynajmniej wtedy, kiedy da się z niego zrezygnować): ot, wzmianki, które pozwalają na szybko wskazać lub zidentyfikować bohaterów. W ten sposób – zupełnie niespodziewanie – okazuje się, że każdy nosi w sobie wielkie dramaty i nie ma co liczyć na pomoc – to sprawia, że charaktery twardnieją i jeszcze trudniej o wyrozumiałość w sytuacjach granicznych. Ściany wielkich budynków widziały potężne tragedie – ale zamykają je w swoich ramach, nie pozwalają na wypuszczenie ich w świat, pozostawiają w hermetycznej codzienności.

Niezależnie od tego, co dzieje się w rzeczywistości historycznej, Darko Cvijetić rejestruje międzyludzkie relacje i robi to nadzwyczaj trafnie. Przekonuje czytelników do zachowań i do postaw, jakie prezentują bohaterowie – liczni i niepoznani do końca przez odbiorców (nie ma czasu ani możliwości na wiwisekcje czy choćby prezentowanie refleksji, liczą się reakcje i wydarzenia, zresztą postaci jest tu tak dużo, że trudno byłoby za każdą podążać, a większość nie decyduje się na filozoficzne analizowanie rzeczywistości). Zamiast fabuły jest tu splot drobnych intryg i spraw ważnych dla każdego z osobna – tylko w niektórych tematach bohaterowie muszą się spotkać, nawet jeśli woleliby tego uniknąć. Autor ucieka od oczywistości – nie ma tutaj schematów, które same siebie tłumaczą i wskazują jedyną możliwą drogę, każdy wątek trzeba prześledzić do końca, bo też i bohaterowie nie należą do przewidywalnych czy zwyczajnych – mimo że to zwykli ludzie z blokowiska.

Bohaterem książki staje się też narracja. Rytm tej prozy hipnotyzuje: krótkie i precyzyjne zdania, nastawienie na siłę przekazu, tempo i ciągłe zmiany obserwowanych obiektów – powracające jak refren sytuacje, do których co pewien czas autor dodaje nowe szczegóły. „Winda Schindlera” to książka budowana świadomie i dokładnie, wypełniona sugestywnymi obrazami, które składają się na wielowymiarowy portret. I w tym wszystkim odwołania do tematów wojny czy nienawiści między narodami słabnie, przygniatany przez ogromne współczucie, jakie po prostu musi pojawić się w lekturze u odbiorców. Darko Cvijetić to prestidigitator, w maleńkich tekstach wznosi cały świat, przestrzeń istotną nie tylko dla postaci.

czwartek, 2 maja 2024

Anna Szczypczyńska: Glass Hills

Luna, Warszawa 2024.

Odpoczynek

W Szklarskiej Porębie dzieje się coraz gorzej za sprawą pazerności deweloperów. Każdy, kto przyjeżdża w te tereny, chce natychmiast stawiać wielkie, zasłaniające widoki hotele – w efekcie miejscowych nie stać na mieszkania i muszą się wyprowadzać. Mila wie, że coś trzeba zmienić, najchętniej wyrzuciłaby wszystkich ważniaków z dużymi pieniędzmi – i właśnie zyskuje szansę. Trafia na nią bowiem Alex, młody mężczyzna przysłany przez ojca do sfinalizowania projektu budowy hotelu. Alex dość szybko ochrzczony przez Milę Bucem z Warszawy, to typowy karierowicz. Niszczy swoje zdrowie, wciąż wisząc na telefonie. Pracoholizm objawia się u niego kłopotami z organizmem – które Alex zawsze bagatelizuje. Zresztą ataki paniki nie przydarzają mu się zbyt często – więc da się je znieść. Z kolei Mila pracuje w klimatycznej księgarni i szuka sposobu na rozkręcenie biznesu i przyciągnięcie turystów. Posługuje się starą nokią, nie ma smartfona – i nie uważa, że coś przez to traci. Kocha Szklarską Porębę i potrafi pięknie malować – nie są to umiejętności pozwalające na wyrobienie sobie pozycji w świecie biznesmenów, ale tym Mila się w ogóle nie przejmuje. Postanawia walczyć o najbliższe otoczenie – jeśli ona tego nie zrobi, lęki miejscowych ziszczą się błyskawicznie. Na to nie może sobie pozwolić. Nawet jeśli nie dla siebie – mogłaby to zrobić dla dziadka, z którym mieszka po samobójczej śmierci matki. Szklarska Poręba potrzebuje obrońców – a nie kolejnego najazdu turystów. Mila postanawia improwizować. Ma przewagę: zna tereny i ma informacje, które mogą się przydać Alexowi. Próbuje więc niekonwencjonalnych metod – proponuje oprowadzanie po lokalnych atrakcjach nieznanych szerokim masom turystów. Warunek jest nietypowy: oderwanie od gadżetów elektronicznych. Alex stopniowo poznaje uroki otoczenia – dowiaduje się, dlaczego zachowanie go w naturalnym kształcie jest tak ważne dla miejscowych. Mila nie moralizuje i nie tłumaczy wszystkiego przesadnie, stawia na działanie, które zastąpi komentarze – a czytelnicy mogą obserwować metamorfozy bohatera. Nie zabraknie tu i wątków romansowych, chociaż nie będzie Anna Szczypczyńska wykorzystywać każdej okazji do eksponowania tego tematu. Stawia raczej na kojące i krzepiące sceny przeplatające się z niespodziankami dla odbiorców. Proponuje obyczajówkę prostą i ciekawą, alternatywną wizję ucieczki z wielkiego miasta – pozwala zrozumieć lokalny patriotyzm i miłość do miejsca silniejszą niż chęć zarobku. Jest to powieść atrakcyjna dla czytelniczek, które potrzebują ukojenia – tu liczy się właśnie spokój i rezygnacja z wyścigu szczurów, nie ma miejsca na kariery i wielkie wizje – powrót do tradycji to coś, co się sprawdzi. A że Anna Szczypczyńska przy okazji robi reklamę Szklarskiej Porębie – trudno jej się dziwić. Takie lektury przydają się czasem dla odstresowania i rozbudzania ciekawości. Nie ma wyszukanych fabuł ani skomplikowanych relacji interpersonalnych, ważna jest za to atmosfera i ogólne brzmienie. Anna Szczypczyńska dobrze sobie radzi z prowadzeniem narracji – nie szuka eksperymentów, wie, co się sprawdzi i czego oczekiwać od niej będą czytelniczki. „Glass Hills” to rodzaj baśni dla dorosłych – w sam raz na ucieczkę od problemów codzienności.

środa, 1 maja 2024

Robb Maciąg: Książka o górach

Agora, Warszawa 2024.

Ze szczytów

To, co w literaturze górskiej oczywiste dla fanów tematu, stanowi dodatkowy lekturowy smaczek, koloryt książek – czy to opowieści fabularnych czy biografii albo monografii szczytów. Jednak przydałoby się jeszcze objaśnić terminy młodszym odbiorcom (albo laikom, którzy nie są w stanie domyślić się od razu, czym jest szpej albo jak wyglądają kolejne techniki wspinaczkowe). Robb Maciąg w tomie „Książka o górach” zajmuje się podawaniem podstaw wszystkim chętnym. Teoretycznie kieruje swoją książkę do najmłodszych, tak, żeby wychować ich na amatorów gatunku – ale można jego publikację potraktować jako przewodnik dla tych wszystkich, którzy potrzebują czytelnych wyjaśnień, jednoznacznych opisów i prostego wprowadzenia do tematu. Jest „Książka o górach” wielkoformatowym i bogato ilustrowanym tomem, w którym autor przygląda się kolejnym aspektom wspinaczki i przekonuje, że góry mogą zachwycić każdego, niezależnie od wieku, płci i umiejętności. Można przecież zdobywać szczyty, ale też wybierać się na jednodniowe wycieczki, można spacerować dolinami albo chłonąć atmosferę gór dzięki lekturom. Wprowadza zatem Robb Maciąg między innymi wskazówki co do zachowania się na szlakach, uczy, czym jest GOPR i TOPR, ale pisze też o tym, skąd w ogóle wzięły się góry i jak odróżnić taternictwo od alpinizmu a alpinizm od himalaizmu. Przedstawia rodzaje wspinaczki i sprzęt niezbędny na wyprawach. Z czasem wprowadza też kolejne nazwiska – osób, które są bardzo ważne w górskim świecie. Przyzwyczaja czytelników do konkretnych postaci, a żeby jeszcze lepiej zaakcentować polskie tradycje alpinistyczne, ostatnią część książki przeznacza na zestaw sylwetek polskich wspinaczy (stosowanie określenia „wspinaczka” na kobietę, która się wspina, może momentami niepotrzebnie zaciemniać narrację): w krótkich notkach przedstawia tych, których znać trzeba.

„Książka o górach” to faktycznie ważne i cenne przygotowanie do dorosłych lektur z literatury górskiej – dzięki tak solidnej podstawie będzie można przejść do kolejnych tytułów już bez frustracji. Ta publikacja nie tylko wyjaśnia terminy stosowane w fachowej literaturze, ale też pokazuje, czym może być i jak może się objawiać miłość do gór. Wartościowa, ciekawie napisana, przygotowana z myślą o młodych czytelnikach – to książka, od której można spokojnie zacząć przygodę ze wspinaczką (w dowolnym jej wymiarze). Patricija Bliuj-Stodulska zadbała o stronę graficzną i sprawiła, że tom wypada imponująco pod różnymi względami. Warstwa ilustracyjna ma też znaczenie jako nośnik informacji – trzeba przeanalizować część rysunków, żeby zrozumieć zasady działania konkretnych przyrządów. Piękno gór objawia się tutaj na różne sposoby. Cała książka pozwala tym, którzy nie wychowywali się w górskim środowisku, zrozumieć miłość do gór w różnych jej aspektach. To znakomita podstawa, podręcznik zachowywania się na szlakach i historii zdobywania szczytów. To tom, który wprawdzie nie jest stworzony jak czytanka dla dzieci, ale zaangażuje i zaintryguje młodych czytelników. Spodoba się wszystkim, którzy chcą poznawać nowe środowiska. Jest to też rynkowa odpowiedź na zainteresowanie górskimi tematami – nie da się ukryć, powstanie tego tomu to efekt mody. Na szczęście efekt bardzo udany – czyta się tę książkę z przyjemnością, Robb Maciąg dobrze wprowadza odbiorców w zagadnienie.

wtorek, 30 kwietnia 2024

Claudia Durastanti: Obca

Czarne, Wołowiec 2024.

Dojrzewanie

Takich książek zawsze ma się za mało. Claudia Durastanti przedstawia losy rodziny, która wyróżnia się mocno – a jednocześnie tworzy swoją własną wewnętrzną mitologię, dzięki czemu można się w niej przejrzeć – i odkrywać ślady swoich doświadczeń czy relacji. „Obca” to wnikliwa i przejmująca relacja z dorastania – w obliczu prawdziwych wyzwań i komplikacji, ale też z typowymi w Bildungsroman tematami. Są tu znaki dzieciństwa, które w różnych konfiguracjach każdy przeżywał, są też obserwacje dotyczące najbliższych – i członków dalszej rodziny. Wszystko po to, żeby jak najpełniej odmalować tło do własnego portretu. Claudia Durastanti pozwala odbiorcom wejść w świat własnych wspomnień, najbliżej. Przegląda wspomnienia jak rodzinne albumy i o każdym detalu ma do opowiedzenia pełnowartościową historię. Nie tylko pokazuje, jak budowały się domowe legendy, ale także – jak funkcjonowała w niezwykłym domu. Jako córka dwojga głuchych osób musiała nauczyć się innego odbierania rzeczywistości – o tym doświadczeniu będzie jednak mówić nie po to, by wzbudzać litość albo skupiać uwagę – przydaje jej się do nadawania prozie onirycznego charakteru. Niepowtarzalność „Obcej” polega właśnie na połączeniu typowych przeżyć, będących udziałem wielu odbiorców analizujących swoje dojrzewanie – z magiczną, mocną narracją. „Obca” to niekończący się potok myśli, ani na chwilę niezwalniający tempa, wypełniony sugestywnymi obrazami i przynoszący szereg trafnych ocen rzeczywistości. Tyle że ta rzeczywistość staje się tu migotliwa i nieuchwytna za sprawą najpierw obserwacji dziecka, później – ocen dokonywanych z perspektywy czasu. Każdy dorosły – członek rodziny – zyskuje tutaj własny i nieco surrealistyczny portret, wypełniony nieistotnymi z pozoru szczegółami. Zadziwia precyzja, z jaką Durastanti jest w stanie odwzorowywać charaktery: łatwo uwierzyć w prezentowanych tu ludzi, bez względu na ich prywatne dziwactwa lub niezwykłe cechy – postacie utkane są z obserwacji i wyobrażeń, te pierwsze nadają sylwetkom prawdopodobieństwo, te drugie wpływają na niepowtarzalność wywodów. Autorka prowadzi czytelników zgodnie z osią czasu, przez dorastanie i zdobywanie doświadczeń – wykorzystuje punkty typowe dla powieści o dojrzewaniu i dla biografii – a jednocześnie unika tworzenia sztampowego życiorysu wypełnianego schematami treściowymi.

Niezwykła jest melodia tej prozy, nastawienie na plastyczność języka i intymność całej narracji. „Obca” to konfesyjna proza, w której wyobraźnia miesza się z realizmem w proporcjach nie do powtórzenia. Claudia Durastanti ani na chwilę nie traci uwagi czytelników – bo potrafi zachwycać drobiazgami, każde zdanie może stać się olśnieniem dla odbiorców połączonych podobnymi spostrzeżeniami i jednocześnie zafascynowanych sposobem widzenia i odbierania świata. Autorka nie idzie na kompromisy: nie interesują ją fabuły a obrazy, nakładające się na siebie i budujące – niemal mimochodem, przy okazji przedstawiania domowej atmosfery – potęgę jednostki. Claudia Durastanti ma w zanadrzu mnóstwo cennych komentarzy. Urzeka swoją prozą, jej stylistyką i brzmieniem. Przekazuje treści, ale jednocześnie rozsadza tradycyjne formy, porywa czytelników. Proponuje książkę inteligentną i przenikliwą, wypełnioną zagadnieniami, które każdy w jakiś sposób już poznał i oswoił – ale teraz może je odkrywać na nowo, dzięki ciekawej realizacji. „Obca” to spotkanie – efektowne i zastanawiające.

poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Nell Grudzień: Pocałunki w ciemności

Ale, Warszawa 2024.

Zmysły

Austin ma już dwadzieścia lat, ale do tej pory był trzymany pod kloszem przez nadopiekuńczą mamę. W zasadzie trudno jej się dziwić: świat nie sprzyja niewidomym, a kilka wydarzeń z przeszłości sprawiło, że kobieta w trosce o bezpieczeństwo syna nie ufa nikomu. Tyle że Austin dojrzewa, potrzebuje trochę swobody i trochę prywatności – na co w domu rodzinnym nie ma szans. Na szczęście poza mamą opiekuje się nim też babcia, a babcia ma dość liberalne podejście do zasad. Wie, że młody człowiek może przeżywać burze uczuć i zasługuje na odrobinę wolności. Zwłaszcza że nadarza się ważna okazja. Przybywa ona pod postacią chłopaka wykluczonego ze społeczeństwa, nastolatka zbuntowanego i odważnego z rozpaczy. Tim stara się wyrwać z własnego domu, a przynajmniej dać do zrozumienia, że nie zgadza się na sytuację, w której został postawiony. Nie ma większego znaczenia, jak wygląda, chociaż ma tunel w uchu i tatuaż – do tego przynajmniej się przyznaje. To Tim pewnego dnia zwraca Austinowi jego własność na przystanku. Od niespodziewanego spotkania zaczyna się piękne pierwsze uczucie dwóch potrzebujących się nawzajem chłopaków.

Austin na kolejnych spotkaniach uczy się, jak zaufać sobie. Przeżywa kolejne pierwsze razy – i nie chodzi tu o erotyczne doświadczenia, chociaż takie też muszą nastąpić. Austin poznaje świat, który chce mu pokazać Tim – przekonuje się też, jak to jest bać się, że ukochana osoba zniknie bez uprzedzenia – a to musi się zdarzyć przy takim niespokojnym duchu. Tim jest spragniony uczucia i bliskości, wie, jak urozmaicać randki, żeby Austin nie czuł się gorszy. Wprowadza go w dorosłość stopniowo i przez zabawę: jest coś rozczulającego w radości pierwszych randek, które są jednocześnie otwieraniem zmysłów na otoczenie. Oczywiście w tej relacji ważne jest też odkrywanie siebie, bohaterowie potrzebują siebie nawzajem – zapewniając sobie azyl i wytchnienie. Mogą mieć na siebie większy wpływ niż im się wydaje. Nell Grudzień stara się, żeby nie była to banalna propozycja o gejowskiej pierwszej miłości – dba o tło wydarzeń. Równie staranna jest w odwzorowywaniu rzeczywistości odbieranej przez Austina: stawia na różne zmysły, akcentuje możliwości dowiadywania się czegoś o świecie – warto na takie detale zwracać uwagę.

„Pocałunki w ciemności” to powieść young adult, dość prosta w narracji, ale ciekawa mimo świadomości kierunku fabuły. Autorka wykorzystuje dość typowe schematy: kontrastuje bohaterów i ich środowiska, oczekiwania i doświadczenia. A jednocześnie pokazuje, dlaczego ich spotkanie jest tak ważne dla rozwoju (nie tylko uczucia). Bohaterów czekają radości i rozczarowania, a wszystko w przyspieszonym tempie. Nell Grudzień tworzy książkę wykorzystującą nowe trendy w znanym gatunku – ale potrafi zaintrygować odbiorców i przekonać ich do świata swoich postaci. Nawet kiedy decyduje się na uproszczenia lub przesadę w niektórych wątkach (Austin non stop płacze z byle powodu), radzi sobie z odwzorowywaniem emocji i uczuć – jest też precyzyjna w charakterach, tu się sprawdza. „Pocałunki w ciemności” to zatem czytadło, które przypadnie do gustu nastoletnim odbiorcom. Autorka przypomina, dlaczego zawsze warto walczyć o spełnienie swoich marzeń – i daje nadzieję, na pozytywne rozwiązania najbardziej beznadziejnych sytuacji.

niedziela, 28 kwietnia 2024

Murong Xuecun: Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu

Czarne, Wołowiec 2024.

Tajemnica

Murong Xuecun we wstępie do książki „Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu” wymienia nazwiska dziennikarzy obywatelskich, którzy zostali zatrzymani i skazani za ujawnianie prawdy – wbrew działaniom rządu. Przedstawia też własny strach – dramatyczną walkę o to, żeby zdobywać informacje i dziwne telefony zaburzające poczucie bezpieczeństwa. Kończy książkę z daleka od własnego kraju – ale i wcześniej podjął odpowiednie środki ostrożności: bezpieczne konto, maile z fragmentami tomu i przyjaciel, który wie, że w razie czego musi zająć się opublikowaniem reportażu. To wszystko tylko podbije zainteresowanie tomem „Śmiertelnie ciche miasto” – chociaż i tak temat jest na tyle nośny, że problemów z podbiciem rynku Murong Xuecun mieć nie będzie. Odnosi się bowiem do pandemii i do czasu oraz miejsca, w którym wszystko się zaczęło. Przedstawia Wuhan i okolice z pierwszych chwil lockdownu: zbiera historie ludzi, którzy musieli się zmierzyć z najtrudniejszym wyzwaniem.

Pierwsze momenty z nowym koronawirusem to zestaw pytań bez odpowiedzi. Ale chaos potęgowany jest jeszcze przez działania rządu. Władze robią wszystko, żeby zamaskować bezradność – a nie istnieją jeszcze scenariusze postępowania w sytuacji tak bardzo kryzysowej. Jednak autora tej książki nie interesują problemy na linii rząd – społeczeństwo – sprawdza za to, jak konkretni i cisi bohaterowie zderzają się z sytuacją bez precedensu – i muszą walczyć o przetrwanie dla siebie i bliskich. Oczywiście zagadnienia te wychodzą poza ramy kulturowe Dalekiego Wschodu, bo autor bazuje na emocjach znanych czytelnikom na całym świecie. Podstawowy motyw to dramatyczne szukanie ratunku dla umierających bliskich: każdy chce kogoś ocalić: rodziców czy małżonków. Szpitale przepełniają się błyskawicznie i nie przyjmują chorych (a przecież nie tylko covid szaleje), lekarze i pielęgniarki sami zamieniają się w źródła zarazy: nie mają szans na odbycie kwarantanny, zresztą takie środki zapobiegawcze jeszcze nie funkcjonują. Część lekarzy, widząc, co się dzieje, nawołuje do noszenia maseczek i przestrzegania zasad higieny – ale kasandryczne komentarze nie znajdują posłuchu. Ludzie muszą zarabiać na życie – i decydują się na zawody obarczone sporym ryzykiem. Najczęściej ryzyko wiąże się nie tylko z kontaktem z chorymi – ale także z łamaniem przepisów: bo jeśli wstrzymany został ruch uliczny, bocznymi drogami można transportować ludzi i towary. Istnieje przecież zapotrzebowanie – a każdy chce przetrwać. Murong Xuecun rozmawia z ludźmi, którzy na początku pandemii musieli zmierzyć się z wielkimi wyzwaniami, doznali największych strat albo przekonali się, że mogą liczyć wyłącznie na siebie. Pandemiczne opowieści są zróżnicowane – ale sprowadzają się do jednego wniosku o sile ludzi i słabości rządzących. To nie oznacza, że książka jest tendencyjna lub nieciekawa – dla zwykłych odbiorców to źródło wiedzy na temat relacji społecznych i koszmarów związanych z chorobą w pierwszych tygodniach, ale też źródło potężnych uczuć, zarówno w lekturze jak i w egzystencji rozmówców. Murong Xuecun zbiera materiały mimo lęku – obserwuje, co dzieje się w strefie zero i jak pandemia zmieniała życie jednostek, rodzin i mieszkańców – wiele tu jednak spostrzeżeń uniwersalnych, zjawisk, które dają się przełożyć na doświadczenia ludzi na całym świecie. Murong Xuecun dociera do ludzi, którzy swoją przeszłością mogą potwierdzić krążące o chorobie sensacyjne informacje – i przedstawia ich intymne zwierzenia. O tym reportażu długo nie można zapomnieć.

sobota, 27 kwietnia 2024

Ewa Podleś: Pops i Boti uczą angielskiego. Części ciała / Liczby

Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.

Ćwiczenie słówek

Ewa Podleś tworzy komiksową historyjkę pozwalającą dzieciom na poznawanie i ćwiczenie angielskich słówek z nietypowymi bohaterami. Pops i Boti są jak przeniesieni z wyobraźni Jima Hensona, przynajmniej w łączeniu dziwnych gatunków niby potworów. Pops to wielki puchaty stworek z pojedynczym czułkiem-antenką, Boti – wygląda jak opasła pszczoła z malutkimi skrzydełkami. Ci przyjaciele doskonale się ze sobą dogadują i stają się przewodnikami po świecie angielskiego. Krótka kartonowa książeczka przynosi w tym wypadku dwa zestawy słówek – liczby (od 1 do 10) i części ciała (ale nie tylko ciała człowieka – zwierząt i potworów też, dzięki czemu lektura od razu staje się ciekawsza).

Pops wybiera się na prześwietlenie, na które chodzi raz do roku – co staje się okazją do sprawdzenia, co ma w środku. W poczekalni pomaga jeszcze policzyć paluszki napotkanej bohaterce (ni to kurze, ni to innej włochatej kulce), a żeby dzieciom utrwaliło się liczenie – Boti zmusza je do naciśnięcia przycisku dzwonka dziesięć razy. Doktor Potwór wykonuje prześwietlenie i przy okazji znajduje moment na nazwanie kolejnych narządów i części ciała (po angielsku). Wizyta u mechanika od robotów też pozwoli na utrwalenie wiadomości. Wszystko w atmosferze przyjemnej zabawy – niezobowiązującej przygody pełnej humoru. Ewa Podleś nie skupia się na tym, żeby co chwilę zarzucać dzieci słówkami, stara się, żeby ich wprowadzanie odbywało się mimochodem, jako dodatek do akcji – ponadto dodatek potrzebny samym bohaterom w ich działaniach. Dzięki temu, że to Pops i Boti muszą liczyć albo nazywać części ciała (choćby na wykładzie o potworach dla robotów), lekcje dla odbiorców odbywają się nienachalnie, przez to znacznie łatwiej oddalić wrażenie szkolnych zadań. Ewa Podleś może zaintrygować: nauczyć czegoś zupełnie na marginesie drobnej lektury.

Całość akcji rozgrywa się tu w komiksowych kadrach. Autorka stawia na trójwymiarowe obrazki, żeby jeszcze bardziej odejść od stylistyki podręczników. Wprowadza drobne dialogi między bohaterami (po polsku) i słówka bez tłumaczeń – trzeba z kontekstu i z rysunków dowiedzieć się, co one znaczą. To sprzyja zapamiętywaniu – ale też interaktywnej zabawie, zresztą autorka wprowadza nawet zagadkę dla dzieci – labirynt do przejścia palcem. Zapewnia zatem nie tylko edukacyjną lekturę – dodaje coś, co spodoba się każdemu maluchowi. Przyjemne obrazki także przyciągną dzieci: zwłaszcza że jedną z części ciała jest pupa potwora. Kartonowy tomik pozwala na pierwsze zetknięcie się z angielskim w formie niezobowiązującej zabawy – to propozycja doskonała dla najmłodszych. Wejście w świat lektur, które bawią i uczą jednocześnie – ale zapewniają przede wszystkim mnóstwo rozrywki. Z Popsem i Boti można spokojnie uczyć się angielskich słówek, utrwalać je i powtarzać z każdym kolejnym czytaniem tomiku. Bardzo udana propozycja – właściwie część większej serii – przyda się w każdym domu. A ponieważ rzadko ostatnio do książeczek wkraczają potwory i roboty – Ewa Podleś wygrywa także walkę o uwagę czytelników.

piątek, 26 kwietnia 2024

Lucy Beech: Jakie zwierzę wybrać?

Harperkids, Warszawa 2023.

Podpowiedzi

Ponieważ nie ma chyba dziecka, które nie marzyłoby o posiadaniu własnego zwierzęcia, Lucy Beech wychodzi naprzeciw pragnieniom kilkulatków i tworzy prosty poradnik pozwalający na stwierdzenie, jakie zwierzę byłoby najbardziej odpowiednie dla odbiorcy. „Jakie zwierzę wybrać” to picture book, w którym Anna Chernyshova proponuje zabawne i urocze stworzenia w wersji graficznej – na wypadek gdyby odbiorcy jeszcze nie potrafili czytać i posiłkowali się samymi obrazkami. Beech prowadzi narrację pełną emocji i zachwytów, tak, żeby błyskawicznie znaleźć wspólny język z dziećmi. Roi się tu od wykrzyknień i akcentów zaznaczanych choćby wielkością liter (ale też kształtem wersów i rozmieszczaniem ich na stronie – porozrzucane między obrazkami zdania czyta się łatwiej i ciekawiej, więc jeśli ktoś już samodzielnie składa litery albo taką umiejętność chce poćwiczyć, ma tu możliwość. Autorka opowiada o zwierzętach z perspektywy możliwości w domu. Przypomina, że duże zwierzęta potrzebują więcej przestrzeni, a te bardzo żywiołowe – mnóstwo ruchu. Zadaje precyzyjne pytania, żeby dzieciom łatwo było określić swoje potrzeby i szanse na znalezienie wymarzonego przyjaciela. Uprzedza, z jakimi problemami lub wyzwaniami trzeba będzie się mierzyć przy konkretnych gatunkach i rasach – to rzeczy, o których być może odbiorcy nawet nie myśleli przy podejmowaniu decyzji: tymczasem warto wiedzieć, że bernadryny dają mokre buziaki, a tarantula może być groźna dla osób z alergią. Autorka nie ogranicza wyboru zwierząt: ktoś może marzyć o kucyku, a ktoś inny o mrówkach albo o stonodze. Zatrzymuje się nad zwierzętami gospodarskimi i nad takimi, które trzeba po jakimś czasie wypuszczać na wolność. Przedstawia całą galerię stworzeń – od pytona królewskiego po kraba tęczowego – a o każdym mówi kilka słów. Jeden prosty akapit (jedno lub dwa zdania) – tyle wystarczy, żeby zorientować się, czy konkretne zwierzę nada się do domu, czy lepiej poszukać jakiegoś innego. Jest to zatem tomik, który pozwala dzieciom snuć marzenia na temat czworonożnego albo skrzydlatego przyjaciela, ale też – który podsuwa argumenty przeciwko niektórym pochopnym decyzjom. Lucy Beech przygląda się zwierzętom, jakie można trzymać w domu – ale uprzedza, które potrzebują czegoś więcej niż tylko pełnej miski – i co może stać się prawdziwym wyzwaniem w związku z tym. Podpowiada nie tylko, jakie rasy wybierać, ale też – że warto przygarnąć zwierzaka ze schroniska (ci, którzy nie mogą z różnych względów trzymać zwierząt w domu, także otrzymają tu odpowiednią poradę – co zrobić, żeby nie rezygnować ze swoich pasji i marzeń). „Jakie zwierzę wybrać” to stylizowana na poradnik książeczka edukacyjna – uświadamia dzieciom, że nie tylko psy i koty czekają na przygarnięcie, można wybierać spośród mnóstwa różnych gatunków i rozwijać w ten sposób swoje zainteresowania. Przyda się ta książka w domach, w których dzieci bardzo chciałyby mieć jakieś zwierzę, ale nie potrafią się zdecydować – albo kiedy dorośli muszą wytłumaczyć pociechom, że nie są w stanie podjąć się opieki nad zwierzęciem. Zabawne ilustracje dopełniają całości i sprawiają, że jeszcze chętniej śledzi się kolejne wskazówki.

czwartek, 25 kwietnia 2024

Olga Rudnicka: Na psa urok, ości śledzia

Prószyński i S-ka, Warszawa 2024.

Czary na wsi

Tekla Nuszka to postać, której kolejne przygody po prostu muszą się pojawić – niezależnie od przeszkód zewnętrznych. Czas akcji powieści „Na psa urok, ości śledzia” przypada na wybuch pandemii, jednak Olga Rudnicka poza wstępem do tego tematu nie nawiązuje – celowo. W końcu w życiu Tekli dzieje się wystarczająco dużo, żeby zaangażować czytelników, nie trzeba do tego jeszcze tworzyć analiz zjawiska, które wstrząsnęło światem. Bohaterka oskarżana przez różne strony o uprawianie magii i sprowadzanie pecha ma wiele powodów do zastanawiania się nad swoimi domniemanymi talentami. Tekla Nuszka z pewnością kłopoty przyciąga – i może nimi obdzielić innych. Pytanie tylko, czy to wada, czy właśnie nieoczekiwana zaleta. W tobie „Na psa urok, ości śledzia” Olga Rudnicka prezentuje kolejne atrakcyjne ze względu na komizm doświadczenia Tekli. Kobieta jedzie do rodziców i zabiera ze sobą przyszłą teściową, Izę. Matka Michała jest wyzwolona i pełna pomysłów – od których włos się jeży. Jest też kobietą, która bez wahania wprowadza w życie najbardziej szalone idee. Niedawno owdowiała – co okazuje się wyjątkowym szczęściem. Gdyby wiarołomny małżonek pozostał na świecie i doprowadził do rozwodu, Iza odczułaby to finansowo. Musiałaby też – chcąc nie chcąc – obserwować szczęście mężczyzny z potencjalną i niedoszłą synową, z którą ten się związał, nie bacząc na własną żonę. Teraz jednak Iza rozkwita – jako wdowa – i może podzielić się swoją radością z innymi paniami. Ta bohaterka jest wyjątkowo energetyczna, nie da się jej nie polubić i nie da się jej nie słuchać. Łatwo zjednuje sobie znajome, co nie bez znaczenia w kompletnie nowym środowisku. Tekla nie wie nawet, co powstanie z mieszanki – jej bogobojnej matki i wyzwolonej Izy. Zwłaszcza że kobiety są żywo zainteresowane wiedzą na temat mocy świec. Chętnie wysłuchują pogadanek na temat tego, jak kolor świecy łączy się z intencją, w jakiej zostaje ona zapalona – i wcielają w czyn kolejne wskazówki, tworząc także rymowane pseudozaklęcia. Prym w zgromadzeniu wiedzie Iza – wspomagana przez Teklę, która przecież nie ma jak się przebić z racjonalizmem w obliczu spragnionych magii i bezradnych w swoich rzeczywistościach mieszkanek wsi. Na nic rzeczowe argumenty, kiedy w grę wchodzą emocje – i to potężne emocje. Przecież każda z kobiet ma jakieś problemy w swoim małżeństwie – i żadna nie widzi rozwiązania. A wystarczy zapalić świecę, rzucić zaklęcie…

Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że Olga Rudnicka zamierza przekonywać do magii. Chociaż przez olbrzymią część niewielkiej w końcu powieści wydaje się, że tworzy humorystyczną obyczajówkę z satyrą na wiarę w zabobony, finałem rozwieje wszelkie wątpliwości. Jest tu niespodzianka dla czytelników, piękna fabularna wolta, która uświadomi odbiorcom, dlaczego po książki tej autorki zawsze warto sięgać. Mnóstwo wyrazistych charakterów, damskich postaci, które w sprzyjających warunkach zamieniają się w harpie albo w anioły. Walka o weteryniarza, sposoby na księdza, poskramianie pijaków i wiele wydarzeń, które w zwykłych warunkach mogłyby się stać czyimś prywatnym końcem świata, ale w obliczu zbiorowości bledną jako problemy a zamieniają się w czystą rozrywkę. Olga Rudnicka wie, jak poprowadzić akcję, żeby zaintrygować – ale też żeby powiedzieć odbiorcom coś ważnego o nich samych.

środa, 24 kwietnia 2024

Sander van der Linden: Fake news

Rebis, Poznań 2024.

Szczepionka

Sander van der Linden skupia się na temacie, który dla dzisiejszych czytelników jest (albo powinien być) ważny: „Fake news” to obszerna książka analizująca zjawisko coraz częstsze w codziennym internetowym życiu. Fake newsy jako zagrożenie trafiły do powszechnej świadomości w czasach pandemii, ale wciąż jeszcze zbyt wielu ludzi daje im wiarę i rozpowszechnia, przyczyniając się do polaryzowania społeczeństwa. Mają ogromny wpływ na egzystencję – mogą przyczyniać się do wygranej lub przegranej kandydatów w wyborach, decydować o kondycji zdrowotnej społeczeństwa lub dużych grup ludzi, ale przede wszystkim zaburzają bezpieczeństwo i prowadzą do utrwalania nieprawdziwych przekonań. Z zabobonami – i pomysłami zakorzenionymi w fake newsach – bardzo trudno walczyć, znacznie lepiej jest znaleźć sposób na zaimpregnowanie ludzkich umysłów, wytworzenie przeciwciał na fake newsy – i do tego właśnie chce w swojej pracy doprowadzić Sander van der Linden. „Fake news” to kompleksowa opowieść o nieprawdziwych wiadomościach zalewających nowe media i funkcjonujących w bańkach. Autor przygląda się technikom ich tworzenia, sprawdza, kto odnosi korzyści przez rozpowszechnianie takich quasi-informacji, pyta o rolę botów i sztucznej inteligencji w tym zjawisku – i przygotowuje odbiorców na zetknięcie z fake newsami. Uprzedza, że bardzo łatwo wpaść w pułapkę, uwierzyć w nieprawdziwe wiadomości i rozpowszechniać je dalej – sensacje zawsze roznoszą się wirusowo, a sprostowania nie mają siły przebicia – to frustrujące, zwłaszcza kiedy działa na szkodę społeczeństwa (a przecież obojętne fake newsy praktycznie dzisiaj nie istnieją: rozpowszechnianie czegoś dla żartu przegrało z chęcią uzyskania korzyści). Co ciekawe, autor unika tłumaczenia zasad wpływu czy perswazji – zdaje sobie sprawę z tego, że mnóstwo jest na rynku poradników poświęconych technikom wywierania wpływu i nie musi powtarzać ich osiągnięć, zwłaszcza że ma bardzo dużo do zaprezentowania czytelnikom. Ale, co ważne – nie tylko od strony teoretycznej. Sander van der Linden to autor, który w ramach swojej pracy zawodowej ma zapobiegać rozprzestrzenianiu się epidemii fałszywych wiadomości różnego rodzaju. Być może żeby ułatwić sobie zadania, zastanawia się nad globalnym uporaniem się z problemem. I w tym celu przystępuje do tworzenia szczepionek różnego rodzaju – jedną z nich jest książka „Fake news”. Drugą – gry komputerowe, jakie autor przygotowuje. W tych grach stosuje charakterystyczne zabiegi pozwalające na uodpornienie zbiorowości przed fałszywymi informacjami – i na utrwalenie przed powrotem do wiary w fake newsy. I kiedy autor przedstawia koncepcję gry, tłumaczy też, dlaczego poszczególne jej składniki są tak ważne. Słowem: uczy czytelników, jak działa jego „szczepionka” na fake newsy. Odwołuje się do chorób i wirusów – bo przecież to przykład, który każdy zrozumie – ale umożliwia też dostrzeżenie psychicznych i psychologicznych aspektów sięgania po fake newsy. Rozkłada temat rozpowszechniania się fake newsów na części pierwsze, a każdą z części osobno prezentuje. To nie jest tylko i wyłącznie komentowanie zjawiska – to rzetelna analiza mechanizmów z nim związanych, prowadząca do uzyskania praktycznych umiejętności. W świecie, który nie istnieje już bez internetu, trudno sobie wyobrazić łatwowierność: warto zatem sięgnąć po książkę „Fake news”, żeby uodpornić się na zjawisko, a przynajmniej pamiętać o nim podczas surfowania po sieci i uchronić się w ten sposób od popełnienia wielu błędów.

wtorek, 23 kwietnia 2024

Moje pierwsze kolory

Harperkids, Warszawa 2024.

Losowanie

Tej książki dzieci nie będą przeglądać w klasyczny sposób – zerwanie z tradycyjnym kartkowaniem odbywa się tu za sprawą koła kolorów. To ono będzie wyznaczać rytm lektury. Bo owszem, można sprawdzać strona po stronie, jakie zagadki i zadania związane z kolorami podsuwają autorzy, ale znacznie lepiej będzie zdać się na przypadek i skakać po tomiku. Z boku książki znajdzie się po otwarciu pierwszego skrzydełka koło kolorów z ruchomą strzałką. Trzeba zakręcić strzałką (i powtarzać ten zabieg po przeczytaniu każdej rozkładówki), a następnie skierować się na pole, które strzałka wyznaczyła. Te pola – jako skoroszytowe zakładki do stron – widnieją z przeciwnej strony tomiku. Dzieci będą tu poznawać dziesięć różnych barw, których nazwy pojawią się dopiero po przejściu na odpowiednią rozkładówkę. Najpierw jednak próba rozpoznawania kolorów: to, co wskaże strzałka, trzeba odnaleźć w zakładkach i otworzyć tomik w odpowiednim miejscu, a następnie – przystąpić do pracy. Jest tu test na inteligencję (jakiego przedmiotu brakuje w podanych rzędach – można od razu sprawdzić odpowiedź dzięki otwieranym okienkom, co znów dostarcza rozrywki dzieciom), jest labirynt z przedmiotów określonego koloru. Jest zestaw przedmiotów na placu budowy – trzeba je znaleźć (lub sprawdzić w podpowiedzi pod okienkami). Jest ćwiczenie umiejętności językowych, czyli sprawdzanie, czy dzieci wiedzą, jak nazywają się kolejne przedmioty (znów: odpowiedzi można odkrywać dzięki ruchomym elementom). Klasyczne wyszukiwanki, przechodzenie palcem po drodze i nazywanie tego, co znajduje się na obrazku – to wyzwanie dla kilkulatków, które uczą się mówić, czytać albo przygotowują się już do szkolnych obowiązków. Nudzić się nie będą, bo przyjęta strategia umożliwia przełamanie rutyny. Już sam fakt, że nie wiadomo, na jaką stronę za chwilę się trafi, zachęca do korzystania z książeczki – a przecież to dopiero początek zabawy.

Tomik nie ma ostrych krawędzi, a grube tekturowe strony pozwalają nie tylko na korzystanie z zamykanych okienek, ale też sprawiają, że tomik nie tak łatwo ulegnie zniszczeniu. Tekstu do czytania jest tu niewiele – w poleceniach do zadań (ale na dobrą sprawę można się domyślić, o co w nich chodzi) i w podpisach, więc to dobra okazja, żeby poćwiczyć rozpoznawanie liter bez większego wysiłku. A ponieważ to książeczka, która dotyczy kolorów – pełna jest nasyconych barw, tak, by odbiorcy rzeczywiście zostali przyciągnięci do lektury za sprawą magii kolorów. Urokliwe i bardzo proste obrazki przeznaczone są dla najmłodszych – jednak nie o podziwianie grafik tu przecież chodzi, pełnią one funkcję użytkową. Pomysłowo przygotowana książeczka dla dzieci w wieku przedszkolnym to dobra okazja do trenowania mówienia i do poszerzania słownictwa – rozwiązania tu zastosowane z pewnością przekonają dzieci do książek i pokażą, że tomiki mogą być również świetnymi zabawkami. „Moje pierwsze kolory” to publikacja ciekawa – i maskująca wysiłek poznawczy najmłodszych. Kierowana do odbiorców, którzy mogą pracować z nią samodzielnie, ale też do tych, którzy potrzebują przy lekturze wsparcia dorosłych.

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

Brian Cox, Jeff Forshaw: Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata

Helion, Gliwice 2024.

Bez znikania

Są uczeni charyzmatyczni i zdolni do pociągania za sobą tłumów – nawet jeśli zajmują się mocno niszowymi i niemedialnymi zagadnieniami. Brian Cox bez wątpienia do nich należy, a w tomie „Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata” partneruje mu Jeff Forshaw – i to przepis na sukces nie tylko wydawniczy. Książka, którą wypuszcza na rynek Helion, stanie się cennym źródłem wiedzy i ciekawostek dla fanów zjawisk astronomicznych. Chociaż wszyscy mają mgliste pojęcie na temat istoty czarnych dziur – niewielu ludzi zastanawia się nad tym, jak dokładnie one działają, jak funkcjonują we wszechświecie i co dzieje się, gdy jakiś obiekt w nie wpadnie. Wielu nieśmiertelnych astronautów powołają autorzy do istnienia tylko po to, żeby wrzucać ich do czarnych dziur i obserwować, co się stanie – a ponadto komentować kolejne prawa fizyki potrzebne do zrozumienia objaśnień. Istotą tej książki okazuje się przejrzystość. Cox i Forshaw bardzo dbają o to, żeby uniknąć nieścisłości i nieporozumień: każdy temat analizują od podstaw i sięgają po czytelne analogie, często – przykłady z życia wzięte. To na tym, co doskonale znane, bazują, kiedy chcą wytłumaczyć bardziej skomplikowane fizyczne spostrzeżenia – a taka strategia wyzwala również efekt komiczny. „Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata” to książka o charakterze popularnonaukowym – nie da się w niej uniknąć wzorów fizycznych czy odwołań do konkretnych praw fizyki lub odkryć – ale twórcom zależy na jasności wywodów – dlatego decydują się na stopniowanie tematów: nawet tego, co wydaje im się oczywiste, nie skracają: wprowadzają szereg komentarzy dodatkowych, spoza głównego nurtu – dzięki temu im bardziej skomplikowane wykłady, tym większa pewność, że odbiorcy nie zrezygnują z lektury. Cox i Forshaw wiedzą, że część określeń funkcjonuje inaczej w języku astrofizyki i inaczej w zwykłym języku – pamiętają zatem o tym, żeby podkreślać różnice i uświadamiać je czytelnikom. Co pewien czas uruchamiają poczucie humoru, wprowadzają dodatkowe uwagi, zbędne z punktu widzenia nauki, za to idealnie nadające rytm potoczystego wykładu rozdziałom: błyskotliwe żarty dodają smaku całości. A przecież podstawowym celem tej książki jest wyjaśnianie istoty czarnych dziur i ich oddziaływania, rozbawianie czytelników to przyjemny dodatek i wytchnienie (niewolne od pracy umysłowej, ważna jest tu umiejętność rozpoznawania ironii).

Książka „Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata” to także karta wstępu do codzienności uczonych – przedstawicieli nauk ścisłych. Autorzy przytaczają rozmaite zakłady, twierdzenia obalane z czasem i relacje wśród największych sław. Pozwalają czytelnikom na coś ważnego: na zachwyt ich przedmiotem badań. Nie jest to proste, a sam tom również wymaga wysiłku poznawczego i skupienia – a jednak dostarczy sporej satysfakcji. Cieszy fakt, że to tom skonstruowany z myślą także o przypadkowych czytelnikach – albo tych, którzy swoją drogę z fizyką dopiero rozpoczynają. Nie ma szans na nudę, gdy trzeba sprawdzać, jak płynie czas przy kosmicznych wymiarach. Pojmowanie niepojętego – to przyniesie lektura. Odbiorcy mogą tutaj przekonać się, ile tajemnic skrywa wszechświat i jak wygląda docieranie do prawdy w sytuacji, w której niemożliwe są empiryczne metody badań. Ta książka to rozbudowany wykład, który rzeczywiście przynosi efekty w postaci lepszego zrozumienia fizyki czarnych dziur (a przy okazji i innych praw fizyki, bo – na przykład bez znajomości praw termodynamiki nie da się zrozumieć praw mechaniki czarnych dziur – a znajomość nie polega tu na recytowaniu formułek, a na pojęciu istoty zjawisk i umiejętności ich przekładania na inne sfery nauki. Brian Cox i Jeff Forshaw robią wszystko, co w ich mocy, żeby uczynić temat jak najbardziej przystępnym – i z sukcesem.

Warto przed przystąpieniem do lektury pamiętać o tym, że rysunki w kolorowej wersji znajdują się w dodatku na końcu książki – te w tomie to czarno-białe przedruku. Jeśli ktoś będzie chciał analizować przykłady podawane przez autorów dokładnie i w oparciu o ilustracje, powinien zacząć od wersji bazowej, a dopiero później posiłkować się tym, co wplecione w tekst.

niedziela, 21 kwietnia 2024

Jakub Wątor: Influenza. Mroczny świat influencerów

Agora, Warszawa 2024.

Nowotwór internetu

Lista osób występujących w tomie Jakuba Wątora „Influenza. Mroczny świat infuencerów” ciągnie się przez trzy strony, ale warto ją prześledzić, choćby po to, żeby zorientować się, czy zna się jakikolwiek nick lub nazwisko. Kto nie dotarł do mrocznych zakątków internetu i nie kojarzy prezentowanych tu postaci, zainteresuje się sprawami opisywanymi przez Wątora tak samo jak ci czytelnicy, którzy influencerów śledzą. Po prostu „Influenza” to tom bardzo dobrze napisany i przedstawiający dość egzotyczny świat – ciemną stronę internetu. Tu na porządku dziennym są wyzwiska i oskarżenia, seks i przemoc, mocne słowa, używki, patologie i walki. A wszystko to przynosi niewyobrażalne pieniądze. Influencerzy – przynajmniej ci, o których Wątor pisze, potrzebują rozgłosu uzyskiwanego najmniejszym kosztem, przez skandale. Nie powstrzymają się przed niczym, wręcz lubują się w dramach i nakręcaniu agresywnych czy destrukcyjnych zachowań. Demoralizacja to dla nich siła napędowa, a im bardziej kontrowersyjnie – tym lepiej. Internet nie ma jeszcze na początku XXI wieku narzędzi, żeby radzić sobie z patostreamerami, a publiczność kocha wychodzenie poza ogólnie przyjęte standardy. Jakub Wątor zabiera się zatem za odsłanianie afer i mówienie głośno o tym, co do niedawna do nikogo (poza bezpośrednio zainteresowanymi) nie docierało. To woda na młyn dla wszystkich, którzy boją się złego wpływu internetu na najmłodszych – bo do odbiorców patoinfluencerów należą często najmłodsi, uczniowie podstawówek i dawnych gimnazjów, młodsze nastolatki, kompletnie nieodporne na płynące z ekranów treści. Ale nie tym zajmuje się Jakub Wątor – a naświetlaniem środowiska, w którym panuje przyzwolenie na łamanie reguł.

Epatowanie seksem, popularność zdobyta na przygodnych kontaktach seksualnych, ale też walki amatorów imitujące MMA – tak się zaczyna. Narodziny „gwiazd” sieci wiążą się z odejściem od zwyczajności i rutyny, teraz panują nowe zasady: można wszystko i bez żadnych zahamowani. To się sprzeda, to znajdzie odbiorców. Wątor doskonale wie, jak przyciągnąć czytelników: ci już do końca nie odejdą od jego książki. Bo po szokującym wprowadzeniu autor przyjrzy się między innymi zarobkom za ekstremalne zachowania – liczby, jakie podaje (a podaje je często, słusznie uznając, że to wiedza, której odbiorcy zapragną najbardziej), będą dla czytelników niezwiązanych z influencerskim światem astronomiczne. Wątor zagłębia się w relacje między niechlubnymi bohaterami swojego tomu, pokazuje zależności i wzajemne inspiracje czy reakcje na określone zachowania w sieci. Tłumaczy, jak wyglądały początki najsłynniejszych internetowych teamów. I kiedy analizuje kolejne pomysły i biznesowe decyzje, można dojść do wniosku, że influencerzy w rzeczywistości wykazują się olbrzymią kreatywnością i talentami do wykorzystywania trendów. Owszem, często działają na granicy prawa (albo je łamią, co Jakub Wątor pozostawia na finał opowieści), jednak mogą zaimponować pracowitością i zdolnością do podejmowania złotonośnych decyzji. Nie wystarczy nagrać głupiutki filmik i wrzucić go na Tik-Toka – trzeba mieć pomysł na siebie i konsekwentnie go prowadzić, a w międzyczasie jeszcze obserwować, co dzieje się w środowisku, żeby nie wypaść z nurtu. Kto da się zdystansować, straci widzów, czyli pieniądze.

Ale ten sposób zarobkowania, jaki wybierają patoinfluencerzy, wyzwala odruchowy sprzeciw. Jest tu mnóstwo szczegółów, o jakich przeciętni użytkownicy netu nie mieli pojęcia – Jakub Wątor wie, co zrobić, żeby jego książkę czytało się doskonale. „Influenza” to nie tylko pokazanie innego świata, to jego celna i cenna analiza, bogata w fakty i ciekawostki. Wątor dobrze się w tym orientuje, sam zresztą pracuje nad odkrywaniem rozmaitych afer – wie, jak nakreślać relacje. Pisze znakomicie, chociaż temat u niejednego czytelnika wywoła bunt. Jest to pierwsza tak precyzyjna analiza zjawiska groźnego dla najmłodszego pokolenia – i ciekawe, jaką burzę „Influenza” wywoła. Na pewno przyczyni się do rozpowszechnienia wiadomości o środowisku – nie da się obok tej lektury przejść obojętnie.

sobota, 20 kwietnia 2024

Bluey: Babunie

Harperkids, Warszawa 2024.

Taniec

Babunie dostarczają rozrywki zwłaszcza młodszym bohaterom (i przy okazji młodszym odbiorcom). Nie ma w tym niebezpiecznego śmiechu ze starości, raczej – ze stereotypów, które zresztą też zostaną zastąpione nowymi odkryciami. Bo chociaż babunie przewracają się co chwilę na drzemki i nie wiedzą, jak obsługiwać urządzenia elektroniczne, mają też sporo zalet. A kiedy uczą się nowych rzeczy, są naprawdę super. W serii o Bluey babunie tym razem mają swój moment – tomik „Babunie”. Bluey i Bingo bardzo chcą się dowiedzieć, czy ich ukochane babunie potrafią tańczyć specjalny taniec – ale żeby się o tym przekonać, trzeba będzie pokonać kilka przeszkód w drodze do informacji. „Babunie” to książeczka rozrywkowa i przeznaczona tylko i wyłącznie dla fanów serii – pozostali będą potrzebować kontekstu, żeby wstrzelić się w świat bohaterów z kreskówki. Opowieść w warstwie narracyjnej ograniczona jest do minimum: lektura polega przede wszystkim na oglądaniu obrazków i śmiechu z nieudolności tytułowych bohaterek (które jednak potrafią zaskoczyć, nie będzie to więc tak do końca drwina). Minimum słów i nawiązywanie do tego, co odbiorcy dzięki kreskówce zrozumieją – oto przepis na sukces w tym wypadku. Przez taki zabieg opowieść wypada dziwnie – wydaje się poszatkowana i nasycona przesadnymi emocjami. Te okażą się czytelne dzięki kontekstowi – dzieci, które oglądają Bluey wiedzą, o co chodzi postaciom i jak to osiągnąć. Pozostałe być może poprzestaną na płaszczyźnie ogólnodostępnej – albo wyszukają w historyjce coś dla siebie.

W „Babuniach” większą rolę odgrywają obrazki, proste jak cała kreskówka. Kwadratowe i kolorowe pieski przedstawione tu zostały niemal bez tła – tak, żeby łatwiej było dzieciom skupić się tylko i wyłącznie na nich, żeby nic nie rozpraszało kilkulatków. Wystarczy kilka detali z dalszego planu, żeby naszkicować miejsce akcji albo temat, który i tak został przedstawiony w narracji śladowo – liczą się sami bohaterowie i ich działania. Zwłaszcza że motyw tańca zapewni dynamikę, tak potrzebną w fabule. Do tego dochodzi ciekawe kadrowanie: wprawdzie w podstawowym rytmie narracji obrazkowej chodzi o przedstawianie dużych postaci w centralnym miejscu strony, jednak już w przypadku wprowadzania do opowieści zdjęć lub filmów można się pobawić planami – rysunki pokazują, jak bardzo babunie nie radzą sobie z nagrywaniem siebie (albo z przedstawianiem swojej twarzy podczas wideorozmowy), co stanowi prosty czynnik humorystyczny dla najmłodszych. Jest ta książeczka utrzymana w nieco zgaszonej kolorystyce, rozjaśniane barwy mają trochę uspokoić nadmiar wrażeń zmysłowych – chodzi o to, żeby mocne kolory nie rozpraszały dzieci (a z kolorów przecież nie da się zrezygnować, bo są wpisane w cały świat Bluey) i żeby niepotrzebnie nie odciągały uwagi od komizmu. Ta historyjka to po prostu spotkanie z bohaterami kreskówki – nie potrzeba tu niczego więcej.

piątek, 19 kwietnia 2024

Weronika Szalewicz-Karda: Odkryj mnie

beYA, Helion, Gliwice 2024.

Wybór

Skoro o autyzmie zrobiło się ostatnio głośno, kwestią czasu było, aż ten temat trafi do literatury popularnej. Weronika Szalewicz-Karda postanowiła wpleść go w romansową obyczajówkę spod znaku young adult, a w swoim debiucie „Odkryj mnie” udało jej się dość precyzyjnie nakreślić problemy i potrzeby ludzi neuroatypowych. I nawet jeśli pojawiają się tu drobne uproszczenia fabularne, książkę będzie się czytać dobrze tym wszystkim, którzy poszukują niebanalnych (mimo że jednokierunkowych) lektur rozrywkowych.

Klara przeżyła właśnie zawód miłosny: straciła dziewictwo z chłopakiem, który na jej uczucie nie zasługiwał i zwyczajnie się nią zabawił, chociaż kierowany wyrzutami sumienia przyznał się do tego po fakcie. I to najsłabszy punkt powieści, ale oczywiście bohaterce (i autorce) potrzebne było takie doświadczenie do zbudowania dalszej fabuły. Klara nie szuka towarzystwa rówieśników (ani partnera życiowego, co martwi jej mamę). Źle czuje się w hałasie i unika tłumów, studenckie życie w jej wykonaniu dalekie jest od imprez i spotkań ze znajomymi. Ale Klara dziwna nie jest. Dziwny jest Eryk, jeden z kolegów z roku. Eryk swoim zachowaniem przykuwa uwagę i naraża się na złośliwości i zaczepki. Potrafi wprost powiedzieć, co mu nie pasuje, a czasami wpada we wściekłość i w gniewie bywa przerażający dla otoczenia. Nie lubi rozmawiać, unika kontaktu wzrokowego, ale potrafi sobą zaintrygować. Klara może go bliżej poznać, bo ma uczyć gry na pianinie jego młodszą siostrę: wszyscy poprzedni nauczyciele się wycofali, ponieważ dziewczynka jest w spektrum autyzmu i jej reakcje są dalekie od spodziewanych. Tymczasem Klara próbuje do Ingi dotrzeć, czyta o osobach z autyzmem i rozmawia z matką podopiecznej. Dzięki temu też coraz bardziej może zrozumieć Eryka. A to prowadzi do pogłębiania znajomości.

Dziewczyna nie szuka związków – ale poznaje nową osobę z różnymi jej oczekiwaniami, wadami i zwyczajami – często odmiennymi od własnych. Sama też pozwala się odkryć. I oswaja temat autyzmu: uświadamia czytelnikom, że inność nie zawsze musi wywoływać strach czy odrzucenie. Eryk może doświadczać tego, co „normalni” rówieśnicy mają na co dzień – zwłaszcza jeśli jest świadomy swoich ograniczeń lub specjalnych potrzeb. Jeśli uda się do pubu, będzie potrzebował słuchawek wygłuszających, jeśli wejdzie do biblioteki… może mu przeszkadzać ostre światło. Tego typu bodźce, na które nie zwracają uwagi zwykli ludzie, neuroatypowym przeszkadzają – i Klara uczy się, jak to wyłapywać i eliminować. Dzięki empatii, może stworzyć Erykowi przestrzeń przyjazną a jednocześnie niewykluczającą. Sama też dostaje sporo w zamian. Kto powiedział, że związki mają być schematyczne i powtarzalne, jednakowe dla wszystkich?

Weronika Szalewicz-Karda skupia się na tym, żeby przekazać odbiorcom informacje o autyzmie i przyzwyczaić do spektrum, co momentami wypada trochę szkolnie dla neuroatypowych. A jednocześnie wykonuje ważną pracę popularyzatorską, nie tracąc na jakości fabuły. Proponuje dobrą narrację i wciągającą opowieść – nie chodzi tu o wyłącznie o potencjalny związek Eryka i Klary – liczy się również motyw szczęścia mamy, relacja z ojcem i z przyjacielem, który jest też pracodawcą, z małą Ingą… Każdy, kto pojawia się w orbicie Klary, staje się w jakiś sposób ważny do odkrywania tożsamości – i prawd o świecie. I dlatego ta obyczajówka, chociaż pozbawiona fajerwerków, wypada bardzo ciekawie.

czwartek, 18 kwietnia 2024

Genki Kawamura: Sto kwiatów

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.

Rozstanie

Ta książka jest wstrząsająca – bo dotyka tematu, który może stać się udziałem każdego, bez wyjątku. Genki Kawamura zaprasza odbiorców do intymnego świata, relacji dorosłego syna z matką. W „Stu kwiatach” Izumi – młody mężczyzna, który wkrótce zostanie ojcem – mierzy się z chorobą rodzicielki. Yuriko zapada na demencję, a choroba w błyskawicznym tempie pustoszy jej pamięć (co w zasadzie dla bohatera mogłoby nawet być pewnego rodzaju pocieszeniem: autor nie rozkłada na lata cierpienia płynącego z rozłąki i „dziwnych” zachowań bliskiej osoby. Rejestruje za to bardzo przekonująco postępy demencji i ich wpływ na relacje rodzinne. Ale – co ważne – w tej sytuacji domownicy są wsparciem. Tyle tylko, że trudno o wzory postępowania w chwili, gdy w grę wchodzą silne emocje. Zagubienie, jakie odczuwa Izumi, będzie dla czytelników w pełni zrozumiałe – bezradność to naturalna reakcja na objawy demencji u najbliższych. Jednak Genki Kawamura sugeruje pewne postawy – wprowadza ważne wskazówki dzięki domowi opieki, do którego Yuriko ostatecznie trafia: właścicielka wie, jak traktować swoich podopiecznych, żeby nie odbierać im człowieczeństwa – i jak rozmawiać z członkami rodziny. Ale przecież rolą „Stu kwiatów” nie jest udzielanie porad (co najwyżej – zrozumienie, jeśli ktoś znajdzie się w podobnej sytuacji). To książka, która wyzwala silne emocje. A to za sprawą przekonującej narracji, narracji wielopoziomowej. Głos zabiera tu Yuriko (właściwie czytelnicy mają dostęp do jej monologów wewnętrznych, żeby zobaczyć, jak rozpada się jej pamięć i świadomość – ale pojawia się też jej dziennik pisany w czasach jej burzliwej młodości, dzięki któremu Izumi może poznać nieznane szczegóły z romansowej przeszłości mamy). Przez większą część książki odbiorcy otrzymują podgląd codzienności Izumiego – łącznie z dylematami i wspomnieniami – nie wszystkie są krzepiące, jednak wyjaśniają częściowo zachowanie matki.

Co zatem jest w książce przerażające? Przede wszystkim bezradność. W drugiej kolejności: nieuchronność tego, co przyjdzie wkrótce. Izumi boi się tego, co stanie się z jego matką, ale też – lęka się utraty tożsamości czy cierpienia najbliższej mu osoby. Trudno mu też poradzić sobie z własnymi odruchami: najbardziej w pierwszych reakcjach kusi protest, krzyk i sprzeciw – co z kolei prowadzi do zawstydzenia drugiej osoby i prób ukrywania problemów z pamięcią. Izumi nie chce krzyczeć na matkę, ale nie umie inaczej radzić sobie z własnymi emocjami. Dopiero dzięki mądrym wskazówkom właścicielki domu opieki może zacząć bardziej refleksyjnie podchodzić do tego, co się dzieje – i pogodzić się z utratą najtrudniejszą dla każdego dziecka (bez względu na jego wiek). Nie ma tu magicznych recept, są jedynie drobne radości, które można chwytać, żeby wykorzystać ostatnie chwile razem. Nie ma tanich pocieszeń – jest mądra informacja o tym, jak zmieni się rzeczywistość. „Sto kwiatów” to powieść wyjątkowo mocna przez swoją prawdziwość. Jedyne, co wydaje się tu nadużyciem, to mocne skrócenie czasu choroby, ale wiadomo, że autor nie chce czytelników nudzić powtarzalnością schematów ani bezustannie przypominać o cierpieniu. Genki Kawamura jest precyzyjny i w opowieści – genialny. Chociaż ta książka bywa momentami mocno niewygodna, nie pudruje świata i nie obiecuje, że wszystko się ułoży – prezentuje człowieczeństwo ludzi z demencją. To najważniejsze przesłanie autora dla odbiorców: nawet jeśli chory zachowuje się jak małe dziecko albo irytuje swoimi postawami, wciąż zasługuje na szacunek i miłość. I właśnie dlatego „Sto kwiatów” powinno stać się lekturą obowiązkową dla całych społeczeństw.